ARTURO PEREZ-REVERTE CMENTARZYSKO BEZIMIENNYCH STATKÓW SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI......................... 2 1 Pozycja katalogowa 307..................... 6 2 Gablota z pamiątkami z Trafalgaru................ 29 3 Zaginiony statek........................ 47 4 Szerokość i długość geograficzna................. 68 5 Południk zero......................... 94 6 O rycerzach i giermkach.................... 116 7 DublonAhaba........................ 137 8 Pozycja zliczona........................ 155 9 Kobiety z forkasztelu...................... 179 10 Wybrzeże korsarzy....................... 200 11 Morze Sargassowe....................... 222 12 Południowy zachód ku południowi................ 246 13 Profesor kartografii...................... 269 14 Tajemnica zielonych langust................... 292 15 Tęczówki diabła........................ 311 16 Cmentarzysko Bezimiennych Statków............... 328 Mapa morska to coś więcej niż narzędzie, niezbędne, by przemieścić się z jednego miejsca na inne; to jest rycina, karta historii, czasem powieść przygodowa. Jacąues Dupuet, Marynarz Przyjrzyjmy się nocy. Jest niemal doskonała, Gwiazda Polarna widoczna jest dokładnie na swoim miejscu, pięć odległości na prawo wzdłuż linii wyznaczonej przez Merak i Dubhe. Gwiazda Polarna będzie trwała w tym samym miejscu przez następnych dwadzieścia tysięcy lat i wszyscy żeglarze, którzy na nią spojrzą, bę- dą czuć pociechę, widząc ją tam w górze, bo dobrze jest wiedzieć, że istnieje coś, co niezmiennie trwa w tym samym miejscu, gdy ludzie muszą wyznaczać tra- sy na mapie morskiej albo wśród zamglonych pejzaży swego życia. Jeśli nadal będziemy uważnie wpatrywać się w gwiazdy, bez trudności odnajdziemy Orio- na, a potem Perseusza i Plejady. To łatwe, bo noc jest pogodna, bezchmurna, nie wieje nawet najlżejsza bryza. Wiatr z południowego zachodu ustał po zachodzie słońca, a dok wydaje się czarnym lustrem odbijającym światła dźwigów porto- wych, iluminowane zamki na wzgórzach i odblask — zielony z lewej i czerwony z prawej — latarni morskich San Pedro i Navidad. Podejdźmy teraz do mężczyzny. Stoi nieruchomo, oparty o zwieńczenie mu- rów obronnych. Patrzy na niebo, które staje się coraz ciemniejsze od wschodniej strony, i myśli, że jutro znów będzie wiało z Lewantu, co spowoduje, że na peł- nym morzu fala będzie wysoka. Mężczyzna wygląda, jakby się uśmiechał; jeśli jednak ktoś spojrzałby na jego twarz oświetloną od dołu odblaskiem portu, łatwo by stwierdził, że bywają na świecie lepsze uśmiechy: mniej gorzkie i pogodniej- sze. Ale my wiemy, o co chodzi. Wiemy, że w ostatnich tygodniach na pełnym morzu, i to niewiele mil stąd, wiatr i wysoka fala zadecydowały o życiu tego czło- wieka. Chociaż teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Nie traćmy go z oczu, bo będziemy opowiadać właśnie jego historię. Kie- dy spojrzymy na port, zauważymy światła statku, który powoli odpływa od kei. Dźwięk maszyn dociera do nas przytłumiony odległością i gwarem miasta, widzi- my, jak porusza się woda, krojona ruchem śruby, podczas gdy członkowie załogi wciągają na pokład ostatnie metry cum. I obserwując sponad muru statek, męż- czyzna czuje dwa zupełnie różne rodzaje bólu: jeden rodzi się w żołądku z te- go samego smutku, który rysuje na jego ustach grymas, przypominający — i już wkrótce zrozumiemy, że zaledwie przypominający — uśmiech. Ale odczuwa jesz- cze inny ból, ostrzejszy i bardziej konkretny, który raz wzmaga się, raz słabnie, w prawym boku, gdzie chłodna wilgoć przylepia koszulę do ciała, a krew sączy się ku biodru i od środka moczy spodnie, z każdym uderzeniem serca i z każdym skurczem tętnic. Na szczęście, myśli mężczyzna, tej nocy moje serce bije bardzo wolno. Rozdział 1. Pozycja katalogowa 307 Wszelako przepłynąłem przez biblioteki i żeglowałem po oceanach. Herman Mehdlle, Moby Dick Mógłby mieć na imię Izmael, ale naprawdę nazywał się Coy. Spotkałem go w przedostatnim akcie tej opowieści, gdy miał zostać kolejnym rozbitkiem, który dryfuje na powierzchni wody, trzymając się trumny, kiedy wielorybniczy statek „Rachela" poszukuje swych zagubionych dzieci. Od jakiegoś czasu unosiły go zmienne prądy, także tego popołudnia, kiedy poszedł do domu aukcyjnego Clay- more w Barcelonie, po prostu żeby tam spędzić trochę czasu. W kieszeni miał bardzo niewiele gotówki, a w pokoju taniego hotelu w pobliżu Ramblas kilka książek, sekstant i dyplom pierwszego oficera, którego ważność Naczelna Dyrek- cja Żeglugi Handlowej cztery miesiące temu zawiesiła na dwa lata, po tym jak „Isla Negra", czterdziestotonowy kontenerowiec, rozbił się o podwodną skałę na Oceanie Indyjskim, o godzinie 4.20 rano, podczas jego wachty. Coy lubił aukcje przedmiotów związanych z morzem, mimo że w tych cza- sach nie mógł pozwolić sobie na udział w licytacji. Dom aukcyjny Claymore, mieszczący się na pierwszym piętrze jednego z budynków ulicy Consell de Cent, był klimatyzowany i na zakończenie serwowano kieliszek szampana, a recepcjo- nistka miała długie nogi i miły uśmiech. Lubił patrzeć na licytowane przedmioty i wyobrażać sobie kolejne katastrofy, które nimi miotały z miejsca na miejsce, aż wyrzuciły je na tę ostatnią plażę. Podczas licytacji, siedząc z rękami w kieszeniach marynarskiej kurtki z granatowego sukna, uważnie przyglądał się osobom kupu- jącym jego kolejnych faworytów. Często zajęcie to kończyło się rozczarowaniem: pewien wspaniały skafander płetwonurka, którego miedziane okucia, powyginane i pełne chwalebnych blizn, kierowały myśli ku morskim katastrofom, ławicom gą- bek i filmom Negulesco, z gigantycznymi kalmarami i Sofią Loren wynurzającą się z wody, jakby rzeźbioną pod mokrą bluzką, został kupiony przez antykwariu- sza, któremu nawet nie zadrżała ręka, kiedy podnosił tabliczkę z jego numerem. Z kolei kompas namiarowy firmy Browne & Son, bardzo stary, w świetnym sta- nie i z oryginalną skrzynką, za który Coy byłby gotów oddać duszę w czasach studiów morskich, został kupiony za cenę wywoławczą przez osobnika wygląda- jącego tak, jakby o morzu nie wiedział nic poza tym, że jeśli przedmiot ten sprzeda na wystawę do dowolnego luksusowego sklepu ze sprzętem żeglarskim, dostanie za niego kwotę dziesięciokrotnie przewyższającą zapłaconą sumę. Tego popołudnia licytator sprzedał również za cenę wywoławczą przedmiot o numerze katalogowym 306 — chronometr Ulysse Nardin z włoskiej Regia Ma- rina; sprawdził notatki, poprawiwszy uprzednio palcem wskazującym okulary na nosie. Był to człowiek o miłym sposobie bycia, ubrany w koszulę koloru łososio- wego z nieco ekstrawaganckim krawatem. Między kolejnymi licytacjami popijał malutkimi łykami wodę ze stojącej obok szklanki. — Kolejna pozycja: Atlas morski wybrzeży Hiszpanii, autorstwa Urrutii Sal- cedo. Numer trzysta siedem. Zapowiedzi towarzyszył dyskretny uśmiech i obserwujący go od dawna Coy doskonale wiedział, że uśmiech ten jest zarezerwowany dla przedmiotów, których znaczenie licytator chce szczególnie wyróżnić. Klejnot osiemnastowiecznej kar- tografii, dodał po wyważonej przerwie, akcentując słowo klejnot, jakby koniecz- ność rozstania z nim była dużą przykrością. Jego pomocnik, młodzieniec ubrany w niebieski kitel, uniósł nieco olbrzymi wolumin, tak aby wszyscy na sali mogli go zobaczyć, i Coy spojrzał na niego z odrobiną melancholii: według informacji w katalogu Claymore niezmiernie trudno spotkać go na rynku, ponieważ więk- szość egzemplarzy przechowywana jest w bibliotekach i muzeach. Ten zachował się w świetnym stanie, najprawdopodobniej nigdy nie znalazł się na pokładzie żadnego statku, gdzie wilgoć, ślady ołówka i pracy na jego kartach pozostawiłyby nieusuwalne ślady. Licytator otworzył przetarg sumą, która Coyowi pozwoliłaby przeżyć pół roku w rozsądnym dostatku. Mężczyzna o szerokich plecach, odsłoniętym czole i dłu- gich siwych włosach zebranych w kucyk, siedzący w pierwszym rzędzie, z ko- mórkowym telefonem, który — ku rozdrażnieniu całej sali — dzwonił już trzy- krotnie, podniósł tabliczkę z numerem 11; inne dłonie unosiły się kolejno i uwaga licytatora, trzymającego w górze mały drewniany młotek, przenosiła się z jednej osoby na drugą, a jego pełen kultury głos powtarzał każdą z ofert, jakby sugerując następne, z monotonią profesjonalisty. Cena wyjściowa zbliżała się do podwoje- nia i kolejni chętni do nabycia pozycji katalogowej nr 307 odpadali po drodze. Na placu boju pozostał zażywny osobnik z siwą kitką, chudy brodacz, kobieta — Coy widział jedynie jej średniej długości jasne włosy i rękę unoszącą kartonik — oraz łysy mężczyzna, bardzo dobrze ubrany. Kiedy kobieta podwoiła cenę wywoław- czą, człowiek z siwym kucykiem odwrócił się w j ej kierunku z miną pełną irytacji, a Coy dostrzegł zielonkawe oczy, agresywny profil z wielkim nosem i arogancki wyraz twarzy. Dłoń unoszącą tabliczkę zdobiły liczne złote pierścienie. Wyraź- 7 nie był nieprzyzwyczajony, by ktoś z nim rywalizował na licytacji, gwałtownie obrócił się w prawo, a młoda brunetka, mocno wymalowana, która szeptem odpo- wiadała na telefon, ilekroć dzwonił, musiała znieść jego napad szału, gdy ostro, choć cichym głosem, zaczął ją obwiniać o to, co się działo. — Czy ktoś jest gotów dać więcej? Człowiek z siwym kucykiem podniósł rękę, a blondynka odparła atak, uno- sząc tabliczkę z numerem 74. W sali zaczynało się wyczuwać podniecenie. Chu- dy brodacz postanowił wycofać się z licytacji, a po kolejnych dwóch podwyżkach ceny łysy, dobrze ubrany mężczyzna, zaczął się wahać. Gość z kucykiem kolejny raz podniósł cenę, po czym wziął z rąk sekretarki znów dzwoniący — ku obu- rzeniu siedzącej wokół publiczności — telefon, który umieścił między uchem, a ramieniem, drugą ręką unosząc tabliczkę na czas, by zablokować kolejną ofertę blondynki. Na tych wysokościach licytacji cała sala trzymała stronę blondynki, marząc, żeby facetowi z kitką skończyły się pieniądze albo wyładowały baterie w telefonie. Cena atlasu Urrutii została już potrojona i Coy wymienił rozbawione spojrzenie z siedzącym obok ciemnowłosym człowieczkiem z gęstymi czarnymi wąsami i wybrylantowanymi włosami zaczesanymi do tylu. Sąsiad odpowiedział na spojrzenie uprzejmym uśmiechem, trzymając ręce założone na podołku i krę- cąc młynka. Był drobny i zadbany, niemal kokieteryjny, z muszką w czerwone kropki, ubrany w dziwaczną marynarkę, która łączyła styl księcia Walii i szkocki tartan i nadawała jej właścicielowi przedziwnie brytyjski wygląd Turka ubranego w sklepie Burberrys. Miał oczy melancholijne, sympatyczne, nieco wyłupiaste, jak u żab występujących w bajkach. — Czy ktoś daje więcej? Licytator trzymał młotek w górze, a jego badawcze spojrzenie skierowało się ku osobnikowi z kitką, który oddał telefon komórkowy sekretarce i patrzył na niego ze wzburzeniem. Ostatnia propozycja, dokładna trzykrotność ceny wywo- ławczej, została zgłoszona przez jasnowłosą kobietę, której twarzy Coy ciągle nie widział, mimo że z ciekawością wypatrywał między głowami ludzi siedzących przed nim. Nie wiadomo właściwie, co bardziej złościło człowieka z kitką— czy poziom licytacji, czy też zacięta rywalizacja kobiety. — Szanowni państwo, czy ktoś daje więcej? — zapytał licytator z pełnym spokojem. Zwracał się do faceta z kitką, odpowiedzi jednak nie uzyskał. Cała sala pa- trzyła wyczekująco w tym samym kierunku. Coy też. — Jest to zatem, jak się wydaje, cena ostateczna, po raz pierwszy... Po raz drugi... Siwowłosy człowiek podniósł swoją tabliczkę tak gwałtownie, jakby wyciągał broń. Przez salę przebiegł szmer, a Coy znów spojrzał na blondynkę. Jej tablicz- ka już była w górze, przebijała i tę ofertę. Znów pojawiło się na sali napięcie i jakby to była walka na śmierć i życie, wszyscy obecni obserwowali przez kil- 8 ka następnych minut szybki pojedynek, za którego zawrotnym tempem —jeszcze nie opadła tabliczka z numerem 11, a już był w górze numer 74 — nie był w stanie podążać nawet licytator, który kilkakrotnie musiał zrobić przerwę, żeby podnieść do ust stojącą na pulpicie szklankę wody. — Czy ktoś da więcej? Cena atlasu Urrutii osiągnęła poziom pięciokrotnie wyższy niż wyjściowa, kiedy numer 11 popełnił błąd. Może zawiodły go nerwy, choć być może był to błąd sekretarki, która odebrała znów natarczywie dzwoniący telefon i podała go w krytycznym momencie, kiedy licytator z młotkiem w górze oczekiwał kolejnej propozycji, a mężczyzna z siwą kitką zamyślił się, jakby jeszcze raz rozważa- jąc całą sprawę. Błąd, jeśli w ogóle był tam błąd, mógł też popełnić licytator, który zinterpretował gwałtowny gest mężczyzny odwracającego się do sekretarki jako rezygnację z dalszej licytacji. A może wcale nie było błędu, bo licytatorzy, jak wszyscy ludzie na świecie, mają swoje sympatie i antypatie, więc i ten mógł sprzyjać jednej ze stron. Jaka by nie była prawda, wystarczyły trzy sekundy, by młotek wylądował na pulpicie, a atlas Urrutii został sprzedany kobiecie, której twarzy Coy nadal nie widział. Pozycja numer 307 była jedną z ostatnich i dalszy ciąg licytacji przebiegł bez większych emocji i szczególnych wydarzeń; mężczyzna z kitką nie licytował już niczego więcej, przed końcem aukcji wstał i opuścił salę, wyprzedzając szyb- ki stukot obcasów sekretarki; wychodząc, obrzucił wściekłym spojrzeniem blon- dynkę. Ona też nie podniosła więcej swojej tabliczki. Chudzielec z brodą nabył bardzo piękny morski teleskop, a mężczyzna, o szorstkim wyglądzie i brudnych paznokciach, siedzący tuż przed Coyem, kupił minimalnie powyżej ceny wywo- ławczej niemal metrowej długości makietę żaglowca „San Juan Nepomuceno", w całkiem dobrym stanie. Ostatnia pozycja, komplet starych map brytyjskiej ad- miralicji, w ogóle nie został sprzedany. Wreszcie licytator zakończył sesję, wszy- scy wstali i przeszli do przyległego saloniku, gdzie dom aukcyjny Claymore za- praszał swoich klientów na kieliszek szampana. Coy szukał wzrokiem jasnowłosej kobiety. W innych okolicznościach poświę- ciłby więcej uwagi uśmiechowi młodej recepcjonistki, która podeszła z tacą, pro- ponując wysmukły kieliszek. Recepcjonistka znała go już z poprzednich aukcji i choć wiedziała, że nigdy nie licytuje, czuła pewną słabość do mężczyzny w spra- nych dżinsach i białych sportowych butach, ubranego w ciemnogranatową kurtkę ozdobioną dwoma równoległymi rzędami guzików, które w innych czasach miały złoty kolor i wytłoczoną kotwicę, symbol marynarki handlowej, a obecnie były dużo dyskretni ej sze — czarne i plastikowe. Również na mankietach można było dostrzec ślady oficerskich naszywek, które niegdyś je zdobiły. Coy lubił tę kurtkę, może dlatego że nosząc ją, czuł się mimo wszystko związany z morzem. Zwłasz- cza popołudniami, gdy włócząc się po okolicach portu, z rozrzewnieniem myślał o czasach, kiedy po prostu można było zamustrować się na statek i jeszcze istniały dalekie wyspy dające człowiekowi schronienie: sprawiedliwe republiki, w których nie liczyły się żadne zawieszenia uprawnień na dwa lata i do których nie docierały wezwania z sądów morskich ani nakazy aresztowania. Kurtka ta została uszyta na miarę, razem z czapką i odpowiednimi spodniami, u następców Rafaela Yallsa, przed piętnastoma laty, zaraz po tym, jak zdał egzamin na drugiego oficera nawi- gacyjnego. Kiedy jeszcze pływał, zawsze miał jąze sobąi wkładał na te okazje — coraz rzadsze w życiu oficera marynarki handlowej — gdy należało ubrać się po- rządnie. Nazywał tę starą kurtkę mundurem Lorda Jima — bardzo odpowiednio do jego obecnej sytuacji — od początku tego etapu życia, który jako zacięty czy- telnik literatury marynistycznej określał mianem epoki Conrada. Bo wcześniej Coy przeżył już epokę Stevensona oraz epokę Melville'a; i z tych wszystkich trzech epok, według których porządkował swoje życie, oglądając się na kilwa- ter, który każdy człowiek zostawia za rufą, ta ostatnia wydawała mu się najmniej szczęśliwą. Właśnie skończył trzydzieści osiem lat, miał przed sobą dwadzieścia miesięcy zawieszenia w obowiązkach i egzamin kapitański odłożony na nieokre- śloną przyszłość; osiadł na mieliźnie lądu z takimi papierami, że każdy armator, którego biura przekroczyłby próg, zmarszczyłby brew; a tani hotel leżący niedale- ko Ramblas i całodzienne wyżywienie, przygotowywane na miejscu przez panią Teresę, bezlitośnie wykańczały jego oszczędności. Jeszcze ze dwa tygodnie i bę- dzie musiał przyjąć jakąkolwiek pracę, choćby zwykłego marynarza na pokładzie jednego z tych zardzewiałych statków z ukraińską załogą, greckim kapitanem i ja- kąś antylską banderą, często wiozących fikcyjny ładunek, którym niekiedy arma- torzy pozwalali zatonąć, żeby dostać ubezpieczenie, najczęściej nie dając nawet czasu na spakowanie worka. Miał do wyboru tę możliwość albo poszukanie spo- sobu na życie na stałym lądzie —już sama taka myśl przyprawiała go o mdłości, bo Coy — choć na pokładzie „Isla Negra" na niewiele mu się to przydało — miał w wysokim stopniu rozwiniętą podstawową zaletę każdego marynarza: poczucie niepewności, rozumianej jako nieufność; coś, co pojmie tylko ktoś, kto w Zato- ce Biskajskiej widzi, że ciśnienie na barometrze w ciągu trzech godzin spadło 0 pięć milibarów albo że w cieśninie Ormuz wyprzedza go tankowiec o wyporno- ści pół miliona ton i długości czterystu metrów, który powoli zamyka mu drogę. To było to samo niejasne odczucie, czy szósty zmysł, które sprawia, że człowiek zrywa się ze snu w środku nocy, bo jego ucho wyłowiło zmianę rytmu maszyn, lub niepokoi się na widok czarnej chmury, pojawiającej się w oddali na horyzoncie, 1 które powoduje, że nagle, bez wyraźnego powodu kapitan staje na mostku, po prostu żeby się rozejrzeć jakby nigdy nic. Jest to zresztą dość powszechne u ludzi, w których zawodzie podczas wachty jest normą stałe porównywanie wskazań ży- 10 roskopu z kompasem magnetycznym, czyli inaczej mówiąc — stała świadomość, że kierunek obranego kursu jest inny, niż wskazuje każdy z przyrządów, i że żaden ze wskazywanych kierunków nie jest prawdziwy. A w przypadku Coya, paradok- salnie, to poczucie niepewności wzrastało, kiedy przestawał chodzić po pokładzie statku. Jego pech — czy może szczęście — polegał na tym, że był jednym z tych ludzi, dla których jedyne nadające się do zamieszkania miejsce znajdowało się w odległości dziesięciu mil od najbliższego brzegu. Wypił łyk z kieliszka, który właśnie z kokieterią podała mu hostessa. Nie był raczej atrakcyjnym mężczyzną, jego wzrost, mniej niż średni, sprawiał, że ramio- na wydawały się jeszcze szersze, bardzo mocne; dłonie miał płaskie i twarde, odziedziczone po ojcu, niefortunnym handlarzu wyposażeniem okrętowym, któ- ry z braku majątku pozostawił mu w spadku kołyszący, raczej niezdarny sposób chodzenia, właściwy ludziom nieprzekonanym, że ziemi, po której stąpają, moż- na zaufać. Ostre linie dużych ust i wydatnego, agresywnego nosa łagodził wyraz oczu, spokojnych, ciemnych i dobrotliwych, który przywodził na myśl pewne my- śliwskie psy spoglądające na swojego pana. Jego uśmiech — nieśmiały, szczery, niemal dziecięcy, pojawiający się czasem na ustach jakby dla wzmocnienia efektu lojalnego i smutnego spojrzenia, został nagrodzony kieliszkiem i przyjaznym ge- stem recepcjonistki, która w tej chwili oddalała się pośród klientów, w minimalnej spódnicy, na zgrabnych nogach, przekonana, że Coy na nie patrzy. Ale tylko tak sądziła. Ponieważ dokładnie w tej chwili Coy, podnosząc kie- liszek do ust, rozglądał się wokół, w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety. Przez chwilę zatrzymał wzrok na drobnym mężczyźnie o melancholijnym spojrzeniu, ubranym w kraciastą marynarkę, który uprzejmie skinął mu głową. I nadal rozglą- dał się po sali, aż wreszcie ją dostrzegł: stała w tłumie, znów odwrócona tyłem, i rozmawiała z licytatorem, trzymając w ręku kieliszek. Ubrana była w zamszową marynarkę, ciemną spódnicę i buty na płaskim obcasie. Powoli zbliżał się do niej, zaciekawiony, patrzył na złote, gładkie włosy, ścięte krótko na karku i opadające po bokach na wysokość szczęki, w dwóch liniach asymetrycznych i ukośnych, a równocześnie doskonałych. Kiedy rozmawiała, jej włosy łagodnie się kołysały, a ich końcówki dotykały policzków, które Coy widział jedynie z boku, w skró- conej perspektywie. Kiedy pokonał dwie trzecie odległości dzielącej go od niej, stwierdził, że skóra na jej odsłoniętej szyi pokryta była piegami: setkami maleń- kich plamek, odrobinę ciemniejszych niż pigment karnacji, nie całkiem bladej, mimo jasnych włosów, których ton świadczył o kontakcie ze słońcem, otwartym niebem, życiem na świeżym powietrzu. I wtedy, kiedy dzieliły go od niej ledwo dwa kroki i już zamierzał ją niepostrzeżenie okrążyć, żeby zobaczyć jej twarz, kobieta pożegnała się z licytatorem i odwróciła, pozostając kilka sekund dokład- nie na wprost Coya — tyle czasu, ile potrzebowała, by odstawić na blat trzymany w dłoni kieliszek, po czym łagodnym ruchem ramion i bioder wyminęła go i ode- szła. Ich spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę i przez ten moment dostrzegł 11 niezwykłe, ciemne oczy z niebieskimi refleksami. A może odwrotnie: niebieskie oczy z ciemnymi refleksami. Granatowe tęczówki omiotły twarz Coya, nie zwra- cając na nią uwagi, podczas gdy on stwierdził, że piegi pokrywały także jej twarz, szyję i ręce, co nadawało jej szczególny wygląd, atrakcyjny i niemal dziewczęcy, choć musiała mieć sporo ponad dwadzieścia lat. Na prawym nadgarstku zauwa- żył męski stalowy zegarek z czarną tarczą. Była jakieś pół piędzi wyższa od niego i była bardzo ładna. Pięć minut później Coy wyszedł na ulicę. Odblask świateł miasta barwił chmury pędzące na południowy wschód po ciemnym niebie: wiedział, że zaraz zerwie się wiatr i jeszcze może tej nocy padać. Stał przed wejściem z rękami w kieszeniach kurtki, zastanawiając się, czy pójść w lewo, czy w prawo — co oznaczało wybór między kanapką w pobliskim barze, a spacerem do Plaża Re- al i dwiema szklaneczkami dżinu z niebieskiej butelki Bombay Saphire z dużą ilością toniku. A może jedną, szybko się poprawił, przypominając sobie żałosny stan własnego portfela. Na ulicy panował niewielki ruch i między liśćmi na drze- wach, jak daleko sięgał wzrokiem, długa linia świateł po kolei zmieniała kolor z pomarańczowego na czerwony. Po dziesięciu sekundach namysłu, w chwili kie- dy ostatnie światło zmieniło się na czerwone, a najbliższe — na zielone, ruszył w prawo. I to był jego pierwszy błąd tego wieczoru. PSWNP: Prawo Spotkań Wcale Nieprzypadkowych. Opierając się na znanym prawie Murphy'ego — na które poważne dowody zebrał w ostatnich czasach — Coy starał się ustanowić na własny użytek całą serię malowniczych praw, którym nadawał z całą powagą nazwy techniczne. Na przykład PTZZNB: Prawo Tań- czenia Zawsze Z Najbrzydszą, albo PKSZMND — Prawo Kromki Spadającej Zawsze Masłem Na Dół — obok innych praw stosujących się do jego smutnego losu w ostatnich czasach. Nie służyło to niczemu, oczywiście poza tym, że cza- sem wywoływało uśmiech. Uśmiech nad samym sobą. Pozostawiając uśmiechy na boku, Coy był przekonany, że w dziwnym porządku wszechświata, podobnie jak w jazzie — był zagorzałym wielbicielem jazzu — pojawiały się przypadki i improwizacje, jakby wyliczone z matematyczną precyzją, do tego stopnia, że człowiek zaczynał podejrzewać, iż musiały zostać gdzieś wcześniej zapisane. I tu właśnie mieściło się ostatnio ogłoszone PSWNP. Bo gdy zbliżał się do skrzyżowa- nia, najpierw dostrzegł zaparkowany przy krawężniku ogromny samochód w ko- lorze szary metalic, którego jedne drzwiczki były otwarte. Potem w świetle latarni udało mu się rozpoznać sylwetkę mężczyzny rozmawiającego z kobietą. Najpierw zidentyfikował mężczyznę, zwróconego do niego twarzą, a po kilku następnych krokach dostrzegł jego wściekłą minę i zrozumiał, że kłóci się on z kobietą, którą 12 przestała już zasłaniać latarnia i która okazała się blondynką z odsłoniętym kar- kiem, ubraną w zamszową marynarkę i ciemną spódnicę. Coy poczuł mrowienie w żołądku, śmiejąc się równocześnie w duchu. Czasami życie jest tak przewidy- walne, że aż nieprzewidywalne. Pomyślał przez chwilę, wahając się, i dodał: albo na odwrót. Następnie określił kurs i możliwy dryf. Jeśli w ogóle był do czegoś przyzwyczajony, to właśnie do takich instynktownych obliczeń; choć ostatni kurs statku, który rzeczywiście wyznaczył, zaprowadził go prosto przed morski try- bunał. Mimo wszystko zmienił kurs o dziesięć stopni, aby przejść jak najbliżej rozmawiającej pary. To był jego drugi błąd: stało to w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem każdego marynarza, który nakazuje zachować bezpieczną odległość od brzegu lub miejsca zagrożenia. Mężczyzna z siwą kitką wyglądał na wściekłego. Coy początkowo nie słyszał słów — rozmawiali dość cicho — dostrzegł jednak, że gość unosił jedną rękę i palcem wskazywał na kobietę stojącą nieruchomo naprzeciwko niego. Następnie palec przesunął się do przodu, uderzając z furią w jej ramię, ona zaś cofnęła się 0 krok, jakby ten gest ją przestraszył. — ... A konsekwencje — udało się usłyszeć Coy owi głos człowieka z kitką— czy pani rozumie, jakie będą konsekwencje? Człowiek podniósł palec, gotów znów popchnąć jej ramię, ona z kolei cof- nęła się; facet jakby zastanawiał się chwilę i wreszcie chwycił ją za rękę: może nie w sposób gwałtowny, ale po to, by ją przekonać albo przestraszyć. Wyglądał jednak na tak wściekłego, że kobieta, czując jego dłoń na ręce, znów się cofnęła 1 wyrwała z uchwytu. Mężczyzna chciał złapać ją jeszcze raz, ale nie udało mu się, bo między nimi stał już Coy, z bardzo bliska przyglądając się jego twarzy. Gość został z ręką w powietrzu, ozdobioną złotymi pierścieniami, błyszczącymi w świetle latarni, i z otwartymi ustami, bo właśnie chciał coś powiedzieć kobiecie, albo dlatego, że nie mógł pojąć, skąd się tu wziął facet w marynarskiej kurtce, bia- łych tenisówkach, o szerokich barach i dłoniach płaskich i silnych, które zwisały z fałszywą beztroską po obu stronach, wzdłuż nogawek znoszonych dżinsów. — Przepraszam? — powiedział człowiek z kitką. Mówił z trudnym do zidentyfikowania akcentem, między andaluzyjskini, a cu- dzoziemskim. Patrzył na Coya zaskoczony, zdziwiony, jakby starał się bezsku- tecznie ustalić jego rolę w tej scenie. Na jego twarzy malował się wyraz nie wście- kłości, ale zaskoczenia. Zwłaszcza kiedy pojął, że wcześniej nie znał intruza. Był wyższy do Coya — tego wieczoru niemal wszyscy byli od niego wyżsi — i Coy zauważył, że ponad jego ramieniem spojrzał na kobietę, jakby od niej spodziewał się wyjaśnienia tej nagłej zmiany programu. Coy nie mógł jej widzieć, bo stała dokładnie za jego plecami, bez ruchu i bez słowa. — Co, do licha... — zaczął facet z kitką i nagle przerwał, z miną tak po- grzebową, jakby właśnie usłyszał jakąś naprawdę złą nowinę. Stojąc naprzeciw- ko, z rękami zwisającymi po bokach, Coy zaczął rozważać istniejące możliwości. 13 Chociaż facet z kitką jest wściekły, to jego głos wskazuje na dobre wychowanie. Ma na sobie drogi garnitur, z krawatem i kamizelką, na nogach dobre buty, a na nadgarstku lewej ręki, tej z pierścieniami, widać bardzo drogi zegarek, ze szczere- go złota i o bardzo nowoczesnej linii. Ten facet musi podnosić z dziesięć kilo złota za każdym razem, kiedy poprawia sobie węzeł krawata, pomyślał Coy. Wydaje się dość przystojny, ma mocne ramiona i wysportowany wygląd; nie należy z pew- nością do tej klasy bliźnich, pomyślał, który wdaje się w mordobicia na środku ulicy, przed wejściem do domu aukcyjnego Claymore. Nadal nie widział kobiety stojącej za nim, jednak poczuł jej spojrzenie. Przy- najmniej mam nadzieję, pomyślał, że nie rzuci się do ucieczki i zdąży mi po- dziękować, o ile ktoś nie zdzieli mnie w łeb. Zresztą, nawet niech by mnie ktoś walnął. Facet z kitką odwrócił się w lewo, patrząc na wystawę sklepu z modną odzieżą, jakby oczekiwał, że ktoś wyjdzie stamtąd, niosąc wyjaśnienie w torbie od Armaniego. W świetle latarni i wystawy Coy zauważył, że jego oczy są sza- re; zdziwił się trochę, bo pamiętał, że zauważył wcześniej, podczas licytacji, ich zielony kolor. Mężczyzna z kolei odwrócił twarz w drugą stronę, patrząc na ulicę, i wtedy Coy stwierdził, że człowiek ten miał oczy różnych kolorów, prawe by- ło szare, a lewe — zielone: lewa burta i prawa burta. Dostrzegł jednak również coś bardziej niepokojącego niż kolor jego oczu: przez otwarte drzwiczki samo- chodu, ogromnego audi, wpadało światło do wnętrza, skąd sekretarka przyglądała się całej scenie, paląc papierosa, a kierowca, olbrzym o mocno skręconych wło- sach, ubrany w garnitur i krawat, w tej chwili opuszczał swój fotel, stając przy krawężniku. Kierowca nie był elegancki i nie wyglądał na kogoś, kto wyraża się kulturalnie, jak człowiek z kitką: miał spłaszczony nos boksera, a jego twarz robiła wrażenie zszywanej przynajmniej tuzin razy, tak że niektóre fragmenty znalazły się nie na swoim miejscu. Cerę miał ciemnooliwkową, jakby berberyjską. Coy pa- miętał wielu podobnych typów robiących za bramkarzy w bejruckich burdelach i panamskich tancbudach. Zazwyczaj nosili sprężynowe noże schowane w prawej skarpecie. To nie może skończyć się dobrze, stwierdził z rezygnacją. POWBŻO: Prawo Ostrego Wycisku Bez Żadnej Obrony. Zaraz połamią mu parę kości, a dziewczy- na rzuci się do ucieczki, jak Kopciuszek, czy królewna Śnieżka — Coy zawsze mylił te dwie bajki, bo nie było w nich ani słowa o statkach — i nie zobaczy jej nigdy więcej. Ale na razie stała na swoim miejscu, a on czuł spojrzenie jej nie- bieskich oczu z ciemnymi refleksami, a może na odwrót, pomyślał — ciemnych oczu z niebieskimi refleksami. Czuł jej spojrzenie na plecach. To właściwie za- bawne, że zaraz wytrząsną z niego dusze z powodu kobiety, której twarz widział nie dłużej jak dwie sekundy. — Dlaczego miesza się pan w nie swoje sprawy? — zapytał facet z kitką. 14 To było dobre pytanie. W tonie jego głosu nie było już wściekłości, raczej sku- pienie; był spokojniejszy i zaciekawiony. Przynajmniej tak się wydawało Coyowi, który cały czas kątem oka obserwował kierowcę. — No, tak... Rany boskie — podsumował tamten, widząc, że Coy nadal mil- czy. — Znikajże stąd, człowieku. Ona pewnie myśli to samo, wyobraził sobie Coy. Musi przyznawać rację temu facetowi i zastanawia się, co cię tu przywiało, człowieku, i myśli, że mógłbyś już sobie pójść, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy. A ty bąkniesz, z czerwonymi uszami, jakieś przeprosiny i znikniesz za zakrętem, a potem poderżniesz sobie żyły, nie mogąc dłużej znieść swojego kretynizmu. A teraz ona powie... Ale kobieta nic nie powiedziała. Milczała tak samo jak Coy. Jakby już jej tam nie było, jakby zniknęła dobrą chwilę wcześniej; on nadal stał bez słowa, między nimi, patrząc w dwukolorowe oczy, które miał przed sobą — w odległości jed- nego kroku i ze dwie piędzi powyżej. Zresztą nic mu nie przychodziło do głowy, a gdyby się odezwał, straciłby tę minimalną przewagę, którą nadal zachowywał. Wiedział z doświadczenia, że człowiek milczący wydaje się groźniejszy niż ga- duła, bo nie można odgadnąć, co też mu chodzi po głowie. Być może człowiek z kitką był tego samego zdania, bo przyglądał mu się z namysłem. Po chwili Coy dostrzegł jakby cień niepewności w jego oczach psa husky. — Coś takiego — powiedział człowiek. — Oto mamy... Prawda? Bohatera z serialu przygodowego. Coy nadal przyglądał mu się bez słowa. Jakbym się postarał, pomyślał, mógł- bym go kopnąć w krocze, zanim przyjdzie zmierzyć się z Berberem. Ale problem stanowi ona. Ciekaw jestem, co u diabła ona zamierza zrobić. Naraz gość z kitką wypuścił powietrze z płuc z czymś w rodzaju westchnienia, które przypominało gorzki, wymuszony śmiech. — To żałosne — powiedział. Wyglądał na naprawdę zdziwionego całą sytuacją, cokolwiek ona znaczyła. Coy powoli uniósł dłoń, żeby podrapać się w nos, który nagle zaczął go swę- dzieć — zawsze tak się działo, kiedy się zastanawiał. Może kolanem, pomyślał. Powiem cokolwiek, żeby go zająć, i na koniec kopnę go w jaja. Ale potem pojawi się problem z tym drugim, który zdąży się przygotować. I będzie miał bardzo złe zamiary. Ulicą przejechała karetka, błyskając kolorowym kogutem. Myśląc, że już nie- długo karetka będzie i jemu potrzebna, Coy rozejrzał się wokół i nie zobaczył niczego, co mogłoby mu pomóc. Przyłożył rękę do kieszeni dżinsów i dotknął palcami kluczy do hotelowego pokoju. Zawsze mógł spróbować kluczami roz- walić twarz szoferowi, jak to kiedyś udało mu się z pewnym pijanym Niemcem w drzwiach klubu Mamma Silvana de La Spezia, gdy spostrzegł, że tamten ma ochotę się na niego rzucić, spadaj i cześć. Teraz też był pewien, że i ten sukinsyn na niego się rzuci. 15 Wtedy mężczyzna, który stał przed nim, przesunął dłonią po czole w tył, jak- by chciał przygładzić włosy zebrane w kitkę, zanim znów pokręci głową w obie strony. Na ustach błąkał mu się dziwny, zatroskany uśmiech i Coy stwierdził, że człowiek ten podoba mu się dużo bardziej, kiedy ma poważną twarz. — Jeszcze pani o mnie usłyszy — powiedział do kobiety ponad ramieniem Coya. — Z pewnością usłyszy pani. W tej samej chwili spojrzał na kierowcę, który już zamierzał do nich podejść, ale nagle zatrzymał się, jakby tamto spojrzenie było rozkazem. A Coy, który do- strzegł jego poprzedni ruch i już pompował mięśnie adrenaliną, odprężył się, sta- rannie maskując rozluźnienie. Człowiek z kitką znów spojrzał na niego uważnie, jakby chciał go sobie zapamiętać: złowrogie spojrzenie z tłumaczeniem na dole ekranu. Podniósł upierścienioną dłoń i skierował palec wskazujący ku jego piersi, podobnie jak wcześniej robił to w stosunku do blondynki, jednak nie dotykając go. Ograniczył się do zawieszenia palca w powietrzu, w geście groźby, a potem obrócił się na pięcie i zniknął, jakby sobie nagle przypomniał o bardzo pilnym spotkaniu. Wszystko zakończyło się krótką sekwencją obrazów, które Coy obserwował z uwagą: spojrzenie sekretarki z tylnego siedzenia samochodu, jej papieros zata- czający łuk i spadający na chodnik, trzaśniecie drzwiczkami przez faceta z kitką, kiedy siadał obok niej, i spojrzenie kierowcy, stojącego przy krawężniku: dłu- gie i wiele obiecujące, wyrazistsze niż wzrok szefa, a potem kolejne trzaśniecie drzwiczek i delikatny odgłos szumu ruszającego silnika. Za cenę paliwa, które to auto zużywa na sam start, pomyślał Coy ze smutkiem, ja mógłbym jeść na ciepło przez kilka dni. — Dziękuję — usłyszał za sobą głos kobiety. Wbrew pozorom Coy nie był pesymistą; żeby nim zostać, trzeba stracić wia- rę w człowieka, a on bez tej wiary już się urodził. Widział świat na stałym lą- dzie jako pożałowania godne, niepewne i nieuniknione przedstawienie; cały swój wysiłek koncentrował na trzymaniu się z dala od niego, żeby minimalizować ry- zyko ewentualnych szkód. Mimo wszystko w owym czasie miał jeszcze pewną dozę naiwności: była to naiwność częściowa, dotycząca spraw i obszarów nie- związanych z jego zawodem. Cztery miesiące w suchym doku nie zdążyły znisz- czyć specyficznej prostoty, właściwej jego wodnemu światu: pełnego zamyślenia dystansu, jakby nawet nieobecności, jaki niektórzy marynarze zachowują w sto- sunku do ludzi zawsze czujących stały ląd pod stopami. Na pewne sprawy nadal patrzył niby z oddalenia albo z zewnątrz, zachowując naiwną zdolność do za- chwytu; podobnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i stał z nosem przylepionym do 16 szyby wystawowej sklepu z zabawkami przed Bożym Narodzeniem. Teraz jednak miał pewność, bardziej podobną do spokoju niż rozczarowania, że żadna z tych cudowności nie była przeznaczona dla niego. Świadomość, że jego imienia nie ma na liście świętego Mikołaja, że prezenty są nie dla niego, uspokajała go. Do- brze jest nie oczekiwać niczego od ludzi i mieć worek podróżny na tyle lekki, by móc spakować go i odejść do najbliższego portu, nie żałując niczego, co się zosta- wia za sobą. Witamy na pokładzie. Od tysięcy lat, zanim jeszcze wklęsłe łodzie wyruszały w kierunku Troi, istnieli już ludzie ze zmarszczkami wokół ust i z listo- padowymi sercami pełnymi deszczu — ci, którym własna natura każe wcześniej czy później zajrzeć z ciekawością w czarny otwór lufy pistoletu — dla których morze jest rozwiązaniem i którzy doskonale wiedzą, kiedy nadeszła pora, żeby zniknąć. Coy, zanim jeszcze zrozumiał, że należy do takich ludzi, już nim był z instynktu i powołania. Kiedyś, w Yeracruz, w jakiejś kantynie, pewna kobie- ta — zawsze kobiety zadają tego typu pytania — chciała się dowiedzieć, dlaczego został marynarzem, a nie adwokatem albo dentystą; a on mógł jedynie wzruszyć ramionami i po dobrej chwili odrzec, kiedy ona już przestała spodziewać się od- powiedzi: „Morze jest czyste". I taka jest prawda. Na pełnym morzu powietrze jest świeże, rany goją się szybciej, a cisza jest wystarczająco głęboka, by móc znieść pytania, na które nie ma odpowiedzi, i usprawiedliwić własne milczenie. Innym razem, w restauracji Sunderland w Rosario, Coy poznał pewnego rozbit- ka, jedynego spośród dziewiętnastu członków załogi, który przeżył katastrofę — przeciek o trzeciej nad ranem na statku płynącym pośrodku nurtu rzeki, wszyscy śpią, a statek idzie na dno w pięć minut, glu, glu i tyle. To, co porażało w tym człowieku, to było jego milczenie. Ktoś spytał, jak to możliwe, żeby osiemna- stu ludzi poszło na dno, nawet tego nie zauważając. Człowiek popatrzył na niego w milczeniu, z niechęcią, jakby nie warto było tłumaczyć, i podniósł do ust kufel piwa. Miasta — z chodnikami pełnymi ludzi, oświetlone jak sklepowe wystawy w czasach jego dzieciństwa — też budziły w Coyu niechęć; czuł się tam nie- zręcznie i nie na miejscu, jak kaczka z dala od wody, albo jak tamten człowiek w Rosario, cichy jak pozostałych osiemnastu, którzy byli jeszcze bardziej milczą- cy. Świat to bardzo skomplikowana konstrukcja, którą można oglądać jedynie od strony morza; stały ląd przybiera spokojniejszą postać dopiero w nocy, podczas wachty, kiedy sternik staje się zaledwie niemym cieniem, a z trzewi statku docho- dzi łagodne drżenie maszyn. Kiedy miasta redukują się do wątłych linii jasności w oddali, a ląd jest błyskającym światłem latarni morskiej pośród wysokich fal. Błyski te ostrzegają, powtarzaj ą raz za razem: uwaga, trzymaj się z dala, niebez- pieczeństwo. Niebezpieczeństwo. Nie widział tych błysków w oczach kobiety, kiedy znów stanął przy niej z dwiema szklankami w dłoniach, między stłoczonymi ludźmi przy barze w Bo- adas — i to był trzeci błąd tego wieczoru. Dlatego że nie ma map z oznacze- 17 niami latarni, niebezpieczeństw i znaków, pozwalającymi bezpiecznie żeglować po lądzie. Nie ma planów tras, zaktualizowanych map, z płyciznami mierzonymi w metrach czy sążniach, wytyczonymi przeprawami do tego czy innego przyląd- ka, oznaczonymi bojami w kolorze czerwonym, zielonym lub żółtym, ani regu- laminów abordażu, ani czystego horyzontu, który pozwalałby wyznaczyć prostą wysokości. Na ziemi zawsze sterujesz według namiarów, na wyczucie, i o rafach dowiadujesz się dopiero, kiedy słyszysz ich echo nie dalej niż o jedną dziesiątą mili od dziobu i widzisz, że ciemność morza nagle się rozjaśnia w białą plamę skał sterczących tuż pod powierzchnią wody. Albo kiedy słyszysz hałas niespo- dziewanej skały — każdy marynarz wie, że gdzieś leży głaz czyhający właśnie na niego — skały morderczej, trącej o kadłub tak, że zgrzytają chwiejące się grodzie, w tym straszliwym momencie, w którym każdy człowiek dowodzący jakąkolwiek krypą wolałby być martwy. — Szybki byłeś — powiedziała. — W barach zawsze jestem szybki. Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem. Uśmiechała się lekko, być może rozbawiona sposobem, w jaki Coy podszedł do baru, pomiędzy skłębionym tłu- mem, ze zdecydowaniem małego i zwinnego holownika, zamiast czekać gdzieś z tyłu, aż zauważy go któryś z kelnerów. Zamówił niebieski dżin z tonikiem dla siebie i martini dry dla niej, i przeniósł je zwinnym wahadłowym ruchem rąk, nie roniąc po drodze ani kropli. Co w takim miejscu jak Boadas i o tej porze było niemałym wyczynem. Patrzyła na niego poprzez kieliszek. Ciemny błękit za szkłem i czystą przej- rzystością martini. — A co w ogóle robisz poza tym, że zręcznie poruszasz się w barach, chodzisz na licytacje i ratujesz bezbronne kobiety? — Jestem marynarzem. — Aha. — Marynarzem bez statku. — Aha. Przeszli na ty przed kilkoma minutami. Pół godziny wcześniej, w świetle la- tarni, kiedy człowiek z kitką wsiadł do audi, ona powiedziała „dziękuję" do je- go pleców, a on się odwrócił i stojąc na chodniku pierwszy raz naprawdę jej się przyjrzał, zdając sobie sprawę, że wszystko, co się zdarzyło do tej pory, to była ta łatwiejsza część, i że nie od niego zależy, czy zatrzyma się na nim jeszcze chwilę to zamyślone i nieco zaskoczone spojrzenie, które mierzyło go od stóp do głów, jakby starało się znaleźć jego miejsce pośród znanych sobie gatunków mężczyzn. Ograniczył się do zarysowania na twarzy ostrożnego uśmiechu, nieco skrępowa- nego; podobnego do uśmiechu, z którym spogląda się na kapitana, wchodząc na nowy statek, w pierwszej chwili, gdy słowa nie mają znaczenia i obie strony wie- dzą, że czas pokaże, jak się sprawy między nimi ułożą. Coy jednak rozumiał, że 18 nie ma żadnej gwarancji na to, że będzie mieć dość czasu, i może zdarzyć się tak, że kobieta jeszcze raz mu podziękuje i najspokojniej w świecie odejdzie z jego życia na zawsze. Było to dziesięć długich badawczych sekund, które zniósł w ci- szy i bez ruchu. PRR: Prawo Rozpiętego Rozporka. Mam nadzieję, że rozporek mam zapięty, pomyślał. Potem zobaczył, że kobieta odchyla głowę na bok, do- kładnie tyle, ile trzeba było, by lewa strona jej włosów, jasnych i gładkich, obcię- tych asymetrycznie z precyzją chirurgicznego skalpela, dotknęła policzka pokry- tego piegami. Kobieta nie uśmiechnęła się ani nie odezwała słowem, tylko ruszyła chodnikiem w górę ulicy, z rękoma w kieszeniach zamszowej marynarki. Na ra- mieniu miała zawieszoną dużą skórzaną torbę, którą przytrzymywała ramieniem przy ciele. Jej nos widziany z profilu był niezbyt ładny — trochę spłaszczony, jak- by kiedyś był złamany. To jednak — zdaniem Coya — wcale nie zmniejszało jej atrakcyjności, natomiast nadawało jej twarzy wyraz niezwykłej surowości. Idąc, patrzyła na ziemię przed sobą i trochę w lewo, jakby dawała mu możliwość, żeby zajął to miejsce. Szli w milczeniu, w pewnej odległości od siebie, nie wymieniając spojrzeń, wyjaśnień, czy komentarzy; na skrzyżowaniu zatrzymała się i Coy zro- zumiał, że nadszedł czas na pożegnanie lub jakieś słowa. Kobieta wyciągnęła do niego rękę; ujął ją w swoją wielką, niezdarną dłoń, czując uścisk silny i kościsty, pozostający w wyraźnej sprzeczności z dziewczęcymi piegami, ale w całkowitej zgodzie ze spokojnym wyrazem oczu, co do których koloru zdecydował wreszcie, że są granatowe. I wtedy Coy się odezwał. Zrobił to z naturalną nieśmiałością, charakterystycz- ną dla niego w pierwszych kontaktach z obcymi ludźmi, wzruszył ramionami z prostotą i dołączył do słów uśmiech, który — choć on sam o tym nie wiedział — rozpromieniał jego twarz i łagodził ostrość rysów. Odezwał się, dotykając czubka nosa, a potem znów coś powiedział, nie wiedząc, czy ktoś gdzieś na nią nie czeka, czy jest z tego miasta, czy z jakiegoś innego. Powiedział to, co uważał, że po- winien był powiedzieć, a potem stał w miejscu, lekko się kołysząc i wstrzymując oddech, jak dziecko, które właśnie wypowiedziało na głos zadaną lekcję i oczeku- je, bez specjalnych nadziei, na ocenę nauczycielki. Wtedy ona znów przyglądała mu się przez kolejnych dziesięć sekund, tak samo jak poprzednio pochyliła głowę i włosy ponownie dotknęły jej policzka. I odpowiedziała, że tak, czemu nie, ona też chętnie by się czegoś napiła. Poszli do placu Catalunya, potem przez Ramblas i ulicą Tallers. Kiedy zatrzymał się, żeby przepuścić ją przodem, przed drzwia- mi do Boadas, pierwszy raz poczuł jej zapach, nieokreślony i delikatny, który nie wydawał się pochodzić z perfum czy wody kolońskiej, ale ze skóry poznaczonej złotymi plamkami, którą wyobraził sobie delikatną i ciepłą, podobną w dotyku do skórki nektarynki. Kiedy wchodzili, zbliżając się do baru, stwierdził, że wszy- scy — mężczyźni i kobiety — w całym lokalu najpierw patrzyli na nią, dopiero potem na niego; i pomyślał, że z jakiegoś dziwnego powodu tak mężczyźni, jak i kobiety najpierw przyglądają się pięknej kobiecie, a dopiero potem zwracają 19 spojrzenie na jej towarzysza, jakby badali, kto to taki. Jakby chcieli sprawdzić, czy ze swoim wyglądem jest jej godny i czy stanie na wysokości zadania. — I co robi marynarz bez statku w Barcelonie? Siedziała na wysokim stołku, z torbą na kolanach, oparta plecami o drewnianą balustradę biegnącą wzdłuż ściany, poniżej fotografii w ramkach i pamiątek po gościach baru. W uszach nosiła kolczyki — dwie małe złote kuleczki, na dłoniach żadnego pierścionka. Prawie nie miała makijażu. Pod rozpiętym kołnierzykiem białej koszuli, na tle setek piegów, Coy dostrzegł błyszczący srebrny łańcuszek. — Czeka — powiedział. Potem wypił łyk niebieskiego dżinu, zauważając, że w tym czasie ona przygląda się jego starej kurtce, zatrzymuje wzrok na dolnej części rękawów, patrzy na ciemniejsze miejsce po nieobecnych dystynkcjach. — Czeka na lepsze czasy. — Marynarz powinien pływać. — Nie wszyscy są tego zdania. — Coś nie wyszło? Potaknął z nikłym, smutnym uśmiechem. Otworzyła torbę i wyjęła z niej pacz- kę angielskich papierosów. Nie miała ładnych paznokci: były krótkie i szerokie, o nierównych krawędziach. Na pewno kiedyś je obgryzała. Może nadal to robi. W paczce został ostatni papieros, którego zapaliła zapałką wyrwaną z reklamo- wego kartonika pewnego znanego mu belgijskiego armatora o nazwie Zeeland Ship. Zauważył też, że chroniła płomień dłonią, niemal męskim gestem. Jej linia życia była bardzo długa, jakby już przeżyła na ziemi wiele żywotów. — To była twoja wina? — Prawnie rzecz biorąc — tak. Stało się to podczas mojej wachty. — Kolizja? — Dotknąłem dna. Była tam skała nieoznaczona na mapie. Tak właśnie było. Marynarz nigdy nie powie: osiadłem na mieliźnie, czy roz- biłem statek. Czasownikiem, którego się używa, jest: dotykać — dotknąłem dna, dotknąłem kei. Jeśli pośród mgły gdzieś na Bałtyku jeden statek wpada na drugi, przecina go na pół i zatapia, mówi się: dotknęliśmy drugiego statku. Swoją drogą, zauważył, że ona też użyła terminu kolizja, a nie wypadek, czy zderzenie. Paczka po papierosach leżała otwarta na barze i Coy zaczął się jej przyglądać: głowa ma- rynarza umieszczona w kole ratunkowym niby w ramce i dwa statki. Od dawna nie widział paczki playersów bez filtra, takiej jak ta, takiej jak zawsze. Niełatwo było je dostać i nie wiedział, czy te niemal kwadratowe paczki nadal są sprze- dawane w opakowaniach z białej bibułki. To zabawne, że pali właśnie tę markę: licytacja morska, atlas Urrutii, no i on sam w tym wszystkim. PZZO: Prawo Za- dziwiających Zbiegów Okoliczności. 20 — Znasz jego historię? Wskazał na paczkę. Popatrzyła na nią i podniosła wzrok, zaskoczona. — Jaką historię? — Bohatera. — Kim jest Bohater? Powiedział jej. Opowiedział o nazwie na otoku czapki jasnobrodego mary- narza, o jego młodości na żaglowcu, znajdującym się po jednej stronie obrazka, i o parowcu, tym z drugiej strony, który był jego ostatnim statkiem. O tym, jak pan Player i synowie kupili jego portret po to, żeby wydrukować go na paczkach papierosów. Potem zamilkł, a ona paliła — papieros dopalał się między jej palca- mi — i patrzyła na niego. — To ładna opowieść — powiedziała po chwili. Coy wzruszył ramionami. — Ale nie moja. Opowiada ją Domino Yitali Jamesowi Bondowi w Operacji Grom. Pływałem kiedyś na tankowcu, gdzie w biblioteczce mieli powieści lana Fleminga. Pamiętał też, że ten statek, „Palestine", stał przez półtora miesiąca zablokowa- ny w Ras Tanura, z powodu jakiegoś kryzysu międzynarodowego — płyty pokła- du rozgrzewały się do sześćdziesięciu stopni w straszliwym słońcu, a członkowie załogi leżeli w kajutach, dusząc się z gorąca i nudy. „Palestine" był statkiem prze- klętym, pechowym, jednym z tych, na których ludzie stają się sobie wrodzy, nie- nawidzą siebie nawzajem i wpadają w obłęd: szef maszynowni w kącie mamrotał w delirium — schowali klucz do baru, więc pił po kryjomu alkohol metylowy z ambulatorium, zmieszany z oranżadą, a pierwszy oficer nie odzywał się nigdy do kapitana słowem, choćby statek był o włos od wejścia na mieliznę. Coy miał aż nadto czasu, żeby czytać te i wiele innych powieści w tym pływającym wię- zieniu, podczas niekończących się dni w rozpalonym powietrzu, które wpadało przez bulaje i powodowało, że łapał dech jak ryba wyciągnięta z wody, a wstając, pozostawiał odbity wilgotnym potem kształt swojego nagiego ciała na brudnym, wygniecionym prześcieradle na koi. Jakiś grecki tankowiec został trafiony przez bombę lotniczą w odległości około trzech mil od nich i Coy przez parę dni mógł widzieć ze swojej kabiny słup czarnego dymu wznoszący się prosto do nieba, w nocy zaś blask, barwiący na czerwono horyzont, wycinał bezbronne ciemne sylwetki innych zakotwiczonych statków. Budził się wówczas każdej nocy, prze- rażony koszmarem, że pływa w morzu płomieni. — Dużo czytasz? — Trochę. — Coy pogładził swój nos. — Trochę czytam. Ale zawsze tylko o morzu. — Są też inne ciekawe książki. — Może. Ale mnie interesują tylko te. 21 Kobieta przyglądała mu się, a on znów wzruszył ramionami i zakołysał się lekko na stopach. Zdał sobie sprawę, że w ogóle nie rozmawiali o człowieku z si- wym kucykiem ani o tym, co ona właściwie tu robi. Nawet nie wiedział, jak ma na imię. Trzy dni później, leżąc na plecach w łóżku, w swoim pokoju hotelu La Mariti- ma, Coy wpatrywał się w plamę wilgoci na suficie. KindofBlue. W słuchawkach jego walkmana po So What, po łagodnym prześlizgiwaniu się brzmienia kontraba- su, trąbka Milesa Davisa nagle wchodziła ze swoim historycznym solo złożonym z dwóch nut — druga o oktawę niższa od pierwszej — a Coy czekał, zawieszony w tej pustej przestrzeni, na wyzwalające wyładowanie, jedyne uderzenie perkusji, po wibracji talerzy i echu stukotu łagodzącego, w sposób nieunikniony, powolną, zachwycającą linię metalu trąbki. Uważał się za niemal analfabetę muzycznego, ale kochał jazz, jego zuchwa- łość i pomysłowość. Został wielbicielem jazzu podczas długich godzin służby na mostku, kiedy pływał jako trzeci oficer na pokładzie „Fedallaha", należącego do towarzystwa transportowego Zoeline, statku przewożącego owoce, na którym pierwszy oficer, Galisyjczyk o nazwisku Neira, miał pięć taśm ze Smithsonian Collection klasycznego jazzu, zawierających muzykę od Scotta Joplina i Biksa Beiderbecke po Theloniusa Monka i Ornette'a Colemana, poprzez Armstronga, Ellingtona, Arta Tatuma, Billie Holiday, Charlie Parkera i innych: przez długie godziny jazzu, z filiżanką kawy w ręku, wpatrywał się w morze, stojąc oparty łokciami o reling na skrzydle mostku, w nocy, pod gwiazdami. Szef maszynowni, Gorostiola, facet z Bilbao, bardziej znany jako Torpedowiec Tucuman, też był fa- natykiem tej muzyki; całą trójkę przez sześć lat łączyły jazz i przyjaźń, najpierw podczas czworobocznej trasy, którą pływał „Fedallah", a potem kiedy we trójkę przeszli na „Tasztego", bliźniaczy statek, też należący do Zoeline, przewożący drobnicę — zboże i owoce — między Hiszpanią, Karaibami, północną Europą i południem Stanów Zjednoczonych. To była szczęśliwa epoka w życiu Coya. Poprzez muzykę brzmiącą w słuchawkach z patio, na którym suszyło się pra- nie, dobiegał dźwięk radia córki właścicielki, uczącej się zazwyczaj do późna w nocy. Córka właścicielki była dziewczyną ponurą i skąpo obdarzoną wdzię- kiem, do której Coy zawsze uśmiechał się uprzejmie, nie otrzymując w zamian spojrzenia, czy choćby grymasu twarzy. La Maritima była dawną łaźnią publicz- ną — od 1844 roku, jak zapewniał napis nad drzwiami wychodzącymi na ulicę Arc del Teatre — przerobioną na tani hotel dla marynarzy. Był on umiejsco- wiony między starym portem i dzielnicą chińską, a matka dziewczyny, surowa dama o włosach ufarbowanych na rudo, od najwcześniejszej młodości zapewne 22 ostrzegała ją przed niebezpieczeństwami grożącymi ze strony stałej klienteli, lu- dzi nieokrzesanych i pozbawionych skrupułów, którzy wykorzystywali kobiety w każdym porcie, kiedy tylko schodzili na ląd, spragnieni alkoholu, narkotyków i dziewczyn, mniej lub bardziej niewinnych. Przez okno doskonale słyszał, mimo jazzu w słuchawkach, jak Noel Soto śpie- wa Noche de samba, en Puerto Espana', podkręcił potencjometr. Był rozebrany, miał na sobie tylko krótkie spodenki, a na brzuchu leżał mu Kapitan morza i woj- ny Patricka O'Briana, otwarty, tekstem do dołu. Jednak jego myśli krążyły bar- dzo daleko od morskich przygód kapitana Aubreya i doktora Maturina. Plama na suficie przypominała zarys jakiegoś wybrzeża, z przylądkami i zatokami, i Coy przebiegał wzrokiem możliwą, wymyśloną trasę pomiędzy obydwoma krańcami żółtawego morza na płaskim niebie. Oczywiście, myślał o niej. Kiedy wyszli z Boadas, padało. Drobny deszcz, niezbyt dokuczliwy, nadawał błyszczący połysk powierzchni asfaltu i chodnika i wyznaczał snopy świateł prze- jeżdżających samochodów. Kobieta zdawała się nie przejmować tym, że zmoknie jej zamszowa marynarka, poszli więc pasażem pośrodku ulicy, między kioskami z prasą i kwietnymi straganami, które powoli zamykano. Jakiś mim, stoicko trwa- jący bez ruchu w drobnym kapuśniaczku, który żłobił rowki w białym pudrze na jego nieruchomej twarzy, tak smutny, że deprymujący wszystkich przechodniów w promieniu dwudziestu metrów, spojrzał na nich, kiedy kobieta pochyliła się, żeby wrzucić do kapelusza monetę. Szła tak samo jak przedtem, nieco przodem, patrząc na ziemię po swojej lewej stronie, jakby pozostawiała Coyowi decyzję, czy zająć to miejsce, czy też dyskretnie się wycofać. On zaś ukradkiem obserwo- wał jej twardy profil pod gładkimi włosami, kołyszącymi się przy każdym ruchu; ultramaryna jej oczu zwracała się ku niemu, to zapowiadając uśmiech, to znów zamyślone spojrzenie. W Schilling było niewiele ludzi. Znów zamówił tonik z dżinem z niebieskiej butelki, a ona zadowoliła się samym tonikiem. Eva, brazylijska kelnerka, podała szklanki, przyglądając się jej bezczelnie, a potem uniosła do góry brew w kierunku Coya, bębniąc po barze tymi samymi polakierowanymi na zielono paznokciami, które trzy poranki wcześniej z całą mocą wbijała w jego nagie plecy. Coy przecią- gnął dłonią po mokrych włosach i zachował niezmienny uśmiech, miły i spokojny, wreszcie kelnerka mruknęła: sukinsyn, też się uśmiechnęła i nawet nie policzyła mu za drinka. Coy i kobieta usiedli przy stoliku, naprzeciwko wielkiego lustra odbijającego butelki stojące przy ścianie. Dalej prowadzili rwącą się rozmowę. Kobieta nie była zbyt wymowna: dowiedział się najpierw, że pracuje w muzeum, a w pięć minut później ustalił, że jest to Muzeum Morskie w Madrycie. Wywnio- skował, że studiowała historię i że ktoś bliski, może jej ojciec, był zawodowym wojskowym. Nie wiedział, czy właśnie dlatego wygląda na dobrze wychowaną dziewczynkę. Dostrzegł w niej powściąganą stanowczość, wewnętrzną pewność siebie, dyskretną, jednak onieśmielającą go. 23 Faceta z siwą kitką Coy wspomniał dużo później, kiedy szli pod arkadami Plaża Real. Potwierdziła, że Urrutia istotnie jest atlasem bardzo wartościowym, choć nie unikatowym; nie powiedziała jednak wyraźnie, czy kupiła go dla mu- zeum, czy dla siebie. To bardzo ważny atlas morski — powiedziała wymijająco, kiedy wspomniał scenę na ulicy Consell de Cent — i zawsze znajdą się ludzie zainteresowani takimi przedmiotami. Kolekcjonerzy — dodała po dobrej chwi- li. — Tego typu ludzie. Potem przechyliła w bok głowę i zapytała, jak mu się żyje w Barcelonie, chcąc najwyraźniej zmienić temat. Coy opowiedział o hotelu La Maritima, o spacerach po nabrzeżu, o słonecznych porankach na tarasie Uni- yersalu, naprzeciwko Kapitanatu Portu, gdzie mógł za cenę jednego piwa spędzić trzy, cztery godziny z książką i walkmanem. Mówił też o czasie, który mu jeszcze pozostał, o tym, jak trudno mu żyć na lądzie, bez pracy i bez pieniędzy. Wtedy od- niósł wrażenie, że na końcu podcieni placu widzi niskiego, wąsatego człowieczka w kraciastej marynarce, z wybrylantynowanymi włosami, który po południu był na licytacji. Obserwował go przez chwilę, żeby się upewnić, a potem spojrzał na nią, sprawdzając, czy też zauważyła jego obecność; jej oczy jednak były cał- kiem pozbawione wyrazu, jakby nie dostrzegała niczego niezwykłego. Kiedy Coy znów spojrzał w tamtym kierunku, osobnik w kraciastej marynarce był nadal na miejscu, spacerował z rękami założonymi na plecach, jakby nigdy nic. Byli na wysokości wejścia do Klubu Fajki, szybko więc policzył w myślach, ile mu jeszcze zostało w portfelu, i stwierdził, że może pozwolić sobie na zapro- szenie jej na kolejny kieliszek, a w najgorszym razie Roger, szef klubu, udzieli mu kredytu. Wydawała się zaskoczona miejscem, dzwonkiem przy drzwiach, starymi schodami i lokalem na drugim piętrze, z niezwykłym barem i kanapą, o ścianach pokrytych rycinami przedstawiającymi Sherlocka Holmesa. Tej nocy nie grano tam jazzu, stanęli więc przy pustym barze, w którego końcu Roger rozwiązy- wał krzyżówkę. Spróbowała niebieskiego dżinu i pochwaliła jego zapach, potem stwierdziła, że jest zachwycona lokalem, dodając, że nigdy nie podejrzewała, że w Barcelonie mogą istnieć takie miejsca. Coy powiedział jej, że właśnie chcą za- mknąć ten klub, bo sąsiedzi skarżą się na hałas i muzykę — mogą się więc czuć jak na statku, który zaraz pójdzie na żyletki. W kąciku ust została jej kropla dżinu z tonikiem, i pomyślał, że na szczęście wypił dopiero trzy kieliszki, bo jeszcze ze dwa więcej, a byłby gotów wyciągnąć rękę i palcami otrzeć tę kroplę, a ona nie wyglądała na jedną z tych, co pozwalają ocierać cokolwiek marynarzom, których właśnie poznały i których obserwują z mieszaniną rezerwy, uprzejmości i grzecz- ności. W końcu spytał, jak ma na imię, a ona znów się uśmiechnęła — tym razem dopiero po chwili, jakby musiała przebyć daleką drogę, żeby to zrobić — a po- tem utkwiła spojrzenie w Coyu: naprawdę jej oczy wpatrywały się w niego długą i intensywną sekundę, i wreszcie powiedziała swoje imię. Stwierdził wtedy, że imię było równie niezwykłe jak jej wygląd, jednak pasowało do niej jak ulał. Po- wiedziała je tylko raz, głośno i powoli, zanim jeszcze z jej ust zniknął odległy 24 uśmiech. Potem Coy poprosił Rogera o papierosa, żeby ją poczęstować, ale nie chciała więcej palić. Kiedy zobaczył, jak podnosi szklankę do ust, i dostrzegł po- przez szkło jej białe zęby, o które wilgotnie zadźwięczał lód, opuścił wzrok na srebrny łańcuszek, delikatnie błyszczący pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli, na skórze, która w tym świetle wydawała się jeszcze cieplejsza niż dotychczas, i zadał sobie pytanie, czy też jakiś mężczyzna kiedyś przeliczył te wszystkie pie- gi, aż po najdalsze przylądki. Czy liczył je powoli, jeden po drugim w kierunku na południe, tak jak on miałby ochotę to zrobić. Kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że ona właściwie oceniła jego spojrzenie, i poczuł jedno uderzenie serca mniej, kiedy usłyszał, że już pora wracać. W radiu córki właścicielki hotelu ten sam głos zaintonował teraz przebój La reina del barrio chino. Coy wyłączył swojego walkmana — podczas monologu trąbki Milesa Davisa w Saecie, czwartym utworze na płycie Sketches ofSpain — i przestał wpatrywać się w plamę na suficie. Książka i słuchawki spadły na prze- ścieradło, gdy wstał i przeszedł przez wąski pokój, dość podobny do pewnej celi, którą kiedyś zajmował przez dwa dni w La Guaira, po tym jak razem z Torpedow- cem Tucumanem i Galisyjczykiem Neirą, mając dość jedzenia ciągle owoców, zeszli na ląd, żeby kupić świeże ryby na caldeiradę, i Neira powiedział: idźcie na kawę na jakiś kwadrans, ja skoczę na szybki numerek do burdelu obok i zaraz wracam; po chwili usłyszeli, jak przez okno wzywa ich pomocy, pospieszyli więc i dokładnie zdemolowali bar — strzaskali stoły, potłukli butelki i połamali żebra alfonsowi, który zatrzymał sobie portfel Galisyjczyka; kapitan don Matias Nore- na musiał, naprawdę wściekły, wyciągać ich z pudła, przekupiwszy wenezuelską policję grubym plikiem dolarów, które odliczył — do ostatniego centa — z ich poborów. Poczuł cień nostalgii na to wspomnienie. Lustro nad umywalką odbijało jego ciężkie ramiona i zmęczone czoło, nieogolone policzki. Odkręcił wodę i zaczekał, aż zrobi się naprawdę zimna, potem polał nią sobie twarz i kark, parskając i po- trząsając głową, jak pies na deszczu. Szybko wytarł się ręcznikiem i przez chwilę bez ruchu wpatrywał się w swoje odbicie — duży nos, ciemne oczy, surowe ry- sy — jakby oceniał, co by tu można policzyć na plus. Mniej niż zero, stwierdził. Z taką mordą nie skusisz nawet małpiatki. Otworzył szufladę komody i wyjął z niej wszystko, poszukując koperty, w któ- rej trzymał pieniądze. Nie było tego wiele, a w ostatnich dniach ilość zmizerniała niebezpiecznie. Przez chwilę pozostał bez ruchu, intensywnie rozważając pewien pomysł, aż wreszcie podszedł do szafy, gdzie trzymał swoje rzeczy: kilka bardzo wyczytanych książek, złote oficerskie naszywki, które zaczynały nabierać koloru 25 zaśniedziałej zieleni, kasety z jazzem, album ze zdjęciami w formie portfela — jacht szkolny „Estrella del Sur", z żaglami wypełnionymi wiatrem, Torpedowiec Tucuman i Galisyjczyk Neira przy ladzie jakiegoś baru w Rotterdamie, on sam z dystynkcjami pierwszego oficera, oparty o reling na „Isla Negra" pod Mostem Brooklińskim — i drewniana skrzynka, w której przechowywał sekstant. To był porządny sekstant — Weems & Plath z siedmioma szkłami przyciemniającymi, wykonany z czarnego metalu z mosiężnymi okuciami, który kupił na raty, po- cząwszy od swojej pierwszej wypłaty, jak tylko otrzymał tytuł oficera. Systemy lokalizacji satelitarnej skazywały ten przedmiot na śmierć, ale każdy szanujący się marynarz doceniłby wiarygodność tego instrumentu, niewrażliwego na żadne awarie w elektronice, kiedy trzeba określić szerokość geograficzną w południe, gdy słońce osiąga najwyższą pozycję na niebie, lub w nocy, za pomocą gwiazdy stojącej nisko nad horyzontem: morskie roczniki astronomiczne, tablice — i wy- starczą trzy minuty. Podobnie jak wojskowi stale czyszczą swoją broń, Coy starał się przez te wszystkie lata, by sekstantu nie tknęła słona wilgoć ani brud, czyścił jego lusterka i sprawdzał, czy nie występuj ą błędy indeksu ani odchylenia luster- ka od pionu. Nawet teraz, bez pokładu pod stopami, kiedy spacerował wzdłuż wybrzeża, miał zwyczaj nosić go ze sobą, żeby sobie wyznaczyć linie pozycyjne z azymutu, siedząc na skale naprzeciw horyzontu otwartego morza. Zwyczaju te- go nabrał pływając jako kadet na „Monte Peąueńo", jego trzecim statku, licząc łącznie ze szkoleniowym „Estrella del Sur". „Monte Peąueńo" był dwustusie- demdziesięciopięciotysięcznikiem należącym do Enpetrolu, a jego kapitan, don Agustin de la Guerra, lubił nadawać uroczysty charakter chwili astronomiczne- go południa, zapraszając na kieliszek jerezu oficerów, kiedy stojąc wspólnie na skrzydle mostku — kapitan z zegarkiem w ręku — i wypatrując odbicia słońca nad horyzontem poprzez przydymione szkła przyrządów, porównywali oblicze- nia swoje i młodszych kolegów. Był to kapitan ze starej szkoły; trochę szalony, ale wspaniały marynarz, z czasów, kiedy wielkie tankowce płynęły puste do Zato- ki Perskiej przez Suez, a wracały z ładunkiem, okrążając Afrykę wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Kiedyś wyrzucił ochmistrza na jakimś postoju, dlatego że ten go obraził; kiedy związek zawodowy złożył skargę, odrzekł, że ochmistrz i tak miał szczęście, bo półtora wieku wcześniej zostałby powieszony na grotmaszcie. Na moim statku — powiedział pewnego razu Coyowi — albo człowiek zgadza się z kapitanem, albo milczy. Było to podczas wieczerzy wigilijnej na Morzu Śród- ziemnym, w czasie okropnej pogody, kiedy ostry sztorm o sile dziesięciu stopni zmuszał do obniżenia obrotów silników w pobliżu przylądka Bon. Coy, student szkoły morskiej, stażysta na pokładzie, odważył się nie zgodzić z jakimś nieistot- nym sądem kapitana; ten natychmiast rzucił swoją serwetkę na stół i powiedział, że na jego statku, i tak dalej. Potem posłał go pełnić wachtę na skrzydle most- ku na prawej burcie, gdzie Coy spędził następne cztery godziny w ciemności, chłostany wiatrem, deszczem i falą rozbijającą się o tankowiec. Don Agustin de 26 la Guerra był rzadkim okazem ludzi, którzy przetrwali z dawnych czasów, despo- tycznych i kategorycznych na pokładzie; kiedy jednak panamski drobnicowiec, na którym kompletnie pijany Rosjanin był dyżurnym oficerem, wpakował mu dziób w rufę, nocą., podczas której deszcz z gradem blokowały radary nad kanałem La Manche, potrafił doprowadzić swój tankowiec do Dover, nie rozlawszy ani kropli ropy i oszczędzając kosztów holownikom należącym do firmy. Każdy idiota — mawiał — może teraz opłynąć świat dookoła, nie robiąc nic poza naciskaniem guzików; ale jeśli elektronikę trafi szlag albo Amerykanom wpadnie do głowy wyłączyć te swoje przeklęte satelity, wymysł szatana, albo jakiś sukinsyn bolsze- wik trafi w ciebie na środku oceanu, dobry sekstant, kompas i chronometr zawsze cię gdzieś doprowadzą. Czyli ucz się, chłopcze, ucz. Coy posłusznie uczył się całymi dniami, miesiącami i latami; i jeszcze dużo później z tym samym sekstantem — podczas najczarniejszych i niebezpiecznych nocy, w czasie sztormów szalejących od jednego końca Atlantyku po przeciwny, kiedy trzymał się relingu, przemoczony do nitki, gdy dziób wykonywał szalone skoki — poszukiwał, wbrew jakiejkolwiek nadziei, z okiem przylepionym do lu- netki, wątłego srebrnego krążka, poprzez chmury pędzone północno-zachodnim wiatrem. Poczuł cień melancholii, kiedy zważył w dłoni dobrze znany ciężar sekstan- ru, przekręcając ruchomą wskazówkę i słuchając dźwięku, z jakim przesuwa się alidada po zębatym limbusie oznaczonym od O do 120 stopni dla każdego z ziem- skich południków. Potem zastanowił się, ile zaproponowałby mu za niego Sergi Solans, który od lat zachwycony był tym przyrządem. Kiedy razem szli na kieli- szek do Schillinga, Sergi mówił, że teraz już się nie robi takich sekstantów. Sergi był dobrym chłopakiem, który płacił za wszystkie drinki, od czasu kiedy Coy zo- stał na lądzie bez grosza, i nie miał mu za złe, że przespał się z Evą tamtej nocy, kiedy Brazylijka miała diabelsko opięty trykotem biust, rozmiaru stanika 80 D, którego zresztą nigdy nie nosiła, a Sergi był zbyt pijany, żeby o nią zawalczyć. Razem z Coyem studiowali w szkole morskiej, przez kilka miesięcy wspólnie pływali na „Migalocie", statku Ro-Ro należącym do firmy Rodriguez & Saul- nier, a teraz Sergi przygotowywał się do egzaminu kapitańskiego, pływając jako pierwszy oficer na promie linii Transmediterranea, który dwa razy w tygodniu ro- bił trasę Barcelona-Palma. To tak, jakby prowadzić autobus, mówił. Ale z takim sekstantem w kabinie człowiek może nadal czuć się marynarzem. Umieścił alidadę w połowie łuku i ostrożnie odłożył Weems & Platha do skrzynki. Podszedł do komody, otworzył portfel i wyjął z niego wizytówkę, którą kobieta dała mu przed trzema dniami, żegnając się na rogu Ramblas. Na karto- niku nie było adresu ani telefonu, tylko imię i nazwisko: Tanger Soto. Poniżej, 27 okrągłym i starannym pismem, z kółeczkiem w miejscu kropki nad jedynym i, napisała: Muzeum Morskie, Madryt. Zamykając wieczko pudełka z sekstantem, Coy gwizdał Noche de samba en Puerto Espana. Rozdział 2. Gablota z pamiątkami z Trafalgaru Na lądzie są tylko problemy. D. Haeften, Jak stawić czoło sztormom Potem zrozumiał, że to był jakby skok w pustkę — co musi dziwić w przypad- ku Coya, który nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu obrał jakiś nieprzemyślany kurs. Należał do tego gatunku ludzi, którzy w kabinie nawigacyjnej statku zawsze znajdują czas niezbędny, by świadomie wyznaczyć kurs na mapie morskiej. Za- nim sytuacja zmusiła go do pozostania na lądzie bez statku, przyzwyczajenie to stanowiło źródło satysfakcji w zawodzie, w którym takie rzeczy liczą się napraw- dę, gdy trzeba wyznaczyć bezpieczną trasę między dwoma punktami leżącymi na różnej długości i szerokości geograficznej. Niewiele było przyjemności porów- nywalnych z chwilami spędzanymi nad liczeniem kursu, dryfu i prędkości, kiedy mógł przewidzieć, że przylądek Taki, czy latarnia Owaka pojawią się za dwa dni o szóstej rano mniej więcej trzydzieści stopni przed dziobem po lewej burcie, a potem oczekiwać o tej właśnie porze na mostku, w porannej mgle, z lornetką przy oczach, pojawienia się, dokładnie w przewidzianym miejscu, szarej sylwetki lub migającego światła, które po przeliczeniu częstotliwości błysków i zaciem- nień potwierdzało precyzję obliczeń. Zawsze kiedy następował ten moment, Coy uśmiechał się do siebie uśmiechem pełnym spokoju i satysfakcji. Potem, ciesząc się pewnością wynikającą z matematyki, precyzji przyrządów pokładowych i wła- snego doświadczenia zawodowego, stawał w rogu mostku, obok milczącej postaci sternika, albo nalewał sobie letniej kawy z termosu, szczęśliwy, że jest tu, gdzie jest, na dobrym statku, i nie musi należeć do tego innego, nieprzyjemnego świata, stworzonego na stałym lądzie, szczęśliwie zredukowanego tutaj do słabego odbla- sku gdzieś ponad horyzontem. Jednak ów rygor planowego wyznaczania kursów na papierze map morskich, które porządkowały jego życie, nie uchronił go przed pomyłką i klęską. Pojawie- nie się ziemi w zasięgu wzroku, a potem namacalne doświadczenie obecności 29 lądu z jej konsekwencjami nie zawsze były czynnościami następującymi po sobie w tym właśnie porządku. Ląd znajdował się na mapach i poza nimi; i postanowił