KLASYKA DZIECIĘCA Jan Antoni Grabowski urodził się 16 marca 1882 r. w Rawie Mazowieckiej, zmarł 19 lipca 1950 r. w Warszawie. Po ukończeniu studiów w Politechnice Warszawskiej pracował jako nauczyciel matematyki. Od 1916 roku zaczął wydawać książki dla dzieci. Największą popularność zyskały jego pełne ciepła i humoru opowiadania o zwierzętach, żyjących wśród życzliwych im ludzi jak w wielkiej, kochającej się rodzinie. Jan Grabowski, bystry obserwator, doskonale rozumiał zwierzęta, potrafił je mądrze kochać i pięknie o nich opowiadać. Przez ponad dwadzieścia lat ukazywały się coraz to nowe „prawdziwe historie" o jego skrzydlatych i czworonożnych przyjaciołach. Najzabawniejsze spośród nich i najbardziej wzruszające, wybrane specjalnie dla Was opowiadania znajdziecie w tej książce. Niektóre, być może, znacie już z lektury szkolnej, ale z innymi zetkniecie się zapewne po raz pierwszy. Jan Grabowski Opowiadania wybrane ILUSTROWAŁ Stanisław Rozwadowski Nasza Księgarnia Warszawa 1987 Okładka i opracowanie graficzne serii: JANUSZ STANNY Wybór opowiadań: JOLANTA SZTUCZYŃSKA ® Copyright by I.W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1987 MIEJSKA i-BUCZNA [ ' - '" i-'w. 1, p. 3/ 93 f NR [NW wr. ,;^/ Reksio i Pucek (Historia psich figlów) ROZDZIAŁ PIERWSZY Widzicie, jak on łajdacko łypie do mnie okiem? Śmieje się ze mnie. Dlaczego? Było to tak. Pewnego dnia zjawia się u mnie jakaś babina. Widzę, że ma coś pod chustką. — Kupi pan jamnika? — powiada do mnie. — Jamnika? Prawdziwego? — pytam. — Jak złoto, panie ¦—jmówi baba z zachwytem. I wyciąga spod chustki szczenię. > Łaciate! > Trochę mnie to zastanowiło. Jako żywo, nigdy nie widziałem jamnika w łaty! Ale \^idzę, szczenię ma nogi w ósemkę, uszy — jak łapcie, a długie takie jest, że aż dziw, że mu jedna jeszcze para nóg w środku! dla podtrzymania brzuszka nie wyrosła! Łaciaty jamnik przeszedł kilka kroków na prawo, cofnął się, usiadł, spojrzał mi w oczy niebieskimi pacioreczkami. A później, jak nie ziewnie! Tak od serca! Podreptał ku mnie, dźwignął się na tylne łapy. Wyciągnąłem do niego rękę. Liznął mnie. — Będzie bardzo przywiązany — powiada baba. Ale że widać świerzbiły go dziąsła, więc mnie uciął porządnie w palec, aż syknąłem z bólu. — Zły! Będzie z niego dobry stróż — gada znów moja babina. — Nie ma, panie, jak jamnik! I dobre to, i złe, a mądre jak człowiek. Zostawić? — I... moi drodzy — mówię — mam już psów dość. Będę tam kupował jeszcze jednego... — Jamnika? Prawdziwego jamnika pan nie kupi? — pyta baba zgorszona. Skrzywiłem się. Babina jak nie porwie psa, jak nie zacznie go obracać na wszystkie strony! To mi podtyka pod oczy nogi, to ogon, to głowę, to majta mi przed oczyma uszami. A dogaduje, a zachwala! Sam król nie może mieć ładniejszego psa. Pyta mnie wreszcie: — Miał też pan prawdziwego jamnika? — Nie miałem — powiadam wstydliwie. — To musi pan kupić, i koniec. Zostawiam psa. Po pieniądze przyjdę później. Poszła. Cóż było robić? Wziąłem szczenię, „prawdziwego jamnika", no i zaniosłem na podwórze. Odtąd miałem o jednego psa więcej! Po ostatnim psim niemowlęciu został mi koszyk. Wymościłem go słomą. Położyłem do kosza nowy nabytek, okryłem, chcę iść. Ale ani gadania! Szczeniak drze się, jakby go kto ze skóry obdzierał! Cichnie jednak natychrniast, gdy się zbliżam. „Ha! — myślę sobie. — Rasowy pies! Ma swoje fanaberie! Na to nie ma rady!" [ Zabrałem więc koszyk. Przeniosłem go z drwalni do kuchni. W tym też czasie postanowiłem/że tak niezwykły pies musi mieć niezwykłe imię. / Trudno nazywać królewicza zwyczajnie Ciapą, Finkiem czy Filutem. Nazwijmy Ltt Rek v» T° łacinie znaczy „Kroi . Reks, znalazłszy się w kuchni, wcale się nie uspokoił. Obwąchał kąty Wlazł pod szafę, skąd ledwiem go wydostał. Ale gdy tylko chciałem go zostawić samego, rozpoczął koncert na nowo! Postanowiłem iść z nim na udry. Ty tak, a ja znów tak. Trzasnąłem więc drzwiami i poszedłem. Reks kwiczał, płakał, aż zasnął. jjj^i Tak trwało do wieczora. Za to w nocy! Darł się tak, że chcąc zasnąć, musiałem go przenieść do pokoju i postawić z koszykiem tuż koło łóżka. Myślicie może, że mogłem spać? Gdzie tam! Reks nabrał takiego rozpędu do zabawy, że do północy harco-wał po pokoju, targał pantofle, znęcał się nad dywanem! Zasnął dopiero wtedy, gdy z rozpędu ćwieknął się łepetyną o nogę stołu i uznał dalsze wycieczki po ciemnym pokoju za niebezpieczne. Odtąd Reks sypiał ze mną. Postawił na swoim! I dlatego właśnie śmieje się tak łajdacko! Nie myślcie jednak, że Reksowi wolno było wszystko w moim domu. Wiedział on bardzo dobrze, czego nie lubię ja, a czego nie znosi Katarzyna. Rozumiał, że z kurami trzeba być bardzo ostrożnym, a od koguta Kicka trzymać się jak najdalej. Ale Reksio był pies mądry. Wiedział on, że życie to nie miód i konfitury! Że trzeba wziąć od czasu do czasu po łbie od koguta albo ścierką od Katarzyny. Toteż Reks ani na chwilę nie tracił dobrego humoru, apetyt miał doskonały, a zjadał wszystko, • czego tylko można było dopaść. ROZDZIAŁ DRUGI Pewnego dnia wpada ,mój Reks do pokoju, obiega mnie wkoło, naszczekuje, przypada do ziemi. ... — Reks, co ci to? — pytam. A on to wybiega z pokoju, to wraca, to znów wybiega. — Mam iść z tobą? — pytam go i postępuję kilka kroków w kierunku sieni. Reks ucieszył się. Śmiga przede mną, aż brzuszkiem wlecze po podłodze. Wypadł przed sień i znowu wraca. Wreszcie stanął na progu. Nie rusza się, tylko odwrócił ku mnie głowę i nie spuszcza ze mnie niecierpliwych oczu. — Ady prędzej, prędzej! — poszczekuje. Idę. Reks zeskoczył z progu i pobiegł w krzaki. Słyszę, jak tam piszczy i skomli. Nasłuchuję. Słyszę dwa głosy. Na pewno dwa. Czekam. Po chwili wyłania się z bzowego krzaka Reks. A za nim pstry kłębuszek! Reks obiega ten kłębek dokoła, zachęca, prowadzi. — Chodź — mówi — to porządny dom. Będzie ci tu dobrze! — i patrzy to na wystraszone szczenię, to na mnie. Wskoczył na próg. Majta ogonkiem i spogląda mi w oczy tak przymilnie, jak nigdy. — Mój przyjaciel — powiada. — Zaprosiłem go do siebie. Będzie mu dobrze w naszym domu, prawda? Usunąłem się. Reks poty przekonywał wystraszonego, pucha-tego znajdę, aż go namówił, że wszedł do sieni. I zaraz uciął go boleśnie w ucho, bo szczenię cofnęło się przed moją ręką. — Masz być grzeczny! Nie rób mi wstydu! — warknął na niego Reks. — Trzeba pana całować w rękę! Tak robi pies dobrze wychowany! — burczał liżąc mnie i obskakując z radosnym skomleniem. Cóż było począć? Miałem być niegościnny? Przecież przyjaciele naszych przyjaciół ssą naszymi przyjaciółmi. Zaprosiłem więc kolegę Reksa na spódeczek mleka. Reksowi aż oczy na wierzch wychodziły z łakomstwa, ale nie tknął mleka. Nowy przyjaciel wylizał spódeczek do czysta. Poszli na podwórze./Reks oprowadził gościa po najciekawszych miejscach. i Na kolację zjawił jsię już razem z towarzyszem. Pilnował, by 0 nim nie zapomniano. Potem razem ułożyli się spać w koszyku. No, i gość Reksa został już na stałe. Ktoś nazwał go Puckiem, 1 tak już Puckiem został na zawsze. Trzeba przyznać, że Reksio umiał być dobrym, oddanym przyjacielem. Darowałem mu też bez trudu, że nie był prawdziwym jamnikiem. Kto by tam zresztą zważał na to, czy ktoś jest, czy nie jest prawdziwym jamnikiem, skoro ma prawdziwe serce? ¦;( ROZDZIAŁ TRZECI Jakoś w kilka tygodni po zjawieniu się Pucka przywieźli na podwórze skrzynię. Nie była to zwykła skrzynia, o nie! Zamiast wieka miała ona kratkę z prętów drewnianych, lekko przybitych. A i ładunek tej paki nie był taki, jaki bywa w większości skrzyń, które wożą pociągami. Ładunek paki, postawionej na podwórzu, darł się wniebogłosy! Przez pręty wieka wysuwał żółte główki! Majtał nimi bezradnie! Otwierał szeroko czerwone dzioby i skarżył się na swe więzienie! No i co? Czy nie była to naprawdę niezwykła skrzynia? Kiedy przywieziono tę pakę pełną kacząt, nie było Katarzyny w domu. Skrzynia stała na podwórzu. Kaczęta darły się, wysuwały łebki przez pręty i gorzko wyrzekały na swój nieszczęsny los. Stare psy spojrzały zezem na wydzierające się ptaszki i nie chciały zajmować się tą krzyczącą sprawą. Za to Reks z Puckiem wzięli sobie bardzo do serca niedolę kacząt. Siedli przy skrzyni i w bek! Szczególnie Pucek, który bjjł beksą z natury i o byle co zanosił się od płaczu. , Powiada do niego Reks przez łzy: — Bracie, damy to tak. gnębić takie ładne ptaszki? — Nie damy — jęczy/Pucek. — A co zrobimy? — 'pyta Reks. — Nie wiem — rozpaqza Pucek i aż głowę zarzuca na grzbiet, tak wyje. — A gdyby tak połamać pręty? — proponuje Reks. — Połamać! Ale jak połamać? — płacze Pucek. — Zębami! — ryczy Reks. — To łam! — Łam ty! Pucek chwyta pręty w zęby. Krach, trach! Już jednego nie ma. Prask! Już po drugim! Kaczęta wyrywają się ze skrzyni. Pucek ich nie widzi, ale za to Reks widzi wszystko. Przestał płakać. I nawet jakby się śmiał jednym okiem. Te żółte puszki tak zabawnie drepczą! Toczą się jak kule! O, jeden rozczapierzył skrzydełka i zmyka! — Łapaj, trzymaj! — wrzasnął Reksio, który nie mógł patrzeć spokojnie na żadne poruszające się stworzenie. — Pucek, zachodź im z boku! — krzyknął. I jak bomba wpadł w sam środek kacząt. — Kwa, kwa, kwa! Rozbój! Rata, rata! — wrzasnęły kaczki. A że już miały skrzydełka wcale niezgorsze, odbiły się więc od ziemi jak piłeczki,złote i dalejże śmigać we wszystkie strony! Przede wszystkim zaś, rozumie się, uciekały tam, skąd je dochodził głos statecznej, starej kaczki, która miała matkować pannom sprowadzonym z daleka. Psy, zacietrzewione gonitwą, puściły się na oślep za kaczkami! Ani się obejrzały, gdy już były za kratą kurnika! Kurnik! Biada psu, a szczególnie małemu, który się znalazł w kurzym państwie! Rozumny, stary pies nie zagląda tam nigdy. Bo i po co? i ' Czy to pies jada jęczmień albo surową osypkę? Tylko niedorosłe szczenięta, które wszędzie wścibiają nos, przełaziły za ogrodzenie. ' Reks był w kurniku parę razy. Nie znalazłszy tam nic, o co warto by było ząb zaczepić, wypijał kurom wodę. Jakby nie było wody dość i gdzie indziej! Ale taka to już szczenięca natura. Zawsze lepsze to, co cudze, zakazane. Reks dostał za swoje łakomstwo uczciwą nauczkę od starej Łysuchy, która nie pozwalała sobie w kaszę dmuchać. Obydwa więc psy wpadły do kurnika. Kaczek psy w kurniku U nie znalazły. Ale za to Reks zobaczył Łysuchę, do której od dawna miał urazę. Powiada do Pucka: — Pucek, widzisz tego drapaka obskubanego? — Ano widzę. — Ładna, co? — Pokraka. — Wiesz, co ona mówi o tobie? — Ciekawym. — Że się jej boisz. — Niech ona ze mną nie zaczyna — powiada Pucek i odyma się. — Na całe podwórko ci wymyśla. Spytaj się Ciapy, jeśli mnie nie wierzysz! — Ja jej pokażę! — wrzeszczy Pucek i już sadzi do Łysuchy. Kura w nogi. — Co to-to?! Co to-to?! — woła. — Kogucie, kogucie! Biały kogut, Kicek, chodził sobie jak hrabia po kurniku. Grzeb- nie nogą raz, grzebnie drugi. Tu ziarenko, tam robaczek. Nie lubi hałasów, ordynarnych krzyków. Obrócił więc jedno oko w stronę, skąd go wołanie Łysuchy dochodzi, i pyta: — Kto tam znowu terkocze?! Cha, cha, cha! A to co? A to co? Zobaczył psy. Zrozumiał, co zaszło. — Znów ten smarkacz! Ja mu dam! Ja mu dam! — zakrzyczał pełen złości, aż grzebień ^tu stanął na łebku. — Czarnucha! — zawołał na wielką czarny kurę, która grzebała w piasku. — Czarnucha! I Kicek był stary mądrala, ukrył się więc z Czarnuchą za przy-murkiem. I czeka. / Pierwszy przebiegł Reks, który wysunął się naprzód. Pyta się Czarnucha: — Skoczymy na niego? — Ten już nas zna. Czekaj. Jak tylko Pucek mignął Kickowi przed oczyma, kogut wrzasną} z całego gardła: — Huzia na niego! Popamięta on nas! 12 Kicek skoczył z góry i spadł na sam łeb Pucka. Od razu przygniótł go do ziemi. Czarnucha skoczyła psu na plecy. — Kuj, kuj, Ruj, kuj! — krzyczał Kicek. Biedny Pucek rozciągnął się na płask na ziemi. Gradem sypały się na niego ciosy dziobów. Włosy na karku stanęły mu dęba! A jedno, jedyne oko, które mógł otworzyć, prawie wylazło mu ze łba ze strachu! r— Ojej, jej, jej! — skamlał boleśnie. — Już nigdy nie będę! Reks uwijał się dokoła przyjaciela. Chciał go ratować. Skubnął nawet Kicka za ogon. Czarnuszce wyrwał kilka piór. Ale co pocznie męstwo wobec przewagi wroga? Dostał sam dobrze po łbie, z uszu już mu się krew sączyła. Cofnął się więc o kilka kroków od pola walki i co miał sił wymyślał kurom: — Cham Kicek, Kicek cham! Czarnucha — dławimucha! Białka — pogubiła jajka! Kury ani dbały o te wyzwiska. Kuły i kuły. Aż Kicek, który nie chciał się znęcać, zawołał: — Ma dość! Uciekaj, basałyku! Pucek skamląc zwiał za kratę kurnika. — -Wziąłeś? — powiada Reksik. — Byłbym ich nabił, tylko mi się noga zwinęła — odpowiada mu Pucek i utyka na nogję, która go wcale nie bolała więcej niż kark i boki. , — Popamiętacie mnie^ -^- szczeknął do kur i zamiótł za sobą łapami. — Chamy! —, wrzasnął raz jeszcze w ich stronę i poszedł. / I ROZDZIAŁ CZWARTY Przyjaciele uznali, że nie ma co robić na podwórku. Tym bardziej że koło skrzyni uwijała się już Katarzyna. Zobaczyła ona żółte pióra, które nie wiadomo dlaczego uczepiły się pyszczka Reksa, i już biegła w jego stronę. A w ręku miała kawałek pręta wyłamanego przez Pucka. — Śmigaj w ogród! — zdążył krzyknąć Reks. I spłaszczywszy się przy ziemi, przełazi pod sztachetami. 13 — Ojej! — wrzasnął Pucek, bo go pręt dobrze przejechał po grzbiecie, zanim zdołał się prześliznąć za Reksem. — Boli cię? — spytał go Reksio, gdy Puc skomląc wylazł spod sztachet. — Oj, boli! — jęknął Pucek. — Ty zawsze taki — warknął Reksik. — Beksa! Sam nie wiem, czy cię mam zabrać ze sobą? — Dokąd? — spytał Pucek i zaraz przestał się mazać. — Ty pewno myślisz, że ja się Katarzynie dam? A jakże! Popamięta mnie ona! — odgrażał się. Reksio nie odpowiedział nic na te przechwałki. Wolnym kroczkiem biegł aleją między krzakami porzeczek i agrestu. Pucek za nim. Z podwórza dochodził krzyk Katarzyny: — Skaranie boskie z tymi psami! Kaczęta rozpędziły! Ta-siuchny, taś-taś-taś! Poczekajcie, poczwary, już ja się z wami porachuję! Psy słyszały te groźby, ale niewiele sobie z nich robiły. Były już za płotem. •.< — Pokażemy jej, że się jej nie boimy — szepnął Reksio do Pucka. — Przejdziemy tuż przed nią. Niech nas widzi! I obydwa psy skręciły na ścieżkę, która biegła tuż przy sztachetach. Pewne, że im nic nie grozi, śmiały się drwiąco do Katarzyny. Katarzyna, że właśnie miała pod ręką kubeł, chlusnęła wodą na szczeniaki. / — Ojej! — wrzasnął tym razem Reksio, któremu się więcej dostało, i jak niepyszny dał nura w krzaki. — Boisz się jej? — spytał Pucek. — Ja? Miałbym się jej bać? Dobre sobie! Ty czarownico! Ty brzydaku! — szczekał Reksio w stronę Katarzyny, zamiatał za sobą nogami i aż parskał ze złości. Trzeba jednak przyznać, że trzymał się dość daleko od sztachet. I prędzej, niżby należało, biegł w ogród. Pucek dreptał za nim. 14 I Obiegli wszystkie krzaki, zajrzeli w każdy kąt ogrodu. Wy-wąchali wszystkie ślady, jakie tylko mogli wynaleźć na trawie, na ścieżkach. Pucek trafił na starą, krecią norę. — Co to jest? — pyta Reksia. Reksik sam nie wiedział, rozumie się, co by to było. Nigdy me widział żywego kreta. Ale miał się tam zdradzać: przed Puckiem, że byle dziura w ziemi kryje nie znane mu tajemnice? — Nigdy nie myślałem, że z ciebie taki fryc! — powiada do Pucka nadymając się jak paw. — Nie wiesz, kto tu mieszka w tej dziurze? Naprawdę nie wiesz? — Nie wiem — przyznaje się Pucek. — A ty wiesz? — Wiem. — No, to powiedz. — Będę tam byle komu opowiadał! — parsknął Reksik. — Kop, to się sam przekonasz. Pucek porwał się do kopania. Darł ziemię łapami! Wysypał za siebie całe tumany piasku. Zasypał sobie oczy. Pełno kurzu miał w nosie! Prychał też od czasu do czasu, a nawet postękiwał często, bo się uznoił nie lada. Wykopał już tak głęboko, że całą łepetynę mógł schować w dziurę. — No i co? Jest? — jsyta go Reks. Pucek wsadził nos w jamę, pociągnął raz, pociągnął drugi. Parsknął. Powąchał raz _, jeszcze i powiada: — Mysz, nie mysz*! Czuć coś, ale co? — Pokaż, ja zobaczę — warknął na niego Reksik i odepchnął Pucka od dziury. ' Wsadził nos. Obszedł dziurę dokoła. Wsadził nos raz jeszcze. Pociągnął raz, drugi. I mówi: — Nie umiesz kopać. — To kop sam — odburknął Pucek, który już tchu nie czuł ze zmęczenia. — Rozumie się, że będę kopał — powiada Reksik i zaczął kopać ziemię z szybkością maszyny. Pucek usiadł przy jamie i czeka. — No i co? — spytał po chwili. 15 I — Zaraz będzie — wychrypiał Reksik w odpowiedzi, bo całe gardło miał pełne ziemi. — Już go słychać. Słyszysz? — Nie słyszę — powiada Pucek, który nasłuchiwał na oba uszy, przechylając głowę na boki. — Toś głuchy! — warknął ze złością Reksik i z jeszcze większym zapamiętaniem wyrzucał za siebie ziemię. — Jest? — pyta go Pucek. — Głupiś! — krzyknął na niego Reksik. — Pyta się i pyta! Jest! Rozumie się, że jest! Tylko wiesz, co ja myślę? — No? — Że on właśnie wyszedł z domu. — No, to nie ma po co kopać. — Właśnie to samo myślałem. Przyjdziemy tu później. — A kto to jest! — pyta Pucek i pokazuje dziurę. — Jak mi się jeszcze raz zapytasz, to cię tak utnę, że zobaczysz! — burknął Reks i pobiegł nie oglądając się za siebie. Trafił na wiadro. Zostawiła je tu Katarzyna. Na dnie było tam trochę świńskiej karmy rozbełtanej z wodą. Pucek, że mu się pić chciało, rwał się do kubła. Reksik go odepchnął. — A jakże! Wszędzieś pierwszy! Niby to mnie się nie chce pić?! i — Ta woda pachnie jakoś niemiło — uprzedził go Pucek, który już zdążył powąchać. — Nie wszędzie się trafia ńa przysmaki! — odpowiedział mu Reksik. — Nawet jeśli z początku ci nie smakuje, pij! Wyda ci się wyborne, jak się pfzyz wy czaisz. I wsadził łeb w kube|. Chłeptał skisła breję, choć aż się w nim wszystko przewracało, taka była paskudna. Pucek patrzy w wiadro i oblizuje się. — Masz, używaj! — sapnął wreszcie Reksik. — A dobre? — pyta go Pucek. Reks byłby mu może odpowiedział, ale zemdliło go tak potężnie, że co rychlej pobiegł przed siebie, żeby Puckowi nie psuć smaku swoim widokiem. 16 ROZDZIAŁ PIĄTY Za ogrodem była łączka. Na niej pasły się dwie krowy. Pucek, który nigdy przedtem krów nie widział, bo obórka była odgrodzona wysokim parkanem od reszty podwórza, stanął zdumiony. — Co to jest? — szepnął do Reksika. — To jest chodzące mleko — odpowiedział Reks tonem psa, który wie wszystko. — Mleko? — zdziwił się Pucek. — A mieko — burknął Reks znudzony. — Pociągnij nosem, to się przekonasz. I przestań mnie nudzić. Wszystko mu tłumacz, wszystko wyjaśniaj! — zrzędził Reksio, który czuł się trochę nieswojo po wyżłopaniu zupki z kubła. Pucek, wyciągnąwszy szyję, wąchał. — Pachnie mlekiem — stwierdził. — A widzisz — ofuknął go Reksik. — A nie mówiłem ci? — A gdzie jest w nich mleko? — pyta Pucek. — Przy ogonie. — Przy ogonie? ' — A gdzieś myślał? — A jak pociągnąć za ogon, to co? — To... to... — kręcił Reksik, który nie wiedział, co będzie, jak się krowę pociągnie zą ogon — to będzie leciało mleko — odpowiedział jednym tchem. — Będzie leciało mleko? — zdumiewał się Pucek. — A coś ty myślał? Puc, jakiś ty jeszcze głupi! — zaśmiał się Reks, którego jaKoś odeszły mdłości. — Napiłbym się mleka — westchnął Pucek. — I ja — zgodził się Reksio. — No więc? — Ty łap tę łaciatą, a ja czerwoną — zakomenderował Reksio, który nie lubił się nad czymś długo namyślać. Skoczyli naprzód. Ale nie tak to łatwo było chwycić krowę za ogon, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało! 2 — Opowiadania wybrane 17 Miało się na deszcz, muchy cięły okrutnie. Krówki opędzały się ogonami. Kity ogonów migały tylko psom przed oczyma. — Łapaj! — wrzasnął Pucek, który właśnie chwycił kitę łaciatej w zęby. — Już mam! — odpisnął Reksik uczepiwszy się wreszcie ogona czerwonej. Głosy ich były przytłumione, ale już tam jeden przyjaciel drugiego rozumiał. Krowy poczuły ciężar na ogonach. Z początku nie zważały na to. Trawa była nazbyt smaczna. Oganiały się tylko i biły po bokach. — Ojej! — wrzasnął Pucek trzasnąwszy z rozmachem łbem o wystające krowie żebra. — Nie puszczaj! Nie puszczaj! Aj! — krzyknął Reksik, który rozpłaszczył się na boku czerwonej. Krówkom jednak dokuczały te ciężary u ogonów. Poczęły majtać nimi z pasją, a tak szybko, że psy musiały się trzymać z całych sił, inaczej bowiem odleciałyby precz, wyrzucone jak z procy. — Ojoj, oj! — jęczał PuceL. — Trzymaj się! Trzymaj! — krzepił go Reksik, który na krowim ogonie zataczał w powietrzu zawrotne koła. — Niedobrze mi od tej karuzeli! — skarżył się Pucek. — I mnie mdli! Ale nie maj co o tym myśleć! — odpowiedział mu Reksik. < — Zginąłem! — krzyknął tfiicek, któremu z zębów wysunął się ogon. fi Zatoczył piękny łuk w powietrzu i trzepnął o ziemię z taką siłą, że rozpłaszczył się jak żaba. Łaciata, poczuwszy ulgę,1 pobiegła kilka kroków naprzód. Czerwona dojrzała, że łaciatej nic nie wisi u ogona. Pasja ją wzięła. — Poczekaj! — mruknęła oglądając się za siebie. I jak wierzgnie w tył kopytem! Całe szczęście Reksia, że go nie trafiła w głowę! Ale oberwał po pośladkach tak, że mu świeczki w oczach stanęły. Odleciał kilka kroków, koziołkując po trawie. 18 f Usiadł. Rozejrzał się. Pucek przyczołgał się do niego. — Nie będziemy dziś pili mleka — szepnął ze smutkiem. — A czyś ty słyszał o tym, żeby było mleko, kiedy słońca nie ma na niebie? — warknął na niego Reksio i począł się gwałtownie drapać rozcierając sobie potłuczone kości. ROZDZIAŁ SZÓSTY Kap, kap, kap! Jedna za drugą padały krople coraz gęstsze, coraz gęstsze. Pucek, który bardzo nie lubił deszczu, porwał się do ucieczki. — Do domu, do domu! — wołał biegnąc co sił. — Czeka tam już na ciebie Katarzyna! — szczeknął za nim Reksio. Pucek przystanął. Wcale się nie kwapił do spotkania z kucharką. Pamiętał, co już od niej oberwał. A wiedział, że to był tylko zadatek. — Dlaczego nie wyrywasz? — drwił Reksio. — Mam czas — szepną| Pucek. I jakby się wcale nie wybierał do domu, począł się uganiać za krowami, obszczekiwać je, ale z przyzwoitej odległości, uważając dobrze na rogi i kopyta. Znudziła mu się ta zabawa. Deszcz lał jak z cebra. Zmoczony był jak gąbka. Zęby Szczękały mu jak w febrze. — Zimno ci? — pyta go Reksik. — Zi-zi-zi-mno — przyznał się Pucek. — Boś narwany! Kto się włóczy po deszczu? Jak kapie z nieba, to się trzeba schować. — Dobrze ci radzić! Schować się! Ale gdzie? — Chodź ze mną — rozkazał Reksio. Odwalił na lewo grubą kitę ogona i poważnym dyrdaczkiem podreptał w stronę, gdzie stał mały stożek siana nakryty daszkiem. Wgramolił się na siano. Ogląda się. Pucek dryga, pod- 19 skakuje, ale tak jest zmarznięty i ociężały od wody, której pełno ma w puszystym futerku, że ani się wdrapać. — Kiedy nie mogę! — płacze Pucek. — Właź, kiedy ci mówię! — Nie mogę! Ja chcę do domu! Ja chcę do domu! — Smarkacz! — warknął na Pucka Reksio z pogardą. — Co to się ma za kłopoty z tymi niedorajdami! Pucek, włazisz czy nie? — Nie mogę, jak mamę kocham, nie mogę! — płacze Pucunio, aż się rozlega. — No, patrz, tak się włazi. — Ja wiem, jak się włazi, ale nie mogę! Ajajaj...! Pomóż mi, bo sam nie mogę. Cóż było robić? Reksio ziazł z kopy siana i... łap, Pucunia za kołnierz. Morduje się, dźwiga, sapie, jęczy, stęka! Wciągnął go. — Zapowiadam ci, jak będziesz babą, to ci takie Janie spuszczę, że ci się Kicek przypomni! Umykaj! — krzyknął na Pucka i, dla lepszego zrozumienia, skubnął go porządnie zębami w kark. Pucek odskoczył i jak kula potoczył się w dół. Upadł w dziurę w sianie, wygrzebaną przez Katarzynę. — Ratuj! — krzyknął rozpaczliwie. — Nic ci nie będzie! — drwił z niego Reksik zaglądając do wnętrza przepaści, na której dnie leżał półżywy ze strachu Pucek. -i Ale czy to, że siano leżało luźno, czy to, że Reksik źle postawił nogę, dość, że ani iię obejrzał, jak runął na Pucka. — A widzisz! I tyś wpadł." A takeś się stawiał! — powiada Pucek. — Nie wpadłem, tylko sam skoczyłem — mówi mu na to z powagą Reksik. — Zawsze podczas deszczu sypiam tu, na samym dole. Nigdzie się nie sypia tak wygodnie, jak tu! — oświadczył zwijając się w kłębek i ziewając. Pucek też nie miał nic lepszego do roboty, jak się przespać. Ułożył się, nakrył nosek ogonem i chrapnął. 20 I ROZDZIAŁ SIÓDMY Miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Psy spały godzinę, spały dwie. Wreszcie obudziły się. — Jeść mi się chce — skarżył się Pucek. — Ty zawsze jesteś głodny! — warknął Reksio. — A ty byś czego nie zjadł? — Zjeść bym i zjadł. Pewnie już też jest koiacja w domu. — To chodźmy — proponuje Pucek. — Chodźmy — zgadza się Reksio. — Wyłaź! — Wychodź ty — powiada Pucek, który nie bardzo wiedział, jak się wygramolić na górę. — Żebyś wiedział, że wyjdę! — mówi hardo Reksio i prze w górę. Ale co stąpnie krok, to zjeżdża w dół. — Jakoś ci nie idzie — drwi Pucek. — Stań tu, wdrapię się po tobie — rozkazuje Reksio. — A mnie zostawisz? — niepokoi się Pucek. Reksio spojrzał na niego z pogardą. — Nie wciągnąłem to cię na siano? Pucek stanął tam, gdzie mu Reksio kazał. Ale na próżno się wspinał, na próżno prężył! Staczał się, zanim stąpnął na siano. — Co to będzie? — jęknął Pucek. Reksiowi też było niewesoło. Wstyd powiedzieć, ale gdy się ściemniło, takie płacze rozlegały się ze stogu z sianem, że aż je słychać było w ogrodzie. — Co to tam tak j|?czy? — pytam Katarzyny. — Czy Reks : Pucek są w domu?' — Dopiero co widziałam ich w ogrodzie. Ale czy to kto wie, gdzie się teraz obracają? ..Och — myślę sobie — nikt inny, tylko to oni! Wpadli w siano : wydobyć się nie mogą". Wydostałem przyjaciół z siana. Wyglądali rozpaczliwie. Mieli miny takie zbolałe i strapione, że trzeba było i śmiać się z nich, i litować nad nimi. Byłem zdecydowany darować im winę, o którą oskarżała ich Katarzyna. Twierdziła ona, że jedno kaczątko, prawdziwie raso- 21 we kaczątko, sprowadzone Bóg wie skąd, ma złamaną nogę. Katarzyna o tę zbrodnię oskarżała Pucka. — Nie będzie spokoju w domu, jak pan tym psotnikom daruje. Albo jest sprawiedliwość, albo jej nie ma! Sprawiedliwości więc musiało się stać zadość. Wiedziałem, że Pucek, jeżeli nawet coś zmalował, zrobił to z namowy Reksia, skazałem więc obu przyjaciół na areszt domowy. Cały następny dzień zamknięci byli w komórce. I tylko gdy wspięli się na tylne łapy, mogli wyglądać przez szczelinę na podwórko. Patrzcie, jakie mają miny osowiałe i smutne! I i dc di Ti da w i 1 nić ko< sie ur< czft I wu Mv w tyn osp r Metka Po drugiej stronie ulicy, nieco w lewo od naszej furtki, stał domek w ogrodzie. Nie był ani brzydki, ani ładny. Jak to się działo, że prawie zawsze stał on pustkami — trudno było dociec. Tak się jakoś dziwnie składało, że kto tylko zamieszkał w tym domu, najwyżej po pół roku wynosił się z naszego miasteczka. Jedynym stałym lokatorem zawsze opustoszałego domu był pan Popiołek. Listonosz. Zajmował on dwa maciupeńkie pokoiki w oficynce, był wdowcem i miał dwie córki, bliźniaczki, Zosię i Wisię. Dziewczynki były tak podobne do siebie, że ja odróżniałem je tylko po kolorze wstążek, jakie nosiły w cienkich warkoczykach. Obydwie przypominały małe kociaki o popielatej sierści, odzywały się rzadko, a zawsze razem, były poważne, uroczyste i na czerwonej wstążce wodziły po ulicy czarną owieczkę, którą nazywały Perełką. Perełka małych Popiołeczek to miał być cud mądrości i przywiązania. Tak przynajmniej zgodnie zapewniały obie siostry. Muszę przyznać, że czarna owca chodziła za dziewuszkami krok w krok i pobekiwała, gdy się na nią wołało po imieniu. Poza tym była owcą, i tylko owcą. A jej oczy spoglądały na świat ospale i łzawo. I to, tak mi się przynajmniej zdaje, najbardziej się małym Popiołkom u ich owieczki podobało. — Taka jest cicha! — zachwycała się nią Zosia. — I taka łagodna! — odpowiadała natychmiast Wisia. Ano, dobrze! Popiołki i ich cicha owieczka kochały się bardzo, czegóż więcej potrzeba? Przez jakiś czas dziewczynki nie pokazywały się ze swoją Perełką na ulicy. Podobno owieczka była chora. Aż tu nagle, 23 pewnego popołudnia, Popiołki wpadają do mojego ogródka. Buzie zapłakane, oczyny pełne łez, a brod\ tak im się trzęsą, że słowa powwózkć nie mogą. — Co się wam stało? — pytam. r— Ach, panie — jęknęła Wisia. — Takie nieszczęście! — zawtórowała jej Zosia. I obie w bek! Płaczą, aż się zanoszą! Uspokajam je, jak umiem. Dałem po karmelku. Nic. Dałem po drugim — nie pomaga. Dopiero przy wiśniowych konfiturach dowiedziałem się coś niecoś. Perełka nie żyła. — Ha, moje dziewuszki — powiadam. — Śmierć nie pyta, zabiera i kwita! Na to już nic poradzić nie można! — A co będzie Z Metką? — pyta mnie Wisia i znów w płacz. — Tak, co z Metką? — powtarza Zosia przez łzy. — Jaką znów Metką? — dziwię się, boć o żadnej Metce nie słyszałem jako żywo. Okazało się, że Perełka miała córkę, że tę córkę, tak czarną jak i jej matka, dziewuszki nazwały już Metką, że ta właśnie Metka ma dopiero trzy dni, o karmieniu jej smoczkiem nie ma mowy i że wobec tego ;est tak prawie, jakby już było no Metce! " * i Myślę, co by tu poradzić małym, spłakanym Popiołeczkom. Nagle przypomina mi się Wierna! Powiadam więc: — Dawajcie swoją sierotkę! Wierna jest poczciwa, zacna psina! Właśnie karmi syna! Może waszą Metkę przyjmie do swojej rodziny! Spróbujemy! Małe Popiołki postawiły na mnie zdumione oczy. — Nasza Metka z psami? — zdziwiła się Wisia urażona. ; — W psiej budzie? — powtórzyła Zosia i wzruszyła ramionami. — Albo w psiej budzie, albo nic wam poradzić nie mogę — ucinam krótko. — A cóż to wasza Metka za cudo, że nie może być przybraną córką mojej Wiernej? Daj Boże każdemu człowiekowi takie złote serce, jak ma moja suczyna. Popiołki popatrzyły na siebie, pomedytowały. I bez słowa pobiegły do domu. Po chwili wróciły. 24 — Jest żeby mi p — Ten sia. — Żeb\ Idziemy Wyszła. Pa ogonem. — Jeśli i powiada. — przez chwil Położyłerr tak słaba, ż — Wierni — Któż \ — odpowiec za kark i zs Popiołki c się pchały d — Nie wt Już ona na córkę! Popiołki p i poszły. Aic — Jest — powiada Wisia i rozchyia kawał starego kożucha, żeby mi pokazać jagnię. — Ten kożuch to wyprawka Metki — objaśnia mnie Zosia. — Żeby jej było ciepło w budzie — dopowiada Wisia. Idziemy z Metką i jej wyprawką do budy. Wołam Wierną. Wyszła. Patrzy mi w oczy serdecznie, aie macha pospiesznie ogonem. — Jeśli masz do mnie jakąś ważną sprawę, to mów prędzej — powiada. — Wiesz, że mam malca w budzie. Nie mogę go ani przez chwilę zostawić bez opieki. Położyłem przed Wierną na ziemi Metkę w kożuchu. Była tak słaba, że nie mogła się utrzymać na nogach! — Wiernusia, to nasz, nasz! — mówię do suki. — Któż by się nie ulitował nad takim niemocnym robakiem! — odpowiedziały mi jej poczciwe oczy. Wzięła Metkę ostrożnie za kark i zabrała ze sobą do budy. Popiołki oniemiały ze zdziwienia. Gdy się ocknęły, gwałtem się pchały do budy z kożuchem. — Nie wtrącajcie się. Najwidoczniej nic Wiernej po kożuchu. Już ona najlepiej wie, jak ma wychować swoją przybraną córkę! Popiołki postały przed tiudą z kożuchem w rękach, postały i poszły. Aie odtąd co dnia po kiika razy zjawiały się na podwórzu. Przynosiły jakiś poczęstunek dla Wiernej. Kładły go bez słowa do miski. I kucały przed budą. Zaglądały. Ale Metki nie było widać. W budzie Jbyło ciemno. Metka była czarna, nie wytykała nosa na świat. Wyglądał tyiko czasem z budy kasztanowaty bęcwał, syn Wierriej, wypisz, wymaluj, podobny do pluszowego niedźwiadka. Nazwały go też Popiołki Misiem. I tak już zostało. Aie i Misiowi nie chciało się wychodzić z budy. Bo świat tymi czasy wcaie nie był ciekawy. Deszcz lał bez przerwy, a ziąb był przejmujący, jak to często bywa wczesną wiosną. Aż tu któregoś dnia wyjrzało słońce. Popiołki były właśnie przy budzie. I nagie słyszę ich świergot: — Jest! Jest! Nasza Metka! Nasza Metka! 25 Patrzę — przez wysoki próg budy przetacza się ciężko kasztanowata klucha. Miś. Wyszedł, usiadł, ziewnął i kichnął smakowicie do słońca. Za psem skoczyła Metka. Stanęła przed budą, otrząsnęła się, beknęła i... Przetarłem aż oczy ze zdumienia! Wyobraźcie sobie, siadła na ziemi zupełnie po psiemu! Miś ruszył na wycieczkę po podwórzu. Metka za nim. Zatrzymywała się, kiedy on przysiadał, puszczała się galopkiem, gdy Miś bez widocznego powodu wyrywał naprzód. Miś wpadł do kałuży, Metka dreptała po wodzie. Miś zmoczony płakał, płakała i Metka, choć się wcale nie zmoczyła! Cudeńka! : » Popiołkom się to wszystko nie bardzo podobało. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że zakazałem brać na ręce i Misia, i Metkę. Co mi to szkodziło? Mnie nic. Ale łatwo mogło za- ł I szkodzić malcom. Kruche są przecież takie maleństwa, prawda? Byle niezręcznym ruchem można okaleczyć takiego bąka na całe życie. A zresztą, zwierzę to nie jest zabawka dla ludzi, prawda? Tłumaczyłem to Popiołkom. Najwidoczniej jednak moje słowa nie trafiły im do przekonania. Obraziły się. I przestały się pokazywać na podwórzu. A później wyjechały do ciotki na wieś. . . Byłem z tego rad. Dlaczego? Jak by wam to powiedzieć? Coraz bardziej się przekonywałem, że ich Metka ani trochę nie jest podobna do swojej matki Perełki. Że nie jest ani cicha, ani łagodna. Jednym słowem, nic nie mna w sobie 7. owieczki, te") ckliwosłodkiej owieczki, jakiej po swojej Metce spodziewały się Popiołki. Metka spsiała. Spsiała na amen! Jak to spsiała, spytacie? Ano, zwyczajnie stała się psem. Jak jej mamka Wierna i mleczny brat Miś. Metka robiła to wszystko, co robił Miś. Miś pędzał kury, Metka pędzała kury. Miś brał lanie od koguta, Metka obrywała cięgi od tego samego Bielasa. Miś droczył się z kaczkami, Metka odpędzała je od jadła. Miś skakał do wróbli, Metka łapała motyle. Spali razem w budzie, razem wychodzili na wyprawy i nad sadzawkę. Gonili się po podwórzu, upędzali w ósemkę dokoła słupa. Ba! Jednakowo zmykali przed trzepaczką w karzącej dłoni Katarzyny! Jedno ich tylko dzieliło — jedzenie. Metka wsadzała wprawdzie nos do psiej miski, ale kaszy jeść nie mogła. Za to Miś robił wielkie oczy, kiedy Metka szczypała trawę albo skubała siano. Nadziwić się nie jmógł, co też przychodzi do głowy jego Metce, że pogryza takie obrzydliwości! Kupiłem kiedyś Metce owczy przysmak — bryłę soli. Włożyłem do siatki i uwiesiłem u słupa. Takiego wiatraka z języka, jaki zrobiła Metka wylizując sól, na pewnoście nie widzieii! Zobaczył to Miś. Warknął, szczeknął, odpędził Metkę i rzucił się z zębami do soii. I jak parsknie! Zaczął kichać, prychać i wycierać język o trawę! Odtąd z pogardą patrzył na siatkę i na Metkę liżącą sól. 28 J I — Zakazane gusta! — krzywił się i odchod/ił iak najdalej od słupka. Nie myślcie jednak, że Metka miała zawsze zakazane gusta. Wałęsała się u nas po podwórzu kość. gnat tak wylizany do czysta, że nawet siadu zapachu kości w nim nie zostało. Była to psia zabawka. Każde szczenię pogryzało ją z nudów, gdy nic ciekawego nie działo się na podwórzu. 1 o tę zabawkę właśnie pobili się Miś z Metką! I to tak solidnie, że Miś postękując zawlókł się do budy, a Metka z kością w zębach biegała po podwórzu. Odtąd nie dziwiłem się wcale, że Metka wybiegała z Misiem do furtki i obszczekiwała obcych. Jak to obszczekiwała? Ano, darła się basem jak trąba! Krysia nauczyła Misia służyć, Metka chodziła na dwu „łapach" jak baletnica. Prosiła też przednimi nogami o wiele zgrabniej i staranniej, niż to robił Miś, który zresztą był w ogóle ień i nic mu się nigdy nie chciało robić porządnie. Minęło lato. Popiołki powróciły od ciotki. I tego samego dnia przyszły zobaczyć, co się dzieje z ich Metką. Otworzyły furtkę, stanęły. Zobaczył je Miś. Wypadł do nich z wrzaskiem. Za nim Metka. Obskakują biedne dziewuszki, które nie śmią się ruszyć z miejsca. A miny mają niezupełnie uśmiechnięte, i Wyszedłem na hałas. Dałem każdej z nich do ręki kawałek soli. — Przywitajcie się, z Metką! — powiadam. Metka poczuła sól? I staje najpiękniejszego słupka, prosi, macha łapkami. ' Popiołki w śmiech! — Zupełnie jak pies! Zupełnie jak pies! — śmieją się. Ale nagle Zosia poważnieje i mówi: — Ale już nasza Metka nie będzie taka, jak jej matka! A na to Wisia: — Taka czuła i smutna, jak prawdziwa owieczka! — Więc co? — powiadam. — Czyż przez to będziecie ją mniej kochały? 29 Zosia pomyślała chwilkę. — Trzeba każdemu pozwolić być tym, czym jest! — szepnęła. — I kochać go takim, jakim jest! — dopowiedziała Wisia. Mądre i kochane były te małe Popiołeczki, prawda? I tego samego dnia Metka powędrowała na nowe mieszkanie. Było jej dobrze na wielkim, pustym podwórzu nie zamieszkanego domu. A kiedy się rozeszła wieść o tym, że Popiołki mają owcę, która służy, rojno było u nich. Bo każdy chciał to cudo obejrzeć. A dziewuszki były dumne z tego, że mają owcę, która omal nie jest psem. I Fryga Był początek grudnia. Mroźno. Pogoda — marzenie! Świeżego śniegu mnóstwo! Wybraliśmy się więc z Krysią na dalszą wycieczkę do lasu. Jak wyglądał osypany śniegiem las, możecie sobie łatwo wyobrazić. Jesteśmy rozbawieni, biegamy, obrzucamy się śniegiem! Zabawa na cały regulator! Jednym słowem — pycha i rozkosz w kratkę! Psy oczywiście poszły z nami. Tupi, kudła, używał na śniegu. Ale Ciapa, foks, był zmarzluch. Trząsł się, podnosił do góry to jedną łapę, to drugą, bo go śnieg parzył w pięty. I był wyraźnie zły. Warczał też na Tupiego i wcale się nie wyrywał do zabawy. Wolał się wlec na trzech nogach, boczkiem, jak to foksy biegają, drobnym truchcikiem. Cięty był zapewne na siebie za to, że się dał wyciągnąć na tę wyprawę, gdzie nic ciekawego zobaczyć nie można, tylko zmarznąć do kości! Nagle stanął. Nastawił uszy. Pociągnął nosem. I zezem, jak on to robił zawsze, zapzął przyglądać się uważnie ośnieżonemu krzakowi. Postąpił kilka kroków. I znów zaciągnął się zapachem. Ruszył wreszcie do krzaka. Zginął między gałęziami. Sypał mu się spod nóg puszysty śnieg, bo grzebał zawzięcie, szukał czegoś. Po chwili wyniósł w zębach coś, co wyglądało jak kawałek oszronionej sosnowej kory. Kora? To niemożliwe! Podchodzę bliżej. Ciapa tacza coś po śniegu łapą. Futerko! Wyraźnie poznaję futerko. Podnoszę ten kawałek futra z ziemi. Otrzepuję. Wiewiórka! Zmarznięta? Tak się zdaje, że na amen. Ani drgnie. Ale widzę, że nie jest zupełnie sztywna. Może się w niej jeszcze duch kołacze! Wołam 31 więc Krysię, pakuję wiewiórkę za kożuch i co sił w nogach do domu.1 Położyliśmy wiewiórczynę za piecem. Niech odtaje. Leży ta nieszczęsna wiewiórka za piecem, leży. Krysia z niej oczu nie spuszcza. I nagle mnie trąca. Cos jakby błysnęło. Oczy? Chyba że to oczy naszego zmarziaczka. Przyglądam) się. Rzeczywiście! Błyszczą dwa pacioreczki! Dobra nasza! Wiewiórka ożyła! Krysia wyciąga do niej rękę. — Nie rusz! — ostrzegam ją. — Jak cię wiewiórka utnie, kilka tygodni będziesz miała łapinę obwiązaną! Bardzo się trudno goją ukąszenia wiewiórki! Na nic się zdały moje przestrogi. Wiewiórka już leży na kolanach Krysi. Tak jest osłabiona, że ruszyć się o własnych siłach nie może. Napoiliśmy ją ciepłym miekiem. Zasnęła. Dostała drugi raz mleka i znów zasnęła jak kamień. Tym razem już nie na kolanach Krysi, ale w koszyczku za piecem. Bo tam odtąd stale mieszkała. Nazajutrz już czuła się iepiej. Zjadła kilka orzechów. Wyczyściła sobie ogonek. Aie nieskora była do harców. Spała, ciągle prawie spała. Dopiero następnego ranka miałem dziwny sen. Koniecznie mi się zdawało, że Katarzyna wodzi szczotką od zamiatania po moim nosie, po policzkach. I dla odmiany skrobie mnie tarką po brodzie. . Zbudziłem się. Otwieram oczy. I zamykam je co rychlej! Nie mogę zrozumieć, co tu jest snem, a co jawą! Bo jeździ mi coś kosmatego po twarzy, coraz czuję, jak mnie coś skrobie to po nosie, to po uchu! Ogarniam się ręką, siadam na łóżku. A z poręczy patrzą na mnie d]>Va czarne ślepki! Za nimi sterczy ogon jak pióro. I wszystko to cmoka przezabawnie! — Dobrze, żeś się obudził, bo właśnie miałam ochotę powiedzieć ci dzień dobry/ — powiada. — Zdrowia, szczęścia, pomyślności! — odpowiadam i wyciągam do wiewiórki rękę. I wtedy zaczynają się harce! Najdziksze, jakie możecie sobie wyobrazić! Wiewiórka skacze z jednego końca łóżka w drugi. Ani dba, czy zawadzi o moją głowę. Chowa się w fałdy kołdry i tyiko wystają jej pędzelkowate uszka i jedno baczne oko. 32 Wystarczy się poruszyć, już jest na szafie! Obiega po gzymsie na firanki! Spada na ramę iustra! Stamtąd zbacza na nocny stoiik i jednym skokiem jest w moich włosach! Kr/.yknie coś do mnie i już się huśta na wiszącej iampie na środku pokoju! Ledwiem ją tam zobaczył, już biega po kołdrze i szuka dobrego schowania się w jej fałdach! Zdaje się, że nikt z was się nie zdziwi, że tegoż dnia nazwałem wiewiórkę Frygą! Niech kto wymyśii dia niej odpowiedniejszą nazwę! Proszę! ¦¦>.¦¦ Fryga uznała, że ma dość zabawy ze mną. Zniknęła. I zaraz potem usłyszałem krzyk Krysi. Łatwo się było domyślić, że wiewiórka poszła jej powiedzieć po swojemu dzień dobry! Wchodzę do pokoju mojej dziewuszki. Oglądam się — nie ma Frygi. — Gdzie wiewiórka? — pytam Krysi. A ona pokazuje mi rudą plamę w swoich jasnych kosmycz-kach. Fryga schowała się w jej włosy i patrzy stamtąd łobuzersko na mnie! Krysia wzięła ją w rękę. Ciarki po mnie przeszły! Ale jakoś nic. Fryga ani się nie wyrywa, ani nie widać, żeby była zła. Krysia posadziła ją przed sobą na kołdrze. Fryga trzyma ją łapkami za palec. Utnie czy nie utnie. Nie ucięła! Kochana Fryga! i I znów zaczęły się najdziksze harce po pokoju Krysi. Ja byłem dia Frygi samotną sosną w lesie. Wiewiórka biegała po mnie tam i z powrotem! Głowa nie głowa, nos nie nos, oczy nie oczy! I od tego ranka zadzęło się pożycie Frygi z nami! Był to jeden ruch, gonitwa, skoki^ zabawa w chowanego! Czegoś tak lotnego, tak zręcznego, jak nasza Fryga, nawet sobie wyobrazić nie może ten, kto nie żył z miłą, kochaną wiewiórką pod jednym dachem! Nie było dla niej przeszkód! Potrafiła się jakimś cudem prze-mignąć tam, gdzie, jako żywo, nie było o co nawet jej drobnych łapinek zahaczyć. I gdyby mi kto powiedział, że nasza wiewiórka potrafi chodzić po suficie głową na dół jak mucha, tak mi się zdaje, że bym w to musiał uwierzyć! ia wybrane 33 Te miłe zaczepki, zabawa w chowanego, po której następowała gonitwa po całym domu, nam podobały się bardzo. Katarzyna była z nich nieco mniej zadowolona. Szczególnie gdy jakaś świeżo zawieszona firanka nie wytrzymała wspinaczki i zwisła smętnie, uczepiona na jednej tylko nitce. Albo kiedy z kuchennej szafy zaczęły się nagle sypać puste pudełka, które Katarzyna zbierała z pasją i zacietrzewieniem! Były też sprawy o ślady łapek i malunki ogonem, kiedy Fryga wprost z paki z węglami skakała na łóżko i harcowała za poduszką. Ale to wszystko były rzeczy drobne. Nie warto się było o nie gniewać. Tym bardziej że Fryga lubiła Katarzynę. Nieraz jednym skokiem wsuwała się na jej ramię. I tam dokoła jej szyi zaczynała serdeczny taniec na okrętkę z pomrukiwaniem i bardzo przymilnym cmokaniem. Te serdeczne wywijasy rozbrajały ostatecznie Katarzynę. Gorzej było z meblami. Moje biedne graty brały w ogóle niezasłużone cięgi. Bo cóż one były winne, że zły los skazał je na przebywanie w domu, w którym zwierzętom wolno było wiele, bardzo wiele? Cóż zawiniły na przykład wszystkie stoły i stołki w moim domu, że miały na wysokości szczenięcych zębów wyraźną ospę? Albo też koszykowe fotele w przedpokoju, że sterczały z nich długie poszarpane żyły, wyprute przez koty, które sobie na tych fotelach ostrzyły pazury? s Żal nam było nieraz naszych sponiewieranych gratów. Ale cóż począć? Dla świętego spokoju przymykaliśmy oczy i Udawaliśmy, że tvlo rvie \w\cLz.vm-y. C-Kcąc i. ^.\mś Żyć W ZgO&Zie 1 przy- jaźni trzeba nieraz udawać, że się nie dostrzega czyjejś słabości zresztą, jak tu robić wielkie rzeczy z tego, że psiego smarkacza swędzą zęby, a kotu za szybko rosną pazury? Fryga wprowadziła donaszego domu zupełnie nie znane jeszcze zwyczaje. Gryzła ona z takim samym smakiem nogę od stołu jak szafkę od zegara, pudełko od gramofonu czy baUc ^ piaM A po wszystkich drobnych przedmiotach, jak obsadki, ołówki, śladu nie zostawało! I to było niepokojące! Jakiś uczony znawca wiewiórczych zwyczajów poradził nam, żeby dawać Frydze tyle orzechów, ile zechce. Wtedy na tych f orzechach będzie ona, tak nas zapewniał, ścierała swoje narastające od nowa ząbki. Ano, dobrze. Odtąd pełen koszyczek orzechów stał zawsze na stole w jadalnym pokoju. Czy pomogło? Znakomicie! Orzechy ginęły, jakby się ulatniały w powietrzu. Ale też i znajdowaliśmy je wszędzie: pod kołdrą, w gramofonie, w garnczku z mlekiem, a nawet w maselniczce! Bo Fryga, zamiast gryźć orzechy, chowała je na zapas. Wszędzie tam, gdzie jej się wydawało, że je najlepiej ukryje. I miała z tych orzechów wyborną zabawę. Czuła się teraz coraz lepiej i z jeszcze większym zapałem gryzła wszystko, co wpadło pod jej ostre ząbki! A z tymi ostrymi ząbkami był też i inny kłopot. Mówiłem wam już, że wiewiórki gryzą. I nie znoszą, gdy ktoś obcy je dotyka, pieści, głaszcze. Jak tu wytłumaczyć ludziom, że to miłe, kochane, uprzejme zwierzątko nie znosi pieszczot? Przecież każdy widział, że przychodzi ono do ludzi na każde zawołanie. Swymi maluśkimi rączynami rozgarnia jeden po drugim palce. Zagląda, co macie w dłoni! I miałoby kąsać boleśnie, a nawet niebezpiecznie? „To niemożliwe" — myśleli sobie nasi goście. I ten, i ów żałował później, że nie uwierzył nam na słowo. Trzeba więc było sprawić Frydze klatkę, a w niej zabawkę. Takie koło czy bęben, zrobiony z dwu lekkich deszczułek. Fryga dostawała się przez otwór W bębnie do środka tego koła. Mogła tam biegać obracając koło tak szybko, jak tylko nadążyły jej szybkie nóżki. Fryga zrozumiała w lot, na czym zabawa polegała. I napraszała się sama,, żeby ją puścić do klatki. Nie możecie mieć pojęcia, z jaką szybkością obracało się koło! Ogonek naszej Frygi migał w oczach jak płomień. Otóż gdy tylko usłyszeliśmy dzwonek w przedpokoju, zamykało się Frygę w klatce. I wypuszczało wtedy dopiero, gdy skończyła się wizyta. Ale i tak nie obyło się bez wypadku. Odwiedził nas kiedyś pewny siebie młodzieniec. Należał on do tych przyjemniaczków, którzy to są mędrsi niż wszyscy, co im dobrze radzą. Znacie takich, prawda? Otóż ten mądrala wsadził paluch przez pręty klatki. Fryga go ucięła. Paluch spuchł i nie goił się długo. A nasza miła, kochana Fryga złamała ogonek. Jakim 35 sposobem? Tak mi się widzi, że to przez tego właśnie młodziana! Musiał on ją chwycić za ten jej przepiękny ogonek! Choć się tego mocno wypierał. Jak tam było, to było, dość że Fryga miała ogonek złamany! Minęła zima. Na wiosnę, tak już przy końcu marca, Fryga uspokoiła się przedziwnie. Przestała biegać. Przychodziła wprawdzie na każde zawołanie, ale zaraz uciekała na gzyms od firanki I coś tam zawzięcie majstrowała. Zajrzałem raz, zajrzałem drugi I już nie miałem wątpliwości, że robiła gniazdo. Odbyliśmy długą naradę z Krysią. No i któregoś ciepłego popołudnia poszliśmy z Frygą do lasu. Od razu skoczyła na sosnę. Powiedzieliśmy jej kilka serdecznych słów na pożegnanie. I powróciliśmy do domu. Otwieramy drzwi. I nagle słyszymy znajome cmokanie. I już ogonek Frygi miga dokoła szyi Krysi! Wróciła. Nazajutrz poszła. I już nie wróciła. Ale spotkaliśmy Frygę raz jeszcze. W końcu lata. W lesie. Przyglądała się nam długo z gałęzi sosny. I nagie skoczyła na szyję Krysi. Powiedziała jej kilka serdecznych słów i zniknęła. Mało to kłopotów ma wiewiórka? Szczególnie gdy musi wychowywać własne dzieci. Czy mogliśmy mieć żal do Frygi, że była dobrą matką? Niech jej się tam w lesie jak najlepiej powodzi! •¦ V \ \ ^ Mucha z humorami Miałem kotkę białą, jedwabistą, puszystą. Podobno jej rodzona babka była prawdziwą angorą. Nazywaliśmy ją Pusią. Przemiłe to było kociątko! Żyła ze mną w tak serdecznej przyjaźni, jak rzadko które zwierzę! Całymi godzinami potrafiła leżeć przy lampie na moim biurku. Drzemała. Co pewien czas jednak otwierała oczy, a niebieskie były one jak te paciorki błękitne, które sprzedają na jarmarkach, i przyglądała mi się uważnie. Wstawała, wyginała się w piękny kabłąk, ziewała tak głęboko, że jej widać było różowy przysz-czek po gardło. I zanim się znów ułożyła pod lampą, nie zapominała powiedzieć mi kilku miłych słów. — Za wiele czytasz wieczorami, mój drogi — wymawiała mi serdecznie i kładła swój puszysty ogonek w poprzek otwartej strony książki. Albo też delikatnie wysuwała łapę i zatrzymywała pióro suwające się po papierze. — Dość tego pisania —przedkładała mi — czas już spać. Nocne markowanie nikomu me wyszło na zdrowie! Niech no się było odezwać do niej, natychmiast siadała, owijała się w ogon i zaczynała rozmowę. Miała nieskończenie wieie nowin z kociego świdta. I bardzo lubiła je opowiadać. Żałowałem zawsze, że nie znam na tyle kociego języka, bym mógł opowieści Pusine zrozumieć dokładnie. Zresztą kotce nie zależało zbytnio na tym, abym jej koniecznie odpowiadał do sensu. Wystarczyło co pewien czas się zdziwić: — Pusiuniu, naprawdę? Nie może być? — by ciągnęła swoją opowieść bez końca. Ta przemiła gawędziarka była dziwnym kotem. Wiecie dobrze, że każdy prawie kot potrafi przejść po najmniejszym gzymsie 37 lub rynnie na dachu. Powiadam — prawie każdy, bo Pusia właśnie tego zrobić nie mogła. Dostawała zawrotu głowy. I jak kamień spadała na ziemię! Biedne stworzenie nie rozumiało zapewne, dlaczego tak się dzieje. I my z początku nie wiedzieliśmy również, czemu to nasza Pusia spada to z dachu, to z drzewa. Spada ciężko, nie po kociemu — na łapy, lecz rozbija się tak, iż tygodniami nie może się dźwignąć z posłania. Gdyśmy odkryli prawdziwą przyczynę, staraliśmy się nie pozwalać kocicy na wdrapywanie się tak wysoko, by spadając mogła sobie zrobić krzywdę. I wszystko układało się dobrze, aż nadszedł maj. Pamiętam, że bzy kwitły tego roku jak oszalałe. Pusia miała małe. Takie trzy białe kluseczki, na rudych łapkach, z ogonkami jak zapałki. Dopóki maleństwa były ślepe, Pusia nie odchodziła od koszyka, który był jej gniazdem. Ale gdy kocięta przejrzały i stały się żwawsze, Pusia zaczęła wychodzić na polowanie. No i zapędziła się kiedyś aż na sam czubek jesionu. Spadło biedactwo. I to tak nieszczęśliwie, że nie pozostawało nic innego, jak pochować ją pod białą różą, która zarastała nasz dom od południowej strony. Przy tym pogrzebie była z nami mała, czarna jamniczka Mucha. Ob wąchała ona martwą kotkę i zniknęła. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Tym bardziej że Mucha miała swoje humory i nigdy nie można było wiedzieć, co zrobi. A kiedy miała własne dzieci, dokuczała wszystkim tak, że lepiej było schodzić jej z drogi. W ogóle kłótliwe to było suczysko. A obraźliwe nieznośnie! 0 byle co z wrzaskiem/ wyrzekaniem, płaczem wychodziła z domu. Udawała tak urażoną, iż można się było spodziewać, że już nigdy nie wróci. Ale po kilku godzinach Mucha zjawiała się jakby nigdy nic. I zaczynała od tego, że się zębami rzucała na pierwszą lepszą osobę, spotkaną na podwórzu. Raz była słodka jak karmelek, to znów nie wiadomo dlaczego piekliła się jak osa i ani do niej było przystąpić. Narwana była i tyle. Ledwieśmy pochowali naszą Pusię, zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, co począć z sierotami? Karmić smoczkiem? Ha, można 1 smoczkiem. Spróbować nigdy nie zawadzi. Ale mało mieliśmy 38 f r nadziei, żeby się nam na smoczku udało wychować takie małe kocięta. Nie mogliśmy jednak zostawić małych Pusiąt bez opieki. Idziemy więc do drwalki, gdzie stał koszyk biednej Pusiuni. Zaglądamy... pusty! Ani śladu kociąt! Niedobrze! Powiem wam szczerze, że wstyd mi było. Tak źle się opiekowałem dziećmi mojej biednej Pusi! Pozwoliłem im zginąć! Bardzo mi było przykro i nieprzyjemnie! A miałem, przyznam się wam, najgorsze przeczucia. Bo przypomniało mi się, że niedawno widziałem Lorda dobermana z przeciwka, jak się wałęsał po naszym podwórzu. Było to psisko żarłoczne i głupie. Mógł on połknąć nieszczęśliwe Pusięta, zanim się ktokolwiek obejrzał. Szukamy jednak kociąt, przetrząsamy drwalkę, zaglądamy w każdy kąt. Ani śladu! Ha, cóż począć! Zginęły. Postanawiamy nie puszczać Lorda nawet za próg! I to było wszystko, co mogliśmy zrobić, prawda? Minął jakoś tydzień czy może nawet więcej. Nagle na podwórzu zjawia się Lord. I sunie wprost ku werandzie, gdzie Mucha w głębokiej wnęce pod podłogą miała swój dziecinny pokój w starej skrzynce od gwoździ. Mucha do Lorda. Bez hałasu, bez szczekania ugryzła go w nos. Lordzisko uciekło, jakby kto na niego wodą chlusnął. A Mucha obejrzała się za nim raz, obejrzała drugi i telepie się godnie na swoich krótkich nogach do skrzynki pod werandę. I tam dopiero zaczął się wrzask i wyrzekanie! Najęczała się, naskarżyła. I, skowycżąc jeszcze z pasją, zabrała się do wielkich porządków w swoim dziecinnym pokoju. Odbywało się to zawsze w ten sposób, że najpierw ostrożnie ze skrzynki wynosiła małe. Później dopiero prześcielała siano i gałgany, które zewsząd ściągała na prześcieradła i pieluszki dla swoich dzieci. Widzę, Mucha wyjmuje jednego piszczącego basałyka, tak. czarnego jak matka. Po tym pierwszym drugiego. Wiedzieliśmy, że miała tylko dwoje dzieci. Patrzę więc ze zdumieniem, że xMucha wspina się na krawędź skrzynki i sięga delikatnie jeszcze po coś. Kocię! Białe kocię! Pusiątko! Jedno, drugie, trze- 39 cie! Mucha zabrała je wszystkie. Wtedy gdy my zapomnieliśmy 0 nich, pamiętała o sierotach Mucha! I przygarnęła je! — Muszka, poczciwa psina! — powiadam i podchodzę bliżej, fw A Mucha staje do mnie bokiem tak, że zasłania sobą dzieci. Patrzy spode łba. — No? I czego tu chcesz? Nie lubię, kiedy się kto nieproszony wtrąca do moich spraw rodzinnych! Rozumiesz? — warczy i na wszelki wypadek pokazuje mi zęby. — Niech każdy postępuje tak, jak uważa za stosowne! — burknęła na mnie 1 zabrała się do prześcielania łóżek swoich i przybranych dzieci. Odtąd nikt z nas nie zaglądał do Musinej skrzynki. Po kilku dniach już rodzina Muchy w komplecie spacerowała pod werandą, piła zgodnie mleko, które malcom dawała Krysia. Któregoś dnia Mucha wyprowadziła całą swoją rodzinę na dalszą wycieczkę pod studnię. I tu dopiero przekonało się poczciwe suczysko, że jej własne dzieci są o wiele mniej dzielne niż przybrane. Bo czarne jaszczureczki Muchy były niezgrabne jak każde małe szczenię. A kotki! Co wam będę zresztą opowiadał o tym, jak są ruchliwe i figlarne małe kocięta! Musze te kocie harce bardzo się nie podobały. Wzięły Pusię!ta wnyki za ryzykowne wdrapywanie się na cembrowinę studni. Odtąd Mucha pilnowała kociąt jak oka w głowie! I tak je wychowywała po swojemu, że Pusięta zeszły na psy! Całkiem spsiały! Usiłowały nawet szczekać, tak jak małe Muszęta, które były z natury jazgotliwe i obszczekiwały wszystko, co tylko się poruszało! I nie możecie sobie wyobrazić, jak to było zabawne, kiedy koty doskakiwały do latającego w powietrzu prześcieradła i darły się wniebogłosy! Ale wszystko się kończy. Jamniczki Muchy wyrosły i poszły między ludzi. Pusięta też znalazły sobie własne domy. Został tylko jeden biały, puszysty kotek, zupełnie podobny do matki. Prowadził on już życie własne, kocie. Wałęsał się bezkarnie po dachach, po drzewach, bo nie wziął w spadku po matce zawrotów głowy. 40 r Ginął też nieraz na całe tygodnie. Ale kiedy tylko wracał, szedł spać do starej skrzynki od gwoździ, w której rezydowała Mucha. Stara, poczciwa Mucha. Nikt już z nas nie pamiętał jej tego, że była narwana i robiła zawsze co innego, niż można się było spodziewać. Bo któż by tam zwracał uwagę na cudze humory? Suka miała dobre, zacne serce. A to najważniejsze, prawda? r Czarny kogut I kto by się był spodziewał, że z dziś na jutro, ba, z godziny na godzinę, cały porządek na naszym podwórzu przewróci się do góry nogami? I to za czyją sprawą? Zwyczajnego koguta! Było to dla nas wszystkich niespodzianką. A jednak tak się stało. Poszedłem kiedyś na rynek. Był właśnie dzień targowy. Ani mi w głowie postało kupować cokolwiek. Miałem zamiar obejrzeć tylko z daleka to, co ludziska przywieźli na sprzedaż. Chodzę więc pomiędzy straganami, zajrzę tu, zajrzę tam, pogadam to z tym, to z owym. Aż tu nagle natrafiłem na przysadzistą damę w kapeluszu płaskim jak naleśnik. Trzyma ona pod pachą czarnego koguta. Kogucisko wielkie było niczym indyk, a oczy miał czerwone jak krople krwi! Spoglądał1 nimi dziwnie bacznie i, powiem nawet, mądrze. Podobały mi się te oczy! Podrapałem delikatnie koguta po podgardlu. Kujnął mnie dziobem! — Niech no pan k^ipi tego kura! — zachęca mnie dama w naleśnikowym kapeluszu. Wymawiam się, że mam już jednego koguta w domu i że drugi mi jest niepotrzebny1. Dama udaje, że nie słyszy. Zaczyna mi zachwalać swojego koguta, podsuwać mi go pod oczy, dmuchać w pióra, żeby mi pokazać, ile to on ma tłuszczu na sobie. A trzeba przyznać, że właścicielka czarnego koguta miała wymowę nieposkromienie łatwą i szybką! Toteż zagadała mnie! I anim się obejrzał, kiedy już miałem koguta pod pachą! Biegłem z nim w te pędy do domu! Bo kogucisko miotało się jak oszalałe! Kuło mnie dziobem! Okładało skrzydłami! A gdakało i darło się przy tym tak głośno, że ludzie stawali na ulicy! 42 I i Dobrnąłem wreszcie do furtki. Puściłem czarnego kura na ziemię. Kogut strzepnął skrzydłami, zapiał głucho i chrapliwie. A głos miał donośny jak trąba! Zapiał jeszcze raz! Grzebnął też raz, drugi. I godnie, nie spiesząc się, ruszył w stronę podwórza. A dziwnie piękny, mieniący się, długi ogon wlókł się za nim po ziemi! Stanął na środku podwórka, znów strzepnął skrzydłami, rozejrzał się dokoła, zapiał krótko: — Jestem! — i oznajmił w ten sposób wszystkim, że obejmuje rządy i że to jest początek jego panowania. Zaczęło się od domowego koguta Bielasa. Zanim się spostrzegł, już leżał na płask na ziemi! Czarny siedział na nim i dawał mu szkołę. Zeskoczył. Zabrał się do kaczora. Stłamsił biedaka, że ledwie się ruszał! Nawinęła mu się Imka, kocica. On do kocicy! Imka w nogi! Kogut za nią! Gonił ją po całym podwórzu! Imka skoczyła na płot. Kogut też na płot. Imka na daszek od drwalki. Kogut na drwalkę! Ledwie się jakoś zdołała wsunąć w szparę pomiędzy deskami! Kogucisko zajrzało w tę szparę, zagulgotało bełkotliwie jak indyk: — Zapamiętaj sobie, że ja tu pan! — i zeskoczył z drwalki. W okamgnieniu Ciapa, foks, i Tupi, wielki kudła, już pochowali się do budy! I wyglądali stamtąd na świat jednym zbielałym ze strachu okiem! Kogucisko rozejrzało się po podwórzu pustym, jakby je kto wymiótł, strzepnęło znów skrzydłami, zapiało. I idzie wprost do mnie! / — A ty? — pyt? i patrzy na mnie spode łba krwawymi ślepiami. I nagle hyc mi na'głowę! Wstyd mi się przyznać, ale uciekłem do domu wcale niezgorzej niż mój Tupi do budy! Odtąd przez dobre dwa tygodnie nikt nie wychodził na podwórze inaczej niż ze starym parasolem rozpiętym nad głową! Katarzyna wysforowała się kiedyś bez tej ochrony. I przesiedziała z godzinę w pralni! A czarny kogut, nazwaliśmy go Zbójem, chodził przed drzwiami pralni mierzonymi krokami jak wartownik. Nawet do głowy mu nie przychodziło ustąpić! Biedna Katarzyna musiała się ratować w ten sposób, że nadziała sobie 43 L- na głowę stary koszyk i w tym hełmie uciekła do kuchni, co sił w nogach! O tym, żeby ktoś obcy dostał się na. nasze podwórze, mowy nawet nie było! Wszystkie sprawy załatwialiśmy albo na ulicy, albo w ogrodzie. I to jak najdaiej od podwórza. Bo Zbój, jak tylko usłyszał nieznajome głosy, wskakiwał na parkan. A nigdy nie można było przewidzieć, kiedy się rzuci i na kogo! Ani chwili spokoju przez tego Zbója nie było! Nie dziwiłem się też wiele, że Katarzyna coraz częściej przebąkiwała o potrawce z ryżem. W tej potrawce Zbójowi byłoby, jej zdaniem, najbardziej do twarzy! Żai mi było koguta, to prawda! Ale żyć pod ciągłym strachem we własnym domu to też nienadzwyczajna przyjemność! Już też byłem gotów przymknąć oczy na to, co się stać musiało! Aż tu pewnego dnia przychodzi do nas Edka, córka pana Mierzwy, szewca, który się opiekował naszym obuwiem. Lubiłem bardzo tę małą Edytę. Miała buzię okrągłą jak jabłuszko. Na niej dwa dołeczki. Roześmiane zieione oczy. A wesoła była niby szczygieł. Zanim się spostrzegłem, Edka już była na środku podwórza. A trzeba wiedzieć, że Zbój właśnie koło studni wodził kury i biednego Bielasa. Wałęsał się ten sponiewierany domowy kogut na szarym końcu kurzego stada, a minę miał tak zastraszoną, jak najpotulniejsza kwoka! — Edka! Uważaj na koguta! — zdążyłem krzyknąć przez okno. Chwytam za parasol, fozpinam go przed sobą i biegnę Edce na pomoc. ' Patrzę — Zbój swoim zwyczajem już strzepnął skrzydłami. Zapiał. I wielkimi krokami sadzi do dziewuszki! Struchlałem! Wydziobie jej oko jak nic, zanim zdążę nadbiec! — Edka, w nogi! — wołam. A Edka, zamiast uciekać, kucnęła przy ziemi! Spogląda na koguta i śmieje się w głos! A śmiech miała dźwięczny niby dzwoneczek. I tak zaraźliwy, że niepodobna się było nie śmiać z nią razem! Kogut zatrzymał się tuż przy Edce. Przyjrzał się jej jednym 44 krwawym okiem, przyjrzał drugim. I jak nie wrzaśnie — Kukuryku! W tym okrzyku nie było jednak groźby! Raczej zdziwienie. Zagdakał głucho, jakby kto pustą beczkę po bruku toczył. I znów przygląda się Edce. A dziewczynka wykruszyła z kromki chie-ba, co ją miała w ręku, nieco okruszyn i częstuje koguta. Zbój przyjrzał się bacznie Edce, spojrzał na wyciągniętą rękę. I dziobnął. Raz, drugi, trzeci! Musiałem mieć dość niewyraźną minę, bo Edka spojrzała na mnie i w śmiech! — Ja tam żadnego zwierzęcia czy ptaka się nie boję! — powiada. — Najgorzej się bać! Wesołością i dobrocią najdzikszego zwierzaka do rozumu się doprowadzi! Pójdź ino tu, Zbóju, to ci jeszcze chleba dam! — zwraca się do koguta, który się już cofnął ku kwokom. I cóż na to powiecie? Zbój nie tylko podszedł do Edki, ale pozwolił się jej pogłaskać po piórach na karku! Skoczyłem do domu po krupy. Kucnąłem koło Edki i wyciągam rękę do Zbója. Długo musiałem czekać, zanim się udobruchał i raczył wreszcie kujnąć kaszę! Ale w tej chwili zawarliśmy z kogutem jaką taką przyjaźń. Udało mi się nawet pojednać Zbója z Katarzyną. Wobec tego w naszym domu już nie wspominało się ani o łyżu, ani o potrawce. To jasne! Nie myślcie jednak, że Zbój nabrał do nas serca! Pozwalał nam żyć, to wszystko. I po dawnemu panował na podwórzu. A obcych nie puszczał na krok. Dia jednej tylko Edki robił wyjątek. Nieraz do późnego wieczora czekał na nią. Był już czasem tak senny, że'kiwał się naprzód i w tył i utykał dziobem w ziemię. Ale niech ino tylko usłyszał śmiech szczygiełka! Piał ochrypłym ze snu głosem i biegł kłusa aż za furtkę, byle tylko zobaczyć Edkę jak najprędzej. Lubił on bardzo tego małego szczygła. Myślę, że szanował ją też za odwagę. Bo, cokolwiek można było powiedzieć o Zbóju, był to ptak rycerski i kochał się w męstwie! Domyślicie się zapewne, że zrobiłem ze Zbója prezent Edce. Jak się zachowywał na nowym miejscu, nie wiem. Wiem tyłko, że był tak łaskaw i nie wypuszczał nas i nadal ze swej opieki. 45 Co pewien czas zjawiał się ni stąd, ni zowąd. Piał. I robił porządek na naszym podwórzu. Co trwało tak długo, dopóki nie przyszła po niego Edka. Cichł wtedy i pokorniał. Bo mała Edyta robiła ze Zbójem, co chciała. Któż by zresztą potrafił się oprzeć dziewuszce, która miała mężne serce, a niebezpieczeństwom stawiała czoło ze śmiechem, co brzmiał dźwięcznie niby srebrny dzwoneczek? ś Muc, wróbel beznogi Jadłodajnię dla ptaków otwierałem późną jesienią. Mieściła się ona we wnęce muru. Była to skromna gospoda z bardzo niewybrednym jadłospisem: okruchy, kasza, czasem rozgotowana marchew czy pietruszka. Niezawodnymi gośćmi były, rozumie się, przede wszystkim wróble. Pomiędzy stałymi bywalcami miałem wielu znajomych. Z niektórymi z nich znaliśmy się na wylot. Ale Muc na pewno był fuksem. Zjawił się pierwszy raz podczas chłodnego, oślizłego od wilgoci listopadowego dnia. I tę pierwszą zaraz wizytę opłacił kalectwem. Domyślam się, kto go tak urządził. Ten stary wróbliszon z podskubanym ogonem i szelmowskimi oczyma, którymi spoglądał na mnie zawsze drwiąco i z góry. On to panoszył się najbezwzględniej w mojej gospodzie. Tłukł po łbie każdego, kto nie przypadł mu do gustu, organizował zbiorowe bijatyki, po których puch i pierze snuły się długo w powietrzu niby prochowe dymy po bitwie. Znalazłem biednego Muca w stanie naprawdę opłakanym. Miał poranioną głowę, nadłamane skrzydło, a prawa noga wisiała tylko na cienkiej niteczce skóry. Operacja skrzydła nie była trudna. Ale co począić z nogą? Marzyć nie można było, żeby się zrosła. Uciąłem więc łapkę, a do pozostałego kikuta przywiązałem jedwabną nitką — zapałkę. Odtąd Muc kusztykał na drewnianej kuli i postukiwał swoim szczudełkiem niby stary inwalida. Przez długi czas wróbel nie mógł fruwać. W tym właśnie okresie najbardziej zbliżyliśmy się do siebie. Nie rozstawałem się z Mucem. Muc przyzwyczaił się do mego towarzystwa. Bardzo był niezadowolony, gdy wychodziłem z domu, cieszył się, 47 gdy wracałem. A gaworzył ze mną bez przerwy, bo gaduła był zawołany, jak każdy zresztą wróbel. Wszystko zaciekawiało Muca, każdy nowy przedmiot badał jak najstaranniej. Oglądał go, opukiwał dziobem, zastanawiał się. A gdy się już dość nabadał, stawał przede mną, przekrzywiał głowę, nastawiał na mnie czarne paciorki oczu i pytał: — Co to jest? Powiedz mi, co to jest? Najbardziej zastanawiał go budzik. Całymi godzinami krążył dookoła niego, przysłuchiwał się cykaniu zegara, zaglądał pod klosz dzwonka. Małe lusterko, stojące na biurku, było znów dla Muca źródłem udręki. Nie mógł ani rusz pojąć- że wróbel, którego widział przed sobą, jest tylko jego własnym odbiciem. Szukał „tamtego" wróbla niezmordowanie. Ćwierkał jak najprzy-milniej, chcąc go zachęcić do opuszczenia kryjówki, to znów pokrzykiwał na niego, gniewał się, nastawiał skrzydełka do ataku i kuł dziobem w talię lustrzaną. Czasem skarżył się „tamtemu" boieściwie na swoją samotność. Nasłuchiwał, czekał na odpowiedź. Zawiedziony, spoglądał mi wr oczy i mówił: — Jedno mi tyiko pozostało, mnie, biednemu kalece, to dotrzymywać towarzystwa tobie, człowiekowi. Muszę ci jednak powiedzieć, że nie bardzo rozumiem, co robisz. Bo Mucek nie mógł pojąć nigdy, dlaczego człowiek śpi, gdy słońce już wstało, a każdy! uczciwy wróbel budzi się i zaczyna dzień. Gdy tylko szarzało, Muc wołał do mnie z klatki, w której zamykałem go na noc7 że czas już wstawać. Ćwierkał krótko, donośnie, jeden, dwa, ,trzy razy i nasłuchiwał. Powtarzał wołanie coraz głośniej, co/az natarczywiej. Aż wreszcie wstawałem i podchodziłem do Siatki. Muc już czekał przy drzwiczkach. Machał skrzydłami, icieszył się. I zaraz wskakiwał do miski, w której się kąpał. Później się czyścił, stroił i czekał na brzęk naczyń w stołowym pokoju. Leciał tam natychmiast, gdy tyiko usłyszał, że się nakrywa do stołu. Sadowił się wówczas prz\ spodeczku, na którym jadał, i czekał na mnie. Gaworząc o tym i o owym spożywaliśmy śniadanie czy obiad. Muc jadał wszystko. Przepadał za mięsem, szczególnie gotowanym. Nienawidził tyiko musztardy, pieprzu i wszystkich sosów. Otrząsał się na widok soli, którą znakomicie umiał odróżnić od cukru. 48 -N. Gdy mierzchło, Muc stawał się niespokojny. Nie lubił lampy. Nie mógł nigdy pojąć, co skłania człowieka, by nie spać, skoro słońce już zaszło. Siedząc daleko od światła, ćwierkał niecierpliwie i starał się mnie przekonać, że markowanie nocne nie znamionuje rozsądku. Wreszcie leciał sam do klatki. Drzemał. Co pewien czas jednak budził się i sennie, półgłosem robił mi wymówki: — Jeszcze nie śpisz? Idźże spać." Już czas! Tak minęła nam zima. Gdy miało się na wiosnę, Muc się ożywił. Czyścił się, stroił, podśpiewywał. I zaczął zbierać nitki, strzępki gałganków. Składał te skarby w swojej klatce. Coś mi przy tym opowiadał, z czego wnioskowałem jedno, że mój Muc był damą, że marzył o własnym gnieździe, o własnej rodzinie. Aż pewnego marcowego dnia Muc, nie opowiedziawszy się nikomu, wyfrunęła przez otwarty lufcik w świat. Łatwo się było domyślić po co. Na lipie, co rosła w kącie ogródka, już odbywały się ożywione wróble narady, kojarzyły się małżeństwa, dokonywał się przydział mieszkań dla młodych małżonków. Obawiałem się, czy szczęściu Muca nie stanie na przeszkodzie jej kalectwo? Minął dzień jeden, minął drugi. Muc powróciła. Zjadła, co było do zjedzenia, zabrała swoje gałganki i już jej nie było. ^ ' Po paru dniach dopiero zauważyłem, że Muc ma męża, że młodzi założyli sobie gniazdo w lampie na werandzie, że są szczęśliwi. Choć nie mogę powiedzieć, żeby mąż Muca przypadł mi do serca. Był/to wprawdzie rosły, piękny wróbel, ale dziki, tchórzliwy i pełen nieufności do mnie. Do mnie, com przecież najspokojniej w świecie znosił to, że w ciągu kilku długich, upalnych tygodni nawet nie zaglądałem na werandę, by w niczym nie zmącić szczęścia Muca. Muc była za to dobra i kochana za dwoje. Gdy tylko mogła schodzić z gniazda, przylatywała do mnie. Wpadała na chwilę, zjadała szybko, co jej podawałem, nie przestając szczebiotać o swoim szczęściu. I wracała do dzieci. Najlepiej jednak poczuliśmy się oboje, gdy ten gbur, jej mąż, odleciał ją, uciekł. Cieszyliśmy się wtedy razem z Mucem czworgiem małych, które -tawały się coraz silniejsze, ale i coraz żarłoczniejsze. Ja mu- Opowiadania wybrane 49 siałem Mucowi zastąpić tamtego ordynusa, co ją porzucił. Poruszyłem wszystkich znajomych urwisów w całym miasteczku. Skupowałem od nich żywe muchy, dżdżownice. No i jakoś udało nam się wychować dzieci Muca na dzielne wróble. Ale nie obeszło się bez katastrofy. Muc uczyła swoich malców latania. I tak się jakoś złożyło, że złamała swoją drewnianą nogę. Zastąpiliśmy wtedy kruchą zapałkę przez porządną protezę z izolowanego drutu. Można było na takiej sztucznej nodze bez obawy siadać na gałęzi. Udała mi się ta druciana noga. I tak to płynęły nam dni spokojnie, dopóki nie dojrzały zboża. Widocznie we wróblim świecie nie wypada siedzieć wtedy w domu, choćby ten dom był tak bliski, jak mój. Muc z dziećmi poleciała w pole zbierać ziarna. Gniazdo opustoszało. I z lipy czy z jesionów już nie słychać było znajomego ćwierkania. Ustało porywanie cukru, kawałków bułki podczas śniadań i obiadów (młode Mucięta były żarłoczne, a uważały, i słusznie, że wszystko w moim domu do nich należy). Zapadła cisza, ta cisza, która rodzi smutek, jak przy każdym rozstaniu. Muc powracała jeszcze kilka razy do domu. Wpadała przez okno, oblatywała wszystkie pokoje. Siadała przy mnie i pytała, co słychać. Rzucała krótkie, urywane pytania, a patrzyła mi w oczy zupełnie jakoś idaczej niż dawniej. Była teraz silna i pewna siebie. Widocznie sztuczna noga służyła jej wybornie. Pod koniec lata wizyty Muca stawały się coraz rzadsze, trwały coraz krócej. Aż ustały zupełnie. Muc poszła sama w swoją własną drogę. Niechże jej się tam jak najpomyślniej wiedzie. A gdybyście kiedykolwiek zobaczyli wróbla, który ma sztuczną nogę z izolowanego drutu, pozdrówcie go ode mnie. To na pewno mój Muc. Żołnierski kot i Skąd się wziął ten kocur tajemniczy, tego nie wiedział nikt! Pewnego letniego popołudnia zjawił się niespodziewanie na naszym podwórzu. Wszedł prawdopodobnie przez furtkę od ogrodu. I ledwie stąpnął kilka kroków, okazał, że jest kotem starannie wychowanym, pełnym towarzyskich zalet i wrodzonego taktu. Bo proszę was, Imka, domowa kocica, drzemała właśnie na daszku drwalki. Gdy Mruczuś wszedł na podwórze, otworzyła jedno oko. I spojrzała dość niechętnie na nieproszonego gościa. Kocica nasza, jak już wiebie, miała w ogóle trudny charakter i nie lubiła z byle kim zawierać znajomości. Toteż czekała, jak się ten nieznajomy zachowa. Nie poruszyła się więc i nawet nie otworzyła drugiego oka. Mruczuś na widok/Imki wygiął się w uprzejmy kabłąk. Zamiótł wytwornie kilka razy za sobą ogonem. I mruknął parę uprzejmych słów do'pani domu. Musiał to być oczywiście jakiś wyjątkowo zręczny koci komplement! Bo Imka uniosła się, przegięła, miauknęła rozanielona: — Mrrrau! Mrrrau! — przełożyła puszysty ogon z lewej strony na prawą i zaczęła starannie myć sobie lewą tylną łapę. W ten sposób najwyraźniej okazała ona Mruczusiowi, że uważa go za domownika i nie krępuje się bynajmniej jego obecnością. Podszedł do Mruczusia Tupi, domowy kudła. Inny kot, nie-obyty w świecie, byłby się zaraz wyłamał w podkowę! Nastro- 51 szył ogon! Okazałby psu, że gotów się bronić! Mruczuś ani drgnął. — Jestem uczciwy kot! — oświadczył spokojnie Tupiemu. — Nie mam nic do ukrywania! Proszę! I pozwolił się psu obwącłiać od czubka nosa do końca ogona. Wszystko teraz zależało od tego, jak się zachowa Ciapa, foks. Spał on na słońcu. Ale na widok kota otworzył jedno oko. Jeśliby Ciapa skoczył teraz na Mruczusia, już by było po kocie! Boć przecież i Tupi, chcąc nie chcąc, musiałby się zabrać do kota! Przez prostą psią solidarność, prawda? Ale Ciapa był najedzony, zaspany i nie chciało mu się ruszać. — Co to za kot? — spytał tylko sennie Tupiego. — Taki sobie, wcale niczego! Pewnie jakiś Imczyn gość! — zameldował mu Tupi. Ciapa na wszelki wypadek podniósł wargę i pokazał kły. Mruczuś uznał, że najodpowiedniej postąpi, kiedy uda, iż się przeląkł. Zrobił więc taką minę, jakby lada chwila miał skoczyć na płot. —¦ Zna mores! — uspokoił się Ciapa i przewrócił się na bok. W ten sposób Mruczuś załatwił sprawy podwórza. Pozostał mu jeszcze dom, no i my, ludzie. Kot podniósł tedy wytwornie kikut ogona do góry i wolno, godnie wsunął się do kuchni. Nie zastał tam nikogo. Minął więc kuchnię. Wszedł do pokoju. Zatrzymał się na progu i mruknął uprzejmie: — Dzień dobry! M,oje uszanowanie! — i, nie czekając na niczyje zaproszenie, posuwiście ruszył do fotela. Nie przypuszczacie jednak, że Mruczuś rozłożył się bezczelnie na siedzeniu i zabrał się do drzemki. Nic podobnego! Kot siadł sztywno jak na wizycie, owinął się resztką ogona, spojrzał na mnie, na Krysię, i zaczął: — Pozwólcie, państwo, że przez chwilę zajmę was opowieścią o sobie. Urodziłem się... I mówił, mówił, mówił! Jestem najpewniejszy, że opowiadał nam dzieje całego swego dość urozmaiconego żywota! Zawsze żałowałem, że nie znam kociego języka! Cóż by to była za rozkosz móc powtórzyć wam słowo w słowo to wszystko, 52 fiłili co słyszeliśmy od Mruczusia! Niestety! Nie mogę tego zrobić, choćbym chciał! Jak nie mogłem też dostatecznie wyrazić Mru-czusiowi, jak bardzo mu współczuję. Kiwałem wprawdzie głową na wszelki wypadek, ale nie zawsze w odpowiednim miejscu. Mruczuś najwidoczniej się spostrzegł, że z tym kiwaniem jest niezupełnie dobrze. Raz po raz przerywał swoje opowiadanie i patrzył nam w oczy, jakby się pytał: — No i co wy na to? To niezwykłe, prawda? Wtedy dziwiliśmy się z Krysią, jak tylko potrafiliśmy najbardziej. Uspokajało to kota. Ciągnął więc dalej swoje opowieści, zupełnie z nas zadowolony. Ale i rozumiejąc, tak jak my, piąte przez dziesiąte to, co nam Mruczuś opowiadał, wiedzieliśmy, że życie tego kota nie było nazbyt szczęśliwe ani spokojne. Mruczuś tu i ówdzie miał sierść wyskubaną do skóry! Uszy postrzępione! A ogon! Lepiej nie mówmy o ogonie! Był to bolesny kikut, niewiele co dłuższy od zapałki! Pokraczna pamiątka po pięknym niegdyś kocim ogonie! I tyle! Mruczuś uznał najwidoczniej, że jesteśmy dość mili słuchacze. I że go rozumiemy lepiej niż inni ludzie. Bo od czasu tej pierwszej wizyty był łaskaw odwiedzać nas co dzień. I to po kilka razy. A co najdziwniejsze, prawie że nie chciał nic u nas wziąć do ust! Pił wprawdzie mleko, ale bez smaku. Przez prostą delikatność! Żeby nas nie obrazić. — Nie róbcie sobie ze mną subiekcji! — prosił. — Ja przychodzę do was tylko/dla was! Ale nie dla jakichkolwiek smakołyków, rozumiecie? Chcę z wami porozmawiać! Tak przyjemnie jest pogwarzyć od czasu do czasu z miłymi ludźmi! I gadał, opowiadał. Koty w ogóle to gaduły. Ale nasz Mruczuś był najbardziej rozgadanym gadułą, jakiego kiedykolwiek widziałem! Nie myślcie jednak, że Mruczuś był dokuczliwy. Było to uosobienie taktu i najlepszych manier. Wiedział, że kiedy piszę, nie jestem skłonny do rozmowy. Więc się nie odzywał. Układał się gdzieś w pobliżu mojego biurka i udawał, że drzemie. Wystarczało jednak spojrzeć na niego. Zrywał się natych- 54 r miast, ziewał, przeciągał się, siadał, owijał w ogon i zaczynał: — Chciałem ci właśnie powiedzieć... I opowiadał dotąd, dopokąd się nie przekonał, że jestem tak zajęty czym innym, że ani słowem nie odpowiadam na jego zagadywania. Wtedy najczęściej szedł do Krysi. Wyprawiała ona z nim cudeńka! Stroiła go w lalczyne suknie, woziła w wózku po pokojach, nosiła na rękach spowitego w chustkę jak dziecko! Mruczuś pozwalał robić ze sobą wszystko, co tylko Krysi mogłoby sprawić radość. < Kiedyś kot wpadł do kosza z papierami. Kosz przewrócił się do góry dnem, a Mruczuś przezabawnie miotał się po pokoju. Śmieliśmy się z tych harców. Zapamiętał to sobie Mruczuś. I kiedy chciał nas zabawić, wskakiwał do kosza. I wyprawiał z nim przedziwne skoki po wszystkich pokojach! — Śmiejcie się! Śmiejcie! — wołał do nas. — Przecież się miotam w koszu tylko po to, żeby was rozweselić! Zmęczył się. Wyskakiwał z kosza. Siadał na ulubionym swoim fotelu i zaczynał się muskać, wyczesywać. Wtedy jedno z nas pytało, tak sobie, niby od niechcenia: — Więc jak to było, Mruczuś? Kot kończył jak najśpieszniej zaczętą toaletę, siadał sztywno, owijał się w resztkę ogona i zaczynał: — Jeżeli chcecie wiedzieć, to wam opowiem. Proszę, posłuchajcie. , - iCh- I opowiadał. Takie to było przedziwne kocisko ten nasz tajemniczy Mruczuś! ' Żyliśmy z nim jakiBóg przykazał przez jesień, zimę i wiosnę. W lecie przyjechała do nas na czas dłuższy pewna pani. Nie była ona piękna ani młoda. Ale miała złote serce. Kochała cały świat, a o miłości do zwierząt pisała uczone książki. Przekonywała ona wymownie swoich czytelników, że wszystkie zwierzęta, ba, wszystko, co żyje, trzeba kochać jak rodzonych braci! Dobrze! Bardzo dobrze! Prawda? Ale tej rodzonej siostrze wszystkich zwierząt Tupi, nasz Tupi, najzacniejszy pies świata, stale pokazywał zęby! A Ciapa, foks, 55 i uciął ją kiedyś w łydkę! Dlaczego? Bo wielka przyjaciółka zwierząt bała się psów jak zarazy! Najwidoczniej pragnęła ona kochać zwierzęta. I dlatego pisała piękne i uczone książki o potrzebie miłości do wszystkiego, co żyje. Ale nie umiała się zdobyć na to, żeby ze zwierzakami żyć prosto, serdecznie, prawdziwie po ludzku. I dlatego ją psy gryzły, biedaczkę. I dlatego wyniknęła pomiędzy nią a Mruczusiem taka awantura, że na długi czas straciliśmy naszego przyjaciela! Ta pani całymi dniami grywała na fortepianie. Nam to nie szkodziło. Niech sobie gra! Za to zupełnie innego zdania był Mruczuś. Te ciągłe hałasy przeszkadzały mu rozmawiać. Z początku chodził więc za nami krok w krok. I starał się nas przekonać, że te nieustające brzęczenia psu na budę się zdadzą. Nie doczekał się, oczywiście, od nas pomocy. Zaczął tedy na własną rękę przekonywać naszą znajomą, że tłuczenie w klawisze nie sprawia nikomu przyjemności. Siadał na fortepianie i darł się wniebogłosy! Przyjaciółka zwierząt nie miała zrozumienia dla kocich piosenek. Coś tam pomiędzy nimi zaszło. Dość, że podobno Mruczuś zadrapał ją boleśnie w rękę! Boże drogi! Tak by się zdawało, że kot od tego ma pazury, żeby drapał. Zajodynować i koniec! Ale bo to można było wytłumaczyć? Kot nieznajomy! Kot włóczęga! Kot wściekły! I to wszystko o naszym Mruczusiu! Uparła się koniecznie, żeby Mruczusia posłać do weterynarza! Na obserwację! Zgodziłem się. C9Ż zresztą miałem począć? Ale łatwiej się było zgodzić niż wykonać. Bo Mruczuś przepadł. Nie pokazywał się wcale. I nikt z nas nie wiedział, gdzie go szukać! Minął miesiąc. Fortepian zamilkł. Któregoś popołudnia siedzimy sobie z Krysią na werandzie. Nagle słyszymy: — Mrrrau! To ja! Oglądamy się, Mruczuś! Kroczy ku nam godnie, z zadartym urzędowo kikutem ogona! Siadł koło Krysi, wyprostował się i zaczyna: — Nareszcie skończyły się nieznośne hałasy! Można spokojnie porozmawiać. A tyle się stało od czasu, gdy ostatni raz I widzieliśmy się, że doprawdy nie wiem, od czego zacząć! Otóż to było tak... I opowiadał nam dzieje swojej samotnej wędrówki. Gdzie był, dowiedziałem się później. Ale, niestety, nie ze słów naszego Mruczusia. Jak wam to już mówiłem, nie znam dostatecznie kociego języka. Nie przestanę tego nigdy żałować! Utrudnia mi to niesłychanie bliższe stosunki z najbardziej sympatycznymi kotami. ,11 Tak się jakoś złożyło, że miałem interes do koszar. Poszedłem. Mijam bramę. Wschodzę na podwórze. Wtem słyszę: — Mrrrau! Mrrrau! Jak się masz? Głowę bym dał za to, że to był głos naszego Mruczusia! Oglądam się dokoła. Widzę — wałęsa się po podwórzu kilka psów, dużych, małych, kudłatych i gładkich, ale kota ani na lekarstwo! 4 • A tu znów przymilnie i serdecznie woła coś do mnie: — Mrrrau! Mrrrau! Tym razem głos wyraźnie dochodził mnie gdzieś spod nieba. Oglądam się więc po drzewach. Nie ma kota! Spojrzałem na dach. A co? Jest! Jest Mruczuś! Siedzi na rynnie! Patrzy na mnie, uśmiecha się przymilnie i woła: — Jestem, jestem! Jak to dobrze, żeś nas odwiedził! — Chodź, stary, ppgadamy! — zapraszam go. Ale Mruczuś ani myśli schodzić z dachu! Sunie wzdłuż rynny, ogląda się na mnie i pogaduje: — Za wiele się u nas po podwórzu włóczy psów, rozumiesz. Trafiają się pomiędzy nimi burki zupełnie niewychowane! Nigdy nie wiadomo, co takiemu ordynusowi strzeli do głowy! Kotu zawsze bezpieczniej na dachu! Ale idź, proszę, prosto! Zaraz zejdę do ciebie! I rzeczywiście po chwili Mruczuś hycnął na ziemię. Otarł się o mnie raz, otarł drugi. Zadarł nad sobą godnie kikut ogona jak świecę. Wywinął wytworny es-flores w prawo, wywinął w le- 57 wo i kroczy przede mną, a chybocze się przy tym zawiesiście na tylnych nogach! Zrozumiałem, że to było najbardziej urzędowe przyjęcie! Wszedł w otwarte drzwi kuchni. Krzyknął coś po kociemu i skoczył na stół. Przy tym stole siedział Klepka. Otóż Klepka miał okulary na końcu nosa i wodził palcem po stronicy wielkiej książki, co leżała przed nim. Nietrudno się było domyślić, że sprawdzał jakieś rachunki i wcale nie zależało mu na tym, aby mu ktokolwiek przeszkadzał! Krzyknął więc ostro na kota: — Milczeć w szeregach! Ale Mruczuś nie słyszał komendy. Wrzasnął raz jeszcze, zupełnie inaczej jakoś niż wówczas, gdy rozmawiał z nami. Klepka się obejrzał. Spostrzegł mnie. — Żeby nie to, że mi Bajbuk zameldował pańskie przyjście, to można by mi strzelać nad głową z armaty, też bym nie wiedział, czy się coś stało! — powiedział i podał mi rękę. Nie widziałem Klepki bardzo dawno. Nic więc dziwnego, że mieliśmy o czym pogadać ze sobą. Gaworzyliśmy więc o tym, o owym. A Mruczuś spaceruje po stole i majta zadowolony ogonem to w prawo, to w lewo. — Pogadajcie ze sobą! — zachęca nas. — Tak miło jest pogwarzyć w miłym towarzystwie! Nagle Klepka spojrzał na stół dość groźnie znad okularów. Nie podobały mu się najwidocznej te kocie spacery! — Bajbuk! Baczność! — skomenderował. I co wy na to? Mrpczuś nagle skamieniał. Usiadł, wytrzeszczył oczy na swojego' pana i ani drgnie. — Zasalutować! —( krzyknął Klepka. Mruczuś zerwał się. Wyprostował. Stanął słupka jak pies, kiedy służy. I prawą łapką schwycił się za głowę! — Spocznij! — pada komenda. Kot opadł na łapy. Ale nie spuszczał oczu z Klepki. — Odmaszerować! — rozkazał stary kucharz. Mój Mruczuś zawrócił w miejscu. Odszedł kilka kroków. Przysiadł na samym końcu stołu. Spojrzał na mnie. I tak mi się zdaje, że łypnął do mnie szelmowsko oczyma. 58 m \ — No i co ty na to powiesz? Widziałeś tv kiedy takiego kota? — pyta mnie najwyraźniej. Cóż miałem na to odpowiedzieć? Byłem zachwycony! Spoglądałem na naszego poczciwego, kochanego Mruczusia z szacunkiem. To nie był taki sobie, zwyczajny kot gaduła, jakich się widuje dość na świecie! To był kot — żołnierz! Takiego uczonego kota nie widziałem, jak żyję! Powiedziałem o tym Klepce. Zaśmiał się zadowolony. Zdjął okulary. Położył je na stole. Rozmawia ze mną o różnych sprawach. I nagle woła: — Bajbuk, a gdzie moje okulary? A Mruczuś już jest przy nich! — Są! Są! — woła. — Przynieś! — każe Klepka. I wyobraźcie sobie, kot bierze zębami okulary za pałączek, ten, który się opiera na nosie. Schodzi ostrożnie Klepce na kolana. Położył. Stary wziął okulary, pogłaskał kota po głowie. — Mądry kocur — powiada. — Tylko domu nie pilnuje i z wizytami sobie chodzi! Bardzo to ja mu się zresztą nie dziwię! Bo jak ja mam robotę, to się kotu nudzi! Opowiedziałem Klepce o naszej z Mruczusiem znajomości. I o tym, jak nam zginął Ina cały miesiąc. Klepka się śmiał. — Toteż nie mogłem zrozumieć — powiada — co się Baj-bukowi stało, że się wybrał z pułkiem na ćwiczenia! A nigdy tego nie robi! — Wolał najwidoczniej orkiestrę wojskową od fortepianu! — zauważyłem. ' A Mruczuś woła nagle z drugiego końca stołu: — Mrrrau! Mrrrau! — Oho! już by gadał! — zgromił kota Klepka. — Cicho tam w szeregach! I Mruczuś zamilkł natychmiast, jakby wody w pyszczek nabrał. I już się nie odezwał ani słowem aż do końca mojej wizyty u Klepki. Ale ledwie otworzyłem drzwi od kuchni, już szedł przede mną. I gadał, gadał, gadał! 59 Nietrudno się było domyślić, dlaczego Mruczuś chadzał do nas na wizyty. Milczenie w szeregach! Dla takiego gaduły? To musiała być nie lada męka. Prawda? Chciałem, rozumie się, pokazać Krysi Bajbukowe sztuki. Toteż pewnego dnia, kiedy Mruczuś był łaskaw nas odwiedzić, robię srogą minę i komenderuję: — Bajbuk! Baczność! I skompromitowałem się! Kot spojrzał na mnie takimi zdziwionymi oczyma, jakby mówił: — Co? I ty? Też ci się zachciało! Dajże mi święty spokój. I ani myślał mnie słuchać. Położył się najspokojniej na kolanach Krysi! — Jestem tu u was Mruczusiem! Pamiętajcie o tym! Bajbuk jest na urlopie! Lepiej pogadajmy! Tak miło jest pogwarzyć z przyjemnymi ludźmi. I zaczął opowiadać swoje bajędy! Miał zresztą zupełną słuszność nasz kochany gaduła. U nas miał on prawo być tylko Mruczusiem, prawda? Ale Krysia chciała koniecznie zobaczyć kocie uczoności. Wybraliśmy się więc do koszar. I tam dopiero Bajbuk był naprawdę Bajbukiem! Salutował, maszerował, dawał głos na komendę i na komendę milkł. Robił zwroty w prawo i w, lewo. A nawet grał na bębnie! Uderzał łapkami w blaszane pudełko, które Klepka stawiał przed kotem! Oczy by wam wychodziły na wierzch z podziwu, gdybyście zobaczyli takiego uczonego kota, prawda? Krysia piała z zachwytu! /' — Ale ja będę zawsze nazywała Mruczusia Mruczusiem — oświadczyła nam, gdy kocie przedstawienie się skończyło. — Dobrze, Mruczuś? — spytała kota. A Mruczuś miauknął jej w odpowiedzi takie radosne:—mrrau!, że odtąd kot już na zawsze pozostał dla nas tylko Mruczusiem. Nawet nie przypominaliśmy mu nigdy o tym, że znamy go też jako Bajbuka. I nie wymagaliśmy od niego, żeby nam pokazywał, co potrafi jako uczeń Klepki. 60 Nie myślcie tylko, że Bajbuk nie lubił być Bajbukiem! Trzeba było widzieć jego dumne i zadowolone spojrzenie, kiedy go się chwaliło! — Podoba się wam? Jakże zresztą nie miałoby się wam podobać! To są dopiero cuda prawdziwe, prawda? A kiedy był w dobrym humorze, sam się napraszał Klepce, żeby mu dawał coraz nowe rozkazy. Albo ni stąd, ni zowąd zrywał się i salutował! Rozkoszne było kocisko! Pytałem kiedyś Klepkę, jakimi drogami doszedł on do tego, że z Bajbuka zrobił takie uczone cudo, jakiego świat nie widział. Nauczyć kota różnych i tak trudnych sztuk to naprawdę sztuka! Bo wiadomo przecież każdemu, że kot robi zawsze tylko to, co jemu się podoba. I ani dba o to, co się komu innemu, a nie jemu zamarzy! — Mądry jest kot! I tyle! — odpowiedział mi Klepka. — Gadam z nim całymi dniami, jak tylko mam czas, toteż się mnie nauczył rozumieć! A zresztą! Dobrocią i łagodnością i zająca można nauczyć, że będzie papierosy kurzył! — zaśmiał się stary kucharz i zupełnie poważnie spytał Mruczusia: — Bajbuk! A będziesz ty papierosy palił? — Mrrrau! Mrrrau! — zgodził się kot i już więcej o tym nie było mowy. Ale jestem pewien, że gdyby Klepce naprawdę na tym zależało, nasz kochany gaduła przerwałby kiedykolwiek w samym środku swoją opowieść i zwrócił się do mnie: — Nie masz ty czadem papierosa, bo rad bym się zaciągnąć? j Bo Klepka, o, to był Klepka! Znał się ze zwierzętami jak mało kto! A że miał świdrowate oczy i za jednym spojrzeniem widział od razu obydwie strony rzeczy: i tę dobrą, i tę złą, więc się niczym nie przejmował. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty i dla każdego miał dobre słowo. A uśmiechem i dobrym słowem wiele, bardzo wiele można dokazać. I sercem. A Klepka miał serce z czystego złota. To ja wam mówię! Ja, który znałem Klepkę jak zły grosz! 61 I Kiedy Klepka zjawił się jako ochotnik do wojska, już miał dobrze posiwiałe wąsy. Co robił przedtem? O tym nie wspominał nigdy. Domyślaliśmy się tylko, że pełno go było na całym świecie. Gdzie go nosiło? Nie wiem. Bo Klepka nie opowiadał nigdy 0 sobie tak, jak to robią inni, co to wykładają nie pytani po porządku: a gdzie się urodził, a gdzie chodził do szkoły, a w jakim mieście pracował. I tylko na to zwracają uwagę, żeby w opowiadaniu jakiś dzień przeżyty im się nie zawieruszył. Klepka był zupełnie inny. Zauważył na przykład, że jakiś rekrut puszy się i nadyma, jakby już całe życie na wojnie strawił. Powiada do takiego: — A uważaj, bażancie, żeby się z tobą tak nie stało, jak z tym szczygłem, co to udawał słonia! — i śmieje się całą gębą od ucha do ucha. — A jak to było, Klepka, z tym szczygłem? — pyta go ten 1 ów. Klepka pyka z krótkiej fajeczki, spluwa, ociera wargi i zaczyna: — A to, widzicie, słoń zaprosił kiedyś szczygła na obiad. Słoniowa nagotowała różnybh smaczności. Odstawiła garnek od ognia i czeka. — A wielki był garnek? — W sam raz dla słonia. Ale w nim tak do samego wierzchu pełno nie było. Bo się słoniowa bała, żeby jej się nie wylało, kiedy garnek z ognia będzie odstawiać. Leci szczygieł. Wita się ze słoniem. Poćwirkuje, a patrzy na garnek. Słonica go zaprasza. Lata szczygieł dokoła garnka, lata, ale sięgnąć do środka nie może, bo za głęboko, rozumiecie? Zobaczył to słoń. Pokiwał głową, pomyślał. I wsadził nogę do garnka. Jedzenie się rozlało na ziemię. Szczygieł nuż zbierać. Najadł się. Podziękował grzecznie i powiada: „Proszę jutro do mnie na obiad! Bo też bym się chciał wywdzięczyć za tak miły poczęstunek!" Słoń mówi: „Dobrze! Przyjdę!" A szczygieł poleciał do gniazda i powiada żonie tak i tak, „jutro będziemy mieli słonia na obiedzie!" 62 i xi -:3U JE •ż Szczyglica w płacz! „Nic mam na taki obiad naczynia" — powiada. Szczygieł kazał jej być cicho. ..Nauczyłem się od słonia — mówi — jak częstować gości. Ugotuj, co tam masz, postaw przed słoniem, a mnie resztę zostaw!" Ano. dobrze. Nagotowała szczyglica glist w skorupie od orzecha. Czeka. Przyszedł słoń. Patrzy na tę skorupę i nie wie, jak ma się do tego obiadu zabrać. A szczygieł podchodzi do tej skorupki, wsadza z pewną miną do niej nogę i mówi do słonia: „Używaj, bracie, ile chcesz!" Słoń ryknął w swoją trąbę i poszedł. A wszystkie zwierzęta śmieją się odtąd ze szczygła, że chciał słoniowi dorównać! Rozumiecie?! — pyta się Klepka i spogląda na wszystkich swoimi poczciwymi oczyma. — Skąd znacie tę bajkę? — pytam go. A Klepka na to z takim spokojem, jakby to była najprostsza rzecz na świecie: — Każde dziecko ją znało, tam gdzie pracowałem na rzecznym statku. — Gdzież to było? — dopytuję się. Klepka wymienia mi jakąś miejscowość, której próżno by szukać w szkolnym atlasie. Tyłem się tylko dowiedział, że to było gdzieś w głębi Afryki! Innym znów razem, jeszcze na froncie, zaczęli chłopcy przebąkiwać o tym, jak by to ibyło dobrze, żeby dokoła ziemianki założyć ogródek. Ale jakoś z tym ogródkiem szło niesporo, bo się ani rusz nie mogli zgodzić na to, co w nim sadzić. Pytam kiedyś Klepkę, jak tam z ogródkiem. — Jak z tym małpini domem — odpowiada i rechocze wesoło. — Jakim znów małpim domem? Klepka śmieje się szeroką swoją gębą od ucha do ucha i zaczyna: — A to, widzi pan porucznik, była sobie taka jedna mała małpina. Takie małpie dziecko, można powiedzieć. Siedzi ona sobie na gałęzi i kicha. A głowa ją boli. A co kichnie, to sobie rozmyśla o tym, że na tym świecie wszystko jest do góry nogami i nikt się nie dorozumie, co się to wyprawia. Bo, myśli sobie, jak ona ma wodę od dołu i do niej wchodzi, żeby się wykąpać, to jest jej przyjemnie i głowa ją nie boli, i nie kichnie ani razu. 63 A jak woda jest od góry i ciągle pada, to jej jest wcale niemiło i kicha, i głowa ją boli, rozumie pan porucznik? I ta mała małpina lata od gałęzi do gałęzi i chowa się. A ten deszcz ani myśli ustać i coraz to mokrzej. Ale że się wszystko kończy, skończyła się i ta ulewa. Poszła małpa na spacer. Widzi, wlecze się żółw. Pyta go się o tę wodę, co leci z góry. Żółw jej powiada, że to deszcz. Małpa go się pyta, co byt tu robić, żeby ten deszcz nie padał, żeby nie kichać i żeby nie bolała głowa? „Zbuduj sobie dom", powiada jej żółw. Ona nie wiedziała, co to jest dom. Więc jej żółw wszystko opowiedział. Bardzo się to małpie podobało. „Ty jesteś — powiada — naprawdę najmądrzejszy ze wszystkich zwierząt! Opowiem ja swoim o tym, co od ciebie usłyszałam, to na pewno będziemy mieli dom!" Pożegnali się. Idzie małpa do swoich. Powiada im, co usłyszała od żółwia. Małpy w krzyk! Jutro już rozpoczną budowę tego domu. Zeszły się jutro. Zaczęły radzić. Jedna chciała ten dom budować tu, a inna znów tam! Jedna z gałęzi, a druga z liści. I tak im na kłótniach zeszedł czas, ani się obejrzały, jak minęła sucha pora i znów7 zaczął padać deszcz. I znów im po dawnemu kapało za kołnierz. I znów małpy kichały. I znów bolała je głowa! Jak minęły deszcze, wychodzą małpy spod gałęzi i idą sobie na spacer. Spotkały żółwia. Pyta się żółw: „Macie dom?" A ta małpina, co się z nim rok 'temu spotkała, kichała zawzięcie. Więc się od razu żółw domyślił, że małpy domu nie mają. „Kłóciłyście się cały rok —r powiada — ale do roboty was nie było! Będziecie się kłócić/ jeszcze nie rok, nie dwa, ale dwa tysiące lat, a domu nie zbudujecie! Bo małpa jest od tego, żeby się sprzeczać, ale nie od tego, żeby robić!" Powiedział i poszedł. I miał rację. Bó małpy do dziś dnia domu nie mają! Pytam Klepkę, skąd mu do głowy przyszła taka opowieść? A Klepka pociąga z fajki, spluwa, wyciera usta dłonią i mówi: — A to mi opowiadał jeden taki, co z nim pływałem na Amazonce! I znów się od Klepki nic więcej dowiedzieć nie mogłem. Na moje pytanie machnął ręką, zaśmiał się po swojemu i rzucił przez zęby: — Było się tu, było się tam. Na starość przyszedł człowiek I i i t ł oddać Polsce to, co od niej wziął, życie! A jeśli mnie na tej wojnie kula minie, to już tu kości złożę, bo muszę się panu porucznikowi przyznać, że mi się już te włóczęgi sprzykrzy-ły! Lubiłem bardzo słuchać opowiadań Klepki. A trzeba przyznać, że gadał on chętnie. I nie dawał się prosić, tylko opowiadał jedną historię po drugiej. W ogóle gaduła to był pierwszej wody! I tak sobie myślę, że się z Bajbukiem dobrali w korcu maku! Rozumiem też dobrze Mruczusia, że chadzał on na wizytki, żeby się wygadać! Jak się dwa pytle zbiorą, to zawsze jeden musi milczeć, bo mu drugi nie da dojść do słowa! Prawda? IV Przez pewien czas Mruczuś nie pokazywał się w naszym domu. Nie brałem sobie tego do serca! Aie Krysi było przykro. Wyobrażała ona sobie, że albo się kot o coś na nas obraził, albo też znalazł inny dom, w którym przyjmowano go serdeczniej niż u nas. Spotkałem kiedyś Klepkę na rynku. Pytam się o Bajbuka. — Frunął bażant! Ani wiem dokąd! — powiada. — I boję się, czy go co złego nie spotkało! Bo Bajbuk służbę zna tam i z powrotem, czyli na wylot. I nie było jeszcze dotąd wypadku, żeby się na ranny apel nie stawił! Powiedziałem o tym, com słyszał od Klepki, Krysi. Awantura! Spłakała się jak bóbr! Miała najgorsze przeczucia, rozumie się. I odtąd co dnia po kilka razy biegała do koszar. Zastanawiali się tam z Klepką naa tym, co się mogło kotu przytrafić. Krysia wracała z tych wizyt coraz niespokojniejsza. Oczy miała zapuchnięte. A nos jej się świecił jak latarnia morska. Mówiła, że to z kataru. Choć gorąco było jak w łaźni, a słońce parzyło ogniem. Taki to już był widać Mruczusiowy katar! Minęły tak może ze dwa tygodnie. Któregoś popołudnia, siedzieliśmy właśnie z Krysią na werandzie, coś hyca na sam środek stołu tuż przed nas! Mruczuś! Ale zanim Krysia zdążyła wyciągnąć ręce po niego, kot wrzasnął coś ochrypłym głosem i już go nie było! Tylko kikut Mruczu- 5 — Opowiadania wybrane 65 siowego ogona mignął nam w oczach, kiedy kot przesadzał płot zarosły winem. Krysia za kapelusz i za kotem! Ja za nią! Pędzimy do koszar! Wchodzimy w bramę. Widzimy resztkę ogona Bajbuka, jak sunie wzdłuż rynny. Pędzimy do kuchni. I trafiamy właśnie na chwilę, kiedy Bajbuk skacze na kolana Klepce! Nie jestem zupełnie pewien, ale tak mi się zdaje, że stary kucharz też źle znosi upały. I też miał tego dnia katar. Bo mu się dziwnie zaszkliły oczy. I dziwnie też schrypniętym głosem krzyknął na kota bardzo, nawet za bardzo ostro: — A ciebie gdzie nosiło, bażancie? A bażant wspiął się na łapy, tryknął kilka razy nosem Klepkę w ostry, nie ogolony policzek. I już był na stole. I tam, wyobraźcie sobie, stanął na baczność i zasalutował! Tak przepisowo, jak nigdy! Klepka parsknął śmiechem! Nie kazał kotu odmaszerować, tylko zgarnął Bajbuka ze stołu. Rozpiął mundur. Wsadził sobie kota tak głęboko w zanadrze, że Mruczusiowi tylko głowa wystawała. — Bo to, proszę państwa, było tak! — zaczął Mruczuś, a spieszył się tak bardzo, że mu się język widocznie plątał. Jak wam to już mówiłem, nie przestanę żałować, że nie znam dostatecznie kociego języka. Nie zrozumiałem ani słowa z tego szczebiotu Bajbuka! Ale Klepka musiał wiedzieć o tym, co mówi kot, nieco więcej ode mnie, bo mu się gęba śmiała od ucha do ucha i przytakiwał głową w najbardziej interesujących miejscach. Pytam Klepkę: — Rozumiecie to,/ co wam kot opowiadał? — Nie potrzebuję nic rozumieć — mówi mi stary. — Wszystko się przecież najjaśniej samo z siebie wyjaśni! No i wyjaśniło się! Bo Bajbuk się nagadał, naopowiadał. Uznał najwidoczniej, że już wiemy wszystko, co mamy wiedzieć. I że to, co ma nastąpić, nikogo z nas nie zadziwi. Wysunął się więc z ciepłego miejsca pod pachą Klepki. Skoczył na podłogę. Krzyknął coś do nas, jakby mówił: — Proszę się o mnie nie niepokoić! Wrócę za chwilę — i poszedł. I 66 I Nie było go z kwadrans. Wtem słychać miauczenie. Bajbuk gada z kimś. Woła kogoś, kto jest jeszcze za drzwiami. Przywołuje, namawia, przedkłada! Zjawił się wreszcie na progu. Wszedł do kuchni. Zatoczył niedaleko drzwi jeden wywijas zachęcający, zatoczył drugi. Znów wyszedł. Znów nawołuje. Znów jest na progu. Nareszcie wchodzi. I prowadzi za sobą rudą wystraszoną kocicę i troje małych, czarnych jak smoki! Ryknęliśmy śmiechem! A Klepka rozłożył ręce i powiada: — A kto ci to, bażancie, pozwolił się żenić? Bajbuk skoczył na stół. Zasalutował. A później zaczął na stole tak przymilne wy wij asy, że Klepce nie pozostawało nic innego, jak tylko obejrzeć się za poczęstunkiem dla Bajbukowej rodziny! No i od tej chwili zaroiło się od kotów w pułkowej kuchni! Czy mam wam mówić, że małe Bajbuczęta bywały częstymi gośćmi w naszym domu? Że te czarne półdiablęta robiły z nami, co chciały? I że ostatecznie jedno z nich zostało u nas na zawsze? To się chyba rozumie samo przez się, prawda? Powiem wam tylko, że nie wierzyłem nigdy, aby te czarne koty miały być dziećmi naszego Mruczusia. Musiał on znaleźć gdzieś jakąś opuszczoną kocią rodzinę i sprowadził nieszczęsną wdowę, obarczoną dziećmi, do pułkowej kuchni. Bajbuk wiedział dobrze o tym, że Klepka ma serce z czystego złota i że biedakom z głodu umrzeć/ nie pozwoli! To było dla mnie jasne! Dlaczego? / Bo dzieci rudej kocicy były miłe, bardzo miłe, to prawda. Ale niczym się one ' nie różniły od wszystkich innych kotów, jakie żyły z nami. Dbały przede wszystkim o swoje własne sprawy i przypominały sobie o nas tylko wtedy, gdy już nic innego nie miały na głowie. A Mruczuś? Czy potrzebuję wam mówić, kim był nasz Mruczuś, tak zwany w cywilu, bo w wojsku nazywał się Bajbukiem? Mruczuś to był Mruczuś! I co tu wiele mówić! Gąska Małgosia Z Małgosią poznałem się w okolicznościach zupełnie niespodziewanych. Bo gdzie można poznać gęś? Na pastwisku, na podwórzu, w chlewiku, na targu wreszcie, jeśli nad biedną gąską zawiśnie groźba śmierci, prawda? Ale poznać gęś, która jest psem? No, przyznacie sami, że nie zdarza się to na każdym kroku. A więc było tak. Lato. Upał. Żar taki, że język usychał w ustach z pragnienia. Idę przez wieś i rozmyślam, gdzie by tu dostać coś do picia. Patrzę — sad! Zapachniały mi gruszki, soczyste jabłka, śliwki! Prędzej więc do tego sadu. Idę jakąś zarośniętą drożyną pomiędzy drzewami. Oglądam się, gdzie może być sadowy. Nagle coś szczypie mnie w łydkę. I słyszę złośliwy syk. Odskakuję w bok. Rozlega się takie rozgłośne gęganie, jakby kto trąbił w róg! j Gęś! Uwiązana postronkiem za nogę! Gęga, aż się zanosi! A co przestanie gęgać, sunie do mnie z wyciągniętym dziobem i dobiera mi się do łydek! Zjawił się wreszcie sadowy. Gąska spojrzała na mnie, spojrzała na swojego pana i ze spokojem zabrała się do szczypania zielska. — Dobra Małgosia — pochwalił gąskę sadowy. Odpowiedziała mu przymilnym gęganiem. — Cóż to? Zamiast psa gęś sobie pan trzyma na uwięzi? — pytam sadowego. 