pojawić się nagle, jak to zazwyczaj się zdarza, wdzierając się w marną ostoję — odrobinę stali unoszącej się na bezmiarze oceanu — w miejscu, gdzie Coy czuł się całkiem bezpieczny. Sześć godzin, zanim „Isla Negra", kontenerowiec należący do armatora Mingueza Escudero, rozbił się w połowie drogi między Przylądkiem Dobrej Nadziei, a Kanałem Mozambickim w czasie jego wachty, Coy, pierwszy oficer na pokładzie, uprzedził kapitana, że na mapie brytyjskiej admiralicji, która ukazywała te okolice, umieszczono w specjalnej ramce ostrzeżenie o niemożności precyzyjnego określenia wzniesień dna. Kapitanowi jednak się spieszyło, a poza tym pływał po tych wodach od dwudziestu pięciu lat, według tych samych map, i nigdy nie miał problemów. Na dodatek mieli dwa dni spóźnienia z powodu złej pogody w Zatoce Gwinejskiej i nagłego wypadku, gdy musieli wzywać helikop- ter, żeby zabrał jednego z członków załogi, który złamał sobie coś w kręgosłupie, kiedy potknął się i spadł z trapu na wysokości Wybrzeża Szkieletów. Angielskie mapy są tak dokładne — powiedział kapitan podczas kolacji — że można z nich odczytać grubość bibułki do papierosów. Trasa jest czysta, dwieście czterdzieści sążni na najpłytszych mieliznach, mucha nie siada. Przepłyniemy między wysep- kami Terson i Mowett Grave. Tak właśnie mówił: bibułka do papierosów, mucha nie siada i wysepki. Kapitan był Galisyjczykiem po sześćdziesiątce, drobnym, 0 czerwonej twarzy i siwych włosach. Ślepo wierzył w mapy admiralicji, nazywał się don Gabriel Moa, czterdzieści lat na morzu wyryło mu się zmarszczkami na twarzy i przez cały ten czas nikt nie widział, żeby stracił panowanie nad sobą — nawet wtedy, kiedy, jak mówiono, na początku lat dziewięćdziesiątych, przez pół- tora dnia płynął w dwudziestostopniowym przechyle, bo stracił z pokładu jedena- ście kontenerów podczas sztormu na Atlantyku. Był jednym z tych kapitanów, za których armatorzy i podwładni są gotowi włożyć rękę w ogień: zwięzły na most- ku, poważny w mesie oficerskiej, niewidoczny na lądzie. Kapitan z dawniej epo- ki, jeden z tych, którzy zawsze zwracają się per pan do oficerów i podoficerów, 1 których trudno sobie wyobrazić, jak popełniają błąd. Dlatego Coy trzymał się kursu wytyczonego na angielskiej mapie, ostrzegającej przed niedokładnościami w oznaczeniu wzniesień dna; i dlatego po dwudziestu minutach wachty usłyszał zgrzyt trącego o skałę stalowego poszycia kadłuba „Isla Negra", który zatrząsł się pod jego stopami. Otrząsnął się z osłupienia i błyskawicznie polecił zatrzy- mać maszyny; kapitan Moa pojawił się na mostku w piżamie, ze zmierzwionymi włosami, patrząc w otaczającą ich ciemność z lunatycznym i głupim wyrazem oczu, jakiego Coy nigdy przedtem u niego nie widział. Wybełkotał „to niemożli- we" ze trzy razy z rzędu, tak zaskoczony, jakby nie całkiem się jeszcze obudził, wymamrotał „maszyny stop", kiedy już od pięciu minut nie pracowały, a sternik stał ciągle nieruchomo z rękami na kole, patrząc na przemian na niego i na Coya. Coy zaś przyglądał się — ze straszliwą pewnością kogoś, kogo naraz dosięga nie- 30 oczekiwane objawienie — czcigodnemu zwierzchnikowi, którego polecenia bez wahania wykonałby pół godziny wcześniej, choćby ten kazał mu płynąć z wyłą- czonym radarem przez Malakkę, a który został zaskoczony tak nagle, że nie miał nawet czasu, by nałożyć sobie na twarz maskę posiadacza niezasłużenie świet- nej reputacji lub może — ludzie zmieniają się z latami i z doświadczeniami — maskę sprawnego marynarza, jakim był kiedyś, a który teraz okazał się tym, kim naprawdę był: oszołomionym staruszkiem w piżamie, którego przerosły wydarze- nia, niezdolnym do wydania właściwego rozkazu. Przerażonym biedaczyną, który w jednej chwili widzi, jak po czterdziestu latach służby wizja zasłużonej wysokiej emerytury rozwiewa się jak mgła. Ostrzeżenie umieszczone na brytyjskiej mapie nie było czczym wymysłem: istniała przynajmniej jedna skała, nie oznaczona dokładnie, w kanale między Ter- son i Mowett Grave, a kosmiczny żartowniś musiał w tamtej chwili pękać ze śmiechu gdzieś we wszechświecie, bo owa samotna kamienna iglica ustawiła się dokładnie na kursie „Isla Negra", z precyzją słynnego lodowca na trasie „Tita- nica", właśnie podczas wachty pierwszego oficera, Manuela Coya. Tak czy ina- czej, obaj — kapitan i pierwszy — zapłacili za to drogo. Trybunał śledczy, zło- żony z inspektora reprezentującego armatora i dwóch przedstawicieli naczelnej dyrekcji marynarki handlowej, wziął pod uwagę życiorys kapitana Moa, dyskret- nie załatwiając sprawę wcześniejszą emeryturą. Coya natomiast mapa brytyjskiej admiralicji zaprowadziła w okolice dalekie od morza. W tej chwili był w Madrycie. Stał nieruchomo obok kamiennej fontanny, w której jakiś dzieciak z wyniosłym uśmiechem dusił delfina, przypominając roz- bitka, którego wyniosło na pełną wrzawy plażę w pełni sezonu. Coy trzymał ręce w kieszeniach i pośród mrowia samochodów, w zgiełku ogłuszających klakso- nów, patrzył z daleka na galeon z brązu, stojący przed wejściem numer 5 na Paseo del Prado. Nie miał pojęcia, jak przedstawia się profil hydrograficzny obrane- go kursu, ale miał świadomość, że punkt, w którym można było wykonać zwrot i zmienić kierunek, został daleko w tyle. Sekstant firmy Weems & Plath, odku- piony wreszcie przez jego przyjaciela Sergi Solansa za całkiem rozsądną cenę, umożliwił nabycie biletu na pociąg z Barcelony do Madrytu, wykorzystanego po- przedniej nocy. Pozostał jeszcze pewien fundusz, pozwalający na utrzymanie się na powierzchni przez jakieś dwa tygodnie: jedna jego część wypychała prawą kie- szeń dżinsów Coya, druga znajdowała się w płóciennym worku pozostawionym w przechowalni bagażu na stacji Atocha. Była godzina 12.45 słonecznego wiosennego dnia, a pstrokata i hałaśliwa ła- wica samochodów podążała w kierunku placu Cibeles, gmachu Poczty Głów- nej, sąsiadującego ze Sztabem Generalnym Marynarki Wojennej i zabudowania- mi Muzeum Morskiego. Pół godziny wcześniej Coy odwiedził naczelną dyrekcję marynarki handlowej, mieszczącą się kilka przecznic dalej, żeby sprawdzić, czy wniesiona przez niego apelacja od decyzji trybunału przyniosła jakieś efekty. Na- 31 czelnik wydziału, dojrzała kobieta o uprzejmym uśmiechu, siedząca przy biurku ozdobionym doniczką pelargonii, przestała się uśmiechać, kiedy po przyciśnię- ciu jakiegoś klawisza na ekranie komputera pojawiły się dane dotyczące Coya. Apelacja została odrzucona — powiedziała urzędniczka głosem bez wyrazu. — Otrzyma pan zawiadomienie na piśmie. Następnie przestała się nim zajmować, wracając do swoich spraw. Być może w tym biurze, o trzysta mil morskich od najbliższego wybrzeża, kobieta hołubiła w sobie romantyczną wizję morza i nie lubiła marynarzy, którzy swoimi statkami dotykali dna. Albo wręcz przeciwnie: była bezstronnym urzędnikiem, dla którego ugrzęźnięcie na mieliźnie na Oceanie Indyjskim niewiele różni się od wypadku samochodowego, a marynarz zawieszo- ny w swoim fachu i figurujący na czarnej liście armatorów nie różni się specjalnie od człowieka, któremu surowy sędzia na jakiś czas zabrał prawo jazdy. Najgorsze, myślał Coy schodząc po stopniach na ulicę, że ta kobieta nie do końca jest w błędzie: w czasach, kiedy satelity wyznaczają trasy i waypoints, te- lefony komórkowe zmiatają z mostków kapitanów zdolnych szybko podjąć trud- ne decyzje i każdy urzędnik może ze swojego gabinetu dowodzić transatlantyka- mi, czy tankowcami o wyporności stu tysięcy ton, maleje różnica między mary- narzem, który osadza statek na mieliźnie, a kierowcą ciężarówki, który wypada z drogi, bo mu nawaliły hamulce albo prowadził po pijanemu. Skoncentrował się na swoich kolejnych krokach po to, by czarne myśli odpły- nęły w siną dal. Wtedy wreszcie podjął decyzję. Rozglądając się na obie stro- ny, poczekał, aż pobliskie światło zmniejszy masę przejeżdżających samocho- dów, i ruszył zdecydowanym krokiem, pod kasztanami pokrytymi nowymi liśćmi. Przeszedł przez ulicę i zbliżył się do wejścia do muzeum, gdzie dwóch elewów akademii morskiej, z czerwoną lamówkąna spodniach, w białych lederwerkach i hełmach, przyjrzało się z zaciekawieniem jego dwurzędowej kurtce, zanim prze- puściło go przez bramkę do wykrywania metali. W żołądku czuł przykre mro- wienie, kiedy wchodził po szerokich stopniach, a następnie na półpiętrze skręcał w prawo, by po chwili znaleźć się przed ladą księgarni w westybulu, tuż przy ogromnym podwójnym kole sterowym korwety „Nautilus". Na lewo znajdowały się drzwi prowadzące do części administracyjnej i ubikacje, a na prawo wejście do sal wystawowych. Na ścianach wisiały obrazy i makiety statków, przy blacie w sali siedział, ze znudzoną miną, marynarz w mundurze, a za ladą, gdzie sprzeda- wano książki, ryciny i pamiątki z muzeum, stał jakiś cywil. Coy zwilżył językiem wargi i nagle poczuł straszliwe pragnienie. Potem zwrócił się do cywila. — Szukam pani Soto — wychrypiał, z powodu suchości w ustach. Rzucił szybkie spojrzenie na drzwi po lewej, obawiając się, że ją tam nagle zobaczy, nieprzyjemnie zaskoczoną. Co ty tu, u diabła, robisz? Przez całą noc nie spał, opierając głowę o własne odbicie w oknie pociągu, zastanawiając się, co jej powie; teraz jednak wszystko zatarło mu się w pamięci, jak kilwater za rufą. Opanowując przemożną chęć, żeby zrobić w tył zwrot i zniknąć, oparł cały ciężar 32 ciała na jednej nodze, a potem przeniósł go na drugą, podczas kiedy jego wygląd analizowany był przez stojącego za ladą człowieka w średnim wieku, o uprzejmej twarzy, z grubymi szkłami na nosie. — Tanger Soto? Potaknął głową z lekkim poczuciem nierzeczywistości. Pomyślał, że dziwnie brzmi to nazwisko w ustach obcego człowieka. Choć przecież ona ma jakieś swoje prawdziwe życie. Jest otoczona ludźmi, którzy mówią jej dzień dobry, cześć, na razie. — Właśnie — powiedział. Nagle przebiegło mu przez myśl, że to nie było dziwactwo, tylko absurd: przy- jechać tu, zostawić swoją torbę w przechowalni bagażu na stacji i znaleźć się w tym miejscu po to, żeby zobaczyć kobietę, z którą w całym swoim życiu roz- mawiał przez parę godzin pewnego wieczoru. Kobietę, która wcale na niego nie czeka. — Czy ona czeka na pana? Wzruszył ramionami. — Może. Gość za ladą powtórzył to „może" z miną pełną namysłu. Przyglądał mu się nieufnie, a Coy zaczął żałować, że nie miał okazji ogolić się tego ranka: zarost, usunięty wczorajszego wieczoru, zanim opuścił hotel i wyruszył na stację Sants, zaczynał ciemnieć na jego twarzy. Podniósł rękę, żeby podrapać się po brodzie, ale zrezygnował w pół gestu. — Pani Soto wyszła — powiedział człowiek za ladą. Niemal z ulgą Coy skinął głową. Kątem oka zauważył, że marynarz przy bla- cie, nachylony nad jakąś gazetą, przygląda się jego butom i starym dżinsom. Na szczęście dziś zamiast białych tenisówek włożył mokasyny z żeglarską podeszwą. — Czy jeszcze dziś wróci? Człowiek obrzucił szybkim spojrzeniem jego kurtkę, starając się wywniosko- wać, czyjej granatowy materiał mógł stanowić jakąkolwiek gwarancję solidności rozmówcy. — Możliwe — powiedział po chwili zastanowienia. — Zamykamy o wpół do drugiej. Coy spojrzał na zegarek, po czym wskazał na najbliższą salę. W głębi widać było dwa wielkie portrety Alfonsa XII i Izabeli II, po bokach gabloty, w której stały modele statków i dział. — Zaczekam w środku. — Jak pan sobie życzy. — Czy mógłby ją pan zawiadomić, kiedy wróci? Nazywam się Coy. Uśmiechnął się. Jej nieobecność oznaczała korzystne odsunięcie wszystkiego w czasie, i to go nieco uspokoiło. Człowiek za ladą też zrobił wrażenie spokoj- 33 niejszego na widok tego szczerego i zmęczonego uśmiechu, efektu sześciu godzin spędzonych w pociągu i sześciu wypitych kaw. — Oczywiście. Przeszedł przez salę; odgłos kroków na drewnianej podłodze wyciszała gu- mowa podeszwa. Lęk, który ściskał mu wnętrzności, ustępował miejsca przykrej niepewności, podobnej do nagłego przechyłu statku, kiedy wyciągasz rękę, by chwycić poręcz, i nie znajdujesz jej na swoim miejscu. Postanowił więc uspokoić się, zwracając całą uwagę na otaczające go przedmioty. Przeszedł obok ogromne- go obrazu — Kolumb i jego ludzie na stałym lądzie, obok nich krzyż, żaglowce na tle karaibskiego błękitu, Indianie w pokłonie przed odkrywcą, nieświadomi cze- kającego ich losu — po czym skręcił na prawo i stanął przed gablotami zawiera- jącymi przyrządy nawigacyjne. Była to wspaniała kolekcja. Podziwiał starą laskę Jakuba, kwadranty, chronometry Arnolda i nadzwyczajną wystawę astrolabiów, oktantów i sekstantów z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, za które z pew- nością wielu chętnie zapłaciłoby dużo więcej niż to, co otrzymał on za swojego skromnego Weemsa & Platha. Niewiele osób zwiedzało muzeum, dużo większe i jaśniejsze niż w jego wspo- mnieniach. Jakiś staruszek bardzo dokładnie studiował wielką, podłużną mapę Gi- braltaru, młode małżeństwo o cudzoziemskim wyglądzie oglądało gabloty w sa- lach poświęconych Wielkim Odkryciom, a grupka uczniów słuchała wyjaśnień nauczyciela w odległej wnęce upamiętniającej odnalezienie i wydobycie gale- onu „San Diego". Południowe słońce wpadające do wewnątrz przez wielkie okna w dachu oświetlało Coya, który błąkał się po głównej sali. Gdyby wspomnienie kobiety, która go tu przywiodła, nie pochłaniało wszystkich jego myśli, mógłby naprawdę rozkoszować się widokiem makiet statków liniowych i fregat, starannie wyposażonych lub ukazanych w przekrojach kadłubów, dzięki którym oglądają- cy mogli sobie wyobrazić skomplikowaną architekturę wewnętrzną pływających jednostek; nie widział niczego takiego od czasu ostatniej wizyty w tym muzeum, przed dwudziestu laty, kiedy do budynku wchodziło się od ulicy Montalban, a on jeszcze był studentem Szkoły Morskiej. Mimo upływu czasu natychmiast rozpo- znał z prawdziwą przyjemnością swego ówczesnego ulubieńca — model osiem- nastowiecznego okrętu o trzech pokładach, wyposażonego w 150 dział blisko trzymetrowej długości, wystawiony w olbrzymiej gablocie; była to makieta stat- ku, który nigdy nie popłynął w morze, ponieważ nigdy nie został zbudowany. To musieli być żeglarze, pomyślał tak samo jak wielekroć wcześniej, studiując oża- glowanie, takielunek i omasztowanie okrętu w pomniejszeniu, podziwiając wy- smukłe żagle, po których zdesperowani twardzi ludzie musieli się wdrapywać, utrzymując równowagę na chybotliwych linach, szukając oparcia w płótnie pod- czas sztormów i bitew, kiedy wiatr albo pociski gwizdały wokół, a w dole szalało bezlitosne morze, obok pokładu kołyszącego się pod masztami. Przez chwilę Coy przeniósł się w myślach na okręt i pogrążył w marzeniach o całonocnych pości- 34 gach, o żaglach umykających na horyzoncie w świetle brzasku. O czasach, kiedy nie istniał radar ani satelity, ani elektroniczna sonda, gdy statki były łupinami tań- czącymi u wejścia do piekieł, a na morzu czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy jednak morze było jeszcze niedosięgłym schronieniem przed całą resztą, przed problemami, życiem, które się przeżyło i które pozostawało do przeżycia, i śmiercią, która zebrała swe żniwo i miała je nadal zbierać — to wszystko zosta- wało za tobą, na lądzie. „Przyszliśmy zbyt późno na świat, który jest zbyt stary", przeczytał kiedyś w jakiejś książce. Na pewno przyszliśmy zbyt późno. Trafiliśmy na statki, porty i morza, które są zbyt stare, w czasach, gdy umierające delfiny uciekają przed dziobami statków, Conrad napisał dwadzieścia razy Smugę cienia, Long John Silver to teraz marka whisky, a Moby Dick stał się miłym wielorybem z kreskówek dla dzieci. Obok repliki naturalnej wielkości fragmentu masztu ze statku „Santa Ana", Coy minął oficera, który miał na sobie nieskazitelny mundur Marynarki Wojen- nej, był przystojny, a na mankietach prezentował zwój na trzecim złotym pasku nad szerokim galonem komandora. Przyjrzał się dokładnie Coyowi, który jednak wytrzymał jego spojrzenie, opuścił wzrok i odszedł w głąb sali. Potem minęło jeszcze dwadzieścia minut. Przynajmniej raz w każdej z tych minut Coy starał się skoncentrować na słowach, które wypowie, kiedy ona się pojawi, o ile w ogóle się pojawi; i dwadzieścia razy poczuł kompletną pustkę w głowie, jakby naprawdę już stał przed nią, niezdolny wymyślić początku jakie- gokolwiek sensownego zdania. Zatrzymał się teraz w sali poświęconej bitwie pod Trafalgarem, przed obrazem przedstawiającym bitwę morską— „Santa Ana" na- przeciwko „Royal Sovereign" — i nagle znów poczuł mrowienie w żołądku, które uświadomiło mu absolutną konieczność natychmiastowej ucieczki z tego miejsca. Podnoś kotwicę, durniu, pomyślał. Poczuł, jakby się budził ze snu, i chciał odważ- nie zejść po schodach w dół, wsunąć głowę pod kran z zimną wodą i potrząsać nią tak długo, aż uporządkuje panujący w niej zamęt. Szlag by trafił te moje po- mysły. Szlag by trafił takie pomysły po stokroć. Pani Soto. Nawet nie wiem, czy jest sama, czy ma męża, może mieszka z jakimś mężczyzną. Odwrócił się, wycofując niepewnie. Jego spojrzenie zatrzymało się przypad- kiem na napisie w jednej z gablot: Szabla do abordażu, którą dzierżył don Carlos de la Rocha, dowodzący okrętem „Antilla", podczas bitwy pod Trafalgarem... Podniósł wzrok i zobaczył Tanger Soto za swoimi plecami, odbitą w szybie ga- bloty. Widział, jak stoi nieruchomo, milcząca; nie słyszał, kiedy podeszła. Wyraz jej oczu odbijał coś między zaskoczeniem i zadziwieniem. Była tak samo niereal- na, jak za pierwszym razem: niewyraźna, niby cień przedmiotu w gablocie. 35 Coy nie był osobnikiem towarzyskim. Powiedzieliśmy już wcześniej, że ta cecha, w połączeniu z kilkoma książkami i przedwcześnie w nim dojrzałą wi- zją ciemnych stron ludzkiej natury, już w pierwszej młodości zaprowadziła go na morze. Taki punkt widzenia, czy postawa życiowa, były jednak całkiem do po- godzenia z ciepłem, które czasem promieniowało z jego zachowania, ze sposobu, w jaki — milcząco i ze spokojem — patrzył na innych ludzi, z raczej niezdarnego poruszania się po stałym lądzie i z pewnej szczerości, zmieszania, niemal nieśmia- łości w uśmiechu. Na morzu znalazł się w bardzo wczesnej młodości, kierowany bardziej intuicją niż świadomym przekonaniem. Życiem jednak nie manewruje się równie precyzyjnie jak dobrym statkiem i cumy wpadały jedna po drugiej w morze, wkręcając się czasem w śrubę albo powodując inne konsekwencje. Jeśli o to idzie, były też kobiety, oczywiście. Było też kilka takich, które go dotknę- ły głębiej niż tylko do naskórka — do żywego ciała, krwi i świadomości, niosąc z sobą w ramach odpowiednich operacji fizycznych, i chemicznych znieczulające balsamy i najstraszliwsze spustoszenia. Działało PTZN: Prawo Terminowej Za- płaty Należności. W tej chwili ślad, który pozostał po tym wszystkim, ograniczał się do bezbolesnych ukłuć w pamięci marynarza bez statku. Były to wspomnie- nia wyraźne, ale obojętne, bardziej przypominające nostalgię za daleką przeszło- ścią— minęło osiem, czy dziewięć lat od ostatniej ważnej dla niego kobiety — niż uczucie prawdziwej straty fizycznej, czy nieobecności. Właściwie cienie te trwały w jego pamięci tylko dlatego, że wiązały się z czasami, które dla niego znaczyły początek wszystkiego: kiedy na jego imponującej kurtce z granatowego sukna i na naramiennikach białych koszul lśniły dumnie nowe galony, podziwiane przez nie- go tak, jak podziwia się ciało nagiej kobiety, a życie było nowiutką i szeleszczą- cą mapą morską, z najświeższymi ostrzeżeniami dotyczącymi niebezpieczeństw dla żeglugi, o gładkiej białej powierzchni, jeszcze bez śladów ołówka ani gumki. Kiedy jeszcze on sam na widok zarysu lądu na horyzoncie doświadczał czasami nieokreślonego pragnienia bliskości osób i rzeczy, które tam czekały. Reszta — ból, zdrada, wyrzuty, niekończące się bezsenne noce obok milczących pleców — to były w owych czasach jedynie podwodne, ukryte skały, podli mordercy wycze- kujący nieuniknionej chwili; tyle że na tej mapie nie było żadnych ostrzeżeń, czy uwag na boku o groźbie ich wystąpienia. Z pewnością nie tęsknił do konkretnych cieni kobiet, ale do siebie samego, a raczej do tego człowieka, którym był w tam- tych czasach. Być może to było jedyną przyczyną pojawiania się tych kobiet, a ra- czej ich cieni o zamazanych konturach — ostatnich znanych portów w życiu — na obrzeżach jego pamięci, podczas wieczornych spotkań z widmami w trakcie spacerów po morskim wybrzeżu w Barcelonie. Kiedy unosił się drewniany most Starego Portu i zachodzące słońce barwiło czerwienią szczyt Montjuich, wieżę Jaime I, keje i ruchome trapy należące do Transmediterranea, Coy poszukiwał na 36 starych nabrzeżach i pachołkach blizn wyrytych w kamieniu i żelazie przez tysią- ce cum i stalowych lin statków, które zatonęły lub poszły na żyletki przed dzie- siątkami lat. Czasem myślał o tych kobietach, czy o ich wspomnieniu, chodząc obok centrum handlowego i zespołu kin Maremagnum, pośród innych mężczyzn i kobiet, samotnych, niczyich, pochłanianych przez zachód słońca, przysypiają- cych na ławkach lub patrzących z rozmarzeniem na morze. Mewy szybowały po- nad rufami kutrów rybackich, przepływających pośród czerwonych odblasków na wodzie poniżej Wieży Zegarowej, obok starego żaglowca, bez takielunku ani oża- glowania, który —jak tylko Coy pamiętał — stał w tym samym miejscu przez te wszystkie lata, z popękanymi deskami, odbarwionymi przez wiatr, słońce, deszcz i czas. Na ten widok myślał czasem, że statki, i ludzie, powinny tonąć lub znikać we właściwym czasie na otwartym morzu, a nie powoli gnić, uwiązane do stałego lądu. A teraz Coy mówił już od pięciu minut bez przerwy. Siedział przy oknie na pierwszym piętrze Muzeum Morskiego i kiedy się lekko odwracał, widział zielo- ne gałęzie kasztanów ciągnące się wzdłuż Paseo del Prado do fontanny Neptuna. Jego słowa padały tak, jakby miały wypełnić pustkę, która staje się nieprzyjemna, gdy pojawia się zbyt długa chwila milczenia. Mówił powoli i słabo się uśmiechał, kiedy milknął na chwilkę, żeby znów podjąć wątek. Jego niepewność rozwiała się jak dym, kiedy tylko zobaczył jej twarz odbitą w szybie; wypowiadał się spo- kojnym głosem, był opanowany, starał się unikać przerw i jak najdłużej odwlec chwilę, kiedy będą mogły paść pytania. Czasem spoglądał za okno, a potem znów odwracał się do kobiety. Mówił, że w Madrycie ma sporo do załatwienia. Róż- ne oficjalne sprawy, prosił go przyjaciel. Akurat muzeum było po drodze. Mówił cokolwiek, tak samo jak za pierwszym razem w Barcelonie, ze swoją naturalną nieśmiałością; a ona milczała i słuchała z głową lekko przechyloną na bok, tak że asymetryczne końcówki włosów dotykały jej brody. Ciemne oczy, z metaliczny- mi błyskami, znów jakby granatowe, uważnie patrzyły na Coya, którego delikatny, szczery uśmiech zadawał kłam słowom o jakimkolwiek przypadku. — I to wszystko — zakończył. Znaczy: nic, do tej pory nie powiedział ani nie zrobił bowiem niczego, jedynie zbliżał się ostrożnie do doku, maszyny na najwyższych obrotach, jakby w ocze- kiwaniu, aż pilot wskoczy na pokład. Nic. I Tanger Soto wiedziała o tym równie dobrze jak on. — No, tak... — powiedziała. Stała w swoim gabinecie, oparta o brzeg biurka, skrzyżowała ramiona i przy- glądała mu się z namysłem, tak samo przenikliwie jak poprzednio; tyle że teraz 37 uśmiechała się lekko, jakby chciała wynagrodzić jego wysiłek, spokój czy sposób, w jaki patrzył jej prosto w oczy, nie unikając wzroku, jego brak pretensjonalne- go zadęcia i wymuszonych tłumaczeń. Jakby doceniała środki, jakie wybrał, żeby z nią rozmawiać, wytłumaczyć swoją obecność w tym miejscu, a potem zamilk- nąć, ze szczerym spojrzeniem i uśmiechem, nie starając się oszukiwać ani jej, ani siebie, w oczekiwaniu na werdykt. Teraz mówiła ona. Nie odrywała od niego wzroku, zainteresowana efektem, jaki wywołują jej słowa i ton. Mówiła w sposób naturalny, z cieniem sympatii, a może wdzięczności, majaczącym wokół ust. Mówiła o niezwykłym wieczorze w Barcelonie, o tym, że jest jej miło znów go spotkać. W końcu, kiedy powiedzieli już wszystko, co w tej chwili mogło zostać powiedziane, zamilkli i obserwowali się nawzajem. I Coy znów zrozumiał, że nadszedł moment, żeby sobie pójść lub szybko znaleźć byle jaki temat, pretekst, cokolwiek, co pozwoliłoby przedłużyć tę scenę. Albo ona odprowadzi go zaraz do drzwi, dziękując za odwiedziny, lub poprosi, żeby jeszcze nie wychodził. Powoli zaczął się podnosić z krzesła. — Mam nadzieję, że tamten typ więcej ci się już nie naprzykrzał. — Kto? Spóźniła się z pytaniem o ułamek sekundy, a on to zauważył. — Ten z kitką i oczami w dwóch kolorach — podniósł dwa palce do twarzy i wskazał swoje oczy. — Husky. — Ach, on. Nie dodała na razie nic więcej, ale Coy zauważył, jak linie wokół jej ust stały się twardsze. — On — powtórzyła. Równie dobrze mogła myśleć o tamtym człowieku, jak i starać się zakończyć temat. Coy wsunął ręce do kieszeni kurtki i rozejrzał się wokół. Biuro było ma- łe, ale jasne, z dyskretną tabliczką na drzwiach: Sekcja IV. T. Soto. Sekcja badań i zakupów. Na ścianie wisiał stary miedzioryt z pejzażem morskim, a na koziołku stała wielka teka z grafikami, planami i mapami morskimi. Była tam także prze- szklona szafa, pełna książek i segregatorów, na biurku obok teczek z dokumenta- mi stał komputer, którego ekran otoczony był mnóstwem karteczek samoprzylep- nych, z notatkami sporządzonymi okrągłym pismem pilnej uczennicy, które Coy łatwo zidentyfikował — jej wizytówkę miał w kieszeni — dzięki dużym kółkom stawianym nad każdym i. — Nie, nie naprzykrzał się więcej — odpowiedziała wreszcie, jakby musiała sobie przypominać przez dobrą chwilę. — Nie wyglądał na takiego, który łatwo zrezygnuje z Urrutii. Dostrzegł, że przymrużyła oczy. Wyraz jej ust nadal był zacięty. — Znajdzie sobie inny. 38 Coy patrzył na linię jej szyi, opadającą ku rozpiętej koszuli w kolorze kości słoniowej. Nadal błyszczał na niej srebrny łańcuszek, a on zaczął się zastanawiać, co też na nim wisi. Jeśli to metal, musi być diabelnie ciepły. — Do tej pory nie wiem, czy ten atlas kupiłaś dla muzeum, czy dla siebie. Prawdę mówiąc, ta licytacja była... Zamilkł, bo naraz dostrzegł Urrutię. Stał obok innych książek dużego formatu w przeszklonej szafie. Łatwo rozpoznał jego skórzane okładki ze złotym orna- mentem. — Dla muzeum — odpowiedziała, a po sekundzie dodała — oczywiście. Podążyła za spojrzeniem Coya i teraz też patrzyła na atlas. Światło padające przez okno obrysowywało jej piegowaty profil. — A więc to jest twoja praca? Zdobywasz takie rzeczy? Przyglądał się, jak pochyla się nieco do przodu, końcówki jej włosów zako- łysały się. Na koszulę miała włożoną rozpiętą kamizelkę z szarej wełny; była w szerokiej, ciemnej spódnicy, w czarnych półbutach na niskim obcasie i czar- nych pończochach, które sprawiały, że wydawała się jeszcze szczuplejsza i wyż- sza, niż była w rzeczywistości. Dziewczyna z klasą, potwierdził w myśli, zdając sobie sprawę, że pierwszy raz widzi ją w świetle dziennym. Silne dłonie i głos osoby wykształconej. Zdrowa, poprawna. Spokojna. Spoglądając na krzywe, nie- regularne paznokcie, pomyślał, że w każdym razie takie robi wrażenie. — W pewnym sensie to właśnie jest moją pracą— dodała po chwili. — Oglą- dam katalogi licytacji, czuwam nad rynkiem antykwarycznym, zwiedzam inne muzea i podróżuję, kiedy pojawi się coś ciekawego... Potem sporządzam raport, a moi przełożeni podejmują decyzję. Fundacja muzeum dysponuje bardzo ograni- czonymi środkami na badania i nowe nabytki, a moim zadaniem jest czuwać, by inwestowano sensownie. Coy skrzywił się. Pamiętał zażarty pojedynek na licytacji u Claymore'a. — Twój kolega husky poległ, sam zabijając. Za Urrutię musiałaś zapłacić jak za zboże... Westchnęła, z miną trochę minorową, a trochę rozbawioną, potem pokiwała głową i odwróciła do góry dłonie, dając do zrozumienia, że wydała wszystko, do ostatniego grosza. Przy tym geście Coy znów zwrócił uwagę na niesamowity męski zegarek ze stali, który nosiła na prawym nadgarstku. Nie miała żadnych ozdób — pierścionków ani bransoletek. Była nawet bez małych złotych kolczy- ków w uszach, jak trzy dni wcześniej w Barcelonie. — Kosztował nas bardzo drogo. Zazwyczaj nie wydajemy tyle... Zwłaszcza że nasze muzeum ma już obszerną kolekcję osiemnastowiecznej kartografii. — Czy jest tak ważny? Znów się pochyliła, nadal oparta o brzeg biurka i na krótką chwilę tak się zatrzymała, jakby zmartwiona, ale zaraz podniosła głowę, z zupełnie innym wy- razem twarzy. Światło znów podkreślało złoty odcień plamek na jej skórze, a Coy 39 pomyślał, że gdyby zrobił krok do przodu, być może udałoby mu się uchwycić zapach tej enigmatycznej geografii drobnych plam. — Wydał go w 1751 geograf i żeglarz Ignacio Urrutia Salcedo — wyjaśni- ła mu — po pięciu latach pracy. Była to najważniejsza pomoc dla żeglarzy, aż do czasu, gdy ukazał się atlas hydrograficzny autorstwa Tofino, dużo dokładniej- szy, w 1789. Pozostało bardzo niewiele egzemplarzy w dobrym stanie, a Muzeum Morskie nie miało żadnego. Otworzyła przeszklone drzwi szafy, wyjęła ciężki tom, otworzyła go i położyła na biurku. Coy zbliżył się i razem mu się przyglądali, a on mógł potwierdzić to, co podejrzewał od pierwszej chwili. Nie wyczuł ani śladu perfum, czy wody kolońskiej. Pachniała tylko ciałem, czystym i ciepłym. — To jest dobry egzemplarz — powiedziała. — Wśród antykwariuszy i han- dlarzy starych książek wielu jest ludzi bez skrupułów i kiedy napotykają taki skarb, są gotowi rozebrać go i sprzedawać jako luźne karty. Ale ten jest nietknięty. Wielkie strony przewracała ostrożnie, w jej palcach szeleścił papier, gruby, biały, dobrze zachowany mimo upływu dwóch i pół wieku od druku. Atłas mor- ski wybrzeży Hiszpanii — przeczytał Coy na stronie tytułowej, ponad precyzyjną ryciną ukazującą morski pejzaż, lwa między kolumnami, napis Plus Ultra i roz- maite przyrządy nawigacyjne —podzielony na szesnaście map sferycznych i dwa- naście planów, od Rajony we Francji, aż po przylądek Creux... Był to komplet locji z planami portów, wydany w dużym formacie i w twardej oprawie, tak by łatwiejsze było posługiwanie się nim i jego przechowywanie. Tom otwarty był na mapie obejmującej wycinek wybrzeża między przylądkiem San Yicente i Gi- braltarem, wyrysowany ze szczegółami, z podanymi w sążniach głębokościami i dokładnie oznaczonymi wszelkimi punktami odniesienia, niebezpieczeństwami i wskazówkami. Coy palcem przejechał po linii wybrzeża między Ceutą i przyląd- kiem Espartel, zatrzymując się na miejscu oznaczonym imieniem kobiety stojącej obok. Następnie przesunął palec na północ, do cypla Tarify, i dalej na północny zachód, gdzie zatrzymał się przy płyciźnie Aceitera, z niebezpieczeństwami dużo precyzyjniej oznaczonymi krzyżykami niż mielizny między wysepkami Terson i Mowett Grave na nowoczesnych mapach brytyjskiej admiralicji. Dobrze znał mapy Cieśniny Gibraltarskiej; niemal wszystko zgadzało się tu z prawdą i mógł jedynie podziwiać precyzję rysunku, o wiele staranniejszego niż w większości prac hydrograficznych z tamtej epoki — dalekich jeszcze od zdjęć satelitarnych, czy choćby postępu technicznego końca XVIII wieku. Zauważył, że każda z map miała podane skale szerokości i długości w stopniach i minutach; szerokość ozna- czono po prawej i lewej stronie ryciny, a długość wyrysowano w czterech warian- tach, w zależności od czterech różnych południków: Paryż i Teneryfa w części górnej, Kadyks i Cartagena — w dolnej. W tamtych czasach, przypomniał sobie, południk Greenwich jeszcze nie był ogólnie przyjęty jako uniwersalny odnośnik dla wyznaczania długości geograficznej. 40 — Jest bardzo dobrze zachowany — zauważył ze zdziwieniem. — Doskonale. Nikt nigdy nie pływał z tym egzemplarzem na pokładzie. Coy przewrócił kilka kart. Mapa sferyczna wybrzeża hiszpańskiego obejmu- jąca odcinek od Aguilas i wzgórza Cope aż do wieży Herradora lub Horadada, z wszelkimi płyciznami, portami i zatokami... Znał na pamięć ten fragment, bo tam właśnie spędził dzieciństwo i młodość: wybrzeże urwiste, nieprzyjazne, z wą- skimi skalistymi zatokami, w których pełno było podwodnych głazów. Przebiegł dotykiem tę przestrzeń na grubym papierze: przylądek Tińoso, Escombreras, przy- lądek Agua... Rysunek był niemal doskonały, podobnie jak na mapie Gibraltaru. — Tu jest błąd — powiedział nagle. Spojrzała na niego, bardziej zainteresowana niż zdziwiona. — Jesteś pewien? — Jasne. — Znasz to wybrzeże? — Tam się urodziłem. Nawet nurkowałem tam i wyciągałem amfory i inne rzeczy z dna. — Potrafisz nurkować? Coy cmoknął, przecząc ruchem głowy. — Nie zawodowo — uśmiechał się, jakby przepraszając. — Tylko czasem w lecie i na wakacjach. — Ale masz pewne doświadczenie... — No cóż... — wzruszył ramionami. — Raczej miałem, kiedy byłem młody. Ale od dawna nie rzucam się na głębokości. — A na czym polega ten błąd? Pochyliła głowę na bok i patrzyła na niego zamyślona. Potem znów spojrzała na punkt na mapie, który nadal wskazywał palcem. Wytłumaczył jej. Rysunek Urrutii umieszczał przylądek Palos w odległości trzech minut bardziej na południe, niż to było w rzeczywistości; Coy tyle razy opływał ten przylądek, że doskonale pamiętał jego pozycję na mapie. Rzeczywista szerokość 37°38' — nie potrafił w tej chwili podać dokładnie se- kund — na mapie zmieniała się w szerokość 37°36', mniej więcej. Błąd zapewne został skorygowany w późniejszych, dokładniejszych odwzorowaniach wybrzeży, kiedy używano przyrządów coraz precyzyjniejszych, aż do dzisiejszej doskonało- ści. W każdym razie Coy uznał, że kilka mil morskich różnicy nie jest znaczącym błędem na mapie sferycznej z 1751 roku. Nadal milczała, wpatrując się w rysunek. Coy wzruszył ramionami. — Myślę, że właśnie takie niedokładności stanowią o uroku tego atlasu... Miałaś jakiś wyznaczony limit na licytacji w Barcelonie, czy mogłaś ciągnąć do skutku? 41 Nadal stała z rękami opartymi na biurku, obok niego, przyglądając się mapie. Wydawała się pochłonięta swoimi myślami, chwilę potrwało, zanim odpowiedzia- ła na pytanie. — Naturalnie, że miałam limit — odezwała się wreszcie. — Muzeum Morskie to nie Narodowy Bank Hiszpanii... Na szczęście cena nie przekroczyła go. Coy zaśmiał się cicho, spokojnie, a ona podniosła pytająco wzrok. — Na aukcji sądziłem, że to jakaś twoja osobista sprawa... Mam na myśli upór, z jakim licytowałaś. — Oczywiście, że to sprawa osobista — wydawała się zirytowana. Znów po- patrzyła na mapę, coś przyciągnęło jej uwagę. — To moja praca — lekko po- trząsnęła głową, jakby chciała odrzucić myśl, której nie wypowiedziała. — Ja zaproponowałam zakup Urrutii. — I co z nim zrobicie? — Kiedy przejrzę go bardzo dokładnie i wszystko skataloguję, zrobię odbitki do wewnętrznego użytku. Następnie znajdzie się w bibliotece historycznej mu- zeum, razem ze wszystkimi innymi mapami i atlasami. Ktoś zapukał dyskretnie do drzwi i Coy zobaczył komandora, którego wcze- śniej spotkał w sali. Tanger Soto przeprosiła, wyszła na korytarz i przez chwi- lę rozmawiała ściszonym głosem. Przybysz był mężczyzną dojrzałym i przystoj- nym, złote guziki i galony dodawały mu dystynkcji. Od czasu do czasu odwracał się i patrzył na Coya z zaciekawieniem, nie pozbawionym podejrzliwości. Jemu z kolei wcale się nie podobały te spojrzenia ani zbyt wyraźny uśmiech, którym komandor ozdabiał rozmowę. Westchnął więc gorzko do siebie samego. Jak więk- szość marynarzy z floty handlowej nie przepadał za przedstawicielami marynarki wojennej: wydawali mu się nadęci, praktykowali endogamię, żeniąc się z córkami innych oficerów marynarki wojennej, w niedzielę chodzili do kościoła i zazwyczaj mieli za dużo dzieci. Poza tym, nie toczyli już bitew morskich ani nie wiedzieliby, jak zabrać się do abordażu. A kiedy była brzydka pogoda — zostawali w domu. — Muszę wyjść na parę minut — powiedziała. — Proszę, zaczekaj. Odeszła korytarzem w towarzystwie komandora, który zdążył jeszcze rzucić w milczeniu ostatnie spojrzenie na Coya. Ten zaś pozostał w biurze, rozgląda- jąc się ciekawie wokół, najpierw znów spojrzał na atlas Urrutii, a potem na inne przedmioty leżące na biurku, na rycinę wiszącą na ścianie — Czwarty widok na bitwę pod Tulonem — i na zawartość szafy. Już miał usiąść, kiedy jego uwagę przyciągnęła teka na koziołku obok stołu, mieszcząca w sobie dokumenty, pla- ny i zdjęcia. Zbliżył się do niej, ot tak, dla zabicia czasu, i odkrył pod arkuszami leżącymi na wierzchu plany żaglowców: wszystkie były brygantynami1 — stwier- dził, patrząc na omasztowanie. Poniżej jeszcze leżały zdjęcia lotnicze wybrzeży, !Brygantyna — szybki dwumasztowy żaglowiec średniej wielkości; w wieku XVIII wyposa- żony był w żagle rejowe, sztaksle i żagiel gaflowy 42 reprodukcje starych map morskich i jedna mapa współczesna, z numerem 463A Instytutu Hydrograficznego Marynarki Wojennej — od przylądka Gata do przy- lądka Palos — odpowiadająca w dużej części mapie w otwartym atlasie na stole. Zbieg okoliczności wywołał uśmiech na twarzy Coya. Wróciła minutę później, przepraszając z miną pełną rezygnacji. — To mój szef— powiedziała. — Konsultacje na najwyższym szczeblu doty- czące terminu wakacji. Wszystko top secret. — To znaczy, że pracujesz dla Marynarki Wojennej. — Jak widzisz. Popatrzył na nią rozbawiony. — Czyli że jesteś kimś w rodzaju żołnierza. — Nic takiego — złote włosy poruszały się to w jedną stronę, to w drugą, w przeczącym ruchu głowy. — Pracuję w służbie cywilnej... Po skończeniu stu- diów historycznych stanęłam do konkursu na to stanowisko. Pracuję tu od czterech lat. Po tych słowach spojrzała przez okno i zamyśliła się. Znów przymrużyła oczy. Potem powoli, jakby jakaś myśl nie chciała jej opuścić, odwróciła się z powrotem do stołu, zamknęła atlas i schowała go do szafy. — Mój ojciec, owszem, był żołnierzem — dodała. W jej słowach brzmiała nuta wyzwania, a może dumy. Coy przytaknął wła- snym myślom — to wiele tłumaczyło: jej sposób poruszania się, pewne gesty. Nawet tę jej wewnętrzną dyscyplinę, spokojną, nieco wyniosłą, którą często zda- wała się kierować. — Był w marynarce wojennej? — Był wojskowym. Zakończył karierę w stopniu pułkownika, niemal całe życie spędził w Afryce. — Żyje? — Nie. Mówiła bez śladu emocji. Nie można się było domyślić, czy poruszanie tego tematu sprawiało jej przykrość, czy nie. Coy przyjrzał się granatowym tęczów- kom, które wytrzymały egzamin bez wyrazu. Uśmiechnął się. — Dlatego masz na imię Tanger. — Dlatego mam na imię Tanger. Przeszli niespiesznie obok Muzeum Prado i wzdłuż metalowej kraty otaczają- cej Ogród Botaniczny, po czym poszli w górę ulicą Claudio Moyano, zostawiając 43 z tyłu hałaśliwy ruch samochodów i spaliny na rondzie Atocha. Słońce oświetlało szare budki i kramy z książkami, ustawione wzdłuż wznoszącego się trotuaru. — Po co przyjechałeś do Madrytu? Przyglądał się ziemi przed własnymi podeszwami. Na to pytanie już odpo- wiedział, jak tylko zobaczył ją w muzeum, zanim go zapytała. Wszystkie frazesy i zwykłe preteksty zostały już wymienione, zrobił więc kilka kroków, nic nie mó- wiąc, a potem dotknął czubka nosa. — Żeby się z tobą spotkać. Teraz też nie wyglądała na zaskoczoną ani zdziwioną. Miała na sobie bluzkę i rozpiętą, cienką sztruksową marynarkę, a przed wyjściem z biura zawiązała wo- kół szyi jedwabną chustkę w kolorach jesieni. Na wpół odwrócony Coy patrzył na jej niewzruszony profil. — Po co? — zapytała obojętnym głosem. — Nie wiem. Bez żadnych komentarzy przeszli jeszcze kawałek w górę. Potem zatrzymali się przypadkiem przed straganem, gdzie porozrzucane były powieści kryminal- ne, jak resztki rozbitego statku na plaży. Spojrzenie Coya prześlizgiwało się po starych książkach bez specjalnej uwagi: Agatha Christie, George Harmon Coxe, Ellery Queen, Leslie Charteris. Tanger wzięła do ręki jedną z książek — To była dama — popatrzyła na nią nieobecnym wzrokiem i odłożyła na miejsce. — Zwariowałeś — powiedziała. Poszli dalej. Między straganami było sporo ludzi — szukali książek, przeglą- dali je. Bukiniści spokojnie, choć czujnym okiem obserwowali klientów, siedząc za straganami lub stojąc w drzwiach kiosków. Ubrani byli w prochowce, swetry albo kurtki, ich skóra spalona była słońcem i wiatrem; Coyowi wydali się naraz marynarzami, osiadłymi na mieliźnie niemożliwego portu, między falochronami z papieru i farby drukarskiej. Niektórzy czytali, obojętni na przechodniów, sie- dząc między stosami używanych książek. Kilku spośród najmłodszych pozdrowi- ło Tanger, która odpowiadała, zwracając się do nich po imieniu: Cześć, Alberto. Na razie, Boris. Chłopak w koszuli w kratkę i z warkoczykami jak huzar grał na flecie, a ona wrzuciła monetę do czapki, która leżała obok jego stóp, tak samo, jak zrobiła to na Ramblas — kiedy mimowi deszcz zmywał makijaż. — Codziennie tędy wracam do domu. Czasem coś kupuję... Ze starymi książ- kami dzieje się coś dziwnego. W przeciwieństwie do nowych, to one znajdują cie- bie, wybieraj ą swoich właścicieli: popatrz, tu jestem, zabierz mnie ze sobą. Można by powiedzieć, że są żywe. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się przed Kwartetem aleksandryjskim: czte- ry tomy w zniszczonych okładkach, po cenie wyprzedaży. — Czytałeś to? — spytała. 44 Coy zaprzeczył ruchem głowy. Durell, nazwisko jak z baterii alkalicznych, nic mu nie mówiło. Pierwszy raz zwrócił uwagę na książki tego człowieka. Pewnie Amerykanin. Albo Anglik. — Jest tam coś o morzu? — zapytał bardziej przez grzeczność niż z ciekawo- ści. — O ile wiem, to nie — zaśmiała się cicho i łagodnie. — Choć Aleksandria, jak by nie patrzeć, jest portem... Coy był tam, ale nie przypominał sobie niczego szczególnego: upał w bez- wietrzne dni, dźwigi, dokerzy leżący w cieniu kontenerów, chlupot brudnej wody między kadłubem, a keją, karaluchy, które się rozgniatało, schodząc na ląd. Port jak każdy inny, tyle że czasem wiatr przynosił chmury czerwonawego pyłu, któ- ry lepił się do wszystkiego. Nic, co by usprawiedliwiało aż cztery tomy. Tanger dotknęła pierwszego palcem wskazującym i przeczytała tytuł: Justyna. — Wszystkie inteligentne kobiety, jakie znam — powiedziała — chciały choć raz być Justyną. Coy spojrzał głupio na książkę, zastanawiając się, czy ma ją kupić, czy nie i czy księgarz nie zmusi go czasem do kupienia wszystkich czterech tomów. Bar- dziej interesowały go inne książki, leżące obok: Statek śmierci niejakiego B. Tra- vena, trylogia o „Bountym": Bunt, Ludzie naprzeciw morza i Wyspa, Pitcairn, wydane w jednym tomie. Poszła przodem i zobaczył, że znów się uśmiecha, za- trzymując się kilka kroków dalej i z roztargnieniem kartkując inną zniszczoną książkę w miękkich okładkach. Dobry żołnierz, przeczytał Coy; nazwisko tego Forda Madoksa Forda coś mu mówiło, napisał do spółki z Josephem Conradem Przygodę. Tanger odwróciła się i popatrzyła na niego uważnie. — Zwariowałeś — powtórzyła. Podrapał się w nos i nic nie powiedział. — Nie znasz mnie — dodała po chwili. — Nic o mnie nie wiesz. Znowu w jej głosie brzmiał twardy ton. Coy spojrzał w jedną stronę, potem w drugą. To dziwne, wcale nie czuł się zakłopotany ani nie na miejscu. Przyjechał, żeby się z nią spotkać, bo uważał, że właśnie tak powinien zrobić. Wiele by dał, żeby mógł stać się mężczyzną eleganckim, o łatwej wymowie, takim, który mógł- by coś zaoferować, choćby to miała być forsa wystarczająca na kupienie czterech tomów Kwartetu i zaproszenie jej na kolację tego samego wieczoru do drogiej restauracji, żeby nazywać ją Justyną albo jak by tylko chciała. Ale nie był taki. Dlatego nic nie mówił, stał zwyczajnie, z całą prostotą, uśmiechając się tylko sła- bo, po swojemu — szczerze i równocześnie jakby nieobecnie, prawie nieśmiało. Nie było to wiele, ale to było wszystko. — Nie masz prawa tak nagle pojawiać się i stać przede mną z miną grzecznego chłopca... Już ci podziękowałam za to, co zrobiłeś w Barcelonie. Co miałabym teraz zrobić? Zabrać cię do domu, jak jedną z tych książek? — Syreny — powiedział naraz. 45 Spojrzała na niego zaskoczona. — Jakie syreny? Coy uniósł ręce i opuścił je znowu. — Nie wiem. Homer mówi, że śpiewały. Wzywały marynarzy, prawda? A oni nie umieli im się oprzeć. — Bo byli durniami. Ładowali się prosto na skały, roztrzaskując statki. — Ja już to zrobiłem — Coy zachmurzył się. — Byłem na skałach i nie mam statku. Sporo czasu minie, zanim tam wrócę, a teraz nie mam nic lepszego do roboty. Odwróciła się do niego gwałtownie, otwierając usta, jakby zamierzała po- wiedzieć coś nieprzyjemnego. Jej tęczówki błyszczały agresją. Trwało to chwilę i w tym czasie Coy pożegnał się już z jej piegowatą skórą i z całym niezwykłym czarem, który go do niej przywiódł. Może powinienem był kupić to o Justynie, pomyślał ze smutkiem. Przynajmniej próbowałeś, marynarzu. Szkoda sekstantu. Postanowił jednak uśmiechnąć się. Będę się uśmiechał, co by nie powiedziała, na- wet jeśli pośle mnie do wszystkich diabłów. Niech takie będzie jej ostatnie wspo- mnienie o mnie. Żebym potrafił się tak uśmiechnąć, jak jej szef, komandor ze lśniącymi guzikami. Żeby tylko nie wyszła mi jakaś krzywa mina. — Na miłość boską — powiedziała wtedy. — Nawet nie jesteś przystojny. Rozdział 3. Zaginiony statek Na morzu możesz -wszystko robić dobrze, trzymając się reguł, a i tak morze cię zabije. Ale jeśli jesteś dobrym marynarzem, będziesz przynajmniej wiedział, gdzie jesteś w chwili śmierci. Justin Scott, Łowca statków Nie znosił kawy. Wypił tysiące filiżanek kawy gorącej i zimnej podczas nie- kończących się porannych wacht, podczas trudnych i decydujących o wszystkim manewrów, przez puste godziny w trakcie załadunków i rozładunków w portach, w chwilach nudy, napięcia i zagrożenia; tak bardzo nie lubił jej gorzkiego smaku, że mógł pić kawę jedynie z odrobiną mleka i z cukrem. Właściwie traktował ją jako środek pobudzający, tak jak inni wychylaj ą kielicha albo zapalaj ą papierosa. Ale on nie palił już od bardzo dawna. Co do alkoholu, to bardzo rzadko próbował pić na pokładzie statku; a na ziemi prawie nigdy nie przekraczał znaku Plimsol- la, linii wyporności paru kieliszków dżinu z niebieskiej butelki. Pił rozmyślnie i świadomie tylko wtedy, gdy okoliczności, towarzystwo lub miejsce mogły za- lecać użycie dużej dawki. W tych wypadkach, jak większość znanych mu mary- narzy, był zdolny wypić nadzwyczajne ilości czegokolwiek, ze wszystkimi tego konsekwencjami, w miejscach, gdzie mężowie dbają o cnotliwość swoich żon, policjanci strzegą porządku publicznego, a goryle z nocnych klubów starają się, by klienci zachowywali się jak należy i nie znikali, dopóki nie zapłacą rachunku. Ale tego wieczoru chodziło o coś innego. Porty, morze i reszta jego poprzed- niego życia leżały bardzo daleko od stolika, przy którym siedział obok wejścia do marnego hotelu na placu Santa Ana, patrząc na ludzi idących chodnikiem, czy rozmawiających w ogródkach kawiarni. Zamówił dżin z tonikiem, żeby zabić smak kawy z brudnej filiżanki, która przed nim stała — zawsze niezdarnie rozle- wał trochę kawy, kiedy mieszał ją łyżeczką— i rozsiadł się wygodnie na krześle, z rękami w kieszeniach kurtki i nogami wyprostowanymi pod stolikiem. Był zmę- czony, ale odkładał chwilę, kiedy miałby pójść spać. Zadzwonię do ciebie dziś 47 wieczorem albo jutro — powiedziała. — Daj mi chwilę na zastanowienie. Tanger miała tego popołudnia jakieś niemożliwe do przełożenia spotkanie, a wieczorem kolację; znaczy: będzie musiał trochę poczekać do następnego spotkania. Tak mu powiedziała w południe, kiedy odprowadził ją do skrzyżowania ulicy Alfonso XII z aleją Infanta Isabel, gdzie się z nim pożegnała, nie pozwalając mu się nawet odprowadzić do bramy. Zostawiła go na ulicy, nagle odwracając się do niego, po- dając mu silną dłoń, którą dobrze pamiętał, zdecydowanym gestem w mocnym uścisku. Coy spytał, gdzie, u diabła, będzie dzwonić, jeśli na razie nie ma miesz- kania w Madrycie ani telefonu, ani niczego, a jego bagaż leży w przechowalni na dworcu. Wtedy zobaczył po raz pierwszy, od kiedy się poznali, jak Tanger się śmieje. Był to szczery śmiech, a jej oczy otoczyły się przy tym drobniutkimi zmarszczkami, które, o dziwo, niezwykle ją odmładzały i jeszcze dodawały urody. Śmiech sympatyczny, przypominający śmiech chłopaka, do którego masz ochotę podejść, bo czujesz, że może być znakomitym kompanem do zabawy i przygody. Śmiała się właśnie w ten sposób, trzymając dłoń Coya w swojej, i zaraz prze- prosiła za swoje roztargnienie, przez parę sekund patrzyła na niego zamyślona, a ostatnie ślady śmiechu znikały z okolic jej ust. Potem wymieniła nazwę hotelu na placu Santa Ana, w którym mieszkała przez dwa lata w studenckich czasach, naprzeciwko Teatro Espańol. To czysty i tani hotel. Zadzwonię do ciebie — po- wiedziała. — Czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, czy nie, tego nie wiem, ale zadzwonię do ciebie dziś albo jutro. Słowo honoru. I tak oto siedział, naprzeciwko filiżanki z kawą, maczając usta w dżinie z to- nikiem — dżinu w niebieskiej butelce nie było w barze hotelowym — który kel- nerka postawiła przed nim chwilę wcześniej. Czekał. Nie ruszył się stamtąd przez całe popołudnie, w tym samym miejscu zjadł kolację, kanapkę ze zbytnio wysma- żoną cielęciną i butelkę wody mineralnej, uprzedził tylko recepcję, gdzie będzie, gdyby ktoś do niego dzwonił. Istniała też szansa, że Tanger pojawi się osobiście, i ta perspektywa sprawiała, że przyglądał się wejściom na plac, tak by zobaczyć ją, jak nadchodzi od ulicy Huertas albo od którejkolwiek innej, odchodzącej od Paseo del Prado. Za samochodami zaparkowanymi wzdłuż krawężnika, pomiędzy ławkami na placu, kilku żebraków siedziało w kółku, rozmawiając i pijąc po kolei wino z gwinta. W ciągu dnia żebrali wśród klientów kawiarnianych ogródków, a teraz rozliczali się. Byli to trzej mężczyźni i kobieta. Przy nogach jednego z nich leżał mały piesek. Od drzwi hotelu Yictoria suro- wy i smutny strażnik przebrany za Robocopa nie spuszczał z nich wzroku, trzy- mając ręce założone na plecach i nogi w rozkroku, i stojąc dokładnie w miejscu, z którego chwilę wcześniej przepędził żebrzącą kobietę. Wyrzucona przez Ro- bocopa kobieta podeszła potem zakosami pomiędzy stolikami do Coya. Daj mi cokolwiek, kolego — powiedziała zgaszonym głosem, patrząc przed siebie niewi- dząco. — Daj parę groszy. Coy pomyślał, że jest młoda. Przyglądał się teraz, jak 48 się rozlicza, siedząc z kumplami i kundlem. Kiedy podawał monetę, dostrzegł — pomimo jej zniszczonej cery, szarych włosów, które kiedyś były jasne, i oczu pogrążonych w pustce — ślady dawnej urody w wykroju ust, ładnie zarysowa- nych szczękach, postawie, wychudzonych i poczerwieniałych dłoniach o długich i brudnych paznokciach. Stały ląd tylko gnoi ludzi, pomyślał kolejny raz. Pochła- nia ich i powoli niszczy, tak jak to robi z porzuconym statkiem w Starym Porcie. Popatrzył na swoje dłonie, oparte na udach, dostrzegając pierwsze objawy ich roz- kładu; nieunikniony trąd, który bierze się z zanieczyszczenia miast, oszukańczo stałego gruntu pod stopami, kontaktów z innymi ludźmi, z powietrza, w którym brak soli. Mam nadzieję, że wkrótce znajdę jakiś statek, że znajdę coś, co pływa, wejdę tam i odpłynę, zanim będzie za późno. Zanim zaatakuje mnie wirus, który zżera dusze, zaburza kierunki w kompasie i wyrzuca bezwładnego człowieka na brzeg po nawietrznej — gubi go. — Telefon do pana. Skoczył z krzesła z szybkością, która zadziwiła kelnerkę, i wielkimi susami przebiegł korytarz prowadzący do hotelowego holu. Jeden, dwa. Policzył w my- ślach do pięciu, żeby mieć czas na uspokojenie tętna. Trzy, cztery, pięć. Słucham? W telefonie odezwał się jej spokojny i uprzejmy głos, którym przeprosiła, że dzwoni tak późno. Nie, odpowiedział, wcale nie jest późno. Czekałem na twój telefon. Właśnie zjadłem w ogródku kanapkę, a teraz zabieram się do dżinu. Ona przeprosiła jeszcze raz, on zaprzeczył, twierdząc, że to bardzo dobra pora, i po drugiej stronie linii nastąpiła krótka chwila milczenia. Coy oparł rękę na ladzie, przyglądał się wzorowi napiętych żył i nerwów, dłoni szerokiej i płaskiej, rozwar- tym placom, krótkim i silnym — nie była to specjalnie arystokratyczna ręka — i czekał, żeby znów się odezwała. Pewnie leży na kanapie, pomyślał. Albo siedzi na krześle. Albo jest w łóżku. Ubrana czy naga, w piżamie czy w koszuli? Jest bosa, ma przed sobą otwartą książkę, czy patrzy na włączony telewizor? Leży na plecach, czy na brzuchu, jej piegowata skóra w świetle lampy nabiera odcienia starego złota. — Mam pewien pomysł — powiedziała wreszcie. — Mam pewien pomysł, który może cię zainteresować. Mam dla ciebie propozycję. Może miałbyś ochotę wpaść teraz do mnie. Kiedyś, pływając jako trzeci oficer, Coy dostrzegł pewną kobietę na przepły- wającej łodzi. Całe spotkanie nie trwało dłużej jak dwie minuty, tyle, ile czasu 49 potrzeba było, żeby jej jacht — opalała się właśnie na rufie — przepłynął obok „Otago", statku, gdzie stojąc na skrzydle mostku, Coy patrzył w morze. Na po- kładzie rozlegał się monotonny stukot młotków, którymi marynarze odbijali rdzę z kadłuba przed miniowaniem i pokrywaniem farbą. Statek stał między Malamoc- co i przylądkiem Sabbioni; po drugiej stronie Lido Coy mógł dostrzec blask słońca odbijającego się od weneckiej laguny i w głębi, w odległości jakichś trzech mil, Campanilę i kopuły Świętego Marka, i dachy miasta, drgające w powietrzu roz- grzanym ponad piaskiem plaż. Wiał lekki zachodni wiatr, jakieś osiem do dziesię- ciu węzłów, delikatnie marszcząc gładką powierzchnię morza i odwracając dzioby łodzi w kierunku plaż ubarwionych parasolami i kolorowymi kabinami dla plażo- wiczów; ta sama bryza przywiodła z kanału żaglówkę, płynącą prawym halsem, z wielką elegancją białych rozwiniętych żagli, na odległość nie większą niż pół kabla od oczu Coya. Sięgnął po lornetkę, żeby przyjrzeć się lepiej łodzi, szlachet- nym liniom drewnianego, lakierowanego kadłuba, wzniesieniu dzioba, olinowaniu i stalówkom błyszczącym w słonecznym świetle. Przy sterze stał mężczyzna, a za nim, na samej rufie, siedziała kobieta i czytała książkę. Skierował lornetkę w jej stronę; była blondynką, włosy miała zebrane na karku, a jej wygląd przywodził na myśl kobiety w białych sukniach, które można sobie wyobrazić spacerujące w tych okolicach lub na francuskiej Riwierze na początku wieku. Kobiety piękne i wątłe, chroniące się pod szerokim rondem kapelusza lub pod parasolką. Sfinksy, które przymykają oczy, gdy wpatrują się w błękit morza, zatopione w lekturze albo milczące. Coy zachłannie przyglądał się tej twarzy przez podwójne krążki szkieł Zeissa, analizując profil, pochyloną brodę, opuszczone oczy skupione na lekturze, włosy opadające na skroniach. W innych czasach, pomyślał, mężczyźni zabijali albo rujnowali swoje majątki, reputację i życie dla kobiet takich jak ta. Chciał zobaczyć twarz mężczyzny, który być może był jej wart, i poszukał wzro- kiem sternika; ten jednak stał odwrócony ku przeciwnej burcie, dostrzegł więc tylko niewyraźną sylwetkę w perspektywicznym skrócie, siwe włosy i opaloną skórę. Zagłówka oddalała się, nie chcąc więc stracić ostatnich chwil, znów skie- rował lornetkę na kobietę. Sekundę później uniosła twarz i spojrzała prosto przez szkła lornetki na Coya, poprzez przestrzeń i soczewki; jej wzrok dotarł wprost do jego oczu. Spojrzenia tego nie można było określić jako przelotne ani uważne, zaciekawione, czy też obojętne. Była tak spokojna i pewna siebie, że nie wydawa- ła się istotą ludzką. I Coy zaczął się zastanawiać, ilu trzeba pokoleń kobiet, żeby patrzeć w ten sposób. Nagle poczuł zakłopotanie i opuścił lornetkę, zmieszany, że przyglądał się jej z tak bliska, zaraz jednak zrozumiał, że kobieta znajduje się zbyt daleko, by gołym okiem mogła patrzeć właśnie na niego, a jej oczy, które — miał wrażenie — przeniknęły do jego wnętrza, po prostu rzuciły przypadkowe, roztar- gnione spojrzenie na zakotwiczony statek, który szybki jacht mijał, płynąc w głąb Adriatyku. Coy pozostał na miejscu, oparty na łokciach o reling skrzydła most- ku i patrzył, jak się oddala. I kiedy wreszcie otrząsnął się z osłupienia i poprawił 50 ostrość w lornetce, dostrzegł jedynie rufę i nazwę łodzi, wymalowaną czarnymi literami na listwie z drzewa tekowego: „Riddle". Zagadka. Coy nie był nadzwyczajnie inteligentny. Czytał dużo, ale wyłącznie o morzu. Dzieciństwo spędził pośród ciotek, babć i kuzynek, nad innym morzem, starym i zamkniętym, w jednym z tych śródziemnomorskich miast, gdzie kobiety w ża- łobie spotykały się popołudniami, by rozmawiać ściszonym głosem i patrzeć na milczących mężczyzn. Taka przeszłość pozostawiła po sobie pewien atawistycz- ny fatalizm, kilka prostych sposobów rozumowania i ogromną intuicję. Teraz, na- przeciwko Tanger Soto, myślał o kobiecie z jachtu. Właściwie, pomyślał, jedna i druga mogły być tą samą, bo życie mężczyzny kręci się zawsze wokół jednej jedynej kobiety, w której zawierają się wszystkie kobiety świata, szczyt wszel- kich tajemnic i klucz do wszystkich odpowiedzi. Kobieta doskonale opanowała milczenie; może dlatego, że tym właśnie językiem posługuje się precyzyjnie od wieków. Posiada jasność umysłu i mądrość świetlistych poranków, czerwonych zachodów i kobaltowoniebieskich mórz, stoickie opanowanie, nieskończony smu- tek i zmęczenie, na zdobycie których — Coy miał tę dziwną pewność — nie wy- starczyłoby jednego tylko życia. Trzeba, przede wszystkim i jedynie, być samicą, kobietą, żeby patrzeć z taką właśnie mieszanką rezygnacji, mądrości i znużenia, żeby posiąść tę przenikliwość, ostrą jak stalowa klinga, której nie można się na- uczyć ani udawać, zrodzoną z długiej genetycznej pamięci niezliczonych pokoleń, przenoszonej jak wojenny łup w ładowniach wklęsłych i ciemnych naw, między zakrwawionymi udami wśród dymiących ruin i trupów, tkając kobierce i prując je podczas niezliczonych zim, rodząc mężczyzn dla nowych Troi i oczekując powro- tu zmęczonych bohaterów, bogów na glinianych nogach, których kobieta czasem kocha, często się boi i którymi prawie zawsze, wcześniej czy później, gardzi. — Chcesz więcej lodu? — zapytała. Zaprzeczył ruchem głowy. Są takie kobiety, podsumował niemal z lękiem, które patrzą w ten sposób już od urodzenia. Patrzą tak, jak w tej chwili patrzono na niego, w niewielkim salonie domu, którego okna wychodziły na aleję Infan- ta Isabel i na oświetlony ceglany budynek dworca kolejowego Atocha. Coś ci opowiem, powiedziała mu, jak tylko otworzyła drzwi, zamykając je natychmiast za jego plecami, zanim jeszcze wprowadziła go do saloniku pod eskortą krótko- włosego złotego labradora, który teraz stał bardzo blisko, wpatrując się w niego smutnymi, ciemnymi ślepiami. Opowiem ci o katastrofach morskich i zatopionych statkach —jestem pewna, że lubisz takie opowieści — a ty nie będziesz się od- zywał, dopóki nie skończę. Nie będziesz pytał, czy ta historia jest prawdziwa, czy wymyślona, cały czas będziesz milczeć, popijając sam tonik, bo z przykrością 51 muszę ci powiedzieć, że nie mam w domu dżinu, ani w butelce niebieskiej, ani w żadnym innym kolorze. Potem zadam ci trzy pytania, na które będziesz mógł odpowiedzieć tylko tak albo nie. Potem pozwolę ci zadać jedno pytanie, tylko jed- no, i to będzie wszystko na dzisiejszy wieczór, zanim pójdziesz spać do swojego hotelu... To tyle. Przyjmujesz układ? Coy odpowiedział bez wahania: przyjmuję układ, może trochę zdezoriento- wany, jednak podchodząc do sprawy z rozsądną dozą zimnej krwi. Potem usiadł na wskazanym przez nią miejscu — była to sofa tapicerowana beżowym mate- riałem, na dobrze wyglądającym dywanie, w salonie o białych ścianach, gdzie stały jeszcze komoda, mauretański stoliczek pod lampę, telewizor z wideo, dwa krzesła, ramka ze zdjęciem, stolik z komputerem obok biblioteczki pełnej ksią- żek i papierów i mała wieża stereo; z głośników Pavarotti — a może wcale to nie był Pavarotti — śpiewał coś jakby Caruso. Przejrzał tytuły na grzbietach paru książek: Jezuici i bunt Esąuilachego. Historia sztuki i nauki żeglarskiej. Ministro- wie Karola III. Zastosowanie kartografii historycznej. Mediterranean Spain Pilot. Zwierciadło biblioteki. Żeglarze i katastrofy morskie. Katalog hiszpańskiej kar- tografii historycznej Muzeum Morskiego. Trasy morskie wzdłuż śródziemnomor- skich wybrzeży Hiszpanii... Były też powieści i w ogóle literatura: Isak Dinesen, Lampedusa, Nabokov, Lawrence Durrell — ten od Kwartetu widzianego na ulicy Moyano — coś, co się nazywało Zielony płomień, niejakiego Petera W. Raine- ra, Zwierciadło morza Josepha Conrada i wiele innych. Coy nie przeczytał z tego absolutnie niczego poza Conradem. Jego uwagę zwróciła książka po angielsku, pod takim samym tytułem jak film: The Maltese Falcon. Był to stary, zniszczony egzemplarz; na żółtej okładce widniał czarny sokół i kobieca dłoń pełna monet i klejnotów. — To pierwsze wydanie — powiedziała Tanger, widząc, że się zainteresował książką. — Opublikowano jaw Stanach Zjednoczonych w dniu świętego Walen- tego w 1930 roku, kosztowała wtedy dwa dolary. Coy dotknął książki. By Dashiell Hammet, napisane było na okładce. Author ofThe Dain Curse. — Widziałem ten film. — Pewnie, że widziałeś. Wszyscy go widzieli — Tanger wskazała na pół- kę. — To Sam Spade jest winny, że przestałam być wierna kapitanowi Haddocko- wi. Na półce, w pewnej odległości od reszty książek, stał komplet —jak się wy- dawało — Przygód Tintina. Obok płóciennych grzbietów książek, wysokich i wą- skich, Coy zauważył mały srebrny poobtłukiwany puchar i pocztówkę. Rozpoznał port w Antwerpii, z katedrą w głębi. Pucharowi brakowało jednego ucha. — Czytałeś je w dzieciństwie? Przyglądał się srebrnemu pucharowi. Nagroda w konkursie pływackim dla dzieci, 19... Trudno było odczytać datę. 52 — Nie — odpowiedział. — Ale znam je, chyba któryś przeglądałem. O mete- orycie wpadającym do morza. — Tajemnicza gwiazda. — Chyba tak. Mieszkanie nie było luksusowe, ale powyżej średniej, ze skórzanymi podusz- kami dobrej jakości i z oryginalnym obrazem na ścianie — był to stary olej w owalnej ramie, przedstawiający widok na rzekę, z bardzo przyjemną łodzią — choć, jak ocenił, miała za małe żagle na tę rzekę i na ten wiatr — z zasłonami w dobrym guście w obu oknach wychodzących na ulicę; kuchnia, z której przy- niosła tonik, lód i dwie szklanki, wyglądała czysto i jasno: widać było kuchenkę mikrofalową i lodówkę, stół i taborety z ciemnego drewna. Tanger była ubrana prawie tak samo jak rano, tylko zamiast bluzki miała na sobie sweter z cienkiej bawełny i była bez butów — na nogach miała tylko czarne pończochy. Porusza- ła się po domu bezszelestnie, jak tancerka; labrador nie odstępował jej na krok. Nie można nauczyć się chodzić w ten sposób, pomyślał Coy. Świadomie nikt ni- gdy by się tego nie nauczył. Człowiek rusza się tak, jak się rusza. Kobieta siada, mówi, chodzi, pochyla głowę w ten lub inny sposób. Pewnych rzeczy można się nauczyć, ale innych nie. Choćbyś chciał, nie wyjdziesz poza ograniczenia, jeśli pewnych rzeczy nie masz w sobie. To czuje się w gestach, wyrazie twarzy, sposo- bie bycia. — Wiesz coś o katastrofach morskich? Pytanie oderwało go od wcześniejszych myśli; roześmiał się głucho, z nosem wewnątrz szklanki. — Nigdy nie poszedłem całkiem na dno, jeśli o to ci chodzi... Ale daj mi szansę. Uniosła brew, daleka od ironii. — Mówię o dawnych katastrofach — nadal patrzyła mu w oczy. — O statkach zatopionych bardzo dawno temu. Dotknął czubka nosa, zanim jej odpowiedział, że niewiele. Trochę czytał, ja- sne. Nurkował wiele razy do wraków. Słyszał też różne historie opowiadane przez marynarzy. — Słyszałeś kiedyś o „Dei Gloria"? Przez chwilę się zastanowił. Taka nazwa nie była mu znana. — Żaglowiec wyposażony w dziesięć dział — wyjaśniła. — Zatonął przy po- łudni owo-wschodnich wybrzeżach Hiszpanii 4 lutego 1767 roku. Coy odstawił szklankę na niski stolik; pies zaczął lizać mu dłoń. — Chodź tu, Zaś — powiedziała Tanger. — Nie przeszkadzaj. Pies nawet nie zareagował. Nadal siedział obok Coya, liżąc go głośno, arf, arf, i Tanger poczuła się w obowiązku przeprosić go. Wyjaśniła, że prawdę mówiąc, pies wcale nie jest jej, ale koleżanki, która z nią mieszka. Koleżanka musiała w sprawach zawodowych wyjechać przed dwoma miesiącami do innego miasta 53 i właściwie cały czas jest w podróży. Tanger odziedziczyła więc drugą połowę mieszkania i psa. — Nic nie szkodzi — odparł Coy. — Lubię psy. Tak było. Zwłaszcza psy myśliwskie, które są zazwyczaj lojalne i ciche. Przez jakiś czas, kiedy był chłopcem, miał setera w kolorze cynamonu, który patrzył na niego tak samo jak ten; miał też kundla, który wsiadł na pokład „Daggoo IV" w Maladze, ale na wysokości przylądka Bojador zmiotła go do wody wysoka fala. Zamyślony, pogłaskał Zasa za uszami, a pies położył łeb obok jego dłoni, wesoło merdając ogonem. Arf. Wtedy Tanger opowiedziała historię zatopionego statku. Była to brygantyna i nazywała się „Dei Gloria". Wypłynęła z Hawany l stycz- nia 1767 roku z dwudziestoma dziewięcioma członkami załogi i dwoma pasażera- mi na pokładzie. W liście przewozowym zadeklarowano ładunek bawełny, tytoniu i cukru; portem docelowym miała być Walencja. Choć oficjalnie żaglowiec nale- żał do armatora o nazwisku Luis Fornet Palau, właścicielem „Dei Gloria" napraw- dę było Towarzystwo Jezusowe. Jak później udowodniono, ów Fornet Palau był figurantem jezuitów, który to zakon, wówczas bardzo możny, wykorzystując jego firmę, utrzymywał niewielką flotyllę statków handlowych, przewożącą ludzi i to- wary do misji, w związku z interesami prowadzonymi w koloniach. „Dei Gloria" była najlepszym statkiem z całej tej floty: najszybszym i najlepiej uzbrojonym wobec niebezpieczeństwa, jakie stanowili korsarze z Anglii i Algierii. Dowodził nim zaufany kapitan o nazwisku Juan Bautista Elezcano: doświadczony Biskaj- czyk, bardzo blisko związany z jezuitami, do tego stopnia, że jego brat, ojciec Salvador Elezcano, był jednym z najważniejszych asystentów generała zakonu w Rzymie. Po kilku pierwszych dniach trudnego halsowania pod wschodni wiatr, bry- gantyna trafiła wkrótce na wiatry z kierunków zachodnich, które pozwoliły jej przebrnąć sprawnie Atlantyk pośród silnych szkwałów spod deszczowych chmur. Wiatr ochłodził się, kiedy przepłynęli na południowy zachód od Azorów, zmie- niając się następnie w sztorm, wskutek którego ucierpiało omasztowanie, a obie pompy zęzowe musiały pracować bez wytchnienia. W ten sposób „Dei Gloria" osiągnęła 35 równoleżnik i bez większych przeszkód płynęła na wschód. Potem poszła halsem na zatokę Kadyksu, aby zyskać osłonę przed lewantyńskimi wiatra- mi z cieśniny, i nie zawijając do żadnego portu, minęła Gibraltar w dniu 2 lutego. Następnego dnia opłynęła przylądek Gata, kierując się na północ wzdłuż wybrze- ża. Od tego miejsca sprawy zaczęły się komplikować. Po południu 3 lutego do- strzeżono za rufą brygantyny odległe żagle. Szybko się zbliżały, wykorzystując 54 poludniowo-zachodni wiatr, i wkrótce stwierdzono, że jest to obca szebeka1. Ka- pitan Elezcano utrzymał dotychczasową prędkość „Dei Gloria", płynąc na foku i dolnych żaglach; kiedy jednak drugi statek znalazł się w odległości trochę po- nad mili, zauważył coś podejrzanego w jego zachowaniu i rozwinął więcej żagli. W tym momencie szebeka opuściła hiszpańską banderę i nie ukrywając, że jest żaglowcem korsarskim, otwarcie rzuciła się w pościg. Statek miał algierski patent korsarski — co w tych okolicach nie należało do rzadkości — i czasem zmieniał banderę, wykorzystując Gibraltar jako swą bazę. Jak później ustalono, nosił na- zwę „Chergui", a dowodził nim były oficer brytyjskiej floty, niejaki Słynę, znany również jako kapitan Mizen albo Misian. Na tych wodach korsarz miał potrójną przewagę. Po pierwsze był szybszy od brygantyny, która z powodu awarii omasztowania i takielunku musiała ograni- czyć prędkość. Płynął też korzystniejszym kursem, chcąc od strony nawietrznej wyprzedzić swoją ofiarę i znaleźć się między nią, a wybrzeżem. Ale najważniej- szy był fakt, że był to okręt wojenny, lepiej uzbrojony niż „Dei Gloria", z liczną załogą bojową i dwunastoma działami, naprzeciwko dziesięciu falkonetów bry- gantyny, na dodatek mniejszego kalibru i obsługiwanych przez marynarzy handlo- wych. Mimo to nierówny pościg trwał do końca dnia i całą następną noc. Według wszelkich znaków, nie mogąc schronić się w porcie Aguilas, ponieważ „Cher- gui" odcinał mu drogę, kapitan, i próbował dopłynąć do Mazarrón lub Cartageny, w nadziei, że obroni go artyleria tych fortów lub że spotka jakiś hiszpański okręt wojenny, który mógłby mu przyjść z pomocą. Jednak o świcie brygantyna, któ- rej brakowało jednej stengi, miała korsarza na karku i nie pozostawał jej większy wybór, niż opuścić banderę albo stanąć do walki. Kapitan Elezcano był twardym człowiekiem morza. Zamiast się poddać, „Dei Gloria" otworzyła ogień, gdy tylko okręt korsarski znalazł się w zasięgu strzału. Pojedynek artyleryjski rozegrał się kilka mil na południowy zachód od przyląd- ka Tińoso: był krótki i zacięty, niemal burta w burtę, i załoga brygantyny, choć nie byli to żołnierze, walczyła z ogromnym zaangażowaniem. Pewien szczęśli- wy strzał sprawił, że na pokładzie „Chergui" wybuchł pożar; jednak „Dei Gloria" straciła jeden z masztów i korsarz próbował abordażu. Jego działa wyrządziły ogromne szkody brygantynie, która — z licznymi zabitymi i rannymi na pokła- dzie — nieuchronnie nabierała wody. W tym momencie, za sprawą jednego z tych dziwnych przypadków, które zdarzają, się na morzu, pożar na „Chergui" — nie- mal już dotykającym swej zdobyczy, z ludźmi gotowymi do skoku z burty — sprawił, że statek wyleciał w powietrze. Wybuch zmiótł cały pokład, od dziobu po rufę, zabijając wszystkich członków załogi, i przy okazji przewracając drugi 1 Szebeka — najbardziej typowy żaglowiec Morza Śródziemnego w XVII i XVIII w. W wyniku kombinacji szebeki z fregatą w XVIII w. powstała polacra — statek wojenny i handlowy z kombi- nowanym kształtem kadłuba i ożaglowaniem: na pochylonym przednim maszcie był wielki żagiel łaciński, na grotmaszcie dwa, trzy żagle rejowe, a na bezanmaszcie żagiel łaciński i rejowy. 