68 — A tak — powiada. — Czujniejsze to od psa. Na krok nikogo do budy nie dopuści. A niech no się kto w ogrodzie pokaże, to tak trąbi, że o milę słychać. Nikt mi tak sadu nie upilnuje! — No, no, no! — dziwiłem się. — To pan nie wie, że gęś to najlepszy pies? — zaśmiał się sadowy. Przyznam się, że nie wiedziałem. Wiedziałem wprawdzie, że dawno, bardzo dawno temu, przed tysiącem lat. czujność gęsi ocaliła Rzym. Swoim gęganiem obudziły one strażników, śpiących na murach miasta, i w ten sposób Galom (był niegdyś taki naród) nocny szturm się nie powiódł. Ani mi na myśl jednak nie przychodziło, że zobaczę gęś, która jest strażnikiem sadu! Jem jakieś jabłko czy gruszkę, spoglądam na gąskę i pogwa-rzam z sadowym. Dowiedziałem się, że kupił on Małgosię jako zupełnie młode, ledwie wypierzone gąsiątko. — Przez zimę i wczesną wiosnę trzymałem ją u siebie, w stancji. Gąska tak się oswoiła, że rozumiała, co się do niej mówi. A jak przyszło lato i wynająłem sad, to ją zrobiłem stróżem w tym sadzie! — A skąd gęś nazywa się Małgosia? — pytam. — Nazwała ją tak jedna pani, nauczycielka ze szkoły, pewno na kpiny, i tak już zostało. Małgosia! — zawołał do gąski. — Cha, cha, cha! — zagęgała wesoło w odpowiedzi. — A co pan zrobi z .gąską, kiedy się pan stąd jesienią wyprowadzi? — pytam sadowego. Zdziwił się. / — Jak to co? A co się robi z gęsią na jesieni? Zjem. Co uczynilibyście *na moim miejscu po takim oświadczeniu? Przypuszczam, że to samo, co ja. Ocaliłem Małgosię od śmierci, a sadowego od czegoś, co mi się wydało niemal łudożerstwem. Bo jakże inaczej nazwać pożarcie przyjaciela i wiernego stróża? Po długich targach kupiłem więc Małgosię. Ale nie tak łatwo ocalić gęś, jakby się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Szczególnie kiedy się ma przed sobą kilka dobrych kilometrów do domu. Nieść? Cóż, można nieść. Ale albo trzeba gęsi związać skrzydła, żeby się nie wyrwała, a tego 69 robić nie chciałem, albo być przygotowanym na ciągłe walki, zmagania się, gonitwy. Prowadzić? Dostałem wprawdzie od sadowego postronek, na którym Małgosia była uwiązana, jako dodatek, ale jak tu skłonić gęś do spaceru, kiedy to jej ani w głowie i wcale się z sadu ruszyć nie chce? Zważywszy wszystko, postanowiłem jednak nieść. Wsadziłem więc Małgosię pod pachę i idę. Przez pierwsze pół godziny miałem istny krzyż pański. Małgosia nie tylko się wydzierała, lecz celowała dziobem do mojego nosa, szczypała mnie w uszy! A krzyczała wniebogłosy. Machała skrzydłami tak, że mi się zdawało, iż lada chwila wzbiję się w górę i polecę nad polem. Kilka razy wyrywała mi się z rąk. A śmigała wcale nieźle. Na swoim „psim" chlebie nie bardzo utyła i miała chód wyjątkowo lekki i wytrwały. Zważcie, proszę, że był upał! Żar nie do wytrzymania! Wreszcie zmęczyliśmy się oboje do utraty tchu. Na drodze stała polna grusza. Siadam w cieniu. Ocieram pot. Odpoczywam. — Dałaś mi szkołę! — powiadam do Małgosi. A ona patrzy szelmowsko w moje oczy, pogęguje coś do siebie. I nagle zsuwa mi się z kolan. Oho, nowa gonitwa, myślę sobie. Nie chciało mi się ruszać. Było mi już wszystko jedno. Czekam więc, co się stanie. Małgosia przeciągnęła się, zamachała skrzydłami, przestąpiła kilka razy z nogi na nogę, powiada: — No, skoro już mamy razem wędrować, to wolę iść niż jechać na tobie! I, potaczając się, przestępując z nogi na nogę, sunie wolno steczką przy drodze. /Odeszła kilka kroków. Stanęła. Ogląda si^ na mnie. — Nie śpieszy ci się? — pyta. — To dobrze. Poskubię sobie trawki! To mnie nieco odświeży po tych bijatykach — powiada i zabiera się do jedzenia. I odtąd już szliśmy do domu jak dwoje serdecznych przyjaciół. Krok w krok. A godnie, spokojnie, nie spiesząc się. Po-gwarzaliśmy do siebie. Małgosia była zawołana gaduła. Nie przestawała więc gęgać i nie bardzo dawała mi przyjść do słowa. Ale czasem domagała się odpowiedzi. Zabiegała mi wtedy drogę i zaglądała w oczy. 70 f ¦— Dlaczego nic nie mówisz, kiedy cię pytam? — wymawiała mi. Że nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi, a nie chciałem sobie zrażać Małgosi, więc w odpowiedzi mówiłem jej same miłe słowa: — Dobra Małgosia! Kochana gąska! — i gładziłem ją po białej łepetynie. Rozumiała znakomicie. Trącała mnie łebkiem to w nogę, to w rękę, przymilała się. No i, nagadawszy się, wędrowaliśmy dalej. Z pierwszego napotkanego strumienia napiliśmy się oboje do woli. Przeniosłem Małgosię przez pierwszą mijaną wieś. Przy drugiej sama przystanęła i czekała, aż ją wezmę na ręce. Gdy minęliśmy ostatnie chałupy, wysunęła mi się spod pachy. — Już mogę iść sama — oświadczyła i kroczyła wolno steczką koło drogi. II Nie zwróciła uwagi na kaczki, ledwie spojrzała na kury, ale za to bacznie przyglądała się psom. — Po co ty trzymasz te paskudne zwierzaki? — wymówiła mi i, sycząc, z wyciągniętą przed siebie szyją, skoczyła ku pieskom. A tak się zdarzyło, że były to same młodziaki, psi drobiazg. — Ojej, jej, jej! — wrzasnęły wystraszone szczenięta. I do budy! Pchało się to jedno; przez drugie. Nogi, głowy, ogony tylko migały w powietrzu! Dopiero po długiej chwili sponad progu wyjrzało to i owo oko ciekawe a niepewne. Od tej chwili małe pieski obchodziły Małgosię z daleka i z szacunkiem. Ze starymi psami, szczególnie Ciapą, Małgosia żyła zgodnie. Z jednym może Tupim były jakieś drobne nieporozumienia. Z zazdrości. O serce Krysi. Tupi kochał swoją młodą panią do szaleństwa. A i Małgosia wybrała sobie Krysię spośród wszystkich nas. Więc czasem wynikały spory o to, kogo serdeczniej pogłaskała Krysia czy komu pierwszemu dała jakiś okruch. Ale oboje, i Tupi, i Małgosia, mieli zacne serca. Wiedzieli aż 71 I nadto dobrze, że swarząc się ze sobą, robią przykrość Krysi. Nigdy więc nie dochodziło do jakichś przykrych scen. Co najwyżej Tupi pokazywał nam wszystkim, że mu się dzieje krzywda. Chodził na skargę to do mnie, to do Katarzyny. Ale nie zdarzało się nigdy, by na Małgosię warknął czy pokazał jej zęby. O Małgosi nie można powiedzieć, żeby umiała zbytnio panować nad sobą. Czasem posykiwała wcale groźnie i dobierała się Tupiemu do ogona. Dostawała wtedy lekko po dziobie. Odcho-dziła obrażona. I zaraz zaczynała wywodzić głośne skargi na cały dom. — Ach, jej, jej, jej! Ach, jej, jej, jej! Z tym psem niepodobna wyżyć pod jednym dachem! Najczęściej jednak, gdy tylko Krysia wyszła do ogrodu, po jednej jej stronie biegł Tupi, po drugiej telepała się Małgosia. I niech no by się kto próbował do Krysi zbliżyć! Tupi doska-kiwał z przodu, a gęś skradała się zdradziecko od tyłu. I szczypała wcale boleśnie. Doświadczył tego na sobie Lord, doberman, pies z przeciwka, który poważył się kiedyś szczeknąć na Krysię. Tupi skoczył mu do pyska, a Małgosia zajęła się tą stroną psa, którą Lord uważał za zupełnie zabezpieczoną. Lordzisko wzięło wtedy lanie tak pamiętne, że omijało później gęś z daleka. i I ! Małgosia lubiła chodzić na dalekie spacery. Za miasto. Był to jedyny widok na świecie! Gęś z psem idą krok w krok, poprzedzając Krysię, Małgosia przystaje co chwila, ogląda się, pogę-guje uprzejmie i troskliwie: — Może byśmy przyspieszyli kroku? A może jesteś zmęczona? I idzie dalej, pogwarzając z Tupim, który zresztą najczęściej milczał, bo go gęsie historie mało obchodziły. Kochane gęsisko! Miało, biedactwo, serdeczne zmartwienie. Nie mogła się nigdy pogodzić z niesprawiedliwością, jakiej od nas doświadczyła. Nie można jej było puszczać do pokoju. Dlaczego? Ptak nie może zapanować nad sobą tak, jak pies czy kot. Trudno się było zgodzić na to, żeby mieć ugór na dywanie, a gęsie pastwisko w stołowym pokoju. Ale Małgosia tego nie rozumiała. Gdy tylko drzwi były otwarte, wchodziła, oglądała się i mówiła jak najuprzejmiej: — Jestem. Wypędzona, uciekała pod werandę. I tam cierpiała w samotności. Nie odzywała się, nie dostrzegała nikogo. Osowiała, spoglądała martwo przed siebie. Biedna Małgosia! III Pod tą werandą Małgosia sypiała. Bo nie chciała nocować z kaczkami. Na zimę przenosiła się do pralni, gdzie było jej cieplej. I przez tę zmianę mieszkania stała się kocią piastunką. Kocica Imka wprowadziła się też ze swoją rodziną do pralni. A że doszła do przeświadczenia, iż jej dzieci najlepiej się będą czuły w kojcu Małgosi, więc je tam umieściła. Kiedyś wchodzę do, pralni, patrzę, na swoim wyrku siedzi Małgosia rozczapierzona, szeroka. Spojrzała na mnie i syknęła: — Szaaaa! Cicho! Nie budź ich, bo śpią! Coś się poruszyło pod skrzydłami. Przyglądam się, widzę — wysuwa się ucho. Kocie ucho. Za nim — cały łeb! Patrzy to na mnie niebieskimi oczyma i ziewa rozkosznie, całym różowym pyszczkiem! A Małgosia przebiera dziobem pieszczotliwie w kocim futerku. Imka zjawiała się odtąd u dzieci tylko wtedy, kiedy uznała, 74 F BHP fgu- m że trzeba je nakarmić albo też urządzić generalne mycie swojej rodziny. Kociakami opiekowała się całkowicie Małgosia. Ona też wyprowadziła je na pierwszy spacer. I. rozumie się. przeżywała ciężkie zmartwienia ze swymi przybranymi dziećmi! Nie mogła się zgodzić na to, żeby koty chodziły po płocie czy po drzewach. Starała się kocięta ściągać na ziemię. Szarpała je za ogonki! Pokrzykiwała na nie! Kuła je dziobem, gdy dopadła, za te niebezpieczne i bezsensowne zbytki! Ale że była mądra, opatrzyła się niezadługo, że kociej natury nie przemoże, i dała malcom spokój. Kociaki jednak pamiętały Małgosi długo, że była ich opiekunką w pralni. A że znakomicie było w jej puchu, przychodziły więc do niej spać. Poczciwa Małgosia tuliła je do siebie i czule okrywała skrzydłami. IV Taka to była Małgosia! A miała ona jeszcze jeden talent, prawdziwy talent. Przenikała w lot każdą naszą myśl i w miarę możności starała się ją wykonać. Uczyła się też wszystkich sztuk z przedziwną łatwością. Wystarczyło jej pokazać, czego się od niej wymaga. Spoglądała wtedy spod oka i mówiła: — To tylko o to ci chodzi? Ależ z przyjemnością! I wykonała wszystko jaki najstaranniej. A lubiła się popisywać! Bo niech wam się nie zdaje, że zwierzęta nie lubią być podziwiane! Bardzo są one czułe na ludzkie pochwały! Małgosia wiedziała bardzo dobrze, kiedy przynoszą pocztę, i czekała przy furtce. Niepokoiła się, kiedy listonosz się spóźniał, i wymawiała mu ito ostro. Zabierała od niego listy i gazety i odnosiła na werandę. Wystarczyło, gdyśmy siedzieli na ławce w ogrodzie, zrobić miejsce i powiedzieć: — Małgosia, chodź do rodziny! Cóż to? Nie ma cię? — Jestem! — wołała natychmiast i już była na ławce. I wiele jeszcze różnych sztuk umiała nasza Małgosia. Najbardziej jednak lubiła się popisywać tańcem. Bo tańczyła gęsiego fokstrota, jakeśmy to nazywali. Trzeba było zagwizdać jakąś skoczną melodię. Małgosia natychmiast zaczynała się kręcić w kółko i machać skrzydłami. Tańczyła zapamiętale. Gdy się prze- 75 stawało gwizdać, stawała i nasłuchiwała. A później spoglądała, niezadowolona, w oczy i wołała: — Cóż to? Nie ma muzyki? Dlaczego nie gwiżdżesz? I czekała napięta, gotowa do pląsów. Cóż było robić? Trzeba było gwizdać i uśmiechać się patrząc na rozkoszne miny gąski--tanecznicy! Czyż mógł ktokolwiek z nas przypuścić, że ten właśnie talent odbierze nam naszą Małgosię? Któregoś ietniego dnia przyjechała do naszego miasteczka wędrowna buda. Nie interesowaliśmy się tym cyrkiem. Ktoś nam powiedział, że występują tam tresowane psy, które chodzą na przednich łapach, głową na dół. Za dobrze znaliśmy zwierzęta, żeby nie wiedzieć, jaka to dla nich męka. Więc nie poszliśmy do cyrku! Za to cyrk przyszedł do nas. Któregoś dnia, kiedy Małgosia w najlepsze tańczyła swojego fokstrota, zobaczyłem jakiegoś obcego jegomościa. Oparty o sztachety ogródka, przyglądał się pląsom naszej gąski. — Niech mi pan sprzeda tę gęś! — zawołał do mnie. — Nie oddaję w nieznane ręce zwierząt, które mieszkają w moim domu i są moimi przyjaciółmi — odpowiedziałem. Zaśmiał się. Poszedł. Nazajutrz Małgosia zginęła. Wyjechał też cyrk. i Szukałem Małgosi wszelkimi sposobami. I nie znalazłem. Jeślibyście kiedykolwiek w cyrku zobaczyli gęś, która tańczy, zawołajcie na nią: „Małgosia!". Miała brudną plamę na lewym skrzydle, pamiętajcie! Zawołajcie: „Małgosia!", a jeśli spojrzy na was swymi mądryim" oczyma i zawoła: „To ja", powiedzcie jej ode mnie, że jej nigdy nie zapomnę. i «r.v ;o Pipuś i Historia Pipusia zaczyna się bardzo tajemniczo. Pewnego ranka, było to jakoś w środku lata, stanął w furtce naszego ogródka nie znany nikomu mężczyzna. Człowiek ten żądał koniecznie widzenia się ze mną. Katarzyna powiedziała mu, że wyszedłem i że zapewne nie wrócę wcześniej niż za godzinę. — Hm, hm — bąknął pod nosem tajemniczy osobnik i kiwnął głową. Zauważcie, proszę, że tylko bąknął coś pod nosem i że nie powiedział ani jednego rozsądnego słowa. Milczał też uporczywie, gdy Katarzyna starała się go wybadać, jaką by miał do mnie sprawę. Udawał, że nie słyszy jej pytań. Siadł na stopniach prowadzących na werandę, postawił obok siebie koszyk, taki zwykły koszyk z pokrywką, i czekał. Katarzyna opowiadała potem, że ów nieznany osobnik czekał bezczelnie. Dlaczego? Bo nie tylko nie zwracał na nią uwagi, ale podobno pogwizdywał z cicha pod nosem. Nigdy nie udało mi się ustalić, czy naprawdę było tak, jak opowiadała Katarzyna. Mam również pewne wątpliwości, czy w ogóle można czekać bezczelnie. Zresztą, nie o to chodzi w naszej historii. Najważniejsze jest to, że kiedy powróciłem do domu, tajemniczy pan z koszykiem nie wymówił i do mnie jednego bodaj wyrazu. Podał mi tylko kopertę. Był w niej list. Zawierał te słowa: 77 „Wspomniał mi pan kiedyś, że pragnąłby mieć kruka. Proszę go przyjąć ode mnie". U dołu kartki widniało kilka bardzo zawiłych wykrętasów. To wszystko. Przyglądałem się kartce papieru z prawej strony, przyglądałem się z lewej. Ani weź, nie mogę się domyślić, kto przysyła mi kruka w prezencie. Oglądam się na posła. Ani śladu! Zginął, rozwiał się, przepadł! Został tylko koszyk. A w nim, w tym koszyku, Pipuś! No i, proszę was, czy to nie tajemnicza historia? Rozumie się, że natychmiast otworzyłem koszyk. Wyskoczył z niego do góry dziób. I rozwarł się od razu jak tylko można najszerzej. Zdawało się, że przez tę czerwoną przepaść można było przejrzeć całego ptaka na wskroś, od łba do końca ogona. Dziób darł się głucho: — Rrraaaa! I to był cały Pipuś! Odtąd przez długi czas dzieciństwa Pipusia nie oglądaliśmy nic więcej, tylko rozwarty dziób! I słyszeliśmy nieustannie zduszone, chrapliwe: — Rrrraaaa! Rrrraaaa! — co przetłumaczone na ludzki język znaczyło: żreć! Znacie szczenięta, prawda? Wiecie, że mają one nieraz apetyt naprawdę niczym nie zaspokojony. Sam znałem takiego psiaka, domyślacie się zapewne, że mówię o Duszku, który zjadał za jednym zamachem całą wycieraczkę, a zagryzał szczotką do zamiatania. No, tak! Ale ten szczeniak w wolnych od żarcia chwilach żył: spał, bawił sięv biegał, płatał figle. Nasz Pipuś istniał tylko po to, żeby żreć. Ani na jedno okamgnienie nie zamykał dzioba, ani na sekundę nie przestawał wołać rozdzierającym swym głosem: — Rrrraaa! Rrrraaa! Żreć! Żreć! Poza żarciem nie obchodziło go nic. Starał się połykać wszystko, co tylko wisiało tak, że można było schwycić w dziób, zawsze rozwarty do góry. Ktoś, na przykład, siadł na ławce w ogrodzie i na chwilę zwiesił rękę. Pipuś już chwytał go za palec i robił wszystko, co mógł, żeby ten palec połknąć. Zwisał ze stołu róg obrusa. Pipuś łykał obrus. Ktoś trzymał w ręce laskę 78 IV, t .u, a tak, że koniec jej nie dotykał ziemi. Pipuś wpychał sobie koniec laski do gardła i łykał laskę! Cały dzień od rana do wieczora biegał za mną, za Katarzyną, za Krysią i darł się bez chwili wytchnienia: — Rrrraaa! Rrrraaa! — a zawsze dziób miał rozwarty i podniesiony do góry. Wyglądał jak biegający, rozwrzeszczany, niesamowity jakiś kwiat. Bo trzeba przyznać, że gardło Pipusia było koloru pięknej, czystej, nasyconej czerwieni. Jak koral! I aż się przykro człowiekowi robiło, że z takiego cudu wydziera się ten straszny krzyk: — Rrrraaa! Rrrraaa! — którym Pipuś przewiercał nam uszy od rana do wieczora. Kruk czepiał się nie tylko nas, ludzi. Biegał za Tupim, za Ciapą, za kotką, za kurami, za kaczkami, za gęsią. Żadne z naszych statecznych, poczciwych zwierząt nie mogło się opędzić od tego kicającego krzykacza. Pipuś łykał ogon Tupiego, uszy Ciapy, łapę Imki, kocicy, to znów dobierał się do dzioba Małgosi. I nie przestawał się wydzierać. Od czasu gdy na naszym podwórzu zjawił się Pipuś, o jakiejś słodkiej drzemce popołudniowej na słońcu mowy nawet być nie mogło. Zadomowione, zagospodarowane na podwórzu nasze starsze zwierzęta uciekały od tego żarłocznego budzika. I to rozzuchwaliło Pipusia. Gdy próbowały nauczyć kruka rozumu, już było za późno. Bo Pipuś rósł jak na drożdżach, mężniał. Umiał już w potrzebie wskoczyć na wysoki płot czy daszek od drwalni. I szukaj wiatru w poiu! Próbowała raz Imka,,kocica, rozprawić się z krukiem na ostro. Skoczyła za nim na płotek i szła ku Pipusiowi z taką miną, że myślałem: — tu koniec naszego kruka! Ale gdzie tam! Pipuś skoczył kocicy na kark i tak ją skuł dziobem, że uciekła z wrzaskiem, jakby ją kto żywcem ze skóry obdzierał. Bo Pipuś, odkąd stracił piękne, żółte wąsy przy dziobie i jadał już z ziemi, to znaczy, że nie trzeba mu było wpychać jedzenia do dzioba, poczuł swoją siłę i nikogo się nie bał! Nie bał! Od tej walki z Imką zaczęło się niepodzielne panowanie Pipusia! Zanim kruk zjawił się w naszym domu, zwierzęta stosowały się bez szemrania do praw podwórza i żyły ze sobą w przy- 79 kładnej zgodzie. Kury nie wyjadały psom jedzenia z misek, kaczki nie krzywdziły kur, psy szanowały cudzą własność, Imka żyła z psami za pan brat i spała z nimi w jednej budzie, a gąska Małgosia opiekowała się kociętami niczym najrodzeńsza matka. Nikt nad nikim nie przewodził i wszystkim było ze wszystkimi dobrze. Co prawda i w podwórzowym świecie zdarzały się czasem drobne zatargi, a nawet ostre wymiany zdań. Nieraz trzeba było strumienia wody z ogrodowej sikawki iub nawet trzepaczki, aby rozindyczonych na siebie mieszkańców przywieść do rozumu! Muszę jednak stwierdzić, i to z całym naciskiem, że te nieprzyjemne nieporozumienia powstawały prawie zawsze przez nie-dorosły drobiazg: jakieś niedowarzone szczenięta czy kocięta, którym zawsze pstro w głowie i które jeszcze praw podwórza nauczyć się nie zdążyły. Pipuś natomiast, od czasu jak dorósł, doszedł do przeświadczenia, że to, co się dzieje na podwórzu, nie może trwać nadal. Postanowił zaprowadzić ład i porządek, jaki uznał za najlepszy. I zabrał się nie zwlekając do roboty. Muszę wam powiedzieć, że znałem w życiu różne zwierzęta. Były pomiędzy nimi mądre, bardzo mądre, ale takiej mądrej bestii, jak Pipuś, nie spotkałem nigdy! Pipuś potrafił całymi godzinami przesiadywać gdzieś na wyniosłym miejscu i rozmyślać. Mrużył to jedno oko, to drugie, kiwał głową. A spoglądać na wszystko dokoła tak obojętnie, jakby go nic nie obchodziło. Gdy już się dość nagłowił nad jakimś pomysłem, zaczynał działać. Wykonywał wtedy swój plan z takim uporem, że nie sposób było z nim walczyć. Musiało być tak, jak on sobie postanowił! Na to nie było rady! Co tu się dziwić, że Pipuś wziął w garść podwórze? Że nim rządził? Pipuś robił, co chciał, w całym domu! Na mnie, na Katarzynę, na Krysię patrzył z góry i miał nas naprawdę za nic. Nie zdarzyło się co prawda nigdy, żeby mnie kujnął za karę dziobem. Dlaczego? Bo on jeden spośród wszystkich zwie- 80 t t rej *•> .a o n a rząt domyślił się, że nie Katarzyna, ale ja jestem w domu główną osobą. I wolał ze mną nie zaczynać. Ale Krysia, a nawet Katarzyna brały lanie, gdy się ośmieliły mu sprzeciwić. I to nie zaraz. Pipuś notował sobie w pamięci ich przewiny i czekał sposobnej pory. Jak tylko doszedł do przekonania, że już nadszedł odpowiedni czas, kuł je w łydkę czy w rękę. I patrzył im w oczy. — A nie mówiłem ci, żebyś ze mną nie zaczynała? — wymawiał, a starał się uciec jak najdalej, żeby nie wziąć po karku serwetką czy trzepaczką. Brał, rozumie się, lanie za takie napaści. Ale to niewiele pomagało. Uciekał na płot czy na daszek, czyścił pióra, wycierał dziób, ale z oczu mu widać było, że sobie z ludzkiej złości nic nie robi. — Wziąłem, bo wziąłem — pomrukiwał. — Ale com ci dał, tom dał. I długo będziesz pamiętała, że ze mną lepiej nie zaczynać! Nie myślcie jednak, że Pipuś zupełnie zostawił mnie w spokoju. Gdzie tam! Paliłem fajkę. Taką krótką angielską fajkę. Po wypaleniu kładłem ją zawsze na popielniczce. Pipuś doszedł do przeświadczenia, że to nie ma najmniejszego sensu. Moja fajka powinna leżeć na piecu w salonie. Koniec! Niech no Pipuś zobaczył moją fajkę na popielniczce! Zanim się zdążyłem obejrzeć, już ją chwytał w dziób i ciągnął na piec. Kładł fajkę zawsze w tyni samym miejscu, na gzymsie. I wracał. Siadał przede mną'' i patrzył mi z wymówką w oczy. — Czy ty się nigdy nie nauczysz porządku? Nie będziesz kładł twojej fai, gdzie należy? Kiedyś Pipuś siedział na stole i czyhał tylko na to, żeby porwać mi fajkę. Patrzę na niego i myślę sobie, że dobrze by było zrobić Pipusiowi figla. Biorę więc fajkę do ręki, wstaję. Pipuś spogląda za mną jednym okiem. Idę do pieca. Pipuś już jest na piecu. Położyłem fajkę tam, gdzie ją kładł kruk, i wracam. Pipuś szalał z radości! Wrzeszczał, machał skrzydłami, prze-stępował z nogi na nogę, co u niego było znakiem wielkiego *¦¦ — Opowiadania wybrane 81 rozradowania. Sfrunął z pieca, siadł mi na ramieniu i swoim twardym dziobiskiem zaczął delikatnie przebierać w moich włosach. To była najwyższa Pipusina pieszczota. — Zrozumiałeś! Nareszcie zrozumiałeś! Zrozumiałeś, że tak, jak ja chcę, jest najlepiej! — pomrukiwał do mnie. No i odtąd kładłem zawsze fajkę na piecu, bo cóż było począć? A jak się Pipuś uparł, żeby wprost przez okno mógł się dostawać do pralni, w której był łaskaw zamieszkiwać, to tłukł szyby jedną za drugą dopóty, dopóki raz na zawsze nie wyjąłem lufcika. I tym razem postawił na swoim! Cóż tu dużo opowiadać! Pipuś rządził wszystkim, jak chciał. Nazwał go ktoś kiedyś „Błogosławieństwem Domu" i tak już zostało! „Błogosławieństwo Domu" rządziło jednak przede wszystkim na podwórzu. Psy, kotka, ptaki domowe bały się go jak ognia. Pipuś siadywał zawsze gdzieś wysoko i uważał na wszystko, co się dzieje. Niech no by się coś stało nie po jego myśli! Kruk spadał z góry, kuł dziobem, gdzie trafił. A zanim obity się spostrzegł, Pipuś już siedział z powrotem gdzieś pod niebem i wołał: — Tak! Tak! Tak! Jak ja chcę! Tak! , III Dawniej, za dobrych czasów, kiedy „Błogosławieństwo Domu" nie rządziło jeszcze podwórzem, Imka, kocica, wiedziała wszystko, co się działo w świecie. Nie potrzebowała się krokiem ruszać z domu. Kilka ra&y na dzień odwiedzał ją pewien rudy kocur. Była to osobistość godna, poważna. Nasze psy szanowały Rudego i nigdy się hie zdarzało, żeby sobie pozwalały na jakieś zaczepki. Gość Imki to gość Imki. Nikomu nic do niego! Czasem Rudy przyprowadzał ze sobą jeszcze kilka innych osób. Imka przyjmowała wtedy swoich gości na daszku od drwal-ni, gdzie było dość miejsca, by porozmawiać spokojnie i zabawić się w gry towarzyskie. Pipuś uznał, że to nie ma sensu! Postanowił, że nie będzie kocich podwieczorków na naszym podwórzu. 82-- Właśnie odbywało się jakieś ożywione kocie zebranie na daszku drwalki. Imka śpiewała smętne tango, wtórował jej Rudy. Inne koty bawiły się, jak umiały. Było wesoło, zacisznie i przytulnie. Aż tu naraz na rozbawione towarzystwo spada coś czarnego z góry. I zaczyna się łopotanie dziobem po głowach! — Gwałt! — wrzasnęły koty i rozprysnęły się z daszku, jakby kto na nie warem chlusnął! Pipuś przespacerował się po polu walki tam i z powrotem, krzyknął: — Rrraa! Rrraa! — które brzmiało jak fanfara zwycięstwa, i to był początek walki z kotami. Inne koty odtąd nie zjawiały się już na daszku. Rudy był jednak wytrwały. Pipuś spędzał go bez pardonu. Ale kocur był cwany. Zjawiał się na drwalce tylko wtedy, kiedy Pipusia nie było. Odśpiewał swoje tango do Imki i wiał, zanim kruk miał czas go dopaść. Pipusiowi się te pogonie z Rudym nie podobały. Postanowił mu pokazać, że takie chytrości nie zdadzą się na nic. Nie będzie wizyt obcych kotów u Imki i koniec! Cały jeden bok drwalki zarastało gęste wino. Pipuś przez kilka dni z rzędu siedział w gęstwinie. I ani nosa nie wytknął z wina. Mogło się na podwórzu dziać, co chciało. Pipuś nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Czatował. Pozwalał Rudemu wchodzić na daszek i rozpoczynać swoje przyśpiewki. Dopiero kiedy kocur, zupełnie pewny siebie, zaczął wyciągać pełną piersią, Pipuś spadał na niego jak piorun. Kuł go dziobem, tłamsił, wyrywał mu sierść całymi kłakami. I zanim się Rudy na dobre obejrzał, co się stało, już Pipuś siedział zaszyty głęboko w gęstwinie wina. Tak to Pipuś zmógł i Rudego. I dopiął swego. Ani jeden obcy kot nie pokazał się już nigdy na naszym podwórzu. Biedna Imka musiała odtąd chadzać co dnia na dach pewnej kamienicy na rynku, gdzie odbywały się najbardziej ożywione zebrania kociego świata. Skarżyła się tam na Pipusia. — Ach, jaka ja jestem nieszczęśliwa! — mówiła swym płaczliwym głosem. — Ten czarny potwór zniszczył moje szczęście! Nie mam już przy sobie nikogo bliskiego! Wtórował jej Rudy. Dorzucały od siebie uwagi inne koty, 83 które bywały na przyjęciach u Imki. Każdy miał coś do powiedzenia o Pipusiu. I w ten sposób Pipuś stał się postrachem kociego narodu w całym miasteczku. Cóż się potem dziwić, że najodważniejsze nawet kocury z daleka obchodziły nasz dom i nasze podwórko? Pipuś był bardzo systematyczny. Nigdy nie robił dwu rzeczy naraz. Toteż dopiero wtedy, kiedy skończył z kotami, zabrał się do psów. Trzeba wam wiedzieć, że nasze podwórze było miłym psim salonem. Odwiedzały nas często psy nie tylko z bliskiego, ale i z najdalszego sąsiedztwa. Nie wspominam, rozumie się, o Lordzie dobermanie, który mieszkał tuż, naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy i bywał u nas prawie stałym gościem. Podwórze nasze gościło często i innego Lorda, buldoga, osobistość wybitnie zarozumiałą, sapiącą i oplutą, ale premiowaną na wielu wystawach krajowych i zagranicznych. Najważniejszą jednak osobą, która raczyła nas odwiedzać, był Kucuś. Kucuś! Szlachetny potomek wszystkich ras znanych i niektórych nieznanych! Kulfon na krzywych nogach z podciętym ogonem, zawiniętym w niepełny obwarzanek! Ale co kogo mogła obchodzić jego uroda? Każdy wiedział, że w krótkowłosej, z lekka kawowej piersi Kucusia bije zacne serce! Stokroć to było dla nas ważniejsze niż opluta, zasapana, udyplomowana nadętość Lorda buldoga! Gdzie tylko się zjawił Kucuś, tam natychmiast rozpoczynała się miła zabawa, ożywienie, ruch. Kucuś był duszą psich zebrań na śmietniku koło koszar. On to zresztą uczył wszystkie nasze szczeniaki wykwintnych psich manier. Wskazywał, kiedy , i co należy zagrzebać za sobą. Uczył, kiedy i w jakich okolicz- nościach zostawiać bilety wizytowe. O, Kucuś to był Kucuś! I skończyło się z Kucusiem! Pipuś stracił kilka długich tygodni na walkę z psami. Nie chcę jej opisywać. O to jedno, o przepędzanie psów, miałem do niego szczery żal. Ale nie mogłem nic poradzić. Pipuś był silniejszy ode mnie. Doprowadził wreszcie do tego, że żaden obcy pies nie śmiał nawet zajrzeć do naszego ogródka. A Lord, ten doberman, zdobywał się tylko na to, że całymi godzinami 84 -r. e r. ¦ wymyślał przez ulicę Pipusiowi. Co było bardzo przykre i denerwujące, bo doberman miał głos wyjątkowo donośny i monotonny. Błogosławieństwo Domu? Prawda? Co? IV Pipuś uporał się z psami. I zaraz zabrał się do najbezczel-niejszych gości na naszym podwórzu, do wróbli. Rozpoczął wojnę z wróblami jeszcze jako zupełny żółtodziób. Biegał z rozwartym dziobem po tarasie kuchennym i bronił wróblom dostępu do psich misek. Te miski zresztą były zawsze puste. Najwyżej po psach zostawała jakaś wygotowana marchew czy pietruszka. Pipusiowi nie zależało wcale na włoszczyźnie, bo to nie było jego ulubione danie. Jeżeli biegał od miski do miski, odpędzał wróble od kaczego koryta czy nie pozwalał im zbliżać się do kurnika, to dlatego, że uważał za zupełnie niedopuszczalne, żeby się ktoś miał miotać po podwórzu, zaglądać, gdzie mu się podoba, bez jego, Pipusiowego, pozwolenia. Pipuś pędzał wróble i pędzał, straszył je i straszył. Doszedł jednak do przeświadczenia, że nie na wiele się przyda ta gonitwa. Rozmyślał, ważył, zastanawiał się. A przez ten czas wróble tak się rozpanoszyły, że omal nie siadały mu na dziobie. Ale Pipuś nie dbał i o to. Miał on już gotowy plan. Wiecie o tym, że wróble odbywały co wieczór narady na wysokiej lipie, która rosła w kącie naszego ogródka. Otóż Pipuś wypatrzył te wróble zebrania. Jak to się stało — nie wiadomo. Bo Pipuś był śpioch zawołany. O wczesnym zmierzchu już się kiwał nieprzytomnie, a szedł spać jeszcze przed kurami. Dość że raz i drugi ktoś z nas zauważył o gęstym zmroku Pipusia. Spacerował on po ogrodzie i cichcem, ukryty za krzakami, przyglądał się wróblom na lipie. — Oho! Coś się szykuje! Na coś się zanosi! „Błogosławieństwo Domu" zamyśla uszczęśliwić kogoś po swojemu! — mówiliśmy sobie i czekali na dalsze Pipusiowe wyczyny. 85 I wyszykowało się. Pewnego popołudnia Pipuś, ten leń, któremu się nigdy nie chciało na próżno poruszać skrzydłami, raptem zaczął fruwać. Poleciał na dach. Chwiejąc się przekicał wzdłuż szczytu na prawo, przekicał na lewo. Zajrzał za komin z jednej strony, zajrzał z drugiej. Usiadł na kominie. Rozejrzał się. Zleciał na ziemię. Znów się zerwał i ciężko pofrunął na jesion. Skacząc z gałęzi na gałąź, wspinał się aż na sam wierzchołek. Posiedział tam przez chwilę i znów był na ziemi. I na tym doraźnie się skończyło. Ale już następnego dnia wyjaśniło się wszystko. Pipuś zaraz po obiedzie pofrunął na dach. Przyczaił się za kominem tak, że go od strony lipy wcale widać nie było. I czekał. A co chwila ostrożnie wysuwał głowę zza komina i spoglądał ku drzewu, na którym się odbywały wróble zbiegowiska. Wróble zebrały się o oznaczonej porze. Aż w uszach dzwoniło od ich ćwierkania. A Pipuś ani drgnie. Czeka. Nagle jak nie wrzaśnie: — Krysiaaa! — jedyny ludzki wyraz, którego nie wiadomo skąd się nauczył. Jak nie* skoczy na lipę! Co się tam działo! Aż furczało w powietrzu, tak wróble uciekały! Musiał jednak Pipuś dobrze potrącić kilka zagadanych wróbliszonów, bo piszczało w gałęziach wcale boleśnie. Pipuś posiedział dobrą chwilę na lipie. Co pewien czas wykrzykiwał groźnie swoje: — Krysiaaa! Krysiaaaa! Aż wreszcie sfrunął z drzewa i wolno, pokicując, godnie szedł przez trawnik. Zatrzymywał się co kilka kroków, oglądał się na lipę i wołał: — Krysiaaaa! Krysiaaaa! Co na pewno znaczyło: — Skończyłem z wami! Wara wam, gałgany, zbierać się w moim ogrodzie! Dość tych wieców! Zabiję! I przez kilka wieczorów z rzędu pilnował lipy. Nie krył się teraz wcale. Siedział na wierzchołku komina i spoglądał z góry na cały ogródek. Próbowały wróble zwołać nagle zebranie na jesionie. Pipuś rozpędził zgromadzenie. Wystraszył wróble z drugiego jesionu, 86 z lipy po drugiej stronie ulicy. Skończył z wiecami! Zaprowadził porządek! Nie ma wróbli w naszym domu, powiedział sobie, i znów, jak zawsze, zaczął chodzić spać przed kurami. I to go zgubiło. Bo wróble przeczekały dzień, przeczekały drugi. Na trzeci wałęsało się ich po podwórzu kilkanaście, a za tydzień już rajcowały, jak gdyby nigdy nic, na płocie! Pipuś je spędzał, a wróble wracały. I tak było wciąż. Niełatwa to rzecz wojna z wróblami. Pipuś już dawno doszedł do przeświadczenia, że my, ludzie, tacy bardzo mądrzy to znów nie jesteśmy. Bo co nas zmusza, na przykład, do tego, że pozwalamy po naszym domu, po naszym podwórzu, po naszym ogrodzie wałęsać się różnym drapichrustom? Co za powód, na przykład, żeby przychodziła praczka? Pakuje się takie babsko do pralni, do pralni, o której każdy wie, że przecież całkowicie należy do Pipusia! I żeby to się chociaż zachowywała przyzwoicie. Ale gdzie tam! Zaledwie wejdzie, już wyprawia niestworzone awantury! Bucha parą, mydlinami! Wytrzymać nie można! Ani myśleć o tym, żeby do pralni zajrzeć chociaż na krótką chwilę. I to ma być porządek? — Krysiaaaa! Krysiaaa! — wołał też Pipuś na widok praczki i rzucał się na nią bez pardonu. Brał po łbie i mokrą bielizną, i kawałkiem drzewa. Nic nie pomagało. Kiedy nie mógł nic wskórać w pralni, czekał na praczkę, ukryty gdziekolwiek na płocie. Z wrzaskiem spadał na biedną kobiecinę i kuł dziobem, gdzie trafił. Trzeba go było na cały czas prania zamykać i dobrze pilnować, żeby się nie wymknął. Nienawidził też Pipuś zduna, który przestawiał piec w pralni. Pamiętał mu bardzo dobrze to, żegospodarował w jego królestwie nie pytając go o pozwolenie. Jeśli tylko mógł gdzie dopaść zduna, dawał mu szkołę. Ale dlaczego Pipuś znęcał się nad małą, biedną Gertrudą, dziewczyną ze sklepu, tego nigdy nie mogłem zrozumieć. Bała się ona kruka jak zarazy. Nie wchodziła inaczej do naszego ogródka, jak z parasolką rozpiętą nad głową. Osła- 87 f niała się przed Pipusiem, na wszelki wypadek, zanim ją nawet kruk dojrzał! Najbardziej Pipuś pogardzał ludźmi, którzy go się bali, nie lubił tchórzów! Kochał natomiast z całego serca pana Lamparczyka, naszego listonosza. Pan Lamparczyk miał serce do zwierząt, jak mawiał. Godzinami mógł opowiadać o swojej wiewiórce. Wprawdzie wówczas, kiedyśmy się poznali, wiewiórka pana Lamparczyka już dawno nie żyła, dla pana Lamparczyka jednak jego Lodzia żyła wiecznie i zawsze była najmędrszym stworzeniem na świecie. Kiedy listonoszowi opowiadało się o figlach Pipusia czy innego naszego zwierzaka, słuchał on zawsze z wielkim zainteresowaniem. Przekrzywiał przy tym zabawnie głowę, nastawiając to ucho, na które lepiej słyszał. I nagle parskał cichym, piskliwym śmiechem. — A to menelik! — cieszył się. — Jakie to sprytne! — I zaraz wtrącał: — A moja Lodzia... No i słuchaliśmy po raz nie wiadomo który opowieści o wiewiórce pana Lamparczyka, jej rozumie, wierności. A zawsze z jednakowym zainteresowaniem. Bo niewielu spotkałem ludzi, którzy by tak znali i rozumieli zwierzęta, jak ten stary, mały, zasuszony, a wiecznie uśmiechnięty listonosz. Pan Lamparczyk umiał naszeptywać do ucha Tupiego, Ciapy czy Imki takie słowa, które zwierzęta znakomicie rozumiały. Kruka drapał delikatnie po głowie. Pipuś przeginał się z rozkoszy, mrużył oczy, nadstawiał skrzydła. To znów pieścił pana Lamparczyka po swojemu. Przebierał lekko w jego włosach. A że pan Lamparczyk był łysy jak kolano, więc Pipuś przegar-niał mu szczecinowate wąsiki. — Chce się ze mną, menelik, całować! — śmiał się stary listonosz, zadowolony tym bardziej, że wiedział, iż Pipuś do pieszczot skory nie był. I pomiędzy gośćmi, jacy nas odwiedzali, Pipuś przebierał. Jednych lubił wyraźnie. Przyglądał im się z daleka, obchodził, siadał obok nich na ławce. Trącał ich dziobem. Ale delikatnie, grzecznie. Tylko po to, żeby im przypomnieć, że jest i że ciastka bardzo by mu smakowały. Nigdy nie robił im jakiej- 88 kolwiek krzywdy. Co najwyżej rozwiązywał sznurowadła u trzewików czy obrywał guziki. No, ale o obrywanie guzików nie można było mieć pretensji do Pipusia! Guziki zawsze mu były potrzebne. Miał kilka skrytek, gdzie je chował. Ale nie myślcie, proszę, że w tych schowkach guziki były pomieszane ze sobą! Bynajmniej! W dziurze pod werandą były tylko wielkie guzy od palt, w pralni koło kotła był skład średnich, w samym kotle mieścił się najcenniejszy zbiór Pipusia — guziki z perłowej masy. Pipuś kradł guziki jak zawodowy złodziej. Wprost spod ręki, z rękawa, odkręcał je dziobem od palta czy marynarki. I nigdy go prawie nie można było złapać na kradzieży. Że wiedzieliśmy dokładnie, gdzie Pipuś chowa swoje skarby, szło się po guziki do jego schowków jak do sklepu. Pipuś więc lubił jednych naszych znajomych, za to nienawidził innych. Dlaczego? Nie wiadomo. Bywał na przykład u nas pewien młody oficer. Zdawałoby się, że dla Pipusia powinien on być cudem! Same guziki! Błyszczące! I ostrogi! Rozkosz! Tymczasem Pipuś nie chciał nic wiedzieć ani o srebrnych guzikach, ani o ostrogach. Chował się w gąszcz trzmieliny, która rosła tuż koło lipy, gdzie był stół i gdzie w lecie jadaliśmy gościnne podwieczorki. Nie spuszczał łajdackich oczu z oficera. W odpowiedniej dla siebie chwili wypadał z krzaków, kuł dziobem, gdzie trafił, i w nogi. Chodził za swoją ofiarą krok w krok. A krył się zawsze tak, żeby go nie było widać i żeby nie można go było schwycić i wyrzucić do pralni. Odprowadzał oficera do furtki. Wlatywał wtedy na jesion i czekał. Jak tylko za wrogiem trzasnęła bramka, kruk machał skrzydłami i darł się wniebogłosy: — Krysiaaaa! Krysiaaaa! — co musiało tym razem oznaczać najgorsze wymysły. Pipuś bardzo nie lubił też pani Lorda, tego z przeciwka, dobermana. Była to dama wesoła, zażywna i trochę dziwaczna. Co pewien czas, ni stąd, ni zowąd, zaczynała podśpiewywać cygańskie romanse. I tak mi się widzi, że właśnie za te cygańskie romanse Pipuś znienawidził tę melodyjną damę. Pozornie był dla niej jak najuprzejmiejszy. Chodził koło tej 89 pani z daleka, przyglądał się jej bez złości. Brał nawet okruchy ciastek z jej ręki, pozwalał się głaskać. I nagle, najzupełniej niespodziewanie, rozśpiewana dama podskakiwała wysoko na krześle, wołała rozpaczliwie: — Ach ten kruk! I na świeży siniak na łydce musieliśmy przykładać kompres. No i przepraszać za Pipusia. A to paskudztwo chodziło sobie po klombie i udawało, że szuka czegoś ważnego w rododendronach! Taki to ład i porządek w nasze stosunki towarzyskie chciał zaprowadzić Pipuś. Jeżeli nie udało mu się całkowicie postawić na swoim, to tylko dlatego, że serwetka i trzepaczka, szczególnie zaś trzepaczka, były jednak silniejsze od niego. VI Niechęć Pipusia do cygańskich romansów, do śpiewu, do muzyki w ogóle, miała poważne przyczyny. Pipuś był jeszcze wówczas zupełnym niedorostkiem. Ledwie był stracił żółte wąsy przy dziobie. Ciekawiło go wtedy wszystko. Zaglądał w każdy kąt, każdy garnek, każde pudełko. Rozumie się, że nie mógł też pominąć gramofonu. Bardzo zaciekawiło go pudło, z którego wydobywały się nieznane odgłosy. Jeszcze więcej uderzało kruka to, że czasem z czarodziejskiej skrzynki odzywały się głosy niby bardzo swojskie i znane, a przecież zupełnie inne. Ktoś śpiewał niby Krysia, Katarzyna, a na pewno nie Katarzyna. Wystarczyło nastawić płytę i puścić w ruch sprężynę. Pipuś już był przy gramofonie. Nasłuchiwał, krzywił głowę to na prawe skrzydło, to pochylał ją na lewe. I nagle wsuwał dziób w otwór pod płytą, jak tylko mógł najszybciej. Nie znalazł nic z tego, czego szukał. Więc znów nasłuchiwał, znów kręcił głową, znów badał. Znów wsuwał się jak najgłębiej we wnętrze gramofonu i słychać było stamtąd zduszone: — Rraaa! — bo wołać: „Krysia", nauczył się znacznie później. Tak trwało może z miesiąc. Pewnego dnia, czytałem właśnie gazetę, słyszę, Krysia woła na mnie z jadalni: 90 — Wuju! Prędko! Niech wuj zobaczy, co ten Pipuś wyprawia! Wybiegam! I widzę scenę niezapomnianą. Oszalały kruk tańczy niesamowite piruety niby niedźwiedź na rozpalonej blasze! Pipuś dorwał się widać do otwartego gramofonu. Nuż badać. Stanął na środku podstawki pod płytę. Poruszył dziobem skobe-lek i puścił sprężynę w ruch. Podstawka zaczęła wirować. A na niej oszalały ze strachu kruk! Pipuś rozwarł szeroko dziób, wytrzeszczył oczy, rozczapierzył skrzydła i krzyczał dziwnie głucho i chrapliwie: — Rrraaa! Rraaa! Rraaa! Dreptał przy tym dziwnie w miejscu i podrygiwał. Powiadam wam, że było na co patrzeć. Wreszcie sprężyna wyszła, podstawka się zatrzymała. Pipuś potoczył się w prawo, zatoczył w lewo i runął na wznak! Najwidoczniej zakręciło mu się w głowie. Krysia porwała go na ręce. Pipuś schował głowę pod jej pachę i zaczął się skarżyć. Bardzo cicho i bardzo boleściwie. Jeszcze nigdy jego „Rrraaa!" nie brzmiało tak smutno i bezradnie. Od tego czasu Pipuś znienawidził gramofon. Obchodził go z daleka. Spoglądał na czarną skrzynkę z wyraźnym wstrętem. Nie znosił też odtąd jakiejkolwiek muzyki czy śpiewu. Uciekał do pralni i nie pokazywał się w domu, gdy tylko usłyszał, że ktoś gra czy śpiewa. Pozbywaliśmy się teraz nieraz Pipusia, kiedy się stawał zbytnio dokuczliwy, w ten sposób, że ktoś zaczynał głośno podśpiewywać. Kruk stawał, spoglądał na nas, nasrożony, kręcił głową i wołał swoje „Rrraaa!" z wyraźną wymówką. — Jak to? Już zaczynacie? To wy nie wiecie, że ja tego nie lubię? — i hyc, hyc, sadził w szybkich podskokach do drzwi. Na progu oglądał się za siebie, krzyczał jeszcze raz: — Rrraaa!, co znaczyło: Nie bawię się z wami! — i już go nie było. Ale Pipuś zmądrzał. Nie można go było tak łatwo, jak dawniej, wypędzić byle nuceniem do pralni. Zrozumiał, że nasz śpiew a gramofonowa płyta to zupełnie co innego. Ale przez to odkrycie ani nie polubił muzyki, ani też nie przestał nienawidzić grającego pudła. Gdy usłyszał śpiew Krysi czy moją grę 91 na fortepianie, starał się bezlitosnym wrzaskiem zagłuszyć ohydne dźwięki, których nienawidził. Gramofon obchodził zawsze z daleka i patrzył nań z nie ukrywaną odrazą. Temu grającemu lichu nie mógł nigdy wybaczyć strachu, którego się najadł, i przymusowych pląsów na płycie. Któregoś letniego popołudnia do Krysi przyszli goście. Kilka koleżanek szkolnych. Pipuś nie lubił zgiełku,' więc się nie pokazywał. Tym bardziej że gramofon przygrywał do podwieczorku pod lipą. Pipuś zjawił się dopiero z chwilą, gdy ucichł gwar. I nikogo nie było przy stole. Lubił on zawsze sprawdzić, czy nie zostały jakie smaczne resztki po gościach. Kicał więc poważnie przez trawnik ku lipie. I nagle zobaczył gramofon. Stał on nisko, na ławce. I wieko miał otwarte. Pipuś zawahał się przez chwilę. Skoczył na ławkę. Obejrzał gramofon ostrożnie i z daleka. Zajrzał nieufnie do wnętrza. Odskoczył. Posiedział chwilę na ławce. Rozmyślał. Zajrzał jeszcze raz do pudła. I już miał gotowy pomysł w głowie. Zeskoczył z ławki. Szybko, zdecydowanie, jak Pipuś robił wszystko, co postanowił, pobiegł w stronę dzikiego wina. Tworzyło ono żywopłot od ulicy. Zerwał wielki liść i niesie. Wetknął go do wnętrza gramofonu. I biegnie po następny. A co przyniesie liść i wepchnie do wnętrza gramofonu, to na wszelki wypadek odskoczy. Patrzy: kręci się czy się nie kręci? Że nic się nie poruszało, więc Pipuś nabrał śmiałości. Zaczął dziobem ubijać liście. Gdy już zatknął wszelkie otwory, nałożył jeszcze kilka liści na wierzch podstawki. Przyjrzał się swojemu dziełu. Pukał jeszcze dziobem tu i tam. Wreszcie powoli, ociężale wdrapał się na krawędź skrzynki. I czekał. I znów próbował dziobem. Ostatecznie odważył się. Wszedł na stertę liści. Wrzasnął radośnie: — Krysiaaaa! Skończyłem z tym przebrzydłym pudłem na zawsze! — i skoczył równymi nogami na stół zbierać okruchy ciastek. Taki to był Pipuś! 92 .. VII Wszystko, cokolwiek Pipuś robił, miało sens. Było zawsze głęboko obmyślane. I wykonane jak najstaranniej. Muszę jednak przyznać, że nie zawsze rozumiałem, co kruk myśli i do czego zmierza. Zachodziłem w głowę, dlaczego Pipuś, na przykład, z uporem zrywał wszystkie białe kwiatki w ogrodzie? I tylko białe. .Dlaczego najstaranniej znosił je do wygrzebanego przez siebie dołka? I to nie gdzieś w ukryciu, ale na środku klombu. Co mu zależało na tym, że te kwiatki układał jeden na drugim i przysypywał ziemią? Albo jaki cel miał Pipuś, kiedy wykradł Katarzynie stary słomkowy kapelusz, podarł go na strzępy i porozwieszał je na krzakach? A bronił, kuł dziobem, krzyczał, kiedyśmy te jego strachy zdejmowali. Nie mogłem też zrozumieć, dlaczego Pipuś nie pozwalał, żeby psie miski stały na tarasie przy kuchni, tylko ciągnął je co dzień przez całe podwórze i ustawiał rządkiem koło werandy. A dzwonił przy tym tak miskami o kamienie podwórka, że cały dom wiedział, iż Pipuś robi właśnie z miskami porządek. Bo że, na przykład, kurom nie wolno było wychodzić z kurnika, a kaczkom z zagrody — to jasne. „Błogosławieństwo Domu" doszło do przeświadczenia, że po to jest kurnik, żeby w nim siedziały kury, a nie wałęsały się po całym podwórzu. A kaczki miały pilnować swojego koryta. Ale dlaczego Imce, kocicy, nie wolno było nawet dotknąć się do psich kości? Pipuś zresztą z Imką miał specjalnie na pieńku. Poszło im o zwierzynę. Pipuś polował na myszy i szczury nie gorzej od kocicy. A bardzo nie lubił, kiedy się kto wdzierał na jego podwórko. Jak tylko zobaczył, że Imka niesie mysz, odbierał jej zdobycz bez gadania. Kiedyś Imka chwyciła psią kość. Schowała się z nią do starego żelaznego garnka. W tym przeżartym przez rdzę saganie Katarzyna przechowywała węgle do prasowania. Pipuś siedział na podłodze i, jak zawsze, uważał na to, co się dzieje na podwórzu. Zobaczył, że Imka obrabia kość w garnku. Skoczył. 93 Usiadł na saganie. Zajrzał do środka. Imka pewna siebie, bo wiedziała, że ją od góry broni garnek przed Pipusiowym dziobem, powiedziała krukowi do ucha coś bardzo nieprzyjemnego. Pipuś zajrzał jeszcze raz. Uznał, że z tej strony nic Imce nie grozi. Obrócił się. Zobaczył koniec ogona Imki, który się wysunął przez dziurę w dnie garnka. Już go ma w dziobie i ciągnie... Imka wrzasnęła, jakby ją kto oblał wrzątkiem. Puściła kość. Skoczył do gnata Tupi. Imka nie przez złość, ale po to, żeby się ratować, wczepiła się z całych sił w uszy Tupiego. Tupi dał susa w tył. Imka potoczyła się z garnkiem za nim. Pipuś puścił wtedy jej ogon, obrócił się i kujnął Imkę z góry. Kocica puściła uszy Tupiego, skoczyła na płot i od tego czasu ani spojrzała na psie gnaty! Zresztą, gdyby jej przyszło na myśl próbować kraść psie kości, Pipuś dałby jej szkołę. Bo doszedł do przeświadczenia, że Imce od psich spraw wara! I koniec! Nie myślcie jednak, że nasz Pipuś nie potrafił być uprzejmy, a nawet serdeczny. Zdarzało mu się to, co prawda, rzadko. Tym bardziej jednak umieliśmy ocenić jego łaskawość. Ba, nawet wspaniałomyślność. Bo jakże inaczej nazwać kogoś, kto nam przynosi podarunki? I to nieoczekiwane. Wspaniałomyślnym ofiarodawcą, prawda? Otóż ni stąd, ni zowąd zjawiał się nieraz Pipuś, hycał na stół i kładł przede mną to jakiś poszarpany kwiat, to znów liść. A czasem i żabę. Tak. Upolowaną przez siebie .żabę. Pa-/ trzył mi serdecznie w oczy. — Proszę cię — mówił do mnie. — To dla ciebie! Zrób z tym, co będziesz uważał za stosowne! I czekał. Cóż było począć? Trzeba było podziękować. Więc go głaskałem po głowie, co bardzo lubił, albo drapałem pod pachami, co lubił jeszcze więcej. Po tych pieszczotach wycierał gwałtownie dziób o kant stołu, siadał mi na ramieniu i przebierał we włosach. A co chwila zaglądał mi w oczy. — Przyjemnie ci, prawda? Nic tak nie lubisz, jak to, że ci czeszę włosy, prawda? — dopytywał się. Robiłem minę jak najbardziej ucieszoną, bo nie mogłem przecież być źle wychowanym niewdzięcznikiem. Choć czasem nie 94 wiadomo było, co począć z nadmiarem Pipusiowej łaskawości. Kiedyś, w lecie, jedliśmy obiad jak zawsze na werandzie. Katarzyna zaledwie wniosła wazę. Podniosła pokrywę, trzyma ją w ręku. I zagadała się o czymś z Krysią. A tu Pipuś hyc, hyc, już jest na stole. Plusk! I wpuścił do wazy wielką, rudą mysz! Czyż mogliśmy mieć do niego żal o to, że doprawił naszą chudą zupinę po swojemu i dodał jej zawiesistości i smaku? VIII W zimie Pipuś cichł. Był niewymownie łagodny, przyjacielski, serdeczny. Nie porywał się na żadne awantury. Cały spryt wysilał na to, żeby się przedostać chyłkiem do pokoju i niepostrzeżenie wsunąć za piec. Nastroszony, drzemał tam całymi godzinami. Starał się też nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Wiedział on dobrze, że niech no go kto spostrzeże, zaraz będzie krzyk, wymówki! I Pipuś będzie musiał wyjeżdżać do pralni! A było tam zimno i wcale nieprzytulnie. Lub co najwyr żej, z łaski, pozwolą mu zostać w kuchni. Kuchni zaś Pipuś nie lubił. Nie tylko dlatego, że nie dowierzał łagodności Katarzyny. W kuchni był piec, nawet bardzo ciepły piec. Tylko nie bardzo bezpiecznie grzać się przy tym piecu. Pipuś znakomicie pamiętał swoje smutne doświadczenia z czasów nieopatrznego dzieciństwa. Poznał się on wtedy z rozpaloną blachą. I z patelnią, pełną wrzącego niemal masła. Skoczył na nią równymi nogami z ziemi, znęcony zapachem smażonego mięsa. Ledwieśmy go odratowali po tej katastrofie! Od czasu tego skoku w ogień piekielny Pipuś unikał kuchni, a blachę obchodził jak najdalej. Jeżeli już losy zmusiły go do przybywania razem z Katarzyną, to siadał wysoko na szafie. Tam było najbezpieczniej. Nawet ścierka Katarzyny nie sięgała dalej niż do krawędzi Pipusiowego schroniska. Co innego trze-paczka! Trzepaczka sięgała wszędzie! I dlatego Pipuś, jako ptak mądry, na sam widok trzepaczki w ręku Katarzyny darł się: — Krysiaaa! 95 f Hednym skokiem już był M zlewie. Mi* u, **& Od, nQUL, moy nigdy mc, źe jeżeli nawet fest w kuchni, to tylko dlatego, że chce pić. I właśnie prosi, żeby otworzyć kran. Nadstawiał wtedy w prześmieszny sposób dziób, chwytał strużkę wody i pił. Machał przy tym skrzydłami, chwiał się, tańczył po zlewie tak zabawnie, że Katarzyna nie mogła się nie śmiać. Pipuś pił, a spoglądał na nią spod oka. I kiedy zauważył, że trzepaczka zawisła na haczyku, przestawał nagle mieć pragnienie i jednym skokiem już był na szafie. I stamtąd spoglądał na cały świat z góry. Ale Katarzyna nie nazbyt często dawała się tak łatwo udobruchać. Nie lubiła ona zasadniczo, kiedy się Pipuś kręcił po kuchni. Bo i w tym wypadku miał on swój własny pogląd na to, co jest, a co powinno być. A że znał dobrze Katarzynę i wiedział, że jest uparta i szkoda fatygi na to, żeby ją przekonywać, więc swój porządek zaprowadzał sam. Uważał on, że łyżek, noży i widelców nie powinno się rozkładać byle gdzie. Chował je też skrzętnie w paczce z węglami. Każdą ścierkę, każdy gałganek wpychał starannie za szafę. A wszystkie drobniejsze przedmioty, jakie tylko znalazł gdziekolwiek na stole, topił w garnku z mlekiem. Pipuś dbał też o to, żeby wszystko, co jest do zjedzenia, było zamknięte w szafie, a nie leżało na widoku. No i sprzątał tak starannie, jak tylko potrafił. Kotlet łykał jak pigułkę, a jajka rozbijał od jednego uderzenia. Rozumie się, że wszystko, co Pipuś pokazywał w kuchni, miało tylko dobro Katarzyny na widoku. Ale bo to ludzie umieli być kiedykolwiek naprawdę wdzięczni za szczere rady? Za swój trud i za swoje wskazówki umoralniające Pipuś brał nieodmiennie ścierką po łbie i wylatywał na podwórze jak z procy! Co tu się później dziwić, że niech się tylko Katarzyna z kimkolwiek zagadała i przestała na chwilę uważać na Pipusia, kruk skradał się cichcem i kuł ją w łydkę! Nawet nie bardzo boleśnie. Ot, tak sobie tylko, dla zwrócenia uwagi, że i on, Pipuś, potrafiłby być przykry, gdyby nie miał wyrozumiałego dla ludzi, kruczego serca! 96 IX Pipuś, ten niezwykły Pipuś, ten mądrala, jakich mało, miał, niestety, jedną ludzką słabość. Słabość, która go wpędziła do grobu. Przykro mi o tym mówić. No, ale cóż począć, kiedy tak było. Pipuś był nałogowym pijanicą. Tak. Nałogowym pijanicą. I niczyja w tym wina, tylko nasza. Bo gdyby nie żył z nami, nie znałby smaku wina. Zaczęło się to całkiem niewinnie. Pipuś objadł się kiedyś wiśni nasyconych sfermentowanym sokiem. I upił się. Zachowywał się jak pijak. Zataczał się, krzyczał ni w pięć, ni w dziewięć. Chciał się całować z Imką, a Tupiemu omal nie wykuł oka. Później drzemał siedząc w kucki na trawie, czego nigdy po trzeźwemu nie robił. Po tym pierwszym, nad wyraz przykrym wypadku Pipuś dopadł był kiedyś do kieliszka, w którym było dość dużo miodu. Wypił wszystko, do kropli. I znów wyprawiał pijackie brewerie. Odtąd polował na nie dopite kieliszki, które zostawały na stole. Robiliśmy wszystko, co tylko było w naszej mocy, żeby Pipuś nie mógł znaleźć okazji do picia. Bo jakże można naszemu Pi-pusiowi pozwolić na to, żeby on, ptak mądry, topił swój rozum w kieliszku. I jakoś przez pewien czas nie zaszło nic groźnego. Pipuś nie powąchał czegokolwiek, co pachniało winem czy wódką. Aż pewnego dnia zlewaliśmy z Katarzyną porzeczkowe wino. Z beczki do butelek. Ktoś nam przeszkodził, kończyliśmy więc pracę późnym już wieczorem. Katarzyna wyniosła beczkę, w której zostało na dnie trochę gęstej brei, do komórki. Zamknęła, a z samego rana miała się zabrać do czyszczenia i wykadzania beczki siarką. Ale kruk obudził się wcześniej od Katarzyny. Gdyśmy weszli do komórki, zastaliśmy już Pipusia wiszącego u czopa. Widocznie wsadził łeb w beczkę. Nie mógł go wyjąć. I tak zginął. Pochowaliśmy naszego Pipusia pod różą. Minęło kilka dni. Któregoś popołudnia — dzwonek. Wychodzę. 