55 maszt brygantyny, co przyspieszyło tylko jej zatonięcie. I kiedy na powierzchni morza jeszcze dymiły resztki korsarskiego okrętu, „Dei Gloria" poszła na dno jak kamień. — Jak kamień — powtórzyła Tanger. Opowiadała tę historię precyzyjnie, bez specjalnej modulacji głosu ani styli- stycznych ozdobników. Coy pomyślał, że jej ton był neutralny, jak spikera telewi- zyjnych wiadomości. Zauważył też, że ciągnęła swą opowieść pewnie, opowiada- jąc o najdrobniejszych szczegółach bez cienia wątpliwości, nawet kiedy podawała daty. Również opis pościgu za „Dei Gloria" był technicznie poprawny. Było zatem jasne, że z jakiegoś powodu tę lekcję miała wyuczoną bardzo starannie. — Na okręcie korsarskim nikt nie ocalał — mówiła dalej. — Kiedy „Dei Glo- ria" zatonęła, woda była bardzo zimna, a wybrzeże odległe. Tylko piętnastolet- niemu chłopcu, pomocnikowi nawigatora, udało się dopłynąć do szalupy, spusz- czonej na wodę jeszcze przed bitwą... Dryfował, spychany przez wiatr i prądy na południowy wschód, i został odnaleziony następnego dnia, około pięciu, sześciu mil na południe od Cartageny. Tanger zrobiła przerwę, żeby wyjąć paczkę playersów, taką samą jak tę, którą miała w Barcelonie. Coy obserwował, jak starannie otwiera opakowanie i wkłada papierosa do ust. Zaproponowała też jemu, ale odmówił ruchem głowy. — Kiedy znalazł się w Cartagenie — pochyliła się, żeby zapalić papierosa za- pałką, ochraniając płomień w zagłębieniu dłoni — opowiedział o tym zdarzeniu władzom portowym. Jednak nie udało się wiele więcej ustalić, bo dzieciak był w szoku z powodu bitwy i zatonięcia statku; a następnego dnia, kiedy miało na- stąpić kolejne przesłuchanie, chłopak zniknął... W każdym razie dostarczył waż- nych informacji, pozwalających ustalić, co się zdarzyło. Poza tym podał precy- zyjnie miejsce zatonięcia, ponieważ kapitan „Dei Gloria" polecił ustalić pozycję zaraz o świcie, i ten właśnie chłopiec miał obowiązek wpisywać położenie statku do dziennika pokładowego. Nawet miał przy sobie, w kieszeni kurtki, i pokazał podczas przesłuchania, kartkę, na której zanotował ołówkiem długość i szerokość geograficzną... Powiedział też, że przy wszelkich obliczeniach pozycji, od kiedy ujrzeli wybrzeże hiszpańskie, nawigator na pokładzie korzystał właśnie z atlasu Urrutii. Przerwała znowu, żeby wypuścić dym, podtrzymując łokieć ręki, w której pal- cach trzymała papierosa. Wyglądało to tak, jakby chciała dać Coy owi czas na skojarzenie tej ostatniej danej, którą podała tak samo beznamiętnie jak poprzed- nie. A on dotknął czubka nosa, nie odzywając się. To znaczy, że cała historia na tym polega: zatopiony statek i mapa. Potem pokręcił głową i miał ochotę wy- buchnąć głośnym śmiechem. Nie dlatego, żeby jej nie wierzył — takie opowieści 56 mogą mieć w sobie tyle samo prawdy co zmyślenia, a jedno wcale nie wyklu- cza drugiego — ale z czystej, zwykłej przyjemności. Było to doznanie niemal fizyczne: morze, tajemnica, piękna kobieta, która opowiada to wszystko, jakby nigdy nic, a on po prostu siedzi i słucha. Najmniej ważne było, czy historia „Dei Gloria" wygląda tak, jak ona sądzi, czy inaczej. Dla Coya liczyło się coś innego: wrażenie, które głęboko go poruszyło, jakby nagle ta obca kobieta uniosła rąbek zasłony, zrobiła prześwit, pozwalający dostrzec tworzywo, z którego tka się ma- rzenia. Być może miało to wiele wspólnego z nią i z jej zamiarami, których on nie znał, jednak przede wszystkim dotyczyło jego i tajemniczej przyczyny, dla której niektórzy ludzie stają i idą krok za krokiem po drodze wiodącej nad morze, a tam włóczą się po portach, marząc, by znów bezpiecznie odpłynąć poza hory- zont. Dlatego Coy uśmiechnął się, nic nie mówiąc, a ona przymknęła oczy, jakby przeszkadzał jej dym własnego papierosa; doskonale wiedział jednak, że właśnie jego uśmiech zaniepokoił ją. Nie był intelektualistą ani uwodzicielem, brakowa- ło mu właściwych słów. Miał również świadomość swojego topornego wyglądu, szorstkich dłoni i kiepskich manier. Ale w tej chwili miałby ochotę wstać, podejść do niej, dotknąć jej twarzy, całować jej oczy, usta, dłonie, gdyby nie zakładał, że jego gest zostanie fatalnie przyjęty. Chciałby położyć ją na dywanie i do ucha szeptać podziękowania za to, że za jej sprawą uśmiecha się tak jak wtedy, gdy był dzieckiem. Za to, że jest piękną kobietą, która go fascynuje. Za przypomnienie, że zawsze znajdzie się jakiś zatopiony statek, jakaś wyspa, ucieczka, przygoda, miejsce gdzieś za morzami, za niewyraźną linią łączącą marzenia z horyzontem. — Dziś rano — odezwała się — wspomniałeś, że dobrze znasz to wybrzeże. Czy to prawda? Patrzyła pytająco, nieruchoma, nadal podtrzymując łokieć ręki z papierosem wysoko między palcami. Ciekaw jestem, pomyślał, jak się obcina włosy, żeby fryzura była asymetryczna i zarazem tak doskonała. Ciekaw jestem, jak, u diabła, ona to robi. — Czy to jest pierwsze z trzech obiecanych pytań? — Tak. Nieznacznie wzruszył ramionami. — Jasne, że prawda. Jako dziecko kąpałem się w tych zatokach, a potem że- glowałem tamtędy setki razy, poznając każdy kamień wzdłuż wybrzeża w głąb wody. — Potrafisz wyznaczyć pozycję, posługując się starymi mapami? Praktyczna. To jest właściwe słowo. Jest to kobieta praktyczna: kawa na ławę. Można by powiedzieć, pomyślał żartem, że składa mu ofertę pracy. — Jeśli myślisz o Urrutii, to każda niedokładność o minutę w długości, czy szerokości niesie za sobą błąd rzędu mili... — uniósł rękę w górę, poruszając nią, jakby wskazywał miejsca na mapie, której w rzeczywistości tam nie było. — Na morzu wszystko jest bardziej względne, ale mogę spróbować. 57 I zamyślił się nad tym. Pewne rzeczy zaczynały nabierać porządku, przynaj- mniej niektóre. Zaś znów polizał mu rękę, kiedy wyciągnął japo szklankę odsta- wioną na stolik. — Przecież — wypił łyk — to mój zawód. Założyła nogę na nogę i kiwała bosą stopą, na której miała tylko czarną poń- czochę. Przechyliła głowę na bok i przyglądała mu się; teraz już Coy wiedział, że ten gest oznacza, zastanowienie albo kalkulację. — Pracowałbyś z nami? — przyglądała mu się intensywnie poprzez dym z pa- pierosa. — To znaczy, za pieniądze, oczywiście. Przez cztery sekundy siedział z otwartymi ustami. — Mówisz o muzeum i o sobie, tak? — Właśnie. Odstawił szklankę, zamknął usta, spojrzał w wierne oczy Zasa i rozejrzał się po mieszkaniu. Na dole, na ulicy, po drugiej stronie stacji benzynowej firmy Rep- sol za dworcem Atocha widać było częściowo oświetloną, skomplikowaną sieć torów kolejowych. — Wygląda, że się wahasz — mruknęła i uśmiechnęła się pogardliwie. — Szkoda. Pochyliła się, żeby strzepnąć popiół do popielniczki, i przy tym ruchu sweter naciągnął się, obrysowując jej kształty. Chryste Panie — pomyślał Coy. — Samo patrzenie na nią boli. Ciekaw jestem, czy piegi ma też na piersiach. — Nie o to chodzi — powiedział. — Jestem po prostu zaskoczony — wykrzy- wił usta w grymasie. — Nie sądzę, żeby ten komandor, twój szef... — To moja sprawa — przerwała mu. — Sama dobieram współpracowników. — Nie wierzę, żeby w Marynarce Wojennej brakowało takich jak ja — ludzi kompetentnych, którzy przy tym nie osadzają swoich statków na mieliznach. Spojrzała na niego przeciągle, a on pomyślał: tutaj doszedłeś i wystarczy. Wstań, zapnij kurtkę, bo dama zaraz wykopie cię na bruk. Sam sobie na to za- służyłeś, dowcipniś i gaduła. Niedorozwinięty kretyn. — Posłuchaj, Coy — pierwszy raz wymówiła jego nazwisko, patrząc mu w oczy, a on stwierdził, że bardzo mu się podoba ten dźwięk w tych ustach. — Mam pewien problem. Zbadałam i sprawdziłam pewną teorię, mam sporo da- nych. .. Ale brakuje mi możliwości rozwiązania sprawy. Morze jest czymś, co znam z książek, kina, plaży... Z mojej pracy. Istnieją, oczywiście, takie strony i tak wstrząsające opisy, że czujesz się, jakbyś przeżył sztorm na pełnym morzu albo znajdował się obok Nelsona pod Abu Kir, czy Trafalgarem... Dlatego jest mi potrzebny jeszcze ktoś... Ktoś, kto służyłby mi pomocą techniczną. Łącznik z rzeczywistością. — To mogę doskonale zrozumieć. Choć łatwiej by ci było poprosić zwierzch- ników o pomoc. 58 — Ale proszę ciebie. Jesteś cywilem i jesteś sam — przyglądała mu się z apro- batą pomiędzy kłębami papierosowego dymu. — Dla mnie masz sporo zalet. Jeśli cię zatrudnię, będę miała nad tobą kontrolę... Ja będę dowodzić, rozumiesz? — Rozumiem. — Z wojskowymi nie byłoby to możliwe. Coy skinął głową. Jasne. Ona nie ma galonów na mankietach, tylko okres co dwadzieścia osiem dni. Z pewnością należy do takich właśnie kobiet. Ani dnia wcześniej, ani później. Wystarczy na nią popatrzeć: żelazna blondyna. Dla niej dwa i dwa zawsze równa się cztery. — Mimo wszystko — powiedział — rozumiem, że będziesz musiała przed- stawić im sprawozdanie. — Oczywiście. Ale na razie dają mi pewną niezależność, trzy miesiące czasu i trochę pieniędzy do wydania... To niewiele, ale wystarczy. Coy znów spojrzał przez okno. W dole, z oddali, światła pociągu zbliżały się do stacji, jak długi wąż pokryty oświetlonymi oknami. Przypomniał sobie koman- dora i Tanger, spojrzenie Tanger takie jak to, które teraz skierowała na niego; wtedy pewnie przekonywała go, używając całego arsenału nagłych zamilknięć i spojrzeń, którym świetnie potrafiła się posługiwać, żeby wstawił się za nią u od- powiedniego admirała. To ciekawy projekt, panie Iksiński. Ta kobieta jest młoda i inteligentna. Swoją drogą — to córka pułkownika Igrekowskiego. Poza tym, bardzo ładna. To jedna z naszych. Zastanowił się przez chwilę, ilu absolwentkom wydziału historii, urzędniczkom zatrudnionym w muzeach na podstawie konkur- su, daliby carte blanche, żeby sobie tak po prostu, przez trzy miesiące szukały zatopionego statku. — Czemu nie — odezwał się wreszcie. Rozparł się w fotelu i głaskał Zasa za uszami. Uśmiechał się, bo cała sytuacja wydała mu się zabawna. Właściwie, trzy miesiące razem z nią to fantastyczny zysk ze sprzedaży sekstantu Weemsa & Platha. — Bo poza wszystkim — dodał, jakby się namyślał — nie mam nic lepszego do roboty. Tanger nie wyglądała ani na zadowoloną, ani rozczarowaną. Przechyliła gło- wę, jak wiele razy wcześniej, i końcówki włosów dotknęły jej twarzy. Nie odry- wała wzroku od Coya. — Dziękuję. Powiedziała to wreszcie, prawie szeptem, kiedy już się zaczynał zastanawiać, co oznacza jej milczenie. — Nie ma za co — Coy dotknął czubka nosa. — Teraz moja kolej... Obieca- łaś mi jedną odpowiedź na moje pytanie. Czego właściwie szukacie? — Przecież już wiesz. Szukamy „Dei Gloria". — To oczywiste. Ale pytam, dlaczego. Znaczy, czego ty szukasz? — Nie pytasz o Muzeum Morskie? 59 — Nie pytam o Muzeum Morskie. Światło lampy ukośnie padało na jej piegowaty profil, wzmacniając efekt nik- nących kłębów dymu układających się w woluty. Gra światła i cienia nadawała jej włosom odcień matowego złota. — Ten statek jest moją obsesją od dawna. A teraz wydaje mi się, że wiem, gdzie jest. Znaczy: o to chodzi. Coy miał ochotę walnąć się w czoło za własną głupotę. Popatrzył na fotografię w ramkach: młodziutka Tanger, piegowata, z jasnymi wło- sami, w luźnym podkoszulku odsłaniającym nagie, opalone uda, oparta o ramię mężczyzny w średnim wieku, opalonego, w białej koszuli, z krótko przyciętymi włosami. Mógł mieć około pięćdziesiątki. Ona —jakieś czternaście lat. W tle mo- rze i plaża; łatwo można było dostrzec na fotografii podobieństwo między dziew- czynką, a mężczyzną: ten sam kształt czoła, kapryśna broda. Tanger uśmiechała się do aparatu, a wyraz jej oczu był dużo jaśniejszy i czystszy niż ten, który mógł poznać teraz. Wyglądała na pełną nadziei, jakby za chwilę spodziewała się coś znaleźć — prezent, paczkę, czy niespodziankę. Coy przypomniał sobie. PNU: Prawo Niknącego Uśmiechu. Może jak się ma czternaście lat, to tak się człowiek uśmiecha do życia; dopiero potem czas mrozi ci usta. — Ostrożnie. Teraz już nie ma zatopionych skarbów. — Mylisz się — popatrzyła na niego surowo. — Czasem bywają. Żeby go przekonać, przez dobrą chwilę opowiadała mu o łowcach skarbów. Tacy ludzie naprawdę istnieją, mają swoje stare mapy i znają tajemnice; poszu- kują różnych rzeczy na dnie morza. Można ich spotkać w Archiwum Indii w Se- willi, jak siedzą pochyleni nad starymi papierami, albo niby przypadkiem włóczą się po muzeach i portach, i starają się podpytać ludzi, nie dając poznać po sobie, o co naprawdę im chodzi, żeby nie budzić podejrzeń. Ona sama poznała wielu takich, którzy próbowali na Paseo del Prado pod numerem piątym — maskując swoje zamiary — znaleźć ślad, czy wskazówkę; prosili o zgodę na wejście do archiwum lub na dostęp do starych map morskich, zasłaniając swoje prawdziwe intencje kurtyną fałszywych informacji. Pewien bardzo miły Włoch posunął się do tego, że uwiódł jedną z jej współpracowniczek, by dotrzeć do zastrzeżonych dokumentów. To byli dość szczególni ludzie, ciekawi, swego rodzaju poszukiwa- cze przygód, ambitni marzyciele. W większości przypominali mole książkowe — grubiutcy, w okularach — ten styl. Nie mieli nic wspólnego z opalonymi, umię- śnionymi, pokrytymi tatuażami facetami, jakich widuje się na filmach, czy w te- lewizji. Dziewięciu z nich na dziesięciu snuło niewiarygodne marzenia, a tylko jednemu na tysiąc udawało się osiągnąć swój cel. Coy znów pogłaskał Zasa, przyglądając się jego wiernym oczom. Arf, arf. Czuł jego pełen wdzięczności oddech na nadgarstku. Mokrym. — Ale na tym statku nie było żadnego skarbu, o ile mnie nie okłamałaś. Ba- wełna, tytoń, cukier, powiedziałaś. 60 — To prawda. — I powiedziałaś, że udaje się jednemu na tysiąc, tak? Skinęła potakująco głową w kłębach dymu. Znów zaciągnęła się papierosem i znów pokiwała głową. Patrzyła przez Coya, jakby go wcale nie widziała. — Posłuchaj. „Dei Gloria" poza tym wiozła na pokładzie tajemnice. Tych dwóch pasażerów, napad korsarzy... Rozumiesz? Musi w tym być coś więcej. Czytałam zeznania rozbitka w Archiwum Morskim... Coś mi tu nie pasuje. I na dodatek to jego nagłe znikniecie, jakby się rozpłynął w powietrzu. Zgasiła papierosa, miażdżąc go w popielniczce, aż zdusiła ostatni kawałek żaru. Jest zawzięta, pomyślał Coy. Ktoś inny nie ładowałby się w taką historię, nie miałby spojrzenia pokerzysty ani nie gasiłby papierosów, jakby je mordował. Ona doskonale wie, czego chce. A ja, na dobre i złe, znalazłem się na jej drodze. — Bywają skarby — powiedziała — których nie da się przeliczyć na pienią- dze. Coy spojrzał przez okno na oświetlone w dali fragmenty torów kolejowych, a potem zwrócił uwagę na stację benzynową pod oknem, po drugiej stronie ulicy, w połowie drogi między domem, a dworcem. Przed stacją benzynową stał czło- wiek, który — jak mu się wydawało — spoglądał w górę, jednak z wysokości piątego piętra trudno to było ustalić z pewnością. Coś jednak w jego wyglądzie i zachowaniu wydało mu się znajome. — Czekasz na kogoś? Spojrzała na niego zaskoczona, nie odpowiadając, po czym wstała i powoli po- deszła do niego. Uważnie przyjrzała się jemu, a nie widokowi za oknem, w końcu skierowała wzrok w dół na ulicę. Kiedy to robiła, włosy znów dotknęły brody, zasłaniając jej twarz. Machinalnie uniosła dłoń, żeby je poprawić, a Coy patrzył na jej profil, ostry z powodu złamanego niegdyś nosa, oświetlony przez światła z ulicy. Wydawała się zakłopotana. — Ten człowiek stoi tam już od dłuższej chwili — powiedział. Tanger nadal patrzyła w dół, nie odzywając się. Wstrzymała oddech, a potem nagle wypuściła powietrze, jakby hamowała złość albo zniecierpliwienie. Spo- chmurniała. — Znasz go? — spytał Coy. Cisza kompletna. Sfinks, maska wenecka, kamienna twarz Azteka. Niemal jak duchy z „Chergui" i „Dei Gloria". — Kim był ten człowiek z kitką? Dlaczego sprzeczaliście się tamtego wieczo- ru w Barcelonie? Zaś patrzył to na nią, to na niego, radośnie merdając ogonem. Tanger przez kilka sekund stała bez ruchu, jakby nie usłyszała pytania. Teraz jedną ręką oparła się o szybę, pozostawiając na niej odbicie palców. Stała bardzo blisko i Coy znów poczuł zapach jej ciepłego, czystego ciała. Powolna erekcja zaczynała uciskać lewą kieszeń j ego dżinsów. Wy obraził j ą sobie nagą, tak samo opartą o szybę, od- 61 blask świateł z ulicy oświetlający jej skórę. Wyobraził sobie, jak zdejmuje z niej ubranie i odwracają do siebie, a ona na to pozwala. Wyobraził sobie, że unosi ją w ramionach i niesie na kanapę albo do łóżka, które — podejrzewał — znajdowa- ło się w pokoju obok, a Zaś na progu radośnie merda ogonem. Wyobraził sobie, że ogarnia go szaleństwo i pędzi za nią aż do latarni morskiej na końcu świa- ta, pośród sztormów i katastrof, i że ona chce od niego czegoś więcej, niż tylko zwyczajnie wykorzystać jego umiejętności. Wyobraził sobie to wszystko, i wiele więcej, jak w filmowej sekwencji o szybkim montażu: myślał prędko, zachłan- nie, rozpaczliwie, aż naraz zauważył, że ona obserwuje go, i że wyraz jej oczu jest dokładnie taki sam jak wzrok kobiety na pokładzie żaglówki w zatoce wenec- kiej, kiedy patrzył na nią przez lornetkę i sądził, mimo odległości, że spojrzeniem dotknęła jego myśli. — Obiecałam ci tylko jedną odpowiedź — powiedziała w końcu — i na ten wieczór to już dość... Reszta będzie musiała poczekać. Chciałbym się przespać z tą kobietą, pomyślał, zeskakując po schodach po dwa stopnie. Chciałbym to zrobić nie raz, ale wiele, nieskończenie wiele razy. Chciałbym policzyć wszystkie te złote piegi, palcami i językiem, potem położyć ją na plecach, delikatnie rozchylić jej uda, wejść w nią, całując równocześnie jej usta. Całować ją powoli, bez pośpiechu, bez lęku i —jak morze kształtuje skałę — sprawić, by złagodniały jej twarde rysy, z powodu których tak często wydawała się nieobecna. Chciał napełnić jej granatowe oczy błyskami światła i zadziwienia, zmienić rytm jej oddechu, doprowadzić do drżenia i pulsowania jej ciało. I jak przyczajony snajper, czekać w mroku na ten moment najkrótszej ulotności, tej egoistycznej intensywności, kiedy kobieta pogrąża się we własnej rozkoszy i ma twarz wszystkich kobiet żyjących i tych, które jeszcze się narodzą. W takim stanie ducha Coy wyszedł na ulicę, dobrze po północy, z erekcją nie- chętnie cofającą się powoli do swojego zimnego, samotnego gniazda. Dlatego nie było nic dziwnego w tym, że zamiast pójść ulicą na prawo, spojrzał w obie strony alei Infanta Isabel, przeszedł na światłach, w tym momencie akurat czerwonych, i podszedł prosto do mężczyzny stojącego obok jednego z oświetlonych słupów na stacji benzynowej. W głębi duszy, tak naprawdę, Coy nie przepadał za rozró- bami. Podczas najburzliwszych swoich pobytów na lądzie, w tych szczęśliwych czasach, kiedy bywał jeszcze na statkach, z których schodzi się na ląd, ograniczał się często do mimowolnego uczestnictwa, roli statysty albo tylko kolegi; należał do tych, którzy stoją z kumplami i kiedy naraz atmosfera się rozgrzewa, z kie- liszkiem w ręku myślą: zaraz się zrobi gorąco, zanurzenie, auu, auu, zanurzenie, i za parę sekund rozdają i zbierają ciosy, nie mając nawet pojęcia, o co poszło. 62 Tak bywało w czasach, kiedy Coy pływał z Torpedowcem Tucumanem i Załogą Sandersa i niejednego poranka wracał na pokład z podbitym okiem, przez zim- ny portowy świt, z podniesionym kołnierzem kurtki, wzdłuż wilgotnych nabrze- ży, odbijających żółtawe światła, obok pomostów, dźwigów i ciemnych sylwetek przycumowanych statków, w towarzystwie trzech, czterech, dziesięciu sennych, kołyszących się mężczyzn, często prowadzących kolegów, którzy ledwo powłó- czyli nogami, a zazwyczaj na końcu, w dali za nimi, wlókł się jakiś maruder gu- biący orientację, na granicy alkoholowej śpiączki, posuwając się niebezpiecznymi halsami między pachołkami nad samym brzegiem wody. Załoga Sandersa... Jan Sanders był rysownikiem, autorem zabawnych ilustracji kalendarzy morskich Sig- ma. Ich bohaterami była pewna załoga statku — pijaczkowie, dziwkarze, słowem: hołota — która nienawidzi swojego kapitana, drobnego tyrana z wielkimi wąsami, i która przeżywa wszystkie kataklizmy, awantury i katastrofy na wszelkich mo- rzach, i we wszelkich możliwych burdelach świata. Niekomiksowa Załoga San- dersa składała się z samego Coya, Galisyjczyka Neiry i głównego mechanika Go- rostioli, znanego jako Torpedowiec Tucuman, kiedy we trójkę pływali na statkach Zoeline pomiędzy Ameryką Środkową i północną Europą, i to smażyli się w por- tach karaibskich na kotwicowiskach w tropikalnym rytmie, to znów trzęśli się z zimna w Nowym Jorku, Hamburgu czy Rotterdamie, gdy lodowaty wiatr hulał po pokładzie i mostku, a rtęć znikała z termometrów. Ich trzech stanowiło pod- stawę załogi, jej bazę, choć zawsze dołączał jeszcze ktoś, w zależności od portu, w którym się znaleźli. Neira mierzył dwa metry i ważył dziewięćdziesiąt pięć kilo, a Torpedowiec miał kilka centymetrów mniej, za to parę kilo więcej. Było to uży- teczne, a czasem wręcz uspokajające w takich miejscach jak Panama, gdzie kiedy schodziłeś na ląd, radzono ci, żebyś nie szedł dalej niż do sklepu wolnocłowego na końcu kei, bo od tamtego miejsca czekają na ciebie pistolety i noże. Coy między tymi dwoma olbrzymami wyglądał jak karzeł: obaj mieli ramiona jak dwudziesto- calowe liny kotwiczne, dłonie jak skrzydła śruby i wyraźną skłonność do łamania przedmiotów, butelek, barów i kości zaraz po piątej whisky. Tam, gdzie przeszli, z Coyem na holu, nie wyrastała więcej trawa. Jak w tym barze w Kopenhadze, pełnym jasnowłosych mężczyzn i jasnowłosych kobiet — które w końcu też oka- zały się jasnowłosymi mężczyznami — gdzie Torpedowiec Tucuman wkurzył się, kiedy dobierając się do sąsiadki, natknął się na dobre pięćdziesiąt deko czegoś, czego się nie spodziewał. Po kilku minutach starcia Torpedowiec i Neira chwycili Coya pod ramiona z obu stron, unosząc go w powietrzu, i kłusem rzucili się do ucieczki w kierunku portu i statku, a dobre pół tuzina policjantów, naturalnie też jasnowłosych, ruszyło w ślad za nimi. Przysięgam, byłem pewien, że to cizia — powtarzał ciągle Torpedowiec pomiędzy krótkimi oddechami w biegu, podczas gdy z drugiej strony Neira nabijał się z niego, i sam Coy wybuchał śmiechem, mimo świeżo rozbitej wargi, a Torpedowiec patrzył na nich spode łba, naprawdę 63 wściekły. — Tylko niech wam nie wpadnie do głowy komukolwiek pisnąć choćby słówko, jasne? Nikomu. Sukinsyny. A teraz facet na stacji benzynowej nawet się nie poruszył na widok Coya. Ten podszedł do niego, z rękami w kieszeniach kurtki, czując niesamowitą we- wnętrzną energię, życiowe uniesienie, pod wpływem którego miał ochotę głośno mówić, śpiewać pełnym głosem albo bić się — wraz z Załogą Sandersa, albo i bez niej. Był zakochany jak cielę, widział to jasno, i zamiast niepokoju czuł podniece- nie. Uważał w tej chwili, że marynarze Odyseusza, kiedy woskiem zatykali sobie uszy, by nie słyszeć śpiewu syren, nawet nie wiedzieli, ile tracą. Bo, jak mówi stare przysłowie, marynarz na ziemi szuka statku lub kobiety. To równie dobre wyjaśnienie jak każde inne. Ta przygoda zawierała komplet elementów — i sta- tek, choć zatopiony, i kobietę. Natomiast konsekwencje jego kroków, i czynów, i konfliktów, do których statek, kobieta i stan własnego ducha popychały go nie- odwołalnie, obchodziły go w tej chwili — gdyby myśli przełożyć na słowa — tyle co cholerne muldy zeszłorocznego śniegu. W takim stanie ducha dotarł na stację benzynową i podszedł prosto do czło- wieka warującego pod oświetlonym słupem, a w miarę, jak skracał się dystans między nimi, coraz wyraźniej odnosił wrażenie, że go zna, co już mu przyszło na myśl, kiedy patrzył z góry, z okna. Gdy był już niemal przy nim, obserwowany z wyraźnym niepokojem, zaczął kojarzyć i przypomniał sobie drobnego mężczy- znę z aukcji, którego potem, jak mu się zdawało, widział pośród arkad na Plaża Real i który teraz bez wątpienia znów stał przed nim w zielonej kurtce, jakby się wybierał na parodię porannego polowania w Sussex. Na parodię wskazywał nie tylko niewielki wzrost mężczyzny, ale też jego dobrze zapamiętane rysy, wyłupia- ste oczy i melancholijny wyraz twarzy. Kontrast z brytyjską garderobą podkreślał też wyraźnie śródziemnomorski typ urody: czarne oczy i wąsy, wybrylantynowa- ne i błyszczące na skroniach włosy, południowa, oliwkowa cera. — Czego, do cholery, tutaj szukasz? Coy stanął lekko bokiem — na wszelki wypadek — ręce odsunął od tułowia i napiął wszystkie mięśnie; nieraz już widział, jak drobni faceci nagle wyskakują w górę i wpijają się w olbrzymów wielkich jak szafa, albo naraz pojawia się w ich ręku nóż i serwują cios w udo, zanim ktokolwiek zdąży otworzyć usta. Ten jednak nie wyglądał na kogoś takiego, być może dlatego, że strój nadawał mu oficjalny i zarazem dość groteskowy wygląd efektu skrzyżowania Danny'ego de Vi to z Pe- terem Lorre, który ubrał się w barbour na spacer po angielskiej wsi w deszczowy poranek. — Słucham? Facet uśmiechał się smutno. Coy zauważył ślad akcentu południowoamery- kańskiego. To może być Argentyńczyk. Albo Urugwaj czyk. — Jedno spotkanie może być przypadkowe — powiedział. — Dwa — kwestia zbiegu okoliczności. Ale trzy to więcej, niż mogę znieść. 64 Człowieczek wyglądał tak, jakby się zastanawiał nad tą kwestią. Miał muszkę, z bardzo starannym węzłem, a jego brązowe buty lśniły nienagannie. — Nie wiem, o czym pan mówi — odparł w końcu. Uśmiechnął się trochę szerzej, uśmiechem uprzejmym, choć nieco wymuszo- nym. Miał twarz miłego człowieka, kogoś dobrze wychowanego; wąsy nadawały jej staroświecki charakter. Jego wyłupiaste oczy też się uśmiechały, wpatrzone w Coya. — Mówię — powiedział Coy — że mam dość spotykania cię na każdym kro- ku. — Powtarzam, że nie wiem, o czym pan mówi — człowieczek przyglądał mu się z powagą. — Jednak jeśli czymś pana uraziłem, proszę o wybaczenie. — Ty będziesz miał co mi wybaczać, jeśli natychmiast się nie dowiem, o co ci chodzi. Mężczyzna uniósł brwi na znak, że te słowa go zaskoczyły. Wyglądał, jakby ta groźba sprawiła mu przykrość. To niestosowne — można było wyczytać z jego twarzy. Nie wypada, żeby tak mówił człowiek tak grzeczny jak ty. — Spróbujmy o tym porozmawiać, miły panie. — Co ty pieprzysz, do cholery?! — Chciałem prosić, byśmy nie tracili dobrych manier, szanowny panie. Mówił z wyraźnym argentyńskim akcentem. Kpi sobie ze mnie. Ten sukin- syn śmieje mi się w nos. Przez chwilę zastanawiał się, czy tu na miejscu walnąć go w pysk, czy popchnąć go do ciemnego kąta i przeszukać mu kieszenie, żeby stwierdzić kto to taki. Już miał się zdecydować, kiedy zauważył, że właściciel stacji wyszedł ze swojej budki i przygląda się im z zaciekawieniem. Może mi się uda nie wygłupić, pomyślał. Jeśli urządzę awanturę, mam przerąbane, nie będzie czego zbierać. Spojrzał w górę, ku oknom na ostatnim piętrze. We wszystkich pa- nowała ciemność. Albo w ogóle ich nie zauważyła, albo stoi w oknie przy zgaszo- nym świetle, żeby nie zdradzić swojej obecności, i na nich patrzy. Dotknął czubka nosa, zakłopotany. Co za sytuacja! Zauważył, że melancholijny karzeł podszedł do jezdni i zatrzymał taksówkę. Jakby był pionkiem na szachownicy i właśnie przenosił się na inne pole. Coy stał chwilę jeszcze na stacji benzynowej, obserwując ciemne okna na piątym piętrze. Ktoś mnie chce urządzić na różowo, pomyślał. Przy podniesionej kurtynie i dźwiękach oklasków. A ja daję się wodzić za nos, jak pijany Ukrainiec. Wyobraził sobie, że Tanger nadal przygląda mu się z góry, z mroku za oknem, ale nie dostrzegł za szybą choćby najlżejszego ruchu. Stał tak jeszcze chwilę, patrząc w górę, pewien, że ona widziała to wszystko, i tłumił w sobie chęć, by raz jeszcze 65 wejść na górę i zażądać od niej wyjaśnień. Plaf, plaf. Dwa policzki wierzchem dłoni, ona ląduje na sofie. Mogę ci wszystko wyjaśnić. Poza tym kocham cię. Potem łzy i świetny seks. Przepraszam, że wzięłam cię za durnia, i tak dalej. Bla, bla, bla. Zamrugał, wracając do rzeczywistości, i westchnął przeciągle, jakby to był jęk żalu. Z pewnością to wszystko działa według jakichś reguł, pomyślał. I ona zna te reguły, a ja nie. I być może ona sama te reguły ustala. I być może zgodnie z nimi to jest właśnie moment, żeby podjąć decyzję, czy w tym pozostać, czy też zwinąć żagle: to wszystko, cześć, zgaś za sobą światło, żebyś potem, marynarzyku, nie mówił, że nikt cię nie ostrzegł. Właściwie można nawet powiedzieć, że obchodzą się z nim szlachetnie. Tylko nie wiadomo, przed czym jest ostrzegany. Ani przed kim. Miał w głowie taki zamęt, że ruszył w kierunku pobliskiego placu, a potem po- woli poszedł ulicą Atocha. W pierwszym otwartym barze, jaki się trafił w zasięgu strzału — tam też nie mieli dżinu w niebieskiej butelce — stał nieruchomo, wpa- trując się w zamówionego drinka, nawet go nie próbując. Była to stara knajpka z ocynkowaną ladą, krzesłami z laminatu, włączonym telewizorem i fotografiami drużyny Rayo Yallecano na ścianie. Nie było tam nikogo poza barmanem, chudym mężczyzną z tatuażem na wierzchu dłoni, któremu tłuste plamy na koszuli przy- dawały niedbałego wyglądu, zamiatającym z wyrazem pogardy podłogę pokrytą trocinami zmieszanymi z pomiętymi, brudnymi serwetkami i skorupami krewe- tek. Naprzeciwko Coya wisiało lustro z reklamą piwa San Miguel i jego twarz od- bijała się pośród nazw potraw wypisanych na nim białą kredą. Oczy znajdowały się dokładnie na wysokości karczka w pomidorach i ośmiornicy w sosie winegret, co bynajmniej nie dodało mu otuchy. Oczy te przyglądały mu się nieufnie, jakby się dopytywały, jakie kroki zamierza podjąć w ciągu najbliższych godzin. — Chcę się z nią przespać — odezwał się do barmana. — Wszyscy chcemy — odparł ten filozoficznie, nie przerywając zamiatania. Coy pokiwał głową i w końcu podniósł szklankę do ust. Wypił łyk, znów spoj- rzał na swoje odbicie w lustrze i zrobił do siebie minę. — Problem jednak w tym — powiedział — że ona nie gra czysto. — Nigdy nie grają czysto. — Ale jest bardzo ładna. Suka jedna. — Wszystkie są takie. Barman odstawił miotłę do kąta, stanął za barem i nalał sobie piwa. Coy pa- trzył, jak powoli pije, pół szklanki jednym haustem, potem spojrzał na zdjęcia Rayo, wreszcie wzrok jego zatrzymał się na afiszu korridy, która odbyła się na placu Las Yentas przed siedmioma laty. Rozpiął kurtkę i wsunął ręce do kieszeni spodni. Wyjął kilka monet i ułożył je w linii na barze, starając się wsunąć kolejną monetę między dwie sąsiednie tak, by nie poruszyć ich ani nie dotknąć. — Ładuję się w kłopoty. 66 Tym razem barman nie odpowiedział od razu. Przyglądał się pianie z piwa na brzegu szklanki. — Może warto — odezwał się po chwili. — Tego jeszcze nie wiem — Coy wzruszył ramionami. — Ale jest tam jeszcze zatopiony statek, jak na filmie. I jak widzę, są i źli w tej historii. Barman spojrzał na niego pierwszy raz. Wydawał się nawet zaciekawiony. — Niebezpieczni? — Nie mam najbledszego pojęcia. Przez chwilę milczeli. Coy nadal bawił się monetami, potem wypił kilka ły- ków, a tymczasem barman dokończył swoje piwo, wyjął spod lady paczkę papie- rosów i zapalił jednego, nie częstując Coya. Tatuaż na ręce składał się z czterech niebieskich kropek pomiędzy kostkami palców — typowa więzienna pamiątka. Jest jeszcze młody, pomyślał Coy. Nie mógł mieć długiego wyroku. Może dwa, trzy lata. Albo cztery, pięć. — Wydaje mi się — powiedział — że jednak to pociągnę. Barman powoli skinął głową i nie odezwał się. Coy zostawił na barze dwie monety, resztę schował i wyszedł na ulicę. Rozdział 4. Szerokość i długość geograficzna Ciekawe, do jakiej Długości i Szerokości już dotarłam? Alicja nie miała najmniejszego wyobrażenia o tym, co to jest Szerokość albo Długość, ale sądziła, że słowa te brzmią ślicznie i dostojnie. Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów Zaś merdał ogonem, leżąc na ziemi z łbem opartym na bucie Coya. Przez okno wpadał ukośny promień słońca, sprawiając, że złota sierść labradora lśniła, podobnie jak cyrkiel nawigacyjny, liniały równoległe i kątomierz ułożone na stole, a kupione tego poranka w sklepie Robinson. Liniały i kątomierz były firmy Blun- dell Harling, a kompas — W&HC, z mosiądzu i nierdzewnej stali; wybrał je Coy, podobnie jak dwa miękkie ołówki i gumkę do ścierania, zeszyt w kratkę, ostat- nie, zaktualizowane wydanie katalogu latarni morskich i Locję numer 2, wydaną przez Instytut Hydrograficzny Marynarki Wojennej, opracowaną dla hiszpańskie- go wybrzeża Morza Śródziemnego. Tanger Soto zapłaciła swój ą kartą kredytową i teraz to wszystko leżało na stole w salonie mieszkania przy alei Infanta Isabel. Atlas Urrutii też się tam znajdował, otwarty na mapie numer dwanaście, a Coy przesuwał palcami po lekko szorstkiej powierzchni grubego papieru, który po- został biały i nietknięty, mimo że przeżył już dwieście pięćdziesiąt lat, pełnych wojen, kataklizmów, pożarów i katastrof. Od wzgórza Cope aż do wieży Herra- dora lub Horadada. Rysunek przedstawiał sześćdziesiąt mil wybrzeża, biegł po- ziomo w kierunku przylądka Palos, a potem pionowo na północ, jakby to były dwie krawędzie prostokąta, i obejmował słone jezioro Mar Menor, oddzielone od Morza Śródziemnego wąskim paskiem piasku zwanym La Manga. Poza błędem, który Coy dostrzegł, kiedy pierwszy raz zobaczył mapę — przylądek Palos zazna- czony był dwie minuty dalej na południe, niż leżał w rzeczywistości — rysunek był bardzo dokładny jak na swoją epokę: ukazywał szeroką, piaszczystą zatokę Mazarrón na zachód od przylądka Tińoso, skaliste wybrzeże i zatokę Portus na wschodzie, port w Cartagenie z groźnym krzyżykiem przy wejściu, oznaczają- cym wyspę Escombreras, a potem znów skały aż do przylądka Palos i złowrogie 68 wyspy Hormigas, z jedynym portem w zatoce Portman, na mapie wolnej jeszcze od mułu z tamtejszych kopalń, który miał ją później zapełnić. Rysunek był wy- jątkowej jakości, z delikatnym kropkowaniem i cienkimi liniami, oznaczającymi różne zjawiska geograficzne. I podobnie jak reszta ilustracji w atlasie, w lewym górnym rogu zawierał piękną inskrypcję: Przedstawiona Panującemu nam Kró- lowi przez Jaśnie Wielmożnego Pana Zenona de Somodevilla, Markiza Ensenady, i sporządzona przez Pana Kapitana Statku Don Ignacio Urrutia Salcedo. Poza datą — Rok 1751 — inskrypcja opatrzona była jeszcze przypisem: Głębokość oznaczona jest liczbami sążni, odpowiadających dwu łokciom kastylijskim. Coy zatrzymał palec na tej linii i spojrzał pytająco na Tanger. — Łokieć kastylijski — powiedziała — był równy trzem tak zwanym stopom z Burgos. To wynosi osiemdziesiąt trzy i pół centymetra... Połówka tego, co wy, marynarze, nazywacie sążniem. Sześć stóp było wówczas równych jednemu sąż- niowi hiszpańskiemu. — Sto sześćdziesiąt siedem centymetrów. — Właśnie. Coy skinął głową, znów odwracając wzrok ku maleńkim cyferkom, które oznaczały miarę głębokości w pobliżu kotwicowisk, przylądków i podwodnych skał. Teraz istniały elektroniczne sondy, które w pół sekundy pokazywały dokład- ne ukształtowanie dna morskiego i odległość do niego, ale w połowie XVIII wieku dane te można było uzyskać jedynie poprzez pracochłonne sondowanie ręczne, za pomocą długiego sznura z zawieszonym ołowianym ciężarkiem na końcu. Jeśli wielkości w Urrutii podane były w sążniach, należało przeliczyć na metry każ- dą z nich i porównać z danymi na aktualnych mapach hiszpańskich. Każde dwie jednostki z mapy Urrutii odpowiadałyby mniej więcej trzem i pół metrom. Z boku na stole stały dwie puste filiżanki po kawie, przy ołówkach i gumce. Leżała tam też czysta popielniczka i paczka angielskich papierosów, które Tanger paliła od czasu do czasu. Z małej wieży stojącej na komodzie rozbrzmiewała mu- zyka: coś starego, może francuskiego albo włoskiego, co Coyowi przywodziło na myśl ogrody z przyciętymi geometrycznie żywopłotami, kamiennymi fontannami i pałacami na końcu prostych alei. Spojrzał na profil kobiety pochylonej nad mapą morską. To wszystko razem do siebie pasuje. Ta muzyka tworzyła z jej postacią harmonię, podobnie jak obszerna koszula w kolorze khaki, rozpięta, włożona na biały bawełniany podkoszulek — koszula męska, wojskowa, z dużymi kieszenia- mi. W stroju sportowym wyglądała równie dobrze jak w eleganckim — dżinsy układały się w drobne fałdki przy pachwinach i na wysokości kolan, odsłania- jąc nagie kostki — też pokryte piegami, stwierdził z pełnym zachwytu zdziwie- niem — nad tenisówkami. Pochylając się z uwagą, Coy przyjrzał się skalom długości i szerokości geo- graficznej. Od czasów gdy Fenicjanie zaczęli pływać po Morzu Śródziemnym, cała wiedza nawigacyjna koncentrowała się na tym, by ułatwić marynarzowi od- 69 nalezienie na mapie swojego rzeczywistego położenia; kiedy znana była pozycja, można było ustalić trasę, jaką należy podążać, i ewentualne zagrożenia. Mapy, locje i plany portów były użytecznymi przewodnikami, podręcznikami, jak prak- tycznie stosować obliczenia astronomiczne, geograficzne, chronometryczne i ich kombinacje, które pozwalały, bezpośrednio lub szacunkowo, ustalić położenie wzdłuż południków — szerokość geograficzną północną lub południową wzglę- dem równika — oraz na równoleżnikach — długość wschodnią lub zachodnią w stosunku do wskazanego południka. Długość i szerokość geograficzne poma- gały odnaleźć na mapie morskiej skale umieszczone w jej ramkach — na nowo- czesnych mapach dzielące się na stopnie, minuty i ich dziesiętne, z których każda minuta odpowiada konwencjonalnej mili morskiej równej 1852 metrom. Pozycję względem południków ustalano, używając skali, która znajdowała się w częściach górnej i dolnej, natomiast położenie między równoleżnikami — za pomocą skali umieszczanej po lewej i prawej stronie mapy. Potem, za pomocą cyrkla i liniałów równoległych, wykreślano obie linie pozycyjne, i tam, gdzie się one przecinały, jeśli wyliczenia zostały dokonane prawidłowo, było miejsce, gdzie znajdował się statek. Sprawa zaczynała się komplikować, kiedy w grę wchodziły inne czynniki, takie jak dewiacje magnetyczne, prądy morskie, czy elementy wymagające dodat- kowych obliczeń. Istniała też różnica między żeglowaniem według map płaskich, używanych w starożytności, gdzie wyrysowane południki i równoleżniki były tej samej długości, a nawigacją za pomocą map sferycznych, lepiej oddających praw- dziwy kształt ziemi, gdzie zmniejsza się odległość między południkami w miarę ich zbliżania się do biegunów. Od Ptolemeusza do Mercatora droga była daleka i skomplikowana; a mapy hydrograficzne zaczęły osiągać doskonałość dopiero pod koniec XVIII wieku, kiedy zastosowano chronometr morski do wyznaczania długości geograficznej. Co do szerokości — tę ustalano od starożytności przez ob- serwacje astronomiczne za pomocą instrumentów — ruchomego krzyża, oktantu i nowoczesnego sekstantu. — Jakie było położenie „Dei Gloria" w chwili zatopienia? — Cztery stopnie i pięćdziesiąt jeden minut długości wschodniej... I trzy- dzieści siedem stopni i trzydzieści dwie minuty szerokości północnej. Odpowiedziała bez zająknięcia. Coy kiwnął potakująco głową i pochylił się nisko nad stołem, żeby odnaleźć te współrzędne na rozłożonej mapie. Widząc ten ruch, Zaś poruszył się, podniósł głowę, którą po chwili znów położył na jego bucie. — Zapewne swoją pozycję wyznaczali zgodnie z zasadami nawigacji tere- strycznej — powiedział Coy. — Najprawdopodobniej tak właśnie było, jeśli że- glowali wzdłuż wybrzeża, nie tracąc go z zasięgu wzroku... Nie wyobrażam so- bie, żeby uciekając przed pościgiem, mierzyli wysokość słońca oktantem. Proble- mem byłoby, gdyby ustalali tylko pozycję zliczoną... Bo ta metoda jest najmniej dokładna. Obliczasz prędkość, kierunek, odchylenie kursu i przepłynięte mile. 70 Błąd może być wtedy bardzo duży. W czasach żaglowców marynarze nazywali pozycję zliczoną, punktem fantazji. Przyglądała mu się. Poważnie, z namysłem. Uważnie słuchała każdego słowa. — Dużo żeglowałeś? — Tak, zwłaszcza w młodości. Przez rok jako uczeń pływałem na pokładzie „Estrella del Sur", wielkiej fregaty zmienionej swego czasu w szkolny żaglowiec. Sporo czasu spędziłem też na pokładzie „Carpanty", jachtu mojego przyjaciela. Do tego można dodać lektury, rzecz jasna — książki historyczne i powieści. — Zawsze o morzu? — Zawsze. — A ląd? — Ląd wolę mieć w odległości dwudziestu mil po trawersie. Tanger skinęła głową, jakby te słowa potwierdzały jakąś jej myśl. — Bitwa rozegrała się po świcie — dodała w końcu. — Już było jasno. — To znaczy, że najprawdopodobniej ustalali pozycję obserwowaną: namie- rzali punkty odniesienia na lądzie i liczyli ich odległość. Wystarczyłoby, żeby przepłynęli przynajmniej obok dwóch... Myślę, że wiesz, jak to się robi. — Mniej więcej — uśmiechnęła się niezbyt pewnie. — Ale nigdy nie widzia- łam, jak robi to prawdziwy marynarz. Coy wziął do ręki kątomierz — kwadrat przezroczystego plastiku, który miał wydrukowaną wokół skalę 360 stopni, oznaczonych co dziesięć. Pozwalało to ob- liczać dokładnie kurs, przenosząc wskazania igły magnetycznej statku na papier mapy morski ej. — To proste: szukasz przylądka albo czegoś, co daje się zidentyfikować — położył na mapie gumkę, która odgrywała rolę wymyślonego statku, i przesunął kątomierz do najbliższego wybrzeża. — Następnie umiejscawiasz ten punkt za pomocą kompasu pokładowego i igła wskazuje ci, na przykład, 45° w kierunku północnym. Wracasz do mapy i rysujesz linię przeciwległą z tego punktu, w kie- runku 225°. Widzisz? Potem bierzesz następny punkt odniesienia, który byłby oddalony o jakiś wyraźny kąt od pierwszego — inny przylądek, górę, cokolwiek. Jeśli wskazuje ci, na przykład, 315°, na mapie rysujesz przeciwległą, w kierunku 135°. Tam gdzie się przecinaj ą obie linie, znajduje się twój statek. Jeśli punkty od- niesienia na ziemi są wyraźne, metoda jest pewna. A jeśli możesz znaleźć jeszcze trzeci punkt odniesienia — tym lepiej. Tanger zmarszczyła usta, zamyślona. Przyglądała się gumce kreślarskiej z ta- ką uwagą, jakby to był prawdziwy statek płynący wzdłuż wybrzeża, którego ry- sunek wydrukowany był na papierze. Coy wziął ołówek i przesunął nim wzdłuż linii brzegu. — Na tym wybrzeżu zdarzają, się płytkie i piaszczyste plaże, ale przede wszystkim obfituje ono w skarpy i wysokie skały. Zatem jest dość punktów od- niesienia, by ustalić swoją pozycję na podstawie obserwacji. Myślę, że nawigator 71 „Dei Gloria" mógł z łatwością właśnie tak robić. Może nawet robił to w nocy, jeśli świecił księżyc i wybrzeże odcinało się wyraźnie w jego świetle. Choć to jest trudniejsze. W tamtych czasach nie było latarń morskich, jak teraz. Czasem jakaś wieża z płonącym ogniem, co najwyżej. Ale nie sądzę, żeby w tych okolicach stała jakaś wieża. Na pewno nie, pomyślał, patrząc na mapę. Z pewnością w nocy z 3 na 4 lu- tego 1767 nie było światła ani żadnego budzącego nadzieję punktu odniesienia czy znaku, kompletnie niczego, poza — być może — linią brzegu, odcinającą się w świetle księżyca za lewą burtą. Mógł sobie wyobrazić całą scenę: wszyst- kie żagle rozwinięte, statek płynie kursem na wiatr, który gwiżdże w olinowaniu, a pokład brygantyny pochyla się na sterburtę, słychać hałas wody opływającej burty, podczas gdy światło księżyca odbija się w pomarszczonej tafli morza po nawietrznej. Zaufany człowiek przy kole sterowym, wachta spięta, uważnie spo- gląda w tył, w ciemność. Na pokładzie nie ma żadnego światła, kapitan stoi na mostku, z twarzą pełną troski zwróconą w górę, ku widmowej piramidzie z napię- tego białego płótna, bacznie wsłuchany w trzaski, zastanawia się, czy wytrzyma omasztowanie i takielunek — zniszczone podczas sztormu na Atlantyku. Milczy, by nikt z ufających mu ludzi nie odgadł jego niepokoju, oblicza jednak w my- śli odległość, kurs, dewiacje, hals, z troską kogoś, kto doskonale wie, że jedna błędna decyzja poprowadzi statek i załogę wprost do katastrofy. Z pewnością nie zna jeszcze swojej dokładnej pozycji, a to tylko wzmaga jego niepokój. Coy wy- obraził sobie, jak spogląda na czarną linię brzegu przesuwającą się w odległości dwóch, trzech mil, bliską, ale nieosiągalną i równie niebezpieczną w ciemności jak działa wrogiego okrętu; potem odwraca się, podobnie jak reszta załogi, ku ciemności nocy, gdzie chwilami niewidoczna, to znów pojawiająca się niewyraź- nie jak zdradliwy cień, tnąc fale, ściga ich korsarska szebeka. I znów spogląda na brzeg, na morze przed dziobem, potem znów w górę, wsłuchany w hałas tam, wyżej, gdzie zdają się migotać gwiazdy, w trzask lin, czy chrzęst stengi, mrożące krew w żyłach ludzi zebranych przy wantach na nawietrznej, ciemnych, milczą- cych postaci w mroku. Ludzi, którzy — podobnie jak kapitan — wszyscy oprócz jednego, następnego dnia o tej porze już nie będą żyli. — Jak oceniasz nasze możliwości? Coy zamrugał, jakby właśnie wrócił do rzeczywistości z pokładu brygantyny. Tanger przyglądała mu się uważnie, oczekując odpowiedzi. Było jasne, że sa- ma przeanalizowała wszystkie za i przeciw, wszelkie istniejące możliwości, ale chciała usłyszeć to z jego ust. Wzruszył ramionami: — Pierwszy problem polega na tym, że nawigatorzy na „Dei Gloria" określali swoją pozycję na podstawie tej mapy, a nie map aktualnych. A my musimy ustalić jego położenie według map współczesnych, biorąc tę jedynie za punkt wyjścia... Trzeba zatem wyliczyć różnice między Urrutią i dzisiejszymi mapami. Dokładnie przeliczyć stopnie i całą resztę. Wiemy, że przylądek Palos znajduje się u Urru- 72 tii dwie minuty dalej na południe — wskazał ołówkiem na mapę. — Jak widzisz, cała linia brzegowa od przylądka Agua została wyrysowana niemal poziomo, pod- czas gdy w rzeczywistości wznosi się nieco ukośnie, o tak, na północny wschód. Zobacz, gdzie leży płycizna Hormiga u Urrutii, a gdzie na aktualnej mapie. Wziął do ręki cyrkiel, zmierzył odległość przylądka Palos od najbliższego równoleżnika, a potem przeniósł cyrkiel na skalę pionową po lewej stronie ma- py, żeby przeliczyć odległość na mile. Śledziła jego ruchy z uwagą, jej ręka leżała nieruchomo na stole, bardzo blisko ramienia Coya. Jasne, gładkie włosy zwisały znów wzdłuż jej twarzy, dotykając brody. — Obliczymy dokładnie... — Coy notował cyfry ołówkiem na kartce w ze- szycie.— Widzisz? 37°35' u Urrutii zmieniaj ą się... Właśnie. W37°38' prawdzi- wej szerokości. A dokładnie, 37°37' i jakieś trzydzieści albo czterdzieści sekund, co wyrażone w cyfrach na nowoczesnej mapie morskiej, gdzie sekundy zmienia- ją się w dziesiąte części dodane do minut, wychodzi 37°37,5'. Co oznacza błąd dwóch i pół mili tutaj, na końcu przylądka Palos. I może jednej mili na przylądku Tinoso. To różnica zasadnicza, jeśli mówimy o wraku... O zatopionym statku. Może znajdować się tuż obok wybrzeża — na głębokości dwudziestu, trzydziestu metrów, gdzie byłoby łatwo dostać się do niego, albo dalej, bo sonda sięga tutaj do stu, dwustu metrów, co sprawia, że nie tylko dotarcie do niego, ale nawet jego odnalezienie staje się niemożliwe. Przerwał i patrzył na nią. Nadal obserwowała, z pochyloną twarzą, oznaczenia na mapie. Było oczywiste, że doskonale wie o tym wszystkim. Może chce, żeby ktoś głośno potwierdził jej domysły. Albo pragnie usłyszeć, że to się może udać. Pytanie tylko, dlaczego ja mam to robić. — Sądzisz, że możesz zejść na głębokość pięćdziesięciu metrów? — zapytała. — Chyba tak. Docierałem poniżej siedemdziesięciu, choć granica bezpieczeń- stwa jest w okolicy czterdziestu. Ale wtedy miałem dwadzieścia lat mniej... Pro- blem polega na tym, że na tak dużej głębokości można przebywać bardzo krótko, przynajmniej z normalną butlą ze sprężonym powietrzem. Ty nie nurkujesz? — Nie. Bałabym się. A jednak... Coy nadal kojarzył fakty. Marynarz. Nurek. Znajomość nawigacji. Było ja- sne jak słońce, że nie zaprosiła go tutaj dla samej przyjemności rozmowy. Nie rób sobie, chłopie, złudzeń. To nie twoja śliczna buzia j ą interesuj e. O ile kiedyś uważałeś, że twoja buzia jest śliczna. — Jak myślisz, jak głęboko mógłbyś zejść? — nalegała Tanger. — Pozwolisz mi zejść samemu, nie widząc, co tam robię? — Ufam ci. — To mnie właśnie wkurza. Że tak mi ufasz. Mówiąc, że mu ufa, odwróciła wreszcie do niego twarz. A niech ją licho, po- myślał. Człowiek mógłby pomyśleć, że całymi nocami obmyśla każdy swój gest. Spojrzał na srebrny łańcuszek, który ginął pod białym podkoszulkiem i opadał 73 ku obiecującym kształtom rysującym się pod rozpiętą koszulą. Nie bez wysiłku powstrzymał impuls, żeby wyciągnąć ten łańcuszek i przyjrzeć mu się. — Bez specjalistycznego sprzętu normalny nurek nie może zejść głębiej niż na osiemdziesiąt metrów — wyjaśnił. — I to jest bardzo głęboko. Poza tym, je- śli pracuje, to się męczy i zużywa więcej powietrza, i wszystko się komplikuje. Trzeba stosować mieszanki gazów i korzystać z bardzo precyzyjnych tabel de- kompresyjnych. — To nie może być bardzo głęboko. Przynajmniej tak sądzę. — Swoje obliczenia już zrobiłaś, prawda? — W miarę moich możliwości. — Widzę, że jesteś dość pewna swego. Coy uśmiechnął się. Był to tylko słaby uśmiech, ale i tak jej się nie spodobał. — Gdybym była taka pewna, nie potrzebowałabym ciebie. Gwałtownie opadł na oparcie krzesła. Ruch ten spowodował, że Zaś podniósł się i kilka razy czule polizał go po ręce. — Jeśli tak uważasz — szacował — być może dałoby się do niego zejść. Choć ustalenie pozycji zawsze jest względne, nawet jeśli się używa nowoczesnych map i GPS-u. Nie tak łatwo jest odnaleźć statek, czy to, co z niego zostało. A tym bardziej, jeśli statek ten zatonął dwa i pół wieku temu... Zależy od rodzaju dna, od wielu rzeczy. Drewno mogli już diabli wziąć, a muł pewnie pokrył wrak. Poza tym jeszcze trzeba wziąć pod uwagę prądy morskie, słabą widoczność... Tanger podniosła paczkę papierosów, ale ograniczyła się do obracania jej w palcach. Patrzyła na twarz Bohatera. — Masz duże doświadczenie jako nurek? — Pewne, owszem. Zrobiłem kurs w ośrodku dla nurków Marynarki Wojen- nej i przez kilka lat w czasie wakacji pracowałem przy oczyszczaniu kadłubów statków, z żelazną szczotką w ręce, widząc nie dalej niż koniec własnego nosa. Podczas wakacji wyławiałem też rzymskie amfory z Pilotem Pedro. — Kto to jest Pilot Pedro? — Właściciel „Carpanty". Mój przyjaciel. — Teraz to jest zabronione. — Mieć przyjaciół? — Wyławiać amfory! Odłożyła papierosy i patrzyła na Coya. Wydało mu się, że dostrzegł iskrę za- interesowania w j ej oczach. — Wtedy też było to zabronione — przyznał. — Ale fakt, że to nielegalne, do- dawał przygodzie dreszczyku. Poza tym, kiedy wracasz po nurkowaniu do portu, gdzie wszyscy cię znają, żadnemu strażnikowi nie wpadnie do głowy przeglądać twoje rzeczy. Mówisz cześć, on odpowiada cześć, to wszystko. W tamtych cza- sach morze na wprost Cartageny było jak ogromne pole pełne archeologicznych 74 szczątków. Ja szukałem przede wszystkim szyj amfor, bo są bardzo piękne, i na- czyń. Używałem rakietki do ping-ponga, żeby usunąć piasek, który je pokrywał. Udało mi się wydobyć dziesiątki sztuk. — I co z nimi robiłeś? — Rozdawałem moim dziewczynom. To nie była prawda, a przynajmniej nie cała. Kiedy amfory już znalazły się na lądzie, dyskretnie przemycone przed karabinierami, Pilot Pedro i Coy sprzedawali je turystom i antykwariuszom, dzieląc się zyskiem po połowie. Co do dziewczyn, Tanger nie zapytała, czy było ich wiele. Coy wspominał ze szczególną sympa- tią tylko jedną; miała na imię Eva i była Amerykanką, córką technika z rafinerii w Escombreras. Dziewczyna zdrowa, jasnowłosa, opalona, o białych zębach i ple- cach windsurfera, z którą spędził jedno lato, kiedy był studentem Szkoły Morskiej. Śmiała się głośno z byle czego, miała ładne biodra i była delikatna, i pasywna, kie- dy kochali się na plażach między urwiskami ciemnych skał, podczas czerwonych zachodów słońca, gdy morze lizało im stopy, a oni tarzali się w piasku i soli. Przez jakiś czas Coy zachował w pamięci swoich palców i ust smak jej skóry i jej sek- su — zapach soli, jodu, wody schnącej na gorącej skórze w promieniach słońca. Przez kilka lat zachował też jej zdjęcie, jak stoi na brzegu morza — nagie pier- si, mokre włosy i głowa odchylona do tyłu, i pije z bukłaka wino, ściekające jak krew między jej drobnymi, zuchwałymi piersiami młodziutkiej dziewczyny. Jako prawdziwej Amerykance, której pamięć historyczna jest zredukowana do dwóch, trzech wieków, trudno było jej pojąć i uwierzyć, że kawałek gliny z uszami, któ- ry jej podarował Coy — elegancka szyja amfory na olej z I wieku, pochodząca z wraku „Capitana" — od dwóch tysiącleci leżała na dnie morza, niedaleko miej- sca, gdzie kochali się często tamtego lata. — Zatem dobrze znasz te wody — powiedziała Tanger. To nie było pytanie, ale refleksja wypowiedziana na głos. Wydawała się zado- wolona. Coy zrobił nieokreślony ruch dłonią nad mapą. — W niektórych okolicach — tak. Zwłaszcza między przylądkami Tińoso i Palos. Nawet byłem tam na kilku zatopionych statkach. Ale nigdy nie słyszałem o „Dei Gloria". — Ani ty, ani nikt inny. I wiele jest tego powodów. Po pierwsze na pokła- dzie kryła się jakaś tajemnica — wskazują na to skromne informacje uzyskane od młodego nawigatora i jego dziwne zniknięcie. Na dodatek pozycja, którą podał władzom portowym... — Przy założeniu, że jest ona prawdziwa... — Przyjmijmy je, bo nie mamy nic innego. — A jeśli nie jest? Tanger podniosła brwi i oparła się na krześle z głębokim westchnieniem. — Wtedy i ty, i ja tylko tracilibyśmy czas. 75 Naraz wydała mu się zmęczona, jakby wątpliwość Coya kazała jej brać pod uwagę ryzyko porażki. To był tylko krótki moment, kiedy siedziała odchylona w tył i patrzyła na mapę; potem zdecydowanie oparła jedną dłoń o stół, wysunęła do przodu brodę i powiedziała, że istnieją inne jeszcze powody, dla których sta- tek nie był poszukiwany. Pozycja, którą podał młody nawigator, sytuowała statek w okolicach trudno dostępnych w roku 1767. Potem technika stworzyła możli- wość dotarcia do niego, ale „Dei Gloria" znów zatonęła, tym razem wśród papie- rów i kurzu, i wszyscy o niej zapomnieli. — Dopóki nie pojawiłaś się ty — zauważył Coy. — Mógł to być ktokolwiek, ale byłam to właśnie ja. Znalazłam ten dokument i zabrałam się do pracy. Co innego mogłam zrobić? — opuszkami palców, niemal z czułością, pogłaskała portret Bohatera na paczce papierosów. — To wszystko przypominało marzenia, jakie się miewa w dzieciństwie. Morze, skarby... — Mówiłaś, że nie chodzi o skarby. — I to prawda, nie ma tam skarbów. To znaczy sztab srebra, dublonów ani innych złotych monet. Ale urok pozostaje... Coś ci pokażę. Naraz wydała się osobą zupełnie inną, dużo młodszą, gdy wstała i podeszła do półki z książkami: być może dlatego, że poruszała się z pełnym zapału zde- cydowaniem, które sprawiało, że poły wojskowej, rozpiętej koszuli powiewały przy każdym kroku, albo dlatego, że jej oczy nabrały bardziej morskiego koloru niż kiedykolwiek wcześniej i rozbłysły radością, gdy wróciła do stołu z dwoma tomami komiksów o Tintinie w rękach: Tajemnica Jednorożca i Skarb Radego Rackhama. — Powiedziałeś mi kiedyś, że nie jesteś wielbicielem przygód Tintina, praw- da? W odpowiedzi na to dziwne pytanie Coy przytaknął ruchem głowy i powtó- rzył, że istotnie, wcale go nie interesowały. Bardziej zajmowała go Wyspa Skar- bów, Jerry na wyspie i inne książki o morzu Stevensona, Verne'a, Defoe, Marryata i Londona, zanim zaatakował Moby Dicka. Potem w sposób naturalny i we wła- ściwym czasie pojawił się Conrad i Smuga cienia. — Naprawdę czytasz wyłącznie książki o morzu? — Tak. — Poważnie? — Poważnie. I przeczytałem je wszystkie. Albo prawie wszystkie. — Która jest twoją ulubioną? — Nie ma takiej jednej. Nie ma jednych książek bez innych. Wszystkie książki o morzu, od Odysei do ostatniej powieści Patricka O'Briana, łączą się ze sobą, jak biblioteka. — Biblioteka Borgesa... Uśmiechała się, a Coy wzruszył ramionami, z całą prostotą. 76 — Tego nie wiem. Nigdy nie czytałem nic tego Borgesa. Ale to, co mówię, to prawda: morze jest jak biblioteka. — Książki, które mówią o sprawach dziejących się na stałym lądzie, też by- wają ciekawe. — Skoro tak twierdzisz... Wtedy ona, przyciskając dwa tomy do piersi, wybuchnęła śmiechem, a kiedy się śmiała, jakby stawała się inną osobą. Śmiała się szczerze i wesoło, potem po- wiedziała: do stu tysięcy piorunów. Powiedziała to, pogrubiając głos, jakby mówił to jednooki i beznogi pirat z papugą na ramieniu; wpadające przez okno słońce wyzłacało asymetryczne końcówki jej włosów. Usiadła z powrotem obok Coya, otwarła komiks i przewracała kartki. Tutaj też jest morze, powiedziała. Popatrz. Tutaj każda przygoda jest jeszcze możliwa. Mogłam się upijać tysiąc razy z kapi- tanem Haddockiem (whisky Loch Lomond, pewnie o tym nie wiesz, nie ma dla mnie żadnych sekretów). Skakałam też ze spadochronem na Tajemniczą Wyspę z zieloną banderą FEIC w dłoniach, niezliczoną ilość razy przekraczałam granicę między Syldawią, a Bordurią, przysięgałam na wąsy Plexy-Gladza, pływałam na pokładzie „Karaboudjana", „Raniony", „Speedol Stara", „Aurory" i „Siriusa" — na pewno znam więcej okrętów niż ty, poszukiwałam skarbu Rudego Rackha- ma, ciągle bardziej na zachód, i spacerowałam po księżycu, a policjanci Dupont i Dupont udawali klaunów w cyrku Hiparc. I kiedy jestem sama, kiedy jestem bardzo, bardzo, bardzo sama, zapalam papierosa z paczki twojego kumpla, Boha- tera, kocham się z Samem Spade, marzę o sokołach maltańskich i przyzywam do siebie poprzez kłęby dymu starych przyjaciół: Abdallaha, Alcazara, Serafina La- tona, Chestera, Zorrino, Psta, Oliveire da Figueira, a z głośników mojej miniwieży dobiega aria z klejnotami z Fausta, w starym nagraniu Bianki Castafiore___ Podczas kiedy mówiła, obie księgi komiksów położyła na stole. Były to sta- re wydania, jeden tom miał płócienny niebieski grzbiet, a drugi — zielony. Na jednej okładce widać było Tintina, Milou i kapitana Haddocka w kapeluszu z pió- rami, pośrodku galeon płynący pod pełnymi żaglami. Na drugiej — Tintin i Milou pływali po dnie morza w łodzi podwodnej w kształcie rekina. — To jest łódź podwodna profesora Tournesola — powiedziała Tanger. — Kiedy byłam małą dziewczynką, oszczędzałam każdy grosik, wszystko, co do- stawałam na urodziny, imieniny, czy na gwiazdkę, jakbym była samym Scro- oge'em... Wiesz, kto to Ebenezer Scrooge? — Jakiś marynarz? — Nie. Skąpiec. Szef dobrego Boba Cratchita. — Pierwsze słyszę. — Wszystko jedno — ciągnęła opowieść. — Zbierałam grosik do grosika, że- by móc pójść do księgarni i wyjść z czymś takim w rękach, z zapartym tchem, ciesząc się dotykiem twardej oprawy z kartonu, cudownie kolorowych okładek... A potem, kiedy byłam sama, otwierałam książkę, wdychałam zapach papieru, 77 świeżej, jeszcze ciepłej farby drukarskiej i zatapiałam się w lekturze. I tak, jeden po drugim, zebrałam wszystkie dwadzieścia trzy tomy. Bardzo wiele czasu minę- ło od tamtych chwil, a jeszcze dzisiaj, otwierając Tintiny, czuję ten zapach, który na zawsze będzie mi się kojarzył z przygodami i prawdziwym życiem. Z filmami Johna Forda i Johna Hustona, Przygodami Wilhelma i jeszcze z paroma książka- mi. Te komiksy na zawsze sformatowały dyskietkę mojego dzieciństwa. Otworzyła Skarb Rudego Rackhama na czterdziestej stronie. Na dużej ilustra- cji pośrodku strony Tintin w stroju nurka szedł po dnie morza w kierunku wspa- niałego wraku zatopionego „Jednorożca". — Przypatrz się temu dobrze — powiedziała uroczyście. — Ta ilustracja na- znaczyła moje życie. Dotknęła stronicy opuszkami palców, z niezwykłą delikatnością, jakby się obawiała, że kolory się rozpłyną. Coy, który patrzył nie na komiks, tylko na nią, stwierdził, że nadal się uśmiecha, nieobecna, z tą miną, która ją odmładza i na- daje twarzy ten sam wyraz, jaki miała na oprawionym w ramki zdjęciu z ojcem. Szczęśliwa buzia, pomyślał. Z czasów, kiedy licznik wskazywał jeszcze zero. Za nią kryje się srebrny obtłuczony puchar bez ucha. Dziecięce mistrzostwo w pły- waniu. Pierwsze miejsce. — Myślę — dodała po chwili, ze wzrokiem ciągle utkwionym w książce — że ty też kiedyś miałeś jakieś marzenia, co? — Jasne. Mógł to zrozumieć. Nie chodzi o komiks, srebrny puchar ani zdjęcie, nic, co ona mogła w tej chwili wspominać. Mimo wszystko istnieje pewien wspól- ny obszar, gdzie jednak można dostrzec podobieństwa. Może Tanger wcale nie jest aż tak inna. Kto wie, może jakoś po swojemu jest jedną z nas, choć my — z definicji — żeglujemy, polujemy, walczymy i toniemy w samotności. Jak stat- ki, które przepływają w nocy: odległe światła, widoczne tylko przez chwilę, czę- sto płynące w przeciwnych kierunkach. Czasem tylko dobiega daleki szum, hałas maszyn. A potem, kiedy znikają, znów następuje cisza i ciemność, i blask powoli niknący w czarnej pustce morza. — Jasne — powtórzył. Nie powiedział nic więcej. Jego obraz, jego ilustracja z komiksu pamięci, to port śródziemnomorski o trzech tysiącleciach historii w starych kamieniach, oto- czony górami i zamkami z otworami strzelniczymi, w których kiedyś, w dawnych czasach stały działa. Nazwy takie jak Fort Navidad, dok Curra, latarnia San Pedro. Zapach stojącej wody, mokrych lin, suchy południowo-zachodni wiatr poruszają- cy bandery zacumowanych statków i wimple na linkach rybackich kutrów. Nie- ruchomi mężczyźni, bezczynni starcy, którzy wpatrują się w morze, siedząc na starych, żeliwnych pachołkach. Sieci suszące się w słońcu, zardzewiałe kadłuby statków handlowych zacumowanych przy kei; i ten intensywny zapach soli, smo- ły i starego morza, zapach portów, które widziały, jak przepływają statki i ludzkie 78 losy. We wspomnieniach Coya pojawiał się dzieciak, który poruszał się pośród te- go wszystkiego, ciemny i chudy chłopak, z tornistrem na plecach, pełnym szkol- nych podręczników, uciekający z lekcji, żeby móc patrzeć na morze, włóczyć się między statkami, z których schodzili jasnowłosi wytatuowani mężczyźni, mówią- cy niezrozumiałymi językami. Żeby przyglądać się długim cumom, spadającym z pluskiem do wody i zbieranym na pokład, zanim żelazna burta oddali się od nabrzeża, statek odwróci się do wyjścia z portu, ku dwóm światłom i otwartemu morzu, i — zostawiając za sobąjedynie niknący ślad kilwateru — odpłynie ku nie- znanym szlakom, tam, dokąd — wiedział to od najwcześniejszego dzieciństwa — on też kiedyś wyruszy. To było jego marzenie, taki był obraz, który naznaczył jego życie na zawsze: przedwczesna, zbyt szybko doświadczona nostalgia za morzem, dostępnym tylko poprzez stare i mądre porty, gdzie pośród dźwigów i w cieniu pomostów spoczywają duchy. Żelazo pachołków wytarte przez cumy. Mężczyź- ni, zawsze spokojni, siedzący nieruchomo całymi godzinami, dla których spławik, wędka albo papieros są tylko pretekstem, bo jedyną naprawdę ważną rzeczą w ży- ciu jest patrzenie na morze. Dziadkowie, którzy prowadzą za rękę swoje wnuki na wybrzeże i kiedy dzieciaki zadają pytania albo pokazują mewy, oni, starcy, przy- mykają oczy i patrzą na zacumowane statki i linię horyzontu, za latarniami portu, jakby szukali czegoś zapomnianego albo pozostawionego na dnie pamięci: jakie- goś wspomnienia, słowa, wyjaśnienia czegoś, co zdarzyło się bardzo dawno temu, albo czegoś, co nie zdarzyło się nigdy. — Ludzie są okropnie głupi — mówiła Tanger — marzą tylko o tym, co widzą w telewizji. Odłożyła komiksy na półkę. Stała z rękami w kieszeniach dżinsów i patrzyła na niego. Wszystko w niej było teraz słodkie: wyraz oczu, uśmiech w kącikach ust. Coy kiwnął potakująco głową, sam nie wiedząc czemu. Może po to, żeby ją zachęcić, by dalej mówiła, albo żeby pokazać, że rozumie. — Co naprawdę chcesz znaleźć na „Dei Gloria"? Podeszła do niego powoli i przez chwilę myślał, zmieszany, że zamierza do- tknąć jego twarzy. — Nie wiem. Daję ci słowo, że nie wiem — stała tuż przy nim, obiema rękami opierała się o stół i patrzyła na mapę morską. — Ale kiedy przeczytałam zeznania młodego nawigatora, spisane w suchym urzędniczym języku, poczułam... Bry- gantyna uciekająca pod pełnymi żaglami przed ścigającymi j ą korsarzami... Dla- czego nie schroniła się w Aguilas? Ówczesne locje pokazywały, że jest tam zamek i wieża z dwoma działami na przylądku Cope, gdzie mogła szukać pomocy. Coy spojrzał na mapę. Aguilas znajdowało się poza nią, na południowy zachód od Cope. 79 — Ty mi to wczoraj zasugerowałaś, opowiadając całą historię — powie- dział. — Może korsarze wpłynęli między nich i wybrzeże przy Aguilas, i „Dei Gloria" nie miała innego wyjścia, jak płynąć na wschód. Wiatr mógł kręcić i wca- le im nie sprzyjać, a kapitan obawiał się niebezpieczeństw nocnego poszukiwania portu. To daje się wytłumaczyć na wiele sposobów... Tak czy owak, zatonął w za- toce Mazarrón. Może chciał się schronić w pobliżu wieży Azohia. Ta wieża nadal tam stoi. Tanger poruszyła głową. Nie była przekonana. — Może. Ale to była brygantyna handlowa, która choć wiedziała, że musi przegrać, stanęła do walki. Dlaczego nie opuścili bandery? Czy kapitan był wy- jątkowo uparty, czy może na pokładzie był ktoś zbyt ważny, by poddać się tak po prostu? Może było coś warte poświęcenia życia całej załogi, coś, czego nawet jedyny rozbitek nie zdradził ani słowem? — Może o niczym nie wiedział. — Może. Ale kim byli ci dwaj pasażerowie, którzy na listach przewozowych są określeni inicjałami N.E. i J.L.T.? Coy podrapał się po karku, zdziwiony. — Masz listy przewozowe z „Dei Gloria"? — Oryginału nie mam, ale kopię — owszem. Dostałam ją w głównym archi- wum marynarki Viso del Marąues. Pracuje tam moja przyjaciółka. Przez chwilę milczała, ale było jasne, że coś jeszcze chodzi jej po głowie. Zmarszczyła, usta i wyraz jej twarzy stracił całą słodycz. Tintin zniknął ze sceny. — Poza tym jest jeszcze coś. Powiedziała to i znów zamilkła, jakby o tym czymś nie zamierzała już mówić. — Statek — odezwała się w końcu — należał do jezuitów, pamiętasz? Do ar- matora z Walencji, figuranta, o nazwisku Fornet Palau. Z drugiej strony, właśnie Walencja była portem docelowym... I wszystko to dzieje się 4 lutego 1767 roku: dwa miesiące przed ogłoszeniem przez Karola III królewskiego dekretu, nakazu- jącego opuszczenie przez jezuitów hiszpańskich terytoriów zamorskich i przejęcie ich dóbr doczesnych... Czy nie masz żadnego pomysłu, co to może oznaczać? Coy odrzekł, że nie, że znajomość czasów Karola III nie jest jego najmoc- niejszą stroną. I ona mu wyjaśniła wszystko. Zrobiła to bardzo dobrze, zwięźle, podając daty i najważniejsze fakty, nie gubiąc się w zbędnych szczegółach. Lu- dowe powstanie w Madrycie w 1766 roku przeciwko ministrowi Esąuilachemu, które zachwiało w posadach bezpieczeństwem monarchii, podobno było popie- rane przez Towarzystwo Jezusowe. Do tego trzeba dodać opór zakonu Świętego Ignacego wobec idei oświeceniowych, krążących po Europie. Wrogość króla i je- go chęć pozbycia się jezuitów. Utworzenie tajnej rady, z hrabią de Aranda na czele, która przygotowała dekret wywłaszczeniowy i zadała nim niespodziewany cios 2 kwietnia 1767 — natychmiastowe wygnanie jezuitów, przejęcie ich dóbr i w konsekwencji rozwiązanie zakonu przez papieża Klemensa XIV... Taki był 80 kontekst historyczny, w którym odbywała się podróż i dramat brygantyny „Dei Gloria". Naturalnie nie istnieje nic, co pozwoliłoby ustalić bezpośredni związek między jedną i drugą sprawą. Lecz Tanger jest historykiem, potrafi więc ocenić i powiązać fakty, postawić hipotezę i ją udokumentować. Związek mógł istnieć, ale wcale nie musiało tak być. Tak czy inaczej, „Dei Gloria" zatonęła. W każdym razie, żeby podsumować wywód, zatopiony statek to zatopiony statek — stat rosa pristina, nomine1 zauważyła enigmatycznie. I ona wie, gdzie on jest. — A to — zakończyła —jest wystarczającym powodem, żeby go szukać. Wyraz jej twarzy stawał się coraz twardszy, w miarę jak mówiła, jakby — gdy zaczęła powoływać się na fakty historyczne — zniknęła zjawa dziewczynki, która przed chwilą pochylała się nad stronicami przygód Tintina. Teraz uśmiech ulotnił się z jej ust, a oczy błyszczały zdecydowaniem, a nie rozmarzeniem. Już nie była dziewczynką ze zdjęcia. Znów się oddalała, i Coy poczuł irytację. — A co mają do tego wszyscy inni? — Jacy inni? — Husky z siwą kitką. I melancholijny karzeł, który wczoraj obserwował two- je mieszkanie. Nie wyglądaj ą bynajmniej na historyków. I pewnie sprawa wygna- nia jezuitów i sam Karol III zwisają im kalafiorem. Zauważył, że wulgarność spowodowała u niej moment wahania. A może tylko szukała właściwej odpowiedzi. — Z tobą nie ma to nic wspólnego — powiedziała powoli. — Mylisz się. — Posłuchaj... To ja płacę za tę robotę. Chryste Panie — pomyślał. — Maleńka, popełniłaś duży błąd. To błąd zbyt poważny, niegodny ciebie. Na tym poziomie rozgrywki nie wyskakuj mi z czymś takim. — Płacisz?! Co ty, do cholery, pieprzysz? Zauważył, jak Tanger w jednej chwili zmieniła wyraz twarzy, zbita z tropu, potem podniosła do góry dłoń, jakby prosząc o spokój, w porządku, wygłupiłam się, zgoda. Porozmawiajmy. Jego jednak roznosiła złość. — Naprawdę uważasz, że siedzę tu dlatego, że masz zamiar mi zapłacić... ? Kiedy tylko powiedział, że siedzi, poczuł śmieszność swoich słów, bo istotnie siedział. Wstał, odsuwając krzesło tak gwałtownie, że Zaś cofnął się niepewnie. Nie zrozumiałeś mnie, powiedziała. Naprawdę nie. Tylko ci tłumaczę, że tamci ludzie nie mają z tym nic wspólnego. — Nic wspólnego — powtórzyła. Robiła wrażenie wręcz przestraszonej myślą, że nagle mógłby podejść do drzwi i po prostu wyjść, podczas gdy ona do tej chwili nie wzięła pod uwagę takiej możliwości. Sprawiło to Coyowi złośliwą przyjemność. Mimo wszystko, Dawna róża trwa tylko w nazwie (łac.). 