7 — Opowiadania wybrane 97 W drzwiach stoi mój znajomy, zresztą dość daleki. Mówimy 0 tym, o owym. Wreszcie gość ogląda się dokoła i pyta: — A jakże się chowa kruczek, którego panu przed czterema laty przysłałem? — Nie ma już kruka — powiadam. — Nie ma? — zdziwił się. — No, to przegrałem. Bo, wie pan, że założyłem się o pana. — Jak to? — Opowiadałem komuś o panu i pańskim stosunku do zwierząt. A był to ktoś, co próbował chować kruka. I tak mu to ptaszysko dokuczało, że musiał go zastrzelić. Twierdził on, że 1 pan z krukiem nie wytrzyma. Postanowiliśmy zrobić próbę. Postawiłem na pana — zaśmiał się — no i przegrałem. — Czy pan sądzi, że potrafiłbym zabić zwierzę tylko dlatego, że nie umiałem z nim żyć? Mogę pana zapewnić, że kruk, nasz Pipuś, był przemiłym naszym przyjacielem, którego nigdy nie przestaniemy żałować. Ledwiem to powiedział, przysiągłbym, że słyszę gdzieś spod trzmielinowego krzaka serdeczne „Krysiaaa! Krysiaaa!" naszego Pipusia. — Więc kruk zginął? — domyślił się mój gość. — Ale przyzna pan, że kruki to dokuczliwe i potworne ptaszyska — powiedział, skrzywił się nagle i poprawił dość gwałtownie na fotelu. Byłem pewien, że to mój Pipuś wysunął się z zasadzki i kujnął niemiłego gościa swoim zwyczajem w łydkę! Puc, Bursztyn i goście ROZDZIAŁ PIERWSZY Dzień zapowiadał się wcale niewesoło. Przede wszystkim było pranie. I to nawet wielkie pranie! Z korytarzyka przy kuchni buchała na podwórze para i zapach mydlin. Już to jedno może przyprawić każdego psa o mdłości. Ale nie dosyć na tym. Najgorsze było to, że kiedy Katarzyna stała przy balii, broń Boże było pokazać się jej na oczy. O byle drobiazg zaraz gwałt, awantura, wymysły. Ba, i mokrą bielizną można było jak nic oberwać po grzbiecie. Na podwórzu też nie działo się nic ciekawego. Nie było o co oka zaczepić. Na co tu patrzeć? Kury? Kto by się tam nimi interesował? Kaczki? Jeszcze gorzej! Tapla się to w najbardziej mokrych miejscach i zjada takie paskudztwa, których nawet najbardziej znudzony pies nie powącha. Trafiały się od czasu do czasu wróble, to prawda. Ale Pucek wyrósł już z tego wieku, kiedy się poluje na wróble. Niech się za nimi ugania Bursztyn, jeśli po temu ma ochotę. Choć tego upędzania się za wróblami nie mógł on Bursztynowi darować. Właśnie jakiś wróbli amator pokazał się na podwórzu. Bursztyn wyrwał się za nim. — Bursztyn! — krzyknął na niego Puc. — Nie mówiłem ci to, żebyś wróbli nie ganiał? 99 — Dlaczego? — zawołał Bursztyńsio, który coraz mniej słuchał Puca. — On się pyta! — obruszył się Puc. — Nie wypada i już. Zresztą ja ci to mówię. — Wiele sobie z tego robię! — odburknął Bursztyńsio i nuże harcować za wróblem. A wróbel, niecnota, jakby się umyślnie droczył z psem. Frunie kilka kroków i siada na ziemię. Czeka. Bursztyn do niego. A wróbel — frrrru! Zakręcił się w górę i znów pada na ziemię. Bursztyńsio upędza się po całym podwórzu, tu, tam. Zziajał się, zmęczył. Najchętniej byłby odstąpił od polowania, ale mu było przed Puckiem wstyd. Skoczył więc jeszcze raz w górę, jak mógł najwyżej. Już miał prawie wróbla w zębach. Lecz tylko prawie. Za to naprawdę miał dobrego guza na łepetynie. Bo spadając łupnął głową w pieniek do rąbania drzewa. — Smarkacz! Szczeniak! — burczał pod nosem Pucunio. — Wychowuję to, staram się, żeby na porządnego psa wyrosło. I zawsze temu Bursztynowi szczenięce figle w głowie. Weźmiesz ty ode mnie porządne wnyki za te wróble! — warknął do Bursztynka groźnie. — A co mam robić? — spytał Bursztyn oczochrawszy się z resztek wiórów. — Dobry sobie! A co robi przyzwoity pies w taki upał? Śpi. — A dlaczego ty nie śpisz? — Bo muszę uważać na ciebie — odciął się Puc. — Obejdzie się! — Bursztyn, tylko niech ci się nie zdaje — zaczął Pucek i urwał, bo -właśnie nad krzakami bzu polatywal duży motyl. Puc już był gotów skoczyć do motyla, ale nie był pewien, czy dorosłemu psu, psu, z którego Bursztyn miał brać przykład, wypada upędzać się za motylkami. Podniósł się i patrzył, co robi Bursztyńsio. A Bursztyn tego dnia był w przekornym usposobieniu. Ujrzawszy motyla skoczył do niego. — Zobaczysz, że będzie mój! — zawołał do Puca. 100 w/ Pucunio ostrożnie nie odpowiedział nic na tę chwalbę. Czekał. A nuż się Bursztynowi uda schwytać motyla? — Ja, jeśli zechcę, potrafię złapać każdego zwierza, który fruwa! — powiedział na wszelki wypadek. Tymczasem Bursztyn ze skóry wyskakiwał, żeby schwytać motylka. A, jak na złość, motyl był wielki, ciężki i polatywał tuż nad ziemią. Wreszcie już mu się zdawało, że byle skoczyć w górę, zwierzyna mu nie ujdzie. — Mam, mam! — zawołał z triumfem do Pucka, odbił się od ziemi i śmignął wysoko do góry. — Co masz? Figę! — drwił Puc, bo motyl pofrunął na ogród i tyle go widzieli. Za to Bursztyn zbierał potłuczone kości z ziemi. — Smarkacz! — rzucił jeszcze z pogardą Puc i obrócił się do niego ogonem. Bursztyn obraził się tym razem na dobre. Przyskoczył do Puca i nuż mu dogadywać: — Smarkacz, smarkacz! Nibyś ty dorosły! A pamiętasz, jakeś zmykał przed Lordem? — Nie zmykałem, tyłkom się wycofał z towarzystwa. Nie lubię mieć do czynienia ze źle wychowanymi psami. —¦ A i teraz nudzisz się, bo żadnej przyzwoitej zabawy nie umiesz wymyślić. — Bo mi się nie chce bawić. — Nie chce ci się? — pytał drwiąco Bursztyn. — A nie chce. Żebyś wiedział, że nie chce — upierał się Puc. — Ba, żebym to ja chciał! — To co? — To nic — odburknął Pucunio i dla okazania, że rozmowę uważa za skończoną, przewrócił się na drugi bok. Bursztyn widział, że się z Pucem nie dogada. Podreptał więc pod werandę. Miały tam psy skład kości. Były to gnaty wylizane, wycmok-tane, wygładzone do czysta. Żadnemu psu nie przychodziło do głowy, żeby się tymi kośćmi pożywić. Służyły one tylko do 102 zabawy, na wszelki wypadek, kiedy nic innego, lepszego nie było. O ten skład zabawek były ciągłe walki pomiędzy psami i Katarzyną. Ale bo kto to mógł dać sobie radę z naszymi kundlami? Co pewien czas Katarzyna robiła w budach porządek. Wylatywało z nich wszystko na podwórze: słoma, nie słoma, gałgany, nie gałgany, kości, nie kości. I wszystkie te nieprawości szły do śmietnika. Oprócz różnych szczotek, pantofli Katarzyny i wielu innych rzeczy, które, rozumie się, wracały do właściwego miejsca przeznaczenia. Te porządki nie pomagały jednak nic. Nie minął dzień, a Pucek, Bursztyn i inni nasi lokatorzy na-znosili tyle bogactwa do swoich bud, że po czyszczeniu i wymiataniu nie zostawało nawet śladu. Otóż Bursztyn poszedł do składziku w swojej budzie. Wyciągnął stamtąd baranią łopatkę przywleczoną ze śmietnika koło koszar. Chwycił gnat z najgrubszej strony w paszczękę i nuż nim targać. A warczał przy tym tak groźnie, że Puc uznał za stosowne obrócić się i spojrzeć, co się to wyrabia na podwórzu. — Bursztyn, co ty wyprawiasz? — spytał go drwiąco i naumyślnie nie otwierał szeroko oczu, aby nie okazywać, że go barania łopatka cokolwiek obchodzi. Bursztyńsio wpadł w dziki zapał. Miota się z kością jak oszalały. Już nie warczy,, ale ryczy! A tak groźnie, jakby z samym lwem miał do czynienia. Puc jeszcze się nie porusza. Lecz kiedy Bursztyn tuż przed samym jego nosem zamiótł kością, nie wytrzymał. Poderwał się i jak nie krzyknie: — Bursztyn, położysz ty tę kość? — Nie zawracaj głowy! — Takiś ty! — ryknął Puc i skoczył do Bursztyńsia. Co się stało na podwórzu, to trudno opisać. Bielizna fruwała w powietrzu! Na co tylko psy wpadły — wszystko leciało w puch! Omal nie stratowały kury Łysuchy. Byłyby rozgniotły koguta 103 Białka, gdyby nie zdążył wskoczyć na pieniek, a stamtąd na drwalkę. Przewróciły kaczkę Melańcię. Końcem kości wziął w łepetynę kaczor Kacperek. Na próżno Białek z daszku od drwalni wołał rozpaczliwym głosem: — Alarm! Gwałt! Ratuj się, kto może! Kacperek, kaczor, jak się ocknął nieco, podreptał za kratkę, gdzie był kurnik. Majtał obolałą głową i dogadywał: — Tak, tak, tak! Strach, strach, co te psy wyrabiają! Ja się stąd zaraz wynoszę. Zaraz, zaraz, zaraz! Melańcia! Idziemy! — wołał na żonę. Melańcia odpowiedziała mu chrapliwym rykiem. I nic dziwnego. Ze strachu, chcąc uciec przed psami, wetknęła głowę w siatkę kurnika. I ani rusz nie mogła jej wyjąć. Im się bardziej szarpała, tym mocniej się wikłała. — Ratunku! Duszę się! — darła się rozpaczliwie. I byłaby się może naprawdę udusiła, gdyby nie psy. W gonitwie wpadły na Melańcię. Odbiły się od niej i z całego rozmachu łomotnęły w kratę, aż jęknęła. Głowa Melańci wyskoczyła sama z pęt. Kaczka odskoczyła od kraty i co miała sił w nogach pędziła do męża. — Ach, ach, ach! Jaka jestem zdenerwowana! — skarżyła się Kacperkowi. Ale Kacperek nigdy nie brał sobie tego do serca, co nie dotyczyło jego samego. — Gdzie są psy, tam mieszka niepewność — kwakał z powagą i rozwarł dziób, jakby miał jeszcze powiedzieć jakie kacze przysłowie. Ale nie powiedział nic, tylko majtnął parę razy zielonym ogonem i rzucił krótko: — Do ogrodu! I nie czekając na Melańcię podreptał, przetaczając się na boki, ku parkanowi. Był tam przełaz wygrzebany pod płotem. Przez tę dziurę ptactwo przemykało się do ogrodu. 104 Prześliznął się sam przez dziurę, za nim Melańcia. Gdy już byli po tamtej stronie parkanu, Kacperek się zatrzymał i kwaknął do żony: — O ile się nie mylę, hałas na podwórzu nie ustaje. — Dobrze mówisz, Kacperusiu, hałas na podwórzu nie ustaje — przytwierdziła Melańcia, która zawsze zgadzała się z mężem. — Jeśli się nie mylę, sprawcami tego hałasu są psy. Czy zgodzisz się ze mną, Melańciu, że dotąd nie będzie porządku na świecie, dokąd, zamiast karmić tylko nas, człowiek w spódnicy będzie stawiał miski i dla tych drapichrustów, których nazywają psami? — Zgadzam się z tobą, Kacperuniu — zaczęła Melańcia i nie skończyła. Bo z podwórza doleciał taki wrzask, taki jazgot, taki gwałt, że Melańci głos uwiązł w dziobie. Kacperek zadreptał w miejscu. Krzyknął: — Naprzód! — i jak kula potoczył się przed siebie. Za nim biegła potaczająca się Melańcia. Chciała ona coś powiedzieć Kacperkowi. Ale wtem od strony podwórza huknęło coś jak z armaty. Kacperek wrzasnął: — Za mną! — i oboje potoczyli się ku sadzawce w ogrodzie. ROZDZIAŁ DRUGI A na podwórzu rzeczywiście działy się rzeczy straszne. Psy goniły się z takim hałasem, że usłyszała to Katarzyna. Wypadła z kuchni i stanęła na progu. — Jezus, Maria! Psy! A bodaj was! — krzyknęła i niewiele myśląc schwyciła za wiadro z mydlinami i chlust! na Bursztyńsia i Pucunia. Puc był właśnie wtedy na wierzchu. Wziął też tęgi prysznic. Bursztyńsio oberwał tylko ścierką. Skorzystał z tego, że mydliny szczypały Pucka w oczy, i łap! za kość. Obejrzał się, gdzie by tu ją pogryźć w wygodzie i spokoju. Zobaczył prześcieradło leżące na ziemi. Skoczył na nie. Dopadła go tam Katarzyna. Łap za kark! Ale się jakoś wyrwał. Sunie przed siebie, a mierzy ku furtce. 105 Już miał szmyrgnąć w ulicę. Wtem furknęło mu coś nad głową. Obejrzał się. I to go zgubiło. Bo trzewik Katarzyny trafił go w kark, odbił się od Bursztyńsia i bęcnął w parkan. Długo trwało, zanim Katarzyna pozbierała bieliznę z ziemi, otrzepała z piasku, a dobrze utytłaną w błocie zabrała do prze-pierki. Pucunio przez cały ten czas siedział jak trusia w kąciku pomiędzy drwalką i parkanem i nie pokazywał się wcale. Wyglądał tylko ostrożnie jednym okiem, co i jak. Nareszcie, kiedy Katarzyna poszła do kuchni i drzwi się zatrzasnęły, Puc wysunął się z kąta. Suchego włoska na nim nie było. A do tego ten ohydny zapach mydlin. Aż mu się mdło zrobiło, gdy sam siebie powąchał. — Od razu wiedziałem, że ten smarkacz, ten szczeniak Bursztyn wplącze mnie w jakąś awanturę — wyrzekał. — Jak to mnie czuć! Ze dwa tygodnie nie będę się mógł pokazać w żadnym psim towarzystwie! Rozglądał się po podwórzp. Szukał czegoś, w czym by się mógł wytarzać. Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic. Zobaczył w kącie trochę zgniłej marchwi i kartofli, których Katarzyna nie zdążyła zakopać pod winogronami. — No, to jeszcze jako tako pachnie! — powiedział sobie i nuż się tarzać. Wytarł się tak, że mu się sierść zlepiła w strączki. Powąchał, kichnął i szepnął: / — Teraz to można wytrzymać! Tylko dobrze by było wytrzeć się o co. Na sznurze wisiały koszule i kołnierzyki. — W sam raz dla mnie — zdecydował Puc i przeszedł raz między bielizną, przeszedł drugi. Za każdym razem na koszulach zostawały brudne smugi, a kołnierzyki wyglądały tak, jakby je kto zamoczył w kawie. — Teraz się warto przespać! Ale lepiej Katarzynie zejść z oczu. Pranie! Nic dziwnego, że zła. Idźmy do ogrodu. Poszedł. 106 A tam pod oknem rosły rdesty, takie dość rzadkie kwiaty, które świeżo sprowadzono z Warszawy. Pucunio spojrzał w tę stronę i zdecydował, że miejsce dla niego jak ulał. Położył się. Ale że młode pędy rdestów kłuły go w boki, więc wstał. — Zawsze tam, gdzie najlepsze miejsce do spania, muszą rosnąć dzikie chwaściska. Kłuje to, że wytrzymać nie można — pomrukiwał ze złością, bo mu się potężnie na sen zbierało. I zaraz zabrał się do oczyszczenia miejsca. Szarpnął jeden młody pęd — wyrwał, targnął za drugi, trzeci. Czego nie mógł wyrwać, to zdeptał albo połamał. Nareszcie urządził sobie legowisko jak się patrzy. Umieścił się wygodnie, ziewnął i zaraz zasnął. Zrazu spał jak kamień, nic mu się nie śniło. Ale po pewnym czasie poczęły mu się marzyć przygody z kością. On goni Bursztyna, Bursztyn ucieka tak prędko, że Puc ani rusz nie może go dogonić. Na próżno majta nogami przez sen i poszczekuje cicho, tak jakby jęczał. Biegnie, biegnie, aż tu nagle Bursztyn frru! w górę! Przyglądał mu się Pucunio zdziwiony i dopiero teraz widzi, że to nie Bursztyn. I nie wróbel! Ale motyl! Macha skrzydłami, macha. Skrzydła stają się coraz większe, czerwienieją, nabierają plam czy pasów. Co to? Toż to Katarzyna fruwa w powietrzu! Jeszcze tego brakowało! Jak tu się przed nią ukryć! Kręci się po podwórzu biedny Pucunio, jak może, a Katarzyna wciąż nad nim ścierką wywija. — Aj! — jęknął przez sen i obudził się. Rozejrzał się dokoła. Katarzyny wprawdzie nie zobaczył w powietrzu, ale spostrzegł, że go coś w bok uwiera. Ostatnia żywa gałązka rdestu. Uciął ją zębami przy samej ziemi, obrócił się na drugi bok i znów zamknął oczy. Przyśnił mu się wtedy sen rozkoszny. Zdawało mu się, że jest przed sklepem rzeźnika, tego, do którego Katarzyna zawsze chodziła po mięso. Rzeźnik był gbur 107 i człowiek z gruntu nieużyty. Nigdy nie pozwolił wpaść psom, choćby na jedną chwileczkę, do jatki. A tym razem nie tylko nie zauważył Puca, jak się wkradł za Katarzyną, nie tylko nie krzyknął na niego, nie złapał za kark i nie wyrzucił za drzwi, ale udawał, że nie widzi, jak Puc łasuje z niecki te ochłapy, te zrzyneczki rozkoszne, na które wszystkim psom z okolicy ślinka ciekła do pyszczków. Rozżarł się Puc, o Bożym świecie nie wie! Wtem wpada do jatki Karo. Buldog. Potwór. Zacięty wróg Puca i wszystkich psów w mieście. Puc do niego. Karo w nogi. Łapać go. Wypadł na rynek. Ale co to? Jakieś kamienie lecą z góry. Jeden, drugi, trzeci. Oj, boli, boli! — Ajajaj! — krzyczy Puc, otworzył oczy, spojrzał i jak szalony skoczy przed siebie z podwiniętym ogonem. Nie oparł się aż na ulicy. Obejrzał się za siebie. Katarzyna jeszcze mu wygrażała kijem. — Dam ja ci, nie bój się. Weźmiesz ty za swoje. Tylko przyjdziesz do domu — obiecywała psu. — Niegłupim — szepnął Puc w odpowiedzi i lekkim dyr-daczkiem pomknął w stronę rynku. Do rogu ulicy miał ogon spuszczony i stąpał niepewnie. Na rogu obejrzał się jeszcze raz na dom. Katarzyny już nie było widać. Podniósł więc ogon do góry jak kitę i wolno, nie spiesząc się, godnie sunął przed siebie. Na rynku pod studnią zbierało się o każdej porze najprzedniejsze psie towarzystwo z całego miasta. Zawsze trafić tam można było na kogoś, z kim i porozmawiać przyjemnie, i pobawić się miło. Dziś prowadził zabawy Kucuś, pies wysoko ceniony dla swego naprawdę miłego charakteru. — Ósemka czy wyścigi? — pytał uprzejmie. — Co panowie wolą? Wybrano ósemkę. Dokoła studni i latarni. Już się ustawiono, już miała się zacząć zabawa, gdy wtem w sam środek koła wpadł Bursztyn. — Już po tobie! — krzyknął Puc i skoczył do niego. — Toś 108 ty przyczyną tego wszystkiego! Teraz podwieczorek, a ja w domu pokazać się nie mogę! Bursztyn zdążył krzyknąć: — Wielka nowina! — i zmykał, bo Puc miał taką minę, że żartować z nim było niebezpiecznie. — Tchórz! — ryknął Pucek i rwał przed siebie. Bursztyn zmykał, aż się za nim kurzyło. Co chwila jednak obracał się za siebie i wołał: — Puc! Przestań! Nowina! — Ja ci dam nowinę! — Bryczka przed domem! — Znam ja twoją bryczkę! — charczał Pucunio nie zwalniając biegu. — I pan, i Krysia siedzą już! — Ja ci posiedzę! Stój! Bursztyn byłby może i stanął, ale już było za późno. Z rozpędu podciął nogi jakiejś pani, że omal nie upadła, wpadł na jakiegoś jegomościa, który zjadał wiśnie. Upadła torba, wiśnie się rozsypały, jegomość porwał za laskę. Ale Bursztyn już zrzucił ze stołka straganiarkę, wpadł pod koła wozu, ledwie go nie przejechali, wreszcie dopadł przeciwległego chodnika i stamtąd krzyknął: — Puc, śpiesz się, bo zaraz ruszą! Pucek zmiarkował, że to prawda, co mu Bursztyn powiedział. Skoczył za nim. Po drodze oberwał parasolką od damy, laską od jegomościa z wiśniami, zgniłym pomidorem od przekupki. Zamroczyło go trochę, więc usiadł na chodniku i obejrzał się. Bursztyna już nie było. Puścił się więc ku domowi. Patrzy — przed furtką pusto. Co tu robić? Wtem gdzieś, na samym końcu ulicy, zamajaczyło coś, niby Bursztyn. — O jej ej! — jęknął i wyrwał takiego galopa, że aż mu uszy fruwały. Nareszcie bryczka tuż, tuż. Wywiesił więc język do ziemi, sapał i biegł dobrego truchta. 109 Powiada do niego Bursztyn: — A widzisz? A nie mówiłem? Byłbyś się spóźnił! Puc spojrzał na niego dość przyjaźnie. — Niech cię tam! Sztama. Co mamy się sprzeczać! Spotkała ich Plotka. — Chodźcie, chodźcie! — wołała na nich. — Króliki są w ogrodzie! — Nie zawracać nam teraz głowy! Nie widzisz to, że jedziemy z naszym panem? A miały takie miny dumne i wspaniałe, jakby to naprawdę one jechały. ROZDZIAŁ TRZECI Bryczka zatrzymała się przed dworcem. Pełno tam już było ludzi. Pociąg z Warszawy miał przyjść lada chwila. Szepnął Bursztynowi Pucek, pies bywały, który często chodził na dworzec: — A uważaj tylko na tego, co to stoi we drzwiach. To gbur. Bursztyn podszedł do drzwi. Spostrzegł, że ten, co odbierał bilety, zapatrzył się w inną stronę, więc szmyrg! tuż pod jego nogami. — Pójdziesz! Gdzie? Wynocha! — krzyknął na niego bileter. Ale Bursztyn niewiele sobie robił z tych krzyków. Odskoczył o kilka kroków, spojrzał na niego z pogardą i szczeknął: — Ogromniem się przeląkł! Będzie mi tu groził! Nie widzisz, że z państwem idę? — i zamiótł za sobą nogami. Ruszył naprzód w podskokach, pewny siebie jak nigdy. Nie spostrzegł się, że właśnie nadjeżdżał pociąg. Huknęło mu, stuknęło tuż nad głową, parowóz gwizdnął przeraźliwie! Bursztyńsio przysiadł, skurczył się tak, że zupełnie rozpłaszczył się na ziemi. — Ratunku! — wrzasnął nie swoim głosem, podwinął ogon pod siebie i w nogi! Biegł jak oszalały wzdłuż toru. Nic nie widział, nic nie słyszał. Łomotnął głową o jakiś pieniek, odbił się, stoczył do rowu i przepadł w trawie. 110 I — A co? Nie mówiłem? Ten Bursztyn zawsze się zachowuje jak smarkacz — skrzywił się Puc, który patrzył z politowaniem i wyższością na Bursztyńsiowe wyścigi. Tymczasem z pociągu zaczęli wysiadać podróżni. Puc pociągał za każdym wysiadającym nosem, obwąchiwał. — Sami obcy — dziwił się. — Ten jest rzeźnik, już wiem. Tę babę czuć mlekiem. A ta, co ma w koszyku? — zaciekawił się i biegł parę kroków za kobieciną, która dźwigała po wielkim koszu na obydwu ramionach. — Już wiem, masło, masło! — ucieszył się i nagle począł kręcić nosem i parskać. — Co to jest? — wyrzekał. — Toż to ten sam mdły zapach, jaki czuć w szafie, w której Katarzyna chowa futra na zimę. Stanął i spogląda ciekawie w stronę, skąd go dziwny zapach dochodził. Zobaczył, jak z drzwi wagonu wyjrzało najpierw małe pudło. Za nim większe. Później jeszcze większe. Widział, że Krysia odbiera od kogoś niewidzialnego jedno pudełko po drugim, ustawia je obok siebie na ziemi. Po pudełkach przyszła kolej na koszyki, koszyczki, tobołki; zawiniątka. Cała góra się tego zebrała! Pies aż przysiadł na zadzie ze zdziwienia. Ale się zdumiał naprawdę dopiero wtedy, kiedy za wszystkimi zawiniątkami ukazała się postać długa, sucha, koścista, z nosem jak pogrzebacz, na którym siedziały okularzyska, wielkie niby talerze! — A to kto? — dziwił się Puc. — Katarzyna, tylko jeszcze gorsza? Mało było jednej, jeszcze drugą sobie sprowadzili czy co? Badylowata dama miała na ręku dwa koszyczki, podała je Krysi i powiedziała skrzypliwym a słodyczkowatym głosem: — Tylko ostrożnie, dziecinko, tylko ostrożnie! Mikaduchna r śpi! Spi — powtórzyła pieszczotliwie. — A Tiuzdunio przez całą drogę był bardzo zdenerwowany. Boję się o niego. On taki delikatny. A taki do mnie przywiązany! Krysia wzięła obydwa koszyki do rąk. Puc zaciągnął się zapachem. „O, jej! A to co?" — pomyślał i zaczął się gwałtem przepychać do koszyków. 111 Spostrzegła to dama. — Precz! Pójdziesz! — zawołała na niego i zaczęła odpędzać Puca od koszy, w których były zamknięte jej skarby. — To nasz Pucek — przedstawiła psa Krysia. — A, to wasz pies — uspokoiła się dama. — Spodziewam się, że jest dobrze wychowany i że moim skarbuńciom nie zrobi krzywdy. — Pucunio? Krzywdy? Nigdy w świecie, proszę pani. Pucek, przywitaj się z panią! Pucunio był psem dobrze wychowanym i umiał się znaleźć w towarzystwie. Nie z wielką wprawdzie chęcią, bo mu obca pani nie bardzo przypadła do serca, ale przez przyzwoitość skoczył do niej w pięknych podrygach i zaczął ją obszczekiwać, skakać do rąk, łasić się. — Ależ to nieznośny kundel! — broniła się dama. — No, już dość tych czułości! Patrzcie, jakie on ma brudne łapy! Kry-stynko, jak często kąpiesz swoje pieski? Puc był pies mądry. Poczuł, że pomiędzy nim a przyjezdną damą nie będzie sympatii. Odskoczył i chciał jej odpowiedzieć: — Moja pani, kąpię to ja się sam! I to w każdej wodzie, na jaką tylko natrafię. Nie jestem brudas. O, nie! — ale się rozmyślił, zmilczał i pobiegł ku Bursztynowi, który właśnie pokazał się na dworcu. — Widziałeś? — szepnął do niego. — Ładna dama, co? A wiesz, co tam jest w tych koszyczkach? — No? — Psy! — Psy? — zdziwił się Bursztyn. — A psy. I to ci powiem, że psa, który by tak pachniał, jak tamte, póki żyję, nie spotkałem. Co tu się będzie działo, jak one się pokażą na rynku! Wstyd! — Każdy będzie wiedział, że to z naszego domu — zmartwił się Bursztyn. — Jak my się z nimi innym psom na oczy pokażemy! — Patrz no, patrz! — zawołał Bursztyn i aż kucnął ze zdumienia, a oczy mu się zrobiły wielkie jak talary. 112 Każdy by się zresztą zdziwił, nie tylko pies. Przyjezdna pani wyjęła z koszyka Tiuzdejka, który miał na sobie fraczek w kratkę pomidorową z zielonym! — Wstyd i ohyda! — zdecydował Puc. — Idziemy do domu. Poszły. Nie obejrzały się nawet za siebie. ROZDZIAŁ CZWARTY Wróciły na rynek. Zastały tam jeszcze całe towarzystwo. Kucuś przerwał zabawę. Obwąchał starannie obydwa psy i spytał uprzejmie: — Co panowie jedli? Co u państwa słychać? Bursztyńsio już otworzył paszczękę i bąknął coś o przybyszach, ale go Puc zaraz osadził: — Milcz! Będzie dość czasu na to, żeby się hańby najeść do syta. Bawmy się — powiedział do Kucusia i choć to nie było w jego zwyczaju, od razu się zgodził na pierwszą lepszą grę, jaką mu zaproponowano. Minął czas pewien. Zabawa szła na całego. Nagle Bursztyńsio, który był żarłokiem i bardzo nie lubił, gdy mu głód dokuczał, zatrzymał Puca i powiada: — Puc, dość tych igraszek, idziemy na kolację. Pucunio spojrzał na niego. Skrzywił się. — To ty nie wiesz, że jak są goście, to Katarzyna spóźnia się z kolacją? Żebyś teraz nie wiem jak płakał, nie dostaniesz ani kruszynki. — To ci los! — jęknął Bursztyńsio. I aż w nim kipiało na myśl, jakie to nieszczęście dla całego domu przyniosły ze sobą te zamorskie potwory, które spadły im na głowę. Musiał Bursztyn wierzyć Pucowi na słowo. Pucunio znał dobrze dom, no i Katarzynę. Nie wyrywał się więc do domu. Usiłował bawić się w dalszym ciągu. Lecz co to za zabawa o pustym żołądku? Bursztyńsio biegał wprawdzie w ósemkę, ale jakby od niechcenia, szczekał, ale coraz ciszej. Wreszcie krzyknął Pucowi: 8 — Opowiadania wybrane 113 — Niech, się dzieje, co ch.ce, )•&. wracam do domul — i co sił w nogach sadził przed siebie. Puc za nim. Wpadły obydwa w podwórze. Bursztyńsio jak w dym pobiegł wprost do kuchni. Zamknięta. — Co to jest? — krzyknął głosem ostatniej rozpaczy. — Ano, goście — burknął Puc. — Zacznie się teraz chiński taniec. Ja to znam. Nauczysz się i ty. — Chiński taniec? Co mi tam po chińskim tańcu! Ja się nie dam uczyć chińskiego tańca! — kaprysił Bursztyńsio. A trzeba wam wiedzieć, że Bursztyńsio był dziwnie niechętnym i, powiedziawszy nawet szczerze, krnąbrnym uczniem. Krótko — leń. Ani mu w głowie było nauczyć się czegokolwiek, choćby najprostszej rzeczy. W kącie za kredensem była psia szkoła. Każdy nasz pies po kolei chodził do szkoły. Nauka rozpoczynała się od służenia. Psy na ogół uczyły się chętnie. Ba, nawet były pomiędzy nimi nie lada uczone. Pucunio na przykład nie umiał służyć, chodzić na tylnych nogach, ale wystarczyło powiedzieć: — Puc, tańczyć! — i zagwizdać jakąś melodię. Pucunio zrywał się, stawał w pozycji i wycinał takiego psiego oberka, że przyjemnie było patrzeć. Umiał on też podawać łapę, potrafił na rozkaz otwierać drzwi skacząc do klamki. Był to pies naprawdę uczony, pies sztukmistrz całą gębą. Umiał się myć. Trzeba było tylko się zdziwić: — Puc, fe, jakie ty masz brudne uszy! Pucunio wnet stawał na tylnych łapach i przednimi wycierał sobie uszy. A z takim zapałem, że zdawało się, iż je sobie urwie. Umiał też przemawiać. I to publicznie. Wypowiadał takie mowy, że aż ha! Podczas obiadów czy kolacji Puc siadywał zwykle na krześle przy stole. Nie spuszczał wzroku z tego, co się działo na obrusie. Co pewien czas spoglądał nam w oczy. Czekał tylko na to, żeby któreś z nas powiedziało: 114 5»> i ¦: * / — Puc, powiedz no mowę! Wtedy zrywał się, opierał przednimi łapkami o stół i poszczekiwał głosem poważnym, jakby coś opowiadał. Jeśli mu ktoś powiedział: — To tak było, Pucuniu? Naprawdę? Biedny piesek! Wówczas Pucunio się wzruszał i swoją mowę wygłaszał coraz bardziej płaczliwie. Kończył jednak natychmiast i urywał w pół zdania, kiedy dostał coś do zjedzenia. Wtedy chwytał to, co mu dano, i biegł do kąta. Leżała tam gazeta. Był to psi obrus. Bo Pucek, a nawet i Bursztyn, jadały w pokoju tylko na psim obrusie. Takie to psie uczoności chodziły po domu. A Bursztyńsio? Bursztyńsio był zupełny wyrodek. Chodził i on wprawdzie do psiej szkoły, w kąt za kredensem. Ale co to była na nauka! Do zachrypnięcia można mu było powtarzać: „Służ, służ", pokazywać, jak należy kucnąć na tylnych nogach, kusić Burszty-na kawałkami kiełbasy, za którą przepadał. Na nic się to wszystko zdało. Bursztyńsio udawał, że się zupełnie w kącie utrzymać nie może. Jak kłoda, tak ciężko walił się na podłogę. A zawsze jakoś tak wymiarkował, żeby do kiełbasy było najbliżej i żeby ją niby niechcący można było chwycić w zęby. I Krysia się biedziła nad Bursztynem, i ja, i Katarzyna, która mu perswadowała i dobrym słowem, i rózgą. Na nic. Bursztyńsio się uparł. Powiedział sobie: — Nie bójcie się! Już ja się nie dam! Prędzej wam się znudzi niż mnie! No i przetrzymał. Bo daliśmy wreszcie za wygraną. Nikt już z Bursztyńsia nie usiłował zrobić uczonego psa. Został on na całe życie nieukiem, ordynarnym kundlem, który nawet służyć nie potrafi. Nic więc dziwnego, że na wspomnienie o chińskim tańcu rozpłakał się Bursztyńsio na dobre. 116 Puc słuchał jęków z obrzydzeniem. Znudziło mu się wreszcie skamlanie i krzyknął: — Bursztyn, dość! Nie drzyj się! Weźmiesz od Katarzyny, ani się obejrzysz! I dziwnie rychło sprawdziła się ta przepowiednia! Uchyliły się drzwi. Więc Bursztyńsio chlust! w szparę. I nagle: pisk, wrzask, ręka Katarzyny, koziołek w powietrzu na środek podwórza i bolesny jęk Bursztyńsia: — Oj, oj, oj! — A widzisz! — warknął Puc. — Nie mówiłem ci, że jak są goście, to się rozpoczyna chiński taniec? Teraz się nauczyłeś chińskiego tańca. Teraz będziesz wiedział, że jak są goście, to nic w całym domu nie dzieje się o zwykłej porze, kuchnia jest zamknięta, a Katarzyna zła jak chrzan. Bursztyńsio, jak tylko się nieco otrząsnął z upadku, zabrał się do poszukiwań. Przede wszystkim wylizał do czysta swoją miskę. Nie było tam wiele, ale zawsze starczyło na jeden ząb. Brząkał miską po przymurku, aż się rozlegało. Wyjadł wszystkie marchwie i pietruszki, na które w zwykłym czasie nawet nie raczył spojrzeć i wywlekał daleko ze swojej miski, trzymając je z obrzydzeniem ledwie końcem zębów. Rozjadł się. Doszedł do przekonania, że i w Pucowej misce są jeszcze wcale niezłe resztki. Podsunął się ku niej. Ale ledwie w nią brzęknął, zerwał się Puc i krzyknął: — Ty, co robisz? Twoje? I za kark Bursztyńsia. — Pucuniu, daruj! — jęknął Bursztyńsio. — W twojej misce nie ma ani ździebełka. Puc puścił Bursztyna. Zajrzał do swojej miski. Rzeczywiście nie było tam nic. Dla porządku jednak wylizał wszystko do czysta. I powiada: — Wiesz, co robi porządny pies, kiedy musi czekać? Zasypia głód. Cóż pozostawało innego biednym psiakom? 117 Poszły spać. Ułożyły się jednak tak, żeby nawet przez sen nie tracić z oczu drzwi od kuchni i żeby w razie czego widzieć, co się dzieje na ulicy. Spały już dobrą chwilę. Nagle Puc podniósł głowę i nastawił uszy. Bursztyńsio spytał go cicho: — Co? — Cicho — szepnął Puc. — W krzaki! Obydwa psy skoczyły w jaśminy. — Nie widzę nic — skarżył się Bursztyńsio. — Jak cię utnę dobrze, to zobaczysz. Uwaga! Ulicą wolno, ostrożnie biegł Lord, buldog. Trzymał on w pysku coś wielkiego. Oglądał się niepewnie dokoła. Badał, czy go kto nie śledzi. — Za nim — skomenderował Puc. — Tylko ani mrumru. Psy wybiegły na ulicę i chyłkiem tuż pod parkanem skradały się za Lordem. Buldog przebiegł ulicę. Skręcił w prawo. Tam zaraz za domem rozpoczynało się orne pole. Lord obejrzał się jeszcze raz. Nie dostrzegł nic podejrzanego. Szybko wykopał w zaoranej ziemi dół, wrzucił to, co niósł. Obejrzał się. I zasypał dół starannie ziemią. Skończył. Znów się obejrzał dokoła. Akurat właśnie Bursztyńsio wysunął się naprzód. Puc rzucił się na niego. Zakłębiło się na ziemi. Lord spojrzał na psy krwawym zezem. Już miał się na nie rzucić, ale się uspokoił. „Gryzą się. To dobrze. Nie widziały, gdzie zakopałem skarb" — pomyślał i ruszył wolno przed siebie. Gdy tylko Lord zginął Pucowi z oczu, puścił on Bursztyńsia. — Dostaniesz jeszcze lepiej, jak się nie będziesz pilnował — zapowiedział mu surowo. — A teraz chodź. Psy pobiegły do miejsca, gdzie Lord kopał. Puc natychmiast odkopał skarb. — Wątroba! Cała wątroba! — zachłysnął się z zachwytu. Była to rzeczwiście wołowa wątroba, którą Lord skądsiś zdo- -i 118 był. Buldog był wielki i silny. Co tam dla takiego psa było nieść szmat mięsa? Mucha. Ale Pucunio i Bursztyn napociły się niemało, zanim zdobycz zawlekły do ogrodu. Siadły teraz spokojnie obok siebie i rwały ochłap. Jadły, jadły i jadły. Po uczcie resztę zakopały pod różą. I poszły spać do budy. Kiedy Katarzyna nalała im jedzenia do miski, już spały w najlepsze. Puc ledwo raczył otworzyć oczy. Bursztyńsio nie wytrzymał. Zerwał się i pobiegł do miski. Zjadł, co było. Ale wybredzał! Powyjadał najpierw samo mięso, ze spodu, kaszę ledwie raczył parę razy skubnąć, a na marchew, pietruszkę i kartofle nawet nie spojrzał. ROZDZIAŁ PIĄTY Tymczasem w domu działy się rzeczy niezwykłe. Właścicielkę Tiuzdejka i Mikaduchny... nazwijmy panną Agatą, dobrze? Psom zostawmy imiona prawdziwe. Mikaduchna nazywał się tak, gdyż jak twierdziła jego pani, miał on być rasy japońskiej. A wiecie, że mikado jest to tytuł cesarza japońskiego. Tiuzdejek zaś został nazwany Tiuzdejkiem dlatego, że jego pani otrzymała go we wtorek. Że był podobno rasy angielskiej, i to ponoć bardzo rzadkiej, więc się z angielska nazywał Wtorek, po angielsku Tiuzdej. (Pisze się całkiem inaczej, ale tak się mniej więcej wymawia). Dziwne imię, prawda? Ale skoro Robinsonowi wolno było mieć swego Piętaszka, to i pannie Agacie wolno mieć swojego Wtoraczka. W każdym bądź razie, jak widzicie, nasze psy miały gości nie byle jakich. Sama psia arystokracja. Rasa! Nie takie kundle, jak Pucunio i Bursztyńsio, co to niby się zapowiadały na foksa, ale jak podrosły nieco, wyskoczył z nich 119 niespodziewanie i wyżeł, i jamnik, i kawałek wilczura, i wszystkie, zresztą szlachetne a znane, psie rasy, oprócz niektórych, mniej szlachetnych, no i mniej znanych. Otóż te prawdziwe perły psiego rodu, Mikaduchna i Tiuzdejek, zostały w koszykach załadowane na bryczkę. Przez cały czas jazdy panna Agata drżała z niepokoju, czy aby jazda po wyboistym bruku nie zaszkodzi jej skarbuńciom. Trzeba było jechać noga za nogą, jakby kto wiózł nadpęknięte garnki. Ledwie bryczka stanęła przed domem, już był nowy kłopot. Czy Mikaduchna łatwo się przyzwyczai do nowego mieszkania? A czy Tiuzdejkowi będą smakowały kotleciki z wątróbki? Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyła Katarzyna, kiedy się dowiedziała, że angielskiemu elegantowi ma trzy razy na dzień smażyć siekane kotleciki na świeżym maśle i ze świeżej cielęcej wątróbki. Płomienie jej przeszły przez twarz. Widziałem, że ma jakieś niebaczne słowo na końcu języka. Katarzyna miała wymowę łatwą a przykrą, gdy była zła. Ledwiem ją udobruchał. Ale do psów dotknąć się nie chciała. Krysia wyjęła naszych psich gości z bryczki i zaniosła ich w koszykach do domu. Chciała postawić je w kuchni. Kiedy panna Agata to zobaczyła, wyrwała jej koszyk z rąk, do głębi serca oburzona. — Tiuzdejek jest świeżo po katarze. Nie znosi przeciągu. Proszę go umieścić w zacisznym miejscu! — zawołała. I zaczęła się bieganina po całym domu w poszukiwaniu zacisznego miejsca dla Tiuzdejka. Ulokowano go nareszcie pod stołem w jadalni. Mikaduchna z koszem znalazł się za szafą przy piecu. Dlaczego? Podobno dlatego, że pochodził z ciepłych krajów. Choć, prawdę powiedziawszy, u nas było lato, słońce prażyło żywym ogniem, więc było dość ciepło nawet dla japońskiego elegancika. Za to piec był zimny jak lodownia. Tiuzdejek, ledwie go ustawiono na miejscu, podniósł się na swej poduszce, ziewnął przeraźliwie, skrzywił się, jakby miał cytrynę w pyszczku, i zaczął się pogardliwie rozglądać dokoła wyłupiastymi oczyma. 120 — Wcale mi się tu nie podoba! Co to za dom? Co to za ludzie? Chodzą i chodzą, a biedny, chory pies spokoju nie ma — narzekał. Ale widać chciał się bliżej poznać z naszym domem, bo wylazł z kosza. Jakież to psisko miało długie nogi! Zdawało się, jakby chodził na szczudłach! Idąc podnosił nogi wysoko, jakby je z błota wyciągał. Przełamane to było, jakieś koślawe. A złe! Po oczach widać było, że najchętniej byłby nas uciął każdego z osobna i wszystkich razem swoimi pożółkłymi zębami. Może tam Tiuzdejek był nawet wysokiej rasy, ale że nie był nadmiernie urodziwy, to pewne. Tiuzdejek obszedł, drepcząc koślawego dyrdaczka, całą jadalnię. Zapuścił się nawet do sieni, przez którą przechodziło się do kuchni. I tam właśnie trafił na kotkę Imkę, która zeskoczyła z szafy i szła na spacer. Kocica skamieniała na widok psa we fraku. Zrazu przypadła do ziemi. Aż nagle, jak się nie wygnie w pałąk, jak parsknie, jak wrzaśnie: — Precz, precz, precz! I pac! z jednej strony, pac! z drugiej! Wziął dobrze angielski lord po skiszonej buzi. Zaskomlał, zapiszczał, zajęczał i skoczył do swojej pani. Awantura! — Jak można trzymać u siebie w domu takiego wściekłego potwora! Mój Tiuzdejek jest taki nerwowy! O, jak mu serduszko bije! Okaleczyła go ta szalona kotka. A może ona jest wściekła? Tu już Katarzyna nie wytrzymała: — Może pani pies jest i nerwowy, ale żeby nasza kotka była wściekła albo szalona, to sobie wypraszam. I wyszła do kuchni trzasnąwszy za sobą drzwiami. Pomimo to jednak, nie chcąc być niegościnną względem panny Agaty i sprawiać jej przykrości przez ciągłą obawę o to, że kocica mogłaby pokiereszować jej Tiuzdejka, Katarzyna wyrzuciła Imkę na podwórze i zamknęła za nią drzwi do sionki na zamek. 121 Dlatego to psy nie mogły się dostać do kuchni. Tiuzdejek na pociechę dostał kotlecik. Był tak łaskaw, że go zjadł. Choć muszę się przyznać, że kotlet był wprawdzie skrobany, ale ze zwyczajnej cielęciny.Wieczorem wątróbki dostać nie było można. Mikaduchna... o, Mikaduchna był zupełnie inny! Nie mazał się, nie kaprysił. Wyszedł z kosza, obszedł i obwąchał starannie wszystkie kąty w domu. Robił to z powagą i skupieniem. Przyjrzał się nam wszystkim po kolei. Gdyby nie to, że był maleńki, mniejszy niż Pucunio, to znaczy, sięgał mi do pół łydki najwyżej, można by było powiedzieć, że spogląda na nas z góry. — Coście wy za jedni? — pytał nas wzrokiem. Krysia próbowała go pogłaskać. Pokazał jej zęby. — Tylko bez poufałości — oświadczył krótko. — Mikaduchna, złotko, skarbuńciu — usiłowała go mitygować panna Agata. Wzięła go na ręce. Mikaduchna jednak pieszczot w ogóle nie lubił. Wyrwał się pannie Agacie i skoczył na fotel. Obejrzał się na nas i przybrał minę tak wspaniałą, że bez kija ani przystąp. — Co to za dystyngowana postać, prawdziwie królewskie spojrzenie, mikado, naprawdę mikado — zachwycała się nim panna Agata podziwiając miny japońskiego pieska, który istotnie siedział na fotelu tak, jak na złotolitym tronie. Podczas kolacji Tiuzdejek, powiedzmy to od razu i bez osłonek, był niemożliwy, wprost nieznośny. Nie widziałem psa tak dokuczliwego. Wpakował się Krysi na kolana. Ale wcale nie po to, aby tam leżeć spokojnie. Co chwila wybiegał na spacer po stole. Tego, jak świat światem, w naszym domu nie bywało, żeby się psisko miało wałęsać po obrusie między talerzami. Krysia nie puszczała skarbuńcia panny Agaty z kolan. Tiuzdej wściekł się ze złości, że mu się kto ośmiela sprzeciwiać. Warczał, parskał, piszczał i raz po raz chwytał Krysię zębami za ręce. 122 Trzeba przyznać, że Tiuzdejek tak się zabawnie złościł, taki był w swej irytacji śmieszny, iż ochota brała podokuczać trochę zrzędzie, który ani przez chwilę nie przestawał się gniewać. Mikaduchna za to ani raczył się obejrzeć, gdy nakrywano do stołu. Zawołany, podszedł, obszedł stół dokoła, przyglądał się siedzącym i wreszcie skoczył mi na kolana. Rozejrzał się po stole i spojrzał mi w oczy z wymówką: — To ty nie wiesz, że ja wieczorem pijam herbatę, dobrze osłodzoną i zasypaną bułką? Dałem mu herbaty i bułki na spodeczku. Zjadł. A tak starannie, czysto, schludnie, że niejeden człowiek mógłby się od Mikada nauczyć, jak się należy zachowywać przy stole. Wylizał sobie starannie kosmaty pyszczek i natychmiast zeskoczył z kolan na ziemię. Poszedł na swój fotel, położył się i jednym okiem spoglądał, znakomicie obojętny na to, co się wkoło niego działo. Wtem na podwórzu rozległ się dziki wrzask Bursztyńsia. Szczekał on zawsze tak, jakby ktoś śpiewał mając jednocześnie czkawkę. Spojrzeliśmy po sobie z Krysią. Pomyśleliśmy jednocześnie: „Co to będzie jutro? Jak te nasze domowe skarbuńcie przywitają się z gośćmi?" ROZDZIAŁ SZÓSTY Na podwórzu stała tylko jedna psia buda. Miała ona parter i piętro. To piętro powstało samo przez się. Katarzyna kiedyś na zimę zrobiła w budzie sufit, ze słomianki, żeby psom było cieplej. Ale Bursztyńsiowi pomysł z sufitem nie przypadł jakoś do smaku. Poty majstrował, szarpał zębami, aż wreszcie naderwał sło-miankę z jednego boku. I wtedy to, pomiędzy oderwanym sufitem a daszkiem budy, wytworzyło się pięterko. Okazało się, że było ono potrzebne. Miało własnego lokatora. Odtąd bowiem na parterze budy sypiały psy, na poddaszu zaś koty. Dawniej rezydowała tam Europa, teraz sypiała Imka. Z samego rana, jak tylko Katarzyna skrzypnęła drzwiami od 123 sieni, w psiej budzie rozpoczął się ruch. Pierwszy wytoczył się Bursztyńsio. Wypchnął go Puc. Puc jak zawsze wyszedł z budy godnie. Wyciągnął za siebie jedną tylną nogę, później drugą. Otrząsnął się. Spojrzał na Bur-sztyna i powiedział ostro: — Bursztyn, obudź się! Już czas. Rozumiesz czy nie? Bursztyńsio był śpiochem nad śpiochy. Stał przy budzie i chwiał się na nogach jak nieprzytomny. — Bursztyn! — krzyknął na niego Puc — obudź się, słyszałeś? Bursztyn otworzył jedno oko mętne i zaspane. Nie odpowiedział nic. Usiadł na ogonie. Rozdarł paszczękę i ziewał. Ale jak ziewał! Aż się wstrząsał cały po każdym ziewnięciu. Wreszcie kichnął potężnie raz, kichnął drugi, obejrzał się. I nagle zerwał się z ziemi i zawrócił do budy. — Ty dokąd? — pyta go Puc. — Dajcie mi się wyspać — błagał Bursztyńsio. — To ty nie wiesz, że Katarzyna za chwilę wyjdzie na podwórze? — Wszystko mi jedno — mamrotał Bursztyńsio i pakował się z powrotem do budy. Ale już stamtąd lekkim kroczkiem, przeciągając się i wyginając, wychodziła Imka. Wcale nie miała ochoty ustępować Bur-sztyńsiowi. — Zejdź mi z drogi, ty śpiochu, ty niedorajdo! — krzyknęła na niego z góry. Bursztyńsio nie odrzekł ani słowa. Pchał się gwałtem do budy. Kocica dała mu raz i drugi po zaspanej łepetynie. Bursztyńsio wrzasnął: — Co to jest? Co to za porządki? — i uciekł pod kurnik. Trzeba wam wiedzieć, że Imka krótko trzymała psy. Siadywała ona zawsze gdzieś wysoko i spoglądała z góry na bawiące się szczenięta. Wodziła za nimi bursztynowymi oczyma. Uważała, co robią. Niech no się psy zbytnio rozfiglowały, niech pohałasowały niepotrzebnie w pokoju albo na podwórzu! 124 Jak piorun z jasnego nieba spadała wtedy Imka na psiaki. Brały one wnyki, i to porządne, bo kocica żartować nie lubiła. Nic dziwnego więc, że Puc i Bursztyn bały się kotki, gdy były małe. Nie przestały się jej bać, choć podrosły. Sypiały z nią razem, bawiły się nieraz, ale miały przed nią respekt. I dlatego Bursztyn jak niepyszny uciekł z budy, gdy mu tylko kocica kazała się wynosić. Usiadł pod kurnikiem. Rozpoczął ranną toaletę. Wodził pyszczkiem po całym ciele, nie wyłączając ogona. Kłapał zawzięcie zębami. Co robił? Łatwo się domyślić, że walczył z pchłami. Jak wiecie, Bursztyn bał się wody jak ognia, więc walka z licznym nieprzyjacielem była uciążliwa i trudna. Otworzyły się drzwi. Stanęła w nich Katarzyna. Niosła w misce jedzenie dla drobiu. Puc patrzył za nią, ale się nie ruszył z miejsca. Bursztyn za to zerwał się i dreptał krok w krok za Katarzyną. A nos miał zadarty do góry. — Bursztyn, na miejsce! — krzyknął na niego Puc. — Zawsze się kompromitujesz. Nie wiesz to, że Katarzyna nie lubi, kiedy się zagląda do kurzego jedzenia? Bursztyn udawał, że nie słyszy. Przed samą furtką prowadzącą do kurnika schował się za spódnicę Katarzyny. W ten sposób przedostał się za kratę. Przyczaił się pod deską i czekał. Puc spoglądał na Bursztyńsiowe machinacje jednym okiem i nie odzywał się wcale. Katarzyna zsypywała kurze jadło do miski. Tłuczone kartofle z osypką dla kaczek. Nalała wody do ceberka, do poideł i poszła. Puc słyszał szczęk zamykanej furtki. — O, toś wpadł — powiedział do Bursztyńsia. — Widzisz, jakże się teraz wydostaniesz? Bursztyn jednak wcale nie uważał na to, co mu Puc mówił. Dopadł do kaczego jadła. I ćpał kartofle z osypką nie odrywając łba od koryta. I kto to się tak objadł kaczymi smakołykami? Bursztyńsio! 125 Ten gagatek, którego kłuły w zęby marchew i pietruszka z rosołu. Który się krzywił, kiedy mu dano kromkę chleba! Bursztyn zajadał się tak, że zupełnie nie wiedział, co się wkoło niego dzieje. Kacperek z Melańcią stali z daleka. Przyglądali się psu to jednym, to drugim okiem. — Melańciu, jeśli się nie mylę, to jedzenie, które pałaszuje ten pies, przeznaczone jest dla nas, kaczek — kwakał KacTjer.e.Ł. — Nie mylisz się, Kacperku — odpowiedziała zgodna zawsze Melańcią. — To jest nasze jedzenie. — Kto rano wstaje, temu głód dokucza — rzekł Kacperek, który się lubował w kaczych przysłowiach. — Mam wrażenie, że jeśli pies będzie jadł tak żarłocznie, wkrótce nie zostanie dla nas ani na posmakowanie. Melańcią nie odpowiedziała nic. Z rozwartym szeroko dziobem wpatrywała się w koryto. — Mdańciu, już ci wspominałem o tym, że nie wypada rozdzierać dzioba tak szeroko. Właśnie chciałem ci powiedzieć, co zamierzam uczynić — zaczął Kacperek i urwał. Bo Melańcią, nie czekając na to, co jej powie mąż, sama znalazła sposób i bodaj najlepszy. Nie pytając o nic zaczęła wyjadać z koryta sięgając dziobem jak najdalej od psa. Połykała jadło z takim pośpiechem, że ledwie zdążyła poruszać dziobem, a gardło wydymało się jej jak bania. Spostrzegł to Kacperek, zadreptał w miejscu i zabrał się do koryta z drugiej strony. Bursztyńsio dostrzegł te kacze manewry. — Precz, kwakajły — warknął i skoczył do Kacperka. — Rata, rata, rata! — wrzasnął niekaczym głosem Kacperek. I uciekał, co miał sił w krótkich nogach. Jeszcze rozpaczliwiej darła się Melańcią, na którą z kolei rzucił się Bursztyńsio. Obydwie kaczki toczyły się jak ciężkie kule. Melańcią z rozpędu wpadła na Białasa, Białas na Łyskę. Łyska odbiła się od Kacperka i wpadła na Czarnuchę. Zrobił się taki harmider, taki wrzask, że... Puc krzyknął: — Bursztyn, Katarzyna! 126 Jakoż istotnie, tuż przy siatce stała już Katarzyna. Spojrzała na to, co się w kurniku działo, i niewiele myśląc, łap — za węża gumowego do podlewania ogrodu. Odkręciła kran i puściła strugę wody w kurnik. " Kury skoczyły na siatkę. Kaczki schowały się do komórki. Na placu został tylko Bursztyńsio. Pamiętacie zapewne, że Bursztyn bał się wody. Otóż wyobrażacie sobie, jak mu było miło, kiedy go Katarzyna polała lodowatą strugą? Wił się jak piskorz, krzyczał, miotał się jak oszalały. A tu furtka zamknięta. Katarzyna leje wodę i dogaduje: — A będziesz łaził do kurnika! Będziesz wyjadał kaczkom! — Oj, nie będę, nie będę — jęczał Bursztyn starając się uciec przed strumieniem wody. — No, masz dość — powiedziała wreszcie Katarzyna, zakręciła kran od węża i otworzyła furtkę. Bursztyn wypadł na podwórze, jednym susem był na ulicy, i tyle go widzieli. Puc spojrzał za nim z odrazą, podszedł godnie do Katarzyny, majtnął kilka razy ogonem i powiedział z powagą: — Ja tam nigdy nie chodzę do kurnika! Podstawił łepetynę Katarzynie pod rękę i czekał, by go pogłaskała. Katarzyna nieskora była jednak do pieszczot, więc odsunęła psa i poszła. Puc za nią. Że drzwi od kuchni były otwarte, a Katarzyna spoglądała właśnie w ogród, więc Pucunio ostrożniu-teńko się przewinął i wsunął *do sionki. W kuchni wylizał starannie wszystko, co było do wylizania. Zajrzał do pokoju. Cisza. Wszedł. I od razu uderzył go w nos zapach przerozkoszny. — Co to jest? — pomyślał. — Mięso? Poszedł za zapachem. W kącie koło kredensu, tam gdzie była psia szkoła, stał stolik. Zazwyczaj na tym stoliku nie było nic ciekawego. Filiżanka, czasem kubeczek od mleka. Nie warto było zwracać na to uwagi! Ale dziś! Dziś stał tam talerz. A na tym talerzu, o dziwo, kotlety! 127 Puc własnym oczom nie wierzył. Obwąchał mięso starannie, oblizał się. — Pucuniu, nie rusz — mówił sam do siebie. — Pucuniu, jesteś przecież porządny pies. Pucuniu, uważaj. Powtarzał sobie te przestrogi i powtarzał. Ale tak jakoś samo z siebie się stało, że kotlet wpadł mu sam w zęby. Nawinął się jakoś. — Puc, opamiętaj się — powiedział sobie pies. Ale już było po kotlecie! Drugi kotlet też jakoś dziwnie sam spadł na ziemię. Też jakoś nie wiadomo dlaczego. Czyż miał tak leżeć na podłodze? Co komu przyjdzie z takiego ubrukanego kotleta? Cóż miał tedy począć biedny Pucunio? Zjadł tak prędko i ten drugi kotlet, że się omal nim nie udławił. Wylizał podłogę do czysta. Poszedł. Zaraz w drugim pokoju trafił na Tiuzdejka. Angielskie cudo leżało zwinięte w koszyczku i trzęsło się z zimna: pomimo że miało na sobie fraczek pomidorowy w kratkę. Złym okiem spoglądał wyfraczony pies na Puca, który, że był dobrze wychowany, zbliżał się z wyszczerzonymi w miłym uśmiechu zębami i majtał najprzymilniej ogonem. — Po co się tu wałęsasz? Nie lubię takich kundlów jak ty! — warknął do niego zgryźliwie Tiuzdejek. — Tyś co powiedział? — spytał go Puc jeszcze zupełnie spokojnie. — Że jesteś kundel. Że cię czuć tak obrzydliwie, iż zaraz kichnę, jeśli stąd nie odejdziesz. A wiedz o tym, że niedawno miałem katar i że jeśli będę kichał, to mi to może zaszkodzić. Puc nie brał bardzo do serca tych uwag. Zajęty był zupełnie czym innym. Bardzo mu się podobała poduszka, na której leżał Tiuzdej. I koszyk. — Ładnie sobie sypiasz — powiedział z uznaniem. — Ażebyś wiedział — burknął Tiuzdej i obrócił się w koło na miejscu, moszcząc się jak najwygodniej na swojej poduszce. — Miękka ta poduszka? — dopytywał się Puc. Ale Tiuzdej nie raczył odpowiedzieć. 128 Zmrużył oczy i udał, że śpi. — No, pytam się, czy miękka poduszka? — powtórzył Puc. Tiuzdej milczał. Cóż ma począć pies, który na ważne pytanie nie otrzymał odpowiedzi? Musi spróbować sam dać sobie odpowiedź, prawda? Tak też postąpił i Puc. Ostrożnie, powolusieńku, żeby nie być natrętnym, postawił jedną nogę na poduszce. Poczekał chwilę. Postawił drugą. — Miękko tu leżeć, bardzo miękko — powiedział grzecznie do Tiuzdeja i na samym brzeżku koszyka oparł lewą tylną nogę. Później prawą. Usiadł całkiem od niechcenia na samym koniuszku kosza i rozkoszował się tym, jak to tu miękko i przytulnie. Tiuzdej się nie poruszał. Więc Pucunio ostrożniutko ułożył się na poduszce. Na samym brzeżku, rozumie się. — Masz dość miejsca dla siebie, Tiuzdejku, prawda? — dopytywał się grzecznie. Nie otrzymawszy odpowiedzi uznał, że istotnie nikomu na poduszce nie przeszkadza. Więc się też rozłożył wygodnie. Wyprostował nogi. — Wynoś się stąd — warknął tym razem ze złością Tiuzdej, który nagle znalazł się na samym brzeżku kosza. — Fe, jakiś ty nieużyty — oburknął go Puc. — Zjem ci tę twoją poduszkę? — Ale ja już nie mąm miejsca dla siebie, już lecę — złościł się Tiuzdej. — Toteż lepiej nie spadaj, bo ci to może zaszkodzić. Zejdź sam — radził Pucunio i rozprostował się tak przestronnie, że Tiuzdej znalazł się na podłodze. — Zabrał mi kosz! Zepchnął mnie z mojej poduszki! — mazał się Tiuzdej. — Fee, jak to nieładnie tak się skarżyć. Jaki ty jesteś nieużyty. Jaki sobek — wymawiał mu Puc. — Poczekaj, niech ja sobie troszkę polezę. Zaraz cię puszczę. Ale Tiuzdej nie przerywał skarg. Zawodził, krzyczał, wreszcie z jękiem pobiegł do swojej pani. 9 — Opowiadania wybrane 129 Panna Agata skoczyła do swojego skarbuńcia. Od razu się domyśliła, że mu się stała jakaś krzywda. Starała się go uspokoić, ale Tiuzdej uspokoić się nie dał. Z lamentem biegł ku miejscu, gdzie stał jego kosz. Za nim w nocnych pantoflach i szlafroku biegła panna Agata. Zobaczyła Puca, który, rozkosznie zwinięty w kłębuszek, wylegiwał się na poduszce. — Precz! Precz! Wynoś się! — wpadła z góry na psa, który się wcale jej widoku nie spodziewał. Puc miał swój honor. Wolno było krzyczeć na niego Katarzynie. Bo Katarzyna to Katarzyna. Każdy to wie, pierwsza osoba w domu! Każdy jej musi słuchać, bo ona wszystkich karmi. Ale żeby taka obca, taka przybłęda, która pierwszy raz jest w domu, miała wymyślać zasiedziałemu psu? I to na własnych jego śmieciach? — Tego nie było i nie będzie — powiedział sobie Pucunio, wyszczerzył zęby i zawarczał głucho: — Proszę zniżyć ton, nie znoszę wrzasków. — Zejdź z poduszki! Idź precz, ty kundlu podwórzowy! Panna Agata wysunęła rękę i chciała schwycić Puca za kark. — Niedoczekanie twoje — warknął Puc i łap, pannę Agatę za palec. A Pucunio ząbki miał jak igły. — Takiś ty, poczekaj! — zawołała dama i pobiegła do siebie. — Aha, no i czyje na wierzchu? — krzyknął za nią Puc. I żeby zaznaczyć, że zwyciężył i że gardzi pokonanym wrogiem, zakręcił się w kółko na koszyku i obrócił do pokoju ogonem. Panna Agata wróciła z parasolką w ręku. Otworzyła ją. Wyciągnęła przed siebie jak tarczę i wpadła na Puca. Puc spojrzał i rozwarł paszczę w najweselszym uśmiechu. „A to ci będzie zabawa — pomyślał. — Jeszczem też czegoś podobnego nie widział". I zanim panna Agata zbliżyła się do niego z parasolką, Puc już się zerwał, skoczył, chapnął za brzeg, tam gdzie była koronka, i nuż targać, szarpać, wydzierać. 130 Panna Agata w krzyk. Chce wyrwać parasolkę, a Puc trzyma ją zębami jak w kleszczach i rwie ku sobie. Zaczęła się szarpanina. W tej walce zakręcili się w kółko raz, zakręcili drugi. Szlafrok panny Agaty rozdarł się jak żagiel. Musnął Puca po nosie. — Nie bawię się więcej w parasolkę! — powiedział sobie Puc. — Łapać za te skrzydła! Wypuścił parasolkę, a wpił się zębami w skraj szlafroka. I jazda! Kręcił się w kółko lepiej niż na karuzeli. Bo panna Agata, chcąc się uwolnić od psa, obracała się w koło jak fryga. Pucunio stuknął z rozmachu w Tiuzdejka i wbił go pod szafę. Łupnął głową o stołeczek pod nogi. Ten stołeczek wpadł jak kula pod większy stolik, który stał niepewnie na trzech ciężkich nogach. Na tym trójnożnym stoliku stała palma, ukochanie i duma Katarzyny. Stolik spod palmy nie miał nic lepszego do roboty, jak się zachwiać w jedną stronę, zachwiać w drugą. Palma się zachybo-tała. I brzdęk na ziemię! Tuż pod nogi pannie Agacie. Panna Agata rymnęła jak długa wprost na samą palmę. — O Jezu Nazareński! — jęknęła Katarzyna na ten widok, bo właśnie weszła do pokoju. — Najwyższy czas wycofać się z towarzystwa — powiedział sobie Pucunio, którego upadek palmy przyprowadził do przytomności. I chyłkiem, tuż przy ścianie, przemykał się ku drzwiom. Już miał przeszmyrgnąć obok Katarzyny, gdy wtem poczuł na karku jej kościste palce. — Zginąłem! — wrzasnął i na wszelki wypadek zaczął skowy-czeć rozpaczliwie. Katarzyna niosła Pucunia trzymając nieboraka za skórę na karku. Po drodze przypominała mu i to, że zrzucił palmę, i to, że nie szanował gościa. 131 A Dała mu ostatniego klapsa, krzyknęła na drogę: — Żebyś mi się tu na oczy nie pokazywał! I wyrzuciła go na podwórko. Pucunio, utykając na lewą tylną nogę, wlókł się do budy. Zastał już w niej Bursztyńsia. — Usuń się — powiedział głosem obolałym. — Mógłbyś uszanować nieszczęście! — wymówił mu gorzko. Wyciągnął się na słomie i rozmyślał. — Wiesz, Bursztyn — odezwał się po chwili spokojniejszym już głosem. — Różne rzeczy widziałem, ale takiej wesołej zabawy, jak z tą panią, co przyjechała do nas, tom jeszcze nie oglądał. — Nie bardzo ci jakoś na zdrowie poszła ta zabawa! — zadrwił Bursztyńsio. — Bo to można żyć spokojnie w domu, w którym taka Katarzyna może robić, co jej się żywnie podoba? — westchnął. — Aj, co mnie tu uwiera w bok? Coś ty przyniósł, Bursztyn? Spojrzał. Zobaczył, jak Bursztyńsio oblizuje ulubioną zabawkę — barani gnat, jedyną psią pociechę w ciągłych strapieniach. Szarpnął kość do siebie. Zaczął od niechcenia, byle czas zająć, cmoktać baranią łopatkę z grubego końca. Bursztyńsio nie protestował. Był bardzo zgodny i przyjacielski. Serdecznie zresztą współczuł Pucowi. Obaj byli nieszczęśliwi przez Katarzynę. Psy cmoktały kość, cmoktały, aż wreszcie zasnęły nos w nos. Tak to wspólne nieszczęście połączyło skołatane psie dusze, a sen je ukoił. ROZDZIAŁ SIÓDMY Psy spały do samego południa. Podczas obiadu Bursztyńsio zobaczył uchylone drzwi do sieni. Wzięła go chętka dostać się do kuchni. Już się miał ku wejściu, gdy na samym progu spotkał Imkę. — Dokąd się pchasz? — miauknęła do niego. — Żebyś był starszy, tobym ci nie powiedziała ani słowa. Ale żeś młody i nie- 132 doświadczony, więc cię uprzedzam. Nie wchodź, bo oberwiesz. — A ty? Byłaś przecież w kuchni, skoro tu siedzisz na progu? Kotka była bardzo ambitna z natury, wstydziła się przyznać przed Bursztyńsiem, że i ją dopiero co wyrzucono z pokoju. Skrzywiła się więc tylko i burknęła: — Wart jesteś, żeby cię Katarzyna dobrze obiła za niemądre pytania. Przeskoczyła przez Bursztyńsia, przeszła godnie przez podwórko, skoczyła na dach drwalki i stamtąd przyglądała się Bursztyń-siowi. Bursztyńsio zaś walczył ze sobą. Nie wierzyć kotce nie mógł. Przecież i Pucunio miał kości obolałe. I sam wiedział, że Katarzyna to zmora. Z drugiej znów strony, z kuchni zalatywały takie zapachy, że kamień by nie wytrzymał, nie tylko pies. Kręcił się więc przy progu i postękiwał z cicha. Raz po raz zaglądał do sionki. Jak tylko usłyszał w kuchni podejrzany hałas, cofał się przezornie na podwórze. Ale i psia cierpliwość ma swoje granice. Katarzyna, jak już podała obiad, zmywała gorącą wodą wszystkie rondle, patelnie, garnki. I ten przesmaczny sos wlewała do psich misek na okrasę. Psy znakomicie wiedziały, kiedy się to działo. Poznawały po brzęku naczyń. Nie było siły, która by je mogła wtedy wstrzymać od wdarcia się do kuchni. Stały nad swoimi miskami. Czekały, aż ich jedzenie wystygnie. Tymczasem zaciągały się rozkosznym zapachem. Każde z was, nie wiadomo ile razy, wpada do kuchni wtedy, gdy się smażą konfitury. Rozumiecie więc Puca i Bursztyna. Prawda? Otóż, gdy Katarzyna szczęknęła w garnki, Bursztyn krzyknął: — Puc! Już! — i jednym skokiem był w kuchni. Ale gdy się znalazł oko w oko z Katarzyną, aż przysiadł na ziemi ze strachu. Ale... o dziwo! Katarzyna nie tylko że nie chwyciła trzepaczki, którą zawsze miała pod ręką i która, no, co tu wiele mówić, była 133 często w robocie, gdy o psie boki chodziło, ale uśmiechnęła się do Bursztyna i powiedziała wcale przyjaźnie: — Dobrze, żeś przyszedł, Bursztyn. Co goście, to goście. Ale żeby przez obcych własne psy krzywdzić, to się po mnie nie pokaże. Psy wyrzucają z pokoju. No, dobrze. Niech tam będzie. Ale żeby psu ani stąpnąć do pokoju nie było wolno! Do góry nogami cały porządek się przewraca. Naści, Bursztyn, podjedz sobie. Bursztyńsio własnym oczom nie wierzył, gdy mu Katarzyna rzuciła smakowity kąsek. Puc siedział przezornie przed drzwiami sionki. Czekał. Jeśli Bursztyn wyleci z kuchni — to znaczy, że nie ma po co się pchać. Ale że Bursztyńsio dobre kilka chwil nie wracał, widać więc, że się coś nowego przywidziało Katarzynie. A może już tamtych nie ma? Może wszystko wróciło do dawnego stanu? „Wejść czy nie wejść?" — rozmyślał a kręcił się w kółko z niecierpliwością i przysiadał. Aż wreszcie wziął na odwagę i wsunął się ostrożnie. Zobaczył najpierw szeroko rozstawione tylne nogi Bursztyna i ogon sterczący jak kita. Własnym oczom nie wierzył. „Czyżby coś jadł? — zdumiewał się. — Jeśli tak, to dobra nasza." Już śmielej wsunął się do kuchni. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zaczął się przykładać do ziemi w najuprzejmiejszych ukłonach przed Katarzyną. — Ta palma to naprawdę nienaumyślnie — przemawiał czule i najprzymilniej, jak umiał. Katarzyna spojrzała na niego zezem. Była widocznie zła. Pu-cunio struchlał, zimny pot go oblał, a wszystkie włosy na skroni stanęły mu dęba. — Lanie pewne — stwierdził z rozpaczą. I nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Katarzyna przypomniała sobie Pucuniową karuzelę na szlafroku panny Agaty. I jak wybuchnie śmiechem! Puc zdębiał. 134 A Katarzyna śmiała się i śmiała. Wreszcie wyjęła jakąś kostkę z brytfanny i cisnęła Pucuniowi. Schwycił ją w lot. I nie czekając, co nastąpi, uciekł na podwórze. Psy zjadły tego dnia obiad wspaniały. — Jakoś wszystko idzie ku lepszemu — szepnął Pucunio układając się do snu pod werandą. — A może już tamci wyjechali? — rzucił myśl Bursztyn. Ale Puc go wyśmiał. Przede wszystkim kto widział odjazd gości? Nikt. A po drugie, co teraz słychać? Nie jestże to jazgot tego wyfraczonego potwora? ~ Śpij i nie zawracaj sobie głowy — przerwał rozmowę Puc, zawinął się w ogon i zasnął. Spały dość długo. Obudził je łoskot otwieranych drzwi od przedpokoju. — Puc, idziemy — powiedział Bursztyn i pobiegł do ogrodu. — Gdzie? Po co? — mitygował go Pucunio. — Na spacer będziesz chodził? Z kim? Z nimi? Chcesz się najeść wstydu na całe życie? Niech no nas ktoś zobaczy na mieście w takim towarzystwie! Nawet Kucuś zerwie z nami stosunki i będzie udawał, że nas nie zna. Przez ciekawość jednak poczęły psy patrzeć, jak się to będzie odbywał ten spacer. Jak zobaczyły Tiuzdeja paradującego na jednym ręku panny Agaty i Mikaduchnę na drugim — spojrzały obydwa po sobie, obróciły się tyłem i zamiatały z obrzydzeniem nogami. — Tfu! Pohańbienie psiego rodu na wieki wieczne — powiedziały sobie i wróciły na podwórze. Tymczasem panna Agata obciążona swoimi skarbuńciami ruszyła na przechadzkę po mieście. Rozumie się i ja, i Krysia towarzyszyliśmy pannie Agacie. Trzeba zdarzenia, że zaraz za pierwszym rogiem spotkaliśmy buldoga Lorda, tego, który zakopał skarb zaraz za naszym domem. Było to psisko łagodne, choć wyglądało na krwiożerczego smoka. Bardzo był przyjacielski i uprzejmy. 135 i Ze mną i z Krysią witał się zawsze serdecznie. Nawet może nazbyt serdecznie. Skakał nam na piersi. A że był ciężki i silny, trzeba się było mocno trzymać na nogach, żeby przy takiej pieszczocie nie stracić równowagi i nie runąć na wznak. I tym razem Lord, zobaczywszy nas już z daleka, majtał kikutem obciętego ogona i gotował się do skoku. Ale zamiast skoczyć na piersi mnie czy Krysi odsądził się i z całego rozmachu wsparł się łapami o pannę Agatę. Zaledwiem ją zdążył podtrzymać. Byłaby, biedactwo, runęła jak długa na chodnik! Tak była przestraszona, że w pierwszej chwili nie spostrzegła nawet, iż obydwa skarbuńcie wysunęły się jej z rąk i znalazły na ziemi. Mikaduchna uskoczył w bok, stał w swojej królewskiej pozie i patrzył doskonale obojętnie na to, co się działo. A działo się też, działo! Lord zobaczył Tiuzdejka we fraku. I skamieniał ze zdumienia. — Co to za zwierz? — zastanawiał się. Okraczył zmartwiałego ze strachu Tiuzdejka, wodził po nim nosem od głowy do ogona i od ogona do głowy. — Ratujcie skarbuńcia! — krzyknęła rozpaczliwie panna Agata ujrzawszy, że jej skarbuńcio leży jak martwy na grzbiecie i ani się porusza. — Precz, ty potworze! — wrzasnęła na Lorda. Ale Lord nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Szczególnie nie znosił, kiedy na niego krzyczano bez powodu, wyszczerzył więc wielkie swoje kły i warknął groźnie: — Nie przeszkadzać! Ledwieśmy powstrzymali pannę Agatę, która chciała odciągnąć Lorda od Tiuzdejka. Krysia podeszła do buldoga i powiedziała łagodnie: — Lordzik, kochany, miły, puść Tiuzdejka, puść! — i głaskała go po pałkowatej łepetynie. Lord spojrzał na nią wyłupiastymi oczyma. 136 — Nie robię mu krzywdy — mówił. — Pozwólcie mi się tylko przyjrzeć temu stworzeniu, które udaje psa. Trącił kilka razy nosem zmartwiałego ze strachu Tiuzdejka, dotknął go łapą. Panna Agata mało nie zemdlała ze strachu. Napatrzywszy się Tiuzdejkowi Lord podszedł do Mikada. Psina spojrzała na niego wyniośle, wyszczerzając zęby. — Z daleka. Proszę bez poufałości — warknęła ostrzegawczo i nie ruszyła się z miejsca. Mikaduchna był nie większy od małego szczenięcia. Lord znów tak wielki, że bez trudu mógłby był połknąć Mikaduchnę na jeden kęs. Japończyk, który się nie uląkł tak wielkiego psa, wykazał takie męstwo, że nie tylko ja, ale nawet sam Lord był tym zaskoczony. Usiadł też przy Mikaduchnie i spoglądał na niego z ciekawością, ale i z szacunkiem. Panna Agata porwała na ręce Tiuzdeja. Chciała biec po Mikaduchnę, ale Japończyk sam wybrał Krysię. Podbiegł do niej, wsparł się o jej kolana. — Weź mnie — powiedział. — Wcale nie pragnę znajomości z tym Goliatem. Krysia wzięła psa na ręce. O dalszym spacerze nie było mowy. Panna Agata była zbyt zdenerwowana. Wróciliśmy do domu. Tiuzdejek płakał przez całą drogę, płakał w domu. Ba, mazał się i wówczas nawet, gdy Katarzyna postawiła przed nim kotlecik świeżo usmażony! I to z wątróbki! Zjadłszy kotlecik Tiuzdejek poszedł do łóżka. Panna Agata zabrała go ze sobą do pokoju na górę, dokąd się przeniosła. Oświadczyła nam, że na dole, gdzie są psy i lada chwila może wejść kocica albo nawet Lord, jej Tiuzdejek nigdy nie przyjdzie do zdrowia. Puc i Bursztyn widziały nasz powrót. Przede wszystkim zaś słyszały brzękanie naczyń w kuchni i poczuły zapach smażonego 138 mięsa. Z Katarzyną nastała zgoda, więc bez obawy wsunęły się do kuchni. Panna Agata zabrawszy Tiuzdeja poszła na górę. Katarzyna zostawiła drzwi do pokoju otwarte. Wśliznął się przez nie najpierw Puc, a za nim Bursztyńsio. I do jadalni! Puc od razu pobiegł do miejsca, gdzie stały kotlety na stoliku. — Czego tam szukasz? — dopytywał się Bursztyńsio. Puc nie odpowiedział nic. Obejrzał stolik, obwąchał. „Szkoda, że wczoraj nie zjadłem wszystkich kotletów — pomyślał z żalem. — Na dziś nie zostawili ani okruszynki". Poszły dalej. — A to co? — zaśmiał się Bursztyn ujrzawszy Mikaduchnę siedzącego jak zawsze nieruchomo na poduszce. — Niby pies! — zaśmiał się Puc. Mikaduchna przyglądał się im obojętnie z góry i ani drgnął. Bursztyńsio podsunął się bliżej z nosem wystawionym na wiatr. Pociągnął niuch zapachu i zaraz się cofnął. — Puc! — szepnął zdumiony do najwyższego stopnia — To nie jest pies. — A co to jest? — zaśmiał się Puc. — Coś, co z przodu pachnie zwietrzałą rezedą, a z tyłu naftaliną. Zupełnie jak ten szczur, co siedział w szafie z futrami! — E, pstro masz w głowie! — oburknął go Puc. A że znał się na grzeczności i nawet z takimi dziwolągami, jak psy panny Agaty, lubił postępować politycznie, więc majtnąl kilka razy przyjaźnie ogonem i zaczął od przedstawienia gościowi siebie i Bursztyńsia. — My jesteśmy tutejsze, domowe psy — powiedział uprzejmie. Mikaduchno nie kiwnął nawet głową. Ledwie raczył zmrużyć oczy. — Ja jestem Puc, a on się nazywa Bursztyn — ciągnął Pu-cunio. Milczenie. Pucunio już był zły. — Czy dostojna osoba umie się bawić w jaką przyzwoitą psią zabawę? — zagadnął z przekąsem. 139 „Dostojna osoba" i tym razem nie burknęła ani słówka. Bursztyńsio parsknął śmiechem. — W co on by się umiał bawić? Puc, daj spokój tej ofermie! Szkoda czasu. A może dostojna osoba zlazłaby z tej poduszki — powiedział już wyraźnie obraźliwie. I nie tylko powiedział, ale schwycił „dostojną osobę" za długie kosmate uszko i zaczął nim szarpać nie na żarty. Mikaduchnę zła krew zalała. Jak się szarpnie, jak skoczy! Wpadł na Bursztyńsia i od razu przewrócił go na ziemię. Dopadł mu do brzucha, a że ząbki miał ostre i wcale nie żartował, — A będziesz zaczynał? — pyta go Mikaduchna. — Nie będę, nigdy nie będę! — zaklinał się Bursztyn. — Tylko mnie puść! Mikaduchna puścił Bursztyna, który wyglądał wcale nienad-z wy czaj nie i niebohatersko. Puc podszedł do Mikada i powiedział pojednawczo: — Jesteś dzielny pies i możemy się razem bawić. — Kiedy ja się nie umiem bawić — przyznał się szczerze Mikado. — Jak? Co? Coś ty powiedział? — zdziwił się Pucunio. — Powiedziałem, że nie umiem się bawić! — powtórzył Mikado. — Mówię wam tak, jak jest. Ja nie kłamię nigdy. Puc spojrzał na Bursztyna, Bursztyn na Puca. — Jakeś ty się uchował? — zdziwił się Bursztyńsio. — Bawić się nie umiesz? Naprawdę nie umiesz? Mikado milczał. Pucowi żal się zrobiło psiny, więc powiada: — Chodź! Idziemy na podwórze. — A co to jest podwórze? — spytał Mikado. Znów Puc rzucił okiem na Bursztyńsia, a Bursztyn na Puca. I już Bursztyńsiowi przyszła ochota pośmiać się z Mikada, ale Puc tak spojrzał na niego, że Bursztyńsiowi odeszła chęć do drwin, jakby jej nigdy nie miał. — Co tu wiele gadać, chodźmy! — rzucił Puc. Poszły. Przodem sadził Puc, za nim Mikado, Bursztyńsio zamykał 140 Szły szybko, a ostrożnie. Puc się bał, że po drodze mogą spotkać Katarzynę, która gotowa zrobić coś nieoczekiwanego, czym zepsuje zabawę. Toteż dochodząc do kuchni Pucunio kopnął Mikada. — Uważaj! Trzymaj się ściany! Żeby cię Katarzyna nie dostrzegła. — Dlaczego? — zdziwił się Mikado. — On się pyta! — próbował się zaśmiać Bursztyńsio, ale Puc zgromił go wzrokiem. — Już zaczynasz? — spytał go tak wnikliwie, że Bursztyńsio zamilkł. Ale żeby unaocznić Mikaduchnie, że spotkania z Katarzyną lepiej uniknąć, przemknął jednym skokiem koło drzwi kuchennych, przesadził sień i już z podwórza wołał: — Możecie się nie bać! Idźcie śmiało! Katarzyna jest w ogrodzie! Gdy już wyszły z sionki, Mikaduchna jeszcze raz zapytał Puca: — Dlaczego miałyśmy uciekać przed Katarzyną? Puc, który był psem porządnym i nie chciał zbywać Mikada byle jaką odpowiedzią, wyłożył mu wszystko dokładnie: — Widzisz, najważniejszą osobą w domu jest Katarzyna. Ona daje wszystkim jeść. Rozumiesz, że od takiej osoby zależy wszystko. Trzeba się z nią liczyć. Tym bardziej że ona nie lubi, jak się jej sprzeciwiać. Zaraz się bierze do trzepaczki. — Co to jest trzepaczka? — spytał Mikado. Tu już i Puc nie wytrzymał. Krzyknął do Bursztyna, który wylizywał miskę: — Bursztyn, on nie wie, co to jest trzepaczka! Bursztyn wziął w obronę Mikada. — Może jego, kiedy coś zbroi, biją dyscypliną jak Kucusia — powiedział pojednawczo. — Mnie nigdy nikt nie bił — z dumą oświadczył Mikado. I Bursztyn, i Puc spojrzeli w tym miejscu na Mikaduchnę oczyma okrągłymi z podziwu a wielkimi jak talary. — Buja! — krzyknął Bursztyn. — Raz moja pani chciała mi dać klapsa, alem ją ugryzł w rękę 141 — powiedział spokojnie Mikado. — Odtąd nikt mnie nie śmiał dotknąć. Obydwa psy patrzyły na niego zdumione. — No, no, no — dziwił się Puc. — Poczekaj! Już tam Katarzyny nie ugryziesz! — zapewniał Bursztyn Mikada. — Pi, pi, pi! Rozumie się — przytwierdził z uznaniem Puc i zaproponował zabawę w ósemkę jako najłatwiejszą. Puściły się. Przodem biegł Puc, za nim zaraz Mikado. Zataczały ósemki wkoło dwóch słupów, między którymi Katarzyna rozciągała sznur do trzepania dywanów. Japończyk biegł z całych sił, żeby nie wypaść z kolejki. Przebierał krótkimi nóżkami, jak tylko mógł. Sapał ciężko, bo nogi miał jak z masła. Niewybiegany był wcale. Nic dziwnego. Całe życie niemal spędził siedząc na poduszce. Nie chciał jednak pokazać, że jest niedołęgą. Zapatrzył się w koniec Pucowego ogonka i sadził naprzód co sił. — Uwaga! — krzyknął Puc. Ale już było za późno. Mikado źle obliczył skok i tak łomotnął głową w słup, że się odbił i potoczył pod drwalkę wywracając po drodze dwa koziołki w powietrzu! Psy zatrzymały się w biegu. — To dopiero będzie wrzask! — szepnął drwiąco Bursztyn do Puca. — Taki maminsynek! Ale maminsynek nie pisnął nawet. Musiało go dobrze zamroczyć, gdyż oglądał się dookoła półprzytomnie. Próbował wstać. — Posiedź chwileczkę, aż ci przejdzie zawrót głowy! — radził Puc. — Nic mi nie jest — uspokoił go Mikado. Podniósł się, podszedł do nich i powiedział: — Przepraszam. Już będę uważał. Bawmy się dalej. — A widzisz? Gdybyś to ty tak brzęknął głową w słup, toby tu taki harmider był, że wszystkie psy z całego miasta już by wiedziały o twojej krzywdzie! — zgromił Puc Bursztyna. — Dzielny jesteś pies — powiedział z uznaniem do Mikada. — Bawmy się. Znów się puściły w ósemkę. W coraz szybszą. Kurz się pod- 142 niósł na podwórzu taki, że o dwa kroki nic nie było widać. Kacperek przyglądał się tym psim zabawom zza kraty. Bardzo był strapiony i niespokojny. — Melańciu — kwakał do żony — mam wrażenie, że są trzy psy na podwórzu i że tego kosmatego dotąd jeszcze u nas nie widziałem. — Masz rację. Tego kosmatego jeszcze u nas na podwórzu nie widziałeś. — Gdzie psów jest wiele, kaczkom się bieda ściele — kwakał Kacperek, który lubił przytaczać kacze przysłowia. — Gdzie psom się ściele, kaczek jest wiele — powtórzyła Melańcia niezupełnie dokładnie. Kacperek już otworzył dziób, by jej zrobić uwagę, że nie uważa na to, co mówi, gdy wtem wszystkie trzy psy, wypadłszy widać z kolejki, uderzyły z rozmachem w kratę, i to właśnie w tym miejscu, gdzie stał Kacperek. — Ratuj się, kto może! — krzyknął kaczor i, nie oglądając się na nic, skoczył do przełazu. Wypadł w ogród. Za nim Melańcia. Nie oparli się oboje aż daleko, koło altanki. Lecz nie tylko kaczki patrzyły z zaciekawieniem na psie gonitwy. Przyglądała się im z dachu od drwalki Imka. I bardzo się to jej nie podobało, że psy robią tyle hałasu, tym bardziej że Mikado rozbawiony szczekał zawzięcie. — Ty, nowy — krzyknęła z góry — przestań szczekać! Nowy, to jest Mikado, nawet nie usłyszał tego napomnienia. Szczekał sobie w najlepsze. — Cicho! — powtórzyła Imka. Przeczekała chwilkę i jak piorun spadła na psy. Puc i Bursztyn stchórzyły. Ogon pod siebie i pod werandę. Imka skoczyła do Mikada. I pac! go łapą z całego rozmachu po pyszczku. Mikado spojrzał na nią groźnie. — Jak śmiesz! — warknął. I skoczył do kocicy. Zanim zdążyła umknąć, już ją schwycił za futro. 143 Nie tak łatwo i bezpiecznie było zaczepiać Imkę. Wprawdzie Mikaduchna z rozpędu przewrócił kocicę i wjadł się w jej kudełki, wprawdzie Imka, więcej zdumiona niż oburzona, nie broniła się tak, jak należy. Lecz gdy przyszła do siebie, gdy spostrzegła, że to ten marny psina, ta przybłęda miejska ośmieliła się ją napastować, wywinęła się jednym skokiem spod Mikada. I już siedziała mu na karku. Nie parskała, nie prychała, tylko biła łapą, aż huczało! — Oj, oj, oj! — stęknął ze współczuciem Pucunio, któremu żal było Mikada. — Imka — próbował perswadować — on jest nietutejszy, on nie wiedział... — Teraz będzie wiedział — odmruknęła kotka, puściła Mikada, skoczyła na płot i zaczęła wylizywać i wygładzać zmechrane futerko. Mikado podniósł się, usiadł i oglądał się dookoła nieprzytomnymi oczyma. — Bardzo cię boli? — dopytywał się Bursztyn. — Ty byś już podniósł wrzask na całe miasto — burknął do niego Puc i podszedł do Mikada. Psina był ciągle oszołomiony. Kotka pobiła i podrapała go boleśnie. Z poszarpanych uszu kapały krople krwi. — Boli cię? — dopytywał się Puc ze współczuciem. Mikado nie odpowiedział. Wstał, podszedł do miski, gdzie stała woda dla psów. Napił się. Obejrzał. Zobaczył Imkę na płocie i krzyknął: — Spotkamy się jeszcze! Nie myśl, że się tak łatwo dam pohańbić! Skoczył ku Imce raz, skoczył drugi. Ale gdzie mu tam było dosięgnąć kotki, która siedziała ze trzy łokcie od ziemi. Puc, który do Mikada już przedtem nabrał serca, starał się go poskromić: — Mikado, przestań! Ty nie wiesz, kto to jest Imka! — przedkładał mu. — Przecież ona ci da takie lanie, że popamiętasz. Najniespodziewaniej odezwała się Imka z płotu. — Nie wtrącaj się! Niech sobie skacze! Musi się sam przekonać, że mnie tak łatwo nie dosięgnie, jak mu się zdaje! 144 B. Ale Mikado już się uspokoił. Przestał doskakiwać do kocicy. Tylko się jej przyglądał takim wzrokiem, jakby ją chciał zjeść. Imka nie brała sobie do serca tego, że Mikado pałał do niej złością. Nachyliła się ku niemu z płotka i wpatrywała się w psia-ka swymi bursztynowymi oczami. — No i co? — spytała go. — Zmęczyłeś się? — Odejdź, Mikado, bo kotka skoczy na ciebie — przestrzegał go Puc. Kotka się zaśmiała końcem wąsów. — Nie bój się, nie skoczę. Muszę ci powiedzieć, Mikado, że mi się podobasz. Nie jesteś tchórz, w kaszy się zjeść nie dasz. My, koty, szanujemy odwagę. Tylko ci powiem jedno: jesteś jeszcze fryc i życia nie znasz. Najważniejszą rzeczą jest wiedzieć, co, komu, gdzie i jak. Powinieneś wiedzieć, że ja jestem Imka, kocica zasiedziała, że wychowałam wszystkie psy, jakie się po podwórzu wałęsały. Powinieneś mnie słuchać i szanować. A niepotrzebnie nie hałasuj, bo zawsze weźmiesz wały. Powiedziała to tonem spokojnym, ale nie dopuszczającym odpowiedzi. Wstała na płotku, przeciągnęła się w tył, w przód, wywinęła ogonem w lewo, w prawo i poszła w ogród. Mikado patrzył za nią. — Bursztyn — szepnął Puc. — Trzeba Mikadzie powiedzieć, jak się ma zachowywać, bo to fryc. Gotów nam narobić kłopotu swoją osobą. — Weź ty się do niego — powiedział Bursztyn. — Ja się do uczenia nie nadaję. Jak się psy podzieliły pracą — nie wiadomo. Jedno można było przypuszczać, że lekcja rozpoczęła się zaraz. Na podwórku. Puc pokazał Mikadzie kury. Nauczył go, jak się podchodzi do koguta, jak trzeba uważać na dziób, który jest ostry i twardy. Mikado obchodził odtąd kury z daleka. Otwierał szeroko pyszczek z podziwu na widok Kacperka i Melańci, które wróciły z ogrodu. Nie pytał się o nic, nie naprzykrzał się. Przyglądał się tylko i słuchał tego, co mu mówił Puc i Bursztyn, i podziwiał nowy świat. 10 — Opowiadania wybrane 145 — No i co? — spytał go Puc, gdy już obeszły całe podwórze. — Ciekawie tu jest? Mikado nie odpowiedział nic. Usiadł, kiwał głową, mrugał oczkami i oblizywał się prędko czerwonym językiem. — No, jak ci się u nas podoba? — dopytywał się Bursztyn. Mikado milczał przez chwilkę. Wreszcie szepnął: — To jest życie! Nie to, co w wielkim mieście, gdzie się nie widzi nic więcej prócz mebli i pokoju. Jeszcze była ósemka i polowanie na motyle z Bursztynem. I łapanie wróbli we trójkę. Aż wreszcie przyszedł kres zabawy. Było południe. Słońce prażyło. Psy były zgonione. Same oczy im się kleiły. Poszły spać do budy. Puc, który nabrał serca do Mikada, ustąpił mu brzeżek swego miejsca, a Bursztyńsio nawet wygrzebał dla Japończyka spod słomy łopatkę baranią. — Masz, pobaw się przed snem. To bardzo miło — zachęcał. Ale Mikaduchna patrzał na kość z takim obrzydzeniem i przestrachem, że aż się Puc zaśmiał. — Co się z tym robi? — pytał. — Bierze się w zęby i gryzie — odpowiedział mu Puc. — Tak! Śmiało! — zachęcał Mikaduchnę, który ledwie, ledwie dotykał zębami brudnego gnata. — Moja pani nie pozwalała mi dotąd brać do pyszczka takich brudnych rzeczy — usprawiedliwiał się Mikado. — I Katarzyna nie pozwalała nam gryźć kości w budzie — zauważył Puc. — I dlatego nie ma, jak barania łopatka — szepnął Bursztyn i cmoknął raz i drugi oblizany gnat. Później chwycił go w zęby. Ale jakoś niemocno. Tak ledwo, ledwo. Kość się wysunęła z pyszczka Bursztyńsia, trąciła w nos Puca, który już miał oczy zamknięte, i zsunęła się po jedwabistej sierści Mikaduchny, który już chrapał w najlepsze. Tak się skończyło pierwsze wejście w świat japońskiego pięk-nisia. 146 ROZDZIAŁ ÓSMY Psy spały do obiadu. Tak się jakoś złożyło, że tego dnia panna Agata i my byliśmy na obiedzie w mieście u wspólnych znajomych, nikt więc nie zauważył, gdzie się Mikaduchna obraca. Tylko Katarzyna zdziwiła się niepomiernie, gdy zobaczyła Mikada wychodzącego z budy. — Patrzcie no go! Już się z naszymi zwąchał. Ha, jakeś taki chwat i nie boisz się wychodzić z pokoju, to jeść dostaniesz tak samo, jak inne psy — zdecydowała i przyniosła Mikadzie miseczkę, jak i innym psiakom. Postawiła ją na przymurku. — Naści, Mikado, wsuwaj! — powiedziała i pogładziła psa po miękkiej sierści. — A toś się utytłał — wymówiła mu widząc, że pełno w sierści miał wiórków i słomy. Mikado spojrzał na Katarzynę tym swoim dziwnym spojrzeniem, jakby z góry, i pomyślał: „Prawda, że bywałem nieraz czyściejszy, niż jestem w tej chwili. Ale mi jest teraz dobrze na świecie i pani jest kochana, że mi daje jeść tu, nie zaś razem z Tiuzdejkiem". Podszedł do miski i jadł rozważnie, spokojnie, nie spiesząc się. Za to Puc i Bursztyn żarły tak pośpiesznie, że aż się dławiły. Zawsze tak ćpały nieprzystojnie. Nie wiadomo dlaczego i po co. Nikt im przecież nie odbierał jedzenia, a i same sobie nawzajem go nie wydzierały. Były prościuchami bez żadnego wychowania! Co tu wiele mówić, chamy, i tyle. Puc spojrzał raz zezem na Mikada, który po każdym kęsku oblizywał starannie pyszczek, spojrzał drugi. Nie wytrzymał: — Dlaczego marudzisz przy jedzeniu? — burknął do niego pełnym pyszczkiem. — Nie znasz to psiej zasady: jedz jak najprędzej, bo co zjesz — to twoje, a co zostawisz, to dla innych. Dalej! Spiesz się! Z serca ci radzę! Mikado spojrzał na niego, na Bursztyńsia, który się dławił 147 obok. Wrócił do miski i znów pojadał sobie wolno, ze statkiem. Puc znów rzucił na niego okiem. „Kto go wie — pomyślał. — Może, jak jeść wolno, to lepiej smakuje?" Obejrzał się na Bursztyńsia, zastawił sobą miskę, żeby go Bursztyn nie podpatrywał, i dalejże wyjadać dystyngowanie kaszę z osypką i smalcem. Mlaskał językiem i smakował, oblizywał się tak, jak to robił Mikado. Zjadły obiad. Co robić z resztą dnia? Puc radził spacer. Mikado trzymał się Puca. Puc mu pokazywał, jak należy wymijać furmanki, jak obchodzić konie, jak trzymać się z daleka od chłopów, którzy trzymają w ręku bat i starają się nim dokuczyć każdemu, kto jest od nich słabszy. Minęły wreszcie miasto. W wesołych podskokach zbiegły nad potok. Bursztyńsio, jak zawsze, z zamkniętymi ze strachu oczyma przebiegł mostek. Zatrzymał się po drugiej stronie i zawołał: — Puc, nie wchodź do wody, bo się utopisz, proszę cię, Puc! Ale Puc już był w strumieniu. Wody było niezbyt wiele, tak że Puc, pies wcale wysoki, pływać nie mógł. Brodził więc tylko po wodzie. Parskał i prychał z zadowoleniem. Mały Mikado stał na brzegu. Sam nie wiedział, co począć. Czy przebiec mostek i czekać na Puca po drugiej stronie strumienia, czy też wejść do wody? — Puc, czy przyjemnie jest chodzić po wodzie? — spytał na wszelki wypadek. — O, i bardzo — odpowiedział mu Puc i dalej już nie mógł mówić, bo chłeptał wodę, aż mu w gardle grało. — Mikado, Mikado, nie podchodź blisko brzegu! — wołał wystraszony Bursztyńsio widząc, że Japończyk skacze po kamieniach coraz niżej do potoku. — Nie bój się nic! Skacz śmiało! — parsknął Puc pomiędzy jednym łykiem wody a drugim. 148 Mikado usłuchał. I skoczył. W środek nurtu. Strumień nie był głęboki. Płynął. Ale czy to, że nigdy nie pływał w bieżącej wodzie, czy że był lekki, czy może jakoś nie panował nad prądem, dość że zamiast płynąć wprost na drugi brzeg, zaczął wirować, kręcić się w kółko między kamieniami. Bursztyn zobaczył pierwszy, że się dzieje coś złego. — Mikado, wychodź z wody! — krzyczał. — Po cóż wlazłeś do strumienia? Wychodź! Lecz łatwiej było radzić niż wykonać radę! Mikado już nie mógł dopłynąć do brzegu. Prąd go znosił coraz dalej i dalej. — Puc, ratuj Mikaduchnę! — wrzasnął Bursztyn wystraszony. — Łap go, bo popłynie nie wiadomo dokąd! Puc obejrzał się. Widzi, łebek Mikaduchny ledwie wygląda z wody. I to daleko, hen, tuż przy moście! Skoczył więc przed siebie. Dopadł Mikaduchny, wyciągnął go na brzeg. Psina była ledwie żywa. Puc złapał go za kark, potrząsnął nim raz i drugi. I krzyknął: — Teraz ósemka, ale taka z pieprzem! Mikado porwał się na nogi. Zrazu bieganie mu nie szło. Przewracał się co chwila. Osłabł od walki z prądem. Ale później jakoś zebrał się w kupę. Biegał, naszczekiwał, gonił. Nie gorzej od Puca i Bursztyńsia. Biegały tak długo, aż się zziajały. Powiada Bursztyn: — A pamiętaj, Mikado, więcej do wody nie wchodzić, bo się utopisz. Mikado spojrzał nań z góry. Nie odpowiedział nic. Tylko, jak stał na brzegu, hyc! — do wody. Tym razem poszło mu zupełnie inaczej. Płynął zupełnie pewnie. Wykręcił parę kółek na głębinie, nie dał się porwać prądowi, dopłynął do przeciwnego brzegu i wskoczył na łąkę po kamieniach. Bursztyn usiadł na zadzie z podziwu. 149 Puc przeskoczył potok i stanął przy Mikadzie. — Jesteś pies jak się patrzy, jeśliś się nie uląkł tego, co ci się raz nie udało, i próbujesz na nowo. Majtał przy tym ogonem z powagą i z czułością. Mikado spojrzał mu w oczy i powiedział: — To, co robi każdy inny pies, mogę robić i ja. Trzeba tylko trochę wytrwałości i odwagi. — Jazda! — zawołał Bursztyńsio, któremu już się nudziło to ciągłe bieganie nad potokiem. — Idziemy! Puc zaproponował spacer do miasta. Na rynek. Na psi raut z tańcami. Poszły. Kucuś obwąchał Mikaduchnę od nosa do ogona i od ogona do nosa i zapytał uprzejmie, ale ostrożnie: — Pan nietutejszy? Puc stanął pomiędzy nimi. — Ja za niego ręczę — powiedział do Kucusia. — Prosimy więc do zabawy — zapraszał na to Kucuś. — Niech się pan zapozna z towarzystwem. Mikaduchna stał nieruchomo. Wszystkie psy, ile ich było na rynku, podchodziły do niego kolejno i obwąchiwały go starannie. Wymieniono też bliższe o sobie wiadomości przy słupie od latarni. I wszystko by się skończyło najpomyślniej w świecie, gdyby nie Plotka. Była to ruda suczyna, podobna z długości nóg do Tiuzdejka. I, jak on, zawsze kwaśna niby ocet siedmiu złodziei. A kłótliwa była, nie daj Boże! O każdy drobiazg się spierała, wszystko, co się działo, zawsze jej było nie w smak. Ciągle ją ktoś krzywdził, zawsze się skarżyła, labiedziła, jęczała, skomlała. Uparta była jak kozioł. W całym mieście wiedziano o tym, że kiedyś, gdy jej pani nie chciała Plotki wziąć ze sobą na spacer, przez złość zjadła jej dwie pończochy i poszewkę. No tak, zjadła. Nie lubił Plotki nikt z porządnych psów. Jeśli się kiedyś przy- 150 plątała do lepszego psiego towarzystwa, wiedziano, że koniec zabawy. Trzeba się było wynosić do domów. Otóż ni stąd, ni zowąd, bo Plotka rzadko przychodziła na rynek, suczka napatoczyła się i od razu zaczęła swoje narzekania. Rozumie się, że od pierwszego wejrzenia uznała, że Mikaduchna jest przybłęda, obcy i że hańbą jest się z nim bawić. Ale że nigdy nie postępowała otwarcie, więc i tym razem nie występowała wprost przeciwko Mikadzie. Zaczęła obchodzić psy tym swoim drobnym kroczkiem na trzech nogach, bo lewą tylną zawsze podnosiła do góry, jakby kulała. Naszeptywała to jednemu, to drugiemu do ucha: — A to Mikado taki, a to owaki. To tchórz, to znów maminsynek. To przybłęda, bo nie wiadomo nikomu, gdzie mieszka i z czyjej kuchni jada. Takie tam Plotczyne złe plotki. Co rozsądniejsze psy nic sobie z tych gadań nie robiły. Ale pomiędzy psami na rynku znalazł się czarny kundel z białym uchem i białym podbrzuszem. Nazywał się Mędrek. Lecz, pożal się Boże, jak to było z tą Mędrkową mądrością! Znany on był w całym mieście ze swej głupoty. Łeb miał okrągły jak bania, oczy tak bezdennie bezmyślne, że od razu, na pierwszy rzut oka, można było poznać psa, któremu brakuje piątej klepki. Mędrek szczekał zawsze wtedy, kiedy inne psy nie byłyby szczeknęły za nic w świecie, rzucał się na ludzi i zwierzęta po to, by za chwilę, podkurczywszy ogon, uciekać skowycząc i rozglądając się z przerażeniem za siebie. Taki pies niedojda. No i tchórz nad tchórze. A, jak każdy tchórz, odważny był względem tych, którzy byli słabsi od niego i nie mogli się bronić. Nad takimi rad się znęcał. Kiedyś z zębów Mędrka ledwieśmy odratowali małego szczeniaka, którego ten kat dręczył dla samej przyjemności znęcania się. Otóż, o ile inne psy nie brały do serca plotek i pomawiań, Mędrek spojrzał ze złością na Mikaduchnę, który był wątły, mały i mógł mu łatwo przejść pod brzuchem. 151 Podszedł on do Mikada, obwąchał go i warknął: — Wynoś się z naszego towarzystwa! Mikado spojrzał na niego po swojemu. Ani drgnął. — Słyszałeś? — powtórzył Mędrek. I zanim się kto opatrzył, co się stało, runął na Mikaduchnę i przygniótł go do ziemi. — Dobrze mu tak, dobrze — szczeknęła Plotka i chciała jeszcze coś gadać, ale nie zdążyła. Jeszcze nie zamknęła pyska, a już leżała na ziemi. Przewrócił ją Puc, który biegł Mikaduchnie na pomoc. Plotka wrzasnęła: — Takie to teraz zwyczaje! Nikt nie szanuje dam! I dalej w płacz! Ale nikt nie słuchał jej wyrzekań. Puc wpadł na Mędrka. Wbił mu zęby w kark i targał. Od brzucha dopadł go Bursztyn. No i zaczęło się! Bo jeszcze wpadł na rynek Lord, któremu wtenczas wieczorem nasze psy porwały wątrobę, Lord, który zresztą zawsze z Pucem i Bursztynem miał na pieńku. — Co to za walka? — spytał Plotkę. — Puc i Bursztyn duszą Mędrka — jęknęła suczka. Lord skoczył na walczących. Kucuś chciał ich rozbroić. Inne psy też się wdały w walkę. I zrobił się na rynku taki harmider, że ludzie wychodzili z domów popatrzeć, co się to wyprawia. Psi kłębek toczył się od latarni do stacji benzynowej zamiatając wszystko po drodze! Waliły się stragany jak domki z kart. Leciały w puch miotły. Konie się spłoszyły! A ludzie uciekali, gdzie kto mógł. Katastrofa! I na ten psi taniec nadeszliśmy właśnie my, to jest Krysia i ja. No i panna Agata, rozumie się! Pierwsza Krysia spostrzegła Mikada. — Wuju, Mikado jest między psami! Panna Agata, kiedy to usłyszała, zrobiła coś, czegośmy się najmniej po niej spodziewali. Wrzasnęła, zatupała nogami, zamachała rękami. 152 — Noga moja nie postanie w tym mieście — krzyknęła i zemdlała. Krysia nie straciła głowy. Podskoczyła do kłębiących się psów. Chwyciła Mikada za ogon, bo akurat ogonek psiny był na wierzchu, i wyciągnęła go z psiego rojowiska. — Jest, wuju, jest! — zawołała i w triumfie przyniosła go na chodnik. Boże, jakie biedactwo było poharatane! Z jedwabistych wypieszczonych uszu same pokrwawione strzępki. Z futerka — coś, co przypominało zdechłego kota i szczotkę kominiarską. Jednym słowem — rozpacz! Trzeba się nim było zająć poważnie, bo ledwie dyszał. Było to tym łatwiejsze, że jego pani już się ocknęła. Ujrzawszy psy, gryzące się tuż przy niej, otrzeźwiała i zaczęła uciekać co sił w stronę domu. Zabraliśmy na ręce biednego inwalidę. Nie mógł iść, choć kości w nogach miał całe. Trzeba go było wymyć. Znosił ciepłą wodę z mydłem jak bohater. Nawet się nie skrzywił, gdy mu mydlana woda wpadła do oczu. Mrugał tylko powiekami i potrząsał głową. Umyty, opatrzony leżał na poduszce i patrzył na nas. Właściwie nie na nas, tylko na Krysię. Bo odtąd oczu z niej nie spuszczał. Wieczorem, gdy kładliśmy się spać, a Krysia poszła do siebie, Mikado zeskoczył z fotela i utykając mocno podreptał za nią. Poczekał, aż położyła się do łóżka. Wtedy wczołgał się na kołdrę. Podsunął się do samej twarzy i polizał ją ostrożnie raz i drugi po policzku. — Kocham cię, bo jesteś odważna. I dla mnie naraziłaś się na niebezpieczeństwo. A do późna w nocy słychać było ciche a bolesne skomlenie na podwórzu. To wrócili nasi domowi bohaterowie i opłakiwali swoje rany. Że Katarzyna miała miękkie serce, więc dostali podwójną porcję na kolację i poszli spać. 153 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Minęło kilka dni. Mikado zmienił się zupełnie. Nie dlatego, aby otrzymane w czasie walki na rynku rany miały go zeszpecić. Ani trochę! Poszarpane uszka zrosły się. Tam gdzie były niewyraźne zresztą blizny, zasłoniła je długa jedwabista sierść Mikada. Po rycerskim udziale Mikaduchny w starciu nie zostało śladu. Był ładny jak przedtem, jak zwykle. Zmiana też, o której mówię, nie dotyczyła powierzchowności psiny. Zmienił się wewnętrznie. Zmężniał. Stał się psem, jak się patrzy. Biegał niezgorzej od naszych psów domowych. Skakał w górę lepiej niż Bursztyńsio. I poweselał znacznie. Okrągłe paciorki oczu śmiały mu się, były pełne radości. Pomimo to Mikaduchna nie stracił nic na swej wrodzonej powadze. Zawsze spoglądał na wszystkich z góry i nie pozwalał sobie na to, na co pozwalały sobie Bursztyńsio i Pucek. — To nie pies, ale złoto! — mawiała o nim Katarzyna. — Można by mu na samym nosie położyć kawałek kiełbasy — nie ruszy. Nie myślcie jednak, że i Mikaduchny nie trzymały się figle. I to nie byle jakie! Mało to co dzień miała kłopotu ta sama Katarzyna z serwetą? A było tak. Mikado zaraz z samego rana wybiegał na podwórze. Tam się wyczyniały psie harce hałaśliwe albo też cichsze, jeżeli Imka siedziała na płocie. Podczas śniadania Mikado zawsze przychodził do pokoju. Lubił ocukrzoną herbatę. Siadał więc na krześle obok Krysi, patrzył jej w oczy. I raz po raz lizał po ręku. Bo od czasu bitwy Mikado z całego nowego domu uznawał tylko Krysię. Kochał ją i okazywał jej to na każdym kroku. Otóż przy śniadaniu sadowił się on zawsze przy niej. Całował 154 jej ręce i czekał. Nie okazywał zniecierpliwienia, nie upominał się, nie skamlał, jak robią wszystkie psy. Wiedział, że ocukrzona herbata go nie minie, i umiał być cierpliwy. Raz tylko, pamiętam, tak się jakoś stało, że Krysia zamiast pić herbatę (Mikado dostawał swoją porcję ulepu zawsze wtedy, gdy Krysia skończyła śniadanie) zagadała się z Katarzyną. Mówiły, mówiły, mówiły, a pies czekał. Zrazu jak zawsze cierpliwie. Gdy się rozmowa przedłużała, zaczął się niespokojnie poruszać. Oblizywał się przy tym czerwonym jęzorkiem i wpatrywał się w Krysię zdumionymi oczyma. — Czyżbyś zapomniała, że jestem obok ciebie, że czekam grzecznie na swoją porcję herbaty? — dziwił się. Gdy Krysia nie zwracała na niego uwagi i w dalszym ciągu rozmawiała z Katarzyną, Mikado podniósł się, oparł łapki na stole, przysunął się do Krysi bliziutko. A przed Krysią stała pełna filiżanka herbaty. „Wypije czy nie wypije?" — myślałem. Mikado nie dotknął filiżanki. Postanowił jednak najwidoczniej zwrócić za jakąkolwiek cenę na siebie uwagę, bo nagle wskoczył na stół, oparł się łapkami 0 piersi Krysi i liznął ją kilka razy po twarzy. — Krysiu, a to Mikado widać czegoś chce od ciebie, że ci się tak przypomina — powiedziała Katarzyna. Mikado oczywiście dostał herbaty. No i trochę pieszczot na dodatek. Należały mu się one. Krysia przecież była winna i psu należały się przeprosiny — to raz, a po drugie — Krysia polubiła tak Mikada, że ciągle rozmyślała nad tym, co będzie, jeśli panna Agata zabierze go ze sobą. Były tam nawet ciche rozmowy na ten temat w kuchni z Katarzyną. Coś wisiało w powietrzu. Alem się nie dopytywał. A cóż z tą serwetą? Właśnie, zaraz będzie o serwecie. Po śniadaniu Katarzyna sprzątała ze stołu. Zdejmowała obrus 1 kładła serwetę z chwastem i frędzlą. Na tę chwilę tylko czekał Mikado. Czepiał się ząbkami za którykolwiek brzeg i ciągnął ku sobie. 155 Serweta oczywiście jechała ze stołu. Katarzyna łap! za nią. Wtedy Mikaduchna odskakiwał z zajadłym szczekaniem. Ale niech no serweta zjawiła się na stole w całej swej okazałości, Mikaduchna zaczynał taniec na nowo. Za pierwszym razem Katarzyna, która żartów nie lubiła, tupnęła ze złością nogą i wyszarpała serwetę z psich ząbków. Trzeba było widzieć Mikada. Spojrzał na Katarzynę łobuzersko, a tak jakoś dziwnie przymilnie. — Przecież to są żarty — powiedział. — Zabawa! Nie trzeba się gniewać! I znów skoczył ku serwecie. Katarzyna pięścią w stół. Mikado spojrzał na nią z wymówką, podwinął ogon pod siebie, wdrapał się na swój fotel i odwrócił się tyłem do Katarzyny. — Patrzcie no go, jak się obraził! — zaśmiała się na to. — Mikuś, ady się nie gniewaj. Mikado obejrzał się na nią jednym okiem. — Mikuś, serweta! — zawołała Katarzyna i umyślnie zaczęła suwać obrusem po stole. — Zrozumiałaś już? — ucieszył się Mikado. Skoczył i łap! za frędzle. Ujadał i szczekał, jakby się nie wiem co w domu działo. Katarzyna udawała, że broni stołu. Biegała, tupała. I taka była zabawa, aż ha! Kończyło się zawsze na tym, że Katarzyna mówiła do Mikada: — No, Mikuś, nabawiłeś się! Dość figlów! Trza iść do roboty! Mik spoglądał na nią pytająco. Poznawał z miny, że istotnie dość zabawy. Podbiegał wtedy do Katarzyny, wspinał się jej do kolan i majtał ogonkiem. Ona głaskała go po głowie. — Przymilne to i wdzięczne, a mądre jak człowiek. Tylko mu mowę dać, to ho, ho, ho — mawiała Katarzyna o Mikadzie. A zawsze po takim wyznaniu były dłuższe rozmowy w kuchni z Krysią. Co to będzie, jeśli panna Agata zabierze Mikada do Warszawy? 156 Tymczasem... tymczasem przyszło to niespodziewanie, cios, rozpacz, katastrofa. Tiuzdejek, ten wyfraczony elegancik, ta zgryźliwa pokraka, który się nie zadawał zupełnie z naszymi psami, który ani na krok nie odstępował swojej pani... zginął! Przepadł. Jak kamień w wodę. Wyszedł rano na podwórze. Katarzyna go widziała, jak na swoich tykowatych nogach obchodził wszystkie zakamarki, jak to zwykł był robić co dnia. Lecz zamiast, jak to się działo co dzień, w te pędy wracać do pokoju, został. Ale mija kwadrans, mija godzina... O Tiuzdejku ani słychu. Awantura! Gwałt! Bieganina! Szukanie! Panna Agata z rozwianym włosem szaleje po ogrodzie. Zagląda pod każdy krzak agrestu! Przeszukuje każdy krzak bzu! Gałązkę po gałązce! Depcze po kapuście! Sałaty jakby nigdy nie było! Pomidory w kawałki! Kto by tam od rozpaczy śmiał wymagać rozsądku! Katarzyna wściekła! I o sałatę, i o kapustę, i o pomidory! Wyciąga za spódnicę pannę Agatę z grządek! Ta się szarpie, wyrywa! Puc mrugnął na Bursztyna, Bursztyn na Puca. — Pomagajmy Katarzynie — powiedziały sobie. Ale nie o pomoc tu chodziło, tylko o wrzask i szarpanie. Co Katarzyna złapie za suknię pannę Agatę, to już Puc ciągnie ją z drugiej strony. A Bursztyńsio doskakuje z wrzaskiem z przodu. A panna Agata, nic, tylko jednym głosem woła: — Tiuzdej, Tiuzdej, Tiuzdej! A coraz piskliwiej, coraz chrypliwiej! Jakby kto nożem po szkle... Ech! — koniec świata, i tyle. Sąsiedzi się zbiegli na to widowisko! Do samego południa trwały te poszukiwania Tiuzdejka. Musiałem pożyczyć sieci, brodzić po sadzawce, bo się pannie Agacie koniecznie uwidziało, że Tiuzdej utopił się w tej kałuży, w której więcej błota niż wody. Miesiłem to błoto nogami i naprawdę nie mogłem w tym zna- 157 leźć nie tylko przyjemności, ale i sensu. Bo nie tylko Tiuzdej, ale i szczur nie byłby się mógł utopić w naszej sadzawce. Ale czego się to nie robi po to, aby dogodzić zrozpaczonej kobiecie, no i gościowi. Wreszcie powróciliśmy do domu. Panna Agata słania się i ledwie mi przez ręce nie leci. „Po lekarza — myślę — posłać czy jak?" Wychodzimy na podwórze. Nagle Bursztyn spojrzał na Puca. Puc na Bursztyna. Nosy w górę. Węszą. — Puc! — krzyknął Bursztyn. — Czujesz naszą wątrobę? — Nie przeszkadzaj! — warknął Puc i zaciąga się wiatrem. I jak kamień z procy śmiga w furtkę. Bursztyn za nim. Nie upłynęło okamgnienie — jazgot, pisk, wrzask gdzieś za ogródkiem na ulicy. — Tiuzdejek, mój Tiuzdejek! — krzyknęła panna Agata i już jest za furtką. Krysia, Katarzyna i ja — za nią! 0 kilkanaście kroków od furtki, tam gdzie się zaczynało już pole — widzimy — kłębi się coś. Kurz... do nieba! Nie widać nic, tylko tuman, z którego miga to łeb, to ogon, to noga. Wrzask nad ludzkie pojęcie! Podbiegamy bliżej. Puc i Bursztyn obracają Tiuzdeja! Odgryzał im się wcale nieźle. Nawet bym się tego po takim niedorajdzie nie spodziewał. 1 o co bitwa? O wątrobę. Musiał ją Tiuzdej zwęszyć, zabrać, wywlec z ogrodu na pole. No i fetował się tym smakołykiem! Że sobie nie żałował, tośmy mieli sposobność stwierdzić. Byłem pewien, że po tej uczcie ducha wyzionie! Panna Agata wzięła sobie całą przygodę tak mocno do serca, że zaraz zaczęła pakować rzeczy. — Nie zostanę ani chwili w domu, gdzie są takie nieznośne psy! Jeżeli mój Tiuzdejek mógł jeść jakiś surowy, zatęchły ochłap, to tylko dlatego, że się wdał z takimi psami jak wasze! — wymawiała nam, biegając od kufra z rzeczami do koszyka, w którym leżał zbolały „skarbuńcio". 158 Nie sposób było wyperswadować pannie Agacie, że nasze psy nie mogły „zepsuć" jej Tiuzdejka, bo skarbuńcio nie wdawał się zupełnie ani z Pucem, ani z Bursztyńsiem. Uparła się i koniec. Wieczorem, przy kolacji, Krysia trzymała ciągle na kolanach Mikada. I tak mi się zdawało, że gładząc go po głowie pociągała nosem. A Katarzyna chodziła markotna. Po kolacji Krysia podchodzi do mnie i mówi: — Wuju, a jak będzie z Mikadem? — Jak ma być, kochanie? Pies stanowi własność panny Agaty. Wprawdzie widzę, że mniej go ona lubi niż Tiuzdejka, ale skoro zechce zabrać Mikada do Warszawy, to go zabierze. — A może tak... — zaczyna Krysia. — Co? — A może by tak wuj poprosił pannę Agatę, żeby nam go zostawiła? — Moje dziecko — powiadam — niedobrze jest wyręczać się kim innym, kiedy daną sprawę możemy załatwić sami. Pomów sama z panną Agatą. Krysia poszła. Nie minęło minuty, już była z powrotem. Płakała. Pobiegła do kuchni. Co tam mówiły z Katarzyną, nie wiem. Wiem tylko, że drzwi trzaskały w całym domu, rondle szczękały, nazajutrz śniadanie spóźniło się o całe pół godziny, a mleko było tak przypalone, że go do ust wziąć nie można było. Gdy zajechała bryczka, którą mieliśmy odwieźć na kolej pannę Agatę, i zaczęło się wynoszenie rzeczy, Puc i Burszytn z Mikadem były gdzieś na mieście. Zjawiły się dopiero w ostatniej chwili. Panna Agata schwyciła Mikada, wpakowała go gwałtem do koszyka. — Widziałeś? — szepnął Puc zdruzgotany tym, co zobaczył. Bursztyn nie odpowiedział nic. Ale za to panna Agata krzyknęła i puściła koszyk z Mikadem na ziemię. 159 Bursztyn ugryzł ją w łydkę. Robił to rzadko, ale zawsze boleśnie. Odskakiwał po tej operacji w bok i robił taką ,minę, jakby nie wiedział, o co chodzi. Panna Agata schwyciła się za nogę. — Zabierzcie tego kundla! Jest na pewno wściekły! — krzyknęła i rzuciła się przez omyłkę na Puca z parasolką. Puc wyszczerzył na nią zęby i syknął: — Ręce z daleka! Bo ja takich poufałości nie lubię! Ledwieśmy jako tako załagodzili tę sprawę, aż tu, masz, nowa awantura. Mikado wyszedł z kosza, ogon pod siebie i w nogi na podwórze. Złapałem go, niosę, panna Agata porwała psa na ręce. Zapakowała do kosza. Jedziemy. Czy Krysia pociągała noskiem? O, i jak jeszcze! A na koszyk z Mikadem starała się nawet nie spoglądać. Wnieśliśmy rzeczy panny Agaty do wagonu. I koszyki z psami. Pozostawało jeszcze kilka chwil do odejścia pociągu. Panna Agata stanęła w otwartym oknie. Przerzucaliśmy się ostatnimi pożegnaniami, jak to zwykle bywa podczas odjazdu. Nagle — pociąg już rusza, panna Agata kiwa nam ręką, Krysia krzyczy: — Mikado! I jakaś kula odbiła się od wagonu i spada pomiędzy nas. — Mikado! Widocznie koszyk się otworzył, psina wdrapała się po poduszce do okna. Wybrał Krysię. Wolał ją niż swoją panią. — Ha, trudno. Jakoś się tę sprawę załatwi — powiedziałem sobie i nie mąciłem radości Krysi i Mikada, którzy cieszyli się tym, że się odnaleźli nawzajem. I odtąd Mikado został już u nas na stałe. Pannę Agatę udało się przekonać, że psu będzie lepiej u nas. Mikado został więc z Pucem i Bursztynem. No i z Krysią. Tylko zmienił imię. Nazywał się krótko: Mik. 160 Sypiał w pokoju przy łóżku Krysi. Nie spuszczał oczu z nikogo, kto się do niej zbliżał. Niech Bóg broni, aby się do niej dotknąć. Skamlał wtedy, prosił: — Nie krzywdźcie mojej panienki. Ja ją kocham. Nie róbcie jej przykrości. Ale gdy ktoś tak sobie, na niby, udawał, że ją uderza, nie zważał na nic, tylko się rzucał z furią i gryzł. Z psami żył zawsze jak najlepiej. Gdy dnie były nudne, jednostajne, przesypiał je w budzie, gdzie zawsze była barania łopatka, jedyna psia pociecha w chwilach niedoli. 11 — Opowiadania wybrane Puch, kot nad koty i Pierwszy wynurzył się z psiej budy stary Tupi. Otrząsnął gęste kudły. Oblizał się szerokim ozorem. Kichnął raz, kichnął drugi. Obrócił się w stronę budy i zawołał swoim głębokim basem: — Wychodzić tam, jeden z drugim, leniuchy! — Bo co? — pisnął gdzieś z głębi zaspany głos foksa Ciapy. Tupi, co już czochrał się zawzięcie i pędzał poranne zgłodniałe pchły, porwał się na równe nogi i warknął z psią pasją w stronę budy: — On się pyta! Niby to nic nie wie! Ciapek! Niewinny kanarek! — No, bo co? — dopytywał się sennie Ciapa pomiędzy jednym ziewnięciem a drugim. — No, bo w drzwiach od kuchni zgrzytnął już klucz. Rozumiesz, ty leniu? Lada chwila zjawi się Katarzyna! A zresztą! Śpij sobie na oba boki, mój Ciapku! Złotko moje najmilejsze — drwił Tupi. Ale Ciapa nic sobie nie robił z tych pokpiwań. Nie myślał też ruszać się ze słomy. Utonął w niej aż po koniec nosa. Ciepło mu było, miękko i przytulnie. — Tupi, ranny ptaszek! TLzwszę, mu pilno! Tak dobrze byłoby jeszcze się zdrzemnąć! Choćby chwilkę! Choć jedno okamgnienie! — mamrotał Ciapa, wygodniś i śpioch nad śpiochy, a ziewnął przy tym tak smakowicie, że aż Tupiemu na ziewanie się zebrało. 