81 choć ma w tym swój interes, obawia się go stracić. To spowodowało, że poczuł się lepiej w całej sytuacji. Zawsze jest o co powalczyć. — Mają tak wiele wspólnego, że albo mi wszystko wyjaśnisz w tej chwili, albo będziesz musiała poszukać kogoś innego. Wypowiedzenie tego zdania było dla niego koszmarem, ale odbudowało sza- cunek do samego siebie. Poczuł gorycz, znajdując się na granicy rozstania i praw- dziwego końca; ale nie mógł się już cofnąć. — Nie mówisz tego poważnie — powiedziała. — A jednak. Usłyszał swój głos, jakby to mówił ktoś obcy, wróg gotowy zaprzepaścić wszystko i usunąć na zawsze Tanger z jego życiorysu. Problem polegał na tym, że już go poniosło. Jak w dawnych czasach, kiedy Torpedowiec Tucuman zaczynał rozbijać wszystko wokół, a Coyowi nie pozostawało nic innego, jak zaczerpnąć powietrza i z rezygnacją chwycić za szyjkę najbliższą butelkę, zrobić tulipana i przyłączyć się do rozróby. — Słuchaj — dodał. — Rozumiem, że mogę ci się wydawać prostakiem. Ro- zumiem nawet to, że wzięłaś mnie za durnia. Na ziemi nie jestem orłem, to praw- da. Zręcznością raczej przypominam kaczkę. Ale ty mnie bierzesz za niedorozwi- niętego. — Jesteś tutaj... — Doskonale wiesz, dlaczego tutaj jestem. Ale nie o to w tej chwili cho- dzi, jeśli chcesz, możemy o tym spokojnie porozmawiać innym razem. Właściwie mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Na razie tylko żądam, żebyś mi natychmiast powiedziała, w co ja się właściwie ładuję. — Żądasz?! — spojrzała na niego z nagłą pogardą. — Nie będziesz mi mówił, co mam robić, a czego nie. Wszyscy mężczyźni, jakich znałam, zawsze próbowali mi mówić, co mam robić, a czego nie. Zaśmiała się przez zęby, bez wesołości, jakby zmęczona, a Coy pomyślał, że zaśmiała się z europejskim znużeniem. Było w tym coś, co przywoływało na myśl stare, bielone wapnem ściany, kościoły z popękanymi freskami i kobiety w czerni, patrzące na morze poprzez liście winnej latorośli i drzew oliwnych. Niewiele Amerykanek, pomyślał nagle, mogłoby zaśmiać się w ten sposób. — Ja nic ci nie mówię! Tylko chcę wiedzieć, czego się po mnie spodziewasz. — Zaproponowałam ci pracę... — O, w dupę! Pracę... Zakołysał się na czubkach stóp, nagle posmutniały, jakby stał na pokładzie statku i przygotowywał się do skoku na ląd. Potem wziął kurtkę i zrobił kilka kroków w stronę drzwi, a Zaś wesołym truchtem pobiegł za nim. Zamiast duszy miał kawał lodu. — Pracę — powtórzył sarkastycznie. 82 Stała między nim i oknem. Zdawało mu się, że dostrzegł błysk strachu w jej oczach. Jednak przy tym świetle nie mógł być pewien. — Może i myślą — powiedziała, jakby ostrożnie ważyła każde słowo — że chodzi o skarby i podobne rzeczy. Ale to nie jest skarb, tylko tajemnica. Tajem- nica, która być może dziś nie ma znaczenia, ale mnie fascynuje. Dlatego w to weszłam. — Jacy oni? — Nie wiem. Coy zrobił już ostatni krok w kierunku drzwi. Jego wzrok zatrzymał się na małym poobtłukiwanym srebrnym pucharze. — Miło było cię poznać. — Zaczekaj. Przyglądała mu się uważnie. Wyglądała, stwierdził, jak marny pokerzysta, sta- rający się odgadnąć, jaką kartę ma przeciwnik. — Nie odejdziesz tak — powiedziała po chwili. — Zgrywasz się. Coy włożył kurtkę. — Może i tak. Sprawdź, proszę. — Jesteś mi potrzebny. — Są inni bezrobotni marynarze. I nurkowie. Wielu jest równie głupich jak j a. — Ty jesteś mi potrzebny. — No, to wiesz, gdzie mieszkam. Wszystko zależy od ciebie. Powoli otworzył drzwi, w sercu poczuł oddech śmierci. Przez cały czas, kiedy je za sobą zamykał, czekał, żeby podeszła i chwyciła go za ramię, żeby zmusiła go do spojrzenia sobie w oczy, żeby powiedziała cokolwiek, by go zatrzymać. Żeby ujęła jego twarz w dłonie i na ustach odcisnęła pocałunek porządny i długi, po którym husky i melancholijny karzeł obchodziliby go tyle co zeszłoroczny śnieg i po którym byłby gotów nurkować z nią, kapitanem Haddockiem i z samym dia- błem w poszukiwaniu „Jednorożca", „Dei Gloria", czy najbardziej niemożliwego z marzeń. Ona jednak została w złotej aureoli światła i nie zrobiła ani nie po- wiedziała nic. Coy schodził po schodach, zostawiając za sobą wycie tęskniącego za nim Zasa. W piersi i w żołądku czuł przeraźliwą pustkę, w krtani — suchość, w pachwinach — niesmaczne swędzenie. Poczuł mdłości i na pierwszym pode- ście schodów stanął, oparł się o ścianę i podniósł do ust trzęsące się ręce. Ląd — doszedł do wniosku po poważnym namyśle —jest niczym więcej jak ogólnym sprzysiężeniem mającym na celu zatrucie marynarzowi życia: istnieją na nim doły, o których żadne mapy nie wspominają, i rafy, i łachy piasku, i przylądki ze zdradliwymi mieliznami; poza tym zaludniają go masy urzędników, celników, 83 cumowników, kapitanów portów, policjantów, sędziów i kobiet o piegowatej skó- rze. Pochłonięty tak ponurymi myślami, Coy przez całe popołudnie włóczył się po Madrycie. Włóczył się jak pokaleczeni bohaterowie filmów i książek, jak Orson Welles w Damie z Szanghaju, jak Gary Cooper w Tajemnicy zatopionego statku, jak Jim prześladowany od portu do portu przez widmo „Parny". Różnica pole- gała na tym, że żadna Rita Hayworth ani żaden Kapitan Marlowe nie odezwał się do niego słowem; chodził niezauważony i milczący pośród ludzi, z rękami w kieszeniach granatowej kurtki, zatrzymując się na czerwonych światłach i prze- chodząc na zielonych, tak szary i powszedni jak wszyscy wokół. Nagle poczuł się niepewnie, nędznie, nie na miejscu. Chodził, rozpaczliwie poszukując nabrze- ża, czy portu, gdzie przynajmniej mógłby poczuć zapach morza, usłyszeć plusk wody pod stalowymi kadłubami — znaleźć pocieszenie w tym, co znajome; do- brą chwilę potrwało, zanim uświadomił sobie, stojąc na placu Cibeles — bo nie wiedział, w jakim kierunku pójść dalej — że w tym wielkim, hałaśliwym mieście nie ma portu. Odkrycie to dotarło do niego z siłą nagłego nieprzyjemnego obja- wienia i sprawiło, że osłabł, niemal zachwiał się, aż musiał usiąść na ławce, na wprost bramy do ogrodu, zza której dwóch żołnierzy ze sznurami na mundurze, w czerwonych beretach i z bronią na ramieniu, przyglądało mu się nieufnie. Póź- niej, kiedy ruszył dalej, a niebo zaczęło czerwienieć od strony alej na zachodzie i stawało się ponure i szare po przeciwnej stronie miasta, obraniowując budyn- ki, w których zapalały się pierwsze światła, jego rozpacz zmieniła się w rosnącą nerwowość, powstrzymywaną furię wynikłą z pogardy dla postaci, która prześla- dowała go z luster i szyb wystawowych, wreszcie w agresję wobec tych, którzy go mijali, ocierając się o niego, popychając przy przejściach dla pieszych na czerwo- nych światłach, z kretyńską gestykulacją gadając przez swoje telefony komórko- we, zastawiali mu drogę wielkimi torbami z zakupami lub niezręcznie stawali mu na drodze, zaczynając naraz rozmawiać w grupach. Parę razy, gdy go popchnięto, oddał z wściekłością, i czasem oburzone spojrzenie przechodnia wypełniało się zdziwieniem, napotykając jego spiętą twarz, ukośne i groźne spojrzenie oczu po- sępnych jak wyrok. Nigdy w swoim życiu, nawet tamtego ranka, kiedy komisja śledcza zaserwowała mu dwa lata bez morza, nie przypominał tak bardzo pokutu- jącej duszy Latającego Holendra. Godzinę później był pijany, bez wstępnych ceregieli ani niebieskiego koloru. Wszedł do knajpy w pobliżu placu Santa Ana i wskazawszy palcem na starą butel- kę Centenario Terry, która pewnie od półwiecza na swoim miejscu na półce spała snem sprawiedliwego, usunął się w kąt, razem z nią i kieliszkiem. Upić się konia- kiem to jak oberwać wantą w głowę — mawiał Torpedowiec, padając na kolana, wymiotując wątróbkami, których zjadł na tyle dużo, żeby odzyskać dar świado- mej mowy. Czasem takie pijaństwa bywają śmiertelne. Kiedyś w Puerto Lim on Torpedowiec przesadził z ilością Duąue de Alba i odleciał w niebyt na drobnej dziwce, która musiała krzykami wzywać pomocy, żeby ściągnięto z niej te sto ki- 84 lo, które mało co jej nie zadusiło; potem, kiedy obudził się w swojej kajucie — trzeba było szukać furgonetki, żeby przetransportować go na statek — przez trzy dni zrzucał balast w postaci żółci, między atakami zimnych dreszczy, błagając, by któryś z przyjaciół wreszcie go dobił. Coy nie miał tej nocy nikogo, na kim mógłby stracić przytomność, ani statku, który czekałby na niego, ani przyjaciół, którzy zabraliby go furgonetką, albo czymkolwiek, bo Torpedowiec był Bóg wie gdzie, a Galisyjczykowi Neirze pękły wątroba i śledziona, kiedy spadł ze sznurko- wej drabinki, schodząc z pokładu tankowca, w miesiąc po tym, jak dostał posadę pilota w porcie w Santander. Oddawał jednak honory koniakowi, pozwalając mu raz i drugi spływać do gardła, aż wreszcie zaczął nabierać do wszystkiego dystan- su, a język, ręce, serce i pachwiny przestały go boleć, i Tanger Soto znów stała się jedną z tysięcy kobiet, które każdego dnia rodzą się, żyją i umierają w ca- łym bożym świecie; i mógł stwierdzić, że ręka, która sięgała to po butelkę, to po kieliszek, zaczęła poruszać się jak na zwolnionym filmie. Butelka była opróżniona gdzieś do połowy, odrobinę poniżej waterlinii, kiedy Coy, zachowując resztki przezorności, przestał pić i rozejrzał się. Wszystko wo- kół toczyło się w lekkim przechyle. W końcu zdał sobie sprawę, że to jego głowa leży na stole. To czysta groteska, pomyślał, facet upija się publicznie, sam na sam ze swoim robakiem. Wstał powoli i wyszedł na ulicę. Próbował maskować swój stan, starając się dyskretnie ramieniem śledzić mur, żeby iść po prostej równo- ległej do krawężnika. Kiedy przechodził przez plac, powiew świeżego powietrza dobrze mu zrobił. Zatrzymał się, usiadł na ławce pod pomnikiem Calderona de la Barki i stamtąd, trzymając dłonie oparte na kolanach, obserwował ludzi, którzy przechodzili przed jego niewyraźnie widzącymi oczyma. Zobaczył tych samych co poprzednio żebraków z litrową butelką, trzech mężczyzn i kobietę, którzy sie- dzieli na ziemi i pili; obok nich leżał piesek, wszyscy pod czujną obserwacją Ro- bocopa stojącego w drzwiach hotelu Yictoria. Odmówił kiwnięciem głowy, kiedy jakiś północny Afrykańczyk zaproponował mu działkę haszyszu — akurat mój stan jest idealny na ćpanie, kolego — i wreszcie, już trochę przytomni ej szy, ruszył w kierunku swojego hotelu. Centenario Terry na tyle rozpuścił mu się w płucach, moczu, czy gdzie tam się rozpuszcza, że pozwolił mu wyraźniej widzieć obraz świata. Dzięki temu Coy zauważył, że husky, to znaczy facet z Barcelony, z si- wą kitką i każdym okiem w innym kolorze, siedzi przy stoliku obok wejścia, ma założoną nogę na nogę, trzyma w ręku szklankę whisky i czeka na niego. — I niech pan zrozumie — zakończył facet — one chcą, żebyśmy je prze- lecieli. A raczej chcą, żebyśmy chcieli je przelecieć. Ale przede wszystkim chcą, żebyśmy za to zapłacili. Naszymi pieniędzmi, naszą wolnością, naszymi myślami. W ich świecie nie ma pojęcia za darmo... 85 Trzymał w ręku whisky, jakby nigdy nic, a Coy siedział naprzeciwko i słu- chał go. Zdziwienie minęło mu dobrą chwilę wcześniej, a teraz z zaciekawieniem przysłuchiwał się, mając przed sobą szklankę z tonikiem, lodem i cytryną, któ- rego nawet nie tknął. Koniak łagodnie krążył jeszcze w jego krwi. Od czasu do czasu husky grzechotał kostkami lodu w swojej szklance, przyglądał się zawarto- ści i podnosił ją do ust, zamyślony, żeby wypić łyk, zanim wróci do przerwanego wątku. Coy znów zauważył, że jego hiszpański miał nieokreślony obcy akcent — między andaluzyjskini, a brytyjskim. — I jeszcze coś panu powiem: jak któraś wbije sobie coś do głowy, nikt jej tego... Mówię panu. Kiedy podejmą jakąś decyzję, jakąkolwiek, stają się nieprze- jednane. Przysięgam panu. Widziałem, jak potrafią kłamać... Przysięgam panu na Boga, widziałem, jak z zimną krwią kłamią na mojej własnej poduszce, rozma- wiając przez telefon z mężem... Niebywałe. Obok był sklep z manekinami i Coy od czasu do czasu spoglądał na wystawę. Nagie ciała w różnych pozach, siedzące i stojące, kobiety i mężczyźni bez za- znaczonego seksu, jedne w perukach, inne z łysymi czaszkami, syntetyczne ciało, lśniące w światłach witryny. Rząd obciętych głów uśmiechał się na jednej z pó- łek. Lalki żeńskie miały piersi ze spiczastymi sutkami. Projektant wystawy z po- czuciem humoru albo obłudnie pruderyjny, może pod wpływem świadomej lub przypadkowej reminiscencji, jednemu z manekinów rękę ugiętą w łokciu uniósł do piersi w geście pełnym wstydu, podczas gdy druga opuszczona była tak, by zasłaniać hipotetyczne łono. Wenus wychodząca prosto z muszli, przebrana za replikantkę Pris Nexus 6 w Blade Runner. — Ją też miał pan na swojej poduszce? Husky spojrzał na Coya niemal z wyrzutem. Czyste i zaczesane do tyłu wło- sy były spięte czarną gumką. Miał na sobie białą koszulę z guzikami na rogach kołnierzyka, rozpiętego pod szyją, bez krawata. Był opalony, ale nie przesadnie. Miał pierwszorzędne buty, wygodne, z dobrej skóry. Drogi, ciężki zegarek ze zło- ta na lewym nadgarstku. Złote sygnety. Dłonie o wypielęgnowanych paznokciach. Kolejny złoty pierścień na małym palcu. Takie same łańcuchy wystawały spod kołnierzyka, z medalikami i starym dublonem hiszpańskim. Złote spinki wyzie- rały spod mankietów. Facet, pomyślał Coy, przypomina wystawę sklepu Cartiera. Jakby przetopić wszystko, co ma na sobie, wyszłyby dobre dwie sztaby złota. — Nie... Jasne, że nie — husky wydawał się szczerze oburzony. — Nie wiem, dlaczego pan to powiedział. Nasze relacje są czysto... Przerwał, jakby wszystko było oczywiste. Po chwili musiał zdać sobie spra- wę, że tak bynajmniej nie jest, podniósł szklankę, zagrzechotał lodem i, tym ra- zem nie upijając łyka, opowiedział Coyowi wszystko po kolei. A raczej przed- stawił mu pełną wersje wydarzeń według Nino Palermo. Nino Palermo to był on sam — fakt ten powodował, że cała opowieść nabierała sporej względności. Jednak tylko on jeden miał ochotę opowiedzieć Coyowi cokolwiek, ten zaś nie 86 znał innej, bardziej autoryzowanej wersji i wątpił, żeby miał kiedykolwiek j ą po- znać. Siedział więc spokojnie, cicho i uważnie, odwracając wzrok w kierunku wystawy z manekinami tylko wtedy, kiedy rozmówca zbyt długo wpatrywał się w niego to swoim zielonym, to szarym okiem — a taka dwubarwność jest bardzo nieprzyjemna, gdy siedzi się naprzeciwko. Dowiedział się, że Nino Palermo jest właścicielem Deadman's Chest, firmy zajmującej się poszukiwaniem zatopionych statków i ratownictwem morskim, z siedzibą w Gibraltarze. Być może Coy, o któ- rym Palermo słyszał, że jest marynarzem, natknął się na wzmianki o Deadman's Chest w związku z pracami nad wydobyciem z morskiego dna „Punta Europa", promu zatopionego w ubiegłym roku, z pięćdziesięcioma pasażerami na pokła- dzie, w zatoce Algeciras. Albo, ustawiając fakty w innej kolejności — te słowa dodał po krótkiej przerwie — przy okazji sprawy galeonu „San Esteban", wyło- wionego pięć lat wcześniej między wysepkami w pobliżu Florydy, z ładunkiem meksykańskiego srebra na pokładzie. Albo ostatnio, kiedy odkryty został rzymski statek, na którym znaleziono rzeźby i ceramikę, na wprost skały Calpe. W tym momencie Coy wypowiedział głośno słowa: poszukiwacz skarbów, a jego rozmówca uśmiechnął się w ten sposób, że można było zobaczyć dwa zę- by, z jednej strony ust, a potem potwierdził, że owszem, w pewnym sensie, tak. Skarby to pojęcie bardzo względne, różni ludzie różne rzeczy tak nazywają. Poza tym, drogi przyjacielu, nie wszystko złoto, co się świeci. A czasem coś, co nie świeci, może okazać się złotem. Potem, rzucając półsłówka i niedokończone zda- nia, rozprostował nogi, znów je skrzyżował, zagrzechotał lodem w szklance, ale tym razem wypił porządny łyk, tak że pozostały tylko kostki na mieliźnie dna. — To nie jest przygoda, tylko praca — powiedział powoli, jakby dawał mu szansę, żeby to pojął. — Jedna rzecz to pójść do kina albo próbować żyć tak, jak- by się siedziało z dziewczyną w czternastym rzędzie i jadło prażoną kukurydzę, a zupełnie co innego zainwestować pieniądze, prowadzić badania i prace poszuki- wawcze, profesjonalnie i poważnie... Ja pracuję dla siebie i wspólników, zbieram potrzebny kapitał, osiągam cele i rozdzielam dywidendy, oddając cesarzowi, co cesarskie... Sam pan wie. Państwo, prawo, podatki. Poza tym wzbogacam mu- zea, instytucje kulturalne... Te rzeczy. — Ale zawsze coś panu w kieszeni zostanie. — No pewnie. I staram się, żeby tego było... Na Boga, ja mam pieniądze, proszę pana. Staram się ryzykować pieniądze wspólników, ale o moje przecież też chodzi. Płacę adwokatom, badaczom, doświadczonym nurkom, którzy dla mnie pracują... Jestem profesjonalistą. Powiedziawszy to wszystko, zamilkł na chwilę, utkwił w Coyu dwubarwne spojrzenie, czekając, jaki efekt wywołają jego słowa. Wyraz twarzy Coya nie zmienił się jednak. Coy nie wydawał się specjalnie poruszony. — Problem — ciągnął dalej — polega na tym, że moja praca wymaga... Nie można o wszystkim mówić. Trzeba poruszać się z największą ostrożnością... Nie 87 chodzi o to, że coś jest nielegalne, choć czasami... No właśnie, rozumie pan, prawda? Kluczowym słowem jest rozwaga. — A co ona ma z tym wszystkim wspólnego? Palermo zaczął opowiadać i w trakcie opowieści jego początkowo dobrotli- wa mina stawała się coraz bardziej zacięta; nagła wściekłość spłynęła na oczy i twarz. Coy zobaczył, że zaciska pięść, tę z dużym złotym pierścieniem na ma- łym palcu, i wybuchnąłby śmiechem z powodu tego ataku furii, gdyby nie był tak zainteresowany historią, opowiadaną przez rozmówcę tonem gorzkim, suro- wym, czasami ocierającym się o agresję. Udało mu się zdobyć pewien ślad. Po- szukiwanie starych zatopionych statków zawsze zaczyna się od zwykłego śladu, czasem nawet głupiego drobiazgu, a on miał... Na miłość boską... Miał farta, który przybrał postać bibliotecznego szperacza o nazwisku Corso, gościa, któ- ry zazwyczaj dostarczał mu materiały dotyczące morza — stare mapy morskie, przewodniki, i tym podobne. Facet był pozbawiony skrupułów, trzeba powiedzieć przy okazji, i za wszystko zdzierał z niego jak za zboże. Tym razem przyniósł mu książkę opublikowaną w roku 1803, a dotyczącą działalności zamorskiej To- warzystwa Jezusowego. Książka nazywała się: Czarna flota: jezuici w Indiach Wschodnich i Zachodnich, a napisana została przez Francisco Jose Gonzaleza, bibliotekarza obserwatorium morskiego San Fernando; i w książce tej Palermo znalazł wzmiankę o „Dei Gloria". — To było to... Na Boga... Zrozumiałem to w jednej chwili. Kiedy coś na człowieka czeka — wie się natychmiast. — Dotknął kciukiem czubka nosa. — To się czuje. — Rozumiem, że mówi pan o skarbie. — Mówię o statku. Dobrym, starym i pięknym zatopionym statku. Sprawa skarbu pojawia się później, o ile w ogóle się pojawia... Ale proszę nie sądzić, że... To wcale nie jest konieczne, niech pan nie myśli. Pochylił głowę i przyglądał się dużemu pierścieniowi. Teraz dopiero Coy też mu się przyjrzał. Pierścień wyglądał na starą autentyczną monetę, arabską albo turecką. — Morze pokrywa dwie trzecie powierzchni kuli ziemskiej — nieoczekiwanie odezwał się Palermo. — Wyobraża pan sobie, ile rzeczy musiało się znaleźć na je- go dnie w ciągu ostatnich trzech, czterech tysięcy lat? Pięć procent statków, które pływały... Daję panu słowo. Przynajmniej pięć procent poszło na dno. To naj- wspanialsze muzeum na świecie: ambicje, tragedie, pamięć, bogactwa, śmierć... Przedmioty, które są warte pieniądze, jeśli zostaną wydobyte na powierzchnię, ale nie tylko... Rozumie pan? To też samotność. Cisza. Tylko ktoś, kto poczuł dreszcz przerażenia na widok ciemnej sylwetki wraku... Mówię o zielonkawym mroku panującym tam na dole, jeśli wie pan, o co mi chodzi... Czy pan wie, o co mi chodzi? 88 Oczy, i zielone, i szare, patrzyły uważnie na Coya, ożywione nagłym bły- skiem, jakby gorączkowym, czy też groźnym, a może obydwoma naraz. — Wiem, o co panu chodzi. Nino Palermo posłał mu niewyraźny uśmiech wyrażający szacunek. Przez całe życie, powiedział, pakowałem się do wody, najpierw dla innych, potem na własny rachunek. Oglądał wraki pokryte koralem w Morzu Czerwonym, odkrył ładunek bizantyjskich kryształów naprzeciwko Rodos, szukał funtów szterlingów na „Car- naticu", a koło Irlandii odnalazł dwieście dublonów, trzy złote łańcuchy i kru- cyfiks z drogocennymi kamieniami na galeonie „Gerona". Pracował z ekipami ratowniczymi na statkach „Guadalupe" i „Tolosa", przewożących rtęć, i z Melem Fisherem na „Atocha". Ale też nurkował między niesamowitymi statkami floty zatopionej na osiemdziesięciu metrach głębokości w okolicach Martyniki, obok Monte Pelado, był na wraku „Yongala" na Morzu Wężowym i na „Andrea Doria" w jego morskim grobie na Atlantyku. Widział brzuch „Royal Oak" na dnie Scapa Flow i śrubę korsarskiego okrętu „Emdem" w pobliżu archipelagu Keeling. I na dwudziestu metrach głębokości w widmowym, złotoniebieskim świetle, na wpół rozsypujący się szkielet niemieckiego pilota w kabinie swojego focker-wulfa, za- topionego naprzeciwko Nicei. — Nie powie mi pan — powiedział — że to marny życiorys. Zamilkł i gestem poprosił kelnera o kolejną whisky dla siebie i następny to- nik dla Coya, który nawet nie tknął pierwszego. Najwyraźniej się rozgrzał, po- myślał Coy. Poszukiwania na morskim dnie są moim sposobem na życie i moją namiętnością, mówił dalej Palermo, przyglądając się Coyowi tak, jakby chciał go wyzwać na pojedynek, gdyby ten zamierzał udowodnić coś przeciwnego. Ale nie wszystkie zatopione statki są ważne, wyjaśnił. Już w starożytności greccy nurko- wie wyławiali z wraków, co się dało. Dlatego najsmakowitsze statki są te, z któ- rych nikt nie ocalał: ponieważ nie było wiadomo, gdzie zatonęły, pozostały ukryte i nietknięte. A teraz Palermo odnalazł nowy ślad. Dobry i piękny, dziewiczy ślad w starej książce. Nowa tajemnica, wyzwanie i możliwość odnalezienia odpowie- dzi. — I wtedy — podniósł swoją szklankę, jakby szukał, komu by tu chlusnąć jej zawartością w twarz — popełniłem błąd... Rozumie pan? Bo błędem było nawiązanie kontaktu z tą suką. Piętnaście minut później drugi tonik nadal stał nietknięty na stole, tak samo ciepły jak pierwszy. Co do Coya, opary Centenario Terry nieco się ulotniły; śledził teraz odwrotną stronę tej samej historii. Czy raczej wersję przedstawioną przez Nina Palermo, obywatela brytyjskiego, zamieszkałego w Gibraltarze, właściciela firmy Deadman's Chest — Prace Podwodne i Ratownictwo Morskie. 89 Pół roku wcześniej Palermo udał się do Muzeum Morskiego w Madrycie, jak wiele razy przedtem, w poszukiwaniu informacji. Chciał znaleźć potwierdzenie, że pewna brygantyna, która wypłynęła z Hawany i nigdy nie dotarła do celu po- dróży, zatonęła w pobliżu hiszpańskiego wybrzeża. Statek nie wiózł ładunku, któ- ry mógłby uchodzić za cenny, ale były pewne interesujące wskazówki: nazwę „Dei Gloria" wspominał pewien list, skonfiskowany podczas rozwiązywania To- warzystwa w czasach Karola III. Wzmiankę o nim Palermo znalazł w książce bibliotekarza z San Fernando, dotyczącej statków i działalności morskiej jezu- itów. Cytat lecz Boska sprawiedliwość nie pozwoliła, by „Dei Gloria" dotarła do celu z ludźmi i tajemnicą, jaką przewoziła został skojarzony przez niego samego ze spisem dokumentów Archiwum Indii w Sewilli, Viso del Marąues i Muzeum Morskim w Madrycie... Klik, klang! Wielka wygrana! W katalogu biblioteki tego ostatniego muzeum znalazł dokument z lutego 1767, sporządzony w Cartagenie, 0 zatopieniu brygantyny „Dei Gloria " w walce z korsarską szebeką, która, jak się sądzi, nosiła nazwę „Sergui". To było powodem kontaktu z Muzeum Morskim 1 z Tanger Soto, która — w złą godzinę i niechaj będzie przeklęta — jest sze- fową tego właśnie działu. Po pierwszej badawczej rozmowie poszli na obiad do Al-Mounia, arabskiej restauracji przy ulicy Recoletos. Tam, nad kuskusem z ba- raniny z jarzynami, on odegrał przekonująco swój ą rolę. Oczywiście bez żadnego otwierania przed nią duszy. Jest starym wyjadaczem, i wie, co ryzykuje. O „Dei Gloria" wspomniał pośród wielu innych tematów, jakby niechcący. Ona, dobrze wychowana, uprzejma, skuteczna, i przeklęta czarownica, obiecała mu pomóc. Dokładnie tak powiedziała: pomóc. Miała przygotować kopie dokumentów, o ile znajdują się w jej instytucji, i tak dalej. Zadzwonię do pana, zapewniła go, suka jedna. Bez mrugnięcia okiem, na Boga, choćby raz. Minęło kilka miesięcy i nie tylko nie zadzwoniła, ale użyła swoich wpływów w całej Marynarce Wojennej, że- by zablokować mu wszelki dostęp do muzealnych archiwów. Nawet do dokumen- tów związanych z listem przewozowym brygantyny wystawionym w Hawanie, znalezionym przez niego w spisie dokumentów przechowywanych w archiwum marynarki Viso del Marąues, którego jednak nie mógł zobaczyć, ponieważ —jak mu tam powiedziano — jest właśnie poddawany oficjalnym badaniom w Mini- sterstwie Obrony. Palermo nadal nie dawał za wygraną. Zna to środowisko i ma pieniądze, które może wydać. Jego równoległe badanie posuwało się do przodu i teraz jest pewien, że brygantyna zatonęła gdzieś w okolicach Cartageny i że przewoziła coś — przedmioty lub osoby — najwyższej wagi. Być może akcja korsarskiego „Sergui" — to fakt, że angielski „Chergui" z algierskim patentem zaginął mniej więcej w tym samym czasie na tych samych wodach — nie była całkiem przypadkowa. Palermo wiele razy próbował porozumieć się z Tanger So- to, żeby mu coś wyjaśniła, jednak bez skutku. Bardzo sprytnie potrafiła go unikać albo miała szczęście, jak wtedy w Barcelonie, kiedy Coy wmieszał się do spra- wy. Naprawdę, szczęścia to jej nie brakowało. Wreszcie Palermo zrozumiał, dureń 90 jeden, że ona nie tylko blokowała mu robotę, ale sama zaczęła się tą sprawą zaj- mować na własny rachunek. Podejrzenie zmieniło się w pewność, kiedy zobaczył, jak licytowała atlas Urrutii. — Cicha woda — zakończył Palermo — postanowiła... Na Boga, rozumie pan? Sama, na własny rachunek, szuka „Dei Gloria". Coy kiwnął głową, choć naprawdę jeszcze przeżuwał to, co usłyszał. — Z tego, co wiem — zauważył — to ona pracuje dla Muzeum Morskiego. Rozmówca zaśmiał się krótko i gwałtownie. Niechętnie. — Też tak myślałem. Ale teraz... To jedna z tych, co gryzą z zamkniętymi ustami... Coy dotknął końca nosa, nadal zakłopotany. — W takim razie — powiedział — niech się pan skontaktuje z jej przełożony- mi i pokrzyżuje jej plany. Palermo zagrzechotał kostkami lodu w nowej whisky. — To krzyżowałoby także moje plany. Aż takim głupcem nie jestem. Znów zrobił tę dziwną minę, w której odsłaniał kilka zębów, przywodzących na myśl szczękę rekina. Facet śmieje się jak farbiarz na widok kałamarnicy pół- metrowej długości. — To jest jak wyścig, rozumie pan — dodał Palermo. — Ja mam lepsze... Na miłość boską, ona ma przewagę tylko dlatego, że się zagapiłem. Ale przy tego rodzaju przedsięwzięciach... Już nadrobiłem straty. I jeszcze zdobędę przewagę. Coy wzruszył ramionami. — No to życzę panu szczęścia. — Trochę tego szczęścia zależy od pana. Mnie wystarczy spojrzeć na kogoś takiego jak pan, żeby wiedzieć... — Palermo mrugnął szarym okiem. — Sam mnie pan rozumie. — Myli się pan. Nie rozumiem. — Żeby wiedzieć, jaka jest pańska cena. Coyowi nie podobało się spojrzenie, które miał na wprost swoich oczu. A mo- że nie zachwycił go poufały ton wspólnika, którym jego rozmówca wypowiedział ostatnie słowa. — Ja trzymam się z boku — powiedział chłodno. — Niemożliwe. Kpiący ton nie poprawił sytuacji. Coy poczuł, że wcześniejsza antypatia znów ożyła. — A jednak. Będzie pan musiał z nią samą załatwiać interesy — starał się wy- giąć usta jak najbezczelmej. — Nie próbował pan wejść z nią w spółkę? Wygląda na to, że jesteście z tej samej bandy. Palermo wcale nie wydawał się obrażony. Wyglądał, jakby poważnie rozważał tę kwestię. 91 — To jedna z możliwości — odpowiedział. — Ale nie sądzę, żeby ona... Ona myśli, że ma w ręku wszystkie atuty. — Kilka już straciła. No, przynajmniej waleta. Znów miał przed sobą uśmiech rekina. Teraz pełen nadziei, jednak przez to wcale nie milszy. — Poważnie pan mówi? — Palermo zastanawiał się, zainteresowany. — Zna- czy, nie będzie pan dalej z nią pracował? — Pewnie, że mówię poważnie. — Czy byłoby niedyskrecją zapytać dlaczego? — Przed chwilą sam pan to powiedział: bo nie gra czysto. Mniej więcej tak samo jak pan — naraz coś sobie przypomniał. — I niech pan powie swojemu melancholijnemu karłowi, żeby był spokojny. Już nie mam zamiaru rozwalić mu mordy, jeśli go jeszcze kiedyś spotkam. Palermo, który miał właśnie się napić, zatrzymał się w pół gestu i patrzył na Coya znad szklanki. — Jakiemu karłowi? — Niech pan też nie udaje spryciarza. Wiadomo, o kim mówię. Palermo, jeszcze ze szklanką w powietrzu, przebiegle zmrużył dwubarwne oczy. — Proszę, niech pan nie rozumie opacznie... — zaczął zdanie, ale zastanowił się i przerwał. Pretekstem była szklanka z drinkiem, którą podniósł do ust i z której się napił. Odstawił ją na stół i zmienił temat. — Nie mogę uwierzyć, że tak po prostują pan zostawił. Teraz przyszła kolej na Coya, żeby się uśmiechnąć. Ja na pewno nie uśmiechnę się jak ten gość, choćbym nie wiem jak się starał. Na pewno moja twarz nie przy- pomina rekina, tylko ofermę. Czuł się oszukany przez wszystkich, nawet przez siebie samego. — Ja też nie całkiem w to wierzę — powiedział. — Wraca pan do Barcelony? Jak tutaj stoją pańskie sprawy? — Coś takiego — poruszył głową ze złością. — Widzę, że interesował się pan też moim życiorysem. Jego rozmówca podniósł lewą rękę, jakby wpadł na jakiś pomysł. Wyjął wizy- tówkę z grubego portfela pełnego kart kredytowych i coś na niej napisał. Oświetle- nie sklepu z manekinami spowodowało, że pierścienie zabłysły na jego palcach. Coy spojrzał przelotnie na wizytówkę, zanim schował ją do kieszeni: Nino Pa- lermo. Deadman's Chest Ltd. 42b Main Street. Gibraltar. Poniżej był dopisany numer telefonu hotelu w Madrycie. — Może będę mógł jakoś się panu odwdzięczyć — Palermo zrobił pauzę, odchrząknął, wypił kolejny łyk i nagle spojrzał na niego. — Chciałbym, żeby ktoś w pobliżu panny Soto... 92 Tego zdania też nie dokończył, pozostawiając rozmówcy możliwość właści- wego uzupełnienia. Coy przez chwilę stał bez ruchu, przyglądając mu się. Potem pochylił się do przodu, aż oparł dłonie na stole. — A pocałujże mnie pan w dupę! — Przepraszam? Palermo zamrugał z miną kogoś, kto spodziewał się czegoś zupełnie innego. Coy zaczął się podnosić i z dziwną przyjemnością dostrzegł, że ten drugi lekko odchylił się do tyłu na krześle. — To, co powiedziałem. W dupę! Całuj mnie pan albo gryź, w każdym ra- zie — w dupę. Wyjaśniłem? — teraz ręce oparte na stole zacisnęły się w pięści. — I wsadź pan tam sobie i karła, i całą „Dei Gloria". I ją też. Palermo nie spuszczał z niego wzroku. Zielone oko wydawało się bardziej uważne i zimne niż szare, bardziej rozszerzone; jakby pół ciała się bało, a drugie pół czuwało i kalkulowało. — Niech się pan dobrze zastanowi — powiedział i położył dłoń na rękawie Coya w geście, który miał go przekonać albo zatrzymać. Była to dłoń ozdobiona złotą monetą i Coy zareagował na ten dotyk naprężeniem mięśni przedramienia ze wstrętem. — Niech pan weźmie tę rękę — powiedział — bo inaczej urwę panu jaja. Rozdział 5. Południk zero Kiedy zostanie ustalony pierwszy południk, można umiejscowić wszystkie najważniejsze miejsca według ich długości i szerokości geograficznej. Mendoza y Rios, Traktat o nawigacji Spał przez całą noc i część poranka. Spał, jakby od tego zależało jego życie albo jakby chciał pozostać w pewnej odległości od życia najdłużej, jak to było możliwe. Nawet kiedy się obudził, uparcie nie chciał wracać do rzeczywistości. Przewracał się na łóżku, nakrywał sobie oczy, unikając odbicia jasnego prostoką- ta na ścianie. Kiedy już się rozbudził, popatrzył na ten prostokąt z rozpaczą: ślad światła był pozornie nieruchomy, a jego pozycja zmieniała się niemal niezauwa- żalnie, w miarę jak mijały minuty. Na pierwszy rzut oka wydawał się tak samo nieruchomy jak wszystkie inne rzeczy na stałym lądzie. Zanim Coy sobie przypo- mniał, że znajduje się w hotelowym pokoju, w odległości czterystu kilometrów od najbliższego wybrzeża, zrozumiał, czy raczej poczuł, że tego dnia też nie obudził się na statku, gdzie światło wpadające przez bulaje zawsze się porusza i delikat- nie kołysze, z boku na bok, w górę i w dół, podczas gdy spokojny warkot maszyn niesie się po blachach poszycia kadłuba, runrun, runrun, kołyszącego się ruchem wahadłowym pod naporem fali. Wziął szybki, nieprzyjemny prysznic — było po dziesiątej, z kranów w hotelu lała się już tylko zimna woda — i wyszedł na ulicę nieogolony, w dżinsach, czy- stej koszuli i kurtce zarzuconej na ramiona, żeby poszukać jakiegoś biura podróży i kupić bilet na pociąg do Barcelony. Po drodze wypił kawę, kupił gazetę, która wylądowała w koszu po szybkim przejrzeniu, a potem szwendał się po centrum miasta, bez wyraźnego celu, aż wreszcie usiadł na ławce na jednym z małych placyków starego Madrytu. Za ogrodzeniem, na terenie sąsiadującego z placem klasztoru, rosły stare drzewa, obok stały domy z balkonami pełnymi doniczek i obszernymi sieniami dla kota i portierki. Łagodne słońce sprzyjało przyjemnemu lenistwu. Wyciągnął przed siebie nogi i z kieszeni wyjął zniszczone tanie wyda- nie Statku śmierci B. Travena, które wreszcie kupił na pochyłości ulicy Moyano. 94 Przez chwilę starał się skupić na lekturze; ale właśnie w momencie, kiedy naiwny marynarz Pippip, siedząc na pomoście, wyobrażał sobie, jak „Tuscaloosa" płynie do domu po pełnym morzu, zamknął książkę i znów schował ją do kieszeni. Jego myśli były bardzo dalekie od czytanych stronic. Pełne były wstydu i poniżenia. Po chwili wstał i niespiesznie zaczął wracać w kierunku placu Santa Ana. Po- sępny wyraz twarzy jeszcze podkreślała niegolona od półtora dnia broda. Nagle poczuł kurcz w żołądku i przypomniał sobie, że przez ostatnią dobę nic nie jadł. Wszedł do baru, poprosił o porcję tortilli i piwo, i wrócił do hotelu po drugiej. Ekspres odjeżdżał za półtorej godziny, a do stacji Atocha było blisko. Mógł tam dojść na piechotę, a potem pojechać pociągiem na dworzec Chamartin. Spokojnie zabrał się więc do pakowania skromnego bagażu: książka Travena, jedna czysta koszula i druga brudna, którą włożył do plastikowej torby, trochę bielizny, swe- ter z niebieskiej wełny. Przybory toaletowe zawinął w stare spodnie koloru khaki i wszystko razem wsadził do płóciennej torby. Włożył tenisówki i schował stare morskie mokasyny. Każdy z tych ruchów wykonywał z metodyczną precyzją, któ- rą mógłby wykorzystać do wytyczania kursu, gdyby tylko w głowie miał pomysł na jakikolwiek cel przed sobą: skoncentrował się więc na niemyśleniu. Zszedł na dół, zapłacił i wyszedł na ulicę z torbą na ramieniu. Zatrzymał się, mrużąc oczy w słońcu stojącym pionowo nad placem, i pomasował z przykrością żołą- dek. Tortilla najwyraźniej mu zaszkodziła. Rozejrzał się w obie strony i ruszył przed siebie. Piękna podróż, pomyślał. Za sprawą jakiegoś sarkastycznego skoja- rzenia przyszły mu do głowy takty piosenki Noche de samba en Puerto Espana. Najpierw piosenka — mówił tekst — potem pijaństwo, a na koniec tylko płacz gitary. Nie zdając sobie z tego sprawy, wygwizdał pół zwrotki i nagle przerwał. Zapamiętaj, powiedział do siebie w myśli, żeby nigdy więcej tego nie gwizdać, przez całe swoje cholerne życie. Patrzył na ziemię, cień przed nim wyglądał, jak- by się trząsł ze śmiechu. Spośród wszystkich kretynów na świecie — a musi ich przecież być sporo — ona wybrała właśnie jego. Choć właściwie nie całkiem. Przecież to on sam stanął na jej drodze, najpierw w Barcelonie, a potem z własnej woli przyjechał do Madrytu. Nikt nie zmusza myszy, gdzieś przeczytał. Nikt nie zmusza durnego gryzonia, żeby włóczył się, udając ważniaka, w okolicach pu- łapek. Zwłaszcza jeśli się doskonale wie, że na tym świecie wiatr dużo częściej wieje od dziobu niż od rufy. Nie doszedł do rogu, kiedy właścicielka hotelu wybiegła za nim na ulice, wy- krzykując jego nazwisko: Panie Coy, panie Coy! Telefon do pana. — Szubrawcy! — powiedziała Tanger Soto. Była osobą opanowaną, i ledwo można było dostrzec drżenie jej głosu, nutę niepewności, którą starała się powstrzymać, wypowiadając właściwe słowa. Jesz- 95 cze była ubrana formalnie, w spódnicę i marynarkę, stała oparta o ścianę w salo- nie, ze skrzyżowanymi ramionami i głową nieco opuszczoną, i przyglądała się zwłokom Zasa. Coy minął na schodach dwóch umundurowanych policjantów; trzeci składał przybory do zbierania odcisków palców: jego czapka leżała na sto- le, a radiotelefon wiszący na pasku wydawał hałas odległych rozmów. Policjant poruszał się ostrożnie między porozrzucanymi rzeczami. Nie było to spustosze- nie: kilka pootwieranych szuflad, papiery i książki zrzucone na ziemię, skrzynka komputera rozkręcona, z kablami i drutami sterczącymi w powietrzu. — Wykorzystali czas, kiedy byłam w muzeum — mruknęła Tanger. Jej piego- wata skóra nabrała bladego, matowego odcienia, oczy miała suche i twarz nieru- chomą, palce wbijała w ramiona z taką siłą, że pobielały jej kostki. Nie odrywała wzroku od psa. Labrador leżał bokiem na dywanie, ze szklistymi oczami i otwar- tym pyskiem, z którego spływała nitka białej piany, powoli już schnąca. Według policji naruszyli zamek i zanim otworzyli szeroko drzwi, rzucili psu kawałek mię- sa z szybko działającą trucizną, prawdopodobnie etylenoglikolem. Ktokolwiek to był, dobrze wiedział, czego szuka i co znajdzie. Nie spowodowali zbędnych znisz- czeń, ograniczając się do kradzieży kilku dokumentów z szuflad, wszystkich dys- kietek i twardego dysku z komputera. Z pewnością dobrze przygotowali się do dzieła. Profesjonaliści. — Nie musieli tylko zabijać Zasa — powiedziała. — To nie był pies obronny. Z każdym się bawił. W ostatnich słowach pojawił się cień emocji, która natychmiast została opa- nowana. Policjant z przyborami skończył swoją pracę, włożył czapkę na głowę, zasalutował i odszedł, wspominając, że pracownicy z magistratu przyjadą po psa. Coy zamknął drzwi — zobaczył, że zamek jednak działa — ale kiedy spojrzał na Zasa, zaraz je otworzył, jakby zamykanie mieszkania z psimi zwłokami w środ- ku było czymś nie w porządku. Kobieta nadal stała nieruchomo, oparta o ścianę, kiedy przeszedł przez salon w stronę łazienki. Wrócił z dużym ręcznikiem i po- chylił się nad labradorem. Przez chwilę patrzył z czułością w martwe oczy psa, przypominając sobie jego ciepłe liźnięcia z poprzedniego dnia, merdający ogon w oczekiwaniu pieszczot, jego inteligentne i wierne spojrzenie. Odczuwał głębo- ki ból, litość i niewygodne, niemal dziecinne emocje, o których dorośli myślą, że już je zapomnieli. Miał wrażenie, że ze śmiercią Zasa stracił milczącego, no- wego przyjaciela, jednego z tych, których nie szukasz, ale sam jesteś przez nich znaleziony. Pomyślał, że tak ogromny smutek jest nie na miejscu: widział tego psa tylko parę razy, nic nie zrobił, żeby zyskać jego wierność i płakać nad je- go śmiercią. A jednak czuł niezwykłą przykrość, nieprzyjemne swędzenie oczu i nosa. Bezruch zwierzęcia, pustkę po nim i opuszczenie odczuwał jako własne. Pewnie powitał swoich morderców z wesołym merdaniem ogona, spodziewając się miłego słowa i pieszczoty. — Biedny Zaś — mruknął. 96 Dotknął palcami złotej głowy labradora w geście pożegnania i przykrył jego ciało ręcznikiem. Kiedy wstawał, zobaczył, że Tanger mu się przygląda. Nadal opierała się o ścianę, stojąc z założonymi ramionami, posępna i nieruchoma. — Umarł samotnie — powiedział Coy. — Wszyscy umieramy samotnie. Został przez całe popołudnie i cześć nocy. Najpierw siedział na kanapie, pa- trząc, jak pracownicy magistratu zabierają psa, a potem jak kobieta chodzi po mieszkaniu, starając się wszystko uporządkować. Poruszała się niemal bez słowa, układała papiery, ustawiała książki na półkach, zamykała szuflady, stanęła przed komputerem z rękami na biodrach i zamyślona, oceniała rozmiar strat. Nic, czego nie dałoby się odtworzyć, powiedziała w odpowiedzi na parę pytań, które zadał na początku. Potem zajmowała się domem, aż powrócił porządek. Na koniec uklękła w miejscu, gdzie leżał Zaś, żeby wyczyścić mokrą szmatką resztki białej piany, zaschniętej na dywanie. Wszystko to robiła z ponurym, konsekwentnym uporem, jakby praca pomagała jej kontrolować własne uczucia, opanować mrok widoczny na jej twarzy i grożący przelaniem się przez brzegi. Końcówki złotych włosów poruszały się przy brodzie, pozwalając dostrzec nos i policzki pokryte piegami, kiedy wreszcie podniosła się, żeby zobaczyć, czy wszystko wygląda jak należy. Wtedy podeszła do stołu, wzięła do ręki paczkę playersów i zapaliła jednego. — Wczoraj w nocy rozmawiałem z Nino Palermo — powiedział Coy. Wcale nie wydała się tym zaskoczona. Nie odezwała się. Stała przy stole z pa- pierosem w palcach uniesionej ręki, którą podtrzymywała za łokieć drugą dłonią. — Powiedział mi, że go oszukałaś — ciągnął. — I że mnie też chcesz oszukać. Spodziewał się przeprosin, wzgardy albo lekceważenia; jednak była tylko ci- sza. Dym z papierosa unosił się prosto do sufitu. Ani jednego kłębu. Żadnego poruszenia, cienia gestu. — Nie robisz tego dla muzeum — dodał, starannie odmierzając odległości między słowami — ale dla siebie samej. Przypomina, odkrył nagle, kobiety, które patrzą na ciebie z niektórych ob- razów spojrzeniem niewzruszonym, gotowym zasiać niepokój w sercu każdego mężczyzny, który na nie popatrzy. Z pewnością wiedzą rzeczy, których nie mó- wią, ale jeśli zatrzymasz się przed nimi na dość długo, odczujesz, co ukrywają za nieruchomymi źrenicami. Twardą, pełną mądrości arogancję. Starą jak świat jasność umysłu. Myśl, która pojawiła się przy pierwszej wizycie w tym domu, znów przyszła mu do głowy: są dziewczynki, które patrzą w ten sposób, choć czas, który przeżyły na ziemi, wcale tego nie tłumaczy — nie przeżyły dość, żeby się tego nauczyć. Penelopa musiała tak patrzeć na Odyseusza, kiedy pojawił się po dwudziestu latach i zażądał swojego łuku. 97 — Nie prosiłam, żebyś przyjeżdżał do Madrytu — powiedziała. — Ani żebyś komplikował moje i swoje życie w Barcelonie. Coy przyglądał się jej przez kilka sekund, jeszcze zamyślony, z otwartymi ustami, niezbyt inteligentnie. — To prawda — przyznał. — To ty chciałeś w to grać. Ja tylko ustaliłam reguły. Czy ci one odpowiadają, to już twoja sprawa. Wreszcie poruszyła ręką, w której trzymała papierosa, i żar zabłysł między palcami, kiedy podnosiła go do ust. Potem znów stała nieruchomo, a dym wzbijał się doskonale pionową cienką linią w górę. — Dlaczego mnie okłamałaś? — zapytał Coy. Tanger słabo westchnęła. Oddech był pełen znużenia. — Nie kłamałam — powiedziała. — Opowiedziałam ci wersję, którą uznałam za właściwą. Pamiętaj, ty tu jesteś intruzem, a przygoda jest moja. Nie możesz niczego ode mnie żądać. — Ci ludzie są niebezpieczni. Prosta linia dymu zamieniła się w delikatne spirale. Tanger zaśmiała się cicho, opanowana. — Nie trzeba specjalnej inteligencji, żeby to zauważyć, prawda? Śmiała się jeszcze przez chwilę, potem spojrzała na mokrą plamę na dywanie i śmiech się urwał. Ciemny błękit jej oczu stał się jeszcze bardziej pochmurny. — Co teraz zrobisz? — spytał. Nie odpowiedziała od razu. Odwróciła się, żeby zgasić papierosa w popiel- niczce. Zrobiła to starannie, nie rozgniatając go gwałtownie, raczej spokojnie, po- woli, aż żar wygasł. Wtedy wzruszyła ramionami. Nie patrzyła na Coya. — Dalej będę robić to samo. Szukać „Dei Gloria". Potem przeszła przez pokój powoli, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście wszyst- ko jest już na miejscu. Wyrównała grzbiet jednego z tintinów do pozostałych sto- jących na półce, potem poprawiła ramkę z fotografią, na którą Coy często patrzył: młodziutka blondynka pokryta piegami obok opalonego wojskowego w samej ko- szuli. Zachowuje się, stwierdził, jakby miała zimną wodę w żyłach. Nagle jednak zobaczył, jak staje, zatrzymuje powietrze w płucach, a potem je wypuszcza; było to bardziej parsknięcie furii niż jęk, podczas gdy uderzała w stół dłonią, moc- no i sucho, z nieoczekiwaną gwałtownością, która musiała ją samą zaskoczyć lub zbytnio zaboleć, bo znów stanęła nieruchomo, wstrzymując oddech i przyglądając się dłoni, jakby ta nie do niej należała. — Niech ich wszyscy diabli — powiedziała bardzo cicho. Panowała nad sobą, ale Coy widział, ile wysiłku ją to kosztuje. Mięśnie szczęk miała naprężone, usta zaciśnięte, gdy westchnęła głęboko przez nos, szukając, co jeszcze nie zostało uporządkowane, jakby nic się nie stało dziesięć sekund wcześniej. 98 — Co zabrali? — Nic, bez czego nie można się obyć — nadal rozglądała się wokół. — Urru- tię oddałam dziś rano do muzeum i mam dobre reprodukcje mapy sferycznej, na których można pracować. Współczesne mapy zostawili na miejscu, poza jedna., tą z notatkami zrobionymi ołówkiem na marginesie. Miałam też trochę danych na twardym dysku, ale one są nieistotne. Coy poruszył się, zakłopotany. Czułby się dużo swobodniej, gdyby spotkał się ze łzami, pełnym oburzenia lamentem, z czymś podobnym. W takich przypadkach mężczyzna wie, co robić. A przynajmniej myśli, że wie. Każdy odgrywa swoją rolę, jak w kinie. — Powinnaś o tym zapomnieć. Odwróciła się do niego najwolniej, jak to możliwe, jakby nagle stał się jednym z przedmiotów, których położenie w pokoju należało poprawić. — Słuchaj, Coy. Nie prosiłam cię, żebyś mieszał się do moich spraw. Nie prosiłam cię też o radę. Rozumiesz? Ona jest niebezpieczna, pomyślał nagle. Może nawet bardziej niebezpieczna od tych, którzy wywrócili jej mieszkanie do góry nogami i zabili psa. Bardziej niż melancholijny karzeł i łowca skarbów, husky. To wszystko się dzieje dlate- go, że ona jest niebezpieczna, i oni to wiedzą, a ona wie, że oni to wiedzą. Jest niebezpieczna nawet dla mnie. — Rozumiem. Pokiwał głową, trochę wymijająco i jakby zniechęcony. Ta kobieta posiadała niezwykłą łatwość sprawiania, że czuł się winny, i z tą samą łatwością przypomi- nała mu, że jego obecność w tym domu jest bezpodstawna. Nie robiła wrażenia usatysfakcjonowanej zwięzłą odpowiedzią Coya. Nadal patrzyła na niego jak bok- ser, który nie reaguje na gong ani ostrzeżenie sędziego. — Kiedy byłam mała, uwielbiałam filmy kowbojskie — powiedziała nieocze- kiwanie. Ton jej głosu był jak najdalszy od rozmarzenia, czy ciepła. Można by powie- dzieć, że raczej kpiła z samej siebie. Chociaż była śmiertelnie poważna. — Lubiłeś westerny, Coy? Spojrzał na nią, sam nie wiedząc, co odpowiedzieć. Musiałby mieć z pół mi- nuty na przejście w inne regiony, ale nie dała mu czasu na znalezienie odpowiedzi. Zresztą chyba wcale jej to nie obchodziło. — Kiedy je oglądałam — ciągnęła — zauważyłam, że są dwa rodzaje ko- biet: kiedy atakują Apacze, jedne zaczynają krzyczeć, a drugie chwytają strzelby i strzelaj ą przez okno. Nie było w jej głosie agresji, ale zdecydowanie, Coy jednak czuł w tym zdecy- dowaniu niezwykłą agresję. Zamilkła i wydawało się, że już nic więcej nie doda. Ale po chwili spojrzała na zdjęcie w ramce i przymknęła oczy. Teraz jej głos za- brzmiał nisko i chrapliwie. 99 — Ja wolałam być żołnierzem i mieć strzelbę. Coy dotknął czubka nosa. Potem podrapał się po karku i po kolei uczynił wszystkie charakterystyczne dla siebie gesty zakłopotania. Zastanawiam się, po- myślał, czy ta kobieta wyczuwa moje myśli, czy też sama wkłada mi je do głowy, a potem zręcznie je tasuje i wykłada na stół, jakby to była talia kart. — Ten Palermo — w końcu się odezwał — zaproponował mi pracę. Wstrzymał oddech. Wyjął z kieszeni wizytówkę z numerami telefonu do Gi- braltarczyka. Podniósł ją w dwóch palcach, lekko nią poruszając. Nie patrzyła na wizytówkę, ale na niego. W spojrzeniu było tyle skupienia, jakby chciała prze- wiercić na wylot jego mózg. — I co mu odpowiedziałeś? — Że się zastanowię. Przez moment się uśmiechała. Sekunda kalkulacji i dwie sekundy niedowie- rzania. — Kłamiesz — oświadczyła. — Gdyby tak było, nie siedziałbyś tutaj, gapiąc się na mnie — ton jej głosu stawał się łagodniejszy. — Nie należysz do takich. Coy odwrócił wzrok za okno, patrząc na dół, w dal. Nie należysz do takich. W jakimś zakurzonym zakątku pamięci Brutus pytał Popeye'a, czy jest człowie- kiem, czy myszą, a ten mu odpowiadał: Jestem marynarzem. Jakiś pociąg zbliżał się do dachu pokrywającego perony dworca i długimi skrętami śledził skompli- kowaną drogę w labiryncie torów i semaforów. Coy czuł żal ostry jak brzytwa. Nie masz najbledszego pojęcia o tych, do jakich należę. Spojrzał na zegarek na nadgarstku. Ekspres, na który wykupiony bilet drugiej klasy miał schowany w we- wnętrznej kieszeni kurtki, od dobrej chwili jechał już w kierunku Barcelony. A on znów jest w tym miejscu, jakby nic się nie zmieniło. Spojrzał na dywan, tam, gdzie leżał Zaś. A może jest w tym miejscu właśnie dlatego, że pewne rzeczy się zmieniły. Zresztą niech mnie licho, jeśli wiem, dlaczego tu jestem. Nagle poczuł dreszcz, który wstrząsnął nim od wewnątrz, i pewna myśl przemknęła mu przez głowę jak ciepły błysk — nagle zrozumiał, że jest w tym miejscu, bo pewnego dnia zechciał czegoś nauczyć tę kobietę, coś jej pokazać. Ta myśl poruszyła go tak bardzo, że wykwitła na jego twarzy, a kobieta spojrzała na niego pytająco, za- skoczona nagłą zmianą. Coy niemal się jąkał w swoim milczeniu. Pewnego dnia pokaże jej coś, o czym ona myśli, że to zna, ale nie zna wcale; coś, czego nie bę- dzie mogła kontrolować tak łatwo, jak panuje nad ruchami, słowami, sytuacjami, i — pozornie — nad nim samym. Ale na tę chwilę trzeba będzie jeszcze zaczekać. Dlatego stoi w tym miejscu i nie ma do roboty nic innego, jak czekać. I dlatego oboje wiedzą, że tym razem nie odejdzie. Dlatego jest w pułapce, i zjada kawa- łek sera do samego drutu. Trzask, prask! Człowiek czy mysz? Przynajmniej — pocieszał się — to nie boli. Być może na końcu, kiedy nadejdzie moja kolej, bę- dzie boleć. Ale jeszcze nie teraz. Wyprostował nogi, znów założył j e dna na drugą, oparł się wygodniej na sofie, z rękami opuszczonymi po bokach. Czuł wolne i sil- 100 ne bicie pulsu w pachwinach. Myślę, że właściwe określenie tego stanu to strach. Wiadomo, że przed tobą są podwodne skały, i to wszystko. Żegluj, patrz w morze, czuj na twarzy wiatr, a na ustach smak soli, ale nie pozwól się oszukać. Pamiętaj. Muszę coś powiedzieć, pomyślał. Cokolwiek, coś, co nie miałoby żadnego związku z moimi myślami. Coś, dzięki czemu będzie mogła znów wziąć ster w rę- ce, a raczej co pozwoli mu znów ją tam widzieć. Przecież to ona rządzi i do mojej wachty jeszcze daleko. Przedarł wizytówkę na dwie części i położył je na stole. Nie usłyszał żadnego komentarza. Sprawa zamknięta. — Nadal czegoś nie rozumiem — powiedział. — Jeśli tam nie ma skarbu, co może interesować Nino Palermo na statku zatopionym w 1767 roku? — Poszukiwacze wraków szukają nie tylko skarbów — Tanger podeszła bli- żej i usiadła na krześle naprzeciwko Coya, pochylając się do przodu, żeby jeszcze zmniejszyć dzielącą ich odległość. — Statek zatopiony dwa i pół wieku temu mo- że być bardzo interesujący, jeśli jest dobrze zachowany. Państwo płaci za jego wydobycie. Organizuje się wystawę objazdową. Na galeonach nie wszystko jest złotem. Ale bywają rzeczy, które są warte tyle co złoto. Przypomnij sobie ko- lekcję wschodniej ceramiki, która płynęła na pokładzie „San Diego". Jej wartość jest nieoszacowana — przerwała i przez chwilę milczała, z rozchylonymi warga- mi, po czym mówiła dalej. — Do tego jest coś jeszcze. Wyzwanie. Rozumiesz? Zatopiony statek to sekret, który fascynuje wielu. — Tak, Palermo mówił mi o tym. Mrok panujący tam w dole, powiedział. I cała reszta. Tanger pokiwała głową poważnie i uroczyście, jakby doskonale znała sens tych słów. A tymczasem to Coy bywał na zatopionych statkach, na statkach dry- fujących i na statkach na mieliźnie. On. Nie ona. — Z drugiej strony — ostrzegła Tanger — nikt nie wie, co było na pokładzie „Dei Gloria". Coy owi wyrwało się westchnienie. — Być może, mimo wszystko, jest tam skarb. Teraz ona wydała takie samo westchnienie, jak przed chwilą Coy, choć powód zapewne nie był ten sam. Uniosła brwi z tajemniczym wyrazem twarzy, jak ktoś pokazujący pakunek, który zawiera w środku niespodziankę. — Kto wie... Siedziała pochylona do przodu, blisko niego, jej piegowatą twarz rozświetlał wyraz wspólnictwa, właściwy rezolutnym chłopcom, dodając jej atrakcyjności czysto fizycznej, z ciała i żywych, młodych komórek, ze złotych odcieni i spo- kojnych kolorów, które zdecydowanie żądały bliskości, pieszczoty, dotyku skóry. W pachwinach Coya znów zaczęła pulsować krew, ale tym razem nie był to strach. Znów pojawił się ten oślepiający błysk. Znów ta sama pewność. Pozwolił więc, z pełną świadomością, ponieść się dryfowi, nie zważając na ból, czy wyrzuty su- 101 mienia. Na morzu wszystkie drogi są dalekie. A on przecież — i to była jego przewaga — nie ma załogi, której musiałby uszy zatykać woskiem, ani nikogo, kto by go przywiązał do masztu, żeby nie poddał się śpiewnym dźwiękom docho- dzącym spośród skał, ani bogów, którzy mogliby mu zbytnio przeszkodzić swoją karą, czy przysługami. W tej chwili — zrobił szybki bilans — był na dnie, zafa- scynowany i samotny. W tych warunkach ta kobieta była równie dobrym kursem jak każdy inny. Popołudnie dogasało i żółte światło, które najpierw oświetliło niskie chmury, a potem wpełzło na dworzec Atocha, pokrywając długimi poziomymi cieniami zagmatwany labirynt torów, teraz wypełniało pokój i obrysowywało profil Tanger i jej ciemną sylwetkę pochyloną nad stołem obok Coya, nad mapą morską numer 463A Morskiego Instytutu Hydrograficznego. — Wczoraj — przypomniał — ustaliliśmy szerokość geograficzną północną na 37°32'. To pozwala nam wykreślić w przybliżeniu prostą, bo wiemy, że „Dei Gloria" znajdowała się w chwili zatonięcia w którymś z punktów na tej wyobra- żonej linii, między Punta Calnegre i przylądkiem Tinoso, w odległości od jednej do trzech mil od wybrzeża. Może nieco więcej. Czyli głębokość może wynosić od trzydziestu do stu metrów. — W rzeczywistości jest mniejsza — zauważyła Tanger. Słuchała uważnie wyjaśnień Coya na temat mapy. Rozmawiali tak profesjo- nalnie, jakby znajdowali się w kabinie nawigacyjnej statku. Wyrysowali za po- mocą ołówka i liniałów linię poziomą, wychodzącą od wybrzeża mniej więcej półtorej mili powyżej Punta Calnegre i prowadzącą do przylądka Tinoso, poniżej obszernego łuku piasku, tworzącego zatokę Mazarrón. Głębokość, niewielka od strony zachodniej, rosła, w miarę jak linia zbliżała się do skalistego wybrzeża na wschodzie. — W każdym razie — zaznaczył Coy — jeśli statek leży bardzo głęboko, nie będziemy w stanie odnaleźć go przy środkach tak ograniczonych jak te, którymi dysponujemy. A tym bardziej dostać się do niego lub do tego, co z niego zostało. — Wczoraj ci mówiłam, że według moich obliczeń nie powinien leżeć głębiej niż na pięćdziesięciu metrach. Chłód i cisza, przypomniał sobie Coy. I zielony półmrok, o którym mówił Ni- no Palermo. Dokładnie pamiętał swoje pierwsze zejście na dużą głębokość dwa- dzieścia lat wcześniej, srebrne odbicie powierzchni wody, widzianej od spodu, niebieskawą toń, która powoli staje się zielona. Z czasem zatracają się barwy, wskazówka manometru na nadgarstku pokazuje stopniowy wzrost ciśnienia we- wnątrz i na zewnątrz płuc, słychać hałas własnego oddechu w piersiach i w bęben- 102 kach, przy każdym wdechu i wydechu przez reduktor. Chłód i cisza, naturalnie. I jeszcze strach. — Pięćdziesiąt to już zbyt głęboko — powiedział. — Trzeba nurkować ze sprzętem, jakiego nie mamy, albo szybko się zanurzać z długimi okresami de- kompresji — to niewygodne i niebezpieczne. Powiedzmy, że bezpieczna głębo- kość w naszym przypadku to czterdzieści metrów. I ani jeden więcej. Nadal pochylała się nad mapą, zamyślona. Zobaczył, że obgryza paznokieć kciuka. Jej wzrok biegł po oznaczeniach poziomic głębokości wzdłuż linii wy- kreślonej przez Coya ołówkiem, która znaczyła odległość prawie dwudziestu mil. Niektórym liczbom oznaczającym głębokość towarzyszyły litery: P, M, K... Dno piaszczyste, muliste, nieco kamieni. Zbyt dużo tu piasku i mułu, pomyślał. W cią- gu dwustu lat takie dno mogło pochłonąć bardzo wiele. — Myślę, że to wystarczy — powiedziała. — Czterdzieści to dość. Bardzo chciałbym wiedzieć, skąd bierze tę pewność, pomyślał. Jedyne, co w morzu jest pewne — Coy czasem myślał o morzu w rodzaju żeńskim, jak wielu marynarzy, nigdy jednak nie przypisywał mu kobiecych cech — to to, że nic nie jest pewne. Jeśli udało ci się wszystko dobrze zrobić, równo rozmieścić ładunek, wybrać właściwy kurs podczas burzy, obniżyć moc maszyn i nie płynąłeś na wiatr powyżej 9 w skali Beauforta przeciw falom, stary i humorzasty sukinsyn mógł nawet cię tolerować, jednak żadnemu wyzwaniu morze nigdy się nie poddawało. Jak szedłeś z nim na udry — zawsze zwyciężało. — Nie powinien leżeć głębiej — stwierdziła Tanger. Coy ze zdumieniem zauważył, że wyglądała, jakby już zapomniała o Zasie i najściu. Skupiona, przyglądała się skalom ze stopniami, minutami i sekunda- mi, które otaczały mapę; jeszcze raz wzbudziły jego podziw oznaki jej silnego charakteru. Słyszał, jak znów wyraża się precyzyjnie, bez popisów ani zbędnych omówień. Niech mnie diabli, jeśli to jest normalne, pomyślał. Żadna kobieta, ża- den mężczyzna ze wszystkich ludzi, jakich znam, nie potrafiliby tak panować nad sobą jak ona. Jest zagrożona, właśnie dostała złowieszcze ostrzeżenie, i nadal jest spokojna, maże ołówkiem po morskiej mapie. Albo to schizofreniczka, czy jak się to nazywa, albo wyjątkowa kobieta. W każdym razie jest jasne, że na wiele ją stać. Po tym wszystkim, co ją spotkało, zdolna jest operować cyrklem i ołów- kiem, z zimną krwią chirurga posługującego się skalpelem. A może powodem tego spokoju jest świadomość, że naprawdę to ona jest groźna. A Nino Palermo, melancholijny karzeł, berberyjski kierowca, sekretarka i ja sam jesteśmy tylko statystami albo ofiarami. Może. Starał się skupić na mapie. Kiedy została już określona szerokość geograficzna na równoleżniku znajdującym się na mapie, należało ustalić długość: punkt, gdzie właściwy równoleżnik przecina się z odpowiednim południkiem. Pozostawało sprawdzić, o który południk idzie. Tak jak równik stanowi równoleżnik zero, od którego oblicza się szerokość północną i południową, tak zgodnie z konwencją 103 południkiem powszechnie uznawanym za zerowy jest ten, który przechodzi przez Greenwich. Długość na mapach mierzy się też w stopniach, minutach i sekun- dach, czyli dziesiątych częściach minut, licząc 180 stopni na lewo od Greenwich dla długości zachodniej i 180 stopni na prawo dla długości wschodniej. Problem polega na tym, że nie zawsze Greenwich było uniwersalnym punktem odniesienia. — Długość wydaje się oczywista — powiedziała Tanger. — 4°51' wschod- niej. — Nie sądzę, żeby to było takie proste. W 1767 Hiszpanie nie uznawali Gre- enwich za południk zero... — Jasne, że nie. Najpierw był nim południk wyspy Hierro, a potem każdy kraj używał swojego. Greenwich został ogólnie uznany dopiero w roku 1884. Dlatego mapa Urrutii, wydana w 1751, ma cztery różne skale długości: Paryż, Teneryfę, Kadyks i Cartagenę. — Coś takiego! — Coy spojrzał na nią z szacunkiem. — Sporo o tym wiesz. Może więcej niż ja. — Przestudiowałam tę kwestię. To moja praca. Jeśli dobrze poszukasz, wszystko możesz znaleźć w książkach. Coy z powątpiewaniem pokiwał głową. Przez całe życie czytał książki o mo- rzu i nigdy nie znalazł w nich słowa o przerażonym krzyku morświna, który wy- skakuje z wody z bokiem wyrwanym szczękami orki. Ani o najkrótszej nocy w je- go życiu, ze świtem rozpoczynającym się zaraz po zmierzchu ponad czerwonym horyzontem za redą w Oulu, kilka mil od arktycznego koła polarnego. Ani o śpie- wie kroomenów, czarnych tragarzy, na dziobie statku podczas księżycowej nocy w Pointe-Noire w Kongo, kiedy wszystkie ładownie i pokład zapełniły się po- układanymi w sterty pniami okume i akaju. Ani o huku Morza Kantabryjskiego, kiedy nie widać różnicy między niebem, a wodą pośród szarych zasłon z piany, przy fali wysokiej na 14 metrów i wietrze o prędkości 80 węzłów, kiedy konte- nery przymocowane na pokładzie są najpierw miażdżone, jakby były z papieru, a potem zrywane i zmiatane za burtę; ludzie, którzy mają wachtę, trzymają się kurczowo urządzeń na mostku, przerażeni, a reszta w kajutach zatacza się między grodziami i wszyscy wymiotują jak świnie. To jest jak jazz, prawdę mówiąc: im- prowizacje Duke'a Ellingtona, saksofon tenorowy Johna Coltrane'a albo perkusja Elvina Jonesa. Tego też nie da się znaleźć w książkach. Tanger rozłożyła mapę w dużo mniejszej skali, ogólniejszą od poprzednich, i pokazywała na niej wyimaginowane linie pionowe. — Nie może chodzić o Paryż — powiedziała. — Ten południk przechodzi przez Baleary, a wtedy statek musiałby zatonąć w połowie drogi między Hiszpanią i Włochami. Teneryfa też nie, bo wtedy jeszcze byłby na pełnym Atlantyku. Na pierwszy rzut oka pozostaje więc Kadyks albo Cartagena... — To nie może być Cartagena — powiedział Coy. 104 To było jasne od razu. Gdyby „Dei Gloria" zatonęła pięć stopni na wschód od tego południka, byłaby o trzysta mil dalej, na pełnym morzu, na głębokości — zbliżył się do mapy — trzech tysięcy metrów. — Czyli w grę wchodzi jedynie Kadyks — stwierdziła. — Pomocnika nawi- gatora znaleziono nazajutrz w odległości sześciu mil na południe od Cartageny. Licząc długość geograficzną od Kadyksu, wszystko się zgadza. Odległość. Czas pościgu. Coy spojrzał na mapę, starając się ocenić dryf rozbitka w szalupie. Doliczył odległość, kierunek wiatru, możliwe prądy, znoszenie, i wreszcie skinął głową potakująco. Sześć mil to logiczna odległość. — W takim razie — wywnioskował — wiatr musiał wiać z południowego zachodu. — To możliwe. W swoim zeznaniu chłopiec powiedział, że o świcie zmienił się kierunek wiatru. Czy to normalne w tych okolicach? — Tak. Wiatry południowo-zachodnie, które w tych okolicach nazywamy le- beches, często pojawiają się wieczorami i czasem utrzymują się przez całą noc, tak jak było, według ciebie, podczas pościgu za „Dei Gloria". W zimie zazwyczaj wiatr wieje z południowego zachodu, a potem rano nadchodzi od lądu. Mistral albo wiatr zachodni mogły odkręcić go w kierunku południ owo- wschodnim. Patrzył na nią z ukosa. Znów obgryzała paznokieć kciuka, nie odrywając oczu od mapy. Coy upuścił ołówek na stół. Uśmiechała się. — Poza tym — powiedział — musimy odrzucić wszystko to, co niezgodne z twój ą hipotezą... Prawda? — Nie chodzi o moją hipotezę. To chyba oczywiste, że musieli obliczać dłu- gość względem południka Kadyksu. Popatrz. Rozłożyła z głośnym szelestem papieru jedną z reprodukcji map Urrutii, które przyniosła tego dnia z Muzeum Morskiego. Potem palcami o obgryzionych pa- znokciach wskazywała pionowy rysunek różnych południków, tłumacząc jedno- cześnie Coyowi, że Kadyks, a dokładnie obserwatorium astronomiczne w mieście, a potem San Fernando, wyznaczały podstawowy południk, którym Hiszpanie po- sługiwali się przez cały wiek XVIII i większą część XIX. Południka San Fernando zaczęto jednak używać dopiero w roku 1801; czyli w 1767 południkiem zero była linia łącząca bieguny i przechodząca przez obserwatorium Zamku Straży Mor- skiej w Kadyksie. — Wydaje się więc naturalne, że kapitan „Dei Gloria" używał południka prze- chodzącego przez Kadyks jako punktu odniesienia. W ten sposób wszystkie liczby zgadzają się, a zwłaszcza owe 4° 51', które nawigator podał jako ostatnią znaną po- zycję „Dei Gloria". Jeśli będziemy liczyć od Kadyksu na wschód, miejsce, gdzie zatonęli, będzie tutaj, widzisz? Na wschód od Punta Calnegre i na południe od Mazarrón. 105 Coy przyjrzał się mapie. Nie była to najgorsza okolica, względnie zaciszna, niezbyt odległa od wybrzeża. — Tak jest na Urrutii. A jak to wygląda na dzisiejszych mapach? — Tutaj nam się sprawy komplikują, ponieważ w czasie, kiedy Urrutia opra- cowywał swój Atlas morski, długość geograficzną wyznaczano z dużo mniejszą precyzją niż szerokość. Chronometr morski nie był jeszcze na tyle doskonały, by mierzyć ją dokładnie. Dlatego błędy w podanych długościach są znacznie więk- sze. Przylądek Palos, gdzie natychmiast dostrzegłeś błąd dwóch minut w podanej szerokości, znajduje się na długości 0°41,3' na zachód od południka Greenwich. Żeby obliczyć jego położenie względem południka Kadyksu na dzisiejszych ma- pach, należy odjąć tę liczbę od różnicy długości między Kadyksem i Greenwich. Zgadza się? Coy skinął głową z rozbawieniem i zaciekawieniem. Tanger nie tylko mia- ła całą lekcję doskonale wyuczoną, ale przeliczała stopnie i minuty ze swobodą marynarza. Nawet on nie byłby w stanie zapamiętać tych wszystkich danych. Zro- zumiał, że był jej bardziej potrzebny do kwestii praktycznych i żeby potwierdzić jej własne wyliczenia niż do czegokolwiek innego. Żeglowanie palcem po ma- pie na piątym piętrze budynku naprzeciwko dworca Atocha nie jest tym samym, co siedzenie na kiwającym się pokładzie jachtu na środku morza. Przyjrzał się obliczeniom, które robiła ołówkiem w zeszycie. — To nam daje — wyjaśniła Tanger — położenie Palos na długości 5°50' względem południka Kadyksu, na mapach dzisiejszych. Jednak na mapie Urru- tii jego szerokość jest oznaczona 5°34', widzisz? Mamy zatem margines błędu rzędu dwóch minut w szerokości geograficznej i rzędu szesnastu minut — w dłu- gości. Popatrz. Używałam tablic korekcyjnych według Zastosowań kartografii hi- storycznej Nestora Perony. Wykorzystując je wobec punktów wzdłuż całego wy- brzeża od Kadyksu do Palos, można określić ich aktualne położenie wobec Gre- enwich, wychodząc od ich pozycji na mapie Urrutii. Światło zmierzchu przeniosło się teraz na ściany i sufit pokoju, zasłaniając stół długimi smugami cieni. Tanger przerwała, żeby zapalić lampę, której światło odbiło się od bieli mapy. Potem skrzyżowała ramiona i przyglądała się siatce. — Jeśli wprowadzi się korekty, położenie „Dei Gloria" na „wschód od po- łudnika przebiegającego przez Kadyks, jakie podał nawigator, wynosiłoby na współczesnych mapach 1°21' na zachód od Greenwich. Oczywiście nie jest to określenie precyzyjne, ale margines błędu jest dość sensowny: prostokąt o szero- kości jednej i długości dwóch mil. I to jest nasz obszar poszukiwań. — Nie sądzisz, że zbyt mały? — Sam mówiłeś, że musieli ustalać swoją pozycję według obserwacji brzegu. Z tą samą mapą i z kompasem możemy go odnaleźć. — To nie jest takie proste. Ich kompas mógł wykazywać błąd, nie wiemy, czy w tamtych czasach nie było jakiegoś odchylenia magnetycznego; odczytanie 106 wskazań też mogło nie być dokładne. Wiele czynników może popsuć rachunki. Nie ma żadnej gwarancji, że ich obliczenia są zgodne z twoimi. — Ale trzeba spróbować, prawda? O to właśnie chodzi. Coy przyglądał się uważnie miejscu na mapie, starając się przełożyć je na mor- ską wodę. Będzie to obszar poszukiwań obejmujący sześć do dziesięciu kilome- trów kwadratowych; zadanie trudne, jeśli woda będzie wzburzona lub jeśli czas naniósł na wrak „Dei Gloria" zbyt wiele piasku, czy mułu. Przeszukanie takie- go obszaru zajmie im przynajmniej miesiąc. Użył cyrkla, żeby zmierzyć długość geograficzną względem Kadyksu na mapie Urrutii, i przeniósł ją na dzisiejszy plan 463A, żeby obliczyć długość Greenwich, po czym z powrotem przeniósł to na starą mapę. Przejrzał tabele korekcyjne zastosowane przez Tanger. Wszystko mieściło się w granicach błędu do przyjęcia. — Może i da się to zrobić — powiedział. Tanger przyglądała się uważnie wszystkim jego ruchom. Wzięła w rękę ołó- wek i narysowała prostokąt na mapie 463A. — Myślę, że „Dei Gloria" leży gdzieś na tym terenie. Na głębokości od dwu- dziestu do pięćdziesięciu metrów. — Jakie tam jest dno? Myślę, że już to sprawdziłaś. Uśmiechnęła się i rozwinęła plan numer 4631, zrobiony w jeszcze większej skali, odpowiadający zatoce Mazarrón, od Punta Calnegre do Punta Negra. Coy stwierdził, że to bardzo świeże wydanie, z poprawkami naniesionymi przez ma- rynarzy w tym samym roku. Dzięki dużej skali mapa była bardzo szczegółowa, a przy każdym oznaczeniu głębokości znajdował się również opis dna. Był to naj- dokładniejszy plan, jaki można było zdobyć. — Piaszczysty muł i trochę kamieni. Według informacji — dość czyste. Coy przeniósł cyrkiel na boczną skalę, jeszcze raz obliczając wielkość obsza- ru. Mila na dwie, na wprost Punta Negra i Cueva de los Lobos. Sektor ten znajdu- je się między 1°19,5' i 1°21,5' długości zachodniej i między 37°31,5' i 37°32,5' szerokości północnej. Z przyjemnością przyglądał się wybrzeżu w kolorze ochry z niebieskimi pasmami, coraz jaśniejszymi na sondach w miarę oddalania się od brzegu. Porównał rysunek z własnymi wspomnieniami, umieszczając wzniesie- nia punktów odniesienia na lądzie, na poziomicach gęstniejących na szczytach wzgórz Yiboras, Pajaros i na Morro Blanco. — Wszystko jest bardzo względne — powiedział po chwili. — Nie będziemy niczego pewni, dopóki nie wypłyniemy na morze i nie za- czniemy ustalać pozycji według map i namiarów lądu. Nie ma sensu tutaj określać obszaru poszukiwań. Na razie, mamy tylko prostokąt wyrysowany na papierze. — Ile czasu zabrałoby nam przesondowanie tego terenu? — Nam?! — Jasne — zrobiła staranną przerwę. — Tobie i mnie. Znów ty i ja. Coy uśmiechnął się słabo. Pokiwał głową. 107 — Będzie nam potrzebny ktoś jeszcze — powiedział. — Potrzebujemy Pilota. — Twojego przyjaciela. — Właśnie. I więcej wody spłynęło z jego podkoszulków, niż ja przepłynąłem przez całe życie. Poprosiła, żeby jej o nim opowiedział, Coy zrobił to pobieżnie, z cieniem uśmiechu na ustach. Krótko wspomniał o swojej młodości, o Cmentarzysku Bez- imiennych Statków, o pierwszym papierosie i marynarzu, opalonym i chudym, którego włosy przedwcześnie posiwiały, o nurkowaniu w poszukiwaniu amfor, 0 wypływaniu na ryby o świcie i wieczornym poszukiwaniu kalmarów, wycho- dzących na noc na ląd na Punta de la Podadera. I o Pilocie, jego bukłaku z winem 1 czarnym tytoniu, i jego łodzi kołyszącej się na falach. A może nie powiedział tego wszystkiego, tylko wydawało mu się, że to zrobił, a jedynie ograniczył się do opowiedzenia pokrótce kilku niezwiązanych ze sobą zdarzeń, a jego wspomnienia były resztą, tym, co wywołało cień uśmiechu. Tanger, która mu się przyglądała, uważając na każdą minę i słowo, zrozumiała, co to imię znaczy dla Coya. — Mówiłeś, że ma jacht. — Nazywa się „Carpanta": to żaglowiec długości czternastu metrów, z kok- pitem w środku i z pokładem na rufie; ma silnik o mocy sześćdziesięciu koni i kompresor do ładowania butli. — Wynająłby go? — Czasem to robi. Z czegoś musi żyć. — Pytam, czy wynająłby go nam, tobie i mnie. — Pewnie. Gdybym go poprosił, nawet zatopiłby go dla mnie — zastanowił się chwilę. — No, może by i nie zatopił, ale wszystko inne — z pewnością. — Mam nadzieję, że nie policzy nam bardzo drogo — robiła wrażenie zanie- pokojonej. — W pierwszej fazie środki będą dość skromne. Moje oszczędności. — Załatwimy to — uspokoił ją Coy. — W każdym razie, jeśli wrak znajduje się na takiej głębokości, jak mówisz, sprzęt poszukiwawczy będzie minimalny. Może wystarczy sonda rybacka i boja holownicza: robi się jaz deski i pięćdzie- sięciu metrów liny. — Doskonale. Nie zapytała, czyjego przyjaciel jest godny zaufania. Ograniczyła się do pa- trzenia na niego tak, jakby jego słowo stanowiło gwarancję. — Poza tym — powiedział Coy — Pilot był zawodowym nurkiem. Jeśli za- pewnisz mu zapłatę, która pokryje koszty i jakąś rozsądną część zysków — o ile będą zyski — możemy na niego liczyć. — Oczywiście, że tyle gwarantuję. Co do ciebie... Spojrzał jej w oczy, oczekując ciągu dalszego, ale zamilkła, wytrzymując jego wzrok. Tam, wewnątrz, też jest iskra uśmiechu, pomyślał. Ona też się uśmiecha, pewnie dlatego, że ma już dwóch marynarzy, łódź i prostokąt o wymiarach mila na dwie, wyrysowany ołówkiem na mapie morskiej. A może... 108 — O mnie jeszcze porozmawiamy — powiedział Coy. — Na razie pokrywasz moje koszty, zgoda? Nadal stała bez ruchu, patrząc na niego z tym samym wyrazem i z tym samym niebieskim światełkiem tańczącym w głębi oczu. To tylko gra światła, pomyślał. Może refleks zachodu, a może odbicie zapalonej lampy. — Jasne — powiedziała. Postanowił zostać na noc i zrobił to, zanim którekolwiek powiedziało na ten temat zbyt wiele. Pracowali do późna, w końcu ona wyciągnęła łokcie do tyłu i zaczęła obracać głowę, jakby ją bolała szyja. Uśmiechnęła się słabo do Coya, zmęczona i odległa, jakby to wszystko, co leżało na stole w stożku światła, mapy morskie, notatki, obliczenia — nagle przestało ją interesować. Powiedziała: je- stem zmęczona, dłużej nie mogę. Wstała, rozglądając się wokół ze zdziwieniem, jakby zapomniała, gdzie jest; jej oczy znieruchomiały i ściemniały nagle, kie- dy zatrzymała wzrok na miejscu, gdzie leżały zwłoki Zasa. Wtedy jakby sobie przypomniała i nagle, jak ktoś, kto uchyla drzwi przez roztargnienie, Coy zauwa- żył, jak się zakołysała, a przez jej ciało przebiegł dreszcz, jakby od okna wpadło zimne powietrze: oparła dłoń na rogu stołu, bezradnym spojrzeniem błądząc po pokoju, jakby szukała ratunku; jednak zanim dotarła do Coya, odzyskała dawny wygląd. Znów była całkowicie opanowana, a on już miał otwarte usta, żeby zasu- gerować: Mogę zostać, jeśli chcesz, czy: będzie lepiej, żebyś nie zostawała sama dziś w nocy, albo coś podobnego. Został tak, z otwartymi ustami, bo w tej chwi- li ona wzruszyła ramionami, patrząc na niego prawie pytająco. Nie odzywał się jeszcze przez chwilę, a ona powtórzyła ruch, przemyślany sposób wzruszenia ra- mionami, który wydawał się zarezerwowany dla pytań, na które odpowiedź była jej obojętna. Potem on powiedział: Może powinienem zostać, ona odpowiedziała: Tak, pewnie — cicho i z tym samym chłodem co zwykle, pokiwała głową, jakby uznała sugestię za właściwą, poszła do sypialni i wróciła z wojskowym śpiworem: autentycznym śpiworem używanym w armii, w kolorze zielonym, który rozłoży- ła na kanapie, kładąc pod nim Jasiek zamiast poduszki. Potem szybko wyjaśniła, gdzie jest łazienka, a gdzie ręczniki, odeszła do sypialni i zamknęła drzwi. Na dole, w oddali, w ciemności rozciągającej się po drugiej stronie stacji, wy- dłużone światła pociągów poruszały się pozornie powoli. Coy podszedł do okna i stał tam nieruchomo, patrząc na poświatę nad odległymi dzielnicami, na ulicz- ne światła poniżej jego stóp, nieliczne reflektory samochodów przejeżdżających pustą aleją. Reklama stacji benzynowej świeciła, nie zobaczył tam jednak nikogo poza sprzedawcą, który właśnie wyszedł ze swojej budki, żeby obsłużyć jakiegoś kierowcę. Ani melancholijnego karła, ani poszukiwacza skarbów nie było w za- sięgu wzroku. 109 Tanger zostawiła włączoną muzykę. Była to bardzo wolna i smutna melodia, której Coy nigdy przedtem nie słyszał. Podszedł do wieży i obejrzał okładkę pły- ty: Apres lapluie. Nie znał tego E. Satiego — może to jakiś kumpel Justyny — ale tytuł wydał mu się właściwy. Muzyka przywodziła na myśl wilgotny pokład na nieruchomym statku pośród szarego, spokojnego morza, kiedy na wodzie są jeszcze widoczne koncentryczne kręgi po ostatnich kroplach deszczu, drobne fa- lowanie przypominające dotyk meduzy na powierzchni albo drobniutkie fale ra- daru, spokój kogoś, kto patrzy na to wszystko z rękoma opartymi na mokrym relingu, podczas gdy ciemne chmury, skłębione i niskie, oddalają się ponad linią horyzontu. Poczuł nostalgię, kiedy podniósł wzrok, daremnie szukając choćby jednej gwiazdy. Odblask miasta przyćmiewał niebo. Przysłonił ręką oczy od dołu i kiedy wzrok się przyzwyczaił, udało mu się dostrzec kilka gwiazd, słabych świetlistych punkcików w oddali. Nad miastami gwiazdy — jeśli w ogóle dawało się je do- strzec — zawsze wydawały się przyduszone, zupełnie inne, pozbawione blasku i znaczenia. Nad morzem były jednak niezbędnymi punktami odniesienia, wyzna- czały drogę, stanowiły towarzystwo. Coy spędzał długie godziny wachty na peł- nym morzu, oparty łokciami o reling na skrzydle mostku, przyglądając się, jak na wiosnę znika Syriusz i siedem Plejad na wieczornym zachodnim niebie, a potem pojawiają się w lecie po drugiej stronie nocy, o poranku na wschodzie. Gwiazdom zawdzięczał życie — w pewnym krótkim i intensywnym etapie młodości pomo- gły mu umknąć więzienia w Hajfie. W pewien ponury sierpniowy poranek, kiedy mieli wpłynąć na wody libańskie na pokładzie „Otago", niewielkiego drobnicow- ca pływającego bez świateł z Larnaki do Sajdy i drwiącego z izraelskiej bloka- dy, zanim jeszcze pojawiła się latarnia Ziri — błysk co trzy sekundy, widoczny z odległości sześciu mil — Coy, oczekując pojawienia się Kastora i Polluksa nad wschodnim horyzontem, dostrzegł łódź patrolową czającą się pod osłoną czar- nej linii przy wybrzeżu, ku któremu się kierowali. Statek o wyporności 3 tysięcy ton, zarejestrowany w Monrovii na hiszpańskiego armatora, z norweskim kapi- tanem i załogą grecko-hiszpańską, oficjalnie przewożący sól między Torrevieja, Triestem i Pireusem, przez chwilę stał nieruchomo, aż kapitan Raufoss, z nok- towizorem przy twarzy i klnąc po wikingowsku między zębami, potwierdził, że istotnie widzi łódź patrolową. Potem zawrócił powoli, ster na prawą burtę, pół naprzód i ani jednego zapalonego papierosa na pokładzie, i zaczął dyskretnie od- dalać się w ciemność — anonimowe echo na izraelskim radarze, płynące z powro- tem w kierunku przylądka Greco. Przenikliwość wzroku Coya, wówczas młodego drugiego oficera ze świeżym atramentem na dyplomie, została nagrodzona przez Raufossa butelką słodowej whisky Balvenie i klepnięciem w plecy, które czuł jeszcze przez tydzień. Sigur Raufoss był jego pierwszym kapitanem, kiedy został oficerem: szeroki, rudy, o krwistej twarzy, świetny marynarz. Jak znakomita więk- szość jego rodaków nie miał w sobie arogancji kapitanów angielskich i przewyż- 110 szał ich kompetencjami zawodowymi. Nie dowierzał nawigatorom, którym wło- sów nie przyprószyła siwizna, był gotów przepłynąć swoim statkiem przez ucho igielne, nigdy nie był trzeźwy w porcie ani pijany na wodzie. Coy pływał z nim trzysta siedem dni po Morzu Śródziemnym, a potem zmienił statek dokładnie na czas, zanim kapitanowi Raufossowi skończył się fart. Kiedy wiózł luźny złom na pokładzie „Otago" z Walencji do Marsylii, podczas zimowego mistrala o sile 10 stopni, ładunek przesunął się na jedną burtę w Zatoce Lwiej. Statek przewrócił się na bok i poszedł prosto na dno z piętnastoma osobami załogi, nie pozostawiając po sobie śladu, poza radiowym wezwaniem pomocy odebranym przez radiostację Mont Saint-Loup na kanale 16 VHF: „Otago" na 42°25'N i 3°53,5'E. Płyniemy w dużym przechyle. Mayday, mayday. Na powierzchni nie pozostał ani kawałek statku, ani kamizelka ratunkowa, ani boja. Nic. Tylko cisza i nieporuszone morze, ukrywające swoje sekrety od wieków. Spojrzał na zegarek: nie było jeszcze północy. Drzwi do pokoju Tanger były zamknięte, a muzyka skończyła się. Poczuł ciszę, która przychodzi po deszczu. Zrobił dwa kroki przez pokój bez wyraźnego kierunku, patrząc na tomy przygód Tintina na półce, ustawione w szeregu książki, na pocztówkę z Antwerpii, srebrny puchar, zdjęcie w ramce. Już w innym miejscu wspomnieliśmy, że nie był osobą szczególnie błyskotliwą i że dobrze o tym wiedział; na dodatek miał pełną świa- domość swojego stanu ducha względem Tanger Soto. Zachował jednak osobliwe poczucie humoru, łatwość wyśmiewania siebie samego i swoich niezręczności — śródziemnomorski fatalizm, który pozwalał mu wyciągać drzazgi, żeby w ich pło- mieniu się ogrzać. Ta świadomość, czy pewność, sprawiała, że w danej sytuacji czuł się mniej idiotycznie, niż ktokolwiek inny czułby się w jego położeniu. Po- za tym przyzwyczajenie, by obserwować radar w poszukiwaniu sygnałów, które trzeba zinterpretować, rozwinęło w nim pewien rodzaj instynktu, czy też taktycz- nej intuicji. W tym kontekście znaki widoczne w tym mieszkaniu wydawały mu się pełne znaczenia. Były to, stwierdził, ślady ukazujące życiorys pozornie pro- stolinijny, solidny, pozbawiony pęknięć. A jednak niektóre z tych przedmiotów — lub słabości ich właścicielki, przez te przedmioty unaoczniane — tak jak ukazuje się nam tylko widoczna część góry lodowej, mogły rozczulić. W przeciwieństwie do sposobu zachowania, słów i manewrów, które stosowała, żeby osiągnąć swo- je cele, w tych drobnych znakach rozsianych po domu, w ich fałszywym braku znaczenia, we wszystkich zdarzeniach, których Coy był świadkiem, podmiotem lub ofiarą, był oczywisty brak wyrachowania. Znaki te nie zostały wystawione na pokaz w sposób przemyślany. Były częścią prawdziwego życia, miały wie- le wspólnego z konkretną przeszłością, były wspomnieniami, podtrzymującymi 111 nie wprost całą resztę — machinacje i pozory: dziewczynka, wojskowy, marze- nia i wspomnienia. W ramce jasnowłosa dziewczynka uśmiechała się wsparta na opiekuńczym ramieniu opalonego mężczyzny w białej koszuli; uśmiech ten był w sposób oczywisty pokrewny uśmiechom, które Coy u niej poznał, nawet tym niebezpiecznym, jednak ukazywał margines świeżości, który sprawiał, że był zu- pełnie inny. Było w nim coś świetlistego, promiennego, życie pełne nieodkrytych możliwości, dróg, którymi można podążyć, szczęścia możliwego i nawet praw- dopodobnego. Tak jakby na tym zdjęciu uśmiechała się po raz pierwszy, tak jak pierwszy człowiek obudził się pierwszego dnia i ujrzał wokół siebie świat świe- żo stworzony, kiedy wszystko jest do przeżycia, możesz startować z południka zero w świat bez telefonów komórkowych, bez czarnych plam ropy z rozbitych tankowców, bez wirusa HIV, bez japońskich turystów i bez policji. Właściwie o to przecież chodzi. Ja też kiedyś tak się uśmiechałem, pomyślał. Te skromne przedmioty rozsiane po domu, obtłuczony puchar, zdjęcie piegowatej dziewczynki, to były wyrzucone na brzeg szczątki tamtego uśmiechu. Odkrycie to sprawiło, że coś wewnątrz niego zaczęło się sączyć, jakby muzyka, której już nie było słychać, powoli wślizgiwała się do środka i zwilżała jego serce. Poczuł się nagle bezbronny, jakby to on, a nie Tanger uśmiechał się na zdjęciu z mężczyzną w białej koszuli. Nikt nikogo nie może chronić przez całe życie. Rozpoznał sie- bie na tej fotografii i poczuł się sierotą, solidarnym, melancholijnym i wściekłym. Najpierw było to poczucie osobistej rozpaczy, skrajnej samotności, które wezbra- ło z piersi do gardła i oczu; potem wściekłość, czysta i intensywna. Spojrzał na miejsce, gdzie leżał Zaś, potem jego wzrok natknął się na wizytówkę Nina Paler- mo, przedartą na pół i leżącą na stole. Przez dobrą chwilę stał bez ruchu. Potem znów spojrzał na zegarek, połączył przedarte części i wziął do ręki telefon. Wy- kręcił numer bez pośpiechu i po chwili usłyszał głos poszukiwacza zatopionych statków. Siedział w barze w swoim hotelu i oczywiście byłoby mu bardzo miło spotkać się z Coyem za piętnaście minut. Umundurowany portier podejrzliwie przyjrzał się białym tenisówkom i znisz- czonym dżinsom pod marynarską kurtką, kiedy przechodził przez podwójne szklane drzwi prowadzące do holu hotelu Pałace. Coy nigdy tam nie był; wszedł po schodach, przeszedł po dywanach i marmurowej posadzce, i zatrzymał się na chwilę, niezdecydowany. Na prawo leżał wielki stary dywan, a na lewo były drzwi do baru. Poszedł na wprost, do leżącej pośrodku rotundy i znów się zatrzymał, po- śród kolumn otaczających te przestrzeń. W głębi niewidoczny pianista grał Cam- balache, lecz melodię tłumił dyskretny szmer rozmów. Mimo późnej pory niemal wszystkie stoliki i kanapy były zajęte: ludzie dobrze ubrani, marynarki, krawaty, 112 panie w biżuterii, atrakcyjne kobiety, nienaganni kelnerzy poruszający się bez- głośnie. W jednym z wózków butelki szampana mroziły się w lodzie. Wszystko bardzo elegancko i poprawnie, ocenił. Jak na filmie. Zrobił kilka kroków przez rotundę, nie zwrócił uwagi na kelnera, który pytał, czy życzy sobie wolny stolik, i ustalił kurs na Nino Palermo, którego profil do- strzegł właśnie na kanapie pod wielkim, świetlistym pająkiem, zwisającym w cen- trum przeszklonej kopuły. Palermo był w towarzystwie tej samej sekretarki co w Barcelonie, teraz ubranej na ciemno — krótka spódnica, nogi widoczne do po- łowy uda, skromnie złączone kolana, pochylone ukośnie na bok, buty na wysokim obcasie. Podręcznik doskonałej sekretarki na spotkaniu z szefem, rozdział: ubiór, strona piąta. Siedziała między Palermo, a dwoma typami o nordyckim wyglądzie. Poszukiwacz skarbów zauważył Coya, kiedy ten był już bardzo blisko. Wtedy wstał, zapinając dwurzędową marynarkę. Kitkę miał związaną czarną tasiemką. Był w garniturze koloru marengo, z jedwabnym krawatem na bladoniebieskiej koszuli; czarne buty, złote łańcuchy i zegarek błyszczały dużo bardziej niż jego uśmiech. Błysnął również pierścień ze starą monetą, kiedy podał rękę, żeby uści- snąć dłoń Coya. Lecz ten zignorował wyciągniętą dłoń. — Gratuluję. Wreszcie nabrał pan rozsądku — rzekł Palermo. Przyjazny ton zlodowaciał w ustach w połowie zdania, kiedy jego ręka zawisła w próżni. Przez chwilę patrzył na nią, zdziwiony, że ciągle widzi ją w tym miejscu i pustą, potem cofnął ją powoli, zbity z tropu, wpatrując się pytająco dwukoloro- wymi oczami w nowo przybyłego. — Posunął się pan za daleko — powiedział Coy. Zmieszana mina Palermo nagle stała się arogancka. — Nadal jest pan z nią? — zapytał zimno. — To nie pańska sprawa. Palermo wyglądał, jakby się zastanawiał. Spojrzał z ukosa na mężczyzn cze- kających na niego na kanapie. — Wczoraj mówił pan, że jest, prawda? Poza tym wszystkim... I kiedy roz- mawialiśmy przed chwilą... Na Boga... A ja myślałem, że chce pan ze mną pracować. Coy zatrzymał powietrze w płucach. Palermo był od niego o przeszło głowę wyższy i Coy musiał patrzeć na niego w górę; szerokie dłonie zwisały mu groźnie po obu stronach tułowia. Zakołysał się na czubkach stóp. — Posunął się pan za daleko — powtórzył. Źrenica na zielonym tle była bardziej rozszerzona niż ta, która była na tę- czówce szarej, ale obie przypominały gęsty lód. Palermo znów spojrzał z ukosa na swoje towarzystwo. Teraz zmarszczył usta z pogardą. — Nie sądziłem, że przyjdzie pan, żeby mi przeszkadzać — powiedział. — Pan... Jest pan błaznem. Zachowuje się pan jak błazen. 113 Coy dwa razy powoli skinął głową. Ręce oddzieliły się od tułowia, czuł żołą- dek i wszystkie mięśnie ramion i rąk napięte jak żyłka wędki, z której zwisa duża ryba. Palermo odwrócił się, jakby chciał skończyć rozmowę. — Widzę — powiedział — że ta dziwka zupełnie pana omamiła. Przy ostatnim słowie zrobił gest, jakby chciał wrócić na kanapę; nie zrobił jednak nic więcej, bo Coy błyskawicznie policzył swoje siły — wiedział, że prze- ciwnik jest wyższy, nie jest słabeuszem i nie jest sam, i że lepiej człowieka ude- rzyć, kiedy jeszcze mówi, bo wtedy ma słabszy refleks. Zakołysał się raz na czub- kach stóp, w myśli połknął puszkę szpinaku, na twarzy ułożył szybki uśmiech, żeby wzbudzić zaufanie Palermo i w tej samej chwili zaserwował mu cios kola- nem w jądra tak brutalny, że w sekundę później, kiedy przeciwnik zginał się bez tchu z twarzą zniekształconą bólem, bez specjalnego trudu trafił go drugim cio- sem, tym razem głową w nos, który zachrzęścił pod jego czołem, tak jakby ktoś łamał mebel. Nauczył się tej sztuczki z choreograficzną precyzją podczas bójki w portowej dzielnicy Hamburga. Trzeci ruch — w nieprawdopodobnym przypad- ku, gdyby przeciwnik jeszcze mógł się ruszać — polegał na kolejnym kopniaku kolanem, tym razem w twarz — to na deser, z siłą, która wystarczyłaby dla nie- go, jego krewnych i znajomych. Ale stwierdził, że nie było to potrzebne: Palermo padł na kolana, biały i bezwładny jak worek ziemniaków, z twarzą opartą o udo Coya, brudząc mu dżinsy przeraźliwie czerwoną krwią, sączącą się z nosa. Potem w ciągu pięciu sekund wszystko diabelnie się zapętliło. Sekretarka za- częła krzyczeć, rzucając się na oparcie kanapy, i całkowicie straciła fason, prze- bierając w powietrzu nogami tak, że pokazywała majtki, które były czarne. Dwaj cudzoziemcy, najpierw zdziwieni, podnieśli się, by iść z pomocą leżącemu. Coy zauważył kątem oka, że wszyscy kelnerzy i część gości rzuca się na niego, a po- tem liczne silne dłonie potrząsały nim, unosząc w powietrzu i ciągnąc w kierun- ku drzwi, jakby zaraz miał zostać zlinczowany pod oburzonym lub osłupiałym spojrzeniem pracowników i klientów. Szklane drzwi otwarły się, ktoś krzyknął, że trzeba zawołać policję, i w tym momencie Coy zobaczył kolejno oświetloną fasadę Kortezów, zielone światełka taksówek stojących przed wejściem do hote- lu i melancholijnego karła, który kompletnie zaskoczony przyglądał mu się spod sąsiednich świateł. Nie zobaczył nic więcej, bo ktoś złapał go za głowę, tylko do- strzegł jeszcze twarde rysy twarzy berberyjskiego kierowcy — wyglądało na to, że wszyscy znajomi są tej nocy w okolicach hotelu Pałace — a potem poczuł wście- kłe szarpnięcie za włosy, które odrzuciło mu głowę do tyłu, i jeden, dwa, trzy, cztery profesjonalne ciosy w splot słoneczny, które zatrzymały mu oddech. Wte- dy upadł na ziemię, czując pustkę w płucach i chwytając powietrze, jak ryba wy- ciągnięta z wody. PNP — Prawo Nieobecnego Powietrza, albo nigdy cię nie ma, kiedy jesteś potrzebne. Usłyszał jeszcze syrenę samochodu policyjnego i pomy- ślał: odwaliłeś kawał dobrej roboty, wilku morski. Dostaniesz za ten dzień jakieś sześć lat, a dziewczyna będzie nurkować sama. Po chwili, po wielu bezowocnych 114 próbach, wreszcie udało mu się złapać oddech, choć powietrze, które wreszcie się znalazło, sprawiało mu ogromny ból, kiedy wpadało i wydostawało się z płuc. Wydawało mu się, że dolne żebra poruszają się samodzielnie, i pomyślał, że pew- nie któreś jest złamane. Cholerny świat. Ciągle leżał na ziemi, twarzą do dołu, ktoś założył mu na przeguby dłoni kajdanki, które wydały dźwięk klik-klik na je- go plecach. Pocieszała go tylko myśl, że Nino Palermo będzie wspominał Tanger Soto, jego i biednego Zasa za każdym razem, kiedy spojrzy w lustro przez kilka następnych dni. Potem nagle został podniesiony i niebieskie migoczące światło uderzyło go w twarz. Bardzo mu brakowało Galisyjczyka Neiry i Torpedowca Tucumana, i całej reszty Załogi Sandersa. Ale to były inne czasy i inne porty. Rozdział 6. O rycerzach i giermkach Istnieje dużo rozmaitych zagadek dotyczących wyspy, której pewni mieszkańcy zawsze mówią prawdę, a inni zawsze kłamią R. Smullyan, Jaki jest tytuł tej książki Cyganka odeszła po ostatniej próbie namowy i Coy pomyślał, że może warto było pozwolić jej, by wyczytała mu z ręki przyszłość. Była kobietą w średnim wie- ku, o ciemnej twarzy pooranej niezliczonymi zmarszczkami, włosy spięła dużym srebrnym grzebieniem. Rozłożysta, z szerokim tyłkiem, poruszała kołem spódni- cy z wdziękiem, kiedy stawała, oferując podróżnym pęczki rozmarynu, lub szła, kołysząc się, w stronę osłoniętej palmami alei biegnącej za Zamkiem Świętej Ka- tarzyny w Kadyksie. Zanim odeszła, odprawiona przez Coya, który nie chciał ani rozmarynu za parę groszy, ani przepowiedni świetnej przyszłości, wymamrotała przekleństwo — pół żartem, pół serio — które teraz nurtowało go: wjednąpodróż pojedziesz za darmo. Nie był przesądnym marynarzem — w czasach Meteosaru i GPS niewielu ludzi w jego zawodzie zachowało przesądy — miał jednak parę obaw, które biorą się z życia na morzu. Być może dlatego, kiedy Cyganka zniknęła pośród palm alei Duąue de Najera, z niepokojem przyjrzał się swojej lewej dłoni i ukradkiem spojrzał na Tanger, siedzącą przy tym samym stoliku, pochłonię- tą rozmową z Luciem Gamboą, dyrektorem obserwatorium San Fernando, gdzie cała trójka spędziła sporą część tego dnia. Gamboą był komandorem Marynarki Wojennej, ale miał na sobie cywilne ubranie — koszulę w kratkę, spodnie khaki i szmaciane espadryle, stare i wypłowiałe. Nic nie zdradzało jego wysokiej rangi wojskowej: był niski, okrągły, łysy, rozmowny, nosił niedbałą siwiejącą bródkę, a w jego twarzy błyszczały jasne, nordyckie oczy; krótko mówiąc —jego wygląd był niedbały i serdeczny. Mówił, nie wykazując oznak znużenia, od kilku godzin, podczas gdy Tanger zadawała pytania, kiwała potakująco głową lub notowała. W jedną podróż pojedziesz za darmo. Coy znów przyjrzał się liniom swo- jej dłoni, coraz bardziej zdecydowany, że powinien był pozwolić Cygance je od- czytać. Gdyby przepowiednia nie była najlepsza, zawsze można według uznania 116 zmienić linie za pomocą żyletki, jak pewien marynarz z farby i papieru, Corto Maltes, wysoki, przystojny, ze złotym kolczykiem w uchu, którego bardzo chciał przypominać za każdym razem, kiedy dostrzegł, że spoczął na nim wzrok Tan- ger. Wzrok, który momentami przestawał śledzić wyjaśnienia Gamboi i padał na Coya, spokojny i bez wyrazu, jakby chciała sprawdzić, że nadal siedzi obok, czyli że wszystko jest pod kontrolą. Poczuł ostre ukłucie pod żebrami po lewej stronie, jeszcze obolałymi po cio- sach berberyjskiego kierowcy. Incydent zakończył się trzydziestoma dwiema go- dzinami w areszcie komisariatu przy parku Retiro i oskarżeniem kierownictwa hotelu o czynną napaść i awanturnictwo, które miało znaleźć swoje rozwiązanie w sądzie w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Nic nie stało na przeszkodzie, by pojechał z Tanger do Kadyksu. Nino Palermo, który wyszedł ze szpitala, gdzie poddano go natychmiastowej operacji nosa — według opisu — potłuczonego, ale nie złamanego, zachował się na poziomie i nie polecił swoim adwokatom, by wytoczyli mu jakikolwiek proces. Nie było w tym jednak nic uspokajającego, bo —jak stwierdziła Tanger, kiedy Coy wyszedł z komisariatu i spotkał ją przy drzwiach — Palermo należy do ludzi, którym policja ani sądy nie są potrzebne do załatwiania swoich spraw. Znów przyglądał się swojej ręce. W przeciwieństwie do Tanger, której dłoń przecięta była jedną długą i precyzyjną linią, jego linie życia i śmierci, miłości i czego tam jeszcze, przecinały się bezładnie, jak fały na żaglowcu po trudnym manewrze, przy silnym wietrze i dużej fali; jakby ktoś wymieszał je w kubku do gry w kości i rozrzucił. Uśmiechnął się do siebie: nawet najprzenikliwsza Cygan- ka na świecie nie wyczytałaby z niej niczego pewnego. Szyfr do podróży, darmo- wych czy płaconych jak najbardziej terminowo, nie krył się w tych liniach, ale w oczach, których spojrzenie czuł na sobie od czasu do czasu. To jest, doszedł do wniosku z rezygnacją, prawdziwa trasa dookoła świata, którą wyznaczyła mu Atena. Spojrzał pod stół. Tanger siedziała z nogą założoną na nogę pod szeroką nie- bieską spódnicą i kiwała powoli stopą w skórzanym sandale. Popatrzył na pie- gowate kostki, a potem na profil kobiety, w tej chwili pochylonej nad zeszytem, w którym coś notowała srebrnym ołówkiem. Z tyłu za nią, wyzłacając niemal do bieli równe końcówki jej włosów, słońce powoli się zniżało, w odległości jeszcze mniej więcej półtorej godziny drogi od atlantyckiego horyzontu na wprost plaży La Caleta, dokładnie pomiędzy zamkami, które strzegły jej z obu stron. Przypa- trywał się starym murom z pustymi otworami strzelniczymi, umieszczonym w na- rożnikach strażnicom wokół okrągłej kopuły, czarnemu śladowi wody, która pod- czas przypływu lizała stare kamienie, niszczone ruchem fal. Jakiś żagiel, przezor- nie omijający piaskową ławicę Świętego Sebastiana, przepływał wolno w oddali, w kierunku północnym, pchany równym wiatrem z południowego zachodu. Siła około 5° w skali Beauforta — ocenił po widocznych barankach, które marszczyły 117 powierzchnię morza i unosiły drobne kawałki piany na przesmyk łączący stały ląd z zamkiem wznoszącym się jak ogromna latarnia morska za blankowanymi mu- rami dawnych warowni. Niebo i woda były nieskazitelnie błękitne, jasność raziła oczy, ale już wkrótce miały zacząć się pojawiać czerwonawe tony, które zapowia- dają zmierzch. — W tej waszej historii — powiedział Gamboa — jest kilka spraw niezwy- kłych. Coy przestał patrzeć na morze i zaczął słuchać. Tanger znała dyrektora obser- watorium ze służbowych rozmów telefonicznych. Poszli do niego zaraz po przy- jeździe z Madrytu — pociągiem dojechali do Sewilli, potem wynajętym samo- chodem do Kadyksu — żeby udostępnił im dokumenty dotyczące „Dei Gloria" i korsarskiego okrętu „Chergui" oraz wyjaśnił kilka wątpliwości. Potem Gamboa poszedł z nimi na stare miasto i zaprosił na tortillę z krewetkami w Ca Felipe, na ulicy La Palma, gdzie nad świeżymi wyłożonymi rybami widniał napis: Prawie każda z tych ryb była statystą w filmach kapitana Cousteau. Na koniec znaleźli się na tym tarasie na wprost morza, w La Caleta. — Gdyby to było tylko kilka spraw... — westchnęła Tanger. Gamboa, z papierosem w ustach, zaśmiał się i wesołość w nordyckich oczach sprawiła, że brodata twarz nabrała niemal dziecięcego wyrazu. Miał krzywe zę- by, pożółkłe od nikotyny, z siekaczami rozstawionymi daleko od siebie. Śmiał się często, z byle powodu, i poruszał wtedy głową w górę i w dół. Mimo swo- ich uprzedzeń marynarza floty handlowej wobec marynarki wojennej Coy polubił Gamboę. Podobał mu się nawet jego miły, swobodny sposób kokietowania Tan- ger; gesty, spojrzenia, sposób, w jaki proponował papierosy, których odmawiała, były niegroźne, sympatyczne. Kiedy rano przyszli do jego biura w obserwato- rium, Gamboa też śmiał się, przyjemnie zaskoczony odkryciem — powiedział bez ogródek — wielkiej urody koleżanki z Madrytu, z którą do tej pory, nieste- ty, utrzymywał jedynie kontakt telefoniczny i listowny. Z kolei przyjrzał się do- kładnie Coyowi, po czym długo przytrzymał jego rękę w uścisku, jakby ten kon- takt miał mu pozwolić na ustalenie, jakiego rodzaju związek może łączyć jego madrycką koleżankę z Muzeum Morskiego i tego niespodziewanego, milczącego gościa o szerokich barach, wielkich dłoniach i niezgrabnym chodzie, który przy- jechał razem z nią. Tanger ograniczyła się do przedstawienia go jako znajomego, który pomaga jej rozwiązywać kwestie praktyczne w tej sprawie. Jako marynarza, który ma dużo wolnego czasu. — Ta brygantyna — ciągnął Gamboa — płynęła z Ameryki bez eskorty. I to jest dziwne, bo z powodu Anglików — korsarzy i piratów — został wydany nakaz, by wszystkie statki handlowe płynęły przez Atlantyk w konwojach. Niemal cały czas rozmawiał z kobietą, choć niekiedy zwracał się do Coya, zapewne po to, by ten nie czuł się wyłączony z rozmowy. Myślę, że ci to nie przeszkadza — mówiła jego mina. — Nie wiem, co robisz w tej historii, kolego, 118 ale mam nadzieję, że nie masz mi za złe, jak do niej mówię i uśmiecham się. Zauważ: jesteście tu tylko z krótką wizytą, a ona jest atrakcyjna. Nie wiem, czy jesteś marynarzem, który ma dużo wolnego czasu, czy masz cały czas zajęty, nie wiem, co was łączy, ale chcę się nią trochę nacieszyć. Parę piw i parę uśmiechów, rozumiesz, żeby podładować akumulatory. Ha, ha. Tyle zamierzam wam policzyć za moje usługi. Już wkrótce znów będzie twoja, czy — jak tam między wami jest — będziesz dalej próbował szczęścia. Przecież życie jest krótkie i bardzo rzadko stawia przed tobą kobiety takie jak ta. Przynajmniej przede mną nie stawia. — W tym czasie obowiązywał pokój z Anglią — zauważyła Tanger. — Może eskorta nie była potrzebna. Gamboa, który właśnie zapalił kolejnego papierosa i pozwolił dymowi wydo- stać się przez szparę między siekaczami, potaknął. Poza tym, że skończył studia wojskowe, był też historykiem morskim. Zanim objął stanowisko w obserwato- rium, zajmował się dziedzictwem historycznym należącym do Marynarki Wojen- nej na terenie Kadyksu. — To może być jakieś wyjaśnienie — przyznał. — Ale mimo wszystko, dla mnie to dziwne... W 1767 Kadyks miał monopol na handel z Ameryką. Dopiero jedenaście lat później Karol III wydał edykt liberalizujący handel i zmienił pra- wo wyznaczające Kadyks jako jedyny port, do którego należało zawijać w drodze powrotnej z Ameryki. To znaczy, że od wypłynięcia z Hawany było coś nielegal- nego w rejsie tej brygantyny, jeśli królewskie rozkazy traktowano by dosłownie. A przynajmniej coś nie całkiem legalnego — dwa razy zaciągnął się głęboko pa- pierosem, zamyślony. — Powinien był zawinąć tutaj przed dalszą podróżą do Wa- lencji, czy jaki by nie był jego port docelowy. — Znów się zaciągnął. — A o ile wiadomo, nie zrobił tego. Tanger na to też miała odpowiedź. Prawdę mówiąc, uświadomił sobie Coy, wyglądało na to, że ma odpowiedź na niemal wszystko. Tak jakby zamiast pozna- wać nowe fakty, starała się potwierdzić to, co już wiedziała. — „Dei Gloria" — wyjaśniła — korzystała z wyjątkowego statusu. Pamiętaj, że należała do jezuitów, a ci zachowali pewne przywileje. Ich statki miały odręb- ne ulgi prawne, żeglowały do Ameryki i na Filipiny z kapitanami, nawigatorami i mapami morskimi zakonu, otaczało ich coś, co w dzisiejszym języku można by nazwać nieprzejrzystością fiskalną... To był jeden z zarzutów, który postawiono im podczas procesu wywłaszczeniowego — nawiasem mówiąc, wówczas już po cichu przygotowywanego. Gamboa słuchał jej uważnie. — To znaczy, że to byli jezuici? — Właśnie. — To wiele wyjaśnia. Spędziła wiele godzin, pomyślał Coy, w tym mieszkaniu, które dobrze znam, naprzeciwko torów stacji Atocha, zastanawiając się nad tym wszystkim. Spędzi- 119 ła wiele dni i miesięcy leżąc na łóżku, które kiedyś przelotnie zauważył, albo siedząc przy stole pokrytym książkami i dokumentami, i łączyła fakty w swo- jej przenikliwej głowie, tak jak się gra w szachy z góry przemyślanymi ruchami. Wyznaczała kurs, którym wszyscy popłyniemy. Jestem przekonany, że tę rozmo- wę, tego uśmiechniętego brodacza, pejzaż La Calety, a nawet godzinę przypływu i odpływu, wszystko obliczyła z wyprzedzeniem. Teraz jedynie sprawdza żagle, każdy najdrobniejszy szczegół takielunku, zanim wyruszy w morze. Ona należy do takich, które niczego nie zapominają na lądzie. Choć nigdy nie pływała, jestem pewien, że w wyobraźni dziesiątki razy nurkowała do wraku „Dei Gloria". — W każdym razie — powiedział Gamboa — szkoda, że nie mamy więcej dokumentów — zwrócił się też do Coya. — Archiwum w Kadyksie jest jedy- nym, z którego materiały nie zostały przekazane do archiwum generalnego Viso del Marąues, gdzie zgromadzono prawie wszystkie ważniejsze dokumenty, które były w El Ferrol i w Cartagenie, późniejsze niż te, jakie przechowuje się w Archi- wum Indii w Sewilli. Tutaj pewien uparty admirał nie chciał się rozstać ze swoim archiwum. A rezultat? Komplet materiałów dokumentalnych spalił się podczas pożaru, łącznie ze wszystkimi papierami z wieków XVIII i XIX, w tym kilka oryginalnych matryc z dzieła kartograficznego Tofino. W tym miejscu Gamboa znów się zaciągnął papierosem i jowialnie zaśmiał do Tanger. — Tego nie mogło zabraknąć, prawda? Musiał być i pożar. Ha, ha! To chyba dodaje posmaku przygody twojej pracy. — Nie wszystko zostało zniszczone — odpowiedziała. — Rzeczywiście, nie wszystko. Co nieco zostało wśród innych papierów. Ale nikt naprawdę nie wie, co mamy. Plany „Dei Gloria", na przykład, leżały zapo- mniane w miejscu trudnym do wyobrażenia: pod stertą zakurzonych papierów w magazynie przyrządów nawigacyjnych z arsenału La Carraca. Między wymon- towanym ze statków wyposażeniem, dziennikami podróży, mapami i mnóstwem nieskatalogowanych przedmiotów. Znalazłem je przypadkiem jakiś rok temu, kie- dy szukałem czegoś zupełnie innego. Kiedy do mnie zadzwoniłaś, przypomniałem sobie. To szczęśliwy traf, że ten statek akurat tutaj zbudowano. Prawdę mówiąc, wyjaśnił Gamboa Coyowi, nie były to plany samego „Dei Gloria", tylko „Loyoli", statku bliźniaczego; obydwa zostały zbudowane w Ka- dyksie, między rokiem 1760 i 1762, w niewielkim odstępie czasu. Szczęścia jed- nak nie miał żaden z nich. Jeszcze przed zatonięciem swojego brata ze stoczni „Loyola" zaginął w 1763 podczas ostrego sztormu, w okolicach Sancti Petri. Ta- kie jest życie: stało się to bardzo niedaleko miejsca, gdzie rok wcześniej był wo- dowany. Są statki, które mają pecha, Coy na pewno wie o tym z zawodowego doświadczenia. I te brygantyny powstały pod złą gwiazdą. Oddał kopie planów Tanger, gdy już pokazał im całe obserwatorium, białą fasadę z kolumnami i kopułę połyskującą w promieniach słońca, pobielone wap- 120 nem korytarze z gablotami pełnymi starych przyrządów, księgi dotyczące żeglugi i astronomii, linię na ziemi, wyznaczającą dokładnie południk Kadyksu, i wspa- niałą bibliotekę o półkach z ciemnego drewna wypełnionych książkami. Tam, na stole z witryną, w której leżały dzieła Keplera, Newtona i Galileusza, Podróż do Ameryki Południowej, Obserwacje autorstwa Jorge Juana i Antonia de Ulloa, i in- ne książki o osiemnastowiecznych wyprawach, mających na celu ustalenie pomia- ru stopnia długości geograficznej, Gamboa rozłożył plany i dokumenty. Niektóre kopie przeznaczone były dla Tanger, a reszta — oryginały trudne do skopiowa- nia — zostały przez nią sfotografowane po kolei maleńkim aparatem, który wyję- ła ze skórzanej torby. Zrobiła dwa filmy po 36 klatek, z fleszem odbijającym się w obrazach na ścianie i w szybach gablot, podczas gdy Coy, z zawodowej cieka- wości, przyglądał się starym tablicom astronomicznych efemeryd i precyzyjnym przyrządom stojącym wszędzie wokół— śladom epoki, kiedy obserwatorium San Fernando było ważnym ośrodkiem naukowym Europy czasów Oświecenia: oktant Spencera, zegar Berthouda, chronometr Jensena, teleskop Dollonda. Co do „Dei Gloria", Coy ujrzał ją, kiedy Gamboa, po starannie wyliczonej, teatralnej pau- zie, wyjął cztery plany w skali 1:55, które sfotokopiował dla Tanger: wysmukła brygantyna długości trzydziestu metrów i szerokości ośmiu, o dwóch masztach z żaglami rejowymi i żaglem gaflowym na grotmaszcie, uzbrojona w dziesięć że- laznych falkonetów czterofuntowych. Kopie te leżały teraz przed nimi na stoliku na tarasie. — To był dobry statek — powiedział Gamboa, patrząc na odległy żagiel, któ- ry przepłynął na wprost plaży i teraz chował się za bryłą Zamku Świętej Kata- rzyny. — Jak możecie ocenić po tych planach — o pięknych, czystych liniach i świetny do żeglowania. Na swoje czasy był statkiem nowoczesnym, zbudowa- nym z drewna dębowego i tekowego, ze zwykłym pełnym pokładem, na którym były ustawione działa, po pięć otworów strzelniczych w każdym nadburciu. Był szybki i niezawodny. Jeśli jakaś szebeka go dogoniła, to tylko dlatego, że mu- siał poważnie ucierpieć podczas przeprawy przez Atlantyk. Ha, ha. W przeciw- nym wypadku... — teraz dyrektor obserwatorium patrzył na Tanger z uwagą, ale i uśmiechem. — To kolejna z zagadek, prawda? Dlaczego nie wpłynął do Kadyksu i nie usunął zniszczeń. Tanger nie odpowiedziała. W palcach obracała srebrny ołówek, zapatrzona w białe kopuły kąpieliska leżącego po lewej stronie i pale wystające z plaży. — A „Chergui"? — zapytał Coy. Gamboa obserwujący kobietę odwrócił się powoli. Sprawa okrętu korsarskie- go jest jasna, odpowiedział. I macie szczęście, bo między nowymi dokumentami było sporo ciekawego materiału. Na przykład kopia opisu „Chergui", którego ory- ginał Gamboa znalazł w sekcji dotyczącej korsarstwa i piractwa w archiwum Viso del Marąues. Niestety nie było planów tego okrętu, jedynie szebeka o podobnej 121 konstrukcji — „Halconero" — niemal równej długości, podobnie wyposażonej i uzbrojonej. — Nie znamy miejsca ani roku jego budowy — wyjaśnił Gamboa, wyjmu- jąc z kieszeni koszuli złożoną kartkę — wiemy tylko, że jako porty wypadowe służyły mu Algier i Gibraltar. Zachowały się dokładne opisy jego wyglądu, spo- rządzone przez ofiary i ludzi, którzy widzieli go w portach pod brytyjską bande- rą, zmienianą potem wedle potrzeby, bo jego armatorami byli do spółki pewien Maltańczyk zamieszkały w Gibraltarze i pewien algierski kupiec... Istnieją do- kumenty opisujące jego wyczyny w latach od 1759 do 1766, jednak informacja najbardziej szczegółowa — dyrektor obserwatorium spojrzał na notatki spisane na kartce — pochodzi od don Josefa Mazarrasa, kapitana tajemniczego żaglow- ca „Podenco", któremu udało się umknąć przed szebeką zidentyfikowaną jako „Chergui" we wrześniu 1766, po potyczce na wysokości Fuengiroli; ponieważ statek był o krok od abordażu, kapitan miał okazję mu się przyjrzeć, nie całkiem dobrowolnie, z bardzo bliska. Na mostku stał Europejczyk, którego opis może od- powiadać Anglikowi znanemu jako Słynę, albo kapitan Mizen, natomiast liczna załoga wydawała się składać z Arabów i Europejczyków, tymi ostatnimi byli bez wątpienia Anglicy — Gamboa znów spojrzał w notatki. — „Chergui" była sze- beką typu polacra, z wytykiem i klasycznym wzniesieniem pokładu na rufie; na grotmaszcie i bezanmaszcie miała w większości żagle rejowe, natomiast na fok- maszcie — żagiel łaciński; była dość szybka jak na okręt swojej klasy, długości trzydziestu pięciu metrów i szerokości ośmiu albo dziewięciu. Według kapitana Mazarrasa, któremu po tym spotkaniu pozostało pięciu zabitych i ośmiu rannych na pokładzie, jego uzbrojenie składało się z sześciu długich dział sześciofunto- wych, ośmiu cztero funtowych i przynajmniej czterech miotaczy kamieni. Wydaje się, że w Algierze statek uzbroił się w dobry stary sprzęt z brązu, pochodzący z porwanej francuskiej korwety „Flamme". Dzięki temu uzbrojeniu był postra- chem statków o mniejszej sile i delikatniejszych liniach, jakimi były „Podenco" i „Dei Gloria"... O ile rzeczywiście spotkał się z tym ostatnim. — Tego jestem pewna — powiedziała Tanger. — Spotkały się. Odwróciła wzrok od kąpieliska i zmarszczyła brew z wyrazem uporu. Gamboa złożył znów kartkę i oddał ją swej rozmówczyni. Potem podniósł rękę, jakby nie miał więcej zastrzeżeń. — W takim razie kapitan „Dei Gloria" musiał być człowiekiem wielkiej dziel- ności. Wytrzymał pościg, nie chroniąc się w Cartagenie, i wydał walkę burta w burtę takiej „Chergui"... Nie każdy byłby do tego zdolny. Poza tym statek od wypłynięcia z Hawany nie zatrzymywał się nigdzie... — przyjrzał się Coy- owi, a potem kobiecie, wnikliwie i z uśmiechem. — Rozumiem, że o to chodzi, prawda? Coy przegiął się do tyłu, na oparcie krzesła, gdzie wisiała jego kurtka. Dlacze- go do mnie te teksty — mówiła jego mina. To ona wydaje tu rozkazy. 122 — Chcę wyjaśnić pewne rzeczy — powiedziała Tanger po krótkiej chwili milczenia. — To wszystko. Ostrożnie włożyła kartkę między notatki w torbie. Gamboa popatrzył na nią przenikliwie. Na chwilę łagodne spojrzenie dyrektora obserwatorium straciło nie- co naiwności. — Tak czy inaczej, to piękna praca — zauważył ostrożnie. — Poza tym, być może na pokładzie był... Zresztą, nie wiem. Sięgnął do kieszeni spodni po papierosy. Coy zauważył, że robił to wolniej, niżby się można spodziewać — jakby chodziło mu po głowie coś, co wahał się powiedzieć. — Prawda jest taka — powiedział wreszcie — że ani statek, ani jego trasa, ani czasy nie były najlepsze dla skarbów. — Nikt nie mówi o skarbach — bardzo powoli powiedziała kobieta. — Oczywiście, że nie. Nino Palermo też mi o nich nie mówił. Zapadła chwila milczenia. Docierały do nich głosy rybaków, którzy poniżej tarasu, na nabrzeżu, pracowali przy wyciągniętych na brzeg łodziach albo wiosło- wali między małymi jednostkami stojącymi dziobem do wiatru. Jakiś pies biegał po plaży, szczekając, gonił mewę, która nieporuszona szybowała przez chwilę, a potem odfrunęła nad otwarte morze. — Był tutaj Nino Palermo? Tanger patrzyła na oddalającą się mewę i jej pytanie padło dopiero, gdy ptak był już bardzo daleko. Gamboa pochylił się, żeby zapalić następnego papierosa, chroniąc płomień zapalniczki w zagłębieniu dłoni. Bryza uniosła dym znad jego palców, a w jego jasnych oczach błysnęły iskry rozbawienia. — Pewnie, że był. Ha, ha. Tak samo mnie ciągnął za język jak wy. Wiatr z południowego zachodu wzmógł się o kilka węzłów, zauważył Coy. Dokładnie tyle, żeby unosić kropelki piany na falochron, który biegł poniżej sta- rych murów na południu miasta. Gamboa snuł swoją opowieść powoli, ciesząc się nią. Było widoczne, że dobrze się czuje w ich towarzystwie i że nigdzie się nie spieszy. Palił i szedł między dwójką towarzyszy, zatrzymując się od czasu do cza- su, żeby spojrzeć na morze, na domy dzielnicy Vińa, na wędkarzy, nieruchomych nad swoimi wędkami umocowanymi wśród kamieni, wpatrzonych w Atlantyk. — Przyjechał do mnie jakiś miesiąc temu... Jak oni wszyscy, nie mówił jasno, puszczał zasłony dymne. Ludzie tego typu pytają o jakiś statek, czy dokument, tak żeby rozmówca nie wiedział, czego naprawdę szukają— od czasu do czasu Gam- boa uśmiechał się do Tanger, a jego rozdzielone siekacze jeszcze ten uśmiech podkreślały. — Przywiózł długą listę zakupów, gdzie na ósmej, czy dziewiątej 123 pozycji, ukryta między innymi rzeczami, znajdowała się „Dei Gloria"... Pamię- tałem, że ty też się nim interesujesz, przecież wiele razy rozmawialiśmy o tym przez telefon. I było oczywiste, że Palermo węszy po jakichś nowych śladach. Zamilkł i przyglądał się rybie, która zmagała się z haczykiem na końcu żyłki. Amarel. Wędkarz, chudy gość z gęstymi bokobrodami, w białej koszulce bez rę- kawów, delikatnie zdjął ją z haczyka i wrzucił do wiadra, gdzie pośród srebrnych odbłysków rzucała się jeszcze przez chwilę, coraz słabiej bijąc ogonem. — Kiedy Palermo wspomniał „Dei Gloria", zacząłem kojarzyć — Gamboa znów ruszył przed siebie. — Potem dałem się zaprosić na obiad do El Faro, wy- słuchałem go uważnie, pokiwałem głową, powiedziałem parę ogólników, podałem kilka według mnie najmniej istotnych danych i tak się go pozbyłem. — Co mu powiedziałeś o „Dei Gloria"? — zapytała Tanger. Wiatr przyklejał jej do ud cienki materiał spódnicy i powiewał bluzką rozpiętą pod szyją. Wyglądała bardzo dobrze, ale nie grała roli atrakcyjnej panienki, oce- nił Coy. Ani bezradnej. Wyglądała na osobę opanowaną i kompetentną. Szczera i bezpośrednia z Gamboa: dlaczego mielibyśmy się oszukiwać, między nami, ko- legami po fachu. Pracujemy razem we wrogim świecie, i tak dalej, jeśli cokolwiek powiem, ty już o tym dobrze wiesz. Życie jest trudne i każdy żegluje, jak potrafi. Pewnie, że cię będę informować. Jestem ci to winna. Jest sprytna, stwierdził. Albo jest bardzo sprytna, albo ma niemal chorobli- wą intuicję, doskonale zna mechanizmy wpływające na zachowanie mężczyzn. Przypomniał sobie komandora z Muzeum Morskiego w Madrycie, wyraz twarzy, kiedy rozmawiał z nią w korytarzu obok biura. Z pewnością to jedna z naszych, panie admirale. Najwyraźniej z dyrektorem obserwatorium rzecz funkcjonowała podobnie. Jedna z naszych. Gamboa znów się uśmiechnął, jakby żądanie tego pytania było już przesadą. — Powiedziałem, ile można — odparł. — To znaczy nic. Czy mi uwierzył, tego to ja nie wiem... W każdym razie był bardzo ostrożny — zwrócił się do Coya, jakby spodziewał się od niego potwierdzenia swoich słów. — Rozumiem, że zna pan Nino Palermo. — Dobrze go zna — powiedziała Tanger. Za szybko odpowiada, pomyślał Coy. Przyglądał się Tanger, a ona była tego świadoma, bo zbyt uważnie zaczęła wpatrywać się w morze. Może i znam Paler- mo, zauważył w myśli, choć na pewno nie znam go dobrze; a ty, maleńka, nazbyt szybko to powiedziałaś. To niedobrze. Zwłaszcza u tak sprytnej dziewczynki jak ty. Szkoda, że ciągle jeszcze popełniasz takie błędy. Albo szkoda, że masz mnie za skończonego dupka. — Nie za dobrze — powiedział Coy do Gamboi. — Prawdę mówiąc, znam go słabiej, niżbym chciał. — To chyba jest pan jedyny w tym fachu. — On nie jest z tego fachu — powiedziała Tanger. 124 Dyrektor obserwatorium przyjrzał się im. Znów zaczął się zastanawiać, jakie- go rodzaju związek ich łączy. Potem zwrócił się do Coya. — Mieszkaniec Gilbraltaru, z ojca Maltańczyka i matki Angielki, to zna- czy spadkobierca najlepszych tradycji pirackich. Poznałem Palermo dawno temu, w czasach, kiedy jeszcze porządkowałem archiwum muzeum w Kadyksie. Jedna z prób wydobycia z morskiego dna fregaty „Santisima Trinidad", być może próba najpoważniejsza, była jego dziełem. „Trinidad", w swoim czasie, był najwięk- szym okrętem wojennym na świecie, miał cztery pokłady i sto czterdzieści dział, zatonął podczas bitwy pod Trafalgarem, kiedy Anglicy starali się doholować go do Gibraltaru — wskazał nieokreślony punkt na morzu, gdzieś na południowy wschód. — Nadal tam jest, niedaleko przylądka Camarinal. Palermo chciał doko- nać czegoś takiego, co Szwedzi zrobili z „Wazą", czy Anglicy z „Mary Rosę", ale próba ta rozbiła się o kompletny brak entuzjazmu ze strony hiszpańskiej admini- stracji, która jest... — Jak pies ogrodnika — dokończyła Tanger. — Właśnie. Sam nie zje i drugiemu nie da. Gamboa rzucił wypalonego papierosa w pianę bijącą o skały falochronu i cią- gnął swoją opowieść. Palermo to znana postać w całej okolicy; Coy doskonale zrozumiał mafijną, jakże śródziemnomorską sugestię: Maroko leży blisko, w od- ległości niewielu mil, w pogodne dni, można je zobaczyć z Gibraltaru i Tarify. To jest granica Europy. Palermo założył Deadman's Chest jakieś sześć, osiem lat temu i znany jest z całkowitego braku skrupułów. Prowadzi interesy w Ceucie, Marbelli i Sotogrande, współpracuje z niebezpiecznymi typami po obu stronach Cieśniny, jego doradcami są najlepsi prawnicy specjalizujący się w sprawach do- tyczących przemytu i widmowych firm, którzy zawsze, gdy sprawy posuwają się zbyt daleko, wyciągają go z tarapatów. — Niczego mu nie udowodniono, jednak przypisuje mu się, pośród wielu in- nych szachrajstw, potajemne złupienie wraku „Nuestra Seńora de Cillas", galeonu z Yeracruz, który zatonął w 1675 roku w zatoce Sanlucar z ładunkiem srebrnych sztab — Gamboa skrzywił się. — Nie było tam wielkiej fortuny, ale przy wyciąga- niu srebra j ego nurkowie zniszczyli statek, uniemożliwiając jakiekolwiek poważ- ne badania archeologiczne... Przypuszcza się, że jest motorem wielu tego typu łajdactw. — Jest skuteczny? — chciał wiedzieć Coy. — Palermo? Nadzwyczaj — Gamboa spojrzał na Tanger, jakby spodziewał się od niej potwierdzenia swych słów, ta jednak zachowała milczenie. — Jest chyba najlepszy ze wszystkich, którzy się tym zajmują. Pracował przy katastrofach mor- skich na całym świecie, a wielkie pieniądze zrobił, łącząc tę działalność z wydo- bywaniem lub rozbiórką zatopionych statków. Jakiś czas temu chciał przyłączyć się do ludzi Fishera, z którymi pracował jako nurek przy wydobywaniu wraku „Atochy". Mieli zamiar przeczesać ujście Gwadalkiwiru, gdzie — jak wyliczy- 125 li — musiało zatonąć co najmniej osiemdziesiąt statków wiozących do Sewilli więcej złota, niż posiada teraz, ha, ha, Bank Hiszpanii. Ale tu nie jest Floryda: nie dostali oficjalnej zgody władz. Pojawiły się też inne problemy. Palermo nale- ży do tych, którzy bronią klasycznej doktryny poszukiwaczy skarbów: ponieważ całą pracę wykonują oni, a państwo jedynie wydaje pozwolenia, osiem dziesią- tych zysków powinno należeć do tych, którzy skarb wyłowią. W Madrycie jednak stwierdzono, że nie ma mowy, a i z autonomicznymi władzami Andaluzji nie do- pisało mu szczęście. Gamboę wyraźnie cieszyła ta rozmowa. Był wymowny i poruszał się po swo- im terenie: szeroko opisał Coyowi rolę Kadyksu w historii katastrof morskich. Od roku 1500 do 1820 jakieś dwieście do trzystu statków wiozących z Ameryki około dziesięciu procent wszystkich szlachetnych metali zatonęło właśnie tutaj. Problem stanowiły jednak mętne wody, piasek i muł, które je pokryły, a także nie- ufność hiszpańskiej administracji. Nawet Marynarka Wojenna, dodał z grymasem na twarzy, doskonale wie, gdzie znajduje się spora liczba wraków. Jednak kilku starych admirałów jest zdania, że zatopione statki to groby, których spokoju nie należy zakłócać. — Jak wyglądała pana rozmowa z Palermo? — zapytał Coy. — Była serdeczna i ostrożna z obu stron — dyrektor obserwatorium przez chwilę przyglądał się Tanger i znów zwrócił się do niego. — Naprawdę zna go pan? Coy, idący z rękami w kieszeniach, wzruszył ramionami. — Ona trochę przesadza. Nasz kontakt był jedynie powierzchowny. Gamboa spojrzał na niego uważnie, z zaciekawieniem. — Kontakt, tak? — Tak. — Jak to: powierzchowny? — Zwyczajnie — Coy znów wzruszył ramionami. — Ograniczył się do po- wierzchni. — Walnął go głową w nos — powiedziała Tanger. Lekki uśmiech rysował się na jej twarzy, otoczonej złotymi włosami, które rozwiewała bryza od morza. Gamboa zatrzymał się i patrzył na przemian to na jedno, to drugie. — W nos?! Coś takiego, niemożliwe — zwrócił się teraz do Coya z wyraźnym szacunkiem. — Musi mi pan to opowiedzieć, kolego. Umieram z ciekawości. Coy opowiedział wszystko zwięźle, bez ozdobników. Pies, hotel, nos, komisa- riat. Kiedy skończył, Gamboa przyjrzał mu się zamyślony i rozbawiony, drapiąc się po brodzie. — Do licha! Nawet dla kogoś, kto nie zna dokładnie jego historii, Palermo jest człowiekiem niebezpiecznym. Poza tym to jego spojrzenie, które rozprasza rozmówców, bo nie wiadomo, na które oko patrzeć — znów spojrzał na Coya, 126 jakby oceniał jego możliwości walenia w nos innych ludzi. — To znaczy, prawda, mówi pan, kontakt powierzchowny? Ha, ha! Powierzchowny! Śmiał się jeszcze chwilę, a Coy popatrzył na Tanger, która wytrzymała jego spojrzenie, nawet z cieniem uśmiechu na ustach. — Cieszę się, że ktoś wreszcie przytarł nosa temu aroganckiemu sukinsyno- wi — powiedział Gamboa i znów ruszył przed siebie. — Już wam opowiadałem, że przyjechał tu z tymi samymi tekstami co wszyscy — zasłony dymne i fałszy- we tropy: rafy wokół Florydy, morze obok Kadyksu — Sancti Petri, Zahara de los Atunes, płycizny Chapitel i Diamante... Nawet wspomniał estuarium w Vigo i tamtejsze słynne galeony... Morze pozostawili za plecami i weszli w stare uliczki otaczające katedrę, wie- żę z cegły i mury kościoła Świętego Krzyża. Plac był lekko pochylony, z latarnia- mi i figurą Chrystusa w niszy, z pelargoniami i żaluzjami na balkonach starych domów, z których biel wapiennej farby, jak niemal w całym mieście, łuszczyła się od wiatru i wilgoci pobliskiego morza. Wszędzie panował już cień, a światło za- chodu wycofywało się ponad dachami. Ziemia na tym placu, powiedział Gamboa do Coya, została pokryta kamieniami z Ameryki, które przypłynęły tu jako balast na statkach. — Jak mówiłem — ciągnął po chwili — co do Nino Palermo, to ostrzeżo- no mnie wcześniej... Pozwoliłem mu więc dalej krążyć wokół, nie dając żadnej istotnej wskazówki. — Jestem ci bardzo wdzięczna — powiedziała Tanger. — Nie zrobiłem tego tylko dla ciebie. Ten bandyta wykręcił mi numer jakiś czas temu, kiedy poszukiwał czterystu sztab złota i srebra, choć są tacy, którzy mówią, że było tego przeszło pół miliona dublonów na „San Francisco Javier"... Ale w takich przypadkach, zamiast urządzać skandal, który nikomu na nic się nie przyda, lepiej udawać, że nic się nie wie, i że to nie nasza sprawa. Ha, ha. My tu tylko sprzątamy. Szli między zaparkowanymi samochodami zastawiającymi przejście, mijając po drodze kilku podejrzanych typów. Dzielnica wrzała hałasem dochodzącym z nędznych knajp, pełnych bezrobotnych rybaków, kombinatorów i żebraków. Młody człowiek, w sportowych butach i o wyglądzie świetnego sprintera na dy- stansie stu metrów, szedł za nimi przez jakiś czas, wpatrując się w torbę Tanger, aż wreszcie Coy odwrócił się, stanął na środku drogi z miną nie wróżącą nic dobre- go i chłopiec zdecydował się zmienić trasę. Tanger przezornie przełożyła torebkę. Teraz trzymała j ą przyciśniętą do boku. — O co właściwie prosił cię Palermo? Gamboa zatrzymał się, żeby zapalić papierosa, którego ona i Coy odmówili. Dym uciekał mu przez przerwę między zębami. — O to samo, co ty. Szukał planów — schował zapalniczkę i zwrócił się do Coya. — W każdej pracy nad morskimi katastrofami plany są najważniejsze. 127 Dzięki nim można zbadać budowę statku, obliczyć jego wymiary i całą resztę. Pod wodą niełatwo jest się orientować, bo to, co znajdujesz — w przeciwieństwie do tego, co się widzi na filmach — to kupa zgniłych desek, najczęściej pokrytych piaskiem. Jeśli uda się ustalić, gdzie jest dziób albo jakiej długości był przedni pokład, czy też gdzie była ładownia — to już jest duży sukces. Z planami i cen- tymetrem można dać sobie radę tam na dnie — spojrzał na Tanger znacząco. — Naturalnie, w zależności od tego, czego się szuka. — Nie chodzi właściwie o szukanie czegoś na dnie — powiedziała. — Na ra- zie to jest tylko badanie. Faza operacyjna przyjdzie później, o ile w ogóle nastąpi. Gamboa wypuścił nitkę dymu spomiędzy żółtych siekaczy. — Jasne. Ha, ha. Faza operacyjna — złośliwie zmrużył oczy. — Jaki ładunek był na „Dei Gloria"? Tanger też zaśmiała się łagodnie, kładąc rękę na jego ramieniu. — Bawełna, tytoń i cukier z Hawany. Wiesz doskonale. — Tak — Gamboa podrapał się po brodzie. — W każdym razie, jeśli ktoś znajdzie ten statek i przejdzie do... Jak to nazwałaś? Do fazy operacyjnej, wszyst- ko będzie zależało od tego, czego będzie szukał. Jeśli dokumentów lub towarów nietrwałych, niczego nie znajdzie. — Oczywiście — powiedziała tak bez wyrazu, jakby grała w pokera. — Papier moknie i pluf, arrivederci. — Jasne. Gamboa znów się podrapał, a potem zaciągnął dymem papierosa. — Czyli: bawełna, tytoń i cukier z Hawany, tak? W jego tonie była kpina. Dziewczyna rozłożyła ręce gestem niewiniątka. — Tak jest napisane w liście przewozowym. Nie ma tam żadnych cudów, ale można wyobrazić sobie co nieco. — Miałaś szczęście, że go znalazłaś. — I to duże. List ten dotarł do Hiszpanii razem z papierami wywiezionymi z Kuby w 1898 i nie trafił do Kadyksu, gdzie spaliłby się podczas pożaru, ale do El Ferrol. Stamtąd dostał się do Viso del Marąues, gdzie znalazłam go w dziale dotyczącym marynarki handlowej. — Miałaś dużo szczęścia — powtórzył Gamboa. — Pojechałam sprawdzić, czy czegoś nie znajdę, i nagle pojawił się przed moimi oczami. Statek, data, port, ładunek, pasażerowie... Wszystko. Gamboa przypatrywał się jej intensywnie. — Albo prawie wszystko — powiedział z drwiną. — Dlaczego myśli pan, że jest tam coś więcej? — zapytał Coy. Gamboa uśmiechnął się łagodnie. Poruszył głową. — Ja nie myślę, kolego. Ograniczam się do obserwowania tej młodej damy. Stwierdziłem też, że Nino Palermo interesuje się tym samym statkiem. I uświa- domiłem sobie, bo żyję pośród takich spraw od lat i nie urodziłem się wczoraj, że 128 podróż z Hawany do Walencji, bez postoju w Kadyksie, choć hawański list prze- wozowy w Viso del Marąues jest czyściutki jak łza, pachnie jakąś tajną opera- cją. .. A jeśli weźmiemy pod uwagę daty i armatora, który wysłał statek, wniosek jest oczywisty: na „Dei Gloria" mamy jakiegoś kota w worku. A korsarze zatopili statek, który bynajmniej nie był czysty jak łza. Powiedziawszy to wszystko, dyrektor obserwatorium mrugnął i znów się ro- ześmiał, wypuszczając papierosowy dym spoza krzywych zębów. — Ona też nie jest — dodał. Przyjrzał się Tanger. I Coy zobaczył, że tym razem ona też się śmieje, tak samo jak dawniej, spokojnie: mina inteligentna, tajemnicza, wyraz wspólnictwa. Gamboa nie robił wrażenia speszonego, raczej rozbawionego, jakby okazywał to- lerancję wobec niegrzecznej dziewczynki, która mimo wszystko cieszy się jego sympatią. Coy stwierdził przy tym, że dziewczyna, tak jak robi dobrze wiele in- nych rzeczy, potrafi również śmiać się we właściwy sposób. Znów poczuł jakiś nieokreślony żal, rozumiejąc, że on jest poza tym wszystkim, nie na miejscu, w niewygodnej pozycji. Obyśmy już tam byli, pomyślał, na morzu, daleko od wszystkich, na pokładzie łodzi, gdzie nie będzie miała wyjścia i będzie musiała ciągle patrzeć mi w oczy. Ona i ja. W poszukiwaniu sztab złota, lasek srebra, czy czego by, do cholery, nie szukała. Gamboa wyczuł jego zmieszanie i uśmiechnął się po przyjacielsku. — Nie wiem, czego ona szuka — powiedział. — Nie wiem nawet, czy pan to wie. W każdym razie, niewiele rzeczy jest w stanie przetrwać dwa i pół wieku na dnie morza. Stworzenia żywiące się drewnem atakuj ą kadłub, żelazo koroduje i zarasta glonami, i żyjątkami... — A co się dzieje ze złotem i srebrem? Gamboa spojrzał na niego z kpiną. — Ona mówi, że nie tego szuka. Tanger słuchała w milczeniu. Przez chwilę Coy skrzyżował spojrzenie z jej pogodnym wzrokiem — wydawała się zupełnie obojętna wobec ich rozmowy. — Ale co się z tym dzieje? — nalegał. — Mają tę przewagę — wyjaśnił Gamboa — że środowisko morskie nie wpły- wa na nie specjalnie. Srebro ciemnieje, a złoto... No cóż, złoto wychodzi najle- piej z morskich katastrof. Ani się nie utlenia, ani nie zielenieje, nie traci blasku ani koloru. Wydobywa się je dokładnie w takim stanie, w jakim poszło na dno — znów puścił oko, przerywając wywód, po czym zwrócił się do Tanger. — Ale teraz mówimy o skarbach, a tutaj to zbyt wielkie słowa, prawda? — Nikt nie mówił o skarbach — powiedziała. — Jasne. Nikt. Palermo też nie. Ale taki sęp jak on nie zadaje sobie trudu po prostu z miłości do sztuki. — To sprawa Palermo, nie moja. 129 — Jasne, ha, ha — Gamboa zwrócił się do Coya z jowialnym uśmiechem. — Jasne. „Zaułek Piratów" — Coy przeczytał nagle na jednej z fasad. Była to wąska uliczka o zniszczonych białych murach i nazywała się właśnie Zaułek Piratów. Raz jeszcze odczytał napis na ceramicznych płytkach, nie dowierzając własnym oczom, a raczej sądząc, że to jakaś pomyłka. Był w Kadyksie wiele razy, znał okolice portu, zwłaszcza nieistniejące już bary na ulicy Plocia, często odwiedzane w czasach Załogi Sandersa, ta część miasta jednak była mu nieznana. A zwłaszcza uliczka, której malownicza nazwa o mało nie wywołała u niego wybuchu śmiechu. Swoją drogą, nie była aż tak malownicza. Odpowiednia dla takiego miejsca i tego towarzystwa: marynarz bez statku i poszukiwaczka zatopionych statków w środ- ku fenickiego miasta Gadir, miasta o kilku tysiącach lat historii, z którego wiele statków i wielu ludzi odpływało rok po roku, wiek po wieku, aby już nigdy nie po- wrócić. Jeśli kroki piratów i korsarzy rozbrzmiewały na tych okrągłych, ciemnych kamieniach, które kiedyś służyły za balast na statkach wiozących złoto z Amery- ki, to widmo „Dei Gloria" i jej załogi spoczywających na dnie morza, Tanger i on sam też mogą obudzić właściwe echa. Być może to wszystko, co wydawało się usunięte na strony książek, czy w odległe obrazy z krainy dzieciństwa, pozosta- wione w wyłącznej domenie marzeń, jednak okaże się realne. Może będzie tak dlatego, że pewien rodzaj pragnień nadal czai się w szeptach kamieni i papieru, na płytach nagrobnych i w starych murach nadgryzionych zębem czasu, w książ- kach, które są jakby otwartymi wrotami do przygody, pośród pożółkłych stert papieru, mogących oznaczać początek pasjonujących podróży, niebezpiecznych, zmieniających jedno życie w tysiące losów, w kolejnych etapach lektury Steven- sona i Melville'a, i na nieuniknionym etapie Conrada. „Wszelako przepłynąłem przez biblioteki i żeglowałem po oceanach", przeczytał kiedyś, dawno temu w ja- kimś miejscu. Mogło też być tak — po prostu — że wszystko to nabiera takiego, a nie innego sensu, bo istnieje kobieta, która właśnie ten sens nadaje. I dlatego, że od pewnego momentu, kiedy mija się taki czy inny przylądek i pewna część życia mężczyzny jest gotowa płynąć naprzód, jakaś kobieta, ta kobieta, jest jedynym motywem, aby popatrzeć wstecz. Jedyną możliwą pokusą. Spojrzał na Tanger: szła przy drugim boku Gamboi, przyciskając torbę ramie- niem, ze spuszczonymi oczami, wpatrzona w bruk pod skórzanymi pantoflami, nieświadoma nazwy ulicy, bo nie ma ona dla niej znaczenia — chodzi po swoich ulicach, z włosami zwichrzonymi przez morską bryzę. Rzecz w tym, pomyślał, że sztuka nawigacji jest kompletnie nieprzydatna, kiedy kręcisz się po lądzie al- bo wokół kobiety. Nie istnieją mapy płaskie ani sferyczne, które by je opisały. Potem zaczął się zastanawiać, jakiego złota szuka Tanger: czy magicznego złota marzeń, czy tego bardziej konkretnego, żółtego i metalowego, które nie zmienia się w wodzie od czasu, kiedy zatonęło. 130 — W każdym razie — Gamboa mówił do Coya — wydobywanie czegokol- wiek z morskiego dna jest nielegalne bez administracyjnego zezwolenia. Prawo dotyczące zatopionych statków, wyjaśnił następnie, określało przeróż- ne aspekty: własność statku i jego ładunku, historyczne prawa, wody terytorialne lub międzynarodowe, dziedzictwo kulturowe i inne szczegóły. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone pozostawiają dużą swobodę prywatnej inicjatywie, bardziej zwracając uwagę na interes niż na kulturę. Zasada anglosaska, wyjaśnił, polega na poszukiwaniu, znalezieniu i zapłacie. Natomiast w Hiszpanii, Francji, Grecji i Portugalii państwo jest dużo bardziej restrykcyjne, opiera się na prawodawstwie wywodzącym się z Rzymu i na średniowiecznym Kodeksie Siedmiu Ksiąg. — Właściwie — zakończył — wyciągnięcie bez pozwolenia kawałka amfory z morza jest przestępstwem. A nawet samo szukanie już nim jest. Znaleźli się na placu, gdzie dominowały dwie białe wieże i neoklasyczna fa- sada katedry. Pod palmami spacerowały starsze pary, matki z wózkami; dzieciaki biegały pomiędzy stolikami pobliskich ogródków kawiarnianych. W miarę jak za- nikały ostatnie resztki światła, gołębie odfruwały pod okapy, szukając wygodnego miejsca na nocleg pośród jońskich pilastrów. Jeden z gołębi przefrunął tuż obok twarzy Coya. — Ale w tej fazie nie ma problemu — powiedziała Tanger. — Studiowanie dokumentów nie narusza żadnych praw. Gamboa ukazał pożółkłe zęby w kolejnym łagodnym uśmiechu. Najwyraź- niej dobrze się bawił. Mnie, mówiła jego mina, nie wciśniesz ciemnoty. W moim wieku i przy szarży komandora. — Pewnie, że nie — powiedział. — Absolutnie żadnych. — Właśnie to mówię. Tanger, niewzruszona, szła dalej. Wciąż wpatrywała się w bruk pod stopami. Coy obserwował ukośną linię jej szyi ponad karkiem. Jej fałszywą kruchość. Kie- dy odwrócił się do Gamboi, stwierdził, że ten przygląda mu się z zaciekawieniem. — Może nieco później — powiedziała, nie podnosząc głowy — o ile doj- dziemy do konkretnych wyników, będziemy mogli zaproponować plan poważ- niejszych poszukiwań... Coy usłyszał, jak Gamboa zaśmiał się cicho. Nadal patrzył na niego. — O ile Palermo was nie wyprzedzi. — Nie wyprzedzi. Przeszli obok starego domostwa o zniszczonych ścianach, z balkonem z za- rdzewiałego żelaza nad głównym wejściem. Coy przeczytał słowa wyryte na mar- murowej tablicy przykręconej do muru: W tym domu zmarł Don Federico Gravina yNapołi, kontradmirał królewskiej floty, w wyniku ran odniesionych na pokładzie okrętu „Prfncipe de Asturias " podczas pamiętnej bitwy pod Trafałgarem... — Zachwycaj ą mnie dziewczyny pewne siebie — powiedział Gamboa. 131 Coy odwrócił się i popatrzył na niego. Gamboa powiedział to do niego, nie do niej, i wcale nie podobała mu się przyjacielska ironia wyzierająca z oczu „Skan- dynawa". Dobrze wiesz, w czym siedzisz, mówił jego wzrok. Tak czy inaczej, gdybym ja był w twojej skórze, uważałbym, kolego. To znaczy: mała naprzód i uwaga na sondę. Tutaj masz niewiele sążni pod kilem i mnóstwo skał, a wy- raźnie widać, że ta kobieta wie, czego szuka, natomiast wątpię, czy ty masz tę jasność. Wystarczy porównać jej słowa i twoje milczenie. Wystarczy popatrzyć na twarz twoją i na jej twarz. Pożegnali się z Gamboa i poszli na stare miasto, rozglądając się, gdzie moż- na by coś zjeść. Słońce zaszło już dobrą chwilę wcześniej, pozostawiając jedynie jasny odblask na zachodzie nieba, ponad dachami opadającymi w kierunku Atlan- tyku. — To było tutaj — powiedziała Tanger. Kiedy pozostali sami, jej zachowanie zmieniło się. Była spokojniejsza i na- turalna, jakby przestała się pilnować. Rozmawiała, zatrzymywała się od czasu do czasu i wskazywała jakieś miejsca; torba wisiała na jej ramieniu, przyciśnięta łok- ciem, szeroka niebieska spódnica kołysała się w rytm kroków na ulicach pośród zniszczonych murów. Kiedy odwracał się, żeby na nią spojrzeć, słabe światło la- tarń rozbłyskiwało w jej ciemnych tęczówkach. — Tutaj był Zamek Straży Morskiej — powiedziała. Zatrzymali się na pochyłej ulicy, która wznosiła się do rzymskiego teatru i sta- rych murów miejskich, obok zniszczonych ścian, na których opierały się kamien- ne kolumny i nad którymi wznosiły się dwa ostrołuki nie podtrzymujące już żad- nego sklepienia. Nieco wyżej stał trzeci łuk, zachowany w całości, ze sklepieniem stanowiącym wejście do wąskiego zaułka. W powietrzu czuło się słony zapach po- bliskiego morza, którego uderzenia w mury słychać było po drugiej stronie, za za- budowaniami; poza tym śmierdziało zmurszałymi kamieniami, moczem i brudem. To jest zapach, pomyślał Coy, zatęchłych kątów upadających portów, nieoświetlo- nych bateriami halogenowych lamp błyszczących na zwieńczeniach betonowych wież, omijanych szerokim łukiem przez nowoczesne technologie i plastik, zaszy- tych w czasach tak martwych jak stojąca woda przy nabrzeżu, poniżej pachołków i kubłów na śmieci, czerwonawych latarń i ogników palących się w ciemności papierosów, potłuczonych butelek na ziemi, gdzie kokaina jest tania, a kobiety podają swoją cenę za kwadrans plus koszt łóżka. Nawet port w Kadyksie, po dru- giej stronie miasta, nie miał z tą atmosferą nic wspólnego; stare burdele i tanie pensjonaty zostały przemienione w bary i szacowne hoteliki. Nie było już skó- rek od bananów przy pomostach i dźwigach ani pijanych załogantów szukających 132 swoich statków nad ranem, ani patroli policji portowej, ani amerykańskich mary- narzy leżących za rogiem z nożem w piersi. Takie widoki zostały przeniesione do innych części świata, a i tam teraz wszystko się zmieniało. Są jeszcze takie miej- sca jak Buenaventura, o ciasnych uliczkach zastawionych owocowymi stragana- mi, z barem Bamboo, z burdelami i Metyskami w strojach tak obcisłych i lekkich, że wydają się rysunkiem na ich ciałach. Albo Guayaąuil, gdzie serwuje się kok- tajl z wielkich krewetek, a iguany chodzą po drzewach w środku miasta, w rytm dzwonów czterech zegarów katedry, w nocy zaś leniwie spaceruje patrol straży portowej z latarnią i pistoletem z racami u pasa, na wypadek pirackiej napaści. To jednak są wyjątki. Teraz porty najczęściej znajdują się daleko od centralnych dzielnic miast i zmieniły się w wielkie parkingi dla ciężarówek; statki przypływają o konkretnej godzinie, rozładowuj ą kontenery, a filipińscy i ukraińscy marynarze zostają na pokładzie i oglądają telewizję, żeby zaoszczędzić. — Tu, gdzie teraz stoimy, przebiegał pierwszy południk Kadyksu — wyjaśni- ła Tanger. — Był uznawany oficjalnie zaledwie przez dwadzieścia lat, począwszy od roku 1776, zanim zastąpiła go linia przechodząca przez San Fernando, jednak od połowy wieku na hiszpańskich mapach morskich nieoficjalnie zajął miejsce tradycyjnego południka przechodzącego przez wyspę Hierro, który Francuzi za- stąpili już długością Paryża, a Anglicy południkiem Greenwich. To oznacza, że długość, którą tamtego poranka ustalono na pokładzie „Dei Gloria", odnosiła się do tego miejsca, czyli brygantyna zatonęła o cztery stopnie i pięćdziesiąt jedną minutę na wschód od miejsca, gdzie teraz się znajdujemy. Jeśli zastosujemy ko- rekty według tabel Perony, dokładnie na pięciu stopniach i dwunastu minutach długości geograficznej wschodniej. — To trzysta dwanaście mil — powiedział Coy. — Właśnie. Przeszli kilka kroków pod łukiem. Jakaś latarnia z potłuczonym szkłem sączy- ła żółtawe światło na zakratowane okno. Z drugiej strony, na tle nieba, Coy mógł odróżnić kikuty połamanych kolumn i dalsze ruiny. Wygląd wszystkiego wokół budził jedynie wrażenie smutku i opuszczenia. — Jorge Juan założył tutaj pierwsze obserwatorium astronomiczne — powie- działa Tanger. — Mieściło się w dziś już nieistniejącej baszcie, stojącej na rogu, gdzie teraz jest ta szkoła... Mówiła cicho, jakby to miejsce ją onieśmielało. A może powodem była ciem- ność, słabo rozpraszana przez zniszczoną latarnię. — Ten łuk — ciągnęła — to jest wszystko, co pozostało po dawnym zam- ku. Został zbudowany na miejscu starego amfiteatru rzymskiego i tu mieściła się siedziba Towarzystwa Straży Morskiej. Nauczyciele i badacze z obserwatorium byli wykształconymi marynarzami, ludźmi nauki: Jorge Juan i Antonio de Ulloa opublikowali swoje prace na temat pomiaru jednego stopnia między południka- mi w Ekwadorze, Mazarredo był wybitnym taktykiem morskich bitew, Malaspina 133 miał wkrótce wyruszyć w swoją słynną podróż, a Tofińo przygotowywał się do opracowania ostatecznego atlasu hydrograficznego wybrzeży hiszpańskich — ob- róciła się, rozglądając się wokół, i w jej głosie zabrzmiał smutek. — To wszystko skończyło się pod Trafalgarem. Weszli głębiej w uliczkę. W górze, między balkonami wisiała wyprana po- ściel, niby nieruchome całuny nocy. — Ale w roku 1767 — Tanger ciągnęła swoją opowieść — to miejsce było ważne. W tamtym czasie zamknięta została szkoła nawigacji prowadzona przez jezuitów i biblioteka morska przy obserwatorium wzbogaciła się o ich księgo- zbiór, a także o nabytki zakupione w Paryżu i Londynie. — Książki, które widzieliśmy dziś rano — powiedział Coy. — Tak. Widziałeś je dzisiaj w gablotach. Traktaty dotyczące żeglugi, astrono- mii i podróży. Wspaniałe książki, które do dziś kryją wiele tajemnic. Ich cienie dotykały się na ścianach, pośród nagich cegieł i starych kamieni. Kropla z rozwieszonego prześcieradła spadła Coyowi na twarz. Spojrzał w górę i dostrzegł samotną gwiazdę jasno błyszczącą na czarnogranatowym prostokącie nieba. Biorąc pod uwagę godzinę i miejsce, mógł to być Regulus, przedni pazur Lwa, który o tej porze roku powinien już przekroczyć oś północ-południe. — Zamek — opowiadała Tanger — był zajęty przez Straż Morską aż do cza- su, kiedy przeniosła się ona na wyspę Lwią, dziś znaną jako San Fernando, lecz obserwatorium działało tutaj jeszcze przez kilka lat, do roku 1798. Wtedy połu- dnik Kadyksu przestał przechodzić tędy i przeniósł się dwadzieścia kilometrów na wschód. Coy dotknął ściany. Gips rozsypał się mu pod palcami. — Co się stało z zamkiem? — Został zamieniony w koszary, a potem w więzienie. W końcu został zbu- rzony i pozostało po nim tylko kilka starych murów i łuk sklepienia. Ten łuk. Wracali po swoich śladach i przyglądali się niskiemu i ciemnemu sklepieniu. — Czego ty szukasz? — powiedział. Usłyszał j ej spokojny śmiech, cichy, spośród mroku zasłaniającego jej twarz. — Przecież wiesz. Statku „Dei Gloria". — Nie o to mi chodzi. Ani też o skarby i to wszystko. Pytam, czego ty szukasz. Czekał na odpowiedź, która jednak nie padła. Kobieta stała i milczała. Po dru- giej stronie łuku reflektory jakiegoś samochodu oświetliły fragment ulicy, a potem zniknęły w oddali. Światło przez chwilę obrysowało jej profil na ocienionej ścia- nie. — Wiesz, czego szukam — powiedziała w końcu. — Ja nic nie wiem — westchnął. — Wiesz. Widziałam, jak oglądałeś moje mieszkanie. Widziałam, jak patrzy- łeś na mnie. — Nie grasz czysto. 