162 I Ale nagle wrzasnął ze złością: — Nie możesz to uważać? I nie deptać starszych? Ty kociaku! Bo z budy wyskoczył w tej chwili na dobry metr w górę mały kotek. Można by o nim powiedzieć, że niegdyś był on niezawodnie biały. Ale to było dawno. Bardzo dawno temu! Zapewne wówczas, kiedy się urodził. I kiedy Imka, jego matka, wylizywała go co dnia do czysta. Od tego czasu minęło już jednak kilka długich tygodni. Czy przez ten czas kot się mył? Mył tak porządnie, od głowy do ogona, choćby raz jeden? To było bardzo wątpliwe. Raczej można by przypuszczać, że od porządnego mycia uciekał on jak od zarazy. Bo futerko miał zmechrane i polepione w strąki. Cały był brudnoszary. A tu i ówdzie przelewały się po nim ciemniejsze zacieki. I wstyd powiedzieć, pstrzyły się na nim plamy. Wyraźnie tłuste plamy. Flejtuch to był, nie kot, i tyle. Przesadził Tupiego. Opadł na cztery łapy. Zebrał je razem. Wygiął grzbiet w pałąk. Nastawił ogon do góry. I ziewnął tak, że aż się wstrząsnął cały. . — Ty smarkaczu! — burknął na niego Tupi. — Kiedy ty się nauczysz jakich takich manier w obcowaniu ze starszymi? — Bo niby co? — spytał dość obojętnie kotek. — Nie! To się doprawdy świat kończy! — obruszył się Tupi nie na żarty. — Przeskakuje mi przez głowę i jeszcze się pyta! Kotek spojrzał na rozgniewanego Tupiego, oblizał się i bąknął na odczepne: — Ach, to o to chodzi? Dobrze. Już nigdy nie będę. — Umyj się, Puch! Niech no matka zobaczy, jak ty wyglądasz, to lanie pewne! — zwrócił mu uwagę udobruchany już Tupi. Puch spojrzał jeszcze raz wnikliwym zezem na Tupiego. Mruknął do siebie pod nosem: — Zejdźmy wujowi Tupiemu z oczu! Zawsze jest zły, kiedy wstanie za wcześnie. I pobiegł pod werandę. Schował się tam w kąt. Wypędzał z siebie resztki snu. Przeciągał się, ziewał. Wyginał raz po raz 163 grzbiet. I o dziwo! Mył się! Tylko nie myślcie, proszę, że robił to porządnie, tak jak inne koty się myją. Nic podobnego! Naślinił jedną łapkę. Ostrożnie jak na lekarstwo! Przesunął ją po mordysi tak szybko, że ledwie mignęła w oczach. I już był gotów! Wyszedł spod werandy. — Umyłeś się? — pyta Tupi. — O i jak jeszcze! — odpowiada mu Puszek. Tupi obejrzał go od głowy do ogona. — Nie bardzo to poznać po tobie — zaśmiał się. Puch puścił te drwiny mimo uszu. Przysiadł się do Tupiego. Siedzą. Tupi czuje po chwili, że coś go szarpie za kłaczki w ogonie. Ogląda się. — Coś ty się znów, smarkaczu, uczepił mojego ogona? — warknął na kociaka. — Wybieram wujowi słomę! — odpowiada Puch nie zmieszany. — A co ci ta słoma w moim ogonie przeszkadza? — Przeszkadzać to mi nie przeszkadza — mruczy Puszunio — tylko sobie myślę... — Co sobie myślisz, ty koci łobuzie? — Myślę sobie, że gdyby się wuj tak umył raz a porządnie, toby z tym było wujowi bardzo do twarzy — pisnął Puch. I jednym skokiem już był na parkanie. Tupi aż przysiadł na ogonie z oburzenia. / i f !' ,.' !;¦.'.{¦:)' < 2 Ml r- !;^ i w ¦ "r -,• 9 . . ¦. a i 1 n I 1; « > 1 W 4 i! HM Mi i f 1 W — Tyś co powiedział do wuja? — warknął. — Czekaj! Dostaniesz ty za swoje. Już ci matka tak da, że popamiętasz! Ale Puszek nic sobie z tych gróźb nie robił. Chodził po sztachetach tam i z powrotem. I mruczał do siebie: — Ja jestem kot nad koty! I nikogo się nie boję! Bo zarozumiałe to było kocisko jak mało kto. Nagle zatrzymał się. Wyciągnął szyję i wrzasnął na całe podwórko: — Baczność! Katarzyna! Tupi na ten okrzyk zapomniał o gniewie na Puszunia. Wsadził głowę w budę i szczeknął co tchu w płucach: — Katarzyna! Śpiochy! Pierwszy wyprysnął, jakby go sprężyna wyrzuciła, Ciapa. Za nim wysunęła się Imka. Po niej, przeciskając się jedno przez drugie, przewalając się, kotłasząc z piskiem i awanturą, gramolił się psi drobiazg: Laluchna i Pieprzyk. Ciapa puścił się w przymilnych podrygach ku Katarzynie. Za nim biegł trop w trop Laluś. No i Pieprzyk. Zataczały się na miękkich jeszcze ze snu nóżkach, wpadały na siebie, przewracały się. Aż wreszcie dopadły do Katarzyny. Wspięły się do jej kolan i podrygiwały ku niej tak zabawnie, że Katarzyna spojrzała na nie łaskawie i powiedziała wcale przyjaźnie: — Tak wam się spieszy do jadła, co? Tupiego aż zemdliło na ten widok z obrzydzenia. Odwrócił się od podwórza ogonem. — Ani za grosz nie ma to psiej godności! A wszystkiemu winien ten lizus Ciapa — warczał pod nosem i krzywił się tak, jakby miał ocet na języku. A Puszek przeczekał, aż Katarzyna znalazła się w kurniku. Zeskoczył wtedy z parkanu. I chyłkiem, tuż przy samej ścianie, żeby się Katarzynie jak najmniej nasuwać na oczy, sunął ku otwartym drzwiom kuchni. Zobaczył to Tupi i woła: — Puch! A ty dokąd? Wróć! Zmalujesz co w kuchni, a na kim się skrupi? Na nas! Wróć, powiadam ci, Puch! Ale Puszunio nawet się nie obejrzał. Smyrgnął w otwarte drzwi. I tyle go widzieli! 166 II ... .-ął i .m ¦te Tupiego aż poniosło ze złości na Puszunia. Skoczył do kocicy. — Imka! Jak ty chowasz swoje dzieci? Nie widzisz to, co twoja pociecha wyprawia? Imka zabierała się właśnie do mycia. Nie była więc skora do rozmowy. Spojrzała też z góry na Tupiego i pyta półgębkiem: — Która? — Ona się pyta, która? — zaperzył się Tupi. — Tyle ich już miałam, mój drogi. Nic dziwnego, że nie wiem, na które z moich dzieci się gniewasz! — mruknęła niewyraźnie, bo właśnie wodziła łapką po pyszczku. — Twój Puch się stawia! Narwie się na lanie. Jeśli nie ode mnie, to na pewno od Katarzyny! — krzyknął Tupi, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Imka przerwała na chwilę mycie. Spojrzała na Tupiego. I zaśmiała się: — Więc o to ci chodzi! — O to! Właśnie o to! Ten twój Puch wśliznął się teraz do kuchni. On tam coś zmaluje, a na nas, psach, się skrupi. — Ty zawsze pilnujesz porządku na podwórzu, mój Tupi! Ale nie bierz sobie tego zanadto do serca — uspokoiła go Imka. — Mój Puszek jest już dość duży na to, żeby sam dostał lanie od Katarzyny, jeśli naprawdę co spsoci. A zresztą! Daj mi spokój! Mam ja teraz inne kłopoty na głowie — mruknęła i zabrała się z powrotem do mycia. — Wałęsasz się nie wiadomo gdzie! Nigdy cię teraz nie ma na podwórzu — burknął na nią Tupi ze złością. Na to już Imka nie odpowiedziała ani słowa. Nie mogła. Zajęta była myciem krzyża tuż nad ogonem. A wiadomo powszechnie, że jest to najtrudniejsza część kociej toalety. Skończyła. Skoczyła na daszek, potem — na płot. Z płotu na ulicę. Tam się rozejrzała na prawo, na lewo. I szybko jak strzała przebiegła na drugą stronę. Hycnęła na parkan ogródka naprzeciwko. I już jej nie było. A Tupi widząc, że nic nie wskóra u Im- 167 ki, skoczył do Puszka, który się zatrzymał przy kuchennych drzwiach. — Już ja cię nauczę moresu! Ty rozpuszczony bębnie! — odgrażał się. Ale go nie nauczył. Bo nim dotarł do kuchennych drzwi, usłyszał za sobą głos Katarzyny: — Gdzie? Gdzie? To ty nie wiesz, Tupi, że teraz nie czas łazić koło domu? A że za Tupim już skradał się Ciapa i sadził na koślawych nogach psi drobiazg, Katarzyna wykrzyknęła tylko jedno słowo: — Trzepaczka! I to wystarczyło! Tupi, nie oglądając się, dał susa w bok. Wpadł na Ciapę. Potoczyli się obaj po przymurku. Wpadli na psie niemowlęta. Pieprz uderzył łepetyną o psią miskę, aż brzęknęło. Laluch-na, pobity przez Ciapę, wytrysnął w powietrze jak fontanna. I plasnął na brzuszek w balię pełną mydlanej wody. Zostawiła ją Katarzyna po praniu po to, żeby spryskać mydlinami róże, na których pokazały się mszyce. — Ratunku! Ratunku! — darł się wniebogłosy nieszczęsny topielec chlapiąc się w mydlinach, aż się pieniły. Lecz nie miał go kto ratować. Bo Pieprzunio, po rozbiciu miski, skoczył na oślep przed siebie. I wpadł na koguta Biała-sa, co właśnie wyprowadzał kury z kurnika. Czy wziął lanie? Takie, że kaczor Kacperek, co przyglądał się temu z daleka, kwaknął do swej żony Melańci: — Tak mi się widzi, Melańciu, że kogut kuje dziobem i okłada skrzydłami tego psiego malca, co mu wpadł pod nogi. — Nie mylisz się, Kacperuniu — odkwaknęła mu na to Me-lańcia, która zawsze zgadzała się z mężem. — Gdzie pies bierze lanie, tam pokój nastanie — powiedział na to Kacperek jedno z najulubieńszych swoich kaczych przysłów. Postał chwilę, popatrzył na to, co się działo, to jednym okiem, to drugim. Woła na Melańcię: — Idziemy! W korytkach już nic nie ma! Więcej nam nie dadzą. A kaczka tylko wtedy żyje, kiedy je i pije! Jazda! 168 I wytoczył się dość rączym dyrdaczkiem z kurnika. Ominął starannie Białasa i nieszczęsnego Pieprzunia. Za nim przetelepała się Melańcia. Postali chwilę. I ruszyli zgodnie kłuskiem ku przełazowi pod parkanem. Były to kacze drzwi do ogrodu. Po drugiej stronie parkanu Kacperek się zatrzymał. Zamajtał żwawo kuperkiem, jak robił zawsze, kiedy był czemuś rad. I kwa-knął do Melańci: — Tak mi się zdaje, jakby i ten drugi szczeniak popłakiwał, co? — Dobrze ci się zdaje, mój Kacperuniu! — zapewniła go Melańcia. — Gdzie dwa psy biorą lanie, tam kaczy raj nastanie! — kwak-nął i ruszył przodem. — Dwa razy lanie, gdzie raj nastanie — powtórzyła za nim po cichu Melańcia. Kacperek stanął. Obejrzał się na żonę. Kiwnął z pasją głową. — Już ci tyle razy mówiłem, żebyś nie powtarzała po mnie tego, co ja mówię! — Bo co, Kacperuniu, bo co? — dopytywała się Melańcia zaniepokojona. Kacperek popatrzył na nią, kiwnął z politowaniem głową. — Bo ty nie masz pamięci do wierszy! — kwaknął i potelepał prosto ku sadzawce. A biedny Laluchna wykaraskał się jakoś z balii. A że go mydło szczypało w oczy, więc się rzucił przed siebie, nie patrząc gdzie. No i wpadł na Pieprza! Co gorzej — i na Białasa! I jego to popłakiwanie słyszał zza płotu Kacperek. — Mają dość — powiedział sobie wreszcie kogut. I gdaknął na kury: — Panie będą łaskawe ze mną. Tylko spokojnie! Proszę się nie denerwować tą drobną przygodą. I stąpając godnie, wiódł swoje żony na wzgórek piasku przy bramie. Pieprz, jak tylko nieco oprzytomniał, skoczył z wymówkami do Laluchny: — Takiś ty! Ani ci do głowy przyszło mnie ratować! Byliby się niezawodnie wzięli zaraz za łby, żeby nie Tupi. 169 — Cicho, smyki — warknął na nich. — Tylko bez bójek! Zresztą, o co się gniewać? Jeszcze się taki na naszym podwórzu nie znalazł, co by od trzepaczki nie stracił głowy. Braliśmy tą trzepaczką wnyki od Katarzyny wszyscy, ilu nas tu było. III A Puszek, sprawca całego zamętu, ani dbał o to, co się na podwórzu wyprawia. Wsunął się za drzwi. Przycupnął. Nasłuchiwał. Cicho było jak makiem siał. Dał więc susa przed siebie. I znalazł się na środku korytarzyka, co łączył kuchnię z drzwiami na podwórze. — Dobra nasza! Nie widziała mnie! — zamruczał, bardzo z siebie zadowolony. Postawił zaraz nad sobą ogon jak świecę. Zrobił minę godną i wspaniałą. Drobnymi kroczkami ruszył w stronę kuchni. Stawiał łapki jedna przez drugą. A przeginał się idąc jak baletnik. — Jestem kot nad koty! — mamrotał i puszył się z dumy. Stanął na progu kuchni. Pociągnął nosem. Skrzywił się. — Oczywiście! Ta Katarzyna! Potrafi się tylko gniewać. A kiedy idzie o przyniesienie mleka, to zawsze się spóźnia — mruczał, do głębi oburzony. Obszedł kuchnię. Wytarł się o kafel to jednym bokiem, to drugim. — Za grosz nie ma porządku w tym domu! Mleka ani poświeć! O śniadaniu ani marzyć. Zimne wszystko jak lód! — I tak był tym domowym nieładem dotknięty, że się wahał, czy warto zaglądać na blachę. Ale się wreszcie zdecydował wskoczyć. — Dla samego porządku! Muszę przecież zobaczyć, co się tam dzieje. Nad swoje spodziewanie zastał na blasze dwa garnki. Obydwa były zakryte pokrywkami. Puszek obszedł dookoła większy garnek. Wsadził nosek pod pokrywkę. Zaciągnął się zapachem. — Woda — skrzywił się z niesmakiem. I zajął się mniejszym. Obwąchał go starannie. Podważył łapką pokrywkę. Pokrywka 170 jczywiście spadła. Puch, nie oglądając się na nic, równymi nogami skoczył na szafę. — Co za porządki! — wyrzekał, wciśnięty za kamienny słój, co stał głęboko, tuż przy ścianie. — Nawet nie można dotknąć pokrywki, żeby nie leciała z hałasem na ziemię! Posiedział długą chwilę za słojem, wystawiając na kuchnię tylko jedno oko, i to bardzo niepewnie. Ale na brzęk pokrywki nikt się nie zjawił, więc się powoli ośmielił. Rozejrzał się. Wyszedł zza słoja. Jeszcze raz obejrzał się dookoła i znów nastawił nad sobą ogonek. I znów był godny i nieustraszony. Przeszedł się po krawędzi szafy tam i z powrotem. Skoczył na blachę. Zajrzał do garnuszka. — Co też to może być? — zastanawiał się głęboko na widok dziwnej białawej galarety wewnątrz garnka. Powąchał. Pachniało to jakby bułką czy też kluskami. — Nie spodziewam się po tej papce nadzwyczajnych rozkoszy, ale spróbować nigdy nie zawadzi — mruknął do siebie. I zapuścił łapkę w galaretę. Wyciągnął. Z pazurków zwisał mu długi, gęsty sopel. — Nadzwyczajne! — zdziwił się Puszunio. Polizał sobie, posmakował. — Do niczego! Jałowe i ckliwe! — stwierdził z obrzydzeniem. Otrząsnął ze wstrętem łapkę. Koniec sopla odpadł. Ale została jeszcze dość spora poduszka galarety na pazurkach. Otrząsnął łapkę jeszcze raz. Poduszka nie odpadła. — Wylizać? — zastanawiał się. — E, lepiej wytrzeć! — postanowił. A trzeba wam wiedzieć, że Katarzyna trzymała zawsze na blasze nieco skrawków zużytego papieru. Używała ich na podpałkę. O te to skrawki papieru postanowił Puszunio wytrzeć zbrukaną swoją łapkę. Ano, dobrze. Stawia więc łapkę na pasek papieru. Wyciera. Raz, drugi, trzeci. Chce podnieść łapkę. Nie może. Szarpnął. Na nic. Potrząsa łapką i potrząsa. Papier szeleści, wiewa w powietrzu, ale ani myśli odpadać. Puszunio się zawziął. Targa papierem i targa. Papier fruwa. Miga Puszuniowi przed oczyma. Ale wciąż trzyma się łapy. Ani go oderwać. Cóż więc miał począć nieszczęsny Puszunio? Przyparł drugą łapką uparty 171 papier. I drze tamtą do góry. Wydarł. Ale cóż? Papierzysko uczepiło się znów tej łapki, na której go przedtem nie było. Znów chce sobie pomóc wolną łapką. Ale gdzie tam! Przy jednej i drugiej łapce już fruwają mu płachty papieru. — Niedobrze! — zaniepokoił się nie na żarty. — Całkiem niedobrze. Ale nie traćmy odwagi. Musimy się uporać z tym papierem, żeby tam nie wiem co! Usiadł na blasze. I zaraz podskoczył do góry. Poczuł pod ogonkiem coś mokrego. Chce się obejrzeć, zobaczyć, na czym siedzi. Ani gadania. Nie widzi za sobą nic, tylko znów białą płachtę papieru. Skoczył przed siebie! Biała płachta fruwa za nim. Zakręcił się w kółko na miejscu. Biała płachta kołuje się z nim razem. Tyle tylko zyskał na tych wywijasach, że przewrócił garnczek. I że klejka papka rozlała się gęstą plamą po całej blasze. — Nie będę nigdy próbował tego białego paskudztwa! — zarzekał się uroczyście Puszunio. Ale i to niewiele pomogło. Całe futerko miał już utytłane w tej klejkiej galarecie. Od łba do ogona oblepiony był gazetami tak, że go poznać nie można było. A tak się zawziął w tej walce z papierem, że ani widział, ani słyszał, co się koło niego działo. Toteż ani się spostrzegł, kiedy w drzwiach stanęła Katarzyna. Spojrzała na blachę. I woła: — A to co? Gazeta sama skacze po kuchni? Ale że skądś zza gazet mignął jej w oczach koniuszek kociego ogona, więc się domyśliła, kto to „skika" po kuchni w gazetach. Katarzyna łap za ścierkę i po Puszuniu. Ale nie trafiła! Bo Puszunio odbił się od blachy jak piłka. I spadł na stół kuchenny. Stały na nim filiżanki i inne naczynia przygotowane do śniadania. Co się tam działo, trudno opisać! Imbryk wpadł na filiżankę. Czajnik zatańczył na dziobku. A łyżeczki sypały się na ziemię jak deszcz. — O rety! — krzyknęła na ten widok Katarzyna. I do kota! Chce go złapać! Ale Puszuniowi wcale na tym nie zależy, żeby wpaść w ręce Katarzynie. Strącił co prawda dwie filiżanki i ma-selniczkę na dodatek, ale już jest na ziemi. Katarzyna do niego ze ścierką. Pacnęła z góry! Trafiła! Tym razem trafiła! Ale na nieszczęście nie w kota! W drobny mak się rozpadł piękny porcelanowy koszyczek, który Krysia dostała od 172 Lusi Patynówny na imieniny. A Puszunio siedzi już głęboko pod szafą. I ani drgnie. — Niech złe minie! Niech złe minie! — powtarza sobie cichutko. I nasłuchuje. Katarzyna załamała ręce z rozpaczy. — Cały krochmal rozmazał po blasze. Trzeba będzie teraz wszystko szorować, czyścić. Skaranie boskie z tym kotem — wyrzeka. — Teraz albo nigdy! — mruknął do siebie, słysząc to, Puszunio. Przypłaszczył się, jak tylko mógł. Przypadł do podłogi. I skrada się. A Katrzyna już ma w ręce szczotkę. Już się nachyliła. Już wsunęła szczotkę pod szafę. Już słychać, jak włosie szura po papierze, co oblepia Puszunia. — Tylko śmiało! Bez oglądania się na nic! — powiada sobie Puszek. Smyrg spod szafy! Na prawo! I w drzwi! — Uf! Udało się — odetchnął z ulgą, siedząc głęboko pod komodą w jadalnym pokoju. — Cóż za przykry charakter ma ta Katarzyna, to przechodzi kocie pojęcie! Nie dość, że stawia na kuchni jakieś paskudztwa. Że je przykrywa tak niestarannie, iż pokrywki same spadają! Że to paskudztwo jest nie do jedzenia! Ale jeszcze chwyta za szczotkę! I za co? O te kilka strzępków papieru, co się do mnie uczepiły? Wstyd! — Parsknął z obrzydzeniem. I obejrzał się za siebie. — Żeby nie ten wielki kawał papieru, co mi wisi na ogonie, tobym już nie miał na sobie ani zrzyneczka! — stwierdził zadowolony. — Reszta została na szczotce Katarzyny. Niech je sobie ma, skoro jej na nich aż tak zależy! — zaśmiał się, już zupełnie pogodzony z losem. IV Puszunio przez dłuższy czas nie ruszał się jednak spod komody. Słyszał, jak Katarzyna miotała się po kuchni. Później usłyszał, jak trzasnęły drzwi od pokoju, te, przez które udało mu się wymknąć. Puszek ani drgnął, ale serce uciekło mu w pięty ze strachu. Dopiero kiedy zamknęły się drzwi z kuchni na korytarzyk, a później drzwi od korytarzyka na podwórze, Puszek 173 odetchnął. Był już pewien, że Katarzyny w domu nie ma. Wysunął się ze swej kryjówki. Przeciągnął. Próbował nastawić ogon. Ale właśnie z tym ogonem było najgorzej. Bo jakże tu stawiać godnie ogon do góry, kiedy właściwie nie ma przyzwoitego kociego ogona, tylko papierowy żagiel. — Trzeba z tym skończyć! — powiedział sobie Puszunio. — Nie mogę wyglądać jak strach na wróble! Rozejrzał się po pokoju. Zobaczył stolik okryty serwetą. — To jest właśnie coś dla mnie! — ucieszył się. I począł się przechadzać pod serwetą tam i z powrotem, tam i z powrotem. A mierzył tak, żeby frędzle serwety muskały go po ogonie. Przeszedł się tak ze trzy, może cztery razy. Poczuł, że nic mu już nie obciąża ogonka. Obejrzał się. Skrawek gazety przylepił się do frędzli i chwiał się lekko w powietrzu. — No, nareszcie! — odsapnął z ulgą Puszunio. Podniósł ogon. Postawił go sztywno nad sobą. Zrobił minę godną i wspaniałą. I drobnymi kroczkami ruszył przed siebie. A stawiał łapki jedną przez drugą i przeginał się jak w tańcu. — Jestem kot nad koty! — mamrotał, bardzo z siebie zadowolony. Postanowił pójść na górę do Krysi. — Trzeba zobaczyć, co robi nasza Krysia. Czy jeszcze śpi, czy też już otworzyła oczy. Bardzo ją lubię! To najprzyjemniejszy człowiek w całym domu. Jest delikatna. Miła. Zawsze ma dla mnie dobre słowo! Idąc, po drodze zatrzymał się przy kredensie. — Spieszy mi się do. Krysi, to prawda. Ale nie mogę minąć kredensu! — usprawiedliwiał się sam przed sobą. Wsadził nosek w szparę drzwi. Zaciągnął się zapachem. — Jest! — mruczał. — Na pewno jest mięso! Czuję je wyraźnie. O, jest i ciasto! Takie słodkie ciasto! Czyżby to samo ciasto, które mi wczoraj dała Krysia? Tak je czuję, jakbym już je miał na języku! Ach, ach, ach! — zaciągnął się, aż mu dech zapierało. Nie dość mu było zapachu, co zalatywał do niego z dołu. Więc się wspiął na łapki i wodził noskiem wzdłuż szpary z góry na dół i z dołu do góry. — No, kiedy już wiemy, co nas czeka, spróbujemy tych frykasów — postanowił. 174 Usiadł koło drzwi. Wpuścił pazurki w szparę. I szarpnął. Drzwi ani drgnęły. Szarpnął drugi raz mocniej. Ani o włos lepiej. Szarpnął trzeci — to samo. Szarpnął czwarty raz, z całych sił — ani dudu! Odbił się od ziemi i skoczył na kredens. A nuż tam znajdzie coś ciekawego. Rozgląda się. Nie zobaczył jednak na kredensie nic oprócz szklanego spodeczka. Było w nim sporo cukru. Katarzyna zapomniała najwidoczniej zabrać go do kuchni. Krążyły nad nim muchy. I to się Puszkowi bardzo nie podobało. — Wszędzie pełno tych darmozjadów! — oburzył się. Skoczył. Muchy rozleciały się w mig. Puszunio usiadł przy spodku. I tak sobie od niechcenia, bo nie był zupełnie pewien tego, co jest na spodeczku, sięgnął z lekka do cukru łapką. Oblizał. — Niezłe — powiada — wcale niezłe! Byłoby nawet zupełnie dobre, żeby nie smak tamtej papki, co mi oblepiła łapy. — Sięgnął drugi raz. Nabrał więcej cukru. Znów oblizał. Tym razem bardzo starannie. — Zupełnie dobre! Pycha! — cmoknął ze smakiem. I odtąd już raz za razem zapuszczał łapkę w cukier. A robił to tak prędko i nieuważnie, że cukier rozsypywał się dookoła niego. A że nie siedział spokojnie, tylko się kręcił, a futerko miał mokre od krochmalu, więc cały rozsypany cukier zabrał na siebie. Ale Puszunio ani o to dbał! Pracował przy tym cukrze i pracował, do pokąd nie wybrał ostatniego kryształka. Oblizał się wtedy smakowicie i mruknął: — No, mamy dość! Niczego więcej już tu nie znajdę! Jazda! Chce się poderwać i wstać, coś mu jednak przeszkadza. Ogląda się. Widzi wyraźnie, że przylgnął do papierowej serwetki, na której stał spodek z cukrem. Szarpnął się. Pociągnął serwetkę. Zeskoczył. I ledwo dotknął łapkami podłogi, zamroczyło mu się w oczach. — Już nigdy nie będę! — wrzasnął dzikim głosem i skoczył na oślep przed siebie. Ocknął się dopiero przy oknie, za firanką. Obejrzał się za siebie. Bardzo ostrożnie. I nie zobaczył nic więcej, tylko spodek. Spodek ten zatoczył po podłodze koło w jedną stronę, zatoczył w drugą. I przewrócił się dnem do góry na dywanie. A serwetka jak chorągiew powiewała z kredensu. Puszunio uspokoił się. 175 — Będę miał guz na głowie od tego spodka — skrzywił się. I poczuł nagle, że aż go mdli od tego słodkiego smaku, którego miał pełno w pyszczku. — To wszystko przez tę kleistą galaretę — wydziwiał. — I żeby też takie obrzydliwości trzymać w kuchni. Od tych wyrzekań wcale mu się lepiej nie zrobiło. Zaczął więc rozglądać się po jadalni za czymś, czego można by się było napić. Na okrągłym stoliczku stał bukiet nasturcji. — Gdzie są kwiaty, tam bywa też czasem i woda — uradował się i już był na stoliku. Obszedł klosz z kwiatami dokoła. Nasturcje były tak natłoczone, że dostać się do wody nie sposób. — Po wpychać tak kwiaty, żeby się ruszyć nie mogły! To niesłychane! — parsknął oburzony. Aby ulżyć kwiatom, zaczął je zaraz wyciągać z klosza. Jeden po drugim. I układać równo na serwetce. Zrobił już wcale niezły klombik. Cofnął się. Spojrzał. Powiada zadowolony: — Tak! Teraz wygląda zupełnie inaczej! Prawie tak, jak w ogrodzie. Oparł się obydwiema przednimi łapkami o krawędź klosza. Wpuścił łebek do środka. Pociągnął łyk wody. Niewygodnie mu było. Więc się poprawił. Znów wpuścił łebek. Znów próbuje pić. Znów się poprawia. I nagle, jak nie skoczy do góry! Frunął w powietrzu jak ptak. Co się stało? Ano nic wielkiego., tylko stolik był wywrotny. No i Puch fiknął kozła na podłogę. — Ratuj się, kto może! Ale nie bardzo można było myśleć o ratunku. Klosz od kwiatów upadł na podłogę. Woda zalała kota od głowy do ogona. Puch, wróg mycia, dostał taki prysznic, że ani jednego włoska nie było na nim suchego. Wykaraskał się jednak spod klosza. Naparskał, nakichał. A kiedy oprzytomniał, czmychnął co tchu na schody. Wspinając się ze stopnia na stopień, oglądał się za siebie. Z futerka kapały duże krople lepkiego czarnego błota. Obsiadły je gęsto muchy. 176 — No, no, no — dziwił się na ten widok Puch. — Że też tym muszyskom tak smakuje woda po nasturcjach! Ale nie miał czasu dłużej się zastanawiać nad dziwacznymi upodobaniami much, bo drzwi od pokoju Krysi miał już przed nosem. V Wszedł i oznajmił z powagą: — Jestem. Dzień dobry, dzień dobry! Krysia jak zawsze spała z nosem utkwionym w poduszki i głową zasłoniętą kołdrą. Nie słyszała więc uprzejmego powitania Puszunia. Za to spod kołdry, gdzieś w nogach Krysi, wysunęła się zaspana kocia mordysia, czarna o żółtych oczach. Ziewnęła szeroko, otrząsnęła się i pyta: — Tyś tu po co? Nie przeszkadzaj naszej Krysi spać! — Filemonek cacany, jak to się stawia! — burknął na to jadowicie Puszunio. — Nie jestem żaden Filemonek, tylko Czarnuś — oświadczyła czarna mordysia z godnością. Wygrzebał się spod kołdry. Przegiął grzbiet w piękny pałąk. Ziewnął jeszcze raz ze smakiem. Spojrzał na Puszunia. I powiada: — Jak ty wyglądasz, Puch? Nie pamiętasz, co nam zapowiadała nasza mama? Obudziłeś się, to nie zwlekając zabieraj się do mycia! — A któż ci to powiedział, że ja się nie myłem? — oburzył się Puszunio. — Utytłany jesteś w błocie po uszy! — wymówił mu Czarnuś. — Miałem przygodę — szepnął tajemniczo Puch. — Jaką? — zaciekawił się Czarnuś. I przysunął się też do Puszka, gotów słuchać. Ale Puch nie kwapił się do zwierzeń. — Najpierw sam się umyj, ty ancymonku maminy! Nie będę gadał z byle brudasem! — mruknął z góry na Czarnusia. Czarnuś się zawstydził. I zabrał się zaraz do mycia. A Puszunio spojrzał na siebie. Zobaczył, że rzeczywiście siedzi w kałuży, bo woda ściekała z futerka na podłogę. 12 — Opowiadania wybrane 177 — Niedobrze! — mruknął do siebie. — Trzeba się wysuszyć. Może nie będą za mną tak latały te natrętne muszyska. A od much rzeczywiście aż się roiło. Obsiadły mokre plamy na podłodze. Czerniło się od nich na futerku Puszunia. Rojami krążyły mu nad głową. — Wysuszyć się! Dobrze to mówić! Ale jak to zrobić? — zastanawia się Puszunio i rozgląda po pokoju. Zobaczył, że z krzesła, tuż przy łóżku Krysi, zwiesza się coś białego. Prawie do samej ziemi. — To jest właśnie coś dla mnie! — powiedział sobie. I zaczął pod tą białą płachtą chodzić tam i z powrotem. Ocierał o nią to grzbiet, to boki, to mordysię, to ogonek. A co przeszedł pod świeżo upraną sukienką Krysi, to oglądał się za siebie. — Do sądnego dnia mogę tak spacerować i ani trochę nie wyschnę! — zniecierpliwił się. Szarpnął łapkami sukienkę. Ściągnął ją z krzesła na podłogę. Rzucił się na nią brzuszkiem tak, jakby pływał. Przejechał się w jedną stronę. Przejechał w drugą. Przepłynął na jednym boku, przepłynął na drugim. Usiadł. Obejrzał się dokładnie. — No, będę miał na razie dość! — powiada. Czarnuś przerwał mycie i spojrzał na Pucha. Skrzywił się. — Zobacz, Puch, jakie ty masz posklejane futro. Całe w strąkach. Puszunio obejrzał się po sobie. — Wielka mi rzecz! Żebym był taki laluś, jak ty, tobym się wylizał na gładko! — przyciął Czarnusiowi, którego futerko lśniło już jak atłas. I tak sobie, na złość Czarnusiowi, żeby mu pokazać, że i on, Puszek, może być gładki, kiedy mu na to przyjdzie fantazja, liznął się po fartuszku na piersiach. Liznął się i zdębiał! Poczuł na języku smak tak rozkoszny, jak wtedy, kiedy wybierał cukier ze spodeczka. Mlasnął językiem z zadowolenia. I jak nie zacznie wodzić ozorkiem po swoim futrze. Mył się jak chyba jeszcze nigdy dotąd. A mruczał z zadowolenia tak, że Czarnuś nie wytrzymał i pyta: — Coś taki rozradowany? Puszunio spojrzał na niego. 178 — Ancymonek ty jesteś, bo ancymonek! Ale niech cię tam. Znaj moją łaskę. Pozwalam ci wylizać koniec mego ogona! — powiada i obraca się do Czarnusia ogonkiem. — Koniec ogona? — zdziwił się Czarnuś. — A co mi po tym? — Chcesz — dobrze. Nie chcesz, to nie trzeba! Zobaczysz, że pożałujesz — mruknął Puszunio. Czarnuś się wahał. Stał na brzegu łóżka i rozmyślał: „Skoczyć na podłogę czy nie skoczyć?" Ale się zdecydował skoczyć. Przysunął sobie łapką koniuszek ogona Puszunia. I tak sobie, więcej z ciekawości niż z przekonania, liznął pędzelek białych kłaczków. — Wyśmienite! — mruknął. — Smakuje zupełnie tak, jak to, co jest na dnie filiżanki, z której nasza Krysia pije. A na Puszuniowym ogonie rzeczywiście zebrało się najwięcej cukru. I nie zmyła go woda. Bo kiedy Puchowi klosz wylał się na głowę, zadarty w górę ogonek wyszedł na sucho z tej przygody. — Doskonałe — pomrukiwał rozcmokany Czarnuszek. — A widzisz! — puszył się Puszunio. Ale żal mu się zrobiło, że Czarnuś tak na nim używa. Wyrwał mu więc ogon. I powiada: — Masz dość! Wyliżesz mi wszystko co najlepsze! — Jeszcze! Jeszcze! — dopomina się Czarnuś. — Dogoń mnie, to dostaniesz jeszcze! — mruknął Puch i skoczył na stół. Czarnuś za nim. Ze stołu skoczyli na szafę. Z szafy na podłogę. Z podłogi na okno. — Nie dogonisz mnie — miauknął Puch i wspiął się do góry po firance. Czarnuś się zawahał. I to go uratowało. Bo Katarzyna otworzyła właśnie na dole drzwi do werandy. Wionął przeciąg. Wywiał firankę poza otwarte okno. Razem z Puszuniem. — Ostatnia moja godzina! — pisnął Puch. Ale wczepił pazurki w firankę. I trzymał się. Z całych sił. Ale przeciąg wiewa firanką jak chorągiewką na słupie. Końce trzaskają, jakby kto palił z bicza. Puszunio nic nie słyszy, nic nie widzi! A serce mu bije jak młotem. 179 Katarzyna zamknęła drzwi werandy. Firanka opadła. Ale koniec jej oczywiście był za oknem! Opadł na balkon. — Ojej! — westchnął Puszunio — już myślałem, że się ta napowietrzna jazda nigdy nie skończy. Zsunął się po firance na balkon. Ale taki był tym lataniem zmęczony, że nie chciało mu się skakać z powrotem na okno. — Odpocznę tu, choćby tylko krótką chwilę — postanowił. Wyszukał sobie wygodne miejsce. W pełnym słońcu. Położył się. Ale wydało mu się, że drewniana podłoga jakby go nieco uwierała. Podniósł się więc. Przeszedł między prętami balkonu i wlazł do skrzynki. Rosły w niej wielkie szkarłatne petunie, duma i ukochanie Katarzyny. Puszunio położył się na tych petuniach. Ale grube łodygi nie dały się złamać. Puch począł deptać kwiaty, mościł się długo. Próbował tak i owak. — Niedobrze! — odrzekł w końcu. — Za wiele tego zielska. Począł od nowa ugniatać łodygi łapkami. Nareszcie dopiął swego. Z pogniecionych łodyg usłał sobie wygodne posłanie. Położył się, zwinął w kłębek. I dopiero wtedy smacznie zasnął. VI A Katarzyna sprzątnęła w kuchni ślady po Puszuniowych wyczynach i zabrała się do gotowania kawy. Obejrzała się, że nie wystarczy jej drzewa. I poszła do drwalki, zostawiając za sobą uchylone drzwi. Pierwszy spostrzegł to Laluś i powiada do Pieprzyka: — Widzisz? — Co mam widzieć? — burknął na to Pieprz niechętnie, bo był w złym humorze. Dokuczało mu to i owo po ożywionej rozmowie z Białasem. — Drzwi do kuchni! — szepnął Laluś. I już chyłkiem sunął na przymurek. — Nie zostawiaj mnie! — zawołał za nim Pieprz i już był na schodach. Pierwszy wsunął się w szparę w drzwiach Laluchna. Zaraz za nim Pieprz. Weszli do korytarzyka. Zatrzymali się. Nasłuchują. Cisza. 180 — Jazda! — szepnął Laluś. — Gdzie ty, tam ja! — odpowiedział mu na to Pieprzunio. Weszli do kuchni. Obiegli ją dokoła. Obwąchali wszystko, czego tylko mogli dosięgnąć noskami. Nie znaleźli nic ciekawego. — Samo mydło! — skrzywił się Laluś. — Szczotka i dobrze namoczona ścierka! — odpowiedział mu Pieprz. — Jakieś porządki! — stwierdził Laluchna. — Lepiej się też Katarzynie nie nawijać pod rękę! — zauważył przezornie Pieprz. Laluś nie odpowiedział nic na tę uwagę. Wparł się w szparę w drzwiach do pokoju jadalnego. Musiała je Katarzyna zamknąć w pośpiechu nie dość starannie, bo puściły. — Do kredensu! — rzucił za siebie Laluchna. — Do kredensu! — powtórzył za nim Pieprz. Dopadli do kredensu. Wsadzili noski w szparę w drzwiach. Zaciągają się rozkosznymi zapachami. Ale że Laluchna był silniejszy i większy od Pieprza, więc go wypchnął. I sam jeździł noskiem do góry i na dół. I wciąga w siebie przesłodkie wonie. — Jest kiełbasa! Na pewno jest kiełbasa! — mruczy i oblizuje się. A że miał dobre serce, więc mu się żal zrobiło Pieprza, że takiego cudnego zapachu nie powącha, i powiada do niego: — Chodź tu, Pieprz! Puszczę cię. Powąchaj sobie i ty tę kiełbasę. Tylko nie stój długo, pamiętaj! Ale Pieprz ani myśli korzystać z zaproszenia. — Wąchaj sobie sam! — odpowiada Laluchnie zdławionym głosem. Laluś ogląda się i widzi, że Pieprzunio obrabia spodek szklany, co leży na dywanie. — Coś ty tam znalazł? — pyta i już jest przy Pieprzuniu. Przetaczają spodek na prawo i lewo. Obracają nim. Zlizali do odrobiny cukier rozsypany na dywanie i na podłodze. — Dobre było — powiada Laluś i oblizuje się szerokim różowym jęzorkiem. — Wyśmienite! — potwierdza Pieprzunio. 13 — Opowiadania wybrane 181 — Co tak tu czuć? Coś jakby ciasto? — zastanawia się Laluchna i pociąga nosem. Pieprzyk wcale się nie zastanawiał. Zobaczył strzęp papieru przyklejony do frędzli od serwety. I już jest przy nim! Porwał w zęby. Oderwał. I ogląda się, gdzie by tu można było znaleźć spokojniejsze miejsce. — Oddawaj! — krzyknął na niego Laluchna. — To moje! — Bo niby co? — warknął Pieprz. I goni z papierem w zębach po pokoju. — Ja to pierwszy wywąchałem — warczy Laluchna i zabiega Pieprzowi drogę. — Ale to ja pierwszy chwyciłem w zęby! I nie oddam! — burknął półgębkiem Pieprzunio i zawinął z miejsca pod kanapę. Laluchna za nim. Pieprz schował się za kredens. Tam dopadł go Laluś. Wyrwał mu kawałek papieru. Podarł go zębami na strzępy. Nie znalazł w nim nic. —. Całe ciasto musi być w tamtym kawałku papieru! — powiedział sobie i skoczył do Pieprza. A Pieprzuchna w drzwi. Na progu dopędził go Laluś. Schwycił w zęby papier. I ciągnie do siebie. — Oddaj! — warczy. — Za nic! — odpowiada Pieprzunio. I wyrywa papier Laluch-nie. Lałuchna za nim. Pieprz brzdęknął głową o nogę fortepianu. Odbił się. Potoczył pod fotel. Lałuchna chciał go schwytać w locie. Skoczył. Ale źle wymierzył, bo na śliskiej posadzce podwinęła mu się noga. Przewrócił się na wznak. Z rozpędu pojechał po podłodze aż pod półkę. I tak się mocno wbił pod nią, że nie mógł obrócić się w ciasnym miejscu. — Pieprzuniu, ratuj! — pisnął w rozpaczy zdławionym głosem. Ale Pieprzunio ani myślał go ratować. Rozsiadł się pod fotelem. Przycisnął łapką papier do podłogi. I drze! Podarł. Spojrzał na strzępki i srodze zawiedziony woła do Lalunia: — W tym papierze był tylko zapach ciasta, wiesz? — Nie może być? — zdziwił się Laluchna, który już wykara-skał się spod półki. 182 Podbiegł do Pieprza. I obaj obwąchali starannie kawałeczki papieru. — Pachnie ciasto, a nie ma go! — powiada Laluś. — Nie ma — godzi się Pieprz. — To jeszcze jeden figiel Katarzyny — westchnął Laluchna. I nagle trącił Pieprza łapką. — Widzisz? — szepnął. — Co? — pyta Pieprz zaniepokojony. — Kałuża na podłodze! — mówi Laluchna i pokazuje Pieprzowi. — W nogi! Bo na kogóż znowu będzie, jeżeli nie na nas! — warknął na to głucho Pieprz. — Co tchu! Każdej chwili szkoda! — pisnął w odpowiedzi Laluchna. I przypłaszczyli się przy ziemi. Już suną w stronę drzwi. Już są na progu. Tylko krok i podwórze. Aż tu nagle, jak spod ziemi, wyrasta przed nimi Katarzyna. — To nie my! — wrzasnęli obaj zgodnie na jej widok. — Nie my! — Ale na nic się te wrzaski nie zdały. Katarzyna już dostrzegła kałużę. I przewrócony stolik! I serwetę na podłodze. Ha, niedobrze było! Naprawdę niedobrze! Ale czy to jest sprawiedliwość dla psa na świecie? Wzięli, co mieli wziąć. A kiedy znaleźli się na podwórzu, powiada do nich Tupi: — A co, nie mówiłem, że Puch nabroi, a na was się skru- Pi? Za parkanem w ogrodzie Kacperek nasłuchiwał przez chwilę psich wyrzekań. Majtnął ogonkiem z zadowoleniem. I powiada do Melańci: — Najmilej jest w takim domu, gdzie szczenię nie dokucza nikomu! Meiańcia już otworzyła dziób, żeby powtórzyć to kacze przysłowie. Ale Kacperek spojrzał na nią groźnie, że zatrzasnęła dziób bez słowa. Kacperek zamajtał kuperkiem z nieprawdopodobną szybkością. Musiał tym razem być bardzo rozradowany. 183 VII Foks Ciapa, jak to Ciapa, znał ludzi na wylot. Wiedział dobrze, co, komu i jak. Widział on porażkę Laluchny i Pieprza. Był pewien, że Katarzyna już znalazła winowajców. Że się uspokoiła. I że nadszedł czas, by bez obawy można było wejść do kuchni. Wsunął się też w otwarte drzwi. A już od progu majtał jak najuprzejmiej kikutkiem ogona. No i uśmiechał się serdecznie. Zobaczył, że Katarzyna bierze ścierkę. — Rozumiem — powiada do niej. — Szczeniaki, te dokuczliwe szczeniaki, zbroiły coś i trzeba po nich sprzątać! Ile to pani Katarzyna ma przez nie roboty w tym domu, to pojęcie przechodzi! Ruszył przed Katarzyną do pokoju. Ale na wszelki wypadek trzymał się dość daleko od ścierki. Przysiadł pod fortepianem i uważał. A raz po raz popiskiwał współczująco: — Co też to zamieszania w domu z takimi szczeniakami! Ile to niepotrzebnego kramu z takim niewychowanym drobiazgiem! A kiedy Katarzyna poszła do kuchni po kubeł, bo wody na podłodze było za wiele, żeby ją ścierką zgarnąć, Ciapa podreptał za nią. — Chodzisz za mną jak cień! — wymówiła mu Katarzyna, ale bez złości. Ciapa w odpowiedzi na to zamajtał przymilnie ogonkiem. Wrócił z Katarzyną. I tym razem przyglądał się spod stołu, jak zbierała wodę. Nagle spojrzał w stronę sieni. Zobaczył roje much. Unosiły się one nad stopniami schodów. — Co one tam widzą? — zastanawiał się. — Przepraszam panią, ale muszę się przekonać — powiedział do Katarzyny. I podreptał na schody. Zobaczył półwyschnięte plamy pozostawione przez Pucha. Błyszczały one jak lakier. — Sio! — zawołał Ciapa na muchy. Powąchał. Liznął — słodkie. Na pewno słodkie! — Sam cukier! — mruknął do siebie i zabrał się do słodkich plam. 184 Zlizał najpierw plamę u podstawy schodów. Zlizał później tę na pierwszym stopniu. Zlizał na następnym. I tak szedł coraz wyżej i wyżej. Aż stanął przed progiem pokoju Krysi. Zajrzał. Zobaczył Czarnusia. Miotał się on na czymś białym na ziemi. — Co ty tam robisz, Czarny? — spytał. — Łowię muchy! — odpowiedział Czarnuś. — Nie przeszkadzaj mi! I skoczył z rozpędu do jakiegoś wielkiego muszyska, co polaty-wało nad sukienką Krysi. Ciapa spojrzał na niego z pogardą. — Muchy mu się łowić zachciało. Patrzcie no smarkacza! — mruknął pod nosem. Powąchał sukienkę. Pachniała bardzo dziwnie. Zastanawiał się, co by to mógł być za zapach. Aż tu nagle usłyszał tuż koło ucha niepokojące brzęczenie. Dobrze sobie znajome brzęczenie. Zbyt doświadczony był na to, żeby nie wiedzieć, czym grozi spotkanie z takim bzykadłem. — Pszczoła! — wrzasnął do Czarnusia. — Nie rusz! Ale już było za późno! Czarnuś skoczył do pszczoły. Już ją miał w pazurkach. Wymknęła mu się! I rozwścieczona, jak kula, uderzyła w nos Ciapy. Ciapa skoczył do góry. Opadł. Rzucił się na oślep przed siebie. Trafił na sukienkę Krysi. Zaczął się w niej tarzać. Orać ją nosem. Wsunął się pod nią. Zrzucił z niej osłupiałego Czarnusia. I nakryty sukienką jak peleryną, biegł na złamanie karku po schodach. No i wpadł na Katarzynę! — Coś ty zrobił z Krysiną sukienką?! — krzyknęła Katarzyna na widok Ciapy. I do niego! Czy była trzepaczka w robocie? Nie. Ale za to mokra ścierka! Ta od podłogi! Ciapa skoczył z werandy jak z procy. Wpadł na podwórze i schował się w budzie. 186 i A Tupi, który zawsze uważał na wszystko, co się dzieje na podwórzu, widział oczywiście sromotny powrót Ciapy. Powiada też do niego: — A widzisz! Nie podlizuj się na drugi raz Katarzynie! Na co mu Ciapa odmruknął zbolałym głosem z budy: — To pszszszczczooooła! — Jak ty gadasz? — zdziwił się Tupi. — Żeby ciebie tak ucięła pszczoła, jak mnie, to byś jeszcze gorzej bełkotał niż ja — odburknął jednym tchem Ciapa i zaszył się głęboko w słomę. A wystraszony wrzaskiem Ciapy Czarnuś skoczył na łóżko Krysi. Tak gwałtownie, że ją obudził. Coś jej opowiadał o strasznych Ciapinych przygodach, ale Krysia tego zrozumieć nie mogła. Zresztą nie było czasu na to, żeby się zastanawiać nad Czar-nusiowymi opowieściami. Już słychać było brzęk naczyń na werandzie i kroki Katarzyny. Czarnuś na odgłos brzękania talerzy od razu przestał gaworzyć. Skoczył z łóżka. Stanął na progu. Otarł się raz o drzwi, otarł drugi. I pyta niecierpliwie: — Idziemy? Chodźmy już, bo gotowiśmy się spóźnić! A kiedy Krysia była już gotowa do zejścia, podniósł godnie ogonek do góry, zatoczył ósemkę na prawo, zatoczył w lewo. I stąpając tuż przed nogami swojej pani, mruczał: — Idę ze swoją panią na śniadanie! Dostanę mleczka z cukrem. I bułeczkę! Powtarzał sobie tę pogaduszkę na każdym stopniu schodów i bardzo był zadowolony i szczęśliwy. Tak się dziwnie złożyło, że ze wszystkich domowników tego dnia na śniadaniu był tylko Czarnuś. No i Tupi. Stary kudła zresztą nie pchał się nigdy do stołu. Kładł się na progu werandy. Nie spuszczał z nas poczciwych oczu. Mówił: — Znam was, moi drodzy, nie od dziś. I wiem, że nie zapomnicie o waszym starym Tupim. I na wszelki wypadek, tylko po to, żeby się nam przypomnieć, że jest i że jemu też się od nas nieco pamięci należy, bił ogonem tak, mocno, jakby kto bębnił. 187 Katarzyna opowiedziała nam ranne przygody. Skarżyła się na Pieprzyka i Laluchnę. Wymawiała nieobecnemu Ciapie Krysiną sukienkę. — A gdzie to Puszek? Dziwne, że nie zjawił się dotychczas na śniadanie — mówi Krysia. Ledwie to zdążyła powiedzieć, a tu na progu werandy zjawia się Puch. — Jestem — oznajmia. — Witam państwa i kłaniam się uprzejmie! — Ogon oczywiście do góry. Piękne esy-floresy, ósemkowe wygibasy, przeginania się. Jednym słowem, cudo nie kot. Okrążył dość pośpiesznie Katarzynę. Skoczył na ławkę tuż przy Krysi. Patrzy jej w oczy. Mruczy: — Nie jestem taki miglanc-przymilanc jak Czarnuś, ale cię bardzo lubię i wiem, że mi krzywdy nie dasz zrobić! Krysia pogłaskała go po głowie. Zaturkotał w odpowiedzi jak garnek, w którym woda wre. A Katarzyna siedzi po drugiej stronie stołu. Przygląda się Puszuniowi. — Patrzcie no, państwo, jak się nasz Puszek dziś wyeleganto-wał! Zupełnie na porządnego kota wygląda — powiada. I kiwa głową z podziwu. Nagle wstaje, przechodzi na drugą stronę stołu. Nachyla się i sięga Puszkowego ogona. — A to co?! — woła i zdziera przyklejony do ogonka zwiędły kwiat petunii. I nie pytając już o n.ic, łap Puszunia pod pachę i biegiem po schodach do pokoju Krysi. Co się tam działo, nie wchodźmy w to. Dość że Puch nie pokazał się już przy śniadaniu. Za to Czarnuś' lasował, aż mu się uszy trzęsły. A co liznął jakiś smaczny kąsek, to spoglądał w oczy Krysi i mruczał: — Ja jestem grzeczny kotek, prawda? Nie taki, jak ten Puch. Prawda? A Tupi, który na wszystko uważał i pilnował porządku, nasłuchiwał tego, co się działo na górze, i dogadywał: — Igrałeś, Puch, igrałeś, aleś się też i doigrał! 188 rM na okrągły stół, Kącie ogródka. 'ił. A co pociągnął łyk, tym razem. . VTvlizał sobie wąsiki. łapka wytarł do czysta ykać mokrym noskiem rtoem lizał ją po wło- ak tylko umiał: limiis/a ze wszystkich! Mruczał na wszystkie tociego serca. i ze stołu. Nasta-cdną stronę. zatocz}ł sadu. móc Katarzynie. i nią. patrzył. Wre- 189 VIII Krysi żal było Puszka. Nalała więc do filiżanki mleka, wkru-szyła bułki i poszła go szukać. Wołała go na podwórzu. Nikt się nie odzywa. Wyszła do ogródka przed dom. Nawołuje. Ani śladu Puszunia! Już chce iść do sadu, aż tu z gęstego krzaka trzmieliny słyszy ciche: — To ja! — i miga coś białego, niby Puszkowa mordysia. — Chodź, Puszek, dostaniesz mleka — zaprasza go Krysia. Puszunio wystawił kawałek nosa. Rozejrzał się niepewnie to tu, to tam. — Lepiej chodźmy do altany — mruknął — tam jest cicho i spokojnie. I ona nas nie zobaczy. Przewinął się pomiędzy krzaczkami. Wskoczył na okrągły stół, co stał pod wielką, rozłożystą lipą, która rosła w kącie ogródka. I woła: — Jestem tu! Czekam na ciebie! Krysia postawiła przed nim mleko. Pił. A co pociągnął łyk, to spoglądał jej w oczy. — Kocham cię — powtarzał za każdym razem. Zjadł wszystko do ostatniej okruszyny. Wylizał sobie wąsiki. Nawet zdobył się na to, że zaślinioną łapką wytarł do czysta umleczoną bródkę. Wspiął się na ramię Krysi i zaczął ją trykać mokrym noskiem w policzki. Dopadł do ucha. Ostrym jęzorkiem lizał ją po włosach. I mamrotał przy tym najserdeczniej, jak tylko umiał: — Dla ciebie zrobię wszystko! Jesteś najmilsza ze wszystkich! — I znów powtarzał Krysi, że ją kocha. Mruczał na wszystkie tony, jakie tylko mógł dobyć ze swego kociego serca. Napieścili się, nacałowali. Puszunio zeskoczył ze stołu. Nastawił ogonek. Zatoczył piękną ósemkę w jedną stronę, zatoczył w drugą. I pyta: — Idziemy? — i już sunie ścieżką do sadu. Ale Krysia musiała wracać do domu, aby pomóc Katarzynie. Poszła ku werandzie. Puszunio patrzył na nią, patrzył. Wreszcie zawołał: 189 — Tak wszędzie pięknie! Tak wesoło! Słońce świeci! A ty wracasz do domu? Tam na pewno spotkasz się z Katarzyną! Kocham cię, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego tak robisz! Ja idę w świat! Poczekał, aż Krysia zniknęła w drzwiach werandy. Zawrócił w stronę sadu. Szepnął do siebie: — Ja jestem kot nad koty! — I zaledwie przeszedł kilka kroków, natknął się na Czarnego. — Co ty tu robisz? — spytał go ostro. — Motylki łapię — odpowiedział Czarnuś słodziutko. — Złapałeś co? — Już tego żółtego miałem w pazurkach, ale mi uciekł! Puch spojrzał na niego z góry. — Wiedziałem, że jesteś ancymonek i maminsynek, ale teraz widzę, że jesteś kwadratowy niedojda. Czarnuś obraził się. Zamachał z wściekłością ogonkiem. I mruknął zły: — A ty byś niby od razu złapał motyla? — Ja je łapię tuzinami! Bylebym tylko zechciał. — No, to zechciej! Widzisz tego białego? Widzisz? To go złap! Puszunio spojrzał na motyla. Polatywał on dość wysoko. I wcale nie miał ochoty usiąść na ziemi. — Miałbym się też przed kim popisywać! — odburknął Czar-nusiowi. — Ja idę teraz na prawdziwe polowanie — oświadczył z dumą. — Na prawdziwe? Polowanie? — dziwił się Czarnuś. — A na prawdziwe, żebyś wiedział! — rzucił krótko Puszek. I zawrócił wprost do sadu. Położył uszka po sobie. Zeszedł ze ścieżki i sunie chyłkiem pod krzakami. — Puch, poczekaj! — woła za nim Czarnuś. — Weź mnie ze sobą! Ale Puch ani się obejrzał. Przycupnął za jakimś krzakiem. Przyczaił się. Czeka. A oczu z krzaka nie spuszcza. — Jestem — miauknął Czarnuś tuż obok niego. — Precz! — parsknął na niego Puch i pac! uderzył Czarnu-sia łapką. 190 \ — Za co? — jęknął nieszczęsny Czarnuś. — Spłoszyłeś mi zwierzynę! — zgromił go złym szeptem Puch. — I w ogóle, jak się będziesz za mną wałęsał, to obe-rwiesz! — Za co, Puszuniu? — On się pyta! Motylki sobie łap! Muszki! Albo wyleguj się na poduszce! Ale się nie włócz za mną! Rozumiesz?! Ja jestem inny kot niż ty! — A jaki ty jesteś kot, Puszuniu? — pyta Czarny, a żółte oczka wychodzą mu na wierzch ze zdumienia. Puch popatrzył na niego, ruszył wąsami i rąbnął: — Ja jestem dziki kot! — Dziki kot? — zdziwił się jeszcze bardziej Czarnuś. — A jaki to jest dziki kot? — spytał i nastawił ciekawie uszy. — Taki, co chodzi sam i o nikogo nie dba! — I o Katarzynę? — zdziwił się cichutko Czarnuś i przezornie obejrzał się dokoła. — O nią przede wszystkim. Postanowiłem od dziś zerwać z nią wszelkie stosunki! — rzucił z godnością Puch. — O te kwiatki ci poszło? — pyta współczująco Czarnuś. Puszunio spojrzał na niego z politowaniem. — Kwiatki! — zaśmiał się gorzko. — Gdybyż to tylko o kwiatki! Żyć niepodobna w tym domu, gdzie rządzi Katarzyna. — I co będziesz robił jako dziki kot? — dopytywał się Czarnuś. — Przede wszystkim nie będę się pokazywał wcale w domu. — A Krysia? Puszunio nie odpowiedział od razu. Spojrzał ostro na Czar-nusia i burknął: — Co ci do tego? Patrz swego nosa! A teraz zmykaj! Dziki, prawdziwy dziki kot nie potrzebuje takiego towarzysza! — Puch, weź mnie z sobą! Tylko ten jeden raz! — napraszał się Czarnuś. Puch zawahał się. Chwilę się namyślał. Wreszcie powiada: — Ale będziesz robił wszystko, co ci każę? — Będę! — przyrzekł z powagą Czarnuś. — I nie pobiegniesz z językiem do Katarzyny? — Nikomu o niczym nawet nie pisnę! 191 — Słowo? — Słowo! — zaklął się Czarnuś i otarł bokiem o Puszunia. — No, to chodź ze mną! — pozwolił łaskawie Puch i ruszył godnie przodem. A za nim drobnym, niezupełnie pewnym truchcikiem sunął Czarny. Puszek obejrzał się na niego. — Jak ty idziesz? — burknął ze złością. Czarnuś zatrzymał się. Spojrzał na swoje nogi, na zagniewanego Puszunia. Jeszcze raz obejrzał się na siebie i powiada: — No, jak mam iść? Idę na nogach. Puszunio rzucił nań wzrokiem pełnym wyniosłej wzgardy. — Dowcipuszki trzymają się naszego ancymonka! — syknął jadowicie. — Nie pytam cię o to, czy chodzisz na nogach, bo wiem, że fruwać nie potrafisz! — No, więc o cóż chodzi? — pisnął Czarnuś, zupełnie zbity z pantałyku. — Idziemy na łowy czy na imieniny? — pyta go Puszunio i patrzy w żółte oczy. — Oczywiście, że idziemy — godzi się z nim Czarnuś. — No więc pozwól sobie zadać pytanie. Co przede wszystkim robi kot, który idzie na łowy? — pyta Puch. — Kiedy ja nie wiem, co robi kot idący na łowy — przyznał się szczerze Czarnuś. Puszek spojrzał na niego tak, że Czarnusiowi od razu zaschło w gardle. — Kot się skrada! Rozumiesz? Skrada! Tak, żeby go ani widać, ani słychać nie było! — miauknął cicho, ale bardzo dobitnie. — Dobrze — zgodził się Czarnuś. — Inaczej zwierzyna go zobaczy. — Ale tu przecież nigdzie dokoła nie ma zwierzyny! — powiada na to Czarnuś. Puch się skrzywił. — Skąd wiesz? — pyta go z przekąsem. Czarnuś rozejrzał się dokoła. — Widzę wyraźnie tu przy sadzawce kaczki. No i tam przy 192 sztachetach wodzą się kury. Tam znów, niedaleko płotu, śpi Pieprz na słońcu. A gdzie jest zwierzyna? Puszunio aż zgrzytnął ząbkami z pasji. — A w krzakach? Wiesz, co jest w krzakach? A na drzewach? A w trawie? — Wiem — powiada na to Czarnuś. — W trawie są truskawki! Ale to jest taka zwierzyna, że nie trzeba jej podchodzić. Jeszcze nie widziałem, żeby truskawki uciekały! Puszunio do reszty stracił cierpliwość. Postanowił już nic więcej Czarnusiowi nie wyjaśniać. — Masz robić wszystko tak, jak ja ci każę! A nie, to zabieraj manatki i wracaj do domu. Rozumiesz? — Rozumiem, Puszuniu! — zgodził się Czarnuś. — Przede wszystkim zejdź ze ścieżki! Posuwaj się za mną! Od krzaczka do krzaczka! A nie stawiaj, pamiętaj, ogona do góry! — Tylko jak mam go trzymać, Puszuniu? — Prosto za sobą! I stul uszy! Pamiętaj o uszach! — Dlaczego? — pyta Czarnuś. — Bo stojące uszy widać z daleka! No, dość! Teraz wiesz wszystko. Idziemy! — rozkazał Puszek. I skoczył w krzaki. Za nim Czarnuś. Puch czołga się przy ziemi. Czarnuś wlecze się za nim brzuszkiem po trawie. Puszunio przedziera się przez gęstwę gałązek. Czarnuś idzie za nim krok w krok. Ani dba o to, że mu kolce targają futerko. I że jakaś uschła gałązka omal nie wykłuła mu oka. A tu gorąco! Żywym ogniem praży słońce z czystego nieba bez jednej chmurki. Czarnuś tak się zziajał, że ledwie może dech złapać. Przysunął się do Pucha i pyta szeptem: — Daleko to jeszcze do tej zwierzyny? Puszunio spojrzał na niego złym zezem. Ale nie mruknął ani słowa. Idzie. Skręcił pod parkan. Ten od podwórka. Rosła tam cała puszcza ostów. Zeszłoroczne, zeschłe badyle, szare jak popiół, splatały się z młodymi tegorocznymi pędami w taki gąszcz, że przebić się przezeń wydawało się niepodobieństwem. Tuż przed tą gęstwą Puszunio przypadł do ziemi. Szepnął do Czarnusia: 193 — Sza! Jest! Na pewno jest! — Co? — spytał, jak mógł najciszej, Czarnuś. — Ptak! — Jaki ptak? — Ptaszasty! — warknął ze złością Puszunio. — Zachodź go od parkanu! Ja obejdę od tej strony! Kto go z nas pierwszy dojrzy, to go złapie! Rozumiesz? A drugi zaraz skoczy pierwszemu na pomoc! Rozumiesz? — powtórzył Puch. Wświdrował się w gęstwę ostów. I zniknął. Tylko jeszcze widać mu było sam koniuszek białego ogonka. Czarnusia obleciał strach. Jakże to? Nigdy nie był tak daleko od domu. W takim pustym, odludnym miejscu. „A może tam wcale nie ma ptaka? — zastanowił się. — Może się Puszuniowi tylko wydawało?" Nasłuchuje. Nie słyszy nic. Podniósł jedno uszko, żeby lepiej słyszeć. Coś jakby istotnie piszczało. Nastawił drugie ucho. Tym razem słyszy już wyraźnie. Tak! Coś ćwierka w ostach! A bardzo jakoś żałośliwie! — Dobra nasza! — ucieszył się Czarnuś. — Zobaczymy, jak to ćwierkające stworzenie wygląda! Puch! Puszunio! — pisnął i zaraz przypadł do ziemi ze strachu. Bo przypomniał sobie, że kot na łowach musi zachowywać się jak najciszej. Wsunął się pod osty. Przycisnął do parkanu. Wolno posuwa się naprzód. Ale im dalej idzie, tym większy gąszcz dokoła. Nie ma gdzie łapek postawić. A tu jeszcze kolce chwytają za futerko. Szarpią za uszy. Całe kłaki wydzierają z ogona. Aż wreszcie jakiś ostry szpikulec wbił mu się w łapkę. Tego już Czarny miał naprawdę dość. — Nie bawię się w dzikiego kota! — powiedział sobie. I postanowił się wycofać. Ale nie tak to było łatwo! Osty były zbite w taki gąszcz, że o tym, żeby się obrócić, mowy nie ma! Biedzi się i biedzi nieszczęsny Czarny, bliski płaczu. Aż tu nagle słyszy zupełnie blisko ściszony pisk Puszunia: — Czarny! Czarny! Na pomoc! Już go mam — Kiedy nie mogę — odpowiada Czarnuś zrozpaczony. — Osty! Ach te osty! Przedostać się przez nie nie mogę! 194 — Teraz albo nigdy! — szepcze Puch. — Albo jesteś porządny kot, albo też ciamajda i wieczysty niedołęga! Na to powiedzenie Czarnusiowi oczy się zapaliły i serce załomotało w piersiach jak młotem. — Niech się dzieje, co chce! Idę! Idę! — powiedział sobie. Rozejrzał się. Zobaczył jakąś szczelinę między ostami. — Naprzód! Tylko śmiało! — mruknął dodając sobie odwagi. I skoczył w tę łysinę wśród ostów. IX Wydostał się wprost na Puszka. — Dlaczego nie zjawiasz się, kiedy cię wołam? — wpadł tamten na Czarnusia. — Już byśmy go mieli, żeby nie ty. — Kogo? — pyta zawstydzony Czarnuś. — On się pyta kogo! — szepnął Puch z pasją. — Słyszałeś ćwierkanie czy nie słyszałeś? — Słyszałem. — To ćwierkanie to właśnie zwierzyna, którą wypuściłeś z łap. — Wypuściłem? Ależ, Puszuniu, ja jej nawet nie widziałem! — broni się Czarnuś. — Nie widział! On jej nie widział! — pieni się Puch. — To ją zobacz! Czarnuś spojrzał. Zza gęstwy ostów widać było coś żółtawego. Poruszało się to coś tam i z powrotem. Pod parkanem. I ćwierkało jeszcze boleściwiej niż przedtem. — To jest zwierzyna, Puszuniu? — zdumiał się Czarnuś. — A cóżeś ty myślał? — Naprawdę zwierzyna? — dopytywał się Czarnuś. — Najprawdziwsza zwierzyna — zapewniał go Puch. — A dlaczego tak się rozpytujesz? Czarnuś spojrzał na Puszka spod oka i powiada: — Żebyś nie ty mi to mówił, tobym nigdy nie uwierzył! — Bo co? — Bo byłem pewien, że to kurczę! — Jakie znów kurczę? — parsknął Puch. 195 — Jedno z tych, co je teraz wodzi Łysucha. Chodziłem z naszą Krysią je oglądać. Pamiętam bardzo dobrze, jak wyglądał). Puch spojrzał na Czarnusia. I pyta: — Gdzie chodziły tamte kurczęta? — Po podwórzu. — Po podwórzu! — zaśmiał się Puch z politowaniem. — Naprawdę po podwórzu! — upierał się Czarnuś. — A to, co ty nazywasz kurczęciem, gdzie jest? Też na podwórzu? Czy też w ostach? Na to pytanie Czarnuś nie odpowiedział już nic. Tylko mruknął pod nosem: — Bardzo podobne do kurczęcia, Puszuniu. — Bo też to jest dzikie kurczę! Rozumiesz, Czarny? — oświadczył z powagą Puch. I tym zamknął buzię Czarnusiowi. A prawdziwe dzikie kurczę popiskiwało coraz rozpaczliwiej. I miotało się bezradnie pomiędzy ostami. — Nie ujdziesz nam! — syknął Puch i wpił się oczyma w rozpłakaną zwierzynę. — Czy ty aby jesteś zupełnie pewny, że to jest dzikie kurczę, Puszuniu? — niepokoił się Czarnuś. Ale Puch nawet nie raczył odpowiedzieć. — Ja pójdę teraz od strony parkanu — zarządził — a ty, Czarny, pilnuj wyjścia z puszczy. — Gdzie mam stać? Bo wiesz, Puszuniu, wolałbym się nie ruszać. Tak mi osty dokuczyły! — skarży się Czarny. Puch spojrzał na zabiedzonego Czarnusia. — Zostań tu — powiada — a ja ci to dzikie kurczę napędzę. Tylko pamiętaj, jeślibyś je miał wypuścić, nie minie cię zemsta prawdziwego dzikiego kota. Pamiętaj! — powtórzył jeszcze raz groźnie i zniknął w ostach. Czarnuś przycupnął na polance między ostami. Czeka. Przez pewien czas nie słyszał nic, tylko ciche, bolesne popiskiwanie dzikiego kurczęcia. „Jakie to dziwne — myśli sobie — wiem przecie, że to jest dzikie kurczę. A przysiągłbym, że wygląda ono i piszczy, wypisz, wymaluj, jak te kuraki, co je wodzi Łysucha". 