134 — A kto gra czysto? Poruszyła się gwałtownie, jakby zamierzała odejść, jednak pozostała na miej- scu. Stała o krok od niego; niemal czuł ciepło jej skóry. — Jest taka stara zagadka — dodała po chwili milczenia. — Jesteś dobry w rozwiązywaniu zagadek, Coy? — Nie bardzo. — A ja tak. To jedna z moich ulubionych... Jest taka wyspa, miejsce, gdzie mieszkają tylko dwa rodzaje ludzi: rycerze i giermkowie. Giermkowie kłamią i zdradzaj ą zawsze, a rycerze — nigdy... Rozumiesz tę sytuację. — Jasne. Są rycerze i giermkowie. Rozumiem. — Dobrze. Jeden z mieszkańców tej wyspy mówi do drugiego: okłamię cię i zdradzę... Rozumiesz? Okłamię cię i zdradzę. Pytanie brzmi: czy ten, kto to mówi, jest rycerzem, czy giermkiem? Jak sądzisz? Podrapał się po nosie, zakłopotany. — Nie wiem. Musiałbym się nad tym zastanowić. — Dobrze — przyglądała mu się uważnie. — Pomyśl. Nadal stała bardzo blisko. Coy poczuł mrowienie w czubkach palców. Jego głos zabrzmiał szorstko. — Czego ode mnie chcesz? — Żebyś rozwiązał zagadkę. — Nie o tym mówię. Tanger przechyliła głowę na bok. Wzruszyła ramionami. — Potrzebuję pomocy — odwróciła wzrok. — Nie mogę tego sama zrobić. — Są na świecie inni ludzie. — Pewnie są — zrobiła długą przerwę. — Ale ty masz wiele zalet. — Zalet? — to słowo zaskoczyło go. Chciał coś odpowiedzieć, ale czuł w gło- wie kompletną pustkę. — Myślę, że... Na tym skończył, został z otwartymi ustami, marszcząc w ciemności brwi. Wtedy znów odezwała się Tanger. — Nie jesteś gorszy od większości mężczyzn, których znam. I po krótkiej przerwie dodała: — Jesteś nawet lepszy niż wielu z nich. Nie taka miała być ta rozmowa, pomyślał zły. Nie o taką rozmowę mu chodzi- ło w tej chwili. Zupełnie nie o to szło; właściwie, stwierdził, przeszła mu ochota na jakąkolwiek rozmowę. Już lepiej stać w ciszy obok niej, czuć ciepło jej piego- watego ciała. Lepiej schować się po zawietrznej milczenia, choć i ten język, język milczenia, Tanger miała opanowany dużo lepiej niż on. To był język, którym po- rozumiewała się od tysięcy lat. Odwrócił się i stwierdził, że na niego patrzy. Dwa granatowe refleksy błysz- czały na jej twarzy poniżej jasnej plamy włosów. — Coy, a czego ty chcesz? 135 — Może ciebie. Nastąpiła długa chwila milczenia, a on stwierdził, że chyba łatwiej było mu to powiedzieć właśnie w ten sposób, w mroku, który zasłaniał ich twarze i wydawało się, że ukrywa też głosy. Okazało się to takie proste, że najpierw usłyszał swoje słowa, zanim zdążył pomyśleć, czyje wypowiedzieć, a potem nie poczuł specjal- nego zakłopotania. Może lekki rumieniec, którego na pewno Tanger nie mogła dostrzec. — Jesteś zbyt łatwo przewidywalny — szepnęła. Powiedziała to zdecydowanie, pewna siebie, nawet wtedy, gdy zobaczyła, że Coy pochylił się do przodu i powoli podniósł rękę do jej twarzy. A potem wy- powiedziała jego nazwisko, jakby to było ostrzeżenie, jak krzyżyk albo niebieski punkt na białej powierzchni mapy morskiej. Coy — powiedziała. I potem powtó- rzyła: Coy. A on powoli pokręcił głową, bardzo powoli, z wielkim smutkiem. — Będę z tobą aż do końca — powiedział. — Wiem. W tym momencie, kiedy już miał dotknąć jej włosów, spojrzał ponad jej ra- mieniem i zatrzymał się w pół gestu. Dobrze znajoma, drobna sylwetka zarysowa- ła się w wykroju łuku, na końcu uliczki. Stał tam spokojnie, wyczekując. Wtedy znów światła kolejnego samochodu przelotnie oświetliły ulicę, cień poruszył się od ściany do ściany, a Coy bez trudu rozpoznał w nim melancholijnego karła. Rozdział 7. Dublon Ahaba Tak właśnie rzekną w czas zmartwychwstania, kiedy wyłowią ten stary maszt pokryty ostrygami miast kosmatej kory i znajdą tkwiący w nim dublon. Herman Mehdlle, Moby Dick Kiedy kelner w barze restauracyjnym Terraza postawił piwo na stole, Hora- cio Kiskoros podniósł je do ust i ostrożnie upił łyk, przyglądając się spode łba Coyowi. Piana pobieliła mu wąsy. — Chciało mi się pić — powiedział. Potem obrzucił zadowolonym spojrzeniem plac. Katedra była w tej chwili oświetlona, a jej białe wieże i wielka kopuła nad skrzyżowaniem naw odcinały się na tle ciemnego nieba. Ludzie spacerowali jeszcze pod palmami i siedzie- li w ogródkach pobliskich kawiarni. Grupa młodych ludzi obsiadła schody pod pomnikiem świętego Dominika z Silos, pili piwo, ktoś grał na gitarze. Kiskoros wyglądał na zainteresowanego muzyką, chwilami przyglądał się grupie i nostal- gicznie kiwał głową. — Cudowna noc — dodał. Coy poznał jego nazwisko przed zaledwie piętnastoma minutami i trudno by- łoby uwierzyć, że siedzą tak we trójkę i piją jak starzy kumple. W tym krótkim czasie melancholijny karzeł zyskał nazwisko, pochodzenie i własny charakter. Nazywał się Horacio Kiskoros, był obywatelem argentyńskim i miał — jak po- wiedział, kiedy tylko mógł to zrobić — pewną pilną sprawę do przedstawienia damie i kawalerowi. Wszystkie te szczegóły odkrywane były stopniowo i nie od razu, ponieważ jego nagłe pojawienie się pod łukiem Zamku Straży Morskiej wy- wołało reakcję Coya, jaką nawet najbardziej uprzejmy świadek musiałby nazwać gwałtowną. Dokładnie rzecz biorąc, kiedy poruszenie cienia w światłach przejeż- dżającego samochodu pozwoliło rozpoznać postać, Coy poszedł prosto do niego, bez zastanowienia, nie wahając się nawet wtedy, kiedy usłyszał za plecami, jak Tanger go woła: 137 — Coy, proszę. Poczekaj. Nie poczekał. Wcale nie miał ochoty czekać ani wiedzieć, po jaką cholerę miałby czekać; chciał zrobić dokładnie to, co zrobił: przejść osiem, dziesięć kro- ków, pompując się adrenaliną, po drodze wziąć kilka głębokich oddechów, chwy- cić faceta za klapy i przycisnąć go do pobliskiego muru, pod żółtym światłem latarni. Czuł gwałtowną potrzebę zrobienia właśnie tego, a nie czegokolwiek in- nego. Chciał rozwalić mu pysk, zanim zniknie tak, jak na stacji benzynowej w Ma- drycie. Dlatego, nie zważając na słowa Tanger, zmusił faceta do wspięcia się na palce, tak że ten niemal stracił kontakt z ziemią, i przyciskając go jedną ręką do ściany, uniósł drugą, zamkniętą w pięść, gotów walnąć nią w jego twarz. Twarz, na której pomiędzy lśniącymi, wybrylantowanymi włosami zaczesanymi do tyłu i gęstymi czarnymi wąsami, dwoje ciemnych, wyłupiastych oczu wpatrywało się w niego uważnie. Nie przypominały mu już sympatycznej żabki. W tych oczach było zaskoczenie, zauważył. A nawet pełen żalu wyrzut. — Coy! — znów zawołała Tanger. Usłyszał w dole po lewej stronie dźwięk otwierającego się sprężynowego noża i kiedy tam spojrzał, dostrzegł błysk nagiej stali obok swoich żeber. Nieprzyjemne mrowienie przebiegło mu przez pachwiny — cięcie nożem z dołu do góry z tej odległości było najgorszym wariantem zakończenia. W tej pozycji dawało spore gwarancje puszczenia cum w podróż bez powrotu. Coy jednak nieraz już miał być zasztyletowany, zatem raczej przez instynkt niż zastanowienie uskoczył w bok, uderzając z całej siły w ramię przeciwnika, jakby z kieszeni wyskoczyła mu kobra. — Chodź tu, sukinsynu — powiedział. Gołe ręce naprzeciw noża, to brzmiało nieźle. Oczywiście, że blefował, ale był wystarczająco wściekły, żeby to wytrzymać. Zdjął kurtkę w sposób, jakiego kiedyś w Port-au-Prince nauczył go Torpedowiec Tucuman: owinął ją sobie dwu- krotnie wokół lewego ramienia i czekał na ruch przeciwnika lekko pochylony, z ciałem podanym do przodu, ramię z kurtką wyciągnięte, żeby chronić brzuch, drugie — gotowe do zadawania ciosów. Był rozwścieczony i czuł, jak wszyst- kie mięśnie ramion i dłoni ma spięte, naprężone, twarde od krwi bijącej szybko i równo we wnętrzu. Jak w dawnych czasach. — Chodź no tu — powtórzył. — Niech ci rozwalę ryj. Człowiek trzymał w ręku nóż i nie spuszczał z niego wzroku, ale robił wraże- nie zdezorientowanego. Przez swój niewielki wzrost, z włosami i ubraniem potar- ganymi w walce, w żółtawym świetle latarni wydawał się blady, jego wygląd był trochę żałosny i groteskowy. Gdyby nie miał noża, stwierdził Coy, byłby ilustracją nieszczęścia. Widział, że gość próbuje poprawić na sobie marynarkę, pociągając za poły, potem przejechał ręką po włosach, przygładzając je do tyłu. Oparł cały ciężar ciała na jednej nodze, potem na drugiej, wyprostował się i opuścił uzbrojo- ną dłoń. — Ponegocjujmy — powiedział. 138 Coy obliczył odległość. Jeśli zdoła wystarczająco się zbliżyć, żeby kopnąć go w krocze, karzeł będzie mógł negocjować ze swoją kurwą mamuśką. Przesunął się w bok, ale przeciwnik przezornie cofnął się o krok. Metalowe ostrze nadal błyszczało w jego dłoni. — Coy — powiedziała Tanger. Podeszła do niego od tyłu i teraz stała tuż obok. Jej głos był łagodny. — Ja go znam — dodała. Coy skinął krótkim ruchem głowy, ciągle uważając na przeciwnika, i w tej sa- mej chwili wymierzył kopniaka, do którego wcześniej już się przygotował, a któ- rego facet z nożem o mały włos nie uniknął, dostrzegł bowiem cios w pół ruchu i uskoczył. Mimo wszystko został trafiony w kolano i zachwiał się, a następnie obrócił się dookoła i oparł o mur. Coy wykorzystał tę chwilę na atak, najpierw ra- mieniem owiniętym kurtką, a następnie pięścią, która trafiła przeciwnika w pod- stawę szczęki i zmusiła do upadku na kolana. — Coy! Krzyk tylko wzmógł jego wściekłość. Tanger chciała chwycić go za ramię, ale Coy strząsnął gwałtownie jej rękę. Do diabła. Ktoś musi mu za wszystko zapłacić i ten gość świetnie się do tego nadaje. Potem będzie mogła wyjaśniać wszystko, co tylko zechce, ale nie był pewien, czy ma ochotę słuchać tych wyjaśnień. Dopóki walczą, nie ma miejsca na słowa. Wymierzył więc kolejnego kopniaka facetowi, ten jednak podniósł się gwałtownie i Coy poczuł, że nóż przecina mu jak grom ramię owinięte kurtką. Nie docenił karła, zrozumiał nagle. Facet jest szybki. I bar- dzo niebezpieczny. Cofnął się o dwa kroki, wziął głęboki oddech i zastanowił nad sytuacją. Wolnego, marynarzu. Uspokój się, bo inaczej nawet puszka szpinaku cię nie uratuje. Wzrost nie jest ważny — każdy, choćby był nie wiem jak niski, może przeciąć ci tętnicę. Swoją drogą, kiedyś widział, jak prawdziwy karzeł, autentycz- ny Szkot, wgryzł się w ucho olbrzymiego dokera, który wrzeszczał wniebogłosy i biegał po nabrzeżu w Aberdeen, próbując uwolnić się od małego człowieczka, jakby to był kleszcz. To znaczy, musisz mieć wyczucie, pomyślał. Nie ma zbyt małego wroga ani ciosu, który nie robi krzywdy. Dyszał płytko, a między wde- chem, a wydechem słyszał szybkie sapanie faceta. Zobaczył, że ten podnosi nóż, jakby chciał mu go pokazać, równocześnie powoli unosząc lewą rękę w pojed- nawczym geście. — Przynoszę wiadomość — powiedział karzeł. — Wsadź ją sobie w dupę. Człowieczek pokręcił głową. Nie zrozumiałeś mnie, mówił ten gest. — Wiadomość od pana Palermo. A więc to tak. Spotkanie starych znajomych. Klub towarzyski poszukiwaczy zatopionych statków w komplecie. To wyjaśniało pewne sprawy, natomiast inne zaciemniało. Nabrał powietrza raz i drugi, zrobił krok w kierunku przeciwnika z pięścią gotową do zadania ciosu. 139 — Coy. Nagle Tanger stanęła przed nim, zagradzając drogę, i bacznie mu się przyjrza- ła. Była poważna, zdecydowana i twarda — takiej jej nigdy wcześniej nie widział. Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale już tak pozostał, wpatrując się w nią głu- pawo. Nagle zbity z tropu. Niezdecydowany, bo dotykała jego twarzy, jak ktoś, kto stara się uspokoić wściekłe zwierzę albo rozsierdzonego dzieciaka. I ponad ramieniem kobiety, poprzez złote końcówki jej włosów, dostrzegł, że karzeł za- myka nóż. Coy nie tknął swojego piwa. W kurtce narzuconej na ramiona, z rękami w kie- szeniach spodni, rozparty na krześle obserwował, jak siedzący naprzeciwko męż- czyzna pije. — Bardzo mi się chciało pić — powtórzył Kiskoros. Po drodze z zaułka na plac, po tym, jak Tanger powstrzymała Coya i zdołała go uspokoić, a on wreszcie ten stan rzeczy przyjął i zaczął poruszać się jak auto- mat, z poczuciem, że otacza go nierzeczywista mgła, melancholijny karzeł znów przygładził sobie włosy i poprawił ubranie. Z bólem w oczach i z oskarżyciel- skim grymasem twarzy odkrył niewielkie rozdarcie górnej kieszeni marynarki, po czym znów przybrał pozę człowieka szacownego wyglądu, choć lekko ekscen- trycznego, wynikającą z mieszaniny aparycji śródziemnomorskiej z dziwaczną brytyjskością. — Przychodzę z propozycją od pana Palermo. I jest to rozsądna propozycja. Jego akcent z Buenos Aires był tak wyraźny, że wyglądał na udawany. Jestem Horacio Kiskoros, powiedział, kiedy atmosfera się wypogodziła. Horacio Kisko- ros, do usług. Powiedział to z lekkim pochyleniem głowy, tonem uprzejmym, po- zbawionym ironii, kiedy już i jemu, i Coyowi wyrównał się oddech po bójce. Wy- rażał się językiem wystudiowanym, nieco anachronicznym, jakim posługują się niektórzy Latynosi, używając słownictwa, które po tej stronie Atlantyku już daw- no wyszło z użycia. Z ust nie schodził mu: szanowny pan, za pozwoleniem czy: byłby pan tak dobry. W każdym razie, poprawiając zniszczoną garderobę i prostu- jąc muszkę, która podczas potyczki przekręciła się na szyi na bok, powiedział — do usług. Pod marynarką miał dziwne szelki w pionowe paski — po bokach dwa niebieskie, w środku jeden biały. — Pan Palermo chciałby osiągnąć porozumienie z państwem. Coy odwrócił się do Tanger. Idąc z nimi milczała i do tej pory nie wypowie- działa ani słowa. Stwierdził, że unika patrzenia mu prosto w twarz, której kilka minut wcześniej dotknęła po raz pierwszy; być może po to, by nie czuć, że musi kilka spraw w sposób nieunikniony wyjaśnić. 140 — Porozumienie — wyjaśnił Kiskoros — na warunkach możliwych do przy- jęcia przez obie strony — z uwagą spojrzał na Coya i wskazał kciukiem w górę na nos, przypominając mu scenę z hotelu Pałace. — Bez żadnej urazy. — Nie ma powodu, żeby szukać jakiegokolwiek porozumienia. Wreszcie odezwała się. Zachowała taki chłód, jakby każde słowo przesączyło się najpierw przez kostki lodu. Patrzyła prosto w smutne, wyłupiaste oczy Kisko- rosa, trzymając prawą rękę na stole; stalowy zegarek nadawał niezwykły, męski wygląd długim palcom o krótkich, nieregularnych paznokciach. — Pan Palermo jest innego zdania — odpowiedział Argentyńczyk. — Dyspo- nuje środkami, których państwu brakuje — bazą techniczną, doświadczeniem... Gotówką. Kelner przyniósł półmisek kalmarów po rzymsku i smażonej ikry, a melan- cholijny karzeł podziękował mu zgodnie z zasadami najlepszego wychowania. — Dużą gotówką — powtórzył, sondując zawartość półmiska z zainteresowa- niem. — I czego spodziewa się w zamian? Kiskoros wziął do ręki widelec i delikatnie nabił nań obręcz kalmara. — Pani dużo studiowała — przeżuwał kęs z rozkoszą, aż wreszcie usta się opróżniły. — Dysponuje pani cennymi danymi, prawda? Danymi, do których pan Palermo jeszcze nie dotarł. Oto powód, dla którego sądzi, że spółka mogłaby oka- zać się korzystna dla obu stron. — Nie ufam mu — powiedziała Tanger. — On też pani nie ufa. Możecie się porozumieć. — Przecież nawet nie wie, czego szukam. Kiskoros najwyraźniej miał duży apetyt. Spróbował ikry, a następnie powró- cił do kalmarów między kolejnymi łykami piwa. Na chwilę odwrócił się do nich obojga bokiem, słuchając dźwięków gitary, dobiegających ze stopni przed kate- drą, a potem uśmiechnął się, zadowolony. — A może wie więcej, niż pani sądzi — powiedział. — Jednak o szczegółach powinniście państwo porozmawiać osobiście. Ja jestem tylko posłańcem, jak pani wie. Coy, który do tej pory się nie odzywał, zapytał Tanger: — Od jak dawna go znasz? Upłynęły dokładnie trzy sekundy, zanim odwróciła twarz w jego stronę. Dłoń na stole zacisnęła palce. Tanger powoli opuściła ją i położyła na spódnicy, na podołku. — Od dawna — powiedziała całkiem spokojnie. — Kiedy Palermo pierwszy raz zaczął mi grozić, on był razem z nim. — To prawda — poświadczył Kiskoros. — Wykorzystywał go, żeby mnie zastraszyć. — To też prawda. 141 Coy nie zwracał uwagi na Argentyńczyka. Patrzył ciągle na nią. — Dlaczego mi tego nie powiedziałaś? Westchnienie Tanger było ledwo słyszalne. — Przyjąłeś moje reguły gry. — Czego jeszcze mi nie powiedziałaś? Przyglądała się uważnie stolikowi, a potem rozejrzała się po placu. Wreszcie zwróciła się znów do Kiskorosa. — Co proponuje Palermo? — Rozmowę — Argentyńczyk, zanim powiedział coś więcej, spojrzał na Coya, któremu wydało się, że dostrzegł cień kpiny w jego żabich oczach. — Negocjacje. Na takich warunkach, jakie pani uzna za właściwe. W tych dniach przebywa w swoim biurze w Gibraltarze — wyjął z kieszeni wizytówkę i podał ją ponad stolikiem. — Tam możecie go państwo zastać. Coy wstał. Zostawił kurtkę powieszoną na oparciu krzesła i nie patrząc na żadne z nich dwojga, przeszedł przez plac w kierunku schodów przed katedrą. Je- go mózg płonął, z wściekłością zaciskał pięści w kieszeniach. Bez celu podszedł do grupy młodych ludzi grających na gitarze; wspólnie pili piwo z jednej butelki, podając ją sobie kolejno. Były tam dwie dziewczyny i czterech chłopców, wyglą- dający na studentów. Chłopak, który grał na gitarze, był szczupły i przystojny — stylowy gitarzysta flamenco — w kąciku ust trzymał zapalonego papierosa; jedna z dziewcząt w rytm muzyki poruszała biodrami, oparta na ramieniu gitarzysty. Ta druga spojrzała na Coya i uśmiechnęła się. Pozostali popatrzyli na niego podejrz- liwie, kiedy podała mu butelkę. Wypił łyk, podziękował i ocierając ręką wilgotne usta, usiadł w pobliżu, na stopniu, słuchając muzyki. Gitarzysta grał marnie, ale 0 tej porze, w środku nocy, muzyka brzmiała dobrze na opustoszałym placu, po- śród palm, z oświetloną katedrą nad ich głowami. Coy patrzył w ziemię. Tanger 1 Kiskoros podnieśli się od stolika i podeszli do nich. Tanger niosła na ręce złożo- ną kurtkę Coya. Rzadkie gówno, pomyślał. I wdepnąłem w to gówno po szyję. — Piękne miasto — powiedział Kiskoros, patrząc z uśmiechem na młodych ludzi. — Przypomina mi Buenos Aires. Tanger milczała, stojąc obok Coya. On jednak nie podniósł się. — Podobno jest pan marynarzem, czy tak? — dalej mówił tamten. — Ja też kiedyś pływałem. Byłem w argentyńskiej marynarce wojennej. Emerytowa- ny podoficer Horacio Kiskoros — uniósł brew z wyrazem nostalgii, jakby na- słuchiwał odległego, znanego dźwięku, którego nie dosłyszał. — Byłem też na Malwinach, razem z oddziałem nurków. — To co, do cholery, robisz tak daleko stamtąd? Wyłupiaste oczy stały się jeszcze bardziej melancholijne. Człowieczek wło- żył jedną rękę do kieszeni, odsłaniając nieco szelki, i naraz Coy zrozumiał, co oznaczają owe niebiesko-białe paski: to narodowe barwy Argentyny. Ten sukin- syn nosił szelki z argentyńską flagą! 142 — Pewne sprawy w mojej ojczyźnie zmieniły się. Usiadł obok Coya, na tym samym stopniu; zanim to zrobił, podciągnął nieco w górę nogawki spodni, bardzo ostrożnie, żeby nie wypchać na kolanach zapra- sowanego kantu. — Słyszał pan kiedyś o brudnej wojnie? Coy zrobił sarkastyczny grymas. — Pewnie. Tupamaros i inni. — Montoneros — sprecyzował Kiskoros, unosząc w górę palec. — Tupamaros byli w Urugwaju. Usłyszał, jak wzdycha pod wpływem wspomnień. Trudno byłoby stwierdzić, czy ze smutkiem, czy z tęsknotą za tymi czasami. — Było tak — dodał po chwili — że w Argentynie trwała wojna, choć nie była ona oficjalna. Rozumie pan? Ja wykonywałem swoją pracę. Ale niektórzy nie chcą tego uznać. — Co mi tu wciskasz kit — powiedział Coy. Kiskorosa jednak nie zniechęciło zachowanie rozmówcy. — Byłem zmuszony wyjechać — kontynuował. — Jak wspominałem, byłem też kiedyś nurkiem... Poznałem pana Palermo podczas prac nad wydobywaniem „Agamemnona", statku, który Nelson zatopił w La Pląta. Coy odwrócił się, z zaciętą miną. — Gówno mnie obchodzi twoje życie. Oczy żabki zamrugały z żalem. — Szanowny panie, niedawno, w tym zaułku, przed samiutką chwilą byłem o krok od zabicia pana. Sądziłem, że... — Pieprz się, facet! Kiskoros zachował milczenie, przeżuwając wulgarność wyrażenia. Coy pod- niósł się. Tanger stała przed nim i przyglądała mu się — Zabił Zasa — powiedziała. Zapanowała długa chwila milczenia, a Coy przypomniał sobie ciepły oddech labradora na swojej ręce. Miał przed oczami — minął zaledwie tydzień —jego mokry nos i wierne spojrzenie. A potem posępny widok nieruchomego psa le- żącego na dywanie, ze szklistymi, otwartymi oczyma. Coś poruszyło się w jego wnętrzu, poczuł dziwny niepokój i rozejrzał się dookoła ze smutkiem, spojrzał na oświetloną katedrę i zapalone latarnie. Obok dźwięki gitary zdawały się spływać w dół po schodach. Dziewczyna, która przedtem się uśmiechała, teraz całowała jednego z chłopców. Inny postawił butelkę piwa na ziemi. — No tak — Kiskoros też wstał, otrzepując spodnie. — Proszę uwierzyć, że jest mi bardzo przykro. Ja szanuję, zapewniam pana... Bardzo szanuję zwierzęta domowe. Sam kiedyś miałem dobermana. Nastąpiła kolejna chwila milczenia. Argentyńczyk zasępił się. 143 — Albowiem ja — mówił z uporem — nadal jestem jak w wojsku, rozumiecie państwo? Otrzymałem rozkazy. A one obejmowały także pani dom. Układał na twarzy smutny wyraz, mający mówić: proszę mnie zrozumieć, i tak dalej. — Mendieta — powiedział nagle. — Mój pies nazywał się Mendieta. Coy tymczasem spoglądał na butelkę stojącą tuż u jego stóp na schodach. Przez chwilę obliczał, jakie ma szansę rozbić jąnajego twarzy. Podnosząc wzrok, natknął się na melancholijne spojrzenie Argentyńczyka. — Sprawia pan wrażenie osoby impulsywnej — powiedział Kiskoros uprzej- mym tonem. — To prowadzi do kłopotów. Pani zaś wydaje się posiadać łagod- ne usposobienie. W każdym razie nie jest dobrze, by dama wdawała się w takie zwady... Pamiętam pewien przypadek w Buenos Aires. Jedna montonera zabiła dwóch moich towarzyszy, gdy po nią przyszliśmy. Dziwka broniła się jak lwica, wykończyliśmy ją dopiero granatami. Potem okazało się, że miała niemowlaka schowanego pod materacem na łóżku. Przerwał i mlasnął językiem na to wspomnienie. Pod argentyńskim wąsikiem pojawił się grymas, który w zasadzie mógłby uchodzić za uśmiech. — Są kobiety jak najprawdziwsi faceci, mogę państwa zapewnić — mówił. — Chociaż potem, w ESMA, bardzo miękły; wie pan, co mam na myśli — przyjrzał się uważnie Coyowi. — Nie, chyba pan nie wie. Świetnie. Może to i lepiej. Wzrok Coya zatrzymał się na oczach Tanger, które patrzyły niewidząco, jakby właśnie oglądały odległe horrory. Po chwili ich ostrość wróciła do teraźniejszości, odzyskały przytomność, jednak pozostała w nich mroczna pustka. Zauważył, że przyciska do piersi jego kurtkę, jakby nagle poczuła chłód. — ESMA — powiedziała — to argentyńska Szkoła Mechaniki Marynarki Wo- jennej. .. Ośrodek tortur w czasach dyktatury wojskowej. — Tak — przyznał Kiskoros, rozglądając się wokół nieuważnie. — Obawiam się, że istnieją głupcy, którzy tak o tym mówią. Perkusja Shelly'ego Manne'a rozpoczęła łagodnie Mań in Love, a Eddie Hey- wood wchodził z pierwszym fortepianowym solo. Stojąc z nagim torsem, oparty o framugę otwartego okna swojego pokoju w hotelu Francia y Paris, Coy wy- przedzał myślą kolejne takty melodii. Miał na uszach słuchawki i poruszał głową, jakby potwierdzał oczekiwany, przyjemny fragment. Trzy piętra niżej plac tonął w mroku, zgaszono dwie centralne latarnie, pociemniały korony drzew pomarań- czowych, zwinięto markizę nad kawiarnią Parisien. Wszystko wydawało się zu- pełnie opustoszałe, zastanowił się jednak, czy aby Horacio Kiskoros nie krąży gdzieś w pobliżu. W prawdziwym życiu bohaterowie negatywni też muszą jednak 144 czasem odpocząć, pomyślał. W prawdziwym życiu nie jest tak jak na filmach, czy w powieściach. Może w tej chwili Argentyńczyk najspokojniej w świecie chrapie w którymś z pobliskich hoteli, czy pensjonatów, a jego szelki, starannie złożone, wiszą na wieszaku. I teraz śni o szczęśliwych czasach masakrowanych trupów, ulicy Corrientes 348 i prądzie o napięciu 1500 wolt i częstotliwości 50 herców w podziemiach ESMA. Dong-dong, dong. Kończyło się drugie solo, tym razem kontrabasu, i Coy z niecierpliwością czekał na trzecie — saksofon tenorowy Colemana Hawkinsa — które było najwspanialszą częścią tego utworu, z następującymi po sobie kon- trastowymi partiami, głośne-lekkie, głośne-lekkie, i kolejnymi niespodziankami rytmicznymi, kiedy kadencja załamywała się nieoczekiwanie, dokładnie tak, jak oczekiwał. Mań in Love. Właśnie uświadomił sobie znaczenie tytułu i uśmiechnął się do cieni na placu, a potem spojrzał na sufit. Była tam Tanger, na czwartym piętrze, dokładnie nad jego pokojem. Może śpi, a może nie. Może tak samo jak on stoi w oknie, a może siedzi przy stole nad rozłożonymi notatkami, przeglądając informacje uzyskane od Lucia Gamboi. I zastanawia się nad możliwymi stratami i korzyściami wynikającymi z propozycji Nina Palermo. Wcześniej rozmawiali. Rozmawiali długo, kiedy już Horacio Kiskoros poże- gnał ich „zatem pozdrawiam", które brzmiałoby przyjacielsko, gdyby ktoś nie wiedział o jego przeszłości, której część Coy już teraz znał. Został i patrzył za ni- mi mylącymi oczkami melancholijnej żaby, i kiedy opuszczali plac, on nadal stał nieruchomo w tym samym miejscu przed katedrą, niby nocny, niegroźny turysta. Coy odwrócił się, by spojrzeć za siebie, a przy okazji podniósł wzrok i przeczytał tabliczkę z nazwą ulicy, którą szli: ulica Towarzystwa. W tym mieście, pomyślał, wszystko jest symbolem albo znakiem, tak samo jak na mapach morskich. Róż- nica polega jednak na tym, że mapy dotyczące morza są dużo bardziej czytelne, z różnokolorowymi oznaczeniami głębokości i milowymi skalami na margine- sach, zamiast starych kamieni i spotkań pozornie niespodziewanych, i tabliczek na rogach z niezwykłymi nazwami ulic. Niewątpliwie znaki i niebezpieczeństwa są tu równie jasne jak na mapach wydrukowanych na papierze, jednak brakuje kodów, pozwalających je odczytać. — Ulica Towarzystwa Jezusowego — powiedziała Tanger, widząc, że przy- gląda się nazwie. — Tutaj mieściła się szkoła żeglarska jezuitów. Nigdy niczego nie mówiła przypadkiem, Coy rozejrzał się wokół i zobaczył po lewej stronie stary budynek, a po prawej zapuszczony dom Gravina. Podejrzewał, że kiedyś później będzie musiał, jeszcze nie wiadomo z jakiego powodu, przypo- mnieć sobie to wszystko. Potem szli dobrą chwilę w milczeniu, powoli zbliżając się do placu Kwiatów. Dwukrotnie Coy odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, ale ona szła zdecydowana, patrząc niezmiennie przed siebie, z torbą przyciśniętą do boku; równomiernie kołysały się jej szeroka niebieska spódnica i końcówki wło- sów obok pełnej uporu brody i milczących ust. Wreszcie Coy chwycił jąza ramię, 145 żeby się zatrzymała. Ku jego zaskoczeniu, wcale się nie opierała, nagle miał jej twarz tuż przed swoją, kiedy odwróciła się spokojnie, jakby tylko czekała na jakiś pretekst. — Kiskoros od dawna śledzi mnie na polecenie Nina Palermo — powiedziała, zanim ją o cokolwiek spytał. — To zły i niebezpieczny człowiek... Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiała się, czy jeszcze coś powiedzieć. — Przed chwilą, pod łukiem Zamku Straży Morskiej — dodała — bałam się o ciebie. Powiedziała to chłodno i sucho, bez żadnej emocji. Po czym znów zamilkła, patrząc ponad ramieniem Coya w kierunku placu, zamkniętych straganów z kwia- tami, budynku Telekomunikacji, stolików kawiarni na rogach, gdzie zasiedzieli się ostatni tej nocy klienci. — Ten człowiek, od kiedy przyszedł do mnie razem z Palermo — powiedziała wreszcie — stał się moim koszmarem. Nie starała się go wzruszyć i być może właśnie dlatego Coy nie potrafił zapa- nować nad ogarniającym go wzruszeniem. Było coś dziecinnego, zauważył, w tej upartej dojrzałości, w tej powadze, z jaką przyjmowała konsekwencje płynące z jej życiowej przygody. Znów ta sama fotografia w ramce. Znów srebrny puchar, dziewczynka obejmowana opiekuńczym ramieniem nieżyjącego już mężczyzny, bezbronność w spojrzeniu oczu śmiejących się na progu czasu, gdy wszystkie ma- rzenia są jeszcze możliwe. Taką ją widział, mimo wszystko. Albo, precyzyjniej rzecz nazywając — im dłużej był przy niej, tym bardziej taką ją widział. Opanował chęć pieszczoty, którą czuł na opuszkach palców, i tą samą ręką wskazał bar, który miała za plecami. Knajpa nazywała się Los Gallegos Chico. Miejscowe wina i inne alkohole, dobra kawa, dopuszcza się jedzenie przyniesio- ne ze sobą: wszystko to głosiły napisy nad wejściem i nad oknami; dla Coya w tej chwili jedynie ważne było słowo alkohole, bo wiedział, że i ona, i on potrzebu- ją kielicha. Weszli do środka i z łokciami opartymi o ocynkowaną ladę zamówił jeden dżin z tonikiem dla siebie — nie widział nigdzie żadnej niebieskiej butel- ki — i, nie pytając, drugi dla niej. Dżin naznaczył wilgotnym blaskiem jej usta, kiedy patrzyła na niego i mówiła, opowiadała szczegółowo o pierwszej wizycie Palermo, spokojnej i przyjaznej, a potem o drugiej, już z odkrytymi kartami i ze złowrogim towarzystwem Kiskorosa dla ozdoby, pełnej nacisków i gróźb. Paler- mo chciał, żeby Argentyńczyk dokładnie wrył się jej w pamięć, żeby poznała jego historię i zapamiętała wygląd i rysy twarzy, by później — kiedy zobaczy go stoją- cego pod swoim oknem, idącego ulicą albo kiedy pojawi się w jej złych snach — zawsze pamiętała, w jakie tarapaty się ładuje. Żeby wiedziała, powiedział łowca skarbów, że niegrzeczne dziewczynki nie mogą bezkarnie chodzić po lesie, nie narażając się na niebezpieczne spotkania. — Tak właśnie powiedział — blady, nieco gorzki uśmiech nadał surowy wyraz jej ustom. — Niebezpieczne spotkania. 146 W tym momencie Coy, który słuchał i pił w milczeniu, przerwał jej i zapytał, dlaczego nie poszła na policję. Zaśmiała się cicho, śmiechem głuchym i lekko ochrypłym, pełnym pogardy i pozbawionym wesołości. Tak naprawdę, powie- działa, ja jestem niegrzeczną dziewczynką. Starałam się oszukać Palermo, a co do muzeum, to działam na własny rachunek. Jeśli do tej pory tego nie zauważy- łeś, jesteś jeszcze bardziej naiwny, niż sądziłam. — Nie jestem naiwny — powiedział z przykrością, obracając w palcach zimną szklankę. — Zgoda — spojrzała mu w oczy, a usta, choć się nie uśmiechnęły, straciły nieco surowości. — Nie jesteś. — Prawie nie tknęła drinka. — Już późno — stwierdziła spoglądając na zegarek. Coy dokończył swój dżin, zawołał kelnera i położył na stole banknot. Jeden z ostatnich, stwierdził ze smutkiem. — Zapłacą za wszystko, co zrobili — powiedział. Nie miał pojęcia, jak miałaby się spełnić ta zapowiedź ani jak mógłby jej po- móc, ale uważał, że należało to powiedzieć. Są takie rzeczy, pomyślał, zdania ła- godzące ból, słowa pocieszenia, frazesy, które padają na filmach i w powieściach, i czasem nadają się do prawdziwego życia. Spojrzał na nią ukradkiem, z obawą, czy się z niego nie śmieje; ona jednak siedziała z głową przechyloną na bok, za- topiona we własnych myślach. — Jest mi obojętne, czy zapłacą, czy nie. To jest wyścig, rozumiesz? Jedyne, co się liczy, to być pierwszym na mecie. Saksofon miał wejść za chwilę. Tanger jest jak jazz, stwierdził Coy. Podsta- wowy temat i niespodziewane wariacje. Rozwijała się cały czas wokół pozor- nie stałego pomysłu, jak struktura tematyczna AABA, jednak przypatrywanie się z bliska tym ewolucjom nie wykluczało możliwości natknięcia się na niespodzian- ki. Nagle mogło zabrzmieć AABACBA i pojawiał się drugi temat, którego nikt by tutaj nie przewidział. Nie było innego sposobu, żeby za nią nadążać, trzeba stale improwizować, dokądkolwiek miałoby to zaprowadzić. Iść za nią bez partytury. Na ślepo. Jakiś pobliski zegar na placu wybił trzy uderzenia. Coy usłyszał je wyciszo- ne przez słuchawki i wreszcie poczuł dźwięki saksofonu Hawkinsa: trzecie solo, które spinało jak klamra cały utwór. Przymknął oczy, odczuwając przyjemność słuchania znajomych nut, które uspokajały, jak zazwyczaj bywa, gdy następuje powtórzenie tego, czego się oczekuje. Jednak w tę melodię weszła Tanger, od- mieniając j ej delikatną strukturę. Stracił wątek, chwilę później przycisnął klawisz walkmana i stał ze słuchawkami w ręce, całkiem zbity z tropu. Przez chwilę wy- dawało mu się, że słyszy na górze odgłos kroków, tak samo jak załoga „Peąuoda" słyszała dźwięk nogi z kości wieloryba, gdy kapitan, w samotności, przeżuwał swoje obsesje na pokładzie, w środku nocy. Bez ruchu, ze skupioną uwagą, stał tak przez chwilę, jakby na czatach. Potem rzucił ze złością walkmana na nieroze- 147 słane łóżko. To nie jest w porządku, do tego bezwstydnie mieszamy gatunki. Etap Melville'a, podobnie jak poprzedni etap Stevensona pozostał już daleko za nim. Teoretycznie Coy znajdował się w oczywisty sposób na etapie Conrada i wszyscy bohaterowie mogący poruszać się po tym terenie to bohaterowie zmęczeni, mniej więcej rozsądni, świadomi konsekwencji ulegania marzeniom, kiedy się stoi za sterem. Dorośli ludzie na mieliźnie rezygnacji i znużenia, w których półśnie już nie płynęły nieskończone procesje waleni eskortujących zakaprurzonego ducha, przypominającego śnieżną górę. A jednak, owo warunkowe „Jeśli..." na wrotach świątyni wyroczni delfickiej, poznane przez Coya za pośrednictwem Melville'a, który z kolei musiał je zaczerp- nąć z innych książek, nie przeczytanych przez Coya, wibrowało w powietrzu, tak jak sztorm gra na harfie takielunku, nawet wtedy gdy woda pochłania morskiego sokoła uwięzionego pomiędzy młotem, a flagą, czy wtedy, gdy „Rachela" znajdu- je jeszcze jedną sierotę. Nagle, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, Coy odkrył, że etapy książkowe, czy życiowe, jak by ich nie nazywać, nigdy nie zamykają się całkowicie; i choć bohaterowie stracili niewinność i są zbyt zmęczeni, by wierzyć w statki-widma i zatopione skarby, morze jest niezmienne, pełne pamięci o sobie samym i wiary w siebie. Morzu jest doskonale obojętne, czy ludzie tracą wiarę w przygody, pościgi, zatopione okręty, skarby. Tajemnice i historie, które kryje, żyją niezależnym życiem, są samowystarczalne i będą trwać nawet wtedy, kiedy życie zniknie na zawsze. Dlatego, aż do ostatniej chwili, zawsze będą pojawiali się mężczyźni i kobiety wypatrujące umierającego kaszalota, który odwraca się ku słońcu, by wydać ostatnie tchnienie. Tak więc, mimo całej możliwej jasności umysłu, jeszcze raz miał na imię Izmael, choć wcześniej był już rozbitkiem o imieniu Jim i znów przygotowy- wał harpun, mimo swoich lat, hartowany własną krwią, z koniecznym okrzykiem: ostatniego niech zabiorą rum albo diabli, niech więc łódź traci dno, niechaj czło- wiek traci dno, i tak dalej. Czekał, zafascynowany pewnością nieuchronnego prze- znaczenia — bo przeczytał to sto razy — aż kobieta o piegowatej skórze umieści swój dublon hiszpańskiego złota w maszcie: klik, klak. Myśl ta nie tylko dudni- ła w jego wyobraźni. Znów podszedł do okna, spodziewając się poczuć bryzę od pobliskiego morza, i słysząc hałas spojrzał znów na sufit. Teraz wyraźnie słyszał blisko niespokojne kroki w górze, na pokładzie. Klik, klak. Klik, klak. Widocznie ona też nie śpi, ścigając własne białe zjawy, żałobne karawany ze starym, poskrę- canym stalowym ożebrowaniem. A jemu nigdy się nie śniło, na żadnym z okrętów, w żadnej z książek, w żadnym porcie i w żadnym z poprzednich, naiwnych wcie- leń, że spotka równie uwodzicielskiego Ahaba, który pociągnie go w podróż nad swój morski grób. Podszedł do łóżka i położył się na plecach. Aż do ostatniego portu, przypo- mniał sobie przed zaśnięciem, żyjemy zaplątani w liny wielorybniczych harpu- nów. 148 — Istnieje bezpośredni związek — powiedziała Tanger — między podróżą „Dei Gloria" i usunięciem jezuitów z Hiszpanii. Związek absolutnie niewątpliwy. Była niedziela, jedli śniadanie pod markizą kawiarni Parisien, naprzeciwko hotelu, ciepłe, białe bułeczki, kakao, kawa i sok pomarańczowy. Wiał łagodny wiatr, było dużo światła, po prostokącie słońca na placu spacerowały gołębie, między nogami ludzi wychodzących z mszy. Coy trzymał w ręce pół bułki pokro- pionej oliwą i między kęsami, od czasu do czasu, spoglądał na biel i ochrę fasady i dzwonnicy kościoła Świętego Franciszka. — W roku 1767 rządził w Hiszpanii Karol III, który wcześniej był królem Ne- apolu. Od początku jego panowania jezuici okazywali mu wrogość, między inny- mi i z tego powodu, że w owym czasie w Europie wrzała walka z nowymi ideami, a zakon świętego Ignacego był najbardziej wpływowy spośród wszystkich orga- nizacji kościelnych. To sprawiało, że wrogowie otaczali go ze wszystkich stron. W roku 1759 jezuici zostali usunięci z Portugalii, a w 1764 z Francji. Piła kakao z mlekiem z dużej szklanki i za każdym razem, kiedy podnosi- ła szklankę do ust, pozostawała jej linia pianki na górnej wardze. Wyszła z ho- telu zaraz po wzięciu prysznica; z mokrych włosów spadały krople na koszulę w niebieską i czerwoną kratkę, wyłożoną na dżinsy, z podwiniętymi rękawami, a schnące włosy skręcały się, nadając jej twarzy świeży wygląd. Od czasu do czasu Coy spoglądał na linię kakao na jej ustach i czuł, jak coś w nim drży. Słod- kie — pomyślał. Jej usta są słodkie i na dodatek wsypała do kakao torebeczkę cukru. Zastanawiał się, jaki smak czułby na języku, dotykając tych warg. — W Hiszpanii — Tanger ciągnęła swoją opowieść — napięcie między je- zuitami, a oświeconymi ministrami Karola III stopniowo wzrastało. Czwarty ślub posłuszeństwa papieżowi ustawiał Towarzystwo Jezusowe w centrum polemiki między władzą religijną, a świecką. Oskarżane też było o obracanie wielkimi pie- niędzmi i zbyt silny wpływ na szkolnictwo wyższe i administrację. Poza tym nie- wiele czasu upłynęło od konfliktu z misjami w Paragwaju i wojny z Indianami Guarani — pochyliła się do Coya nad stołem, ze szklanką w dłoni. — Widziałeś film Rolanda Joffe Misjal Jezuici trzymają stronę Indian? Coy przypominał sobie słabo ten film: oglądał go na statku, jak to zazwy- czaj bywa na wideo — nigdy w całości, tylko w trzech, czy czterech kawałkach podczas długiego przelotu. Chyba przypominał sobie Roberta de Niro. I może Jeremy'ego Ironsa. Nawet nie pamiętał, że grali jezuitów. — To wszystko — dodała Tanger — sprawiało, że hiszpańscy jezuici siedzieli na beczce prochu i tylko brakowało, żeby ktoś podpalił lont. W pobliżu nie było śladu Horacio Kiskorosa, stwierdził Coy, rozglądając się wokół. Przy sąsiednim stoliku siedziało młode małżeństwo — turyści z dwójką jasnowłosych dzieciaków, przy nich rozłożona mapa, aparat fotograficzny. Dzieci 149 bawiły się plastikową procą, podobną do zabawek z czasów jego dzieciństwa — kiedy uciekał ze szkoły, żeby włóczyć się po nabrzeżu — które produkował wła- snoręcznie z kawałka gałęzi w kształcie litery V, pasków wyciętych ze starych dę- tek, ścinka skóry i kawałka drutu. Teraz, pomyślał, takie rzeczy kupuje się w skle- pie i muszą kosztować niezły szmal. — Tym lontem było powstanie Esąuilachego. Choć bezpośredni udział jezu- itów w zamieszkach nigdy nie został udowodniony, jest prawdą, że w tym samym czasie próbowali oni zbojkotować ministrów, zwolenników Oświecenia, w rzą- dzie Karola III. Esąuilache, który był Włochem, zaproponował między innymi, by zaprzestać używania kapeluszy o szerokich rondach i peleryn, którymi okrywali się Hiszpanie, co stało się pretekstem do bardzo poważnych rozruchów. Spokój powrócił, minister został odwołany, ale jezuitów uznano za prowokatorów. Król postanowił usunąć Towarzystwo Jezusowe i przejąć jego dobra. Coy machinalnie pokiwał głową. Tanger mówiła więcej niż zazwyczaj, jak- by przygotowała się w nocy do wykładu. To nawet logiczne, pomyślał. Kiedy na scenie pojawił się Kiskoros i zaproponował spotkanie z Ninem Palermo, nie ma innego wyjścia jak dostarczyć mu więcej informacji. W miarę jak się zbliżają do celu, kobieta zaczyna rozumieć, że nie wystarczą mu okruchy. Jednak będąc w głębi osobą skąpą, wydziela mu swój kapitał po kropelce. Być może dlatego, i ku własnemu rozczarowaniu, Coy nie potrafił odczuwać takiego zainteresowania jak wcześniej. On też miał za sobą długą noc pełną rozmyślań. Zbyt dużo danych, myślał teraz. Zbyt jesteś rozmowna, a mimo to nie mówisz mi konkretów. Wszyst- kiego, co mi teraz opowiadasz, moja śliczna, uczyłem się dwadzieścia parę lat te- mu w szkole. Starasz się omamić mnie historycznym blichtrem, zamiast przejść do rzeczy. Pokazujesz jedną dłoń, żeby zamaskować to, co ukrywasz w drugiej. Miał tego dosyć i gardził sobą za to, że nadal tam siedzi. A jednak kreska piany na górnej wardze, odbicie światła pogodnego poranka w granatowych tę- czówkach jej oczu, wilgotne końcówki jasnych włosów obraniowujących piegi na twarzy, działały na niego szczególnie, wywołując efekt łagodzący. Za każdym ra- zem, kiedy patrzył na tę nieznajomą, odczuwał pewność, że posunął się za daleko, że zagłębił się zbytnio w ciemną część mapy morskiej jej życia, tak że już się nie da zejść z tego szlaku, nie poznawszy wcześniej odpowiedzi. Rycerze i giermko- wie, okłamię cię i zdradzę. Tak naprawdę tajemnica zatopionego statku była mu obojętna. Ona, jej wytrwałość i poszukiwanie, wszystko, na co była gotowa, żeby spełnić swoje marzenie, tylko to było powodem, że dalej szedł tym kursem, choć słyszał nieomylny huk morza uderzającego o niebezpiecznie bliskie skały. Chciał zbliżyć się do niej jak to tylko możliwe, widzieć jej twarz podczas snu, czuć, jak się budzi, i widzieć, jak na niego patrzy, dotykać jej ciepłej skóry i rozpoznawać w niej, w zagłębieniach jej skóry i ciała, które ta skóra pokrywała, uśmiechniętą dziewczynkę ze zdjęcia w srebrnej ramce. 150 Przestała mówić i przyglądała mu się podejrzliwie, pytając go w milczeniu, czy słuchał tego, co mówiła. Nie bez trudu odpędził swoje myśli, obawiając się, że jeszcze mogłaby je wyczytać z jego twarzy, po czym znów spojrzał na gołębie. Między nimi jeden ptak, bardzo pewny siebie i pewnie bardzo przystojny, nady- mał pierś między pierzastymi damulkami, które tworzyły stadka i spoglądały na niego z ukosa, gruchając, czy pohukując, czy jak się nazywa dźwięk, który wydają samiczki. I w tym momencie dzieci przy sąsiednim stoliku zerwały się, wydając wojenne okrzyki, i pobiegły w kierunku spokojnych ptaków. Coy spojrzał na oj- ca, pochłoniętego, z całkowitym spokojem, lekturą gazety. Potem stwierdził, że matka przeciągłym spojrzeniem omiata cały plac. W końcu znów odwrócił się do Tanger, która siedząc tyłem do całej sceny, dalej opowiadała. — Wszystko było przygotowywane w Madrycie w najgłębszej tajemnicy. Z bezpośredniego rozkazu króla została utworzona wąska grupa, do której nie należał żaden zwolennik, czy choćby człowiek neutralny wobec Towarzystwa Je- zusowego. Celem było zebranie dowodów i przygotowanie dekretu nakazujące- go opuszczenie kraju... Rezultatem tak zwanego Sekretnego Dochodzenia była opinia prokuratorska, zarzucająca jezuitom konspirację, obronę doktryny tyrano- bójstwa, rozluźnienie obyczajów, zamiłowanie do bogactwa i władzy oraz dzia- łalność niezgodną z prawem na terenie Ameryki. Historia Sekretnego Dochodzenia brzmiała nieźle i zainteresowanie Coya wzrosło, choć nadal obserwował dzieci. Dopadły nieostrożnego gołębia w peł- ni zalotów i jednym trafieniem kamienia przerwały idyllę, i zakończyły trawienie okruchów zdziobanych pod stolikami. Zachęcone sukcesem pociechy strzelały do gołębi ze śmiertelną precyzją serbskich snajperów. — W styczniu 1767 — ciągnęła opowieść Tanger — w najgłębszej tajemnicy zebrała się Rada Kastylii i zatwierdziła usunięcie zakonu. I między wieczorem 31 marca, a porankiem 2 kwietnia wskutek precyzyjnej operacji wojskowej sto czter- dzieści sześć siedzib jezuitów w Hiszpanii zostało zajętych... Usunięto z kraju wszystkich członków zakonu, musiał się nimi zająć Rzym, ale sześć lat później Klemens XIV rozwiązał Towarzystwo Jezusowe. Przerwała, żeby dopić kakao, po czym otarła usta dłonią. Odwróciła się bo- kiem i obserwowała beznamiętnie wrzawę, jaką robiły dzieci i gołębie, a potem znów spojrzała Coyowi w twarz. Nie mogę jej sobie wyobrazić z dziećmi, pomy- ślał. I wiem, że cokolwiek by się miało dziać, na pewno nie zestarzeję się przy niej. Mogę ją sobie wyobrazić, jak się starzeje pośród książek i papierów, cią- gle szczupła i elegancka, mimo obgryzionych paznokci. Stara panna z klasą i ze zmarszczkami wokół oczu, wyjmująca ze skrzyni dawne pamiątki: długą czerwo- ną rękawiczkę, starą mapę morską, połamany wachlarz, naszyjnik z agatów, płytę z włoskimi piosenkami z lat pięćdziesiątych, zdjęcie byłego kochanka. Moje zdję- cie, zaryzykował. Oby to było moje zdjęcie. 151 Znów zaczął uważać na jej słowa. Stwierdziła, że to, co się działo po usunięciu jezuitów z terenów pod panowaniem hiszpańskiej korony, nie interesuje ani jej, ani jego. Okres interesujący to czas pomiędzy Niedzielą Palmową roku 1766 — dniem rozpoczęcia powstania Esąuilachego — i nocą 31 marca roku 1767, kie- dy wszedł w życie dekret nakazujący jezuitom opuszczenie Hiszpanii. Przez ten czas, w sposób przypominający losy zakonu templariuszy w wieku XIV, Towa- rzystwo Jezusowe przestało być szanowaną, budzącą lęk możną potęgą i zmieniło się w wygnańca i więźnia... — Nie sądzisz, że to ciekawe? — dodała. — I to bardzo. Oceniała go wzrokiem, jakby dostrzegła w komentarzu ironię. Twarz Coya była niewzruszona. Kiedyś w końcu powie mi coś naprawdę ważnego, pomyślał. Popatrzył nad ramieniem Tanger. Dzieci wróciły spocone i zwycięskie; jako wo- jenne trofeum przyniosły pióra z ogona gołębia, który teraz pewnie leciał z pręd- kością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę w kierunku Kapsztadu. Może nie wszystkie dzieci, które zarżnął Herod, były niewiniątkami... Tanger znów zamilkła, jakby zastanawiając się, czy warto dalej ciągnąć opo- wieść. Pochyliła twarz, a jej palce stukały po krawędzi stołu, być może ze znie- cierpliwieniem. — Naprawdę interesuje cię to, co mówię? — Jasne. Z jakiegoś powodu okazana przez nią irytacja przywróciła mu spokój. Usiadł wygodniej na krześle, z miną uważnego słuchacza; a Tanger, mimo ostatnich wąt- pliwości, powróciła do przerwanej opowieści. Gdy Karol III postanowił utworzyć gabinet mający przeprowadzić Sekretne Dochodzenie, na jego czele umieścił Pe- dro Pablo Abarca de Bolea, hrabiego de Aranda — Aragończyka z Huesca, po dwakroć granda Hiszpanii, z doświadczeniem wojskowym i dyplomatycznym. Był on wojskowym gubernatorem Walencji, kiedy podczas buntu Esąuilachego król wezwał go do Madrytu i powierzył mu kierowanie rządem, przewodnictwo Radzie Kastylii i stanowisko gubernatora Nowej Kastylii. Inteligentny, wykształ- cony, zwolennik Oświecenia, przeszedł do historii jako mason, choć nigdy nie dowiedziono, by był członkiem którejkolwiek z lóż, a współcześni historycy pod- ważają wręcz jego przynależność do masonerii. Przeciwnie, istnieją dowody, że był tolerancyjny i spośród wszystkich członków tajnego gabinetu był osobą najle- piej znającą jezuitów, u których pobierał nauki i wśród których nadal miał wielu przyjaciół, a nawet własnego brata. W porównaniu ze wściekłymi przeciwnikami jezuitów, jak prokurator Campomanes, minister sprawiedliwości Roda, czy Jo- se Mońino — przyszły hrabia de Floridablanca, Aranda mógł uchodzić za osobę umiarkowaną względem zakonu świętego Ignacego. Mimo to zgodził się kiero- wać pracami gabinetu i podpisać się pod jego wnioskami. Dochodzenie rozpoczę- to w Madrycie 8 czerwca 1766 roku, pod przewodnictwem Arandy. Towarzyszyli 152 mu Roda, Monino i inni zagorzali wrogowie jezuitów, których nazywano wów- czas tomistami, aby przeciwstawić ich zwolennikom świętego Ignacego, czyli wy- znawcami czwartego ślubu. Śledztwo prowadzone było w tajemnicy tak głębokiej, iż nie wiedział o nim nawet spowiednik króla. — A jednak — mówiła dalej Tanger — istniał głęboki związek między jed- nym z członków tajnego gabinetu i pewnym wysoko postawionym przedstawicie- lem zakonu... Paradoksalnie, jednym z najbliższych przyjaciół hrabiego Aranda był jezuita z Murcii — ojciec Nicolas Escobar. Ich przyjaźń nieco się ochłodziła, jednak jest pewne, że dopóki Aranda nie przestał być wojskowym gubernatorem Walencji po odwołaniu i wyjeździe na królewski dwór, byli sobie bardzo bliscy. I choć później Aranda zniszczył całą korespondencję z ojcem Escobarem, zacho- wało się kilka listów potwierdzających ich serdeczny związek. — Widziałaś te listy? — Tak. Pozostały trzy i są przechowywane w bibliotece uniwersytetu w Mur- cii, podpisane ręką Arandy. Udało mi się zdobyć ich kopie dzięki pewnemu pro- fesorowi z Wydziału Kartografii, Nestorowi Peronie, którego poznałam z rozmów telefonicznych na temat korekt, jakie powinniśmy nanieść na mapy Urrutii. Następny uwiedziony, pomyślał Coy. Wyobraził sobie, jakie wrażenie mogła zrobić Tanger, nawet przez telefon, na każdym możliwym wykładowcy: piorunu- jące. — Muszę przyznać, że pracowałaś naprawdę wnikliwie. — Nigdy nawet sobie nie wyobrazisz, jak bardzo. Dlatego nie pozwolę, żeby ktokolwiek sprzątnął mi wszystko sprzed nosa. „Wszystko", przyznał Coy, nabierało coraz ciekawszego wyglądu. Historia wychodziła poza podręcznik i była pisana małymi literami — choćby listy tego gościa, tego Arandy. Może jednak, mimo banalnych opowieści o tajnych gabine- tach i nieprzejednanych królach, ona rzeczywiście prowadziła tę sprawę w jakimś konkretnym kierunku. — Nicolas Escobar — ciągnęła dalej Tanger — był ważną postacią wśród jezuitów, powiązaną z kręgami władzy i z Seminarium Szlachetnych; stale po- dróżował między Rzymem, Madrytem, Walencją i Salamanką. Dwadzieścia lat wcześniej był w tym ostatnim mieście rektorem jezuickiego kolegium, fortecy To- warzystwa, na którego prasie, i to jest jeden z wielu zbiegów okoliczności, został wydrukowany... Zamilkła. Odgadnij zagadkę. Coy mógł się tylko uśmiechnąć. To było zbyt łatwe i nie mógł jej zawieść. Zgoda, jesteśmy drużyną. Ty i ja to drużyna. Ty mówisz, a ja wierzę. — Atlas Urrutii — powiedział. Skinęła głową, zadowolona. — Właśnie. Atlas morski autorstwa Urrutii, wydrukowany w kolegium jezu- itów w Salamance w roku 1751 dzięki protekcji innego zaprzyjaźnionego mini- 153 stra, markiza de la Ensenada, zwolennika rozwoju marynarki i studiów morskich w Hiszpanii. I w czasie, kiedy tworzy się tajny gabinet, ojciec Escobar, przyjaciel wybitnych żeglarzy takich jak Jorge Juan i Antonio de Ulloa, przebywa w Walen- cji. Domyślasz się gdzie? — Nie. Obawiam się, że tym razem niczego się nie domyślam. — W domu starego znajomego nas obojga, a zwłaszcza mojego — Luisa For- neta Palau, wyznawcy czwartego ślubu, właściciela na papierze floty jezuitów i ar- matora „Dei Gloria". Przerwała, zachwycona miną Coya. Pochyliła się lekko do niego ponad sto- łem, wpatrując mu się intensywnie w oczy, a on dostrzegł tam w głębi czystą i twardą ambicję, podobną do kamienia — ciemnego, wypolerowanego i jasno błyszczącego. Zrozumiał, że marzenie przestało być snem dawno temu. Teraz by- ła to solidna, twarda obsesja. Podczas gdy zbliżała dłoń i kładła j ą na jego ręce, rozpaczliwie poszukiwał właściwego określenia dla tej obsesji. Czuł ciężar cie- płej dłoni, palce splatające się z jego palcami. Była w tym łagodna obojętność, zdecydowanie osoby tak pewnej siebie, że ten gest wydawał się jej najnaturalniej- szy na świecie. Ta ręka nie potrzebuje pocieszenia, zachęty ani kłamstwa. W tym momencie jest szczera — chce się dzielić przeżyciem. A słowo, którego szukał dla określenia jej obsesji, wreszcie przyszło mu do głowy: była niezłomna. — To „Dei Gloria", Coy — powiedziała cicho, pochylona nad stołem, z dłonią w jego ręce. — Mówimy o brygantynie, która wypływa z Walencji do Ameryki drugiego listopada, kiedy tajny gabinet obraduje od trzech miesięcy, i która po- wraca na kilka tygodni przed zadaniem jezuitom ostatecznego ciosu — uścisk jej palców stał się jeszcze mocniejszy. — Łączysz te wszystkie fakty? Resztę, to zna- czy co lub kto znajdował się na pokładzie i dlaczego, opowiem ci w drodze do Gibraltaru. Albo —jak kończą się powieści drukowane w prasie: w następnym odcinku. Rozdział 8. Pozycja zliczona Nazywa się pozy ej ą zliczoną to miejsce, gdzie znajduje się statek według roztropnego osądu lub zgodnie z danymi zawierającymi wiele niepewności. Gabriel Ciscar, Nauka nawigacji Wypolerowane niewielkie działa połyskiwały na placu. Taras Ungry Friar był pełen ludzi, grupy anglosaskich turystów fotografowały zmianę warty przy Kon- wencie, najwidoczniej zachwycone faktem, że Brytania posiada jeszcze kolonie i panuje nad morzami. Pod flagą, leniwie kołyszącą się na maszcie, wartownik stał nieruchomo jak posąg, z karabinem Enfield w dłoniach, w kadrze gotyckiej arkady, współgrając ze sceną i dekoracją, podczas gdy sierżant odpowiedzialny za zmianę warty wykrzykiwał przepisowe rozkazy w wojskowym żargonie w od- ległości piędzi od twarzy wartownika: odzew, prezentuj broń, i tym podobne. Do ostatniej kropli krwi, Anglia liczy, że spełnią swój obowiązek, przypuszczał Coy, patrząc na nich. Potem wyprostował nogi pod stolikiem, pochylił się, żeby opróż- nić do końca swój kufel piwa, i spojrzał w górę, przymykając oczy. Słońce stało w okolicach zenitu i było bardzo gorąco, ale na szczycie Skały pióropusz chmur powoli się rozpływał — wiatr odwrócił się ze wschodniego na zachodni i za ja- kieś dwie godziny temperatura będzie znośniejsza. Zapłacił za piwo, wstał i ruszył pomiędzy ludźmi wypełniającymi plac w kierunku rogu Main Street. Spocony, uwieczniany przez dziesiątki kamer wideo i aparatów fotograficznych, sierżant nadal straszliwie krzyczał w języku wojennym do niewzruszonego wartownika. Oddalając się od tego miejsca, Coy złośliwie uśmiechnął się w duchu. Dziś naj- wyraźniej wartę musiał pełnić jakiś głuchy. Szedł główną ulicą Gibraltaru, pomiędzy tłumem włóczącym się przed cią- giem sklepików z chińskimi piżamami, podkoszulkami z widokiem Skały i małp, z mantylami, radiami, alkoholami, aparatami fotograficznymi, perfumami, por- celaną Lladró i Capodimonte, ceramicznymi główkami Bossom. Coy był w Gi- 155 braltarze kiedyś w dawnych czasach, gdy ta brytyjska kolonia była jeszcze kon- wencjonalnym portem o staroświeckim wyglądzie — siedzibą przemytników pa- pierosów i marokańskiego haszyszu przez Cieśninę, zanim stała się turystycznym ulem i finansowym zapleczem dla handlarzy narkotyków na wielką skalę oraz dla tysięcy Anglików mieszkających na Costa del Soi. Właściwie każde miejsce le- żące nad Morzem Śródziemnym jest już wyłącznie obiektem turystycznym, ale w Gibraltarze na przemian z restauracjami szybkich dań, gdzie napoje serwowane są w plastikowych kubkach, barami z hamburgerami, hinduskimi i żydowskimi sklepikami, wzdłuż całej Main Street wznosiły się fasady banków i eleganckich domów z dyskretnymi tabliczkami przykręconymi obok drzwi — kancelarie ad- wokackie, spółki obrotu nieruchomościami, spółki akcyjne, spółki widma — jest ich tam zarejestrowanych przeszło dziesięć tysięcy — w których pierze się pienią- dze hiszpańskie i angielskie i załatwia wszelkie możliwe i niemożliwe interesy. Niebieska flaga z gwiazdkami Unii Europejskiej powiewająca na granicy, tury- ści i finansowe sztuczki — właściwe rajom podatkowym — stały się, w miejsce przemytu, głównymi źródłami zysków; młodzi adwokaci mówiący doskonałym angielskim z andaluzyjskim akcentem zajmują miejsca lokalnych szefów mafii, a znana i zawsze obecna hołota — ostatnie pirackie rzęchy zachodu Morza Śród- ziemnego, wilki morskie ze złotym kolczykiem w uchu i z tatuażem na ramio- nach, usychają w hiszpańskich i marokańskich więzieniach, podają hamburgery w McDonaldach albo leżą brzuchami do góry w porcie, tęsknie spoglądając na tych piętnaście mil dzielących Europę od Afryki — przylądek Carnero i przylą- dek Cires — odległość, którą przemierzali dziesięć lat wcześniej, w bezksiężyco- we noce, na pokładzie czarno pomalowanych motorówek z silnikami o mocy 90 koni, z prędkością czterdziestu węzłów. Coy szedł chodnikiem, na którym było nieco więcej cienia, z koszulą przyle- pioną do pleców, rozglądając się po numerach domów. Tanger dotrzymała słowa, przynajmniej w części. Między Kadyksem i Gibraltarem, kiedy on prowadził wy- najętą renówkę poprzez zakręty i serpentyny drogi wspinającej się na wzgórza Tarify i biegnącej wzdłuż urwisk nad Cieśniną, dokończyła opowieść o jezuitach i „Dei Gloria". A przynajmniej tę jej część, którą — jej zdaniem — powinien po- znać: dlaczego brygantyna popłynęła do Ameryki i dlaczego wracała z Hawany. — Chcieli powstrzymać cios — podsumowała. Potem, wpatrując się w drogę, przedstawiła Coyowi swoją własną teorię. Ist- nienie Gabinetu Sekretnego Dochodzenia nie było jednak okryte zupełną tajem- nicą. Musiał istnieć jakiś przeciek, jakieś znaki zapowiadające przygotowywany zamach. Może jezuici mieli wewnątrz informatora, a może przewidywali taki ma- newr. — Spośród wszystkich członków gabinetu — wyjaśniła Tanger — tylko jeden nie był czystym tomistą: hrabia Aranda mógł być uważany jeśli nie za zwolenni- ka czwartego ślubu, to z pewnością za osobę bardziej życzliwą Towarzystwu niż 156 radykalny Roda, Campomanes czy inni. Być może on sam sprawił, że właści- we sugestie dotarły do uszu jego dobrego znajomego, ojca Nicolasa Escobara... Z pewnością nie padło więcej niż jakieś słowo albo hasło. Jednak ludzie ci, żyjący dyplomacją i fortelami, nawet z milczenia potrafili odczytać przesłanie. Tanger zamilkła na dłuższą chwilę, pozostawiając Coyowi czas, by wyobra- ził sobie epokę i postaci. Jej lewa dłoń spoczywała na lewym kolanie okrytym niebieską bawełnianą spódnicą, zaledwie o parę centymetrów od dźwigni zmia- ny biegów. Coy czasem dotykał jej, kiedy zmieniał bieg z czwartego na piąty na prostych odcinkach drogi i kiedy go redukował przed skrętami. — I wtedy — ciągnęła — kierownictwo hiszpańskich jezuitów obmyśliło pe- wien plan. Znów zamilkła, a jej słowa jakby zawisły w powietrzu. Powinna pisać powie- ści, pomyślał z podziwem. Panuje jak mało kto nad niespodziewanymi zwrotami akcji. Poza tym, nie wiem, ile jest prawdy w jej twierdzeniach, ale nigdy nie wi- działem kogoś, kto wypowiadałby swoje zdanie z takim przekonaniem. Nie mó- wiąc już nawet o tym, jak powoli popuszcza linkę: zostawia dość luzu, żeby ryba nie uciekła, ale napina na tyle, by połknęła haczyk, który wbije się jej w skrzela. — Plan ryzykowny — Tanger odezwała się wreszcie — i bynajmniej nie gwa- rantujący sukcesu... Oparty jednak na znajomości ludzkiej natury i sytuacji poli- tycznej w Hiszpanii. I, naturalnie, na znajomości charakteru Pedro Pablo Abarki, hrabiego Aranda. Zwięźle, głosem osoby podającej fakty, bez odrywania oczu od pasa asfaltu, zdającego się falować w upale, Tanger opisała ministra Karola III jako szlachcica najlepszej krwi, człowieka, który zrobił błyskotliwą karierę wojskową i dyplo- matyczną, przepojonego kulturą francuską z racji intelektualnych i społecznych, pragmatyka, osobę wykształconą, energiczną, porywczą, dość zuchwałą. Wielki umysł na czele Rady Kastylii i Gabinetu Sekretnego Dochodzenia. Był to również miłośnik zbytków, drogich karet ze wspaniałymi zaprzęgami i stangretami w li- beriach, teatru i korridy — oglądanych z odkrytego powozu — człowiek znany, ambitny, rozrzutny, wydający wiele na swoich przyjaciół. Bogaty, a mimo to sta- le potrzebujący większych środków, aby wieść życie na najwyższym poziomie, często ocierającym się o ekstrawagancję. — Dwa słowa były najważniejsze — ciągnęła Tanger. — Pieniądze i władza. Aranda był wyjątkowo czuły na ich punkcie, i jezuici o tym wiedzieli. Nie na darmo był ich uczniem i przyjacielem wielu ich przywódców. Plan, jak mówiła, został obmyślony z precyzyjną zuchwałością. Najszybszy i najpewniejszy statek Towarzystwa, pod dowództwem najlepszego kapitana, wy- ruszył w tajemnicy w kierunku Ameryki. Ojciec Escobar płynął jako pasażer. Je- go wyjazd nie został oficjalnie odnotowany w dokumentach przewozowych „Dei Gloria" tej części podróży, jednak jezuita figuruje na listach w drodze powrotnej. Jego inicjały, razem z inicjałami jego towarzysza, ojca Jose Luisa Tolosy — N.E. 157 i J.L.T. — znalazły się w deklaracji podróżnej brygantyny, kiedy wypływała z Ha- wany l stycznia 1767 roku. I wieźli coś ze sobą— dokumenty lub przedmioty. Tajemny klucz do decyzji hrabiego Arandy. Trzymając ręce na kierownicy, Coy zaśmiał się cicho. — Krótko mówiąc: chcieli go kupić. — Albo szantażować — odrzekła. — Tak czy owak, z pewnością misja „Dei Gloria", kapitana Elezcano i obu jezuitów polegała na przywiezieniu czegoś, co miało zmienić bieg wydarzeń. — Z Hawany? — Właśnie. — A co miała do tego Kuba? — Nie wiem. Ale tam załadowali coś, co mogłoby przekonać Arandę do ma- nipulacji wynikami Sekretnego Dochodzenia... Coś, co miało zatrzymać burze, której chmury powoli zbierały się nad Towarzystwem. — Mogły to być pieniądze — stwierdził Coy. — Ów słynny skarb. Uśmiechnął się, żeby ująć nieco znaczenia swoim słowom, poczuł jednak dreszcz, mówiąc o skarbie. Tanger patrzyła przed siebie z miną sfinksa. — Istotnie, mogły to być pieniądze — odezwała się po chwili. — Ale nie zawsze chodzi o pieniądze. — I to właśnie starasz się ustalić. Od czasu do czasu odwracał się, żeby na nią spojrzeć, nie odrywając jednak uwagi od drogi. Tanger wpatrywała się w asfalt. — Staram się odnaleźć „Dei Gloria", to przede wszystkim. A potem dowie- dzieć się, co na nim wieziono... Co, za sprawą pecha albo knowań wrogów za- konu, nigdy nie dotarło do miejsca przeznaczenia... Coy zredukował bieg przed kolejnym ostrym zakrętem. Za ogrodzeniem pasły się prawdziwe byki, obok gigantycznego, fałszywego czarnego byka z reklamy. — Chcesz powiedzieć, że korsarska szebeka nie pojawiła się tam przypad- kiem? — Wszystko jest możliwe. Być może przeciwnicy wiedzieli o przygotowywa- nej operacji i chcieli jej zapobiec. Być może sam Aranda grał do dwóch bramek... Lub jeśli na „Dei Gloria" było coś, co mogło mu zaszkodzić, wolał to zniszczyć. — Cokolwiek by to było, jest bardzo prawdopodobne, że nie wytrzymało dwóch i pół wieku na dnie morza. Lucio Gamboa powiedział... — Pamiętam dokładnie, co powiedział. — Sama widzisz. Skarby — kto wie, ale o wszystkim innym możesz zapo- mnieć. Droga opadała teraz pośród niezwykle zielonych łąk, po czym znów zaczęła się wznosić. W górze po prawej stronie leżała jedna z białych wsi, jakby zawie- szona na szczycie góry. Vejer de la Frontera — przeczytał Coy na drogowskazie. 158 Druga strzałka skierowana była w stronę morza: przylądek Trafalgar, 16 kilome- trów. — Oby to był skarb — powiedział. — Hiszpańskie złoto. Srebro w sztabach... Może ten Aranda był rzeczywiście przekupny — przez chwilę zastanawiał się, przygryzając dolną wargę. — Czy moglibyśmy wydobyć go tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział? Uśmiechał się, rozbawiony pomysłem. Skarb jezuitów. Góra złotych sztab w ładowni. Worki wyciągane na plażę nocą, pośród hałasu kamieni, porywanych przez odpływające fale. Dublony, Deadman's Chest i butelka rumu. Roześmiał się na głos. Tanger nadal milczała, a on znów na nią zerkał kątem oka, patrząc ciągle na drogę. — Z pewnością przygotowałaś już jakiś plan — dodał. — Należysz do ludzi, którzy zawsze mają plan. Przypadkiem dotknął jej dłoni podczas zmiany biegów, a ona odsunęła rękę. Wyglądała na zirytowaną. — Nie wiesz, do jakich ludzi należę. Coy znów się roześmiał. Pomysł ze skarbem, przez swoją absurdalność, roz- bawił go. Odmłodniał o trzydzieści lat. Jim Hawkins puszczał do niego oko z półki pełnej książek w Gospodzie Admirała Benbow. — Czasem wydaje mi się, że wiem — powiedział szczerze — a czasem nie. W każdym razie, bez przerwy będę ci się przyglądał... Bez względu na to, czy są tam skarby, czy nie. Mam nadzieję, że pewną część zamierzasz przeznaczyć dla mnie, wspólniczko. — Nie jesteśmy wspólnikami. Ty pracujesz dla mnie. — O cholera, zapomniałem. Coy zagwizdał kilka taktów Body and Soul. Wszystko w porządku. To ona układa aranżację dla chóru syren, dublon hiszpańskiego złota tkwi w maszcie przed oczami marynarza bez statku, a tymczasem wynajęta renówka pozostawiła w tyle Tarifę, jej wieczny wiatr i widmowe, obracające się skrzydła elektrowni wiatrowych. Silnik grzał się zbyt mocno na pochyłościach, zatrzymali się więc w punkcie widokowym ponad Cieśniną. Dzień był jasny i po drugiej stronie nie- bieskiego pasa wody mogli dostrzec marokańskie wybrzeże, a nieco dalej, na le- wo górę Hacho i zabudowania Ceuty. Coy przyglądał się powolnemu ruchowi tankowca, który płynął w kierunku Atlantyku: oddalił się nieco od znaków wy- znaczających pas żeglugi w obu kierunkach, z pewnością musiał zmienić kurs, żeby wyminąć drobnicowiec zbliżający się od strony dziobu, płynący w przeciw- nym kierunku. Wyobraził sobie oficera dyżurnego na mostku — teraz pewnie był to trzeci oficer — uważnie wpatrzonego w ekran radaru, sprawdzającego do ostat- niej minuty, czy mają dość szczęścia i drugi statek przepłynie obok. — Poza tym, za bardzo się spieszysz, Coy. Ja nigdy nie mówiłam o skarbach. 159 Wcześniej milczała przeszło pięć minut. Teraz stała razem z nim, obok samo- chodu, i oboje patrzyli na morze i niedaleki afrykański brzeg. — To prawda — zgodził się. — Ale kończy ci się czas. Będziesz musiała opowiedzieć mi resztę historii, kiedy tam dotrzemy. W dole, w Cieśninie, biały kilwater tankowca zakreślał delikatny łuk w kie- runku europejskiego brzegu. Dyżurny oficer uznał, że ostrożniej będzie odpłynąć od zbliżającego się statku handlowego. Dziesięć stopni na sterburtę, ocenił na oko Coy. Żaden oficer nie dotyka maszyn, jeśli nie zezwoli na to kapitan; jednak odej- ście na dziesięć stopni i potem powrót do obranego kursu mieści się w granicach rozsądku. — Jeszcze — powiedziała Tanger cicho — tam nie dotarliśmy. Biura Deadman's Chest Ltd. znajdowały się na Main Street pod numerem 42b, na parterze budynku w stylu kolonialnym, z białymi ścianami i niebiesko poma- lowanymi oknami. Coy spojrzał na tabliczkę przykręconą do drzwi i, po chwi- li wahania, przycisnął umieszczony poniżej dzwonek. Nie czuł się zbyt pewnie, jednak Tanger odmówiła spotkania z Ninem Palermo w jego biurze. Jemu więc została powierzona misja badawcza i, o ile wszystko będzie wyglądało dobrze, umówienie spotkania na późniejszą godzinę tego samego dnia. Tanger dała mu precyzyjne instrukcje, tak szczegółowe, jakby przygotowania dotyczyły operacji wojskowej. — A jeśli zwyczajnie rozwalą mi łeb? — zapytał, przypominając sobie wyda- rzenia w rotundzie hotelu Pałace. — Palermo przedkłada sprawy zawodowe ponad osobiste urazy — brzmiała odpowiedź. — Nie sądzę, żeby chciał z tobą wyrównywać rachunki. Jeszcze nie teraz. Stał teraz przed drzwiami, oglądając odbicie swojej źle ogolonej twarzy w mo- siężnej tabliczce. Nabrał głęboko powietrza w płuca, jakby przygotowywał się do niebezpiecznego nurkowania. — Jestem umówiony z panem Palermo. Twarz Berbera wyglądała jeszcze gorzej w dziennym świetle, po drugiej stro- nie otwartych drzwi; jego oczy, poznawszy Coya, rozebrały go na czynniki pierw- sze, po czym goryl odsunął się na bok, przepuszczając go. Hol był niewielki, wy- łożony szlachetnym drewnem, ozdobiony detalami o charakterze morskim. By- ło tam olbrzymie koło sterowe, skafander płetwonurka, model rzymskiej triremy w szklanej urnie. A także biurko o nowoczesnej formie, za którym siedziała sekre- tarka, spotkana przez Coya na licytacji w Barcelonie i w rotundzie hotelu Pałace. Stała tam też kanapa i niski stolik z czasopismami „Yachting" i „Bateaux", w ką- cie krzesło. Na krześle siedział Horacio Kiskoros. 160 Nie było to towarzystwo, do którego człowiek chciałby się uśmiechnąć, mó- wiąc dzień dobry. Coy nie uśmiechnął się więc, nie powiedział dzień dobry ani nie zrobił niczego innego, poza spokojnym, wyczekującym staniem w holu, podczas kiedy Berber zamykał drzwi za jego plecami. Trzy pary oczu w niego wpatrzone nie przekazywały wiele ludzkiego ciepła. Berber podszedł do niego z tyłu i obo- jętnie, bez groźnych gestów, sprawnie i jakby mechanicznie, pochylił się do jego kostek i błyskawicznie go zrewidował. — Nigdy nie nosi broni — odezwał się Kiskoros ze swojego krzesła, tonem niemal uprzejmym. A teraz mnie wykończą, pomyślał Coy, wspominając w żebrach tnącą skutecz- ność ciosów Berbera. Teraz dostanę za swoje i za wszystkich świętych; doprowa- dzą mnie do stanu, kiedy będę się nadawał na ruszt, a potem mnie stąd wyrzucą — 0 ile w ogóle jeszcze kiedyś wydostanę się stąd — z kompletem zębów wsypanych do torebki zrobionej z gazety. PGBTO. Prawo, że Gdzie Biją, Tam Obrywasz. Na pewno nawet ta w czarnych majtkach mi dowali. — Coś takiego — powiedział jakiś głos. Nino Palermo stał w drzwiach, które otwarły się po drugiej stronie hallu. Brą- zowe spodnie, koszula w niebieskie prążki, z podwiniętymi rękawami, bez krawa- ta. Drogie mokasyny. — Muszę przyznać... — powiedział, przyglądając się Coyowi z zaskocze- niem. — Na Boga. Masz pan jaja... — Jej się pan spodziewał? — Jasne, że jej się spodziewałem. Dwubarwne spojrzenie poszukiwacza skarbów było surowe, nieruchome jak wzrok węża. Coy stwierdził, że Palermo ma jeszcze lekko spuchnięty nos, a pod oczami ciemne sińce. Za plecami poczuł spokojne kroki Berbera, a spojrzenie, które Palermo rzucił w jego kierunku nad ramieniem Coya, spowodowało, że mi- mowolnie napiął mięśnie. To będzie kark, pomyślał. Tym razem sukinsyn rąbnie mnie w kark. — Proszę wejść — powiedział Palermo. Wszedł, a jego gospodarz zamknął drzwi i podszedł do mahoniowego biur- ka, pokrytego książkami, papierami, mapami morskimi pełnymi notatek pisanych ołówkiem, które dyskretnie przykrył płachtą „Gibraltar Chronicie". Stara sztaba srebra, o wadze około dwóch kilogramów, służyła za przycisk do papierów. Coy stał i żeby nie patrzeć na twarz Palermo, przyglądał się olejnemu obrazowi wi- szącemu na ścianie: bitwa morska pomiędzy dwoma okrętami — amerykańskim 1 angielskim. Dwie fregaty strzelające nawzajem do siebie z dział, obie ze znisz- czonym osprzętem. Na dolnej części ramy była tabliczka: Walka pomiędzy okręta- mi ,,Java " i,, Constitution ". Dym znad dział unosił się we właściwym kierunku, zgodnie z chmurami i kierunkiem ustawienia żagli. To był dobry obraz. — Dlaczego przysłała pana? Ona sama powinna tutaj przyjść. 161 Zarówno oko zielone, jak i szare patrzyły na niego bardziej z zaciekawieniem niż z urazą. Coy nie wiedział, na które oko patrzeć, wreszcie zdecydował się na szare. Wydawało mu się mniej niepokojące. — Nie ufa panu. Dlatego przyszedłem ja. Zanim się z panem spotka, chce wiedzieć, o co panu chodzi. — Jest w Gibraltarze? — Jest tam, gdzie być powinna. Palermo pokręcił powoli głową. Wziął ze stołu małą gum ową piłeczkę i ściskał jaw dłoni. — Ja też jej nie ufam. — Nikt tutaj nie ufa nikomu. — Pan jest... Na Boga — mięśnie lewej ręki, obciążonej pierścieniami i ogromnym złotym zegarkiem, naprężały się przy każdym ściśnięciu piłeczki. — Pan jest po prostu idiotą. Ona panem manipuluje jak marionetką. Coy nadal patrzył w szare oko. — Niech się pan zajmuje swoimi sprawami — powiedział. — To jest moja sprawa. I była to wyłącznie moja sprawa, dopóki ta suka nie zaczęła się wtrącać. Cała moja dobra wola... — Nie chrzań mi pan o dobrej woli — Coy zdecydował się przenieść wzrok na zielone oko. — Widziałem, jak pański karzeł urządził jej psa. Palermo przestał otwierać i zamykać dłoń z piłeczką i zmienił pozycję, nadal oparty o brzeg biurka. Naraz zaczął robić wrażenie zakłopotanego. — Proszę mi wierzyć, że ja nigdy... Na Boga. To było nadużycie ze strony Horacia. Jest przyzwyczajony do takiego traktowania... Tam, w Argentynie... No cóż — spojrzał na piłeczkę, jakby nagle przestała mu się podobać, po czym odłożył ją na biurko, obok noża do rozcinania listów z kości słoniowej, którego rączka miała kształt nagiej kobiety. — Myślę, że przesadził... Wie pan, to sprawa wojny falklandzkiej. Zdjęcie Horacia i angielskich jeńców ukazało się na okładce „Time'a". Jest bardzo dumny z tej okładki, zawsze przy sobie nosi jej kolorową odbitkę. Kiedy nastały czasy demokracji, musiał... Niech pan sobie wyobrazi. Przez tę nieszczęsną okładkę zbyt wiele osób mogło go rozpoznać jako faceta, który przykładał im elektrody do genitaliów. Zamilkł, potem lekko wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że tamta epoka w życiu Kiskorosa nie jest jego sprawą. Coy skinął głową. Gospodarz nie zaproponował, żeby usiadł, nadal więc stał. — A pan mu dał robotę. — Był dobrym nurkiem — przyznał Palermo. — I jak pan widzi, jest tak drobny, że idealnie nadaje się do pewnych... No cóż — znów poruszył się, cią- gle oparty o krawędź biurka, a złote łańcuchy i medaliony zadzwoniły przy tym geście. — Co mam panu powiedzieć, czego by pan jeszcze nie wiedział? Poza 162 tym zawsze wolałem pracować ze skutecznymi, dobrze opłacanymi zawodowca- mi niż z pełnymi entuzjazmu amatorami. Najemnik, któremu płacisz, nie zostawi cię samego na polu walki. — Zależy, kto zapłaci więcej. — Ja płacę więcej. Zamilkł i przyglądał się złotej monecie, którą nosił w pierścieniu na prawej ręce. Potem, machinalnym ruchem, potarł nią o koszulę. — Horacio to skończony sukinsyn — ciągnął. — Były argentyński wojskowy, syn Greka i Włoszki, który mówi po hiszpańsku i uważa się za Anglika. Ale to bardzo poprawny sukinsyn. A ja lubię ludzi poprawnych. Jego matka, staruszka, mieszka w Rio Gallegos, a on posyła jej co miesiąc pieniądze. To brzmi jak tekst tanga, prawda? Dziwne rzeczy... Podniósł dłoń o kilka milimetrów, jakby zamierzał dotknąć swojej twarzy, ale przerwał gest w połowie. — Co do pana... Szare oko teraz wyrażało urazę, a zielone — groźbę. Trwało to tylko moment. — Proszę popatrzeć — powiedział. — To wszystko w absurdalny sposób roz- kręciło się ponad wszelką miarę. Posuwamy się zbyt daleko, jasne? Wszyscy. Ona. Być może i ja sam. Nawet Horacio zabija psy, co jest już... Na Boga, to po prostu szczyt wszystkiego. I pan, oczywiście... Pan... Poszukiwacz zatopionych statków znów przerwał, jakby starał się znaleźć sło- wo określające rolę Coya w tym całym zamieszaniu. — Proszę posłuchać — wziął do ręki kluczyk, otworzył j e dna z szuflad, wyjął srebrną błyszczącą monetę i rzucił ją na stół. — Czy pan wie, co to jest? W moim zawodzie nazywa się to kolumniak — osiem srebrnych reali wybitych w Potosi w roku 1739 z rozkazu króla Filipa V. Ma tutaj na przodzie... Proszę spojrzeć. To jedna ze słynnych „sztuk ośmiokrotnych", występujących we wszystkich opo- wieściach o piratach i skarbach. Wyjął następną, większą i rzucił ją obok poprzedniej. Tym razem był to pa- miątkowy medal: trzy figury, jedna z nich klęcząca, i napis: This pride ofSpain humbledbyA. Yernon. Poniżona duma Hiszpanii, przetłumaczył sobie Coy, biorąc ją do ręki. Na awersie było kilka statków i kolejny napis: They took Carthagena April 1741. Zdobyli Cartagenę — chyba Cartagenę de Indias, pomyślał Coy — w kwietniu, itd. Odłożył medal na stół, obok sztuki ośmiokrotnej. — To był blef, nigdy nie udało im się jej zdobyć — wyjaśnił Palermo. — Admirał Yernon wycofał się pokonany i nie złupił miasta, jak by tego chciał. Tym człowiekiem na klęczkach na medalu jest Hiszpan, Blas de Lezo, który nigdy nie ukląkł, między innymi z tego powodu, że nie miał jednej ręki i jednej nogi. Mimo to bronił miasta zębami i pazurami, a Anglicy stracili podczas oblężenia sześć okrętów i dziewięć tysięcy ludzi... Medale, które Yernon przywiózł już gotowe 163 na zwycięstwo, trzeba było zniszczyć. Ocalały tylko te, które zatonęły w zatoce. Bardzo trudne do odnalezienia. Włożył rękę do szuflady i wyjął garść rozmaitych monet, które zważył w dło- ni, zanim znów upadły z metalicznym brzękiem na blat. Złoto i srebro zalśniły, kiedy wysypały się spośród upierścienionych palców. — Tę wydobyłem z zatopionego angielskiego statku — powiedział łowca skarbów. — Tę, i te, i wiele innych: srebrne monety po cztery i osiem reali, kolum- niaki, makukiny, złote dublony, sztaby, klejnoty... Jestem zawodowcem, rozumie pan? Znam każdy centymetr bieżący papierów stojących na półkach w Archiwum Indii, podobnie jak archiwa angielskiej Admiralicji, Pałac Inkwizycji w Cartagena de Indias, Simancas, Viso del Marąues, Medina Sidonia___I nie pozwolę, żeby para amatorów... na Boga... zniszczyła dorobek całego mojego życia... Monetę „ośmiokrotną" i medal Yernona odłożył do szuflady. Wyraz jego twa- rzy przypominał uśmiech białego rekina, który właśnie usłyszał dowcip o rozbit- kach. — Dlatego nie cofnę się przed niczym — zapowiedział na koniec. — Będę bezwzględny i bezlitosny. Nie cofnę się... Przyrzekani to panu. A kiedy skończę, ta kobieta... Sama zobaczy. Co do pana, to pan musiał zwariować — zamknął szufladę, a klucz schował do kieszeni. — Nie ma pan zielonego pojęcia, jakie mogą być konsekwencje tego wszystkiego. Coy podrapał się po nieogolonej twarzy. — Posłał pan po nas tego sukinsyna karła do Kadyksu tylko po to, żeby nam tyle powiedzieć? — Nie. Wezwałem was tutaj, żeby zaproponować ostatni układ. Ostatnią moż- liwość dogadania się. Ale pan... Choć nie dokończył zdania, jego treść była jasna. Nie uznawał go za dość kompetentnego, by negocjować. Zresztą Coy sam siebie nie uważał za dość kom- petentnego, i obaj to wiedzieli. — Przyszedłem tylko po to, żeby zobaczyć, jak sprawy stoją— powiedział. — Ona zgadza się na spotkanie z panem. Palermo zmrużył oczy. Światełko zainteresowania zabłysło spoza opuszczo- nych powiek. — Kiedy i gdzie? — Uznała, że Gibraltar to odpowiednie miejsce. Ale nie przyjdzie do biura. Woli teren neutralny. Swobodny uśmiech odsłonił dwa białe, zdrowe zęby. Rekin pływa po znanych wodach, pomyślał Coy. I węszy. — A co ona rozumie przez neutralny teren? — Odpowiadałby jej punkt widokowy na Skale wychodzący na stronę lotni- ska. Palermo zastanowił się. 164 — Old Willis? Czemu nie? Kiedy? — Dzisiaj, o dziewiątej. Palermo rzucił spojrzenie na zegarek i jeszcze chwilę się namyślał. — Proszę jej powiedzieć, że przyjdę... Pan też tam będzie? — Zobaczy pan na miejscu. Łowca skarbów mało przyjaznym spojrzeniem zmierzył Coya od stóp do głów i zaśmiał się nieprzyjemnie. Nie wyglądał na przejętego. — Uważasz się za twardziela, co? — nagłe przejście na ty sprawiło, że je- go głos stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. — Na Boga. Jesteś marionetką, jak wszyscy. I nikim więcej. One używają nas, jak... Używają i wyrzucają, to wszyst- ko. Tak jest. A ty... Znam twoją sytuację. Stać mnie na dociekanie prawdy... No cóż. Sam rozumiesz. Wiem, jaki masz problem. Po powrocie z Madrytu zająłem się sprawdzeniem wszystkiego. Statek na Oceanie Indyjskim. Uprawnienia za- wieszone na dwa lata... To bardzo dużo czasu, prawda? Ja jednak... Chciałem powiedzieć, że są wśród moich przyjaciół ludzie, którzy mają statki i potrzebują oficerów. Mógłbym ci pomóc. Coy zmarszczył brwi. Naraz poczuł się tak, jakby ktoś obcy szperał w jego szufladach. Jakby wyjrzał przez okno i zobaczył, że ktoś go śledzi. — Nie potrzebuję pomocy. — Hmm. Rozumiem — Palermo przyglądał mu się bardzo uważnie. — Ale nikogo nie oszukasz, wiesz? Pewnie uważasz się za bardzo oryginalnego gościa, ale... Na Boga, zrozum, takich jak ty widziałem tysiące. Pewnie myślisz, że jesteś jedynym, który czytał książki i chodził do kina. Ale tutaj to nie są azjatyckie por- ty, a ty nie jesteś... Nie nadawałbyś się nawet do średniego filmu. Peter O'Toole miał dużo więcej klasy. A kiedy ona... No cóż. Porzuci cię, będziesz dryfował jak statki widma, ograbione i bez załogi... W tej powieści nie będzie następnej szan- sy, zrozumże to wreszcie. W tej tajemnicy zatopionego okrętu kapitan traci swój stopień na zawsze. A dziewczyna... Do diabła. Ta suka pluje ci w twarz. Nie mam zdolności przepowiadania przyszłości, ale ty popełniasz błędy tak podstawowe, że aż śmieszne. Jednak nie śmiał się. Stał posępny, nadal oparty rękami o krawędź biurka. I oko szare, i zielone patrzyły gdzieś poza Coya, nieobecne. — Ja je dobrze znam — powiedział. — Suki. Przez chwilę kiwał głową, nie odzywając się słowem. Potem rozejrzał się wo- kół, jakby powoli rozpoznawał miejsce, w którym się znalazł. Własne biuro. — Grają bronią — dodał — której istnienia my nawet nie podejrzewamy. I są... Na Boga. Są dużo sprytniejsze od nas. Kiedy my pokrzykiwaliśmy przez całe wieki i piliśmy piwo, wybieraliśmy się z kumplami na krucjatę albo na mecz piłki nożnej, one cały czas stały w cieniu, szyły, gotowały i obserwowały... 165 Zadźwięczało złoto, kiedy podszedł do szafki i wyciągnął butelkę Cutty Sark i dwie niskie, szerokie szklanki z ciężkiego szkła. Nasypał lodu z pojemnika, polał hojnie whisky do obu szklanek i wrócił z nimi do biurka. — Rozumiem, co ci jest — powiedział. Jedną szklankę zatrzymał w dłoni, a drugą postawił na blacie przed Coyem. — Były i ciągle jeszcze są naszymi jeńcami, rozumiesz? — wypił łyk, potem następny, obserwując Coya cały czas sponad szklanki. — Ich moralność i na- sza są... Bo ja wiem. Różnią się. Ty czy ja możemy być okrutni dla ambicji, z rozpusty, głupoty czy ignorancji... Natomiast one... Możesz to nazwać wyra- chowaniem, jeśli chcesz. Albo koniecznością... To oręż obronny, nie wiem, czy chwytasz, o co mi chodzi? Są złe, bo stawiają wszystko na jedną kartę, i muszą przeżyć. Dlatego walczą na śmierć i życie, jeśli już stają do walki. Te dziwki nie cofają się na tyły... Odzyskał uśmiech rekina. Palec wskazujący jednej ręki skierował ku nadgarst- kowi drugiej. — Wyobraź sobie zegarek... Zegarek, który trzeba zepsuć. Ty czy ja zała- twiamy to jak każdy facet: walimy w niego młotkiem. Kobieta nie. Kiedy tylko ma okazję, demontuje cię część po części. Wszystko wyciąga ze środka, tak że nikt już nie jest w stanie złożyć tego z powrotem. I zegarek już nigdy nie poka- zuje czasu... Na Boga. Widziałem je... Tak. Demontują na zawsze mechanizmy najtwardszych i najprawdziwszych facetów jednym gestem, spojrzeniem, prostym słowem. Znów się napił, wykrzywiając przy tym usta. Grymas zawziętego rekina. Spra- gnionego krwi. — One cię zabijają, a ty nadal chodzisz i nie wiesz, że jesteś trupem. Coy powstrzymał odruch, żeby wyciągnąć rękę po szklankę, która ciągle nie- tknięta stała na biurku. Nie dlatego, że nie chciało mu się pić — to było najmniej ważne — ale nie miał ochoty pić z facetem, który stał przed nim. Załoga Sandersa została zbyt daleko; stary, męski rytuał pociągał go, i przecież, pomyślał, to jest logiczne. W tej chwili znów rozpaczliwie zatęsknił do barów pełnych gości wy- mawiających nieskładne słowa językiem skołowaciałym od alkoholu, z pustymi butelkami wstawionymi szyjkami do dołu w kubły z lodem, przy kobietach, które nie marzą o zatopionych statkach albo dawno przestały w nie wierzyć. Panienki z temperamentem, jak w piosence, ciało, niesforne i młode, co jesteś tak szczo- drym od Bozi prezentem. Przystań i zapomnienie za tyle i tyle godzina. Kobiety bez zdjęć z dzieciństwa w srebrnych ramkach, na tę chwilę, kiedy stały ląd stawał się możliwy do życia, bo był tylko przerwą w rejsie, przed wyczekiwaną chwilą powrotu — pośród dźwigów i szarych baraków o świcie — na statek mający zaraz odcumować, podczas gdy koty i myszy bawiły się na czterech rogach nabrzeża. Zszedłem na ląd, powiedział kiedyś w Yeracruz Torpedowiec Tucuman. — Zsze- dłem na ląd i dotarłem tylko do pierwszego baru. 166 — O dziewiątej w punkcie widokowym — powiedział Coy. Czuł rozpaczliwą wściekłość, nieznośną, skierowaną przeciwko sobie same- mu. Zacisnął zęby, czując, jak sztywniejąmu mięśnie szczęk. Obrócił się napięcie i ruszył w kierunku drzwi. — Myślisz, że kłamię? — Palermo rzucił pytanie jego plecom. — Na Boga. Już wkrótce zobaczysz... Niech ją diabli. Powinieneś był zostać na morzu. To nie jest miejsce dla ciebie. I przyjdzie ci za to zapłacić, oczywiście — w jego głosie brzmiała gorycz. — Wszyscy płacimy, wcześniej czy później, na ciebie też przyjdzie kolej. Zapłacisz za to, co się stało w Pałace, i zapłacisz za to, że nie chcesz mnie słuchać. Zapłacisz za to, że uwierzyłeś tej kłamliwej dziwce. I wtedy twój problem nie będzie polegał na znalezieniu statku; wtedy będziesz chciał znaleźć jakąkolwiek dziurę, gdzie mógłbyś się schronić... Wtedy — ona z jednej, a ja z drugiej strony — wykończymy cię. Coy otworzył drzwi. W jedną podróż pojedziesz za darmo, przypomniał so- bie. Berber stał spokojny i groźny, zastawiając mu przejście. Sekretarka dyskretnie obserwowała ich od swojego biurka, a w głębi, siedząc na krześle, Kiskoros po- lerował sobie paznokcie, jakby to wszystko nie miało z nim nic wspólnego. Po wzrokowej konsultacji z szefem Berber odsunął się na bok. Przechodząc przez hol w kierunku wyjścia na ulicę, Coy usłyszał ostatnie słowa łowcy skarbów: — Ciągle mi nie wierzysz, co? No to spytaj ją o szmaragdy na „Dei Gloria", kretynie! Pozycję zliczoną, mówią podręczniki nawigacji, ustala się wtedy, kiedy wszystkie instrumenty pokładowe biorą diabli, nie ma sekstantu, księżyca ani gwiazd, a statek trzeba umiejscowić za pomocą jego ostatniej znanej pozycji, kompasu, prędkości i ilości przebytych mil. Dick Sand, piętnastoletni kapitan wy- myślony przez Jules'a Verne'a, musiał w ten sposób pilotować żaglowiec „Pil- grim" w trakcie pełnej przygód podróży z Auckland do Yalparaiso. Ale zdrajca Negoro umieścił kawałek żelaza w nakruzie, przez co igła kompasu odchyliła się, a młody Dick pośród szalonych sztormów opłynął przylądek Horn, nawet go nie zauważając, a wyspę Tristan da Cunha wziął za Wyspy Wielkanocne i wylądował na wybrzeżu Angoli, sądząc, że znajduje się w Boliwii. Podobny błąd w oblicze- niach pozycji nie zdarzył się w całej historii wypraw morskich; a Jules Yerne — stwierdził Coy, czytając tę książkę jeszcze jako student Szkoły Morskiej — nie miał najbledszego pojęcia o praktycznej nawigacji. Wspomnienie tej dawnej lek- tury teraz przyszło mu do głowy z mocą ostrzeżenia. Pływanie na ślepo, oparte jedynie na szacunkach, nie nastręczało większych problemów, jeśli nawigator po- trafił ustalić swoją pozycję, opierając wyliczenia na przepłyniętej odległości, zna- nych prądach i sile dryfu, potem nanosił je na mapę i wyznaczał przypuszczalne 167 położenie. Problem, względny na otwartym morzu, stawał się poważniejszy, kie- dy statek zbliżał się do lądu. Często statki gubiły się na morzu, ale dużo częściej statki i ludzie gubili się na lądzie. Ktoś umieszczał ołówek w jakimś punkcie na mapie, mówił: jestem tutaj, i rzeczywiście był właśnie tam, na mieliźnie, mię- dzy rafami, z wybrzeżem po zawietrznej, i wtedy nagle słyszał trzask pękającego kadłuba, rozpadającego mu się pod stopami. Trach. I to był koniec. Naturalnie na tym pokładzie była zdrajczyni. Umieściła ona kawałek żelaza w naktuzie, a on jeszcze raz źle skalkulował wynik według danych, które posia- dał. Lecz to, co przedtem miało mniejsze znaczenie, a nawet dodawało grze emo- cji, teraz, w niepewności dopływania do lądu, stawało się bardziej niepokojące. Wszystkie światła alarmowe instynktu marynarza Coya błyskały na czerwono, podczas gdy szedł przez molo Marina Bay, pomiędzy jachtami zacumowanymi w pobliżu pasa startowego lotniska. Wschodnia bryza wiała w przesmyku, po- brzękując stalówkami o maszty, co tworzyło tło dla spokojnego głosu Tanger. Opowiadała o szmaragdach z tak niewiarygodnym spokojem i chłodem, jakby to był jeden z wielu tematów, które często już poruszali. Wysłuchała oskarżeń Coya w milczeniu, nie odpowiadając na jego sarkastyczne uwagi, przygotowane w dro- dze z biura Nina Palermo do sportowej przystani, gdzie Tanger czekała na wieści. Później, kiedy wyczerpał już wszystkie swoje argumenty i patrzył na nią, z tru- dem opanowując wściekłość, żądając takiego wyjaśnienia, które pozwoliłoby mu nie zbierać natychmiast swoich manatków i nie spływać, Tanger zaczęła mówić o szmaragdach z pełną swobodą, jakby przez wiele dni oczekiwała tego pytania Coya i chciała opowiedzieć mu wszystko. Choć skąd miałby mieć pewność, my- ślał, że to wszystko jest naprawdę wszystkim. — Szmaragdy — powiedziała na wstępie z namysłem, jakby to słowo coś jej przypominało. Potem przez długą chwilę milczała, patrząc na morze rozciągające się półko- lem jednej barwy w całej zatoce Algeciras. Potem, zanim Coy zdążył zakląć po raz trzeci, zaczęła opowiadać o najcenniejszym i najdelikatniejszym spośród ka- mieni, najbardziej kruchym i najtrudniejszym do znalezienia w takim stanie, który pozwala wydobyć wszystkie jego cechy: kolor, czystość, blask i rozmiar. Zdąży- ła też wyjaśnić, że wspólnie z diamentem, szafirem i rubinem szmaragd należy do czwórki podstawowych kamieni szlachetnych i, podobnie jak pozostałe, jest skrystalizowanym minerałem; podczas gdy brylant zazwyczaj jest biały, szafir — niebieski, a rubin — czerwony, szmaragd posiada zielony kolor tak specjalny, że aby go określić, trzeba użyć nazwy samego kamienia. Kiedy już to wszystko powiedziała, Coy wstał, i wtedy właśnie zaklął po raz trzeci. Było to przekleństwo mocne, marynarskie, dobitne i suche, w którym ow- szem, wezwał imię Pana Boga swego nadaremno. — A ty jesteś pieprzoną oszustką — zakończył. 168 Przyglądała mu się wnikliwie i uważnie, jakby ważyła ciężar każdego z tych pięciu wypowiedzianych na koniec słów. Jej oczy znów były twarde, w niczym nie przypominały kruchego kamienia, który przed chwilą chłodno opisywała, a ra- czej ciemną skałę, ostrą jak sztylet, sterczącą pośród falochronu. Potem spojrzała w bok, na koniec mola, gdzie maszt „Carpanty" wznosił się pośród innych, z gro- tem starannie zwiniętym na bomie. Kiedy znów spojrzała na Coya, wyraz jej oczu był zupełnie inny. Bryza zwiewała jej włosy na piegowatą twarz. — Brygantyna wiozła szmaragdy specjalnie wyselekcjonowane z kopalń złóż kolumbijskich w Muzo i Coscuez, kontrolowanych przez jezuitów. Zostały prze- transportowane z Cartagena de Indias do Hawany, a potem wysłane morzem, przy zachowaniu całkowitej tajemnicy. Coy spojrzał w dół na swoje stopy, potem na deski mola, zrobił parę kro- ków i znów stanął. Popatrzył na morze. Dzioby łodzi zakotwiczonych w zatoce poddawały się powoli atlantyckiej bryzie. Pokręcił głową na boki, jakby czemuś przecząc. Był naprawdę przerażony swoją własną głupotą i nie mógł pogodzić się z tą świadomością. — Szmaragd — mówiła dalej — ma dwa słabe punkty: niezwykłą kruchość, przez co łatwo niszczy się podczas szlifowania, i wnętrze — matowe fragmenty, kruszyny, które się nie wykrystalizowały, odbieraj ą urodę kamieniowi... To zna- czy, na przykład, że kamień wielkości jednego karata jest wart więcej niż dwuka- ratowy, jeśli ten większy ma gorsze cechy. Mówiła teraz łagodnie, niemal ze słodyczą w głosie. Jak ktoś, kto wyjaśnia niezwykle skomplikowany problem tępemu dziecku. Wojskowy samolot wystar- tował z pobliskiego pasa lotniska z ogłuszającym rykiem silników. Hałas przez chwilę przytłumił słowa Tanger. — ... do szlifu, którego potem dokonują wyspecjalizowani jubilerzy. W ten sposób dwudziestokaratowy szmaragd pozbawiony wewnętrznych wad jest jed- nym z najcenniejszych i najbardziej poszukiwanych kamieni na świecie — prze- rwała na chwilę, po czym dodała: — Jego wartość może osiągnąć ćwierć miliona dolarów. Coy nadal patrzył w morze, nad którym powoli wznosił się samolot. Po drugiej stronie łuku zatoki dymiły kominy rafinerii w Algeciras. — „Dei Gloria" — powiedziała Tanger — transportowała dwieście doskona- łych szmaragdów, wielkości od dwudziestu do trzydziestu karatów każdy. Znów zamilkła. Poruszyła się i stanęła naprzeciwko Coya. Patrzyła mu w twarz z bardzo bliska. — Szmaragdy nieoszlifowane — powtórzyła twardo. — Wielkie jak orzechy. Coy mógłby przysiąc, że tym razem jej głos drżał lekko. Wielkie jak orzechy. Było to zaledwie przelotne wrażenie, bo kiedy znów na nią uważnie spojrzał, wyglądała na opanowaną jak zwykle. Jego zarzuty były jej całkiem obojętne, nie widziała potrzeby tłumaczenia się choćby jednym słowem. To jest jej gra i ona 169 ustala reguły. Tak było zawsze, od początku, a ona wiedziała, że Coy też to wie. Zdradzę cię i oszukam. Na wyspie rycerzy i giermków nikt nie obiecywał czystej gry- — Ładunek ten — uściśliła — miał przekupić króla. A właściwie miał być okupem płaconym przez hiszpańskich jezuitów za zachowanie status quo. Ojciec Escobar chciał kupić hrabiego Aranda, być może cały Gabinet Sekretnego Do- chodzenia. Może samego króla. Wbrew sobie Coy poczuł, że ciekawość zajmuje miejsce wściekłości. Pytanie padło, zanim pomyślał, by je zadać. — I one są tam na dnie? — Mogą być. — Skąd wiesz? — Nie wiem. Musimy dostać się do brygantyny, żeby to sprawdzić. Musimy. Liczba mnoga miała zabrzmieć jak balsam na rany i Coy był tego świadomy. — Powiedziałabym ci o tym na miejscu... Nie rozumiesz? — Nie. Nie rozumiem. — Posłuchaj. Wiesz, jakie jest ryzyko. Tyle ludzi kręci się wokół, że nie wie- działam, co ci się może stać... Zresztą nadal nie wiem. Nie możesz mi stawiać takiego zarzutu. — A Nino Palermo to wie. Wygląda, że wszyscy na świecie wiedzą. — Przesadzasz. — Gówno, nie przesadzam. Ja dowiaduję się ostatni, tak jak mężowie. — Palermo wie, że tam są szmaragdy, ale nie wie ile. Nie wie też, jakie one są i dlaczego były na brygantynie. Wie tylko, że gdzieś dzwonią. — A mnie się wydaje, że jest całkiem nieźle poinformowany. — Posłuchaj. Przez całe lata myślałam o tym statku, nawet jeszcze zanim dało się potwierdzić jego istnienie w rzeczywistości. Ani Palermo, ani nikt inny na świecie nie wie o „Dei Gloria" tyle co ja. Chcesz, żebym ci opowiedziała moją historię? Nie chcę słuchać kolejnego steku kłamstw, miał już Coy na końcu języka. Ale nie odezwał się, bo tak naprawdę chciał tego posłuchać. Potrzebował kolejnych elementów, nowych nut, które wyraźniej wyznaczyłyby dziwną melodię, jaką ona wpisywała w ciszę. W ten sposób, stojąc na molo, czując na plecach wschodni wiatr, który rozwiewał włosy kobiety, przygotował się do wysłuchania historii Tanger Soto. Jest pewien list, powiedziała. Zwykły list, pożółkła kartka zapisana po obu stronach. Został wysłany przez pewnego jezuitę do innego; wszyscy o nim za- 170 pomnieli, zapodział się wśród papierów zarekwirowanych w trakcie likwidacji zakonu jezuitów. List był napisany szyfrem, ale dołączona była do niego trans- krypcja, sporządzona inną, nieznaną ręką, prawdopodobnie przez jakiegoś urzęd- nika zobowiązanego do zbadania skonfiskowanych dokumentów Towarzystwa. I pośród wielu innych listów, poświęconych najróżniejszym sprawom, z załączo- nymi transkrypcjami, spał spokojnym snem przez dwieście lat na dnie archiwum, skatalogowany pod hasłem „Kler / Jezuici / Różne Nr 356". Znalazła go przez przypadek, badając Narodowe Archiwum Historyczne, kiedy przygotowywała na uniwersytecie pracę na temat baskijskiego powstania w roku 1766. List był pod- pisany przez ojca Nicolasa Escobara, które to nazwisko wówczas nie miało dla niej żadnego znaczenia, i skierowany do innego jezuity, ojca Isidro Lopeza: Wielebny Ojcze, Pozbawieni dotychczasowego wsparcia, oczerniani przed Królem i Ojcem Świętym, zmienieni w przedmiot nienawiści fanatyków, których aż nazbyt dobrze zna Wasza Wielebność, znajdujemy się bardzo blisko zapowiedzianej Katastrofy, którą przygotowuje się w wielkim sekrecie. Sami ludzie Kościoła, wrodzy Towa- rzystwu, nie wahają się tworzyć i szerzyć kalumnie, które później bezkarnie krążą W ten sposób zostaniemy ograniczeni do naszych własnych sił przeciw tym, którzy sądzą, że wszelkie środki są dozwolone, aby osiągnąć swoje cele i krępować do- brą wolę nie tylko naszego Władcy, żywiącego wobec nas obawy za sprawą złych języków, ale również naszych dawnych przyjaciół. Wszystko zapowiada, Wielebny Ojcze, zamach na nasz Zakon, równie nikczem- ny jak podobna zbrodnia popełniona we Francji czy w Portugalii przez bezboż- nego Pombala. Poprzez pewne pośrednictwo ojca G. potwierdzona została Usta, znana Waszej Wielebności, osobników, którzy przygotowują ten manewr, i opis sposobu, w jaki zamierzają go przeprowadzić. W tym rozległym przedsięwzięciu, dla niepoznaki zwanym Sekretnym Dochodzeniem, udaje się dostrzec jednak cień nadziei. Piszę ten list, który dotrze do rąk Wielebnego Ojca niezawodną drogą — co nie jest zwyczajne —po to, aby zachęcić Was do wytrwałości, w czasie gdy my podejmiemy wysiłek, który może zwróci ku naszej sprawiedliwej racji wolę tych, którzy dzierżą władzę. Po uprzednim zasięgnięciu rady u naszych przełożonych, i z uwagi na zamyśl, który Wasza Wielebność już zna, przygotowuję się wyruszyć w podróż, w nadziei, żeAdMaiorem Dei Gloriam1 wiatry będą wiały pomyślne. Dwieście argumentów, niby płomieni zielonego ognia, surowych, doskonałych i wielkich jak orzechy (tę- czówkami diabla zwane przez dobrego ojca) oczekuje w Cartagena de Indias pod opiekę ojca Jose Luisa Tolosy, młodzieńca pewnego i godnego zaufania. Dotrę do Hawany, z bożą pomocą, pod koniec miesiąca; zamierzam powrócić do Naszego 1 w Jego to imię i pod Jego opieką zamierzam wypłynąć 171 Portu jak najszybciej, w największej tajemnicy i tak bezpośrednio, jak przywileje Towarzystwa nam pozwalają, unikając niebezpiecznych postojów na trasie. Nasz umiłowany don P.P. obiecał ojcu, iż zaczeka, i mimo wszystko, mimo nowe polece- nia i własne ambicje, jeszcze możemy uważać go za osobę nam sprzyjającą, jako że w tym przedsięwzięciu zysk j ego będzie wielki. Pragnę dodać jeszcze Waszej Wiełebności szczęśliwą wiadomość, którą po- znałem wczoraj z ust naszego drogiego brata, iż niektórzy z przyjaciół opłakiwa- nej Królowej Matki nadal są nam przychylni, podobnie jak szlachetny V. oraz H.; choć temu ostatniemu nie możemy całkiem ufać, ze względu na naturalne zamiło- wanie do intryg. Co do naszego brata, nadał sprzyja pewnym osobom i porusza w naszym interesie nitkami całej sprawy, i mówi, że don P.P. jest wrażłiwy na na- sze troski. Do mego powrotu zatem nie pozostaje nic innego jak Tacere etFidere2. I niech Boska Opatrzność rozsądzi. Najszczersze wyrazy szacunku, wraz z pozdrowieniami, śle Waszej Wiełebności brat w Chrystusie, Nicołas Escobar Marchamało, S.J. W porcie w Walencji, Pierwszego listopada A.D. 1766 Z czasem Tanger zidentyfikowała wszystkie postaci wymienione w liście. Królowa Matka Izabela Farnese, ogromnie sprzyjająca Towarzystwu Jezusowe- mu, zmarła pół roku wcześniej. Adresatem listu był ojciec Isidro López, najbar- dziej wpływowy spośród hiszpańskich jezuitów, cieszący się wysoką pozycją na dworze Karola III, zmarły osiemnaście lat po likwidacji zakonu w Bolonii, bez możliwości powrotu do ojczyzny z zesłania. Co do inicjałów, te nie stanowią trudności dla kogoś, kto jest przyzwyczajony do pracy z książkami dotyczący- mi historii: P.P. to Pedro Pablo Abarca, hrabia Aranda. Pod inicjałem H. kryło się nazwisko Lorenzo Hermoso, zamieszanego w bunt Esąuilachego, ówcześnie za- mieszkałego w Hiszpanii byłego właściciela dóbr w Caracas, intryganta i konspi- ratora, który po upadku jezuitów został uwięziony, a następnie skazany na banicję, chociaż prokurator zażądał dla niego tortur tanąuam in cadavere. Osoba określana jako V. to Luis Velazquez de Yelasco, markiz Yaldeflores, człowiek wykształcony i sprzymierzeniec Towarzystwa, który za tę przyjaźń zapłacił dziesięcioma latami spędzonymi w celach więzień w Alicante i Alhucemas. Inicjał G. odnosi się do księdza Gandary, uznanego na dworze Karola III za głównego sojusznika jezu- itów wobec króla, któremu towarzyszył jako rusznikarz podczas polowań. Jego pełne nazwisko brzmiało Miguel de la Gandara, a jego nieszczęsne losy mogły stanowić inspirację do Hrabiego Monte Christo lub Żelaznej Maski', aresztowany na krótko przed upadkiem zakonu, spędził pozostałych mu osiemnaście lat ży- 2Milczeć i wierzyć (łac.). 172 cia w kajdanach; umarł w więzieniu w Pampelunie, choć nikt nigdy nie określił przyczyn jego uwięzienia. Postać księdza Gandary zafascynowała Tanger do tego stopnia, że na jego te- mat napisała swoją pracę magisterską. To sprawiło, że przestudiowała wszystkie dokumenty związane z jego procesami i uwięzieniem, zachowane w sekcji Łaska i Sprawiedliwość w narodowym archiwum Simancas. Ustaliła wtedy nazwę jezu- ickiego statku, wymienioną w liście w sposób zamaskowany: „Dei Gloria". W ten sposób mogła dowieść, że pożegnalny list ojca Nicolasa Escobara do ojca Lope- za, gdzie wspominano Gandarę, napisany został w przeddzień jego aresztowania, które nastąpiło 2 listopada 1766: tego samego dnia, kiedy Escobar wyruszał do Ameryki na pokładzie brygantyny, na której zginął w morzu podczas podróży po- wrotnej. Tanger zatytułowała swoją pracę Ksiądz Gdndara: konspirator i ofiara, i otrzymała za nią najwyższą ocenę akademicką na Wydziale Historii. Praca za- wierała dane o długich latach w więzieniu, przesłuchaniach i procesach prawnych duchownego, najpierw więzionego w Bartes, a potem w Pampelunie, gdzie prze- bywał aż do chwili śmierci, choć nikt nigdy nie zdołał wyjaśnić powodów zacie- kłości wobec niego Arandy i innych ministrów Karola III, poza — być może — sympatią do Towarzystwa Jezusowego, którego członkowie — między nimi ad- resat słynnego listu — zostali zatrzymani sześć miesięcy po księdzu Gandarze, następnie zesłani do Włoch, i w ten sposób Zakon został zlikwidowany. Jeśli mo- wa o podróży do Hawany ojca Escobara i owych aluzyjnie wspomnianych dwustu płomieniach zielonego ognia, Gandara nigdy nie udzielił żadnych wyjaśnień, choć podczas niektórych przesłuchań temat ten był poruszany. Tajemnica „Dei Gloria" zmarła wraz z nim. Potem życie popłynęło swoim tokiem i Tanger musiała zajmować się inny- mi sprawami. Jej uwagę pochłonął konkurs na stanowisko w Muzeum Morskim, potem praca i nowe sprawy, które niosło życie. Aż pewnego dnia pojawił się Nino Palermo. Węsząc w książkach i katalogach, łowca skarbów natknął się na wzmiankę w pewnym raporcie, odnalezionym w wydziale morskim w Cartage- nie, datowanym na 8 lutego 1767, dotyczącym zatopienia „Dei Gloria" podczas morskiej bitwy z okrętem korsarskim. W indeksie znalazł informację, że pozosta- łe dokumenty odesłano do Muzeum Morskiego w Madrycie, zatem udał się tam w poszukiwaniu dalszych informacji i los postawił na jego drodze Tanger. Do jej obowiązków należało wysłuchanie próśb Gibraltarczyka. Ten zaś przedstawił sprawę zgodnie z obyczajami panującymi w tym fachu — maskując ją pośród fałszywych tropów, ukrywając jej wagę. I nagle, podczas tej rozmowy, Tanger usłyszała nazwę „Dei Gloria". Brygantyna — powiedział Palermo — zaginiona podczas podróży z Hawany do Kadyksu. Te słowa natychmiast obudziły wspo- mnienia Tanger i sprawiły, że połączyła fakty, których wcześniej nie wiązała ze sobą. Ukryła swoje poruszenie, udając —jak tylko potrafiła — obojętność. Kie- dy łowca skarbów zniknął po uzyskaniu od niej niejasnych obietnic, stwierdziła, 173 że dokument, którym się interesował, został wysłany przed laty do generalnego archiwum Marynarki, Viso del Marąues. Następnego dnia już tam była i w sekcji Korsarstwo i Zdobycze odnalazła nazwę statku: Relacja z zatopienia brygantyny „Dei Glona" w dniu 4 lutego 1767, w walce z korsarską szebeką, która, jak się sądzi, nosiła nazwę „Sergui"... Znajdowało się tam wszystko, co oficjalnie było wiadomo na temat tej morskiej katastrofy, łącznie z zeznaniem jedynego ocalałe- go rozbitka. To było uzupełnienie zagadki, ciąg dalszy przygody, której początek Tanger odkryła przed laty w liście jezuity. Oto miała odpowiedź na pytanie, dla- czego brygantyna nigdy nie dotarła do portu i dlaczego ksiądz Gandara był prze- słuchiwany aż do chwili śmierci w więzieniu. Wyjaśniło się przeznaczenie owych dwustu płomieni zielonego ognia, które miały przekonać członków Gabinetu Se- kretnego Dochodzenia, a być może nawet samego króla, by nie unicestwiać zako- nu świętego Ignacego. Była oszołomiona, zafascynowana i równocześnie wściekła. Miała to wszyst- ko przed oczami przed wielu laty, ale nie potrafiła skojarzyć faktów. Nie była na to przygotowana. I niespodziewanie — jak w skomplikowanej łamigłówce, gdy na- gle odkrywa się klucz — wszystko znalazło się na swoim miejscu w pejzażu. Tan- ger odszukała zeszyty i stare notatki do pracy magisterskiej i skojarzyła z nowymi informacjami. Teraz tragedia księdza Gandary — której nawet nuncjusz watykań- ski nie był zdolny wyjaśnić papieżowi w swoich listach z tamtych czasów — stała się jasna. Ksiądz wiedział, jaki ładunek płynął na pokładzie „Dei Gloria". Jego zażyłość z królem i obecność na dworze sprawiały, że był odpowiednim pośred- nikiem w gigantycznej operacji korupcyjnej, której zamierzali dokonać jezuici: to on miał negocjować z hrabią Aranda. Ktoś jednak chciał temu przeszkodzić, albo osobiście przejąć łupy, dlatego Gandara został aresztowany i poddany przesłucha- niom. Korsarski okręt „Chergui" pojawił się na scenie przypadkowo lub w spo- sób zaplanowany, tak czy inaczej wszystko skończyło się jak najgorzej. Jezuici zostali usunięci z Hiszpanii, brygantyna zatonęła w niejasnych okolicznościach, i tylko Gandara znał klucz do całej sprawy. Dlatego trzymano go w szponach wła- dzy przez osiemnaście lat, cały czas poddając przesłuchaniom. Teraz pojedyncze wskazówki z akt różnych procesów nabierały sensu: do końca próbowano zmusić go do wyjawienia tego, co wiedział o brygantynie. Ksiądz jednak milczał i zabrał sekret do grobu. Raz tylko uchylił rąbka tajemnicy: w pewnym przechwyconym liście, napisanym w roku 1778, w jedenaście lat po wydarzeniach, do jezuickiego misjonarza Sebastiana de Mendiburu, przebywającego na zesłaniu we Włoszech pisze: Pytają o tęczówki diabla, wielkie i doskonale, o wnętrzu czystym jak moje sumienie. Ja, jednak milczę i choć mnie dręczą, to przez me milczenie ich ambicja jest bardziej udręczona. Dysponując takimi materiałami, Tanger mogła zrekonstruować niemal krok za krokiem historię szmaragdów i podróży „Dei Gloria". Ojciec Escobar wyruszył z Walencji 2 listopada, nie wiedząc, paradoksalnie, że tego samego dnia ksiądz 174 Gandara został w Madrycie aresztowany. Brygantyna, dowodzona przez kapita- na Elezcano, brata jednego ze zwierzchników zakonu, przepłynęła przez Atlantyk i dotarła do Hawany 16 grudnia. Tam oczekiwał ich ojciec Tolosa, jezuita, mło- dzieniec pewny, godny zaufania, który został wysłany wcześniej z misją potajem- nego zgromadzenia dwustu szmaragdów pochodzących z kopalń zarządzanych przez Towarzystwo Jezusowe w Kolumbii. Były to kamienie nieoszlifowane, naj- większe i najdoskonalsze pod względem koloru i czystości. Tolosa spełnił swą misję i wypłynął z Cartagena de Indias na pokładzie innego statku. Jego podróż przeciągnęła się z powodu niesprzyjających wiatrów pomiędzy Kajmanami, a wy- spą Pinos i kiedy wreszcie opłynął przylądek San Antonio i minął działa zamku Morro, „Dei Gloria" już czekała, zakotwiczona w zatoce Hawany, w dyskretnej przystani między zatoką Barrero i rafą Gruz. Przeładunek z pewnością nastąpił w nocy lub też skrzynia została zakamuflowana pośród innych towarów zgłoszo- nych w liście przewozowym. Ojciec Escobar i ojciec Tolosa zostali tam wpisani jako pasażerowie, obok załogi złożonej z dwudziestu dziewięciu ludzi, obejmują- cej kapitana don Juana Bautistę Elezcano, nawigatora don Carmelo Yalcells, jego piętnastoletniego pomocnika Manuela Palau, adepta żeglugi i siostrzeńca arma- tora z Walencji, Forneta Palau, oraz dwudziestu sześciu marynarzy. Brygantyna „Dei Gloria" wyruszyła z Hawany l stycznia, opłynęła wybrzeże Florydy do rów- noleżnika 30°, wzniosła się jeszcze o pięć stopni szerokości geograficznej, płynąc na wschód, pomiędzy południową stroną Bermudów i Azorami, i na tym odcinku trafiła na sztorm, który zniszczył część omasztowania i zmusił do użycia pomp dla usunięcia spod pokładu wody. Statek dalej płynął na wschód, ominął port w Ka- dyksie — od obowiązku zatrzymania się w nim w drodze z Ameryki zwalniały go pewne zachowane jeszcze przywileje Towarzystwa — i przepłynął Cieśninę Gibraltarską między l, a 2 lutego. Następnego dnia, kiedy opłynął już przylądek Gata i kierował się na północny wschód, ku przylądkowi Palos, a następnie Wa- lencji, „Chergui" wyruszył za nim w pościg. Motywy działania korsarskiej szebeki są tajemnicą, która prawdopodobnie ni- gdy nie zostanie wyjaśniona. Fakt, że czatowała w którejś z zatok andaluzyjskiego wybrzeża albo wypłynęła wprost z Gibraltaru, mógł być całkowitym przypad- kiem, ale też mógł nim nie być. Istnieją dokumenty stwierdzające, że „Chergui" pływał z angielskim lub algierskim patentem korsarskim, zależnie od potrzeby i okoliczności; Gibraltar był jedną z jego stałych baz, chociaż w tym czasie obo- wiązywał, dość zresztą nietrwały, pokój między Hiszpanią, a Anglią. Być może „Dei Gloria" stała się przygodną ofiarą; jednak upór w pościgu, obecność korsa- rzy w odpowiednim miejscu i czasie są zbyt wymowne, by mogły uchodzić za dzieło czystego przypadku. Nietrudno przypuścić, że korsarze mieli swoje miej- sce w skomplikowanej grze spółek i interesów tamtej epoki. Sam hrabia Aranda, czy którykolwiek z członków Gabinetu Sekretnego Dochodzenia, który nakazał aresztowanie księdza Gandary — niektórzy z nich byli otwartymi przeciwnikami 175 politycznymi samego Arandy — mógł dysponować odpowiednimi danymi na ten temat i chciał przejąć skarb jezuitów, zanim zostanie on zaproponowany, i w ten sposób jednym strzałem zabić dwa wróble. Tak czy inaczej, prześladowcy nie spodziewali się uporu kapitana Elezcano, podsycanego zapewne przez obecnych na pokładzie, zdeterminowanych jezuitów. Doszło do bitwy, obydwa statki zatonęły i szmaragdy pozostały na dnie morza. Informacje dostarczone przez młodego nawigatora, który przeżył katastrofę, by- ły wystarczające i władze morskie, zobowiązane do przeprowadzenia wstępnego śledztwa, nie miały powodów, by wypytywać zbyt wiele: zatopienie statku przez korsarski okręt było czymś zwyczajnym w tamtych czasach. Potem, kiedy nad- szedł z Madrytu rozkaz, by śledztwo przeprowadzono dokładniej, jedyny świa- dek rozpłynął się w powietrzu: było to szczęśliwe i tajemnicze zniknięcie, zor- ganizowane przez jezuitów, którzy wówczas mogli jeszcze liczyć na współpracę lokalnych władz. Niewątpliwie zakon rozważał możliwość potajemnego wydo- bycia brygantyny, jednak było już zbyt późno: padł ostateczny cios, więzienia, wygnanie. Wszystko zaginęło z powodu marazmu, jaki nastąpił po upadku zako- nu i jego późniejszej likwidacji. Milczenie księdza Gandary, banicja i śmierć osób znających sekret sprawiły, że sprawę pokrył całkowity mrok tajemnicy. Pozostały dowody oficjalnych prób poszukiwania śladów katastrofy, podejmowanych przez władze morskie w czasach, kiedy rządził jeszcze hrabia Aranda; wszystkie pró- by okazały się jednak daremne. Potem nowe wydarzenia wstrząsnęły Hiszpanią i Europą, i „Dei Gloria" w końcu została zapomniana. Poza krótką wzmianką w książce Czarna flota, napisanej przez bibliotekarza z San Fernando w roku 1803, pozostał jedynie dowód ostatniej i przedziwnej propozycji złożonej dwa lata później Manuelowi Godoy, premierowi rządu Karola IV, by odszukać pewien sta- tek wiozący z Kuby szmaragdy, który jakoby miał zatonąć, jak napisał sam Godoy w swoich Wspomnieniach. Jednak plan nie powiódł się i w odręcznych notatkach sporządzonych na marginesie propozycji, której oryginał Tanger odnalazła w Na- rodowym Archiwum Historycznym, można było dostrzec sceptycyzm Godoya z powodu braku podstaw do takiego przedsięwzięcia, a także dlatego, że jest rzeczą wiadomą, iż na Kubie nie ma szmaragdów. Po tym zdarzeniu na dwa stulecia „Dei Gloria" zatonęła powtórnie — tym razem w zapomnieniu i ciszy. Tanger i Coy zatrzymali się na końcu mola, obok dziobu niewielkiej żaglówki. Ona patrzyła na zatokę, na której końcu były wyraźnie widoczne budynki Algeci- ras. Spokojną, niebieskozielonkawą wodę marszczyła jedynie słaba bryza zacho- du. Teraz na niebie pojawiło się więcej chmur, płynących powoli w kierunku Mo- rza Śródziemnego. Naprzeciwko portu, u podnóża masywnej skały, zakotwiczo- ne łodzie kropkowały wodę. Być może „Chergui" wypłynął właśnie stąd w swój 176 ostatni rejs, po oczekiwaniu pod osłoną angielskiej artylerii ustawionej na Skale. Wachtowy z lunetą przy oku, żagle dostrzeżone na horyzoncie, płynące z zachodu na wschód, kotwica podniesiona szybko i skrycie. Potem pościg. — Nino Palermo wie, że tam są szmaragdy — podsumowała Tanger. — Nie wie, jakie ani ile ich jest, ale wie, że są. Widział kilka z tych dokumentów, które i ja oglądałam. Jest inteligentny, zna swój zawód i potrafi łączyć fakty. Ale nie wie tego, co wiem ja. — Ale wie, że go oszukałaś. — Nie bądź śmieszny. Takich ludzi jak on zawsze się oszukuje. Walczysz z nimi ich własną bronią. Odwrócił się w drugą stronę mola, gdzie stała zacumowana „Carpanta". Mię- dzy masztami i takielunkiem sąsiednich łodzi Coy dostrzegł głowę Pilota, krzą- tającego się na pokładzie. Dotarł tu tego ranka, zaspany i nieogolony, jego skóra była opalona i wysmagana wiatrem, dłonie twarde, ostre w uścisku, a oczy przy- pominały kolor zimowego morza. Płynął trzy dni z Cartageny. Parowce nie po- zwoliły mu zmrużyć oka podczas całej podróży. Robi się za stary, żeby samotnie żeglować. — Sprawdziłam to, rozumiesz? — mówiła dalej Tanger. — Palermo nic nie zrobił, po prostu w jego mózgu coś przypadkiem zaskoczyło i wszystko mu się ułożyło w całość. Uporządkowało to i w mojej głowie różne rzeczy, które już tam były i tylko czekały... Dane, które przechowujesz w zakamarkach pamięci, bo z jakiegoś powodu przeczuwasz, że któregoś dnia nabiorą znaczenia. Teraz była szczera, i Coy zdawał sobie z tego sprawę. Właśnie opowiedziała mu swoją prawdziwą historię, opowiadała mu ją nadal i przynajmniej konkret- nych faktów już nie ukrywała. Teraz i on posiadał klucze — znał związki mię- dzy wydarzeniami, wiedział, co leży na dnie morza i na czym polega tajemnica. Nie był jednak bynajmniej spokojniejszy, nie poczuł ulgi. Okłamię cię i zdradzę. Jakaś nieznana, trudna do zidentyfikowania nuta gdzieś wibrowała, jak niemal niedostrzegalna zmiana w obrotach silników diesla, czy pojawienie się w melo- dii dźwięku instrumentu, co do którego nie jesteśmy pewni, jakie ma znaczenie w harmonii, czyjego brzmienie było zamyślone, czy nastąpiło w wyniku impro- wizacji — i tajemnica ta rozwiązuje się dopiero w finale, kiedy oceniamy wagę jego udziału. Przypomniał mu się pewien utwór kwartetu Theloniusa Monka, kla- syczny blues, który nazywał się dokładnie tak: Misterioso. — To intuicja, Coy — powiedziała. — To właśnie to słowo... Marzenia, co do których jesteś pewien, że pewnego dnia się urzeczywistnią — nadal wpatrywa- ła się w morze, jakby ono zawierało te marzenia; jej spódnica poruszała się pod wpływem bryzy, widział jej nagie stopy w sandałach, włosy na twarzy. — Praco- wałam nad tym na długo wcześniej, zanim mogłam choćby przypuszczać, dokąd mnie to zaprowadzi, z uporem, jakiego nawet sobie nie wyobrażasz. Czytałam i pisałam po nocach. I naraz, któregoś dnia — bach: wszystko nabrało sensu. 177 Odwróciła się, a na jej ustach błąkał się uśmiech. Uśmiech zamyślony, niemal wyczekujący, kiedy spojrzała na niego, mrużąc oczy przed światłem. Uśmiech stworzony z piegowatej skóry wokół ust i na policzkach, tak miły, że niemal moż- na było dojrzeć, jak jego ciepło spływa na szyję, ramiona, ciało pod ubraniem. — Jak malarz — dodała — który nosi w sobie cały świat, i naraz pojawia się człowiek, jakieś zdanie, jakiś przelotny widok, który sprawia, że gotowy obraz nagle rodzi się w jego głowie. Uśmiechała się miną pięknej i mądrej samicy, spokojnej dzięki świadomo- ści siebie samej. Pomyślał zaniepokojony, że pod tym uśmiechem było ciało, li- nia układająca się harmonijnie z innymi doskonałymi liniami, cud wynikający ze skomplikowanych kombinacji genetycznych. Wcięcie w pasie. Ciepłe uda, kryją- ce jedyną spośród prawdziwych tajemnic. — To jest moja historia — zakończyła Tanger. — Była dla mnie przeznaczona i całe moje życie, moje studia i praca w Muzeum Morskim prowadziły mnie do niej, zanim ja sama się o tym przekonałam... Dlatego Palermo jest kimś gorszym niż intruz. Dla niego to tylko kolejny statek, jeszcze jeden możliwy skarb pośród wielu — odwróciła spojrzenie od Coya i znów je przeniosła na morze. — Dla mnie to marzenie całego życia. Podrapał się niezdarnie w zarośniętą brodę. Potem podrapał się w kark, a na koniec dotknął nosa. Szukał słów. Czegoś zwykłego, codziennego, co odsunęłoby od jego ciała wrażenie, które pozostawił ten uśmiech. — Nawet jeśli go odnajdziesz — zauważył — nie będziesz mogła zatrzymać skarbu. Istnieją prawa. Nikt nie może ot tak, zabrać sobie rzeczy z wydobytego statku. Tanger nadal wpatrywała się w wodę zatoki. Chmury przesuwające się na wschód nadawały wodzie coraz bardziej szarą barwę. Jasna plama słonecznego światła przesunęła się po nich i oddaliła od mola po powierzchni wody, nadając jej szmaragdowy kolor. — „Dei Gloria" należy do mnie — powiedziała. — I nikt mi jej nie zabierze. To jest mój sokół maltański. Rozdział 9. Kobiety z forkasztelu Nie ma niczego, co kochałbym tak bardzo, jak nienawidzę tej gry. John MacPhee, W poszukiwaniu statku — Już pora — powiedziała Tanger. Otworzył oczy i zobaczył, że jest obok niego i czeka. Siedziała na jednej z ła- wek z drzewa tekowego w kokpicie „Carpanty" i przyglądała mu się uważnie, jakby obserwowała go już od jakiegoś czasu, zanim potrząsnęła go za ramię. Coy leżał na drugiej ławce, przykryty kurtką, z głową w kierunku dziobu i z nogami obok steru i naktuza. Nie było wiatru, słychać było tylko delikatny plusk słabej fali o kadłuby łodzi zacumowanych przy molo Marina Bay. W górze, na niebie, powyżej łagodnie kołyszącego się masztu, najwyższe cumulusy nabierały różo- wych tonów. — Dobra — odpowiedział ochryple. Nabrał zwyczaju budzenia się w jednej chwili, z pełną jasnością umysłu. Dłu- gie lata wstawania na wachtę przyzwyczaiły go do tego. Podniósł się, odłożył kurtkę na bok i zrobił parę ruchów, żeby rozprostować obolałą szyję. Potem zszedł na dół, pochlapał wodą twarz i włosy, które zaczesał palcami do tyłu, potrząsając głową jak otrzepujący się mokry pies. Czuł, że drapie go broda — przez to, że smacznie zasnął po południu, co było rozsądne, bo zamierzali płynąć nocą, zapo- mniał się ogolić. Tanger siedziała nadal w tym samym miejscu, wpatrując się teraz w wierzchołek Skały, z wyrazem twarzy zatroskanego alpinisty, który zamierza zaatakować szczyt. Przebrała się i zamiast długiej, niebieskiej spódnicy z baweł- ny miała na sobie dżinsy i podkoszulek, a w pasie zawiązany czarny sweter. Coy wyszedł na pokład i naraz otoczył go krzyk mew o zachodzie słońca. Zobaczył, że Pilot szmatką poleruj e brąz i mosiądz metalowych okuć, z rękami czarnymi od sidolu — dbaj o łódź, a ona zadba o ciebie, często mawiał — „Carpanta" była klasyczną żaglówką z centralnym kokpitem i jednym masztem, zbudowaną w La Rochelle, zanim jeszcze plastik wyparł cedr, drzewo tekowe i miedź. 179 — Pilocie — powiedział. Szare oczy otoczone setkami zmarszczek spojrzały na niego spod gęstych brwi, mrugając ze spokojnym, przyjaznym wyrazem. Według swych własnych słów — choć słowa nie były jego najmocniejszą stroną— Pilot żeglował ku sześć- dziesiątce pełnym baksztagiem. Kiedyś był trębaczem na krążowniku „Canarias", w czasach, kiedy rozkazy wydawano za pomocą trąbki, potem rybakiem, mary- narzem, przemytnikiem i nurkiem. Jego włosy miały ten sam ołowiany kolor co oczy, były skręcone i krótko obcięte, ogorzała cera przypominała starą wypra- wioną skórę, ręce miał szorstkie i sprawne. Jeszcze przed dziesięcioma laty był tak przystojny, że mógłby grać amanta w filmach przygodowych, poławiacza gą- bek czy pirata, obok Gilberta Rolanda, czy Alana Ladda. Teraz trochę przytył, ale plecy miał nadal szerokie, pas dość szczupły i silne ramiona. W młodości był znakomitym tancerzem i w tamtych czasach kobiety z barów w Molinete rywali- zowały między sobą, żeby zatańczyć z nim bolero, czy pasodoble. Jeszcze teraz dojrzałym turystkom, które wynajmowały „Carpantę", żeby wypłynąć w morze i wędkować, albo popływać, albo po prostu opłynąć okolice portu w Cartagenie, drżały kolana, kiedy Pilot robił miejsce między swoimi ramionami, żeby mogły spróbować, jak się steruje. — Wszystko w porządku? — Wszystko w porządku. Znali się od czasów, kiedy Coy był małym chłopcem i uciekał ze szkoły, żeby włóczyć się pomiędzy statkami przeróżnych bander i pośród marynarzy mówią- cych niezrozumiałymi językami. Pilota, syna i wnuka marynarzy, których też na- zywano Pilotami, można było spotkać każdego ranka zakotwiczonego w jakimś barze portowym — uczciwy wyrobnik morza, wyczekujący klientów do swojej starej żaglówki. Poza wożeniem turystek, które klepał po tyłku, kiedy wchodziły na pokład, w tamtych czasach Pilot nurkował, żeby czyścić śruby okrętowe, skro- bać stare kadłuby i wyławiać silniki, które odpadły od motorówek, a w wolnych chwilach zajmował się, jak wszyscy w tamtych czasach, drobnym przemytem. Te- raz jego kości już nie nadawały się do zbyt długiego moczenia i zarabiał na życie wożąc rodziny weekendowych wycieczkowiczów, załogi tankowców zakotwiczo- nych naprzeciwko Escombreras, pilotów w sztormowe dni, ukraińskich maryna- rzy, których wcześniej prano po mordach w barach w mieście i którzy napełnieni byli po uszy winem z Jumilli i pozbywali się balastu przez burtę na zawietrzną. „Carpanta" i on sam widzieli już wszystko: pionowe słońce bez powiewu bry- zy, roztapiające pachołki w porcie, morze szalejące naprawdę, kiedy Bóg wpadał w złość, południowo-zachodni gorący wiatr poruszający olinowaniem niby stru- nami harfy. I długie, czerwone śródziemnomorskie zachody, kiedy woda wygląda jak lustro i spokój na świecie odbija wewnętrzny spokój, a człowiek rozumie, że nie jest niczym więcej jak maleńką kropelką w trzech tysiącach lat wiecznego morza. 180 — Będziemy z powrotem za jakieś dwie godziny — Coy zerknął na Skałę, w którą Tanger nadal się wpatrywała. — Zaraz potem wypływamy. Pilot skinął głową, nie przerywając polerowania jednej z mosiężnych knag. Przy nim, jako młody chłopak, Coy nauczył się wielu rzeczy o ludziach, morzu i życiu. Razem wyciągali rzymskie amfory, żeby je potem sprzedawać na czarno, wspólnie łowili kalmary o zachodzie słońca na przylądku Podadera, ryby miecze i rekiny na linkę z haczykami naprzeciwko Cope i dziesięciokilogramowe grani- ki gumowym harpunem między czarnymi skałami przylądka Palos, kiedy jeszcze na przylądku Palos były graniki i można je było łowić. Na Cmentarzysku Bezi- miennych Statków, dokąd stare łajby płynęły w swój ostatni rejs, Pilot uczył go odróżniać każdą część, z których składa się statek, przyprawiając jednocześnie małże i jeże morskie sokiem z cytryny, na długo przedtem, zanim Coy poszedł do Szkoły Morskiej i został marynarzem. I pośród tego przygnębiającego pejza- żu, zardzewiałych blach, konstrukcji wyciągniętych na piasek, kotłów wygaszo- nych na zawsze i kadłubów wyglądających jak martwe wieloryby, Pilot wyciągnął z paczki Celtas bez filtra, pierwszego w życiu Coya papierosa, którego zapalił od płomienia starej mosiężnej zapalniczki, ostro śmierdzącego palonym knotem. Coy wziął kurtkę i wyskoczył na molo. Tanger dołączyła do niego. Torbę mia- ła przewieszoną ukośnie przez ramię. — Jaką pogodę będziemy mieli w nocy? — zapytała. Coy spojrzał na morze i na niebo. Kilka pojedynczych chmur zaczynało się rozwiewać w smugi, odpływając po niebie w różnych kierunkach. — Dobrą. Ze słabym wiatrem. Może będzie silniejsza fala, kiedy miniemy Punta Europa. Zdziwił się, nieco rozbawiony, widząc jej zmartwioną minę, kiedy usłyszała o silnej fali. Byłoby zabawnie, pomyślał, gdyby dostała mdłości na łodzi. Nigdy dotąd nie wyobrażał sobie, że mógłby ją zobaczyć skołowaną, z pożółkłą cerą, jak słaniając się na nogach, wychyla się przez burtę. — Masz aviomarin? Może powinnaś zażyć tabletkę, zanim wypłyniemy. — To nie twoja sprawa. — Mylisz się. Jeśli dostaniesz mdłości na pokładzie, będziesz bezużyteczna jak stary grat. A to, owszem, jest moja sprawa. Coy nie uzyskał odpowiedzi i wzruszył ramionami. Poszli pomostem do re- nówki zaparkowanej przy deptaku wzdłuż wybrzeża. Zachodzące słońce, widocz- ne poprzez chmury wiszące nad Algeciras, barwiło na czerwono pionową ścianę Skały, podkreślając wykute w kamieniu ciemne otwory strzelnicze dla artylerii. Dwie zniszczone łodzie przemytnicze, które dożyły emerytury na morzu, z obła- żącą niebieską i czarną farbą, gniły na koziołkach między zardzewiałymi silnika- mi i pustymi kanistrami. Hałas miejski stawał się coraz wyraźni ej szy, w miarę jak zbliżali się do parkingu. Znudzony celnik oglądał telewizję w swojej budce. Długi 181 rząd samochodów stał w kolejce, żeby przejechać przez granicę na La Linea de la Concepción. Tym razem ona siadła za kierownicą. Prowadziła ostrożnie, z torbą na ko- lanach, pewnie i niespiesznie, ulicą ciągnącą się za fortyfikacjami graniczącymi z zatoką, potem skręciła na lewo, w kierunku rotundy cmentarza Trafalgaru. Nie odezwała się ani słowem do tej chwili. Zatrzymała samochód, zaciągnęła hamu- lec, spojrzała na zegarek i wyłączyła silnik. — Jaki jest plan? — zapytał Coy. Powiedziała, że nie ma żadnego planu. Wejdą na punkt widokowy Old Willis i wysłuchają, co Nino Palermo ma im do powiedzenia. Zrobią tylko to, a później pojadą do portu, zostawią samochód i kluczyki w agencji Avis i wypłyną w morze, tak jak to było przewidziane. — A jeśli będą jakieś komplikacje? Coy miał na myśli Horacio Kiskorosa i Berbera. Palermo nie należy do ludzi, którzy składaj ą propozycję i zadowalają się odpowiedzią: zobaczymy, kto wie, na razie. Z tą właśnie myślą, zanim zszedł na ląd, zaopatrzył się w ostry marynarski nóż Wichard, o ostrzu długości pół piędzi i metalowym uchwycie, którego Pilot używał do przecinania fałów w skrajnych sytuacjach. Czuł jego kształt w tylnej kieszeni dżinsów, między prawym pośladkiem i fotelem. Nie była to naprawdę groźna broń, ale lepsze to niż uprawianie pewnego typu życia towarzyskiego z go- łymi rękami. — Nie sądzę, żeby były jakieś komplikacje. Patrzyła na zamkniętą bramę cmentarną. Po obiedzie poszli tam na spacer; Tanger stała dłuższą chwilę przed jedną z płyt, która leżała na grobie kapitana pie- choty morskiej Thomasa Normana, zmarłego 6 grudnia 1805 roku wskutek ran od- niesionych na pokładzie okrętu „Mars", pod Trafalgarem. Potem weszli na punkt widokowy, żeby obejrzeć dokładnie miejsce, gdzie mieli wieczorem spotkać się z Ninem Palermo. Coy przyglądał się jej, kiedy chodziła po starych betonowych konstrukcjach pozbawionych teraz dział. Studiowała każdy szczegół z uwagą — drogę wejściową i szlak prowadzący w dół, do tuneli Grań Asedio, puste wojsko- we baraki pobielone wapnem, brytyjską flagę nad Morish Castle, międzymorze, gdzie znajdowało się lotnisko, szeroką plażę Atunara ciągnącą się na północny wschód, na terytorium hiszpańskim. Przypominała wojskowego, który bada teren przed bitwaj a Coy zdał sobie sprawę, że sam też ocenia szansę, możliwe zabez- pieczenia, grożące ryzyko, jak wtedy, gdy analizuje się mapy i wyznaczone szlaki wzdłuż zdradliwego wybrzeża, do którego trzeba podpłynąć nocą. — Co by się nie działo — powiedziała Tanger — nie wtrącaj się. Trzymała ręce na kierownicy, nie odrywając spojrzenia od cmentarnej bramy. Łatwo powiedzieć, pomyślał Coy. Zachował więc milczenie. Zastanawiał się, czy nie poprosić Pilota, żeby im towarzyszył w wyprawie na górę. Zależy od sytuacji, 182 ale często trzy osoby to lepsza liczba niż dwie. Niż tylko on i ona, sami. Ale nie chciał zbyt komplikować życia przyjacielowi. Jeszcze nie teraz. Tanger znów spojrzała na zegarek. Potem włożyła rękę do torby i wyjęła pacz- kę playersów. Nie widział, żeby paliła od wyjazdu z Madrytu, być może była to ciągle ta sama paczka; zostały w niej cztery papierosy. Odłożyła zapalniczkę na miejsce pod deską rozdzielczą i zaczęła palić powoli, zatrzymując długo dym w płucach, zanim go wypuściła. — Jesteś wszystkiego pewna? — chciał się dowiedzieć. Skinęła głową w milczeniu. Na prawym nadgarstku wskazówka minutowa przesunęła się z za piętnaście dziewiąta na dziewiątą za dziesięć. Żar dosięgał już jej króciutkich paznokci. Odkręciła szybę i wyrzuciła niedopałek na ulicę. — No to jedziemy. Było to tak jak na filmach, które lubiła, stwierdził Coy rozbawiony: Henry Fonda w świetle biało-czarnego poranka, oparty o ogrodzenie, zanim wyruszy do O.K. Corral. A jednak jej zachowanie było diabelnie realne, pełne zdecydowania w tym, jak zapalała silnik i wyruszała drogą wiodącą na Skałę, obok hotelu Rock, kiedy redukowała biegi, w miarę jak nachylenie drogi stawało się wyraźniejsze i jakiekolwiek sztuczki byłyby niemożliwe. To wszystko było realne, a Tanger nie grała przed nim żadnej roli. Nie zależało jej na tym, żeby zrobić na nim wra- żenie. Sama prowadziła, starając się utrzymać samochód z dala od niebezpiecznej krawędzi i przepaści, brała ostre zakręty z zimnym, pewnym spokojem, z jedną ręką na kierownicy, a drugą na dźwigni zmiany biegów, patrząc od czasu do czasu z uwagą na wierzchołek góry. I w końcu, kiedy już tam dotarli, na niewielkim placyku obok punktu widokowego, odwróciła samochód tak, że stał przodem do drogi prowadzącej na dół. Gotowy do startu w jednej sekundzie, pomyślał za- niepokojony, kiedy Tanger otwierała drzwiczki i wychodziła z samochodu, ze swetrem zawiązanym wokół pasa i z torbą w rękach. Nieopodal stał zaparkowany rover, obok muru twierdzy. To było pierwsze, co Coy zobaczył, wychodząc z samochodu: rover i kierowca Berber, oparty o dach. Potem jego spojrzenie zatoczyło łuk w lewo, na drogę do tunelów, na pochyłość biegnącą w kierunku urwistego szczytu Skały, opuszczone kazamaty i taras wy- chodzący na lotnisko, z międzymorzem i Hiszpanią w tle, mroczne góry, ciemne niebo, szare morze na zachodzie i czarne na wschodzie i oświetlenie La Linea, w dole, pomiędzy dwoma światłami. Brzydkie miejsce jak na rozmowę, pomyślał. Potem spojrzał na barierkę ota- czającą punkt widokowy, gdzie Nino Palermo na nich czekał. Tanger już tam była. Szedł za nią, wdychając zapach oznaczający bliskość Morza Śródziemnego, obecność soli, tymianku i żywicy, bryzy lekko poruszają- 183 cej krzewami i koronami drzew. Jeszcze raz rozejrzał się wokół, ale nie zauważył nigdzie sylwetki Horacio Kiskorosa. Palermo nadal stał oparty o barierkę, z ręka- mi w kieszeniach lekkiej kurtki, bez kołnierzyka. Strój ten powodował, że robił wrażenie bardziej korpulentnego, niż był naprawdę. — Dobry wieczór — powiedział. Coy mruknął automatycznie dobry wieczór, a Tanger nie odezwała się. Stała nieruchomo przed łowcą skarbów, obserwując go. — Jaka to propozycja? — zapytała. Jakby jej tam nie było, Palermo zwrócił się do Coya. — Niektóre nie owijają niczego w bawełnę, co? Coy nie odezwał się, odrzucając możliwość wspólnictwa, które mu właśnie proponowano. Pozostał z tyłu, w pewnej odległości, ale słuchał bardzo uważnie. Ona tu jest szefem, a on tej nocy robi za goryla i tyle. Czuł ciężar noża w tylnej kieszeni i pomyślał, że Berber straci na skuteczności, jeśli tylko z daleka będzie się im przyglądał. Zrewidował go, kiedy był czysty, a nie zrewidował, kiedy wła- śnie powinien. Być może teraz wypełniał polecenie Palermo, któremu opłacało się udawać dyplomatę. Łowca skarbów znów patrzył na Tanger. Słabnące światło zaczynało zamazy- wać rysy jej twarzy. — To bez sensu bawić się w chowanego — powiedział. — Marnujemy proch na salwy w powietrze, kiedy i tak na końcu wszyscy spotkamy się w tym samym miejscu. — A co to za miejsce? — zapytała Tanger. Jej głos był łagodny, ani prowokujący, ani niespokojny. Palermo zaśmiał się krótko i cicho. — Wrak, oczywiście. I jeśli nie będzie tam mnie, będzie policja. Obowiązują- ce prawo... — Znam obowiązujące prawo. Palermo wzruszył ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, że w takim razie nie ma już wiele do dodania. — Ma pan jakąś propozycję — powiedziała Tanger. — Właśnie. Tak, mam... Na Boga. Jasne, że mam propozycję. Gruba kreska i zaczynamy od zera, droga pani. Pani mi dopierdalała, a ja dopierdalałem pani — przerwał na chwilę. — Znaczy, w sensie metaforycznym. Teraz jesteśmy kwita. — Nie wiem, skąd panu przyszło do głowy, że jesteśmy kwita. Mówiła tak cicho, że Palermo musiał się zgiąć do przodu i pochylić głowę, żeby lepiej słyszeć. Taka pozycja nadawała mu niespodziewanie dworski wygląd. — Dysponuję środkami, jakich wy nigdy nie będziecie mieć — powiedział. — Doświadczenie. Technologia. Odpowiednie kontakty. — Ale nie wie pan, gdzie jest „Dei Gloria". Tym razem mówiła jasno i wyraźnie. Palermo głośno parsknął. 