196 Ale nie miał czasu długo się nad tym zastanawiać. Bo dzikie kurczę wrzasnęło nagle wniebogłosy. „Już je Puch goni" — pomyślał Czarnuś i skupił się w sobie, gotów do skoku. Ale dzikie kurczę nie wybiegło jakoś na niego. Piszczało rozpaczliwie, to prawda. Ale jego wrzaski słychać było jakby w coraz większej odległości. „Ucieka!" — zdziwił się Czarnuś. W tej samej chwili, kiedy pomyślał, usłyszał coś, jakby gdakanie kury. I jakiś ostry krzyk. Coś zabulgotało, jakby kto kamienie w pustej beczce taczał. „Czyżby Białas?" — zdumiał się Czarnuś. I nie słyszał już nic więcej. Tylko rozpaczliwy wrzask Pucha: — Na pomoc! Czarny! Na pomoc! I wszystko ucichło. Czarny stchórzył nie na żarty. Obejrzał się dokoła. Nie widział nic, tylko gęstą plecionkę ostów. Kłujących ostów! I ten wrzask Puszka! I pogdakiwanie Białasa! — Nie będę chodził na łowy z dzikim kotem! Nigdy nie będę! — zapowiedział sobie. I postanowił wiać do domu co sił w nogach. Ale nie była to sprawa łatwa. Przedzierał się długo to tu, to tam. Znów stracił najpiękniejsze włosy w ogonie. Kolce poorały mu boki. Powbijały mu się w łapki. Ba! Nawet jakiś zesztywniały, przeszłoroczny liść skrobnął go boleśnie po mordysi. Lecz wreszcie wydobył się. Wyszedł. Odetchnął z ulgą. Rozejrzał się. I tuż przed sobą zobaczył Puszunia. Biegł on, utykając na nogę, wzdłuż ścieżki. A raz po raz oglądał się niepewnie. — Puch! — zawołał na niego Czarnuś. Puszunio zatrzymał się. — Nie gadam z takimi tchórzami! — parsknął ze złością. — Zemsta prawdziwego dzikiego kota cię nie minie! Zapamiętaj to sobie! — Za co? — zdziwił się Czarnuś. — Dzikie kurczę wcale na mnie nie wyszło! — Ale ja wołałem cię na pomoc! 14 — Opowiadania wybrane 197 — Toteż jestem, Puszuniu. — Rychło w czas! — nastroszył się Puszek. — Nie mogłem wcześniej, bo mnie osty nie puszczały! — wymigiwał się Czarny, bo Puch nie na żarty zabierał się do przetrzepania mu skóry. — Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko się na mnie nie gniewaj — zaklinał. Puch spojrzał na niego z pogardą. — I po co wdałem się z takim ancymonkiem, co się nawet ostów boi! — Puch, ja się poprawię! — chciał go udobruchać Czarnuś, ale Puch długo jeszcze spoglądał na niego złym zezem. I milczał. — Miałeś jakąś nieprzyjemną rozmowę z Białasem? — spytał go wreszcie Czarnuś najdelikatniej w świecie, żeby go nie urazić. — A miałem! — burknął Puch półgębkiem. — O to dzikie kurczę? — dopytywał się Czarnuś. Na to Puch nie odpowiedział nic. Usiadł i zaczął się myć. Szczególnie starannie wylizywał tę nogę, na którą utykał. I kiedy skończył, wybuchnął ze złością: — I kto się mógł domyślić, że Łysucha uzna to prawdziwe dzikie kurczę za swoje! I że zechce je wodzić razem z innymi, własnymi! I że będzie wściekła o to, że jej się ten przybłęda zabłąkał w ostach! Czarnuś przezornie zamilkł i nie pytał już o nic. Dopiero po długiej chwili odważył się spytać: — Pójdziemy jeszcze na łowy, Puszuniu? — Prawdziwy dziki kot poluje od rana do wieczora i od wieczora do rana. Rozumiesz? I nie zraża się byle niepowodzeniem! — odpowiedział na to Puch i skoczył w krzaki. X Kołowali pomiędzy krzakami, kluczyli. Aż wreszcie znaleźli się nad sadzawką. Zobaczył ich tam Kacperek. I powiada do Melańci: — Nic kaczkom nie szkodzi, że kot nad wodą chodzi! — Masz słuszność, Kacperku, nic nie chodzi, kiedy kot szkodzi — powtórzyła za nim Melańcia. 198 Kacperek nie odpowiedział na to nic. Tylko podniósł łeb do góry i zakwakał z rozpaczy. A koty krążyły nad sadzawką, krążyły. Zatrzymywały się to tu, to tam. Pyta się wreszcie Czarnuś: — Jakiej zwierzyny my tu szukamy, Puszuniu? Może dzikich kaczek, co? Puch spojrzał na niego takim złym zezem, że Czarny cofnął się o kilka dobrych kroków i był gotów dać nogę. — Jak się jeszcze raz wyrwiesz z takim niewczesnym dowci-puszkiem, to skórę z ciebie zedrę, ty wieczny pytajło-pytalski — syknął Puch w stronę Czarnusia. —¦ Już nigdy nie będę! — zarzekał się Czarnuś. No i jakoś się Puch udobruchał. Powiada do niego: — Kiedy tu byłem ostatni raz, widziałem... — zaczął, ale nie skończył. Bo skoczył nagle w tył. Przypadł do ziemi. A wielkie żabsko plasnęło ciężko tuż przed nim w gęstą od rzęsy wodę sadzawki. — Coś widział, Puszuniu? Żaby? — spytał Czarnuchna i zaraz dodał: — Pamiętasz, jak nasza mama przynosiła nam żaby, kiedy byliśmy mali? Puch nie raczył odpowiedzieć na to pytanie, skierował się w to miejsce, gdzie było nieco głębiej i gdzie rosło sitowie. Przywarował w wysokiej trawie na brzegu. Przyczołgał się do niego Czarnuś. Pyta: — Coś ty widział, Puszuniu? Puch wahał się przez chwilę, czy ma odpowiedzieć. Skrzywił się, wreszcie mówi: — Najlepiej by było, żebyś sobie raz poszedł do domu. — Dlaczego, Puszuniu? — Bo jesteś dokuczliwy niedorajda! Nic robić nie chcesz. A ciągle się dopytujesz. — Ja, Puszuniu? — Ty! Przyrzekłeś, że wszystko zrobisz, czego od ciebie zażądam, a z ostów wyjść nie potrafisz! Teraz każę ci zrobić co innego i też nie zrobisz! — Puszuniu, jesteś niesprawiedliwy! — wymówił mu Czarnuś. 199 — Zrobię wszystko, co każesz. Zobaczysz! I o nic nie będę pytał. Tylko powiedz mi jedno. — Co? — Co jada dziki kot, kiedy jest na łowach? Puch zaśmiał się. Spojrzał wyrozumiale na Czarnusia. I powiada: — Katarzyna biega za nim z miseczką. I zaprasza na ciepłe mleczko. — Ty sobie kpisz, a ja chcę wiedzieć naprawdę — obraził się Czarnuś. — Dziki kot, który jest na łowach, jada tylko to, co sam upoluje — oświadczył Puszek z powagą. — No, to zabierajmy się do polowania, bo już jestem bardzo głodny. — I ja już zapomniałem o śniadaniu! — zgodził się z Czar-nusiem Puszek. — No, to złapmy sobie na początek jaką żabę! — proponuje Czarnuś. Puch skrzywił się z niesmakiem. — Nie wypada! To nie dla nas! — powiada. — Jak to?! Dlaczego? Żaby nam bardzo smakowały, kiedy byliśmy mali. — Tak, oczywiście, kiedy byliśmy mali, to co innego. A dorosły kot żab nie jada. — A co jada taki prawdziwy dziki kot? Puch spojrzał na niego z góry. — Myszy, ptaki i ryby. To jest zwierzyna prawdziwego dzikiego kota. Rozumiesz? Czarnusiowi przeciągnęła się mordysia. — A skądże my weźmiemy myszy, ptaki i ryby? — pyta mocno zawiedziony. Puch uśmiechnął się wyrozumiale. — Jeśli tu jestem, mój kochany, to tylko dlatego, że tu są ptaki. Rozumiesz? Czarnuś skinął głową. Pomyślał chwilę i pyta: — A dlaczego krążyliśmy tak długo nad tą wodą? 200 Puch roześmiał się. — Z ciebie to też jedyny do polowania. Myśliwy nad myśliwymi! — No, bo co? — obraził się Czarnuś. — To ty nie wiesz o tym, że na polowaniu najważniejszą rzeczą jest podejść tak zwierzynę, żeby się nie domyśliła, w którą stronę idziesz? Ach, ty, ancymonku filemoński, Czarnusiu przechytry! — śmiał się Puch, aż mu się wąsiki ruszały. Czarnuś już zaczął wymrukiwać jakąś odpowiedź, ale Puch nie dał mu dojść do słowa i przerwał ostro: — Sza! Dość tych gawęd! Uważaj! Zaczynamy! — i pokazał mu oczyma sitowie. Krążyły nad nim dwa ptaki. To polatywały w górę, to znów zapadały w gęstwinę trzcin. — Widzisz? — spytał szeptem Puch. Czarnuś kiwał głową. — One mają gniazdo w trzcinie. Wczoraj słyszałem, jak piszczały małe. Spójrz uważnie pomiędzy badyle sitowia. O tu! Zobaczysz gniazdo. Czarnuś zapatrzył się w sitowie i szepnął po chwili: — Widzę. A my musimy się tam dostać? — zapytał niepewnie. — Musimy. Oczywiście, że musimy — powiada Puch. — Ja już nawet wiem jak. — Ty jesteś bardzo mądry, Puszuniu — szepnął Czarnuś z uznaniem. Puch spojrzał na niego udobruchany. — Wejdziemy na to drzewo — powiada. — Po tej gałęzi dostaniemy się akurat nad to miejsce, gdzie jest gniazdo. Skoczymy w dół. Wprost do gniazda. Zjemy, co będzie do zjedzenia. A potem wyskoczymy. I już nas nie ma! — Puszuniu! A jak się potopimy w tej wodzie? Co to będzie? — To nie jest woda, ale sitowie — zaśmiał się Puch. — Wyjdziemy na brzeg po trzcinie jak po moście. No! Idziesz? Czarnuś spojrzał na gałąź, na wodę, na sitowie. Westchnął i powiada: — Ano idę, Puszuniu, idę. 201 — A może wolisz wrócić do domu? — spytał go drwiąco Puch. — Ja? Ależ nie! — zastrzegł się gorąco Czarnuś. — Obiecałem ci przecież, że pójdę za tobą wszędzie! — No, to chodź! — powiada na to Puch. I ruszył ku drzewu. A za nim Czarnuś. Drapią się na drzewo. Puszkowi idzie jakoś nieźle. Już się wkaraskał na pień. Usiadł tam, gdzie się zaczynała gałąź, po której mieli wędrować. I czeka. Czarnusiowi za to szło jakoś niesporo. Dwa razy zsunął się aż na ziemię. I musiał zaczynać na nowo. — Czarny, ruszajże się! — woła na niego Puch z góry. — Marudzisz i marudzisz. Czarnuś gramolił się i gramolił. Skrobie pazurkami i skrobie. Już miał sięgnąć do gałęzi, na której siedział zniecierpliwiony Puszunio. Nagle zwinął mu się niefortunnie pazurek. I rymnął na ziemię. — Nie chcę cię widzieć na oczy! — wrzasnął na niego Puszunio. — Wracaj do domu! Nigdy nie wyrobisz się na porządnego dzikiego kota! Ubodło to Czarnusia do żywego. — Zobaczysz, że wejdę! — miauknął spod drzewa. — I pójdę nawet pierwszy po gałęzi. No i jak się odsądził, jak skoczył! Tak się dzielnie skrobał po gładkim pniu, że ani mu się powinęła noga. Usiadł koło Pucha na gałęzi. Odsapnął. I powiada: — Jak będzie czas skoczyć, to mi powiedz, dobrze? — Dobrze — -zgodził się Puch. — Jazda! — mruknął Czarnuś. I już sunie wzdłuż cienkiej gałęzi. — A nie zapomnij postawić ogona nad sobą! — pouczył go jeszcze Puch. — Bo co? — pyta go Czarnuś. — Trzeba sobie ogonem nadawać równowagę, kiedy się idzie po wąskim! Rozumiesz? — Rozumiem — zgodził się Czarnuś. Nastawił nad sobą ogon. I macha nim w prawo i w lewo. A tuż za nim sunie Puszunio. 202 L xi Wszystko im szło jak po maśle. Ale niestety, tylko tak długo, dopokąd gałąź, po której sunęli, była dość gruba i łatwo było po niej stąpać. A kiedy Czar-nuś poczuł, że trzeba mocno się chwytać pazurkami i że gałąź zaczyna się pod nim uginać, zwolnił kroku. Aż wreszcie się zatrzymał. — Co to jest?! — wrzasnął na niego Puch, który mu deptał po piętach. — Jak się będziesz zatrzymywał tak niespodziewanie, to rymniemy obydwaj. — Ja tylko tak sobie, Puszuniu, dla nabrania oddechu! — usprawiedliwia się Czarnuś. — Ja zaraz idę dalej, Puszuniu! — No, to jazda! — mruknął na to Puch. Czarnuś posunął się wcale śmiało ze dwa, trzy kroki. Ale już przy czwartym wszystkie włosy stanęły mu na karczku ze strachu. Coraz cieńsza gałąź chwieje się pod nim jak huśtawka. — Nie tańczże! — słyszy za sobą głos Pucha. — Idź spokojnie! Spokojnie, mówię ci, Czarny! Słyszysz, co ci powiadam? Czarnuś słyszy. Bo jakżeby miał nie słyszeć? Ale cóż może na to poradzić, że zupełnie już cienka na samym końcu gałązka tańczy pod ciężarem dwóch kotów? Kiwa się tak, że Czarnuś musi trzymać się ze wszystkich sił pazurkami, żeby nie wyprysnąć w górę. Machanie ogonem też się na nic nie zdało. A tu jeszcze Puch napiera z tyłu na niego. — Ojej! — wrzasnął nieszczęsny Czarnuś. — Lecę! Puch, nie pchaj się tak! Ojej! Już nie mogę! Obrócił się w poprzek do gałęzi i chwieje się tam i z powrotem. A macha ogonem na ślepo i z rozpaczą. — Skacz! — woła do niego Puch. Ale Czarnuś nie słyszy tego wołania. Bo właśnie poleciał głową w dół i ledwo się wydobył z powrotem na gałąź. — Ja się tak nie bawię! Ja idę do domu! — wrzasnął kocim głosem. Chce się obrócić, przesadzić Pucha i uciekać. Ale gdzie tam! Ledwie puścił jede "^zur, już czuje, że się nie utrzyma. Więc chwycił się tego, c najbliżej! Puszunio- 203 wego ogonka! Wbił w ten ogonek wszystkie pazurki obydwu przednich łapek. — Puszczaj! — pisnął Puch. — Czarny, puść! Ogon mi urwiesz! Ale Czarnuś ogonka nie puścił. Zawisł na nim jak na linie! Ściągnął Pucha z gałęzi. Puch wisi nad wodą, tylko przednimi łapkami jeszcze gałęzi się trzyma. — Skacz! — woła do Czarnusia zdławionym głosem. Ale Czarnusiowi ani w głowie nie postało skakanie. Widzi pod sobą wodę! Straszną, wielką, niezgłębioną wodę. I aż mu czerwone płatki latają przed oczyma na ten przeraźliwy widok. — Rozmachnę się! Dam kozła w powietrzu. I chwycę się gałęzi — powiada sobie. I rozmachnął się. Tego jednak rozmach-nięcia się już nie wytrzymał Puszunio. Gałąź się ugięła. Czarnuś ¦ "I '. przefrunął w powietrzu daleko poza sitowie. I padł w wodę na płask jak żaba. A Puszunia gałąź poderwała do góry. Wyskoczył w powietrze jak wystrzelony z armaty. Odbił się o jakąś wyższą gałązkę. Wywinął kozła i chlusnął w wodę niedaleko Kacperka. — Tak mi się zdaje, Melańciu, że to, co spadło do wody, to jest ten biały kot, który sypia w jednej budzie z psami! — kwaknął Kacper do żony. Na to Melańcia wyjątkowo nie odpowiedziała nic. Dlaczego? Bo z szeroko rozwartym dziobem patrzyła na owo coś, co chlup-nęło w sadzawkę. Kręciło się w wodzie i płynęło do brzegu. Im bliżej było kaczek, tym bardziej zdawało się być zielone. A kiedy wyszło na brzeg, było zieloniuteńkie jak główka sałaty. Na ten niezwykły widok Melańcia kwaknęła do Kacperka chrapliwym ze zdziwienia głosem: — Ten topielec na pewno nie jest kotem! Bo póki żyję, zielonego kota nie widziałam! I to był jedyny wypadek, kiedy Melańcia nie zgodziła się z Kacperkiem. Kacperek popatrzył za Puszuniem, co smyrgał nie oglądając się, byle być jak najdalej od wody, i powiada: — Kot, co się na zielono rzęsą ufarbuje, nigdy już do wody ochoty nie poczuje. Melańcia nie starała się tym razem powtórzyć Kacperkowego przysłowia. Nie słyszała go nawet. Bo patrzyła w wodę. — Kacperuniu! — mówi nagle do męża. — Tam jeszcze coś pluska się w sadzawce! Kac2or spojrzał. Kwaknął pod nosem. — A cóż to się dziś stało kotom, że się tak zawzięcie topią w sadzawce? Za mną! — zawołał na Melańcię. I, nie oglądając się na żonę, popłynął ku Czarnusiowi. Brzechtał się on na środku sadzawki, oszalały ze strachu. Kręcił się w kółko! Wirował. A taki był ogłupiały, że nie widział brzegu! Kacperek kwaknął mu nad uchem. Czarnuś wysunął mordysię z wody. — Kacper! — miauknął nieco przytomniej. — Kacper! — I łap! kaczora za szyję łapkami. 206 Kacperunio zawrócił na miejscu i popłynął ku brzegowi. Czar-nuś za nim. Kaczor wyszedł na płyciznę. Machnął skrzydełkami. Czarnuś oderwał się od niego. Padł plackiem w błoto! Zapadł w nie prawie po uszy. Melańcia stanęła nad nim. Kiwa głową, dziwi sL. — Co mu się stało, że się nie rusza? — pyta Kacperka. — Przestraszył się — odpowiada jej Kacperunio. — Kot, stary czy młody, jak ognia boi się wody. — Przecież kot pływa — nie mogła zrozumieć Melańcia. — Ale się wody boi! — przekłada jej Kacperek. — Więc co? Jak to? Dlaczego? — dopytywała się Melańcia, a kiwała głową zupełnie oszołomiona. Bo nie miała nadto łatwego pomyślenia. Trzeba było jej kłaść wszystko do głowy łopatą. Kacperek spojrzał na żonę, majtnął niecierpliwie głową i powiada: — Nawet ja ulegnę w walce z muchą, jeśli się jej przestraszę. Rozumiesz? Melańcia spojrzała z zachwytem na Kacperunia i kwaknęła z cicha i z głębokim podziwem: — Jakiś ty mądry, Kacperuniu! Jakiś ty mądry! Mówisz jak z nut! A tak mądrze, że... — Że co? — spytał Kacperek. — Że cię zrozumieć niepodobna! — szepnęła i zamajtała ogonkiem z wielkiego zadowolenia, że ma tak niezwykłego męża. XII Niedoszła chluba wszystkich dzikich kotów całego świata, Czarny, karaska się w mule i karaska. Pełza na brzuchu. Wije się jak wąż. „Tu mój koniec!" — myśli sobie, a popłakuje z cicha i bardzo rzewnie ogląda się za Kacperkiem. Ale gdzie tam Kacperek! Kaczki przetelepały się na inne miejsce i ledwie je widać. — Nigdy nie będę napadał na małe ptaszki w gnieździe! — zapowiada sobie Czarnuś najuroczyściej w świecie. Ale i to mu niewiele pomaga. 207 Wreszcie trafił na jakieś twardsze miejsce. Wyciągnął łapy z mułu. Wylazł na trawę. Z trawy na suchy brzeg. I pobiegł do domu. Przebiegł truchcikiem sad. Skręcił do ogródka przed domem. I na werandę. — A to co?! — krzyknęła na jego widok Katarzyna, która właśnie stała na progu. Bo Czarnuś wyglądał rzeczywiście dość dziwacznie. Żadne zwierzę nie wygląda tak potwornie, jak mokry kpt. A Czarnuś wyglądał stokroć gorzej niż najbardziej mokry kot, jakiego można sobie wyobrazić. Oprócz oczu i końca pyszczka reszta ciała była jednym kawałem lepkiego, czarnego mułu. Mułu, co cuchnął starą rybą! Żabami! I do tego zgniłą trawą. Potwór morski, nie kot, i tyle! Cóż się dziwić, że Katarzyna nie zastanawiała się długo. Łap! Czarnuchnę dwoma palcami za kark. I niesie. A z daleka od siebie, żeby nie powalać spódnicy i fartucha. Otworzyła furtkę na podwórze. Czarnuś jeszcze milczy. Stanęła przy ceberku z mydlinami. Czarnuś się już nieco zaniepokoił. Zaczyna się skręcać i wyrywać. Ale kiedy Katarzyna wpuściła go do wody, Czarnuś wrzasnął wniebogłosy: — Ratunku! Ratunku! Topię się! Topię się! Lecz nikt mu nie spieszył na ratunek. Tylko Laluchna trącił śpiącego Pieprza w bok. I powiada: — Słyszysz? — Co? — zerwał się Pieprz na równe nogi. — Katarzyna kąpie czarnego kociaka — powiada Laluś. — Musimy to zobaczyć! — zaśmiał się Pieprzunio. — Oczywiście! — zgodził się Laluś. I wyrwały obydwa, co sił w nogach, ku ceberkowi. Siadły na przymurku, tak żeby nic z tego niezwykłego widowiska nie stracić. I patrzą. — Ty, kot! Nie wyrywaj się tak! Bo i tak ci to nic nie pomoże — warknął Laluchna, bo Czarnuś wił się w wodzie jak piskorz. — Nie machaj tak ogonem, bo na nas chlapiesz! — wymówił Czarnusiowi Pieprzunio i odsunął się nieco dalej od ceberka. — Nie kichaj! Nie kichaj! Będziesz kichał dopiero wtedy, kiedy cię Katarzyna mydłem będzie myła! — poucza nieszczęsne- 208 go Czarnusia Laluś. — Nie kichaj, mówię ci! — powtórzył, bo Czarnuś ciągle parskał nosem, pluł i charkał. Ale Laluchna miał słuszność. Najgorsze miało dopiero nadejść! Katarzyna sięgnęła po szare mydło, które stało tuż obok cebra. Nabrała dobrą przygarstkę. I po Czarnusiu! Wodzi namydloną dłonią od głowy do ogona. Co się wtedy działo z kotem, to trudno opowiedzieć. Nie dość, że się miotał, rzucał, wykręcał. Ale ryczał takim strasznym basem, że Pieprzunio spojrzał na Laluchnę, Laluchna na Pieprzunia. — Skąd mu się taki głos wziął? — dziwił się Laluś. — Niczym głos tego kozła, co mieszka w koszarach — kiwał głową z podziwem Pieprzunio. I byliby może jeszcze się nad tym zastanawiali, ale nie mieli czasu. Bo Katarzyna wyjęła Czarnusia z cebra z mydlinami. I niesie go przed sobą. Za nią, oczywiście, krok w krok drepczą Laluś i Pieprzunio. — Pod studnię go niesie! — szepcze Laluchna. — Będzie go zlewała zimną wodą! — otrząsnął się cały Pieprzunio. A Katarzyna, nie puszczając z rąk Czarnusia, zakręciła koło podwórkowej pompy. Trysnęła struga zimnej wody. Krople pry-snęły na Laluchnę i Pieprzyka. Odskoczyli od studni jak oparzeni. I już z dala przyglądali się temu, co się działo. A działy się rzeczy tak potworne, że psom włosy na karku stawały z przerażenia. Katarzyna trzymała Czarnusia w strumieniu zimnej wody! Zimnej wody! Wprost ze studni! To było straszne! Laluchna i Pieprzyk poczuli też nagle taki mróz, chodzący im wzdłuż krzyżów, że kłapali zębami jak w febrze. — Już po nim! — szepnął ze współczuciem Laluchna. — Tego nie przeżyje! — zgodził się z nim Pieprzyk. I ze zwieszonymi smutnie ogonami cofnęli się dalej od studni. Siedli. Widzą, jak Katarzyna sięgnęła po jakąś ścierkę, co wisiała na parkanie. — Zawinie go w ten gałgan i wyrzuci za płot! — szepnął smutnie Laluś. 209 A — Za płot! — powtórzył za nim szczerze zmartwiony Pieprzu-nio. Ale Katarzyna nie zawinęła Czarnusia w ścierkę i nie wyrzuciła go za płot. Wytarła tylko kota do sucha. Powiedziała do niego przyjaźnie: — No, teraz zmykaj! Tylko, żebyś mi drugi raz temu łobuzowi Puchowi nie pozwalał się ciągnąć do sadzawki, bo popamiętasz! — i poszła do kuchni. — A gdzie lanie? — szepnął Laluchna, srodze zawiedziony. Pieprzyk spojrzał na niego zezem. — Głupiś ty, Laluchna, głupi! Czy to Katarzyna dba o koty, tak jak o nas, psy! Kot to kot. Gdzie mu tam do nas! Żeby się Katarzyna nie wiem jak starała, to i tak nic z tego nie wyrośnie! — powiedział i dumnie zadarł nosek do góry. Spojrzał na Czarnusia. Kotek siedział na słońcu. I wylizywał futerko. — Nie mizdrz się! — burknął na niego. — Trzęsiesz się z zimna. Laluś, rozgrzejemy go! — zawołał do brata. I przez grzeczność zwrócił się do Czarnusia: — Ósemka czy bieg płaski? Ale Czarnuś nie miał ochoty ani na ósemkę, ani na bieg płaski. Skoczył wysoko na parkan. I tam się mazał, płakał i wyrzekał. Pieprz spojrzał na niego z odrazą. I powiada do Lalu-sia: — A nie mówiłem ci, że kot to tylko kot? I że mu do psa daleko! — Laluś rzucił okiem na Czarnusia i skrzywił się z obrzydzeniem. — Wcale się nie dziwię, że Katarzyna nie chce naprawdę zadawać się z takimi beksami! I po co to chodzi po naszym podwórzu! — burknął i pogardliwie zamiótł za sobą nogami. Czarnuś napłakał się, nakawęczył na parkanie. Ale mu się to wreszcie uprzykrzyło. Obrażonym kroczkiem, nie oglądając się, poszedł do Krysi. Na jej kolanach zaczął całą smutną opowieść o przygodach nad sadzawką. I poty płakał i wyrzekał, aż dostał mleka. Spożywając je, raczył się nieco pocieszyć. Oblizał wąsiki i zasnął. 210 XIII A Puch, zielony od rzęsy i mokry jak gąbka, uciekł znad sadzawki w głąb ogrodu. Zaszył się w gęstwę zielska. I tam przeżuwał swoją złość na Czarnusia. Ale było mu tak zimno, że dygotał cały jak w febrze, więc wysunął się z chwastów na słońce. Położył się na piasku. Obracał z boku na bok. A że był zły jak chrzan, więc bił ogonem o piasek. I mruczał do siebie z pasją: — Niech no ja dostanę w łapy tego ancymonka! Już ja mu tak dam, że do końca życia nie zapomni! A im bardziej zagniewany był na Czarnusia, tym staranniej obmyślał, jak to się na nim zemści. „Zemsta prawdziwego dzikiego kota musi być straszna!" — podniecał sam siebie w tych rozmyślaniach. Tymczasem słońce prażyło coraz mocniej. Piasek był nagrzany. Więc pomimo myśli o najkrwawszej zemście oczy prawdziwego dzikiego kota patrzyły na świat coraz mgliściej. Ogonek poruszał się coraz wolniej. Uderzał o piasek też coraz słabiej. Aż wreszcie opadł. I już nie podniósł się więcej. Lecz Puszunio był pewien, że stawia swój ogonek nad sobą jak najgodniej, i mruczy zasypiając: „Ja jestem prawdziwy dziki kot! Ja jestem kot nad koty!" — i... maszeruje po ścieżce w stronę domu. Nie chowa się. Nie kryje. Bo i po co? Czy nie jest prawdziwym dzikim kotem? Prawdziwym postrachem całego domu? Kto się ośmieli mu sprzeciwić? Nikt! Proszę! Co robi Tupi na jego widok? Czy ośmiela się choćby mrugnąć na niego okiem? Albo wymawiać mu, że ma pełno rzęsy na futerku? Ani mu to w głowie! Wziął ogon pod siebie i ucieka na podwórze! „Stój!" — woła za nim Puszunio. I Tupi staje jak wryty. Ośmieliłby się też nie posłuchać, kiedy prawdziwy dziki kot mu rozkazuje! Ogląda się na Puszunia i widać, jak mu nogi drżą ze strachu! „Sprowadzić mi tu natychmiast Czarnego!" — rozkazuje Puszunio. Tupi odpowiada potulnym szeptem: „Według rozkazu!" — i znika w głębi domu. 211 Po chwili wraca. Trzyma Czarnego w zębach. Pyta: „Co mam zrobić z tym ancymonkiem?" „Idź za mną!" — rzuca mu Puszunio przez ramię. I sam sunie przodem. Za nim usłużnie drepcze Tupi. A Czarny drze się jak opętany: „Już nigdy nie będę! Daruj mi, Puszuniu!" Ale Puch nie słyszy tych próśb. Idzie prosto do kuchni. Zastępuje mu drogę Katarzyna. „Otworzyć natychmiast kredens!" — woła do niej Puch. I Katarzyna robi się natychmiast taka maleńka, że ledwie ją widać przy ziemi. Biegnie pokornie przed Puchem do kredensu. Otwiera drzwi na oścież. „Lasuj, Puszuniu, na co masz ochotę!" — zaprasza. „Nie potrzebuję twojego pozwolenia! — mruczy na nią z góry Puszunio. — A nie puść czasem Czarnego — zapowiada Tupie-mu. — I przysuń się blisko, żeby mógł dobrze widzieć, co ja robię! I żeby mu ciekła ślinka na widok tych przysmaków, których on nawet nie powącha!" Puszunio pałaszuje wszystko, co jest w kredensie. Kiełbasa, nie kiełbasa, słonina, nie słonina! A Katarzyna raz po raz dogaduje: „Może byś tak spróbował tego? Albo może masz ochotę na tamto?" Puszek nie odpowiada, bo kto by tam z Katarzyną gadał! Zjadł wszystko, co było. Obraca się do Katarzyny i rozkazuje: „Otworzyć mi tu zaraz spiżarnię! Tupi, za mną! Czarny, uważaj!" Idą do spiżarni. Puch zagląda we wszystkie słoje, wsadza nos do wszystkich garnków, próbuje wszystkiego, co wisi na hakach. A Czarnuś oblizuje się tak łakomie, że mu język chodzi jak śmigło w samolocie! Puszunio udaje, że tego wcale nie widzi! A myśli sobie: „Dobrze ci tak! Żebyś nie był takim zdrajcą, jakim jesteś, tobym ci rzucił z łaski jaki ochłapek! A tak, obejdziesz się smakiem!" Skończył. Popił śmietanką. I powiada do Tupiego: „Zabrać mi stąd Katarzynę i tego wstrętnego kociaka! Idziemy nad sadzawkę!" 212 Czarny w krzyk. Katarzyna schwyciła trzepaczkę. Ale ani jej w głowie postało nią wymachiwać. Zasłoniła się trzepaczką jak tarczą. I prosi: „Już nigdy nie będę, Puszuniu! Tylko mnie nie każ topić w sadzawce!" Puszunio udaje, że nie słyszy tych hałasów. Nastawił ogon nad sobą. I idzie. Nawet się nie ogląda. Nie potrzebuje się oglądać, bo wyraźnie słyszy za sobą piski Czarnego i prośby Katarzyny. Doszli do sadzawki. Puch zatrzymał się na brzegu. „Do wody!" — mówi stanowczo. I już słyszy plusk. To Czarny grzebie łapkami w mętnej, pozieleniałej wodzie. „A gdzie Katarzyna?" — pyta Tupiego. Ale Tupi zniknął. Zamiast niego stoi Katarzyna. Tak wielka jak zwykle. Ba, coraz większa! Rośnie jak na drożdżach! Już jest tak wysoka, jak drzewo. A trzepaczką w jej ręku rzuca cień na wodę jak chmura. Puszuniowi robi się nieprzyjemnie. Ale bierze na odwagę i woła: „Do wody! Natychmiast do wody!" Katarzyna wydłuża się jak nitka! I kładzie się powolutku na wodę. Ale trzepaczką? Co się dzieje z trzepaczką? Fruwa w powietrzu jak ptak! Kołuje, kręci! Podleciała tak wysoko, że ledwie ją widać. I nagle spada jak kamień. I wprost na Puszu-nia. „Ratuj się, kto może!" — wrzasnął nie swoim głosem Puch i skoczył przed siebie. Nie zdążył. Trzepaczką spadła tuż koło niego, to prawda. Ale trzonek? Gdzie się podział trzonek? „Już nigdy nie będę" — krzyknął Puch. I otworzył oczy. Katarzyny wprawdzie przy nim nie było. Trzepaczki też nigdzie ani dojrzeć. Ale za to tuż obok tego miejsca, gdzie Puszunio trzymał głowę, na piasku leżało dojrzałe jabłko. Puszunio spojrzał ze złością na to jabłko. Domyślił się, że trzepaczką zamieniła się w jabłko. Obwąchał je starannie. Nagle podniósł głowę i... cofnął się przerażony. Zobaczył nieznajomego kota. — Czy ty jesteś koci duch? — spytał Puch bardzo niepewnym 15 — Opowiadania wybrane 213 r głosem. I ogląda się, gdzie by tu zwiać jak najprędzej. Bardzo mu się ten nieznajomy kot nie podobał. Ale przybysz tak jakby się uśmiechał zielonymi oczyma. I powiedział wcale niestrasznym głosem: — Ja jestem dziki, bezpański kot! — Dziki? Dziki kot? — bełkotał zdumiony Puszunio. — Tak. Albo jeżeli chcesz, dzika kocica, mój mały, rozumiesz? Puszunio skinął głową. Ale nie rozumiał nic. XIV Przyglądał się dzikiej kocicy. Była ruda w ciemne pręgi. Miała ogon nadłamany pośrodku, postrzępione uszy. A była tak chuda, że Puch takiego wynędzniałego kota nawet sobie nie wyobrażał. — Skąd masz na sobie tyle rzęsy? — zapytała dzika kocica. — To z sadzawki, proszę pani — zaczął Puch. — Mów mi „ciociu" — przerwała mu ruda kocica. — Jak to z sadzawki? — spytała. — Wrzucił cię kto do wody? Puszunio nie zrozumiał pytania, więc też nie odpowiedział. — No, pytam, czy cię kto wrzucił do sadzawki. Bo przecież nie wpadłeś do wody? — To wszystko przez Czarnego! — burknął Puch. — Domyślałam się tego! Zapewne jakiś chłopak bez serca! — westchnęła kotka. — To mój brat! — poprawił ją Puszunio. — Twój brat? — zdziwiła się kotka. — Więc nie człowiek? A ja myślałam, że to twój młody pan. — U nas w domu nie ma młodego pana, tylko panienka. A ona jest taka dobra dla nas, że trudno o lepszą! O, to nie to, co Katarzyna! — A któż to jest Katarzyna? — spytała kotka. Puszunio namyślał się długo nad odpowiedzią. Wreszcie wypalił jednym tchem: — Katarzyna, proszę cioci, to jest Katarzyna. I co tu wiele opowiadać! Przez nią zerwałem z domem i stałem się prawdziwym dzikim kotem! 214 Kocica spojrzała na niego spod oka. — Prawdziwym dzikim kotem? — zaśmiała się. — A czy ty wiesz, jak żyje prawdziwy dziki kot? Puszunio kiwnął głową. — Wiem — powiada — prawdziwy dziki kot nikogo się nie boi, nikogo nie potrzebuje słuchać, robi zawsze to, co chce. I nikt nie ma prawa grozić mu trzepaczką! — A któż karmi takiego dzikiego kota? — Nikt go nie karmi! — obruszył się Puszunio. — Jada on tylko to, co sam sobie upoluje. — A upolowałeś już cokolwiek? — Jeszcze nie! To wszystko przez tego Czarnego, proszę cioci. Bo już mieliśmy ptaszki pod nosem. Tylko sięgnąć. — No i co? — No i Czarny sam spadł do sadzawki i mnie za sobą pociągnął. Ale co tam! Nie udało się raz, to się uda drugi! Najważniejsza rzecz nie tracić fantazji, prawda, ciociu? — spytał Puch i spojrzał już weselej kotce w oczy. — Prawda, moje dziecko, prawda — przytaknęła kocica. I pyta: — A na co byś chciał zapolować, mój mały? — Na myszy! Bo to najłatwiej! Siada się przy norze i czeka, aż mysz wyjdzie. Wtedy łaps ją za głowę! No i już po niej! Prawda? Kocica spojrzała bokiem na Pucha. I mówi: — Posiedź tu chwilę i poczekaj na mnie! Upoluję tymczasem jaką żabkę dla swoich dzieci. Będę tędy wracała, to cię zabiorę ze sobą. I pokażę ci takie miejsce, że będziesz mógł polować, ile dusza zapragnie! — A ciocia tam sama poluje? — spytał Puch. — Dlaczego pytasz o to? — zagadnęła kotka. — No, bo jak ja się zabiorę do tych myszy, to może dla cioci nie starczyć. — O to się nie bój! Zaręczam ci, że i dla mnie zawsze jeszcze choć jedna myszka zostanie! — zaśmiała się kocica i poszła nad sadzawkę. Puszunio nie czekał długo. Po krótkiej chwili kocica już była z powrotem. Trzymała w zębach tłuste żabsko. 215 — Idziemy! — mruknęła na Pucha. Poszli. Kłusem przebiegli sad. Kocica skoczyła na parkan. Puch za nią. Znaleźli się na wielkim, prawie pustym placu. Kocica położyła żabę na ziemi i powiada do Pucha: — Tylko na tym placu miej oczy szeroko otwarte. I uważaj! — Bo co? — pyta Puch. — Bo tu są psy! — mruknęła kotka. — Więc co? — zdziwił się Puch. — I u nas na podwórzu są psy. I duże, i małe! — Żyjecie w zgodzie ze sobą? To dobrze! Ale nie zawsze tak bywa. Są takie psy, co na widok kota stają się najgorszymi potworami. Gotowe każdego kota poszarpać na strzępy, choć przecie nie wchodzimy im nigdy w drogę! Puszunio spojrzał na kotkę. Nie wierzył. Powiada: — Jeszcze takiego psa nie widziałem. — Na wszelki wypadek zapowiadam ci, trzymaj się zawsze jak najbliżej płotu. A jak tylko zobaczysz psa, skacz na płot! A jeszcze lepiej na wysokie drzewo! Rozumiesz? Puszunio kiwnął głową. — No, pamiętaj dobrze, co ci powiedziałam! — mruknęła kotka. Złapała w zęby żabę i idzie. A sunie pod samymi deskami. Za nią Puszek. Doszli tak do końca parkanu. — Teraz musimy przejść na przełaj. To najgorsze miejsce! Nie ma tu nic, na co można by skoczyć. Dopiero tam daleko są drzewa. Widzisz? — Widzę — powiada Puszunio, a serce mu bije jak młotem, choć jeszcze nie bardzo wierzy w to, żeby psy miały napadać na koty. — No, teraz co tchu w piersiach! Byle jak najprędzej do tych drzew! — woła kocica. I pobiegła przodem. Za nią, co sił w nogach, Puszunio. Przebiegli już połowę odległości do drzew. Już są coraz bliżej. Już tylko kilka długich susów. A tu nagle zza jakiejś budy: — Kot! Kot! Kot! — szczeka jakiś gruby psi głos. I zaraz temu szczekaniu odpowiada drugie, jakby bliższe, a bardziej jazgotliwe szczekanie: 216 l^> — Kot, kot! Kot, kot! Kot, kot! — Łapaj, łapaj! — woła ten pierwszy głos. f — Trzymaj! Trzymaj! — piszczy cienko drugi. — Na drzewo! — miauknęła kocica. I jednym skokiem już była na drzewie. — Prędzej, jeśli ci życie miłe! — woła z gałęzi na Puszunia. Ale Puszuniowi pazurki najwidoczniej zgrabiały ze strachu. 4Ę Bo co skoczy na pień, to się obsunie. 1 — Niedołęga! — miauknęła kocica. * Upuściła żabę na ziemię. Zeskoczyła z gałęzi. Porwała Puszu- *ł nia za kołnierz i wciągnęła go za sobą na drzewo. "* — Aleś ty też i dziki kot! Nawet na drzewo się sam nie potra- fisz wdrapać bez pomocy! — burknęła na niego. — Siedź mi teraz spokojnie. I ani się porusz! — zapowiedziała groźnie Puszkowi. I nawet pacnęła go dość mocno łapką po uchu. Ale Puszunio nie zwrócił na to uwagi. Patrzył w zawzięte ślepia wielkiego burego kundla, który skakał niemal do samej gałęzi. Widział krwawe oczy mniejszego łaciatego kudły, który ujadał zawzięcie. I czuł, jak mu się serce podnosi ze strachu do gardła. — Nie kręć się, bo spadniesz! — burknęła na niego kocica. I raz, raz pacnęła go po obydwu policzkach. Puszunio oprzytomniał. Schwycił się gałęzi z całej siły pazurkami. I ani drgnie. — Mały, uważaj, co ci powiem! — szepnęła do niego kocica. — Słyszysz, co mówię? — Słyszę — mruknął Puszek. — Więc uważaj. Przechodzimy teraz wzdłuż tej gałęzi, na której siedzimy, na tamtą. Widzisz? A po niej na tamto drugie drzewo, rozumiesz? A z tamtego drzewa przejdziemy na dach! Baczność! Uwaga! Idziemy! Puszunio spojrzał. I włosy mu na głowie stanęły ze strachu. Bo gałąź była, wypisz, wymaluj, taka sama jak ta, po której spacerowali dziś rano we dwóch z Czarnusiem. — A jeżeli zacznie się tak samo chybotać, jak tamta? To co będzie? Jak się tu trzymać na takiej huśtawce? * I biedzi się nieszczęsny kocina, aż drży ze strachu. 217 — Tylko idź śmiało! Jak się będziesz tak wlókł powoli, to zaraz spadniesz — szepnęła mu w ucho kocica. I już była na nowej gałęzi. — Niech się dzieje, co chce! — powiedział sobie Puszunio i skoczył za nią. A psiska już dopadły drugiego drzewa i doskakiwały do gałęzi, na której siedział Puszek. — Skacz! Łap! Skacz do nich! — darł się jazgotliwy kudła. — Zaraz, zaraz! Już ich będę miał! — charczał wściekle kundel. I odbił się od ziemi tak, że omal nie schwycił Puszunia za ogon. — Trzymaj ogon nad sobą! — krzyknęła kocica. — I spiesz się! Za mną! Przemknęli się po gałęzi. Skoczyli na inną. Po niej przeszli na dach. Kocica zatrzymała się przy dziurze w gontach, którymi dach był pokryty. I powiada: — Wejdź, proszę. To jest moje mieszkanie. Puszunio zatrzymał się na chwilę przed dziurą i pyta: — Ciociu, dlaczego te psy tak się rzucały na nas? Kotka spojrzała na niego ostro. — Mądry kot nie zastanawia się nad tym, dlaczego ogień parzy, ale nie wkłada łapy w płomienie. Rozumiesz? Zapamiętaj to sobie! — I weszła pierwsza do dziury w dachu. A Puszunio za nią. XV Strych był zupełnie ciemny. Puszek trzymał się też blisko ciocinego ogona, zanim się jego oczy, dotąd olśnione przez słońce, nie przyzwyczaiły do mroku. Kotka zaprowadziła go w zaciszne miejsce, tuż przed spadkiem dachu. Mruknęła: — Pilnuj moich malców, a ja pójdę po tę żabę, którą musiałam upuścić na ziemię, żeby ciebie ratować. I już jej nie było. Puszek został sam. Siadł przy kupce wiórów. Rozejrzał się wokoło. I czeka. 218 1 Nagle wiórki w jednym miejscu poruszyły się. Wysunęła się spod nich śmieszna czarna kocia mordysia. Ziewnęła. Wstrząsnęła uszkami. Spojrzała na Puszunia niebieskimi pacioreczkami oczu. Przyglądała mu się ciekawie czas jakiś i pyta: — Kto ty jesteś? Czy przyszedłeś się z nami bawić? Czy przyniosłeś coś do jedzenia? Gdzie jest mamusia? — Wasza mama mnie tu przyprowadziła — bąknął na to pytanie Puszunio. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. — Przyprowadziła?! — zdziwił się koci Murzynek. — A gdzie ty mieszkasz? Czy tak jak my, pod tym dachem? — Nie. Ja mieszkam daleko stąd. Za dwoma parkanami. — Za dwoma parkanami? — zdziwił się malec. — To może widujesz ludzi? — Mieszkam z ludźmi — odpowiedział poważnie Puszek. — Mieszkasz z ludźmi? Naprawdę mieszkasz z ludźmi? Słuchajcie! On mówi, że mieszka z ludźmi! — miauknął czarny kotek w stronę kupy wiórów. I naraz wyłoniły się z wiórów dwie inne kocie głowy. Jedna w łatki, druga bura. Obie wstrząsnęły uszkami i wytrzeszczyły na Puszka pacioreczki niebieskich oczu. — Cóż w tym dziwnego, że mieszkam z ludźmi? — spytał dość opryskliwie Puszunio. — Dla nas to bardzo dziwne — miauknął Murzynek. — Myśmy jeszcze nigdy nie widzieli człowieka. Mama nie pozwala nam się ruszyć ze strychu. Ale czasem, kiedy jest w dobrym humorze, opowiada nam ó tym, jak była mała. Rozumiesz? Taka zupełnie maleńka, wiesz? — Taka jak ty i my — miauknął Burasek. Wykaraskał się z wiórków. Siadł naprzeciwko Puszunia i przyglądał mu się z ogromnym zaciekawieniem. Pociągnął noskiem i spytał: — A dlaczego ciebie tak czuć żabami? Czy ciebie ludzie karmią tylko żabami? Puszuniowi nie w smak były te pytania, więc przerwał Bu-raskowi: — Cóż wam opowiada mama o tym, jak była maleńka? 219 Na to pytanie wyrwał się ten, co miał pyszczek biały, a uszy kasztanowate, i powiada: — A to mamusia opowiadała nam, że dostawała na spodeczku coś takiego, co się nazywa mleko. Wiesz? Jest słodkie i bardzo smaczne. Piłeś ty kiedy mleko? — Wielka mi rzecz mleko! Kiedy zechcę, mogę się kąpać w mleku — pochwalił się Puch. Kotki spojrzały po sobie. Najwidoczniej nie dowierzały Puszkowi, bo mały Murzynek spytał go wręcz: — A jakie jest to mleko? — Białe, ciepłe i czasem bywa bardzo słodkie! — wyrecytował Puszek. Kociaki znów spojrzały po sobie. A ten łaciaty na łebku pyta Puszunia: — A jakie jest to, co się nazywa bułeczka? Wiesz? — Jakże mam nie wiedzieć? Jeszcze dziś rano moja panienka dała mi mleko z bułką — zaśmiał się Puszek. — Dała ci czy nie dała, ale opowiedz! — miauknął Bura-sek. Puszunio opowiadał im o bułce wszystko, co wiedział. Kocięta słuchały nie przerywając. Kiedy skończył, znów spojrzały na siebie. I Murzynek spytał, patrząc Puszkowi prosto w oczy: — A jak człowiek woła na ciebie? — Puszunio, Puszek albo Puch. Kociaki znów przemignęły się oczyma. A ten łaciaty mruknął ze złością: — A nieprawda! Kłamiesz! Bo człowiek woła na kota albo „kici kici" albo „Mruczysia", albo „moje złotko kochane"! Tak! — A czasem „łobuz najmilszy"! — dodał Murzynek. — I „lalusia złota"! — miauknął cieniutko Burasek. — Mamusia nigdy nam nie mówiła, żeby na nią wołali „Puszunio". A mamusia zawsze prawdę mówi! — zakończył Łaciaty. — „Puszunio, Puszunio" — zaśmiał się drwiąco. — Słyszał to kto coś podobnego! 220 A dwa inne kociaki śmiały się z Pucha zupełnie otwarcie. Zirytowało go to nie na żarty. — Nic nie wiecie, smarkule, co się dzieje na świecie! — parsknął ze złością. A kocięta jeszcze bardziej szczerzą buzie zanosząc się od śmiechu. — No i z czego się śmiejecie? Z czego? — pyta Puch. — Ja wam opowiadam prawdę, a wam się nie wiadomo co wydaje. Burasek przestał się śmiać i powiada bardzo poważnie: — Niech ci się nie zdaje, że my tu nic nie wiemy o świecie. I że możesz nam opowiadać, co ci się podoba. My wiemy wszystko! — Skąd? — pyta ze złością Puszek. — Od naszej mamy! — odpowiada z godnością Burasek. A Murzynek i Łaciaty powtarzają z głębokim przeświadczeniem: — Tak! My wiemy wszystko! I najlepiej! Bo nasza mama nam opowiada. I co było robić? Nie wiadomo, czym by się ta sprzeczka zakończyła, żeby nie to, że zjawiła się ruda kocica. Przyniosła żabę w pyszczku. Podzieliła od razu żabę pomiędzy dzieci. Małe rzuciły się żarłocznie na zwierzynę, bo były głodne. Ale mały Murzynek, chrupiąc żabie udko, nie przestawał mruczeć: — „Puszunio"! On powiada, że człowiek woła na kota „Puszunio". Dobry sobie! — Co się tu stało? — pyta stara kotka Pucha. — Oni nie chcą wierzyć, że ja się nazywam Puszunio. Że piłem mleko. Że znam ludzi! — parsknął dotknięty do żywego Puch. Kocica zaśmiała się na to Puszuniowe oburzenie. — Nie dziw się moim malcom. Oni znają świat tylko z mego opowiadania. I wierzą, że wszędzie na świecie jest tak i tylko tak, jak ja im opowiadam. A przecież nie mogłam im mówić o tobie, bośmy się poznali dopiero przed chwilą, prawda? Tak, moje dzieci, tak — zwróciła się do swoich malców — ten kotek naprawdę nazywa się Puszunio. 221 — I mieszka z ludźmi? — spytał Łaciaty. — Mieszkałem! — oświadczył z godnością Puch. — Ale od dziś nie mieszkam. Bo jestem prawdziwy dziki kot! — A czy ludzie byli dla ciebie tak niesprawiedliwi, jak dla naszej mamy? — spytał Burasek. — Sami wyjechali, a ciebie nie zabrali ze sobą? — wyrwał się Łaciaty. — A może przedtem zniknęła gdzieś, i nie można jej było odnaleźć, ta dobra panienka, ta, co mówiła do ciebie: „moje złotko kochane" i „lalusia złota" — mruknął mały Murzynek i wytrzeszczył na Puszunia ciekawe oczy. — To ja sam zerwałem z Katarzyną — odpowiedział Puch. — Z Katarzyną! — powtórzył. — Bo Katarzyna to... — zaczął, ale że nie mógł znaleźć odpowiednich słów, więc tylko machnął łapką i dokończył: — No, to jest Katarzyna! Rozumiecie? Kotki spojrzały na siebie mocno zdziwione. Aż nadto było widać po nich, że nie rozumieją nic. XVI Małe kocięta dopominały się, żeby im Puszunio opowiedział wszystko, co mu się przytrafiło z tą Katarzyną. Ale Puch nie miał ochoty opowiadać. — Ciociu — mówi do rudej kocicy — proszę mi pokazać to zamyszone miejsce. Muszę sobie złowić mysz. Jestem bardzo głodny. — A łapałeś ty kiedy myszy? — spytała go Mruczysia. — Nie. Ale to przecież bardzo łatwo. Siada się przy norze — zaczął Puch. Ale kotka mu przerwała: — Wszystko, co robią za nas, wydaje się nam łatwe dopóty, dopóki sami tego nie musimy robić. Ale chodź! Pokażę ci norę. Jest tam tyle myszy, że to jest moja spiżarnia. Puch poszedł na wskazane miejsce. I myśli sobie: „Niech no mi się tu jaka myszyna pokaże, to jej nie daruję. Kiszki mi tak marsza grają, że wytrzymać nie mogę. Sam zjem co najmniej dwie. A gdybym złapał więcej, to się z ciocią po- 222 i! dzielę. Dokuczliwe są te jej bębny, bo dokuczliwe! Ale ona to zacna kocina!" Stara Mruczysia zajęta była dziećmi. Nie zwracała więc uwagi na to, jak Puszunio zabiera się do polowania. Po długiej dopiero chwili miauknąła do niego: — No i co? Nałapałeś dużo myszy? Puszunio udał, że nie słyszy, i nie odpowiedział nic. Ale się poprawił na miejscu, przysunął do nory i znów czatuje. — Źle siadłeś — powiada do niego kocica. — Za blisko nory. Myszy cię czują. I żadna, choćby największa ryzykantka, do ciebie nie wyjdzie. Puszunio odsunął się dalej. I znów czeka. A burczy mu w brzuszku tak, że aż po całym strychu słychać. „Pacnę w podłogę! — myśli sobie. — Może się myszy wystraszą i wypadną z nory." Już podniósł łapkę. A tu nagle jak coś zahuczy, zaturkocze, zabębni Puszuniowi nad głową. Zdawało się, że nie tylko dom i strych, ale cały świat rozleci się w kawałki. — Ojej! Co to jest?! — pisnął i przypadł do ziemi. A tu oprócz tego huczenia, co się przetacza gdzieś w górze, słychać jeszcze coś, jakby ktoś kijem łomotał po dachu. — Ostatnia moja godzina! — jęknął Puszunio i zamknął oczy. I znów ten huk w górze! I znów to straszliwe przetaczanie się! I to łomotanie po dachu! — Ratunku! — wrzasnął Puszunio, ledwie żywy ze strachu. I rzucił się na oślep przed siebie. A tu nagle jak błyśnie! Jak łupnie! Cały dom zadygotał. Coś zgrzytnęło, jakby strych już rozlatywał się w kawałki. — Tu mój koniec! — pisnął Puszunio i przypadł do ziemi. Poczuł pod sobą coś miękkiego, ciepłego. Piszczącego rozpaczliwie. — Mam! — wrzasnął i otworzył przytomniej oczy. — Co masz? Nic nie masz! — usłyszał nad sobą głos kocicy. — Przydepnąłeś mojego Murzynka! Puść go, bo chociaż jesteś dziki kot, to ci dam takiego klapsa, że popamiętasz! Puszunio widzi, że istotnie się pomylił. 224 — Bardzo przepraszam — powiada. — Ale to wszystko przez te hałasy. Ojej! — miauknął i znów zamknął oczy, bo znowu huknęło mu coś tak, jakby nad samą głową. — Nie wstyd ci to? — wypominała mu ostro kocica. — Moje dzieci są jeszcze prawie niemowlęta i nie boją się burzy, a ty się miotasz po strychu jak oszalały. — Burzy? — zdumiał się Puszunio. — A któż to robi taką burzę? — spytał. — Katarzyna potrafi wszystko, a nigdy takiej burzy dotychczas nie robiła. — Bo też to pierwsza burza w tym roku. Ale to nie powód, żebyś się jej bał do utraty przytomności. Wstyd! Wracaj do swojej nory i pilnuj myszy. Puszunio jak niepyszny powędrował do mysiej nory. Przysiadł przy niej. I czeka. Ale za każdym uderzeniem piorunu drży cały ze strachu. A oczu z dachu, po którym deszcz leje, nie spuszcza. A tu właśnie jakaś mała myszka wyjrzała z nory. Puszunio ją spostrzegł. Przywarował. Sprężył się. Gotów do skoku! Mysz wysunęła się z nory. I potoczyła jak kulka po podłodze strychu. — Nie ujdzie mi! — mruknął Puch i skoczył do niej. Już, już ją miał w pazurach! A tu nagle jak błyśnie! Jak zagrzmi! Jak huknie! Puszunio skamieniał i zamknął oczy ze strachu. A kiedy je otworzył, mysz była już daleko, przy kupie słomy, w drugim końcu strychu. Puszek skoczył. I nagle usłyszał głos kocicy: — Uważaj! Ostrożnie! Puch! Tam jest dziura w pułapie! — Ale już było za późno. Puszunio poczuł, że słoma rozstępuje się pod nim. I że zapada się gdzieś głęboko. Ostatnim wysiłkiem schwycił za krawędź przepaści. Za źdźbła słomy, co zasłaniały dziurę. Słoma zaszeleściła, zaskrzypiała. Puszek mocniej zacisnął pazurki. Na nic! Razem ze słomą runął w głębię. Puszunio zupełnie stracił przytomność. „Nigdy już nie będę dzikim kotem! Wracam do domu!" — mignęło mu w myśli, zanim zapadł w coś, w czym pogrążył się po same uszy. 225 XVII — Duszę się! Tonę! Ratunku! Już mnie nie ma i nigdy nie będzie! — jęczał Puszunio. Poczuł, że znajduje się w czymś, co wprawdzie nie jest wodą, ale zalepia mu oczy, sypie się do uszu, zapycha nos. — Wyrwijmy się stąd! Puch, bądź mężnym kotem! — dodawał sobie odwagi i gramolił się w górę, jak mógł. Wyjrzał wreszcie na świat. Parsknął raz, parsknął drugi, trzeci. Kichnął tak, że się cały wstrząsnął. Przetarł oczy. Jeszcze raz kichnął za-wiesiście. I obejrzał sobie to, w czym tkwił dotąd. Powąchał raz, powąchał drugi. I otworzył pyszczek z podziwu. — Drzewo tarte na proszek! Jeszcze czegoś podobnego nie widziałem. Bo Puszunio wpadł do beczki pełnej trocin. I to go uratowało. Rozbiłby się na miazgę, zlatując na łeb ze strychu. Otrząsnął się jako tako z trocin. Obejrzał. Nie widział jednak dokoła nic oprócz krawędzi beczki. Schwycił się pazurkami za brzeg beczułki. Wysunął łepetynę. Rozgląda się i co prędzej chowa cały w beczkę. Jak najgłębiej! Bo tuż obok beczki leży wielki bury kundel. Ten, co najwięcej szczekał i najzawzięciej doskakiwał do Puszunia. Na ten widok serce Puszunia zabiło jak młotem. Przycupnął na trocinach. I ani drgnie. Patrzy w górę. Ogląda się, gdzie by tu wskoczyć tak wysoko, żeby ten straszliwy kundel go nie dostał. Ucieszył się. Zobaczył żerdkę długą a wcale grubą. Wisiała ona dość wysoko, a jak się Puszkowi zdawało, kończyła się tuż przy drzwiach. Tylko te drzwi! Te straszne drzwi! Były otwarte, to prawda! Ale raz po raz wiatr je zatrzaskiwał i znowu otwierał. I to z takim hałasem, że Puszuniowi głowa pękała od tego huku. Nie wiedział już sam, co ma począć, i może siedziałby w tej beczce do skończenia świata. Ale usłyszał nagle, że kundel ziewa głośno. A potem zaczął z mamrotaniem, wyrzekaniem i sapaniem łapać na sobie pchły. Robił to tak zawzięcie, że Puszunio słyszał wyraźnie, jak pies bije nogą o podłogę, czochrając się po bokach. „Teraz albo nigdy!" — pomyślał kot. Skoczył na brzeg becz- 226 ki. Stamtąd odsądził się na deski, które leżały jedna na drugiej. A z desek na żerdkę. — Uf! — sapnął z ulgą. Ale zaledwie stanął na żerdce, zaczęła ona pod nim tańczyć. Na lewo! Na prawo! Naprzód! W tył! Nie mogło zresztą być inaczej. Żerdź wisiała na dwóch sznurkach. Byle wiaterek już nią huśtał. Puszunio ustawił nad sobą ogonek. Macha nim na prawo i na lewo, aby utrzymać równowagę. I idzie. Ku drzwiom. A co stąpnie krok, to myśli: „Żeby mnie też widziała teraz ciocia. Dopiero by się zdziwiła, jaki ja jestem zręczny kot". I ogląda się na rudego kundla. Ale psisku ani się śniło zwracać uwagę na to, co się nad nim dzieje. Gryzły go pchły rozjątrzone przez deszcz i spać nie dawały. A oczy same mu się kleiły, jak każdemu psu w dżdżystą pogodę. Czuł on coś, to prawda, a nawet od czasu do czasu pociągał nosem. Zastanawiał się, skąd się tu wziął taki żabi zapach? Przypuszczał, że to wiatr przynosi go od sadzawki. Więc się też nie niepokoił. A Puszunio już jest coraz bliżej drzwi. Aż mu serce skacze z radości, że się wydostanie na wolność, że burza przeszła. Ustały huki i grzmoty, tylko deszcz jeszcze leje jak z cebra. — Skoczę w otwarte drzwi — powiada sobie Puszek — i tyle mnie widzieli! Już obszedł sznurek, na którym wisi żerdź. Już dotańczył do końca żerdzi. Już się w sobie zbiera do skoku. Aż tu nagle zawiał wiatr. Drzwi skrzypnęły, zakołysały się — i zatrzasnęły przed samym nosem Puszunia. Nie byłoby to może tak wielkie nieszczęście. Ale stało się gorzej! Znacznie gorzej! Zamykające się drzwi uderzyły w sam koniec żerdzi. Ten, na którym siedział Puszunio. Wszystkie świeczki świata stanęły mu nagle w oczach! Czuł, że leci na ziemię. Ostatnim wysiłkiem schwycił się pazurami za sznurek. I tak zawisł w powietrzu. Minęła długa chwila. 227 Nagle nowy powiew wiatru otworzył szeroko drzwi. Łomotnęły mocno o ścianę. W tej samej chwili przez otwór w strychu wyjrzała głowa rudej kotki. — Skacz! Uciekaj! Nie oglądaj się na nic! — miauknęła ostro. Puszek skoczył. Wypadł za drzwi i sadzi do domu, co sił w nogach. Posłyszał za sobą coś jakby szczekanie. Ale go to już nie obchodziło. Dopadł parkanu. Wskoczył. Przesadził. I odetchnął: — Och! Byłem pewien, że tym razem będzie już po mnie! I taki był rad, że się wymigał, iż gotów był postawić ogon jak świeca nad sobą i zatańczyć piękną ósemkę na parkanie, i wołać na cały głos: „Ja jestem dziki kot! Kot nad koty! I nikogo się nie boję!" Ale komu by się chciało stawiać nad sobą ogon w taką pogodę? A zresztą, prawdę powiedziawszy, Puszunio nie miał teraz ogona, tylko mokry zwisający pędzel. A do tego było Puszuniowi zimno. I brzuszek zapadł mu się z głodu tak głęboko, że niemal przyrósł do krzyża. — Niedobrze mi! — jęknął. — Zupełnie niedobrze! I puścił się pędem do domu. Ale nie tak to łatwo było dostać się do domu. Okna były pozamykane, bo deszcz zacinał ostro. Drzwi od werandy zamknięte na klucz. A w drzwiach od kuchni ani szpareczki. Cóż pozostawało biednemu, niegdyś dzikiemu kotu? Buda! Psia buda! I tylko psia buda! A z budy wyglądała głowa Tupiego. Jego oczy spoglądają na zmoczonego do cna Puszunia wcale nie zachęcająco. — Co cię znów nosiło po świecie na taką pogodę? Nie możesz to siedzieć w domu? Myślisz, że cię wpuszczę do budy? Żebyś mi całą słomę zamoczył? I tak cię czuć nieprzyjemnie! Ani mi się waż włazić do budy! — warknął ze złością. — A gdzie moja miska? — spytał zrozpaczony Puszunio. Zza Tupiego wysunęła się mordysia Laluchny. I Pieprza. Spojrzały jakoś dziwnie na Pucha. — Nie ma twojej miski — powiada Pieprz. — Jak to nie ma? — oburzył się Puszek. 228 — Jest! Jest! — uspokoił go Laluchna. — Tylko że w niej nie ma ani ździebełka. — Jak to?! Kto mi zjadł? — dopytywał się dotknięty do żywego Puszunio. Pieprzyk spojrzał w bok. I rzucił od niechcenia: — Zdaje się, że to Laluś. — A nie! — burknął Laluchna. — To Pieprz! Na pewno Pieprz! On zaczął. Ja tylko wylizałem do czysta. — No, więc co? — mruknął Pieprz. — Niech będzie, że to ja. Wielka mi rzecz. Opowiadał nam Czarnuś, że ty jesteś teraz dziki kot i że już nigdy nie powrócisz do domu. Miałem to pozwolić, żeby się twoje jedzenie zmarnowało? — Prawdziwy dziki kot nie powraca do domu i nie robi awantur o jedzenie i spanie w budzie — zakończył Tupi. Wsunął się głębiej do budy i ułożył się wygodnie. A Ciapa, jak zawsze wygodniś i śpioch, warknął z głębi budy: — A radzę ci, żebyś się Katarzynie nie pokazywał na oczy. Bo mycie pod studnią tak pewne, jak to, że dziś już obiadu nie dostaniesz. Puszunio powlókł się pod werandę. Usiadł w ciemnym kątku. I zapłakał! Zapłakał tak bołeściwie, jak mu się to nigdy dotychczas nie zdarzyło. XVIII Ale na świecie nic nie trwa wiecznie. Nawet najgorsze zło wcześniej czy później przemija. I po najstraszniejszej burzy następuje pogoda. Tak też się stało i tym razem. Minął wreszcie deszcz. Ponure chmury spłoszyły się i uciekły przed słońcem. Nastała znów pogoda jak złoto. A gorąco było tak, że z futerka Puszunia para buchała jak z łaźni. Wreszcie wysechł zupełnie. Poczesał nieco futerko. Tu i tam przylizał je gładko. I powiada sobie: — No, teraz pogódźmy się z Katarzyną! I niech się to wszystko raz skończy. Usiadł na daszku drwalki, tam gdzie najchętniej przesiadywała jego mama Imka, oczywiście wtedy, kiedy raczyła przeby- 16 — Opowiadania wybrane 229 wać w domu. Rozmyślał nad tym, jak się to wszystko odbędzie. Jak to on wejdzie do kuchni. Z nastawionym ogonem. Jak powie Katarzynie parę ciepłych słów. Jak jej oświadczy, że zmienił postanowienie, że już nigdy nie będzie dzikim kotem. Jak wreszcie da do zrozumienia, że wprawdzie trudno z nią wytrzymać pod jednym dachem, ale cóż na to poradzić, skoro bez niej wcale nie jest łatwiej. Na końcu powie jej: „No, zgoda między nami, Katarzyno! I nie mówmy więcej o tym, co było". Katarzyna oczywiście wzruszy się tymi dowodami serdeczności Puszunia i powie: „Jesteś dobry kotek. Czarnuś ani umywa się do ciebie!" Pogładzi go po głowie i spyta najserdeczniej, prawie tak miło, jak Krysia: „A cóż byś ty, Puszuniu, przetrącił? Na pewno jesteś głodny, kochanie?" Puch nie będzie się napierał tego czy owego. Wykręci się w pięknej ósemce dokoła nóg Katarzyny i mruknie: „Ja nie jestem taki, jak Czarny. Ja nie napieram się i nie wy-bredzam. Proszę mi dać to, co Katarzyna uzna za najlepsze dla mnie. Ja zupełnie polegam na jej wyborze!" I tą zgodnością i dobrym ułożeniem najbardziej ją ujmie. Katarzyna nie będzie wiedziała, czym go ma uraczyć. Otworzy przed nim na oścież drzwi spiżarni i powie: „Wybieraj sam, czego twoja dusza zapragnie!" Puszunio nie rzuci się od razu na to, co pierwsze z brzegu, jakby zrobił na pewno ten łakomczuch Czarny. Nigdy! On będzie chodził od garnka do garnka, od słoja do słoja. Liźnie tu, liźnie tam. Tu spróbuje, poprosi Katarzynę, żeby mu dała właśnie to, a nie co innego. — I ona mi da! Na pewno da! Jakżeby mogła mi odmówić? — zapewniał sam siebie Puszunio. A taki był przejęty tym, że jest odtąd kotem nad koty, cudem dobrego wychowania i oczkiem w głowie Katarzyny, że obejrzał się raz jeszcze najstaranniej od czubka głowy aż do ogona. I poprawił tu i tam stojące sztorcem kłaczki. — Prawdziwie porządny kot nie nosi włosów na jeża! — mru- 230 czał do siebie, wylizując starannie te kosmyki, co wyschły prędzej i stały sztywno jak szczeciny. Wreszcie był gotów. Tupi przyglądał mu się uważnie od pewnego czasu i spytał: — Puch, co ty się robisz na takiego eleganta? Puszek nie raczył mu nawet odpowiedzieć, tylko hycnął z daszku na ziemię. — Odkąd to dzikie koty tak się sztafirują, jak na wielkie święto? — zagadnął go po raz drugi Tupi. Tym razem Puszunio uznał za konieczne wyjaśnić: — Nie jestem już dzikim kotem. — Nie jesteś? — zdziwił się Tupi. — A nie jestem! — odciął się Puszek. — Cóż to się stało? — Cóż się miało stać? Nie jestem i tyle! Znudziło mi się już! — rzucił przez ramię i godnie kroczy przed siebie. Wprost w otwarte szeroko drzwi kuchni. — A do kuchni nie radzę ci zaglądać — powiedział Tupi. — Bo co? — mruknął jak z łaski Puszunio. — Bo lanie pewne! Katarzyna szykuje podwieczorek. A wiesz dobrze, że nie lubi, jak jej wtedy deptać po piętach? — ostrzegał go Tupi. Ale Puszunio udawał, że nie słyszy. Przestąpił przez próg. Otarł się o drzwi. Zatoczył piękne koło w korytarzu. Zatoczył drugie. I godnie wszedł do kuchni. — Jestem! — oznajmił,z godnością. I czekał, ale nie odpowiedział mu nikt. Rozejrzał się po kuchni. Była pusta. Już przykucnął, żeby skoczyć na blachę. Ale spostrzegł się, co robi. Zapowiedział sobie stanowczo: — Puch! Oczko w głowie Katarzyny nie skacze na blachę, kiedy nikogo w kuchni nie ma. — I poszedł do jadalnego pokoju. Już z daleka zobaczył, że kredens jest otwarty. Odwrócił się zaraz do okna, żeby nawet nie zajrzeć do środka. I idzie. Ale coraz wolniej i wolniej. Wlecze się noga za nogą. I ciągle sobie powtarza: — Puszuniu, Puszuniu. Mijaj kredens, a prędko, bo się skusisz! 231 I może by nawet minął go szczęśliwie, gdyby nie nogi. Ani rusz nie chciały się pospieszyć. A i głowa jakoś sama wykręcała się w stronę kredensu. No i nie wiadomo, jak to się stało, że Puszunio, wbrew najlepszej swojej woli, znalazł się nagle naprzeciwko otwartych drzwi. — Ojej! — jęknął na widok tego, co zobaczył. — Już chyba nie wytrzymam! Ale zaraz jakiś dobry koci duch stanął przed biednym Puszu-niem i zasłonił mu sobą te wszystkie smaczności, które było widać i które pachniały tak, że Puszkowi język zaczął kołować w pyszczku jak śmigło. „Puch! Pamiętaj, coś sobie postanowił!" — przypomniał mu ten dobry koci duszek. — Tylko zajrzę! — jęknął Puszunio. — Tylko zajrzę! Raz jeden, jedniutki. No i zajrzał. Choć dobry koci duch omal nie płakał nad tym rzewnymi łzami. Bo wiedział aż nadto dobrze, czym się to zaglądanie skończy. Jakoż się skończyło! Puch wlazł z nogami do kredensu. I trzeba przyznać uczciwie, nie ruszał nic. Przynajmniej z początku. Wsadził co prawda nosek to tu, to tam, ale tylko zaciągał się zapachem. Lecz te zapachy właśnie go zgubiły. Bo im mocniej wąchał, tym uporczywiej przekładał swojemu dobremu duchowi: — Nie będę jadł! Ale gdzie znowu! Ani mi to w głowie! Ja tylko spróbuję. „Nie próbuj" — błagał go duch. — Tylko tę kiełbasę! — prosił Puch. No i spróbował. Zresztą kawałek suchej kiełbasy miał już w zębach, kiedy się targował o próbowanie. I od tego się wszystko zaczęło. Puszunio próbował i próbował. Aż próbując, tak się rozjadł, że o całym świecie zapomniał. Cóż miał wobec tego począć ów duch dobry a nieszczęsny? Załamał łapki, zapłakał, wziął ogon pod siebie i odszedł. Zjawił się dopiero wówczas, kiedy Katarzyna, przechodząc przez jadalnię, zauważyła, że zapomniała zamknąć drzwi od kredensu. — Tego tylko brakowało, żeby mi Puch wyjadł wszystko, co 232 tu jest — powiedziała, trzasnęła drzwiczkami i przekręciła klucz w zamku. Wtedy to dobry duch Puszunia miauknął do niego bolesnym piskiem. „A widzisz, coś ty narobił? A nie mówiłem ci, że nic dobrego z tego nie wyniknie? Wpadłeś! Paskudnie wpadłeś! I co teraz będzie?" Na to pytanie Puszunio nie odpowiedział nic. Bo cóż zresztą miał odpowiedzieć? XIX I nikt nie wiedziałby o tym, co się stało z Puchem, gdyby nie to, że na podwieczorek zbiegli się, jak co dzień, wszyscy nasi domownicy. Pierwszy był oczywiście Tupi. Leżał jak zwykle na swoim miejscu. Patrzył nam w oczy i stukaniem ogona w podłogę przypominał o sobie. Zjawił się i Ciapa. Obchodził stół na dwu łapach, mył się i pokazywał kolejno wszystkie swoje sztuczki. I ciągle dogadywał: — Patrzcie, jaki ja jestem niezrównany! Uważajcie tylko, co wam pokazuję. I to nie proszony. Tak sobie, z dobrej woli. Dlatego, że was kocham. Lizus to był ten nasz Ciapa! Za Ciapą wsunął się jakoś i psi drobiazg. Pieprzunio i La-luchna. Obiegli oni stół dokoła, a tak szybko, że tylko migali w oczach. Później siedli przy Krysi. Patrzyli jej w oczy i popiskiwali: — Ojej, jak tu rozkosznie pachnie! Oj, ile tu wybornych smakołyków! Czy nie widzisz, że tu jesteśmy? I że radzi byśmy coś urwać z tych smakowitości dla siebie... A kiedy Krysia nie zwracała na nich uwagi, podrygiwali w miejscu. I podnosili głosy. Wydzierali się jeden przez drugiego tak, że już ich odróżnić nie było można. A niech no by się pokazała Katarzyna! Biegli za nią z nosami do góry. Nadeptywali na siebie. Przewalali się. Tłoczyli. — Pójdziesz! — wołała Katarzyna roztrącając ich nogą. Ale to niewdele pomagało. Laluchna i Pieprzyk ciągle biegali za Katarzyną z werandy 233 do kuchni i z kuchni do werandy. Bo zawsze spodziewali się na końcu tej drogi niezawodnej polizki. I tak się zdarzyło, że Katarzyna szła właśnie do kuchni. Laluchna i Pieprzyk oczywiście biegli za nią. Ale Katarzynie znudziło się to wieczne deptanie po piętach, więc zatrzasnęła za sobą drzwi do kuchni. Bardzo się to naszym psiakom nie podobało. — Cóż to za zwyczaje! Zatrzaskiwać nam drzwi przed nosem! — oburzył się Pieprz. — I nie dać ani okruszynki z tego, co niosła na tacy! — biadał Laluchna. — Wracajmy — powiada Pieprzunio. — Nic pod tymi drzwiami nie wystoimy! — A może by tak po drodze zajrzeć do kredensu? — podsunął ostrożnie Laluś. — Cóż, zajrzeć można. Ale nic nam z tego nie przyjdzie. Kredens na pewno zamknięty. — Tak sobie, Pieprzuniu. Na wszelki wypadek — doradza Laluś. Pieprz nie odpowiedział na to nic. Ale już biegnie do kredensu. Laluś oczywiście za nim. Stanęli przy drzwiach. Próbują otworzyć. Zamknięte. — A nie mówiłem? — powiada Pieprz. I obejrzał się na La-lusia. Ale Laluś go nie słucha. Nastawił jedno ucho. Przekrzywił głowę na prawo. I nasłuchuje. — Coś się tak zasłuchał? — pyta go Pieprz. A Laluś ani drgnie. Tylko szepcze zduszonym głosem. — Tam się coś rusza. Na pewno się rusza! — Gdzie? — W kredensie! Posłuchaj sam! Pieprz nastawił ucha. I nie czekając na nic, rzucił się do kredensu. Obwąchał go ze wszystkich stron. — Od razu mówiłem, że tam coś jest — szepnął do Lalusia. — To ja mówiłem, Pieprzuniu — sprostował Laluś. Pieprz spojrzał na niego z góry. — Znów się stawiasz? — spytał i wyszczerzył do Lalusia zęby. Kiedy indziej może byłby się Laluchna naprawdę postawił Pieprzowi, ale teraz nie miał na to czasu. Bo w kredensie coś się 234 poruszyło, coś pisnęło wyraźnie. Tak wyraźnie, że Lałuś tym razem nastawił oba uszy. Przypadł do drzwiczek. Wsadził nos w szparę tam, gdzie się drzwiczki schodziły pośrodku. Zaciągnął się raz, zaciągnął drugi. I powiada do Pieprza: — Tam jest na pewno Puch! — Kto? — zaśmiał się Pieprz. — Też pomysły ty miewasz, mój Laluchno! — Puch, na pewno Puch. Powiadam ci, że tam jest Puch. Powąchaj sam, to się przekonasz — upierał się przy swoim Laluś. Pieprz spojrzał na niego wyrozumiale. — Co będę ze smarkaczem gadał! Albo się sprzeczał! Puch! Także coś! — parsknął śmiechem. I nagle ucichł. Bo z wnętrza kredensu rozległ się bolesny pisk: — Ratunku! Ratunku! Nie było wątpliwości, że to woła Puch. — Puch, czy to ty? — spytał dla pewności Pieprzunio. — Tak, to ja! — odpowiedział zduszony głos Puszka. Pieprz namyślał się jeszcze, co ma począć. Ale Laluchna biegnie już co sił w nogach na werandę. — W kredensie jest Puch! W kredensie jest Puch! — drze się wniebogłosy. — Nie hałasuj, smarkaczu — burknął na niego ostro Tupi. — Gadasz od rzeczy i myślisz, że ci kto uwierzy. — Jest Puch! Na pewno jest Puch! — krzyczy Laluchna i jak oszalały biega dokoła stołu. — Puch woła z kredensu! Puch woła z kredensu! — potwierdza tę wiadomość Pieprzunio, co ¦ właśnie był wpadł na werandę. Tupi, który zawsze pilnował porządku i zawsze dbał o to, żeby wszystko było jak należy, dźwignął się, acz niechętnie, z podłogi. — Pójdę się przekonać. Ale niech no nie będzie tak, jak gadacie, to dam jednemu z drugim, że będziecie mnie długo pamiętali! — warknął na szczeniaki i powlókł się do jadalni. Za nim oczywiście podreptały Pieprzunio i Laluchna. Tupi stanął przed kredensem, powąchał dokładnie szparę w drzwiach i szczeka: — Puch! Jesteś tam? Odezwij się! Słyszysz mnie? Puch! — Jestem, jestem. Ach, ratuj mnie, Tupi! 235 — Jakeś ty się tam dostał?! — woła Tupi. — Jakeś się dostał? Co tam robisz? — piszczy Pieprz. I pcha się do drzwi, żeby lepiej słyszeć. Coś im tam Puszunio odpowiada. One go wciąż o coś pytają. I nie każdy osobno, ale jeden przez drugiego, jak to zawsze szczeniaki. Zrobił się taki harmider, taki hałas, że Ciapa nastawił ucha. Posłuchał chwilę. I truchtem pobiegł do jadalni. No i zaraz rozległ się jego jazgotliwy głos: — Puch! Tam jest Puch! Puch! A na to Ciapine naszczekiwanie ocknął się Czarnuś, co drzemał na kolanach Krysi. Zeskoczył i podreptał za psami. Usiadł na kredensie. I drze się z całego gardła: — Puch, odezwij się! Puch! Puszunio! — A to co?! — krzyknęła Katarzyna, która otworzyła właśnie drzwi od kuchni. Było się przecież czemu dziwić. Kredens zamknięty, a wszystkie psy, ile ich było na podwórzu, przyskakują do drzwiczek kredensu. Szczekają. Piszczą. Awanturują się. A na kredensie siedzi kot i też drze się wniebogłosy. Katarzyna wpadła na werandę. — Janie — woła — coś niedobrego jest w kredensie! — Bo co? — Zobacz sam, co się tam wyprawia. To na pewno szczur! Nic innego, tylko szczur. Na co innego nasze zwierzaki nie rzucałyby się tak strasznie. — Co ty, Kasiu, opowiadasz? Skądże by się w mieszkaniu szczur znalazł? — śmieję się. — Nie śmiej się, później będziesz się śmiał. Teraz zobacz. Odejdzie ci ochota do śmiechu. Cóż było robić? Idę. Krysia za mną. Katarzyna chwyciła Krysię za rękę. Przycisnęła ją do siebie. — Weź laskę — doradza mi. — Jak tylko zobaczysz szczura, bij, a mocno. I z góry! Podchodzę do kredensu. — Skacz zaraz w tył. Bo jeszcze gotów skoczyć ci do szyi — doradza mi Katarzyna. A sama stoi z daleka od kredensu. I Krysię trzyma przy sobie. 236 Otwieram drzwi z klucza. Na oścież. I czekam. Po chwili z kredensu wysuwa się Puszunio. Ale w jakim stanie! Do futerka przykleiło się wszystko, co było w kredensie. Jakieś konfitury, powidła, cukier, okruchy, ciastka! Tak, że mu ledwie oczy widać. A wychodzi nieśmiało, krok za krokiem. I spostrzega Katarzynę! Na ten widok Tupi zawołał: — Nic tu po nas! Na podwórze! Kto nie chce w tym zamieszaniu oberwać trzepaczką od Katarzyny, za mną! I jakby ich kto wymiótł, w mig zniknęli wszyscy. XX Po jakiejś dobrej godzinie pokazał się na podwórzu Czarnuś. Laluchna i Pieprzyk dopadli do niego. I nuż pytać: — Co tam? Jak było z Puchem? — Niedobrze! Zupełnie niedobrze! — skrzywił się wymownie Czarnuś. — Umyli go! — Kto? — No, jak to kto? Katarzyna! — Ona zawsze taka! Ale nie myła go przecież pod pompą, bobyśmy widzieli — powiada Pieprz. — Bo go też nie myła pod pompą, ale w miednicy — mówi na to Czarnuś. — W miednicy? — nie dowierzały szczeniaki. — I ciepłą wodą — ciągnie dalej Czarny. — Ciepłą wodą? To niesłychane! Może jeszcze do tego z mydłem? — Jakbyście zgadli — szepnął Czarnuś — i szczotką. — Pi, pi, pi — kiwały głową szczenięta. — Szczotką! I mydłem! To okropne! — Krzyczał? — pyta Pieprz. — Wyrywał się? — wpada mu w słowo Laluchna. Czarnuś nie odpowiada nic, tylko wzdycha. — Co tu się dopytywać? — burknął na psi drobiazg Tupi. — Każdy z was wrzeszczałby jak opętany, żeby mu ciepła woda z mydłem wchodziła do oczu. — Wstał z miejsca, gdzie się 237 grzał na słońcu. Przeszedł kilka kroków. Obrócił się w prawo, zatoczył krąg w lewo. I znów się położył. A miarkował tak, żeby nie słyszeć tych rozmów, które go nie obchodziły. — Trajkoczą i trajkoczą. Nawet zdrzemnąć się na własnym podwórzu niepodobna — mruczał pod nosem, owijając się ogonem. A Czarnuś i psiaki poszły pod werandę, bo tam można było gadać spokojnie. Pyta Pieprzunio: — Powiedz mi, Czarny, co było dalej? Jak go wymyli, to co? — To go Katarzyna zawinęła w fartuch. I położyła na blasze. W kuchni. — W kuchni? — zdziwił się Laluś. — Taki to ma szczęście! — Takie to i szczęście! — zaśmiał się gorzko Czarnuś. — Katarzyna zawinęła Pucha w fartuch tak, że się nie mógł nawet poruszyć. — Nie mógł się poruszyć? To niesłychane! — oburzył się Pieprzunio. — A co Krysia? — spytał Laluchna. — Jak to Krysia! Żal jej się zrobiło Pucha. Dała mu kotlet, taki, co został z obiadu. — Kotlet! — westchnął Pieprz i oblizał się czerwonym ozorkiem. — Cały kotlet? — wątpił Laluchna i spojrzał nieufnie Czarnemu w oczy. — Naprawdę cały kotlet? Widziałeś? Na własne oczy widziałeś? — Widziałem — mruknął Czarnuś. — No i co? — pytał Laluchna. — I co? — No i chciałem spróbować, czy to naprawdę kotlet. — Pozwolił ci na to? — nie wierzył Pieprz. — On, Puch! — skrzywił się Czarnuś. — On by chciał się ze mną podzielić! Taki sobek! — Więc skąd wiesz, że to był kotlet z obiadu? — dopytywał się Pieprz. — Bo powąchałem. — Powąchałeś? — Nawet może dotknąłem go nieco łapką. — Tylko łapką? 238 i — Oderwał się taki maciupeńki kawałeczek. Taki zupełnie maciupeńki, że ledwie go było widać. — I co? — No i nic. Polizałem go. Może nawet wziąłem go do pyszczka. Bo przecież nie mogłem pozwolić na to, żeby się takie dobro miało zmarnować. Prawda? — spytał Czarny i spojrzał na La-luchnę i Pieprzyka. — Oczywiście! — odpowiedzieli tym razem zupełnie jednomyślnie. — A Puch co na to? Czarnuś nie odpowiedział od razu. Polizał się po jednym boku, polizał po drugim i przejechał mokrą łapką po mordysi. Psy zrozumiały. Nie potrzeba było im słów. — To brzydki charakter! — szepnął Czarnuś, gdy skończył wylizywanie. — A dobry był kotlet? — Taki sobie — mruknął Czarny bez zachwytu. — Pokaż! — powiada Pieprz. — Pokaż! — powtórzył za nim Laluchna. Czarnuś wysunął mordkę przed siebie. A obydwa pieski wodziły mu noskiem po wargach i zaciągały się zapachem. — Wyśmienity! Nadzwyczajny! — zachwycał się Piep-rzyk. — Z cebulą! — szepnął rozkosznie Laluchna. — Z jaką znów cebulą? — warknął na niego Pieprzunio. — Co ty gadasz? — Mówię, że kotlet był z cebulą! — mruknął Laluchna, nie odejmując noska od Czarnusiowego pyszczka. — Ani źdźbła cebuli nie było w tym kotlecie! — obruszył się Pieprzunio. — A ja ci mówię, że była — upierał się Laluś. — Stawiasz się? — pyta groźnie Pieprz. Nastawił sierść na grzbiecie i zamiótł wojowniczo nogami. — To ty się stawiasz! — odpowiada Laluchna. — Czarny, była w kotlecie cebula czy nie była? Ale Czarny nie miał ochoty odpowiadać. Ani się wdawać 239 w psie sprzeczki. Wysunął się też spod werandy na podwórze. I gotów był zniknąć, gdziekolwiek by się dało. Zastąpił mu jednak drogę Laluś i pyta: — No, była w kotlecie cebula czy nie była? — Powiedz, że nie było! — warknął na kota Pieprz. — Powiedz, że była! — warknął Laluchna. Czarnuś chciał się przemknąć między psami. Ale Pieprz złapał go w przelocie za ogon. — Powiedz, że nie było! — mruknął przez zęby. — Nie było! — pisnął Czarnuś na odczepne i już sadzi ku parkanowi. Ale wpadł na Laluchnę. Ten go schwycił za ucho. I trzyma. — Była cebula czy nie była? — pyta półgębkiem, nie wypuszczając z zębów kociego ucha. — Była! — wrzasnął Czarnuś. — Na pewno była! — Takiś ty! — szczeknął na to oburzony do żywego Pieprzu-nio. I woła do Laluchny: — Nie puszczaj go! Nie puszczaj! Musi raz powiedzieć, jak było naprawdę. Ale Czarnuś zdołał wyrwać się Laluchnie. Nie mógł dostać się na parkan, bo mu Pieprzunio przecinał drogę. Chciał się ulotnić na daszek, ale dostępu do daszka bronił mu Laluchna. Zaczęło się takie kotłowanie na podwórzu, taki wrzask, taki pisk, takie rozbijanie misek, że posłyszał te awantury Kacperek nad sadzawką. I powiada do Melańci: — Kiedy psy na podwórzu gonią kota, dla Katarzyny nowa robota. — Melańcia nie zdążyła na to odpowiedzieć. Bo otworzyły się drzwi kuchni. Stanęła w nich Katarzyna. Zobaczyła, co się dzieje. Wzięła do ręki gumowy wąż. Odkręciła kran. Syknęło, pisnęło! I strumień lodowatej wody spadł na Laluchnę, Pieprza i Czarnusia. — Ratuj się, kto może! — wrzasnęli wszyscy trzej jednogłośnie i każdy zemknął, gdzie mu było najbliżej. No i najbezpieczniej. A stary Tupi podniósł się z miejsca, na którym drzemał, przesunął się bardziej ku słońcu i zanim się ułożył, westchnął z ulgą: — Nareszcie. Może teraz będzie na podwórzu jaki taki spokój! 240 XXI I rzeczywiście nastał spokój na podwórzu. Taki spokój, że Katarzyna powiedziała do nas przy obiedzie: — Jak to dobrze, żem się raz tych kotów pozbyła. Odkąd oddałam Pucha i Czarnego, cicho u nas jak makiem zasiał. Krysia westchnęła. Nie bardzo trafiła jej do przekonania ta cisza, okupiona pozbyciem się kotów. — Katarzyna tak zawsze! Szurum-burum i koty z domu. Mogłyby obydwa kotki pobyć u nas jeszcze choćby do końca tygodnia. Czarnuś taki był jeszcze mały i niezaradny. Nie wiadomo, jak sobie poradzi w nowym domu. — Poradzi sobie, poradzi! — zapewniała ją Katarzyna. — Nie mówię też o Czarnusiu. To był kotek grzeczny i do domu bardzo przywiązany. Ale Puch! Ta szkarada! Życia przez niego nie było! Ciągle same straty i przykrości. A co natłukł, napsuł, napaskudził! Na wołowej skórze tego nie spisze. I nigdy w domu nie posiedział! Wcale nie był do nas przywiązany. — Spał wtedy tak grzecznie przez całą noc w moim pokoju — mówi jej na to Krysia. — Jedną noc! Wielka mi rzecz! A przecież do tego czasu sypiał z psami w budzie, a całymi dniami na jakieś łazęgi chodził. Jeśli zaś tak się zdarzyło, że nie wychodził z domu, to pożal się Boże, co tu wyprawiał! — Ale był taki miły — broniła Krysia Puszunia. Katarzyna aż ręce rozłożyła z oburzenia. — Puch! Miły! Diabeł to był nie kot. O nikogo nie dbał. Dla nikogo nie miał serca. Choćby takiej odrobineczki! — pokazała na paznokciu. — Mówią ludzie, że kot przywiązuje się do miejsca. On się nawet do miejsca nie przywiązał! Wyrodek i tyle! — zakończyła. Zab/ała tacę z talerzami ze stołu i wyszła. A za nią podreptały Lalunio i Pieprzunio. Ale bez zwykłych przepierań się i gwałtów. Nawet ogonki miały spuszczone na kwintę. A kiedy Katarzyna obróciła się i zawołała na nie: „Gdzie? Do kuchni się wam zachciało?" — spuściły uszy po sobie i cichutko wysunęły się na podwórze. 241 Usiadły przed drzwiami. Jeden obok drugiego. Laluchna westchnął ciężko. I pyta szeptem Pieprza: — Co to będzie, Pieprzuniu? — Z czym? — Bo co? — Bo i po nas mogą przyjść jacyś ludzie i zabrać ze sobą. Jak ty myślisz, Pieprz? Pieprz nie odpowiedział na to pytanie. Bo i cóż miał zresztą odpowiedzieć? I na nim skóra cierpła, kiedy pomyślał o tej możliwości. Wolał zmienić temat rozmowy. Powiada: — Puch pojechał na wieś. — Skąd wiesz? — pyta go Laluchna. — Tupi mi mówił. Obwąchał on konie i koła tego wozu, co zajechał przed nasz dom. Powiada, że te konie przyszły z bardzo daleka. A tym wozem pojechał Puch w koszyku. „Pamiętam. A wóz był z daleka" — rozmyślał Laluś. — Z bardzo daleka — powtórzył i wstrząsnął się, jakby go kto oblał zimną wodą. — A czy tam, dokąd pojechał Puch, jest Katarzyna? — spytał Pieprzunia. Pieprz nie odpowiadał długo. Namyślał się. Nareszcie kiwnął głową i mówi: — Katarzyna jest wszędzie. Nie byłoby nigdzie porządku na świecie, żeby nie było Katarzyny. Rozumiesz? Laluchna zgodził się bez namysłu. — Masz słuszność, Pieprzuniu! — mruknął zamyślony. Obejrzał się po podwórzu. Nagle, zawołał: — A ta czego tu chce?! — i skoczył do parkanu. Za nim Pieprzunio. — Czego tu chcesz, kocico? — szczeknął do rudej kotki z nadłamanym ogonem, która siedziała na parkanie. — Chciałabym zobaczyć tego białego kotka, co u was mieszka — miauknęła kotka w odpowiedzi. Pieprz spojrzał na Laluchnę, Laluchna na Pieprza. — Też się w czas wybrała! — parsknął Laluchna. — Dobra sobie! Rudzielec! Pieprz zmierzył go za to karcącym spojrzeniem. — Ruda czy nie ruda — warknął gniewnie — jak się grzecznie do ciebie odzywa, to masz jej grzecznie odpowiadać. Rozumiesz? 242 — I zwracając się do kotki, powiada: — Nie ma już, proszę pani kotki, białego u nas. — Zginął? — zaniepokoiła się kocica. — Nie zginął, tylko go zabrali — odpowiada jej grzecznie Pieprz i nawet majta do niej uprzejmie ogonkiem. — Kiedy? — Dziś rano. A dlaczego pani tak się o niego dopytuje? — Bo był u mnie. Nie byłam pewna, czy mu się udało powrócić do domu. Więc przyszłam się dowiedzieć, czy mu się co w drodze nie stało. Pieprz spojrzał zezem na Laluchnę i szepnął: — A widzisz? Nie mówiłem ci? To jest porządna kotka, a ty zachowałeś się jak ordynus. Laluchna nastroszył się i odwrócił ogonem do kotki i Pieprza. Pieprz to zauważył. Powiada do kotki: — Proszę na niego nie zwracać uwagi. Już są tacy na świecie, niestety, co to ich ucz czy nie ucz dobrych manier, a zawsze z nich prostactwo wylezie — i macha ogonkiem, jak potrafi najuprzejmiej i najprzymilniej. Takiego poniewierania sobą przy obcych, przy nieznanej rudej kocicy, Laluchna miał dosyć. Odwrócił się do Pieprza. Pokazał zęby i groźnie pyta: — Tyś jak powiedział? Powtórz! — Jesteś ordynus, i kwita! Laluchna nie wytrzymał. Skoczył do Pieprza. Zakotłowało się pod parkanem. I nie wiadomo, czym by się było skończyło, żeby nie Tupi. Zobaczył, na co się zanosi, i szczeknął swoim basem: — Dosyć, smarkacze! Katarzyna idzie! Z trzepaczką! Laluchna i Pieprz nogi za pas! I już ich nie było na podwórzu. Schowali się pod werandę. I tylko wysuwali każdy po jednym oku, i to bardzo niepewnie. A ruda kotka zagadnęła Tupiego: — Czy ten biały kotek, co u was mieszkał, miał matkę? — Dlaczego o to pytasz, kocico? — Bo mi się wydał bardzo zaniedbany — odpowiedziała kotka. 243 Tupi spuścił głowę i dość długo nie odpowiadał. Wreszcie podniósł na rudą kotkę swoje poczciwe oczy i mówi: — Znam ją dobrze. Wychowaliśmy się razem. Śpimy razem w tej budzie. Przykro mi też o niej coś złego powiedzieć. — Nie dba o dzieci? — spytała go kocica. — Tego bym nie powiedział. Dopóki są małe, nie ma lepszej matki od naszej Imki. Ale jak tylko trochę podrosną, przestaje dbać o nie i zostawia je własnemu losowi. — Lubi towarzystwo — domyśliła się kocica. — Właśnie — zgodził się Tupi. — I teraz całe dnie spędza na dachu jednej kamienicy w rynku. Zbiera się tam podobno najlepsze kocie towarzystwo naszego miasteczka. Bywasz tam? — Nie. Bo ja jestem opuszczona kotka. I mam dzieci, które muszę sama wykarmić i wychować. Rozumiesz? — Rozumiem, rozumiem — szepnął Tupi i uśmiechnął się serdecznie do kotki, która zeskoczyła za parkan i już po drugiej stronie miauknęła mu: — Do widzenia! XXII Minęło kilka dni. Krysia poszła odwiedzić Czarnusia. Mieszkał obecnie o kilka domów od nas na sąsiedniej ulicy. Przy kolacji opowiadała Katarzynie, że Czarnuś prawie jej nie poznał. Nie odprowadził jej do furtki. Że patrzy w oczy swojej nowej pani. I przy mila się do niej tak, jak przedtem przymilał się do Krysi. — Ja nie mówię, że każdy kot jest fałszywy, tak jak to różni ludzie o kotach opowiadają — odpowiedziała jej na to Katarzyna. — Ale kot to jest takie stworzenie, że trzyma się tego, co mu dogadza. A o swojego pana tyle dba, co nic. To nie tak jak pies. I kijem go od siebie nie odegnasz. Będzie najwierniejszy swojemu panu, choćby ten pan wcale o niego nie dbał. Żeby tak psa oddać z domu, toby wrócił. Czarnuś znalazł sobie nowych państwa i dobrze mu. A o tym Puchu nawet nie ma co mówić. Tyle on o nas wszystkich dbał, co pies o piątą nogę. Nie kręćcie mi 244 się tak pod nogami, psotniki, bo was rozdepczę! — krzyknęła na Lakiernię i Pieprza.. Nabrały one już na nowo rezonu i kotłowały się koło nóg Katarzyny tak jak dawniej. Skończyła się kolacja. Wszyscy szli spać. Psi drobiazg już dawno tkwił w budzie i chrapał na oba uszy. Ciapa jak zawsze udawał, że nie słyszy tego, że go się wypędza do budy, i starał się zostać na werandzie. Ale to się na nic nie zdało. Bo Katarzyna złapała go za kark i wyrzuciła na podwórze. Tupi nie poszedł do budy. Drobnym kroczkiem ruszył na obchód naszego gospodarstwa. Najpierw zbadał, czy wszystko jest jak należy w małym ogródku od ulicy. Zajrzał w każdy krzak. Obwąchał furtkę. Obejrzał sztachety od podwórza. I dopiero wtedy skręcił w stronę sadu. Biegł tuż przy parkanie. A co chwila przystawał. Wąchał to tu, to tam. Zaglądał, sprawdzał. I szedł dalej. Obszedł już tak połowę ogrodu. Nagle stanął. Pociągnął nosem. Nastawił spiczaste uszy. Nasłuchuje. — Kto tam? — szczeknął w stronę krzaków malin, co rosły zwartą puszczą w kącie ogrodu. — To ja! — odpowiedział mu jakiś bardzo słaby pisk. — Jaki ja? Co za ja? — Nie poznajesz mnie, Tupi? — odpowiada mu cichy głosik z malin. — Wyjdź na dróżkę! Niech ci się przyjrzę. Jeżeli jesteś obcy kot, to lepiej zmykaj od razu. Po naszym ogrodzie obcym kotom chodzić nie wolno! — Ja jestem Puch — pisnął mu cichy głosik z krzaków. — Puch? To nieprawda! Naszego Pucha już dawno tu nie ma. Pojechał na wieś. — Ja wróciłem, Tupi! — Wróciłeś? — zdziwiło się stare psisko. — Jak to wróciłeś? Odwieźli cię? — Nie, uciekłem. Przyszedłem piechotą. A to tak daleko! — Piechotą? Kot? To niemożliwe! — Żebyś spojrzał na moje łapki, tobyś uwierzył. Zupełnie pozdzierałem sobie skórę. Tak mnie bolą, że nie mogę stąpać. 17 — Opowiadania wybrane 245 Schowałem się tu w malinach, żeby nieco wypocząć, bo już nie mam sił dojść do domu. — Źle ci tam było? — spytał ze współczuciem Tupi. — Dobrze jak w raju. Miałem wszystkiego w bród. — Więc po coś wracał? — Nie mogę żyć bez naszej Krysi — westchnął Puszunio. — Rozumiem cię, Puch. Ja też nie potrafiłbym wyżyć ani jednego dnia bez niej — odpowiedział nasz poczciwy kudła. — Pomóż mi! — zawołał Puch. — Pomóż mi! Próbowałem iść, ale nie mogę! — Nie ruszaj się! Zaraz się tobą zajmę! — odpowiedział mu Tupi. Wszedł w maliny. Odszukał Pucha. Obwąchał mu łapki. — Niedobrze, zupełnie niedobrze. Stopy masz poranione — stwierdził kiwając głową. — Trzeba cię chyba nieść. — Chciałbym się dostać do pokoju Krysi! — prosi Puch. — Tego ci nie obiecuję. Już jest noc. Wszyscy poszli spać. I drzwi do domu są już o tej porze zamknięte. Zabiorę cię do budy. Prześpisz się tam do rana. A rankiem pójdziesz do Krysi. Puszunio zgodził się, bo nie mógł się nie zgodzić. Tupi wziął go delikatnie zębami za kark. — Nic się nie bój. Nie zrobię ci krzywdy. Ruszaj wolniutko łapkami. Ja cię podtrzymam. Ani poczujesz, kiedy już będziesz w budzie. No i ruszyli. Tupi prowadził Pucha, tak ostrożnie, że kocina nie zawadził ani o jedną uschłą gałązkę malin. Nie zaczepił ani o jeden kolec. Wyszli na dróżkę. Tupi puścił kota. Przygląda mu się. A księżyc świecił tak jasno, że widno było jak w dzień. — Ależ ty wyglądasz, wyglądasz! — dziwił się Tupi. — Długo biegłeś? — O, bardzo długo! Wyszedłem zaraz, jak tylko zaczęło się ściemniać. A teraz jest przecie noc. — Zaczepił cię kto po drodze? — Biegłem na przełaj, polami. Okrążałem wszystkie domy z daleka. 246 — Bałeś się psów? — Tak. — A skąd wiedziałeś, że trzeba unikać psów? Tu u nas żyjesz przecież z nami za pan brat — dziwił się Tupi. — Wybrałem się kiedyś do jednej rudej kotki i... — Takiej z nadłamanym ogonem? — przerwał mu Tupi. — Tak, bo co? Znasz ją? — Przychodziła ona dowiadywać się o ciebie. Była niespokojna, czy ci się w drodze od niej nic nie stało. To właśnie chodziło 0 psy? — Tak, tamte psy były straszne! — odpowiedział Puszunio 1 dodał: — Już sobie trochę odpocząłem. Możemy iść dalej. — No, to jazda! — zgodził się Tupi. Wziął Puszka znowu za kołnierz. I ruszyli. Doszli do parkanu od podwórza. Była tam ruchoma deska. Psi przełaz do sadu. Tupi puścił Pucha i powiada: — Uchylę ci deski. Ale przejść musisz sam. Tu jest za ciasno, żebym się mógł jednocześnie z tobą przesunąć. Odsunął łbem deskę w parkanie. Puch przełazł na drugą stronę. Za nim przeszedł Tupi. — To już tak, jakbyś był w budzie! — powiada poczciwe psisko i chce go znów wziąć za kark. Ale się zawahał. — Czekaj! — powiada. — Tak mi się zdaje, że w kuchni jeszcze się ktoś rusza. Widzę światło. Pójdę zobaczyć, a ty poczekaj tu na mnie. Zaraz wrócę. Puszek przykucnął na zroszonej trawie pod parkanem. A Tupi okrążył dom i podszedł do kuchennego okna. Rzeczywiście w kuchni świeciło się i okno było uchylone. — Hop! hop! — szczeknął Tupi. — To ja! Hop! hop! Katarzyna wychyliła się z okna. — Czego chcesz, stary? — spytała psa. — Proszę za mną! Proszę za mną! — woła Tupi. Merdał ogonem, podchodził do okna, cofał się. Znów podbiegał, znów się cofał. A skomlił przy tym i cicho poszczekiwał. — O co chodzi? — spytała go Katarzyna, bo nie mogła zrozumieć, o co psu chodzi. — Nie ma innej rady — powiedział sobie wtedy poczciwy 247 kudła. I choć nigdy tego nie robił, skoczył na okno. Z okna na podłogę w kuchni. Schwycił Katarzynę zębami za spódnicę i ciągnie ją do drzwi. Katarzyna spogląda na psa. Kiwa głową. Myśli sobie: „A może tam rzeczywiście jest coś takiego, co powinnam zobaczyć?" Otworzyła drzwi na podwórze. Idzie. A Tupi za nią. W ogrodzie wysunął się naprzód, ale ciągle na Katarzynę się ogląda. — Gdzie ty mnie prowadzisz, stary? — pyta Katarzyna. — Proszę za mną — poszczekuje Tupi. — Proszę koniecznie iść za mną! Prowadzi Katarzynę pod parkan. Czeka. I nawołuje: — To tu! Proszę bliżej! To tu! Katarzyna podchodzi do parkanu. Patrzy. Coś bieleje pod płotem. Nachyla się. Oczom nie wierzy. — Puch? To ty?! A cichy głos odpowiada jej: — Tak, to ja! Przepraszam, że nie mogę przywitać się jak należy. Ale mi bardzo trudno wstać. Katarzyna nachyla się ku ziemi. Wzięła nieszczęsnego Pucha na ręce. A wtedy Tupi o mało nie oszalał z radości. Stare psisko piszczało, skakało do góry, rzucało się na Katarzynę, żeby ją lizać w policzek, tak jakby mu lat ubyło. — Nie żałujesz nam trzepaczki, to prawda, ale jesteś zacna kobieta! Dobra z kościami — powtarzał raz za razem, kiedy tylko udało mu się polizać Katarzynę po twarzy i rękach. XXIII Z dobry tydzień leżał Puszunio w koszyku. Nie ruszał się na krok. Jego poranione łapki jakoś trudno i wolno się goiły. A ciekaw jestem, czy które z was domyśli się, gdzie stał koszyk? Ten Puszuniowy koszyk? Gdzie była Puszuniowa lecznica? Kto go doglądał naj pilniej w chorobie? Krysia? Wyobraźcie sobie, że nie Krysia... Doglądała wprawdzie i ona 248 Puszka i pieściła go, jak tylko mogła. Ale koszyk Pucha nie stał w jej pokoju. Puch chorował w pokoju Katarzyny. Tuż obok pokoju, gdzie sypiała moja dziewuszka. No i co wy na to? A niech no by się kto zająkał o tym, że Puch nie jest kot nad koty! Miałby się z pyszna! — Jeszcze takiego kota nie widziałam — zapewniała uroczyście Katarzyna, gdy była mowa o Puszuniu. — To jest skarb, nie kot. Samo serce, nie kot. Taki szmat drogi przylecieć, żeby tylko powrócić do domu. I to kot! Takie zwierzę, co biegać nie lubi. Tego jeszcze na świecie nie było i nie będzie! — A co będzie, jak się nowi właściciele Pucha o niego upomną? — zapytałem kiedyś przy kolacji. — A niech się upominają, ile chcą. Figę dostaną, nie kota! I już! — oświadczyła krótko. Aż pewnego ranka zjawił się na werandzie Puszunio. Miał znów ogonek nastawiony do góry. Minę godną i wspaniałą. Stawiał nogi jedna przed drugą, a wyginał się w chodzie jak baletnik. — Jestem! — oznajmił nam łaskawie. Skoczył na ławkę. Z ławki na kolana Krysi. Rozejrzał się w prawo, rozejrzał w lewo. — Bardzo przyjemnie jest być znowu z wami! — oświadczył nam serdecznie. I spojrzał z góry na psi drobiazg, co jak zawsze kotłował się przy ziemi, popiskiwał, narzucał się i prosił. — Wytrzymać nie można z tymi smarkaczami! — burknął. — Wszędzie się to pcha. A kiedy Pieprzunio wspiął się na Laluchnę, a Laluchna na ławkę, i znalazł się tuż koło Pucha, dostał tak łapką po nosie, że pisnął, jęknął, wziął ogon pod siebie i już go nie było na ławce. Ocknął się dopiero na podłodze. Powiada do Laluchny: — Widziałeś, na co sobie ten kot pozwala? — Widziałem. Wziąłeś. I to dobrze wziąłeś — mówi Laluchna. — Stawia się! — warknął Pieprz. — Stawia — potwierdził Laluś. 249 Ale nie chciał przedłużać rozmowy. Bo właśnie Krysia nalewała na spodeczek mleko dla Puszunia. Sięgnęła też po słodką bułkę. Na ten widok Laluś oblizał się. A kiedy dojrzał, że Krysia zaczyna kruszyć bułkę, nie wytrzymał. — A ja? — pisnął i tylnymi nogami tak długo odbijał się od ziemi, że wreszcie jakoś wdrapał się tuż pod rękę Krysi. — Czego tu chcesz? — miauknął do niego groźnie Puch. I zanim Laluchna się obejrzał, już dostał po pyszczku. Spadł na podłogę. I powiada do Pieprza: — Damy się to kotu? — Nie damy! — warknął Pieprz. — Co mu zrobimy? — To się zobaczy! — Kiedy? — Na podwórzu. — Dobrze. I już nie mówili o tym więcej ze sobą. Skończyło się śniadanie. Katarzyna zebrała naczynia na tacę i idzie do kuchni. Psi drobiazg oczywiście za nią. No i, oczywiście, nie dostał nic w kuchni. Tyle tylko zyskał na tej wycieczce, że musiał co tchu wiać na podwórze. A Puszunio zjadł, co dostał. Oblizał się. Umył się. I to starannie. Bo zaczynał nabierać elegancji. I powiada do Krysi: — Przepraszam. Wychodzę. Muszę zobaczyć, czy przez czas mojej choroby nie zmieniło się nic na podwórzu. — Podszedł do krawędzi stołu. Zanim skoczył na podłogę, miauknął jeszcze: — Do widzenia! — i już go nie było. Kroczył do kuchni. Oczywiście z ogonem do góry. I tanecznym krokiem. Z kołowatymi wywijasami. Jak to on! Czy mruczał do siebie: „Jestem kot nad koty! Robię zawsze to, co chcę!" — tego na pewno nie wiem. Ale za to jestem prawie pewien, że pomrukiwał coś pod nosem, wchodząc do kuchni. Otarł się tam o nogi Katarzyny w przepięknej ósemce, wymruczał do niej jakieś serdeczne słowa. Dostał jeszcze jakąś smakowitą polizkę. I poszedł na podwórze. — Jest! — szepnął Laluś do Pieprza. I mruga na niego okiem. — Udawaj, że go nie widzisz! — odpowiada mu Pieprzunio. 250 I patrzy na gołębie, co fruwały nad sąsiednim podwórkiem, tak uważnie, jakby ich nigdy w życiu nie widział. Puszunio stanął na przymurku. Rozgląda się. Widzi. Białas wyprowadza kury. Kacperka oczywiście nie ma. Jest z Melańcią nad sadzawką. To jasne. Tupi śpi na słońcu. A Ciapa leży obok niego. — Wszystko jest tak, jak było! — powiada sobie Puszunio. I wyciąga się w przód i w tył. Ziewa. Rozgląda się za jakimś wygodnym miejscem do spania, bo mu się oczka kleją. Zobaczył wielki, niebieski emaliowany garnek. Katarzyna trzymała w nim piasek. Nie można było używać go do wody, bo w dnie miał dziurę, wielką jak duży spodek. Garnek leżał na boku. Puszunio przyjrzał mu się uważnie. Powiada sobie: — Tu, w tym garnku, będzie mi jak w raju. Bo to i cień, i przewiew. No i spokój. A to najważniejsze. Już mi te niesforne szczeniaki dokuczyły do żywego! I godnym kroczkiem, nie spiesząc się, idzie ku garnkowi. Laluchna trącił Pieprza i szepcze: — Widzisz? — Nie widziałbym? — odpowiada Pieprz. — Widzę, tylko czekam. — Na co? — Laluś, ty mnie nie irytuj, bo zanim co do czego dojdzie, to cię tak utnę, że popamiętasz. Masz być cicho i uważać. Kiedy będzie czas, dam ci znak. Puszunio wszedł do wnętrza garnka. Ułożył się wygodnie. — Chłodno — ucieszył się — i wygodnie! Zupełnie jakbym miał własny domek. Tylko dla siebie. Umościł się. Poprawił. Jeszcze raz przekręcił się. I znów się poprawił. A Pieprz oczu z niego nie spuszcza. Wreszcie Puszunio ułożył się i zdrzemnął. Tylko mu jedno uszko sterczy spoza brzegu garnka. — Laluś! Baczność! — szepcze Pieprz. — Zaraz zaczynamy! — A co mam robić? — pyta Laluś. 252 Pieprz obejrzał się dokoła. Nachylił się do Lalusia i szeptał mu w samo ucho coś tak tajemniczego, że nawet Ciapa, który obudził się i przyglądał szczeniętom, nie słyszał ani słowa. — Już! — warknął Pieprz. — Zaczynaj! Laluś wysunął się na środek podwórza. Stanął przed garnkiem i pyta z głupia frant: — Dobrze się tam śpi, Puch? Puszunio otworzył jedno oko. Spojrzał zezem na Laluchnę i parsknął: — Wynoś się stąd, smarkaczu! Nie przeszkadzaj mi spać. Znalazł się! Mądrala! Będzie się tu wypytywał, czy mi wygodnie. Odejdziesz czy... — Ale już nie skończył, tylko wrzasnął dziko. Skoczył przed siebie. Uczepił się pazurami za Lalusiowe uszy i krzyczy: — Puść! Puść! Ogon mi wyrwiesz! A Laluchna piszczy i krzyczy: — Puść moje uszy! Puch, mówię ci, puść! A Pieprzunio doskoczył z boku. Złapał Pucha za ogon. Ciągnie z całej siły. A tak mu się podoba ta zabawa, że aż piszczy z uciechy. Nie wiadomo, czym by się ta zabawa skończyła, gdyby nie Imka. Zjawiła się ona na podwórzu i w lot pojęła, co się dzieje. Jak skoczy do Pieprza! Jak mu przyłoży z prawej strony! Jak poprawi z lewej! Uciekł Pieprz z podwiniętym ogonem jak zmyty. Ocknął się dopiero w budzie. A Laluchna już jest przy nim. Puch skarżył się głośno na szczenięta. A Tupi, który się obudził na te hałasy, powiada do niego: — Słuchaj no, Puch! Dobry jesteś kot. Ale ci się przewróciło w głowie. Myślisz, że jak cię Katarzyna polubiła, to już wolno ci pomiatać tymi, co stanowią przecież twoją najbliższą rodzinę. Prawda, Imka? — spytał kotki. A Imka kiwnęła na to głową. I zabrała się do mycia. A kiedy Puch zaczął się mazać i wyrzekać, mruknęła ostro: — Obroniłam cię, boś jeszcze słaby! Ale żebym nigdy nie słyszała o tym, że ty kimś pomiatasz! Pamiętaj! 253 XXIV Po tej awanturze Puch zmądrzał, zrozumiał, że ludzie i zwierzęta, mieszkający pod jednym dachem, stanowią jedną wielką rodzinę. I że nie ma co zadzierać nosa do góry i pokazywać fochów i humorów. I było nam wszystkim bardzo dobrze z Puszuniem. Jedna tylko Katarzyna miała mu za złe, że często wychodził z domu i nie pokazywał się całymi godzinami. — Taki sam włóczęga jak jego matka. Dwa koty w domu, a myszy harcują i niczego upilnować od nich nie sposób — wyrzekała. Nikt w domu nie domyślał się, dokąd to chadza Puszunio. Aż któregoś dnia powiada do Tupiego: — Co byś powiedział na to, żeby przyszła do nas na podwórze ta ruda kotka z nadłamanym ogonem? — Ta, co tu raz przychodziła i pytała o ciebie? — Ta sama. Tupi spojrzał na Puszunia spod oka. — Czy to twoja przyjaciółka? — I serdeczna. A przy tym bardzo biedna. Ma małe dzieci i nie ma domu. — A co byś chciał dla niej zrobić? — Widzisz. Tam gdzie mieszka, na strychu, było dużo myszy. A teraz wszystkie się wyniosły i ona nie ma co jeść. Chyba te żaby znad sadzawki. — Więc co? — U nas jest tyle myszy. Niechby je sobie łapała — powiada Puszunio. — A niech je łapie — zgodził się Tupi. — Życie nam obrzydzają te myszyska. No i po tej rozmowie zjawiła się na naszym podwórku ruda kocica. Zatrzymała się jakiś czas na parkanie i obejrzała dokoła. Puszunio trącił Tupiego i powiada: — To ona! — Dobrze! Niech się zabiera do swojej roboty. 254 — A psi drobiazg? — Nic się nie bój! Powiedz jej, niech skacze do nas na podwórze. Puch powiedział do kocicy, jak rzeczy stoją. Zeskoczyła. Stanęła przy parkanie. Czeka. Podszedł do niej Tupi. Obwąchał ją od łba do ogona. Pokiwał głową. — Frykasów ty nie jadasz. Same żabska. Co? — Niełatwe jest życie samotnej wdowy z trojgiem dzieci — westchnęła kotka. — Widzisz, u nas, w naszym domu, jest wszystkim dobrze. Takiej chudej szczapy jak ty to tu jeszcze nikt nie oglądał. Pożyw się naszymi myszami. Może nabierzesz ciała. Może Tupi byłby jeszcze powiedział coś rudej kotce, ale nie zdążył. Laluchna spostrzegł już kocicę, wrzasnął do Pieprza: — Obcy kot! Obcy kot! Huzia na obcego kota! — i skoczył co sił do rudej kotki. Za nim Pieprzunio. Ale Tupi zastąpił im drogę. — Precz! — warknął groźnie. — To nasz kot. Wolno mu chodzić po podwórzu, ile mu się spodoba! I żeby mi nikt nie śmiał go zaczepiać! Psy cofnęły się jak zmyte. Schowały się w budzie i stamtąd wyglądały bacznym okiem. A Puszunio i ruda poszli do drwalki. Pełno tam było myszy. Z drwalki rozlazły się one po całym domu. Tupi położył się w słońcu, tak że drzwi drwalki miał przed oczami. I przyglądał się. Nie upłynęło wiele czasu, wyskoczył Puch. I nie oglądając się na nic, pobiegł do kuchni. Wrócił. I znów zginął w drwalce. Po nim wyskoczyła ruda kotka. Przesadziła parkan i już jej nie było. I znów wybiegł Puch i podrałował do kuchni. Pyta go za powrotem Tupi: — Złapałeś co? — Już dwie! — A kto cię tak podrapał? 255 Puch nie odpowiedział na to pytanie, tylko wsunął się do drwalki i zniknął. Zjawiła się też kotka i weszła również do drwalki. A że drzwi drwalki były otwarte, więc Tupi postanowił zajrzeć, co się tam dzieje. Stanął sobie z daleka, żeby nie przeszkadzać w łowach. I patrzy. Widzi: ruda kocica przycupnęła na ziemi. Obok niej Puszunio. Czatują. I naraz słyszy, jak kocica szepcze ze złością do Puszu-nia: — Jak mi jeszcze raz tak siądziesz, że będziesz miał norę od lewej łapy, to ci dam, że mnie do końca życia popamiętasz! Nie mówiłam ci to, jak trzeba nory pilnować? Puszunio na to ani mrumru. Przesiadł się posłusznie na drugą stronę. I uważa. A kotka swoje: — I żebyś mi nie skakał bokiem, pamiętaj! Tylko od razu z góry. Rozumiesz? Coś jej tam Puszunio bąknął pod nosem. A ona go pac! łapą po uszach. — Jeśli chcesz być mądrzejszy ode mnie, to po cóż mnie prosisz, żebym cię uczyła? — parsknęła na niego i pogroziła łapką. Tupi pokiwał głową i poszedł na swoje dawne miejsce, ale zanim się ułożył, burknął pod nosem: — Twardą łapę ma ta kocica! Wali jak w bęben. Ale może przy niej czegoś pożytecznego się ten Puch nauczy — i czekał, czym się to wszystko skończy. A skończyło się tym, że Puch wyniósł jeszcze jedną mysz z drwalki i zaniósł ją do kuchni. I zaraz potem zrobił się w kuchni taki rejwach i zamieszanie, że Kacperek nasłuchiwał przez długą chwilę. A później kwaknął do Melańci: — Wszystko w domu się psuje, kiedy Katarzyna bardzo hałasuje. Co się stało? Ano, Puszunio był bardzo dumny ze swojej zwierzyny. Chciał się oczywiście pochwalić przed Katarzyną. Zanosił więc każdą 256 upolowaną mysz do kuchni. No i kładł ją na widoku. Żeby Katarzyna nie mogła jej nie zauważyć. Długo szukał odpowiedniego miejsca. Aż wreszcie znalazł. I to gdzie? W salaterce! Przygotowała ją Katarzyna na sałatkę z pomidorów. W tej salaterce zastała Katarzyna trzy mysie trupy. A muszę wam powiedzieć, że moja Katarzyna brzydziła się myszy. Traciła zupełnie głowę na widok najmniejszej myszyny. Możecie sobie wyobrazić, ile narobiła gwałtu na widok trzech nieżyjących myszy w salaterce. Ale jak się uspokoiła, nie miała słów dla Puszunia. — To mi zrobił prezent! Trzy myszy! — chwaliła go przed każdym, czy kto chciał słuchać, czy też nie chciał. Ale odtąd, wychodząc, zamykała kuchnię jeszcze staranniej niż zwykle. Bała się prezentów od swojego faworyta. Lecz to bynajmniej nie przeszkadzało, że była dumna z niego. — Nareszcie jest kot, co dba o dom i myszy łapie! No i Puszunio nie chodził inaczej po domu, tylko z zadartym ogonem. Mruczał sam do siebie: — Ja jestem kot nad koty! — i jeszcze bardziej puszył się niż zwykle. Minęło piękne lato. Nastała jesień zimna, wietrzna i dżdżysta. Któregoś wieczora zimno i ponuro było na dworze, tak że psa, jak to mówią, ani wypędzić. Zjawia się Puch w jadalni. Coś tam opowiada. Przymila się. A zawraca coraz w stronę drzwi. — Czego on znowu chce? — powiada Katarzyna. — Co ty tam masz za drzwiami? — pyta Puszunia. A Puch nastawia ogon i sunie do drzwi. — Proszę za mną! Proszę za mną! Ktoś czeka za progiem i nie śmie wejść. Katarzyna idzie za nim do kuchni. Otwiera drzwi na podwórze. Puszunio woła w ciemną noc: — Proszę wejść! Tu mieszkają dobrzy ludzie! Proszę wejść! Już wszystko omówiłem! Coś miauknęło żałośnie w ciemnościach. Katarzyna cofnęła 257 się od drzwi. Przez szparę wsunął się rudy kot z nadłamanym ogonem. Był straszliwie chudy, a oczy miał nieprzytomne z głodu i przerażenia. — To moja przyjaciółka — przedstawił nieszczęśliwą Puszek. — Jestem pewien, że nie odmówicie jej dachu nad głową i miseczki mleka. No i co byście zrobili na naszym miejscu? Ruda Mruczysia została oczywiście u nas na zawsze. Była to zacna kotka. Nikt z nas nie zwracał uwagi na to, że jej ogon nie był prosty, a tu i ówdzie brakowało jej futra. Te wszystkie braki mówiły tylko o tym, że nie miała łatwego życia. I że przecierpiała niejedno, zanim się dostała pod nasz dach. Tym bardziej zależało nam na tym, żeby się u nas czuła dobrze. Spis treści Reksio i Pucek........................ 5 Metka................................. 23 Fryga................................. 31 Mucha z humorami.................... 37 Czarny kogut.......................... 42 Muc, wróbel beznogi................... 47 Żołnierski kot.......................... 51 Gąska Małgosia........................ 68 Pipuś................................. 77 Puc, Bursztyn i goście ................. 99 Puch, kot nad koty....................162 Teksty oparto na pierwodrukach: Rcksio i Pucek REKSIO I lTCEK. HISTORIA PSICH FIC,LÓ\X\ Warszawa Nasza Księgarnia. Metka Fryga Mucha z humorami Czarny kogut Żołnierski kot KOCHANY ZWIERZYNIEC. Warszawa 1939, Nasza Księgarnia. Muc, wróbel beznogi Gąska Małgosia Pipuś SKRZYDLATE BRACTWO. Warszawa 1936, Nasza Księgarnia. Puc, Bursztyn i goście PUC, BURSZTYN I GOŚCIE. Warszawa 1933, Nasza Księgarnia. Puch, kot nad koty PUCH, KOT NAD KOTY. Warszawa 1952, Nasza Księgarnia. ISBN 83-10-08969-4 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1987 rok. Wydanie pierwsze. Nakład 50 000 + 300 egzemplarzy. Ark. wyd. 14,8. Ark. druk. 16,25. Oddano do produkcji w grudniu 1985 roku. Podpisano do druku i druk ukończono w czerwcu 1987 roku. Skład, łamanie i diapozytywy tekstu wykonało Wydawnictwo Normaltzacyjn wykonała Drukarnia Wydawnicza im. I.. Antwca w Krakowie. Zam nr 1873 86 D-J5-2768 ..Alfa". Montaż, druk i oprav