184 — Wiedziałbym, gdyby mi pani stale nie rzucała kłód pod nogi; przez tę mafię archiwistów i bibliotekarzy miałem wszystkie drogi zamknięte... A niechże panią diabli! Nadwerężyła pani moją dobrą wolę. — Pańska dobra wola skończyła się, kiedy jeszcze był pan w kołysce. Łowca zatopionych statków zwrócił się do Coya. — Słyszysz ją? — powiedział. — Ta lala nawet by mi się mogła podobać, sło- wo daję. Ja... Na Boga. Czy wy już... ? Do diabła — jąkał się z drwiną, wydając dźwięki przypominające sapanie brytana po długim biegu. — Korzystaj z okazji, kolego, zanim ciebie też wyciśnie jak cytrynę i wyrzuci na śmietnik. Gwiazdy zaczynały zapalać się na niebie, jakby ktoś naciskał wyłączniki. Cień coraz mocniej okrywał twarz poszukiwacza skarbów, a odblask świateł La Linea, w dole za plecami, rysował ciemny kontur jego postaci przy barierce. — Szmaragdy, żebyś wiedział — nadal mówił do Coya. — Skarb jezuitów. Przypuszczam, że na tej wysokości rozgrywki nie miała innego wyjścia i wszystko ci już opowiedziała... Taki ładunek szmaragdów jest wart... Na Boga... Fortunę, wszędzie, nawet na czarnym rynku. Ale to w przypadku, oczywiście, jeśli uda jej się go wydobyć z hiszpańskich wód przybrzeżnych i jeśli nie przyłapie jej państwo. Ten sam blask, który obrysowywał szerokie ramiona Palermo, oświetlał też twarz Tanger od brody w górę. To sprawiało, że wyraz jej twarzy był jeszcze twardszy, profil rysował się na tle jasnej zasłony włosów. — Gdyby to była prawda — powiedziała wyzywająco — nie musiałabym się niczym z panem dzielić. — Pani zapomina, że to ja naprowadziłem panią na ten ślad — zaprotestował Palermo. — Pracuję nad tą sprawą od bardzo dawna. Zapomina pani, że dys- ponuję wystarczającymi środkami, żeby proponowana spółka była korzystna dla wszystkich. Zapomina też pani, że ambicja zgubiła mądrą myszkę. Ponad nimi, jak kurtyna podziurawiona świetlistymi szpilkami, niebo było cał- kiem ciemne. Słońce jest już jakieś piętnaście stopni poza horyzontem, obliczył Coy, widząc, jak Mała Niedźwiedzica staje się coraz wyraźniejsza nad głową Pa- lermo, a Wielka Niedźwiedzica nad jego prawym ramieniem. — Posłuchajcie — mówił łowca zatopionych statków. — Chcę wam coś za- proponować. .. Na Boga. Coś sensownego. Poszukiwanie skarbów nie polega na tym, że przychodzi się na miejsce i otwiera kufry: Melowi Fisherowi odnalezienie wraku „Atochy" zajęło dwadzieścia lat... Ja oferuję moje środki i kontakty, łącz- nie z wpływami i łapówkami, żeby nikt się nam do sprawy nie wtrącał... Mam nawet zbyt na szmaragdy. To oznacza... Rozumie pani? — teraz zwracał się do Tanger. — Mnóstwo pieniędzy dla nas. Dla nas wszystkich. — Na jakich warunkach? — Po pięćdziesiąt procent. Połowa dla mnie i połowa dla pani. Wskazała ruchem głowy na Coya. 185 — Aon? — On... No cóż. To pani sprawa, prawda? Wynagrodzenie jego nie należy do mnie. Kolejny raz zaśmiał się nisko i ten dźwięk znów przypominał sapanie dużego, zmęczonego psa. Stał nieruchomo przy barierce, dalekie światła miał za plecami, w dole. — Pani musi mi dostarczyć tylko dwie dane: szerokość i długość geograficzną, tak by móc umiejscowić wrak na mapach sferycznych Urrutii. I jako załączniki, naturalnie, list przewozowy i oficjalny raport dotyczący tej katastrofy. Tanger przez chwilę milczała. Jakby zastanawiała się nad propozycją. — To wszystko może pan znaleźć w archiwach — powiedziała. Palermo zaklął ciężko, bez żadnych zahamowań. — Wie pani... Niechby szlag panią trafił. Zamknięto mi dostęp do archiwów, a w Barcelonie sprzątnęła mi pani Urrutię sprzed nosa. Mimo wszystko udało mi się zdobyć reprodukcję mapy. Poszedłem też po informacje do tych cholernych archiwów i powiedziano mi... — zatrzymał dłużej powietrze w płucach, a po- tem głośno wypuścił. — Sama pani wie. Te dokumenty zniknęły... Wycofane do celów badawczych, napisali na fiszkach. Koniec, kropka. — To wielka szkoda. Palermo był daleki od docenienia wyrazów współczucia. — Nieprawda — rzucił wściekły. — To jest brudna robota, za którą odpowie- dzialna jest pani. — Tego szukaliście w moim domu? — Horacio powinien był to znaleźć — łowca zatopionych statków zawahał się przez chwilę. — Jeśli idzie o psa, to zapewniani... — Niech pan zapomni o psie. Każda sylaba była kawałkiem lodu. Coy zauważył, że Palermo poruszył się, niezadowolony. Teraz jasność płynąca z dołu oświetliła jego zaciętą twarz. Po- pchnąć go, pomyślał. Wystarczyłoby go mocno pchnąć, żeby facet przespacero- wał się po skale jakieś sto, dwieście metrów w dół. Trach. Coś, co można by nazwać PSC — Prawo Stosownej Ciężkości. Potem przypomniał sobie Berbera stojącego przy samochodzie i zastanowił się nad możliwością, że to oni zostają zepchnięci. PNC — Prawo Niestosownej Ciężkości. — Jeśli połączymy pani wiedzę z moją— mówił Palermo — i nie będziemy sobie bruździć nawzajem, zobowiązuję się do odnalezienia tego wraku w niecały miesiąc. Deadman's Chest posiada specjalistyczną łódź z sonarem wykrywają- cym obiekty znajdujące się po obu burtach, sondy, magnetometry, wykrywacze metali, sprzęt do nurkowania i wszystko, co może być potrzebne... Kiedy już się jest na dole, trzeba pracować z pomocą planów, znakować, mierzyć i wyznaczać kwadratowe obszary, usuwać piasek i muł. Nie macie o tym wszystkim pojęcia. Poza tym, szmaragdy są bardzo delikatne... Wyobraźcie sobie wszystkie narośle, 186 z których trzeba je będzie oczyścić odpowiednimi sposobami. Przecież wy nawet nie wiecie, na czym polega kąpiel elektrolityczna, w której oczyszcza się zwykłą srebrną monetę. Nawet nie chcę myśleć o możliwych zniszczeniach. Wszystko możecie spartaczyć. Jesteście amatorami. Znów zaśmiał się przez zęby, bez śladu wesołości. I nagle niespodziewana jasność oślepiła Coya, którego myśli jeszcze ciągle obracały się wokół ciosów zadawanych i odbieranych. Nagle się wzdrygnął. — Poza tym, potrzebne są kontakty — Palermo zbliżył płomień zapalniczki do papierosa. — Trzeba znać czarny rynek, który wchłonie takie znalezisko... A nad nim panuję ja — papieros trzymany w ustach zniekształcał mu głos. — Na Boga. Osiemdziesiąt procent światowego handlu szmaragdami odbywa się nielegalnie, jest sterowane przez żydowskie mafie w Belgii i we Włoszech... Czy pani uważa, że nie wiem, dlaczego pojechała pani do Antwerpii? Antwerpia. Coy był tam, tak samo jak w wielu innych miejscach: ogromny port, kilometry dźwigów, przesuwni i statków. Fakt, że Tanger też go odwiedziła, to była niespodzianka; choć nagle przypomniał sobie widokówkę stojącą na półce obok srebrnego pucharu w mieszkaniu przy alei Infanta Isabel. Zaczął więc słu- chać bardzo uważnie, nie robiąc sobie jednak specjalnych złudzeń. Jeśli idzie o tę kobietę, żadna następna wiadomość nie może być ani uspokajająca, ani przyjem- na. — Nie powiesz mi chyba, że nie wspominała ci o Antwerpii — żar błyskał od ust poszukiwacza skarbów jak dodatkowe, ironiczne oko patrzące na Coya. — Naprawdę? No to musisz wiedzieć: zanim poznaliście się w Barcelonie, ta pani pojechała na dyskretną wycieczkę... Złożyła kilka wizyt... No cóż... — ściszył głos tak, żeby nie mógł go słyszeć kierowca. — Między innymi na Rubenstraat, u Sherra i Cohena, specjalistów od szlifowania kamieni, zmieniania ich wyglądu i zacierania śladów... Ja też mam znajomych, którzy opowiadają mi różne rzeczy. Coy czuł zapach tytoniu. Szary dym odcinał się w odblasku miasta, zanim zniknął, odpływając od sylwetki Palerma. — To znaczy, że o tym też ci nie powiedziała. To niebywałe. Zaprzedałem duszę, pomyślał Coy. Zaprzedałem ją tej lali i pewnie będę mu- siał drogo za to zapłacić. Ona, on. Berber na pewno też. To jest tak, jakbym chciał pływać między wygłodniałymi rekinami. Gdybym był mądry, a teraz dokładnie już widać, że nie jestem, rzuciłbym się pędem tą drogą w dół, wskoczył na pokład „Carpanty", powiedział Pilotowi, że odpływamy, i zmykał stąd jak najprędzej. Czerwonawe oko znów było skierowane na Coya. — Jeszcze ci nie opowiedziała o szmaragdach? Nie mówiła, że to najbardziej dochodowy spośród wszystkich kamieni szlachetnych? Widziałem ich wiele. Wy- łowiłem ich sporo w czasach współpracy z Fisherem. I mogę cię zapewnić, że w Antwerpii zapłacą każdą cenę za partię tych starych, nieobrobionych kamieni. Twoja przyjaciółka... Ona dobrze o tym wie. 187 — A jeśli się nie zgodzę? Tanger przyciskała torbę do piersi, jej profil gwałtownie, po męsku poruszał się w przód i w tył. Wcale bym się nie zdziwił, pomyślał Coy, gdyby miała pistolet w tej cholernej torbie. — Przykleimy się do was, jakbyśmy byli waszym cieniem — żar poruszał się w mroku, kiedy Palermo informował ich obiektywnym tonem, tak jak się czyta instrukcję czy podręcznik. — Okolica między przylądkiem Gata, a przylądkiem Palos... No cóż. Nie jest to zbyt wielki obszar i kiedy zidentyfikujemy wasz jacht, mogę użyć helikoptera... Rozumiecie? Znajdę was podczas roboty. A jeśli się nie dogadamy, to załatwię, żeby odwiedził was patrol straży przybrzeżnej. Psi śmiech zadźwięczał po raz trzeci. W oddali, na niebie spadały gwiazdy, przywodząc na myśl upadłe anioły, pokutujące dusze albo zmęczone pociski. Idę do was, pomyślał Coy, zostawcie mi trochę miejsca. — Jeśli nie wejdę do interesu — dodał Palermo — nie macie szans. Nie zapo- minajcie też o pewnych możliwościach zagrożenia fizycznego. Nastąpiła długa cisza. Potem Tanger powiedziała: — Pan mnie przeraża. Nie wydawała się przerażona ani odrobinę. Przeciwnie, zdanie to zabrzmia- ło arogancko. Dźwięczało jak ostry sopel lodu, równie niebezpiecznie. Palermo wyjął żar papierosa z ust i odezwał się do Coya. — Ma klasę, co? Dziwka z dużą klasą. Wcale się nie dziwię, że trzyma cię za jaja. Palermo podniósł papierosa do ust, czerwień żaru stała się intensywniejsza. Coy uświadomił sobie niemal z wdzięcznością, że ten gość miał rzadki dar zaty- kania mu zaworów bezpieczeństwa we właściwym momencie. I jeszcze odczuwał pewien cień wdzięczności, kiedy walnął go pierwszy raz w twarz. Żeby dobrze trafić, bo Palermo był sporo wyższy, uniósł nieco łokieć i trzasnął ramieniem z głębi duszy, ukośnym ruchem z dołu do góry, rozpłaszczając mu żar papiero- sa na wargach. Usłyszał po prawej stronie stłumiony krzyk Tanger, próbującej go powstrzymać, ale w tym samym momencie drugi raz rąbnął Gibraltarczyka, który musiał odbić sobie nerki o barierkę. Nie powinieneś tam spaść, pomyślał w prze- błysku jasności umysłu. Nie chcę cię zabić, więc bez numerów, tylko mi się przez tę barierkę nie zwal na dół. Dlatego chciał złapać go za ubranie — przede wszyst- kim po to, żeby nie spadł ze skały, a poza tym, żeby walnąć go po raz trzeci; tak, żeby nie spadł ze skały, krzycząc: Aaaaa!, jak to robią wszyscy źli na filmach; jed- nak podczas tej krótkiej przerwy Palermo przyszedł do siebie, uniósł pięści i Coy poczuł, że coś trzasnęło między jego szyją i lewym uchem. Gwiazdy na niebie zmieszały się z tymi, które wytworzyły w tej chwili jego zmaltretowane zmysły. To było jak Starfinder, zrobił więc parę kroków w tył, potykając się. — Szkudwyszyn — mamrotał Palermo. — Szkudwyszyn! 188 Zamiana dźwięków odpowiednio z s na sz i z r na d, wskazywała, że łowca skarbów musiał mieć niedopałek wtopiony w dziąsła. Było to dla Coya pewnym pocieszeniem, jednak gdy koncentrował się, by utrzymać równowagę, usłyszał kroki Berbera szybko biegnącego po wybetonowanym gruncie i zrozumiał, że bez względu na poprawność użycia sz, czy d jego szansę w tej chwili gwałtownie zbli- żają się do zera i że on sam będzie miał już za chwilę duże kłopoty z poprawną wymową. PPOR. Prawo Pewności Ostrej Rozróby. To znaczy: do roboty. Wziął głęboki oddech, skulił głowę i jeszcze raz rzucił się na Palermo — niski i krępy, przypominał zaślepionego furią atakującego byka. Jeśli zdążę przed twoim pedał - skim Maurem, pomyślał, sfruniemy razem w dół przez tę barierkę, jak Bóg na niebie. A jeśli Boga nie ma, to się dopiero uśmiejesz. Nie zdążył. Kto pierwszy bije, dwa razy bije; jednak przysłowie to nie mówi, że po tych dwóch razach można oberwać jeszcze dwieście razy. Berber złapał go za plecy w połowie drogi. Coy usłyszał, jak jego kurtka pęka na szwie, a Palermo zdążył już przygotować w tym czasie pięść; w ten sposób po paru sekundach klę- czał na ziemi bez tchu, słysząc w skroniach głośne huczenie, czując ostrą wibra- cję bębenków w uszach, z okiem podbitym na fioletowo. Był na siebie wściekły i zastanawiał się, dlaczego kolana i ręce nie wykonywały jego wyraźnego polece- nia, żeby się podnieść i dalej walczyć. Spróbował raz i drugi, i ciągle padał, nie odnosząc najmniejszego sukcesu. Jestem sparaliżowany, pomyślał. Te bandziory urządziły mnie tak, że jestem sparaliżowany. W ustach czuł taki smak, jak kie- dy się liże zardzewiałe żelazo. Splunął, wiedząc, że pluje krwią. Poprawiają mi urodę, przemknęło mu przez myśl, na całkiem chujową. Głowa mu opadła i wszystko wokół zaczęło wirować. Wtedy usłyszał głos Tanger i pomyślał: biedactwo, teraz przyszła kolej na nią. Jeszcze raz spróbował się podnieść, żeby pójść na ratunek tej czarownicy. Nie mógł pozwolić, żeby spadł jej choćby włos z głowy, póki miał siłę, by zacisnąć pięść. Problem polegał jednak na tym, że nie był już w stanie zacisnąć pięści ani niczego innego, poza powieką zmaltretowanego oka. Mógł jedynie paść na plecy, jak bokser po przegranej walce. Ale nie mógł jej przecież tak zostawić, w rękach Palerma i Berbera, choć na swój sposób była gorsza od nich obu razem wziętych. Ostatkiem sił, zrezygnowany i zrozpaczony, zdusił jęk, kiedy wreszcie udało mu się stanąć na nogach. Przypo- mniał sobie wtedy o nożu Pilota; dotykając tylnej kieszeni spodni w poszukiwaniu broni, rozejrzał się wokół z miną otępiałego pięściarza i zobaczył obu facetów sto- jących grzecznie obok siebie. Patrzyli na Tanger, która nadal spokojnie stała przy barierce; sami też zachowywali spokój, jakby coś bardzo mocno przykuwało ich uwagę. Coy przyjrzał się dokładniej zdrowym okiem. To, na czym była skupiona uwaga obu typów, było przedmiotem, który Tanger trzymała w ręce, jakby go im pokazywała. Pomyślał, że musi być z nim naprawdę niedobrze, musi być poważ- nie zamroczony, bo przedmiot ten dawał metaliczne odblaski i przypominał — nie 189 miał odwagi stwierdzić z pewnością czegoś równie bezsensownego — olbrzymi pistolet, wyglądający naprawdę groźnie. Nie powiedziała ani słowa do chwili, kiedy znów znaleźli się na pustej rotun- dzie obok cmentarza Trafalgaru. A przynajmniej nie odezwała się bezpośrednio do Coya, po wypowiedzeniu paru krótkich słów jeszcze na górze, na punkcie wi- dokowym, kiedy oddalała się razem z nim do samochodu, pozostawiając resztę towarzystwa przy barierce, niczym pastuszków w Betlejem, przykładnie skamie- niałych na widok narzędzia, które pokazywała im niemal z odrazą. To twoja wina, poinformowała Coya tonem, w którym nie było wyrzutu, tylko zwykła informa- cja, podczas gdy, skoncentrowana na kierownicy i zmianie biegów, prowadziła drogą w dół, z torbą na podołku, reflektory oświetlały ostre zakręty na zboczu Skały, a on kasłał jak gruźlicy na filmach, tuf, tuf; kasłał jak Małgorzata Gautier, a kropelki krwi zasychające na wargach spadały z papierowej chusteczki i za- trzymywały się na przedniej szybie. Dzikus! Jesteś dzikusem i wszystko, co się stało, było całkiem niepotrzebne, dodała później. Absolutnie zbyteczne, a do tego wszystko komplikowało. Coy zmarszczył brew, na ile pozwoliły mu na to sinia- ki, ze złością. Co do ostatnich kwestii dialogu prowadzonego przez Tanger i Pa- lermo, przed ponurym nosem milczącego Berbera, były one w stylu: ten facet zwariował — ze strony łowcy skarbów, podczas gdy ona starała się ująć cięża- ru emocjonalnego całej sprawie. Coy jest impulsywnym człowiekiem, zazwyczaj działa po swojemu, i tak dalej. — A pan, Palermo, jest głupcem. Ciężki i płaski rewolwer magnum 357, którego Coy nigdy wcześniej nie wi- dział w rękach Tanger, pomógł rozmówcy przełknąć to zdanie bez specjalnego krzywienia się. Co będzie z naszym układem, zapytał. Muszę się zastanowić, jak to wszystko razem wygląda, odpowiedziała. W tej chwili nie może odpowiedzieć, czy pójdzie na to, czy nie. Wtedy Palermo, który odzyskał zdolność wymawiania dźwięków s i r, powiedział jej, żeby się ugryzła w dupę, siebie i swoją matkę. Do- kładnie tak powiedział: siebie i swoją matkę, i tym razem wyglądał na naprawdę rozwścieczonego. Nie wywiedziesz mnie już w pole, suko, rzucił od barierki, tra- cąc najwyraźniej wyczucie sytuacji, pod pełnym milczącej aprobaty spojrzeniem swojego kierowcy. Wypowiedzenie tych słów w odległości paru metrów od kie- szonkowej armaty, zawierającej w bębenku sześć kawałków ołowiu wielkości żo- łędzia każdy, umieszczało odwagę Palermo na poziomie wzbudzającym podziw, niemal przydawało mu godności. A Coy, mimo oszołomienia i twarzy przerobio- nej na mapę, potrafił docenić ten gest ze zwyczajnej męskiej solidarności. Mi- mo wszystko przyślę panu odpowiedź, powiedziała kobieta, poprawna, z czarnym 190 swetrem zawiązanym wokół pasa; i można by odnieść wrażenie, że jest osobą, która nigdy w życiu nawet nie rozbiła talerza, gdyby nie ów groźny gnat trzyma- ny w dłoni. Jak mu kiedyś powiedział Palermo, należała do kobiet, które gryzą z zamkniętymi ustami. Trzymała owe osiemdziesiąt deko żelastwa w nikogo nie celując, w opuszczonej ręce, z lufą skierowaną do ziemi i z miną niemal niechętną; i to, o dziwo, nadawało więcej wiarygodności temu gestowi, niż gdyby przybie- rała pozy z filmu kryminalnego. Powiadomię pana, czy przyjmuję układ, czy nie, powiedziała. Niech pan będzie taki dobry i da mi jeszcze kilka dni. A Palermo, który nadal jej nie wierzył i być może już nigdy w życiu nie zamierzał wierzyć, albo być może usłyszał ironię w jej głosie, wypuścił stek przekleństw barokowych i bardzo śródziemnomorskich, niewątpliwie wynikających z faktu, że w jego ży- łach płynęła krew w pewnej części maltańska. Najdelikatniejsze zapowiadało, że jej popieprzonemu marynarzykowi oberwie jaja. Wszystko to płynęło w kierunku pleców Tanger, podczas kiedy odchodziła w stronę renówki, położywszy rękę na ramieniu Coya, który wydał z siebie charknięcie, jako odpowiedź na pytanie, jak się czuje. — Jak gówno — powiedział później, kiedy Tanger zapytała go po raz drugi, już na drodze prowadzącej w dół. I wtedy, nagle, przestała być poważna i wybuch- nęła śmiechem. Był to śmiech chłopaka, powściągliwy, ale wesoły, niemal szczę- śliwy, którego on słuchał zadziwiony, patrząc zdrowym okiem na profil oświetlo- ny blaskiem reflektorów samochodów jadących z przeciwka. — Ty jesteś niesamowity — powiedziała. — Mało brakowało, żebyś wszystko zepsuł, to fakt, ale jesteś niesamowity — znów się zaśmiała, i śmiała się jeszcze wtedy, kiedy odwróciła do niego twarz i rzuciła mu krótkie spojrzenie pełne sym- patii. — Czasem myślę, że lubię patrzeć, jak się bijesz. Odblask reflektorów umieszczał w jej oczach stalowe płytki, ale ta stal lśniła, jakby odbijała słoneczne światło. Wtedy zdjęła rękę z dźwigni zmiany biegów i położyła ją na szyi Coya. Oparła wierzch palców, jakby w geście pieszczoty, na nieogolonej brodzie, obolałej od ciosów Palerma i Berbera. A Coy, zmęczony, zaskoczony, oparł kark na zagłówku fotela. Czuł przyjemne ciepło w miejscu, gdzie trzymała dłoń, i też w tym miejscu, o którym w wenezuelskich serialach mówi się, że jest tam serce. I pewnie by się uśmiechnął, jak głupawy dzieciak, gdyby mu na to pozwoliły spuchnięte usta. Po odwiązaniu ostatniej cumy „Carpanta" powoli oddalała się od nabrzeża. Pokład falował łagodnie, kiedy żaglówka stała nieruchomo pomiędzy odbiciami świateł na wodzie, potem silnik zwiększył obroty, gdy Pilot przy sterze ruszył „mała naprzód". Latarnie portu poruszały się przed nimi powoli, pozostając z ty- łu, w miarę jak łódź nabierała szybkości, z dziobem skierowanym ku otwartemu 191 morzu, a światła wzdłuż La Linea, rafinerii San Roąue i miasta Algeciras znaczy- ły w dali kontur zatoki. Coy zbuchtował cumę na dziobie, zaknagował końcówkę i skierował się do kokpitu, chwytając się want, kiedy łódź, już po wyjściu ze spo- kojnych wód portu, zaczęła się kołysać na fali. Światła Gibraltaru nadal oświetlały jacht, obrysowując sylwetkę Pilota przy kole steru. Światełko z naktuza, gdzie igła kompasu skręcała powoli w kierunku południa, barwiło na czerwono dolną część jego twarzy. Coy z rozkoszą wdychał bryzę, wietrząc bliskość otwartego morza. Od pierw- szego razu, kiedy stanął na pokładzie łodzi, chwila odpłynięcia budziła w nim poczucie szczególnego spokoju, bliskiego szczęściu. Ląd pozostawał w tyle, i wszystko, czego potrzebował, było razem z nim na pokładzie, w obszarze ograni- czonym burtą. Po morzu, myślał, ludzie podróżują z domem przy sobie, podobnie jak podróżnik ze swoim plecakiem albo ślimak ze skorupą. Wystarczy kilka litrów benzyny i oleju, kilka żagli i odpowiedni wiatr, żeby wszystko to, co znajduje się na stałym lądzie, straciło wagę, stało się zbyteczne. Głosy, hałas, ludzie, zapa- chy, tyrania wskazówek zegara — tutaj traciły swój sens. Wypłynąć tak daleko, żeby zostawić brzeg z tyłu, za rufą, poza zasięgiem wzroku, było pierwszym ce- lem. Naprzeciw groźnej i magicznej bliskości wszechobecnego morza cierpienia, pragnienia, więzy uczuciowe, nienawiść i nadzieja — wszystko rozpływało się za kilwaterem, przestawało być istotne, zdawało się bezsensowne, bo morze spra- wia, że ludzie stają się egoistami, pochłoniętymi wyłącznie sobą. Na ziemi istnieją sprawy nieznośne, myśli, nieobecność, lęk, z którymi spokojnie można żyć dopie- ro, kiedy staje się na pokładzie łodzi albo statku. Nie ma środka przeciwbólowego równie silnego jak ten; widział nieraz w swoim życiu, jak na pokładzie odżywali ludzie, którzy w każdym innym miejscu straciliby na zawsze rozsądek czy spokój. Kurs, wiatr, fale, pozycja, hals, przeżycie — tutaj tylko te słowa mają znaczenie. Bo rzeczywiście prawdziwa wolność, jedyny możliwy, prawdziwy święty spokój zaczyna się pięć mil od najbliższego wybrzeża. — Wszystko w porządku, Pilocie? — W porządku. Za pół godziny miniemy przylądek Europa. Tanger, nieruchoma na pokładzie przy rufie, patrzyła na światła, które pozo- stawiali za sobą. Miała na sobie sweter, trzymała się achtersztagu, gdzie powiewa- ła w lekkiej bryzie bandera. Patrzyła w górę, na wierzchołek ciemnej bryły Skały, jakby nie mogła porzucić spraw, które ją martwiły lub które, być może, chciała zabrać ze sobą. „Carpanta" kierowała teraz dziób prosto na południe i po lewej burcie widać było pozostające w tyle świetliste girlandy głównego portu, statki zacumowane u nabrzeży, czarną linię falochronu i białe błyski — równo co dwie sekundy — głównej latarni południowego doku. Pilot manewrował, żeby ominąć duży statek handlowy stojący na kotwicy, a potem nastawił silnik na dwa tysiące pięćset obrotów. W naktuzie wskazów- ka elektronicznego licznika ustawiła się na prędkości pięciu węzłów i kołysanie 192 stało się intensywniejsze. Coy wszedł do kabiny, żeby włączyć radio Sailor UKF, nastawił je na kanały 9 i 16 równoczesnego odsłuchu, a potem wszedł na po- kład i skierował się ku rufie, gdzie stała Tanger. Fosforyzujące światło pozycyjne oświetlało prosty kilwater, który łódź pozostawiała za sobą na wodzie. — Palermo ma rację — odezwał się Coy. — Nie chrzań — odpowiedziała. Nie dodała nic więcej. Nadal wpatrywała się w wierzchołek ogromnej ciemnej Skały, przypominającej groźną chmurę wiszącą nad miastem. — Jeśli tylko zechce, może nas wykończyć — ciągnął Coy. — I jest prawdą, że dysponuje środkami, żeby odnaleźć „Dei Gloria". Jego propozycja... — Posłuchaj — odwróciła się wreszcie i patrzyła na niego; jej profil obryso- wywała jasność płynąca przez lewą burtę, w kierunku płetwy sterowej łodzi. — To ja wszystko zrobiłam. Może byś wreszcie to zrozumiał. Ten statek jest mój. — Nasz. Ten statek jest nasz. Twój i mój — wskazał w kierunku Pilota. — A teraz jeszcze i jego. Tanger zastanowiła się nad tym chwilę. — Jasne — powiedziała po chwili. — On powinien robić, co do niego należy, i ty — co do ciebie... A Palermo to nie jest wasza sprawa. — Jeśli będą problemy, Palermo będzie sprawą nas wszystkich. — Jesteś jedyną osobą, która była o krok od spowodowania problemów. Ty i te twoje męskie odruchy — zaśmiała się niewesoło, a Coy nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy. — Wydaje się, że jesteś zadowolony dopiero wtedy, kiedy dostajesz po pysku. No, popatrz, popatrz, pomyślał. PON. Prawo Oczywistych Nagród. Marchew- ka i kij. Teraz nie kładziesz mi ręki na szyi ani się nie uśmiechasz, ślicznotko. Teraz nie. Kiedy opadają emocje, zaczynasz myśleć i odkrywasz, że moja nie- zręczność pokrzyżowała ci plany. — Rozumiem — ograniczył komentarz. — Nadal uważasz, że potrafisz ma- nipulować wszystkimi dookoła, prawda? — Nadal uważam, że wiem, co robię. Jej wzrok był utkwiony w jakimś miejscu powyżej ciemnej Skały. Coy też tam spojrzał. Poniżej drogi widać było maleńki niebieski blask. Trochę wyżej odbijała się czerwona poświata, jakby od ogniska. Oby tak było, pomyślał, że Berber wypadł z drogi i stoczył się między skały i teraz obaj prażą się w ogniu, jak ziarnka kukurydzy. — A co z tą spluwą? — wypowiadając słowo spluwa, poczuł lekki dreszcz żalu. — Nie możesz tak spokojnie z nią spacerować. — Sam widzisz, że mogę. Coy podrapał się w bolące oko i popatrzył w stronę lśniącego kilwateru „Car- panty", jakby poszukiwał właściwej riposty. Postanowił, że przy pierwszej okazji 193 ten sprzęt wyleci za burtę. Plum. Nie lubił pistoletów, karabinów ani żadnej in- nej broni. Nawet nie lubił noży, choć bezużytecznego Wicharda Pilota nadal miał w tylnej kieszeni dżinsów. Jeśli ktoś nosi takie rzeczy, uważał, robi to z niewątpli- wym zamiarem przestrzelenia, ugodzenia lub przecięcia. A to znaczy, że się boi i że jest zwykłym draniem. — Broń — zakończył na głos — zawsze sprowadza problemy. — Ale też cię z nich wyciąga, kiedy zachowujesz się jak dureń. Odwróciła się bokiem. Trafiony. — Słuchaj, powiedziałaś, że lubisz patrzeć, jak się biję. — Tak powiedziałam? Teraz odblask dalekiego miasta i światło pozycyjne odbite od kilwateru odsło- niły fragment uśmiechu między jasnymi końcówkami rozwianych włosów. Coy poczuł, że jego żal zaczyna mieszać się z różnymi innymi uczuciami. — Spokojnie — roześmiała się. — Nie zamierzam użyć tej spluwy przeciwko tobie. Południowa latarnia była już widoczna poprzez bakburtę — pięć sekund świa- tła, pięć sekund ciemności. Fala na otwartym morzu gwałtowniej bujała „Carpan- tą", a na topie masztu, słabo zarysowane przez światło pracującego silnika, skrzy- dła wiatromierza kręciły się, jak nieprzytomne, z powodu braku wiatru i kołysania jachtu. Coy instynktownie obliczył odległość od lądu, a potem spojrzał za sterbur- tę, gdzie statek handlowy, zbliżający się od strony wschodniej, już był poza linią ich kursu. Z rękami na sterze, klasycznym drewnianym kole o prawie metrowej średnicy z sześcioma szprychami, umieszczonym w kokpicie, za niewielką kabiną z wiatrochronem i płóciennym daszkiem, Pilot powoli zmieniał kierunek: kiero- wał dziób na wschód, spoglądając stale kątem oka na latarnię morską. Nie patrzył nawet na wskaźnik GPS umieszczony w naktuzie obok automatycznego pilota, linkę logu ani sondę, Coy wiedział, że znajdują się na 36°6' szerokości północnej i 5°20' długości zachodniej. Zbyt wiele razy wyznaczał kurs do lub od tej latarni na mapach morskich — czterech brytyjskiej Admiralicji i dwóch hiszpańskich, żeby zapomnieć współrzędne przylądka Europa. — Co myślisz? — zapytał Pilota. Nie spojrzał na nią. Nadal stała nieruchomo na rufie, trzymając się achtersz- tagu, wpatrzona w skały Gibraltaru, które zostawiali coraz bardziej w tyle. Pilot przez chwilę nie odpowiadał. Coy nie wiedział, czy się zastanawia nad pytaniem, czy też świadomie zwleka z odpowiedzią. — Mam nadzieję — powiedział w końcu — że wiesz, co robisz. Coy w mroku wykrzywił usta. 194 — Nie pytam o siebie, Pilocie. Pytałem o nią. — Należy do tych, które powinny raczej zostawać na lądzie. Coy miał już powiedzieć oczywistość: ona nie została na lądzie. Mógł też do- dać: należy do tych, które marynarze wymyślają lub o których opowiadaj ą swoim kolegom w kubryku albo w starych forkasztelach. Tych, które każdy znał, lub cią- gle jeszcze zna, w którymś z portów. Już miał to na końcu języka, ale tego nie powiedział. Zamiast mówić, spojrzał na ciemne niebo migoczące ponad masz- tem. Większość gwiazd była widoczna, choć częściowo przygaszona poblaskiem od niedalekiego wybrzeża. — Mogą być problemy, Pilocie. Ten nie odpowiedział. Nadal powoli zmieniał kurs, przekręcając koło steru, aby opłynąć przylądek. Dopiero po chwili pochylił głowę, jakby sprawdzał głę- bokość. — Na morzu zawsze są problemy — powiedział. — Tym razem nie tylko morze będzie ich powodem. W milczeniu Pilota dostrzegł troskę. — Jest ryzyko, że stracimy łódź? — Nie sądzę, żeby do tego doszło — uspokoił go Coy. — Myślę o problemach w ogóle. Pilot zdawał się coś rozważać. — Mówiłeś, że mogą też być pieniądze — odezwał się wreszcie. — A to by nie było źle... Jest coraz mniej pracy. — Jedziemy na poszukiwanie skarbu. To objawienie nie zrobiło na Pilocie wrażenia. Nadal uwagę miał skupioną na sterze i świetle latarni. — Skarbu... — powtórzył obojętnym tonem. — Dokładnie tak, dobrze słyszysz. To stare szmaragdy. Są warte fortunę. Pilot skinął głową, dając do zrozumienia, że wszystkie stare szmaragdy powin- ny być warte fortunę, ale nie o tym myślał. Potem puścił ster na chwilę potrzebną, żeby zdjąć bukłak z winem wiszący na naktuzie, odchylić głowę do tyłu i wypić długi łyk. Otarł usta wierzchem jednej ręki, drugą podał bukłak Coyowi, po czym znów chwycił koło steru. — Przypomnij mi — odezwał się po chwili — żebym ci kiedyś opowiedział historie o skarbach, które w życiu słyszałem. Coy pił tak samo jak Pilot, trzymając bukłak wysoko w powietrzu i starając się, by mimo kołysania łodzi wino się nie rozlało. Poznawał ten smak. Jasne, aromatyczne młode wino z okolic Cartageny. — Ta historia nie jest całkiem nieprawdopodobna — odrzekł przed wypiciem ostatniego łyka. — I myślę, że jesteśmy w stanie znaleźć wrak. — Jak stary jest ten wrak? 195 — Katastrofa zdarzyła się dwieście pięćdziesiąt lat temu — zakorkował bu- kłak i odwiesił go na miejsce. — W zatoce Mazarrón. Na niedużej głębokości. Pilot sceptycznie pokiwał głową. — Pewnie już się całkiem rozpadł. Rybacy łowiący w tamtych okolicach mo- gli zarzucać sieci na resztki wraku, piasek wszystko przykrył... Co dało się wy- łowić, zostało wyłowione albo zaginęło. — Jesteś człowiekiem małej wiary, Pilocie. Jak twoi koledzy z jeziora Ge- nezaret. Dopóki nie zobaczyli, że człowiek chodzi po wodzie, nie brali sprawy serio. — Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie chodzącego po wodzie. — Masz rację. Zresztą, jej też nie. Obaj popatrzyli na nieruchomą sylwetkę wyciętą w jasności dochodzącej od lądu, nadal stojącą na pokładzie przy rufie. Pilot wyjął papierosa z kieszeni kurtki i włożył go do ust, nie zapalając. — Poza tym — powiedział bez związku — zaczynam się starzeć. A może i miało to związek. Pilot i „Carpanta" starzeli się tak samo jak tamten jacht powoli niszczejący w barcelońskim porcie albo jak na Cmentarzysku Bezi- miennych Statków zdemontowane konstrukcje statków handlowych, rdzewiejące na deszczu i w słońcu, toczone przez sól, oblewane wodą na brudnym piasku pla- ży. Tak samo jak niszczał Coy, włócząc się po porcie, wyrzucony na ląd ze skały, której nie oznaczono na mapach Oceanu Indyjskiego; mimo że —jak powiedział mu ten sam Pilot, a może i Pilot nie był już ten sam, dwadzieścia kilka lat temu — ludzie, tak samo jak statki, powinni na zawsze pozostawać na pełnym morzu i tam godnie tonąć. — Nie wiem — powiedział szczerze. — Naprawdę, nie wiem. Może być tak, że zostaniemy na lodzie. I ja, i ty, Pilocie. I nawet ona. Pilot pokiwał głową, jakby taki wniosek wydawał mu się całkiem logiczny. Potem wyjął z kieszeni zapalniczkę, uderzył otwartą dłonią w metalowe kółko, podmuchał na knot i zbliżył go do trzymanego w ustach papierosa. — Przecież wcale nie chodzi o pieniądze, prawda? — mruknął. — Przynaj- mniej ty nie jesteś tu dla forsy. Coy czuł zapach tytoniu zmieszany z kwaśnym dymem z knota, który bryza, wzmagająca się za przylądkiem Europa, szybko unosiła na zachód. — Ona potrzebuje... — nagle zamilkł, czując, że staje się śmieszny. — No cóż. Może pomoc to nie jest najwłaściwsze słowo. Pilot głęboko zaciągnął się papierosowym dymem. — A może to ty potrzebujesz jej. Igła kompasu wskazywała 70°. Pilot przycisnął klawisz uruchamiający auto- matyczne sterowanie, aby zachować ten sam kurs. — Znałem takie kobiety — dodał. — Hmmm. Kilka. 196 — Takie kobiety... Jak to: takie? Pilocie, ty nic o niej nie wiesz. Ja sam wielu rzeczy nie wiem. Nie odpowiedział. Puścił koło steru i sprawdził, że automatyczny pilot działa sprawnie. Pod stopami czuli rumor mechanizmu automatycznego systemu nawi- gacyjnego, korygującego kurs pod wpływem fali. — Ona jest zła, Pilocie. Cholernie zła. Właściciel „Carpanty" wzruszył ramionami i usiadł na ławce z drzewa teko- wego, żeby móc spokojnie palić, osłonięty przed bryzą, która dość mocno wiała od dziobu. Odwrócił się w kierunku nieruchomej postaci na rufie. — Może jej zimno, ma na sobie tylko sweter. — Już sobie da radę. Pilot przez chwilę palił w milczeniu. Coy stał oparty o nakruz, na szeroko roz- stawionych nogach, trzymał ręce w kieszeniach. Nocna wilgoć zaczynała moczyć pokład, przenikając przez popękane szwy na plecach jego kurtki, mimo że pod- niósł do góry kołnierz i klapy. Mimo wszystko cieszyło go dobrze znane kołysa- nie łodzi i tylko żałował, że wiatr wiał w nos, uniemożliwiając rozwinięcie żagli. Gdyby płynęli pod żaglami, kołysanie nie byłoby tak silne i nie byłoby słychać niemiłego hałasu silnika. — Nie ma złych kobiet — odezwał się nagle Pilot. — Tak samo jak nie ma złych statków... Ludzie, którzy są na pokładzie, sprawiają, że są one dobre czy złe. Coy nie odezwał się i Pilot znów zamilkł. Zielone światełko szybko prze- mieszczało się między nimi a lądem, zbliżając się do lewej burty. Kiedy znalazło się w snopie światła z latarni, Coy rozpoznał długą i niską sylwetkę kutra HJ, nale- żącego do hiszpańskiej straży celnej. Wypłynęła z bazy w Algeciras na rutynowy patrol, wypatrując dostawców haszyszu z Maroka albo gibraltarskich przemytni- ków. — Czego u niej szukasz? — Chciałbym policzyć jej piegi, Pilocie. Zauważyłeś? Ma ich tysiące i chcę je policzyć wszystkie, przebiegając palcami po każdym centymetrze jej skóry, jakby to była mapa morska. Chcę wykreślić wszelkie trasy od końca do końca, przesondować zatoki, zamącić jej skórę... Rozumiesz? — Rozumiem. Chcesz ją przelecieć. Z kutra patrolowego wystrzelił snop światła, który odnalazł nazwę „Carpan- ta" i numery rejestracyjne wypisane na burtach. Od rufy Tanger zapytała, co to takiego, a Coy jej powiedział. — Sukinsyny — mruknął Pilot, osłaniając dłonią oślepione oczy. Nigdy nie wyrażał się ordynarnie i Coy rzadko słyszał z jego ust choćby złe słowo. Był wychowany w staroświecki sposób, jak ludzie skromni i uczciwi, jed- nak nie znosił celników. Zbyt często bawił się z nimi w kotka i myszkę, od naj- dawniejszych czasów, kiedy pływał na swojej małej łódce z łacińskim żaglem, 197 „Santa Lucia", żeby dorobić do dniówki, zbierając kartony papierosów z jasnego tytoniu podrzucane przez handlarzy, którym dawał znaki latarką, schowany w cie- niu wyspy Escombreras. Część zarobku szła dla niego, część dla strażników na nabrzeżu, a najwięcej dla tych, którzy go zatrudniali i nigdy nie wystawiali się na żadne ryzyko. Pilot mógłby nawet dorobić się na papierosach, gdyby pracował na własny rachunek; ale jemu wystarczało, że mógł kupić żonie nową sukienkę na Niedzielę Palmową albo wyciągnąć ją któregoś wieczora z kuchni i zaprosić na rybę z rusztu do jednego z kiosków w porcie. A czasem, kiedy kumple mocno namawiali, krew się burzyła i trzeba było uwolnić się od zbyt wielu demonów, za- robek całej nocy pełnej ryzyka i ciężkiej pracy, walki z niewdzięcznym morzem, rozpływał się w ciągu paru godzin, między muzyką, kieliszkami, sprzedajnymi i chętnymi biodrami, w podejrzanych barach dzielnicy Molinete. — Nie o to chodzi, Pilocie — Coy nadal patrzył na Tanger stojącą na rufie, oświetloną teraz reflektorem straży celnej. — A w każdym razie nie tylko o to. — Jasne, że o to. I dopóki jej nie przelecisz, nie będziesz miał klaru na pokła- dzie. .. O ile ci się to w ogóle uda. — Ta kobieta ma jaja. Słowo ci daję. — Wszystkie mają. Popatrz na mnie. Kiedy coś mnie boli, to moja żona pro- wadzi mnie do lekarza. „Usiądź tutaj, Pedro, zaraz przyjdzie doktor"... Znasz ją. Mogłaby wybuchnąć, ale milczy. Są kobiety, które gdyby były jałówkami, rodzi- łyby tylko dzikie byki. — To nie tylko to. Wiesz, widziałem jej stare zdjęcie... I stary, poobijany srebrny puchar. I psa, który lizał mnie po rękach, a teraz już nie żyje. Pilot wyjął papierosa z ust i mlasnął językiem. — Tutaj nie liczy się to, czego nie zapisujesz w dzienniku pokładowym — powiedział. — Reszta zostaje na lądzie. Jeśli dzieje się inaczej, giną statki i ludzie. Kuter celników po zakończonej inspekcji zmienił kurs. Zielone światło burty zostało zastąpione białym na rufie, a potem czerwonym, kiedy odwrócił się do nich lewą burtą, a potem wszystko zgasło, gdy popłynął dalej na nocne polowa- nie, z pełną dyskrecją. Chwilę później był już tylko cieniem płynącym szybko na zachód, w kierunku przylądka Carnero. Łódź gwałtownie się przechyliła i Tanger weszła do kokpiru. Poruszała się z niezdarnością dzieciaka podczas przechyłów na silnej fali, przezornie starając się czegoś trzymać, żeby zachować równowagę przy każdym kroku. Kiedy prze- chodziła obok nich, oparła dłoń na ramieniu Coya, który pomyślał, czy aby nie jest jej niedobrze. I z jakiegoś przewrotnego powodu myśl ta rozbawiła go niezwykle. — Zimno mi — powiedziała. — Na dole jest kurtka — zaproponował Pilot. — Może się pani nią okryć. — Dziękuję. 198 Zniknęła w zejściówce. Pilot przez chwilę jeszcze palił w milczeniu. Patrzył na Coya bez słowa, aż wreszcie odezwał się, jakby powracał do przerwanej roz- mowy: — Zawsze czytałeś za dużo książek. To nie mogło się dobrze skończyć. Rozdział 10. Wybrzeże korsarzy Życie dzieli od śmierci odległość trzech lub czterech palców, która jest grubością burty statku. Garcia de Palacios, Nauka morska Wiatr ze wschodu odkręcił się i przed świtem zaczął wiać od lądu, choć kiedy słońce wzniosło się ponad horyzont, znów powiał w dziób. Nie był specjalnie sil- ny, jakieś dziesięć, dwanaście węzłów, ale to wystarczyło, by powierzchnię wody pokryła krótka, ostra fala typowa dla Morza Śródziemnego. W ten sposób, pcha- na mocą silnika, rozkołysana i od czasu do czasu kropiona wodą, pozostawiającą słone ślady na wiatrochronie kokpitu, „Carpanta" minęła od południa Malagę, osiągnęła równoleżnik 36°30' i wyrównała kurs prosto na wschód. Na początku Tanger nie okazywała symptomów choroby morskiej. Coy obser- wował ją w ciemności, jak siedziała nieruchomo na jednym z drewnianych krzeseł przymocowanych do poręczy na pokładzie rufowym, okryta marynarską kurtką Pilota, której podniesiony kołnierz zakrywał jej połowę twarzy. Niedługo po pół- nocy, kiedy fala zaczęła się wzmagać, zaniósł jej samopompującą się kamizelkę ratowniczą i pas bezpieczeństwa, który karabińczykiem przypiął do achtersztagu. Zapytał, jak się czuje. Odpowiedziała, że doskonale, a on uśmiechnął się w duchu na wspomnienie otwartego opakowania aviomarinu, które chwilę wcześniej, kie- dy zszedł po kamizelki i pasy, widział na koi, przeznaczonej dla niej przez Pilota w jednej z kajut na rufie. W każdym razie kiedy tak siedziała, z twarzą owiewa- ną przez nocną bryzę, na pewno czuła się nieco lepiej. Mimo wszystko, mimo że czujesz się doskonale — powiedział jej — na twoim miejscu usiadłbym przy drugiej burcie, z dala od ujścia gazów z silnika, które masz teraz dokładnie pod sobą. Tanger odpowiedziała, że jest jej znakomicie tu, gdzie siedzi. Wzruszył ra- mionami, wrócił do kokpitu, a ona wytrzymała jeszcze dziesięć minut i zmieniła burtę. 200 O czwartej nad ranem Pilot rozpoczął wachtę, a Coy zszedł, żeby odpocząć. Położył się w swojej wąskiej kajucie na rufie, w której miejsca wystarczało zale- dwie na koję i niewielką szafkę. Nie zdjął ubrania, padł na śpiwór i już po chwili zasnął, ukołysany falowaniem jachtu: zapadł w głębokie odrętwienie bez snów, pełne niewyraźnych cieni podobnych do statków zatopionych w widmowym, zie- lonym półmroku. W końcu obudził go wpadający przez bulaj promień słońca, wznoszący się i opadający pod wpływem kołysania na fali. Usiadł na koi, rozma- sował szyję i przetarł obolałe oko, czując nieogolony zarost pod dłonią. Najlepiej zrobisz, jeśli się ogolisz, pomyślał. Przeszedł przez wąski korytarzyk w kierunku łazienki, a po drodze zajrzał do drugiej kajuty na rufie, w której zarówno bulaj, jak i drzwi były otwarte, żeby zrobić przeciąg. Tanger spała na koi leżąc na brzuchu, nadal w kamizelce ratunkowej i pasie bezpieczeństwa. Nie było widać jej twarzy, zasłoniętej zmierzwionymi jasnymi włosami. Stopy w tenisówkach wystawały po- za koję. Oparty o futrynę drzwi, Coy słuchał jej oddechu, czasami przerywanego dreszczem albo krótkim jękiem. Poszedł się ogolić. Spuchnięte oko nie wyglądało źle, a szczęka bolała tylko przy ziewaniu. Mimo wszystko, pocieszał się, rozmowa w Old Willis nie skończyła się dla niego jakoś strasznie. Podniesiony na duchu tą myślą, włączył pompę, żeby się umyć, podgrzał kawę w mikrofalówce i starając się jej nie rozlać mimo kołysania, wypił kubek, a drugi zaniósł Pilotowi. Kiedy wynurzył głowę z zejściówki, zobaczył, że przyjaciel siedzi w kokpicie, w wełnia- nej czapce na głowie, z siwą brodą na twarzy koloru miedzi. Wybrzeże Andaluzji majaczyło we mgle po lewej burcie, w odległości dwóch mil. — Ledwo poszedłeś spać, zaczęła wymiotować za burtę — poinformował go Pilot, biorąc do ręki gorący kubek. — Wyrzuciła z siebie wszystko, do pierwszej zupki, jaką w życiu zjadła. Dumna bestia, pomyślał Coy. Żałował, że nie widział przedstawienia, jak kró- lowa mórz i morskich katastrof, zachowująca stale pozory wyższości, trzyma się relingu i rzyga jak kot. Fantastyczne. — Nie mogę uwierzyć. Było jasne, że doskonale wierzył. Pilot przyglądał mu się zamyślony. — Wyglądało tak, jakby powstrzymywała się i tylko czekała, żebyś zniknął z widoku... — Nie miej co do tego żadnych wątpliwości. — Ale nie poskarżyła się ani razu. Kiedy ją spytałem, czy czegoś nie potrze- buje, posłała mnie w diabły. Potem, już spokojniejsza, zeszła na dół i położyła się spać, jak lunatyczka. Pilot wypił kilka łyków kawy, mlasnął językiem, jak zwykle, kiedy dochodził do jakiegoś wniosku. — Nie wiem, dlaczego się uśmiechasz — powiedział. — Ta dziewczyna ma klasę. 201 — Nawet za dużo, Pilocie — Coy roześmiał się kwaśno przez zęby. — Ma za dużo tej klasy. — Widziałem, że jak wstała, to najpierw rozejrzała się, gdzie jest zawietrz- na, żeby wymiotować w tamtą stronę. Nie biegła, poszła wolno, nie tracąc ani na chwilę dobrych manier. A po wszystkim, kiedy przechodziła obok mnie, zobaczy- łem jej twarz oświetloną bocznym światłem, była biała, jednak wydobyła z siebie głos, żeby mi życzyć dobrej nocy. Powiedziawszy to, Pilot zamilkł na dobrą chwilę. Wyglądało, że się zastana- wia. — Jesteś pewien, że ona wie, co robi? Podał Coy owi kubek z kawą, do połowy już opróżniony. Ten wypił łyk i oddał kawę Pilotowi. — Ja jestem pewien tylko ciebie. Pilot podrapał się pod czapką i po chwili skinął głową. Nie robił wrażenia osoby zupełnie przekonanej. Zmrużył oczy i przyglądał się niewyraźnej linii lądu, podłużnej, burej plamie, której kształt od strony północnej było trudno dokładnie określić we mgle. Mijali nieliczne żaglówki. Sezon turystyczny na Costa del Soi jeszcze się nie zaczął i jedynymi napotkanymi sportowymi jednostkami był francuski jed- nomasztowy jacht, potem holenderski kecz, płynące w dużej odległości od nich, w kierunku Gibraltaru. Po południu, gdzieś na wysokości Motrilu, żaglowiec o czarnym kadłubie minął ich, płynąc w przeciwnym kierunku, w odległości pół kabla, z brytyjską banderą na topie grotmasztu. Całą resztę stanowiły kutry rybac- kie, które „Carpanta" często musiała omijać. Regulamin morski nakazywał wszel- kim innym jednostkom trzymać się z dala od kutrów z zanurzonymi sieciami, tak więc podczas swoich wacht — zmieniali się z Pilotem co cztery godziny — Coy musiał wyłączać automatycznego pilota i chwytać ster, żeby wyminąć kutry pełne pracujących rybaków. Robił to niechętnie, nie przepadał za rybakami; przez nich przeżył wiele godzin niepewności na mostkach rozmaitych statków handlowych, na których pływał, kiedy w nocy światełka rybackich kutrów błyskały punkcikami na horyzoncie, zapełniając ekrany radarów lub ciche przystanie, jeśli deszcz albo mgła przeszkadzały im w pracy. Poza tym uważał rybaków za egoistów i pro- staków, gotowych zniszczyć bez wyrzutów sumienia każdy zakątek morza, do którego uda im się dotrzeć. Zawsze w złym humorze, wynikającym z życia peł- nego poświęcenia, w stałym zagrożeniu. Żyli więc z dnia na dzień, wyniszczając ryby gatunek po gatunku, nie myśląc o przyszłości, która wybiegałaby poza moż- liwy zarobek każdego następnego dnia połowu. Spośród wszystkich najbardziej 202 bezlitośni są Japończycy: przy współudziale hiszpańskich handlarzy i podejrza- nej obojętności władz kierujących rybołówstwem i żeglugą, właśnie są w trakcie wykańczania czerwonego tuńczyka w Morzu Śródziemnym za pomocą superno- woczesnych sonarów i samolotów. Zresztą rybacy nie są jedynymi winnymi. Na tych samych wodach Coy widział uduszone wieloryby, które pożarły pływające po powierzchni morza plastikowe worki, i całe stada delfinów, które, zdezorientowa- ne z powodu zanieczyszczenia wody, popełniają samobójstwo na plażach, między dziećmi i bezradnymi ratownikami, próbującymi z łzami bezsilności w oczach wepchnąć delfiny z powrotem do morza, do którego te nie chcą jednak wrócić. Był to długi dzień, pełen manewrowania między kutrami rybackimi, których zachowanie jest nieprzewidywalne — najpierw płyną cała naprzód, a potem nagle zawracają w lewo czy prawo, żeby zebrać sieci. Coy sterował między nimi, sta- le zmieniając kurs z profesjonalną cierpliwością, myśląc, że na statkach handlo- wych, na pełnym morzu czy w pobliżu krajów słabiej strzegących swoich wód, marynarze nie zachowują się zazwyczaj aż tak uważnie. Żaglowce i pracujące jednostki rybackie teoretycznie mają pierwszeństwo; jednak w praktyce lepiej, by trzymały się w bezpiecznej odległości od statku handlowego płynącego na pełnej mocy maszyn, pod „najwygodniejszą" banderą, z załogą zredukowaną do mini- mum z powodu oszczędności armatora, z marynarzami hinduskimi, filipińskimi czy ukraińskimi na pokładzie — dowodzonymi przez przypadkowych oficerów, którzy wybierają najkrótsze trasy, by zaoszczędzić na czasie i paliwie — a w no- cy często z minimalną wachtą na mostku: silniki bez dozoru i senny oficer ślepo ufający przyrządom pokładowym. I jeśli w ciągu dnia rzadko dotyka się steru czy redukuje moc silników, nie zmienia się kursu ani prędkości, to w nocy taki sta- tek staje się wręcz śmiertelnym zagrożeniem dla wszelkich mniejszych jednostek znajdujących się na jego trasie, bez względu na to, czy mają według prawa pierw- szeństwo, czy nie. Przy szybkości dwudziestu węzłów, co oznacza dwadzieścia mil przepływanych na godzinę, ukryty za horyzontem statek handlowy może cię zmiażdżyć, w ciągu dziesięciu minut. Kiedyś, płynąc z Dakaru na Teneryfę, trans- portowiec, na którym Coy pływał jako drugi oficer, rozjechał kuter rybacki. Było pięć po czwartej rano, Coy właśnie skończył swoją wachtę na mostku „Hawaiian Pilot" o wyporności siedmiu tysięcy ton i kiedy schodził do kajuty, wydało mu się, że słyszy stłumiony hałas na sterburcie, jakby coś przemknęło ze zgrzytem od dziobu do rufy. Podszedł do burty dokładnie na czas, żeby dostrzec ciemną drobną sylwetkę łodzi tonącej w fali wzbudzonej przez statek, oświetloną słabym światełkiem przypominającym żarówkę małej mocy, która tańczyła na wodzie jak szalona, a potem nagle zgasła. Błyskawicznie wrócił na mostek, gdzie pierwszy oficer spokojnie sprawdzał wskaźnik kursu na żyroskopie. Wydaje mi się, że roz- jechaliśmy statek rybacki, oświadczył Coy. I pierwszy oficer, flegmatyczny, smut- ny Hindus o nazwisku Gujrat, zaczął wpatrywać się w Coya bez słowa. Wreszcie spytał: Na twojej wachcie czy na mojej? Coy odpowiedział, że pięć po czwartej 203 usłyszał hałas, a potem zobaczył gasnące oświetlenie. Pierwszy oficer przyglą- dał mu się jeszcze przez chwilę, zamyślony, potem podszedł do skrzydła mostku, rzucił krótkie spojrzenie za burtę, popatrzył na radar, gdzie echo fal nie wyka- zywało niczego specjalnego. Na mojej wachcie bez zmian, zakończył i wrócił do wskazań żyroskopu. Później, kiedy pierwszy oficer przedstawił podejrzenia Coya kapitanowi — aroganckiemu Anglikowi, który listę załogi układał, oddzie- lając poddanych brytyjskiej korony od obcokrajowców, łącznie z oficerami — ten zgodził się, by incydentu nie wpisywać do dziennika pokładowego. Jesteśmy na otwartym morzu, powiedział. Po co komplikować sobie życie. O dziesiątej wieczorem osiągnęli 3° długości zachodniej Greenwich. Tanger, poza krótkimi chwilami, kiedy pojawiała się na pokładzie, nadal przypominając wyglądem lunatyczkę, cały niemal czas spędziła zamknięta w swojej kajucie. Kie- dy Coy kilkakrotnie tam zaglądał, zawsze zastawał ją śpiącą; stwierdził, że zawar- tość pudełka aviomarinu szybko się zmniejszała. Resztę czasu, kiedy nie spała, spędzała siedząc na rufie, spokojna i milcząca, patrząc na zarys lądu, który przesu- wał się szybko za lewą burtą. Ledwo spróbowała obiadu, który przygotował Pilot, choć potem zgodziła się zjeść nieco więcej na kolację, kiedy przekonał ją, że to jej dobrze zrobi na żołądek. Poszła spać wcześnie, jak tylko zapadł zmrok, a obaj mężczyźni zostali w kokpicie, wpatrzeni w pojawiające się na niebie gwiazdy. Wiatr wiał od dziobu przez całą noc, nadal zmuszając ich do płynięcia na silniku. Z tego powodu zdecydowali wpłynąć do portu Almerimar o szóstej rano następ- nego ranka, żeby nabrać paliwa, nieco odpocząć i kupić na lądzie trochę jedzenia. Zwinęli cumy o drugiej po południu, a sprzyjający, łagodny wiatr z południa- -południowego wschodu, który pojawił się, jak tylko minęli boje przy Punta Enti- nas, pozwolił im wreszcie wyłączyć silnik, rozwinąć najpierw grota, a potem foka na sterburtę i płynąć półwiatrem z dość rozsądną szybkością. Fala zmniejszyła się i Tanger czuła się dużo lepiej. W Almerimar, gdzie zacumowali obok starego bałtyckiego kutra rybackiego, przerobionego przez ekologów, tak by można było z niego śledzić trasy przepływu wielorybów po morzu Alboran, pomagała Piloto- wi zmywać szlauchem pokład. Jakby starała się z nim zaprzyjaźnić. On odnosił się do niej z mieszaniną uprzejmości i szacunku. Po obiedzie, zjedzonym w klubie żeglarskim, pili kawę w rybackim barze i tam Tanger opowiedziała mu o przygo- dach ostatniego dnia podróży „Dei Gloria", która płynęła, powiedziała, podobną trasą jak oni teraz. Pilot zainteresował się warunkami technicznymi brygantyny, 204 a ona odpowiadała na wszelkie pytania z powagą osoby, która dokładnie prze- studiowała temat. Mądra dziewczyna, zauważył Pilot na boku, kiedy wracali na łódź obładowani pakunkami z jedzeniem i butelkami wody. Coy, patrząc, jak idzie przed nimi po nabrzeżu, w dżinsach, podkoszulku i tenisówkach, szczupła w ta- lii, z włosami zmierzwionymi wiatrem, po jednej torbie z supermarketu w każdej ręce, zgodził się z Pilotem. Może nawet za mądra, miał na końcu języka. Ale tego nie powiedział. Już więcej nie cierpiała na chorobę morską. Słońce zaczynało zniżać się nad horyzontem za rufą, a „Carpanta" płynęła pod pełnymi żaglami z prędkością czte- rech węzłów na logu na wprost zatoki Adra, z wiatrem wiejącym ukośnie z po- łudnia. Coy, którego spuchnięte oko było już w dużo lepszym stanie, obserwował wodę przed dziobem; a w kokpicie, dłońmi przyzwyczajonymi do naprawiania sieci i żagli, Pilot zszywał igłą z nitką kurtkę porwaną podczas spotkania w Old Willis, mimo kołysania nie robiąc ani jednego krzywego ściegu. Tanger wyjrzała z zejściówki, zapytała o pozycję, którą Coy jej podał. Po chwili usiadła między nimi z mapą morską w ręce. Kiedy j ą rozwinęła w zaciszu za wiatrochronem, Coy stwierdził, że była to mapa 774 brytyjskiej admiralicji: od Motrilu do Cartageny, łącznie z wyspą Alboran. Na dłuższych trasach mapy angielskie — sporządza- ne w mniejszej skali, choć tej samej wielkości — są wygodniejsze w użyciu niż hiszpańskie. — Gdzieś tutaj, mniej więcej o tej porze, na „Dei Gloria" dostrzeżono kor- sarskie żagle — wyjaśniła Tanger. — Okręt płynął dokładnie za nimi, powoli zmniejszając dystans. Mógł to być jakikolwiek statek, ale kapitan Elezcano był człowiekiem nieufnym i wydało mu się dość podejrzane, że zbliżał się do nich te- raz, kiedy minęli Almerię, i przed nimi był długi odcinek wybrzeża, na którym nie ma miejsc, gdzie brygantyna mogłaby szukać schronienia. Kazał więc rozwinąć więcej żagli i wzmóc czujność. Wskazywała na mapie przybliżoną pozycję, jakieś osiem, dziesięć mil na po- łudniowy zachód od przylądka Gata. Coy łatwo potrafił sobie wyobrazić tę scenę: ludzie patrzący przez rufę z przechylonego pokładu, kapitan z kasztelu rufowego wypatrujący prześladowcy przez lunetę, przejęte twarze ojca Escobara i ojca To- losy, kufer szmaragdów zamknięty na klucz w kabinie. I nagle okrzyk, żeby dodać żagli, rozkaz, który wysyła marynarzy po wantach w górę, gdzie rozwijaj ą płótno; sztaksle powiewają nad bukszprytem, potem naprężają się, wypełnione wiatrem, statek przechyla się trochę bardziej, kiedy w górze zaczęły pracować większe ża- gle. Prosty kilwater piany na niebieskim morzu; a za nim, na horyzoncie, białe żagle „Chergui", teraz już otwarcie ścigającej „Dei Gloria". — Do nocy było już blisko — Tanger spojrzała przelotnie na słońce, które zniżało się nad rufą „Carpanty", i ciągnęła opowieść. — Mniej więcej tak, jak teraz. Wiatr wiał z południa, a potem z południowego zachodu. 205 — Teraz też tak wieje — powiedział Pilot, który skończył naprawę kurtki i patrzył na pomarszczone morze i wygląd nieba. — Będzie jeszcze wiał ukośnie w rufę do wieczora, a kiedy opłyniemy przylądek, powinien pojawić się świeży wiatr z południowego zachodu. — Wspaniale — powiedziała. Granatowe oczy niecierpliwie spoglądały to na mapę, to na morze, to znów na żagle. Miała rozszerzone nozdrza, stwierdził Coy, oddychała głęboko wpóło- twartymi ustami, jakby właśnie wpatrywała się w napięte na masztach żagle „Dei Gloria". — Według informacji młodego nawigatora, który przeżył — mówiła dalej Tanger — na początku kapitan Elezcano wahał się, czy rozwinąć wszystkie żagle. Statek sporo ucierpiał podczas burzy w okolicach Azorów i górne części masztów nie były całkiem godne zaufania. — Mówisz o stengach — zauważył Coy. — Górne części masztów to stengi. I jeśli, jak mówisz, nie były w dobrym stanie, to pod zbyt dużymi żaglami mo- głyby się złamać. Jeśli brygantyna miała wiatr, tak jak my, ukośny od rufy, myślę, że kapitan rozwinąłby dolne żagle — latacz, bomkliwer, kliwer, fok, grotsztaksel, może oba fokmarsle i grot, mocno zbrasowane, wykorzystujące cały wiatr, i za- chowałby w rezerwie górne żagle: fokbramsel, fokbombramsel, grotbramsztaksel i sterbramsztaksel, żeby zbytnio nie ryzykować... Przynajmniej na początku. Tanger potaknęła skinięciem głowy. Przyglądała się morzu za rufą, jakby na- dal byli tam korsarze. — Powinna była lecieć po falach. „Dei Gloria" była szybkim statkiem. Coy też spojrzał w tył. — Prześladowca najwyraźniej też był szybki. Teraz zaczął sobie wyobrażać, co działo się na pokładzie u korsarzy. We- dług opisu, jakiego dostarczył im Lucio Gamboa w Kadyksie, „Chergui", szebeka z ożaglowaniem typu polacra, czyli z wpływami fregaty, konstrukcja stworzona nad Morzem Śródziemnym, płynęła pod pełnymi żaglami — olbrzymi łaciński sztaksel wydęty wiatrem, rozpięty do bukszprytu, pełny grot, i na bezanmasz- cie dwa żagle: łaciński i rejowy — cięła powierzchnię morza swoją wysmukłą sylwetką; otwory strzelnicze jeszcze zamknięte, ale załoga przygotowuje działa do walki, i ten cholerny Anglik, kapitan Słynę, czy Misian, sukinsyn stojący na pochylonym tylnym pomoście, nie odrywający oczu od swojej ofiary. Pościg od rufy zazwyczaj trwał długo, brygantyna też płynęła szybko, a załoga korsarska zapewne była spokojna, wiedząc, że o ile na ściganym statku nic się nie zepsu- je, to i tak do rana go nie dopadną. Coy wyobrażał ich sobie dokładnie: banda łotrów, niebezpiecznych wyrzutków portowych — Maltańczycy, Gibraltarczycy, Hiszpanie, Arabowie z północy Afryki. To, co najgorsze w każdej knajpie, burdelu czy domu: wykwalifikowani piraci, żeglujący i walczący pod przykrywką prawa w postaci patentu korsarskiego, który teoretycznie chronił ich przed stryczkiem, 206 jeśli zostaliby złapani. Desperaci nie mający nic do stracenia, motłoch walecz- ny i okrutny, dowodzony przez kapitanów pozbawionych wszelkich skrupułów, uprawiający korsarstwo z wszelkimi patentami, otrzymanymi od nic nie znaczą- cych północnoafrykańskich władców lub brytyjskiej korony, zależnie od potrzeb, mający wspólników w każdym porcie, gdzie usłużność zawsze ma swoją cenę. W Hiszpanii też byli tacy ludzie: oficerowie wyrzuceni z Armady, którzy zostali pozbawieni swych tytułów albo popadli w niełaskę, poszukiwacze przygód lub fortuny, gotowi wejść na każdy pokład i służyć byle komu — często spółkom handlowym, które wyposażały korsarskie statki i sprzedawały łupy zdobyte na ofiarach, a poza tym spokojnie funkcjonowały na giełdzie. W innych czasach, myślał Coy z sarkazmem wobec siebie samego, jako oficer pozbawiony szarży i bez pracy, mógłbym skończyć jako korsarz. Taki bywa morski los — ci sami lu- dzie mogli znajdować się na pokładzie ofiary albo prześladowcy dwa i pół wieku temu, pływając po tych samych wodach pod pełnymi żaglami, z burą sylwetką przylądka Gata rysującą się niewyraźnie na horyzoncie. — I nigdy się nie dowiemy, czy to spotkanie było przypadkowe — powiedzia- ła Tanger. Patrzyła na morze zamyślona. Czy była to przypadkowa wyprawa korsarska w poszukiwaniu jakichkolwiek łupów, czy też niewidzialna ręka z Madrytu pro- wadziła „Chergui", by przechwycić ładunek „Dei Gloria", pokrzyżować plany jezuitów i samemu dostać w ręce skrzynkę szmaragdów — podwójną grę mógł prowadzić ktoś z Gabinetu Sekretnego Dochodzenia. Lecz ta tajemnica jest być może jedyną, która nigdy nie zostanie wyjaśniona. — Być może „Chergui" ścigała ich od samego Gibraltaru — powiedział Coy, przejeżdżając poziomo palcem po mapie. — Albo czekała zaczajona w którejś z zatok — dodała Tanger. — Przez całe wieki te wybrzeża były terenem korsarskich wypraw... Ich okręty zbliżały się do lądu, zatrzymywały na ukrytych plażach, chroniąc się przed wiatrem, zaopatrywa- ły w słodką wodę, a przede wszystkim czatowały na jakąś zdobycz. Widzicie? — wskazała miejsce na mapie między przylądkami Frailes i Polacra. — Ta zatoka tutaj, teraz nosząca nazwę Escullos, na początku XIX wieku opisywana była ja- ko zatoka Mahometa Arraeza, i pod takim mianem można ją znaleźć na mapach i w morskich przewodnikach z epoki. Słowo arrdez, oprócz innych znaczeń, by- ło też określeniem kapitana korsarskiego statku z północnej Afryki... Spójrzcie tutaj: to miejsce do dzisiaj nosi nazwę Wyspy Maura. Taki był powód budowania wszystkich wiosek w głębi lądu albo na wzniesieniach: obrona przed pirackimi napaściami. — Maurowie na brzegu1 — powiedział Pilot. Dowiedzenie, które w języku hiszpańskim oznacza zbliżające się niebezpieczeństwo. 207 — Tak. Stąd właśnie się wzięło to powiedzenie. Dlatego na wybrzeżu jest tyle starych wież strażniczych i baszt obserwacyjnych, które budowano, by ostrzegać mieszkańców przed zagrożeniem. Słońce, stojące coraz niżej nad rufą, zaczynało nadawać czerwonawy ton pie- gowatej skórze Tanger. Bryza poruszała morską mapą, którą trzymała w rękach. Przyglądała się pobliskiemu wybrzeżu z pełną skupienia zachłannością, jakby zja- wiska geograficzne odkrywały przed nią stare sekrety. — Tamtego popołudnia 3 lutego — mówiła dalej — nikt nie musiał ostrzegać kapitana Elezcano. Znał aż nazbyt dobrze grożące mu niebezpieczeństwo i płynął bardzo ostrożnie. Dlatego korsarze nie zaskoczyli go i pościg trwał tak długo — teraz Tanger przebiegła palcem po wybrzeżu wzdłuż opadającej linii. — Trwał całą noc, przy wietrze od rufy; korsarze zaatakowali dopiero wtedy, gdy po roz- winięciu kolejnych żagli na „Dei Gloria" złamał się fokmaszt. — Z pewnością dlatego, że zdecydowano się na rozpięcie fokbramsla i fok- bombramsla. Jeśli kapitan zrobił to, mimo że maszty były uszkodzone, to znaczy, że korsarze musieli już być tuż za nimi. Musiała to być ostatnia, rozpaczliwa pró- ba — spojrzał pytająco na Pilota. — Za dużo szmat w górze. — Pewnie chciał dopłynąć do Cartageny — powiedział Pilot. Coy przyjrzał się swojemu przyjacielowi z ciekawością. Flegma, którą zawsze się charakteryzował, zdawała się go opuszczać, a jej miejsce zajmowało żywe zainteresowanie, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widział. Jakby on też, po- myślał z trwogą, zaczynał zarażać się atmosferą podniecenia. Powoli, w miarę jak rosła fascynacja zbliżającą się tajemnicą, Tanger wszystkich werbowała na członków dziwnej załogi, uwiedzionej widmem wraku zatopionego w zielonym półmroku. Tkwiący w kikucie przegniłego masztu złoty dublon kapitana Ahaba świecił dla wszystkich. — Jasne — skinął głową Coy. — Ale nie dopłynął nigdzie. — Dlaczego nie poddał się od razu, zamiast walczyć? Jak zawsze Tanger znała wyjaśnienie i tej kwestii. — Jeśli korsarze byli Berberami, schwytanych marynarzy czekałby los nie- wolników. Jeśli byli Anglikami, fakt, że w tym czasie obowiązywał względny pokój z Hiszpanią, pogarszał jeszcze sytuację załogi „Dei Gloria"... Tego typu akcje kończyły się śmiercią wszystkich świadków, żeby zatrzeć ślady. Poza tym na pokładzie były szmaragdy... Nie jest więc wcale dziwne, że kapitan Elezcano i jego ludzie walczyli aż do końca. Z bukłakiem wina w dłoni Pilot starannie studiował mapę. Wypił łyk i mlasnął językiem. — Teraz już nie ma takich marynarzy — powiedział. Coy zupełnie się zgadzał. Do okrucieństwa morza i stałego niebezpieczeń- stwa, do przeraźliwych warunków życia na pokładzie, marynarze w tamtych cza- sach musieli dodać zagrożenie wojnami, ostrzały armatnie, abordaże. Jeśli czymś 208 strasznym było trafić na sztorm, to zapewne jeszcze gorsze było napotkać wro- gi okręt. Przypomniał sobie czasy swojej praktyki na „Estrella del Sur" i poczuł dreszcz na samo wyobrażenie wspinaczki po trzęsącym się olinowaniu po to, aby umocować żagiel, pod ostrzałem kuł i pocisków z dział, pośród popękanych fałów i drzazg latających w powietrzu we wszystkich kierunkach. — Teraz już nie ma — mruknęła Tanger — takich mężczyzn. Patrzyła na morze i na wypełnione wiatrem żagle „Carpanty", a w jej głosie brzmiała nostalgia za tym wszystkim, czego nie znała — tajemnicą napotkaną po- śród starych książek i map morskich, fascynującą, jak odległy błysk latarni mor- skiej pośród wysokich fal, do której trzeba przepłynąć jeszcze kawał morza, peł- nego rozlicznych gróźb zatonięcia. Do tego pościgi pod pełnymi żaglami, szma- ragdy i sny, które mogą ujrzeć światło dzienne. Pomiędzy końcówkami włosów, rozwianymi na twarzy, jej oczy wydawały się skupione na wizji pokładów w sil- nym przechyle, pośród grzmotu wody, piany kilwaterów i wydawało się, jakby tamten dramatyczny pościg ożył chwilę wcześniej przed jej oczami, a ona pocią- gnęła za sobą ich obu: i marynarza bez statku, i marynarza bez marzeń. I Coy zrozumiał nagle, że Tanger Soto chciałaby móc znaleźć się tamtego odległego popołudnia 3 lutego 1767 na jednym z tych statków. Nie był tylko pewien, czy wolałaby płynąć na pokładzie szebeki, czy brygantyny. Choć właściwie to na jed- no wychodzi. Tak jak przewidział Pilot, wiatr odkręcił się przed zmrokiem i wiał od rufy, i jeszcze pełniej, kiedy minęli przylądek Gata, przed zapadnięciem ciemności, ale ze słońcem już za horyzontem, widzieli, jak snop światła latarni oświetla co chwi- lę skalne ściany góry. Opuścili grota i nadal płynęli w kierunku północno-wschod- nim, na samym foku na lewej burcie, z wyluzowanym szotem. Zanim całkiem się ściemniło, obaj marynarze przygotowali łódź do nocnej żeglugi: oświetlenie wzdłuż obu burt, samopompujące się kamizelki ratunkowe i pasy bezpieczeństwa, lornetki, latarki i białe race w zasięgu ręki. Potem Pilot przygotował szybko ko- lację, złożoną głównie z owoców, włączył radar, zapalił czerwone światło nad stołem z mapami i światła oznaczające płynięcie pod żaglami, i poszedł przespać się chwilę, pozostawiając Coya na wachcie w kokpicie. Tanger została z Coyem. Kołysana falowaniem łodzi, z rękami w kieszeniach kurtki Pilota, z postawionym kołnierzem, patrzyła na światła, które czasem poja- wiały się w oddali, znacząc wybrzeże Almerii, z urwistym brzegiem widocznym w słabym świetle docierającym od zachodniej strony nieba. Po chwili wyraziła swoje zdziwienie, że świateł jest tak niewiele, a Coy powiedział jej, że ten od- cinek, między przylądkami Gata i Palos, jest jedynym miejscem na hiszpańskim 209 wybrzeżu, którego jeszcze nie zaatakował trąd cementu miejscowości turystycz- nych. Zbyt wiele gór, skaliste wybrzeże i słabe drogi sprawiły cud, że odcinek ten niemal zachował swój dziewiczy charakter. Na razie. Na pełnym morzu, za przeciwną burtą, drobne punkty światła przy horyzon- cie zdradzały obecność statków handlowych, które płynęły trasami równoległymi do szlaku „Carpanty". Szlaki te były dużo bardziej oddalone od lądu niż kurs ża- glówki, jednak Coy starał się nie tracić ich z pola widzenia i od czasu do czasu sprawdzał w pamięci wzajemne położenie: według starej morskiej zasady, sta- łe położenie i skracający się dystans oznaczały pewną kolizję. Pochylił się nad nakruzem, żeby sprawdzić kurs i prędkość na logu. „Carpanta" płynęła, celując dziobem w oznaczenie 40° na kompasie, z prędkością czterech węzłów. Pchana południowo-zachodnim łagodnym wiatrem, przy dźwięku fali opływającej cały kadłub, łódź mknęła radośnie po pomarszczonej powierzchni wody, pod ciem- nym sklepieniem, na którym już można było rozpoznać gwiazdy — Polarna stała na swoim miejscu, niezmienna strażniczka północy, pionowo nad zwężającą się przy dziobie końcówką prawej burty. Tanger podniosła wzrok do góry. — Ile znasz gwiazd? — zapytała. Coy wzruszył ramionami i odpowiedział, że może trzydzieści albo czterdzie- ści. Te, które mają znaczenie w jego pracy. Ta jest najważniejsza — Gwiazda Polarna, powiedział. Po jej lewej stronie można zobaczyć Wielką Niedźwiedzi- cę, w kształcie odwróconej komety, a nieco wyżej jest Cefeusz. Zbiór gwiazd w kształcie litery W to Kasjopea. W jak whisky. — W jaki sposób odnajdujesz je pośród tylu innych? — O konkretnej godzinie i w zależności od pory roku jedne są lepiej widocz- ne niż inne... Jeśli weźmiesz Gwiazdę Polarną za punkt odniesienia i będziesz kreśliła w wyobraźni linie i trójkąty na niebie, jesteś w stanie rozpoznać najważ- niejsze gwiazdy. Tanger patrzyła w górę, zaciekawiona, jej twarz słabo oświetlało jedynie czer- wonawe światełko z zejściówki. Blask gwiazd odbijał się w jej oczach, a Coyowi przypomniała się piosenka, którą znał w młodości: Raz pewną dziewczynę Śpiewać nauczyłem... Uśmiechnął się w mroku. I kto by to powiedział dwadzieścia parę lat temu. — Jeśli wyobrazisz sobie trójkąt — powiedział — utworzony z dwóch dol- nych gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy i z Gwiazdy Polarnej, na trzecim wierz- chołku — widzisz? — znajdziesz Capellę. Tam, nad horyzontem. O tej porze jest jeszcze bardzo nisko, ale już wkrótce będzie widoczna wyżej, bo te gwiazdy ob- racają się wokół Gwiazdy Polarnej w kierunku zachodnim. — A ta błyszcząca górka? Przypomina kiść winogron. 210 — To są Plejady. Będą świeciły jeszcze jaśniej, kiedy wzniosą się wyżej. Powtórzyła słowo „Plejady" cicho, zastanawiając się nad nim dłuższą chwilę. Ten blask w źrenicach sprawiał, że wyglądała zadziwiająco młodo. Znów foto- grafia w ramce i poobijany puchar przemknęły we wspomnieniu, mieszając się ze starą piosenką: Imię każdej gwiazdy Wtedy poznać chciała... — Ta jasno błyszcząca to jest Andromeda — wskazał na niebo. — Jest obok kwadratu Pegaza, którego starożytni widzieli na niebie jako odwróconego skrzy- dlatego konia. I też tam, jeśli się dobrze przyjrzysz, nieco na prawo, zobaczysz Mgławicę... Widzisz? — Tak... Widzę. W jej głosie brzmiało lekkie podniecenie — odkrywała coś nowego. Coś, co było zbędne, nieoczekiwane i piękne. Tej nocy niezwykłej Każda z nieba gwiazda Tysiąc imion miała... Coy podśpiewywał pod nosem, cichutko. Kołysanie łodzi, noc coraz gęściej- sza, jej bliska obecność, pogrążały go w stanie bliskim szczęścia. Na morze wyru- sza się właśnie po to, by przeżywać takie chwile. Podał jej lornetkę 7x50 i Tanger obserwowała niebo, Plejady, Mgławicę, odnajdywała świetliste punkty, które on wskazywał palcem. — Jeszcze nie widać Oriona, który jest moim ulubieńcem. Orion jest myśli- wym, z tarczą, pasem i pochwą miecza. Ma ramiona, które nazywają się Betel- geuse i Bellatrix, i stopę o nazwie Rigel. — Dlaczego jest twoim ulubieńcem? — Jest najpiękniejszym zjawiskiem, z tych tam w górze. Piękniejszy niż Dro- ga Mleczna. I kiedyś uratował mi życie. — Coś takiego! Opowiedz. — Nie ma zbyt wiele do opowiadania. Miałem wtedy jakieś trzynaście, czter- naście lat i popłynąłem na ryby maleńką żaglówką. Naraz popsuła się pogoda — gęste chmury i ani odrobiny wiatru. Nie zabrałem kompasu i nie wiedziałem, gdzie jestem... Nagle chmury się nieco przetarły i mogłem rozpoznać Oriona. Ustaliłem kurs i wróciłem do portu. Tanger przez chwilę milczała. Może sobie mnie wyobraża, zaryzykował Coy —jako dzieciaka zagubionego na morzu, poszukującego gwiazdy. — Myśliwy, koń Pegaz... — znów przypatrywała się niebu. — Naprawdę jesteś w stanie rozpoznać te figury tam w górze? 211 — Jasne. To łatwe, jeśli przyglądasz się niebu całymi latami. W każdym razie już wkrótce gwiazdy będą świeciły nad morzem całkiem zbytecznie, bo ludzie ich nie potrzebują, żeby odnaleźć drogę. — Czy to źle? — Nie wiem, czy źle. Wiem, że to smutne. W oddali, naprzeciwko dziobu, nieco z prawej burty, widoczne było świateł- ko, które pojawiało się i znikało pod ciemną sylwetką żagla. Coy przyjrzał mu się uważnie. Może to jakiś rybacki kuter albo statek handlowy płynący blisko brze- gu. Tanger patrzyła w niebo, a on przez chwilę zastanawiał się nad światłami — białymi, czerwonymi, zielonymi, niebieskimi i wszelkich innych barw — nikt nie znający morza nie mógłby nawet podejrzewać ich znaczenia dla marynarza; był to bogaty język takich znaczeń, jak niebezpieczeństwo, ostrzeżenie, nadzieja. Jak wielkie miało znaczenie ich poszukiwanie i identyfikacja w trudne noce, pośród sztormowych fal albo przy spokojnym wpływaniu do portu, z lornetką przyklejoną do twarzy, kiedy człowiek stara się odróżnić migotanie światła latarni morskiej al- bo boi pośród tysięcy nienawistnych, głupich i absurdalnych świateł palących się na lądzie. Istnieją światła przyjazne i światła mordercze, a także światła związa- ne z wyrzutami sumienia — pewnego razu Coyowi, pełniącemu funkcję drugiego oficera na tankowcu „Palestine", w drodze z Singapuru do Zatoki Perskiej, wyda- ło się, że dojrzał o trzeciej nad ranem dwie czerwone race wystrzelone w dużej odległości. Choć nie miał całkowitej pewności, że był to sygnał wzywający ratun- ku, obudził kapitana. Ten wszedł na mostek, zaspany, nie całkiem ubrany, żeby się rozejrzeć. Nie było więcej rac i kapitan, oschły i skuteczny Bask o nazwisku Etxe- garate, nie widział powodu, by zbaczać z kursu; stracili już i tak zbyt wiele czasu przy latarni Raffles i w potwornym tłoku panującym w cieśninie Malakki. Tamtej nocy Coy słuchał przez całą swoją wachtę 16 kanału radia, przypuszczając, że mo- że złapie sygnał statku, który ma kłopoty. Nic takiego nie usłyszał, nigdy jednak nie udało mu się zapomnieć dwóch czerwonych rac, wystrzelonych w ciemność przez jakiegoś zrozpaczonego marynarza, w ostatniej nadziei na ratunek. — Opowiedz mi — odezwała się Tanger — co działo się ostatniej nocy na pokładzie „Dei Gloria". — Myślałem, że znasz na wylot każdy szczegół. — Są takie rzeczy, których nie mogę wiedzieć. Ton jej głosu był zupełnie inny niż kiedykolwiek dotąd. Ku swojemu zasko- czeniu Coy stwierdził, że brzmiał bardzo miło, niemal ciepło. Poruszył się nie- spokojnie na ławce z drzewa tekowego i na początku nie wiedział, co powiedzieć. A ona czekała, cierpliwie. — Dobrze — powiedział w końcu. — Jeśli wiatr był taki sam jak dzisiaj, niemal prosto w rufę, najprawdopodobniej kapitan... — Kapitan Elezcano — sprecyzowała Tanger. 212 — Właśnie... Kapitan Elezcano kazał zwinąć przednie sztaksle, jeśli na nich płynął. Zapewne zrzucił też wszystkie żagle z grotmasztu, żeby wielki grot nie forsował steru i nie zabierał wiatru fokmarslom; choć może zostawił grot, a opu- ścił tylko grotsztaksel. Mógł też zrzucić wszystkie pomocnicze żagle, choć wąt- pię, żeby robił to w nocy... Jest pewne, że znając swój statek, pozostawił takie ożaglowanie, dzięki któremu ten mógł płynąć możliwie jak najszybciej i tak, żeby nadmiar płótna nie złamał nadwerężonych masztów. Wiatr nieco się wzmógł, wiał nadal od rufy, podnosząc falę. Coy rzucił szyb- kie spojrzenie na wiatromierz, a potem przyjrzał się cieniowi wielkiego żagla. Odknagował i wybrał szot foka, zadźwięczał kabestan i „Carpanta" przechyliła się o kilka stopni, zyskując jakieś pół węzła szybkości. — Z tego, co mi opowiadałaś — ciągnął dalej po przestawieniu korby na wła- ściwą pozycję i zbuchtowaniu szota — wiatr musiał być silniejszy niż teraz. Wieje z prędkością szesnastu węzłów, co odpowiada sile czterech stopni w skali Beau- forta. Oni mieli pewnie jakieś dwadzieścia, dwadzieścia parę węzłów, czyli siłę 5, 6 stopni. Przy tym wietrze już można pędzić, oczywiście. Byli szybsi niż my, w lekkim przechyle na prawą burtę, i tak samo jak my płynęli pełnym bakszta- giem. — Co ci ludzie robili? — Niewiele spali, szczególnie twoi dwaj zakonnicy. Zapewne wszyscy wypa- trywali prześladowcy, który w nocy z pewnością był ledwo widoczny. Jeśli świecił księżyc, być może od czasu do czasu dostrzegali jego żagle za rufą... Obydwaj płynęli bez świateł, żeby nie zdradzać swojego położenia. Wachta stała zapew- ne przy masztach, wszyscy przysypiali albo gapili się za burtę wyczekująco, bo w każdej chwili mogli zostać wysłani na górę, żeby poprawić płótno... Reszta była przy działach, na wszelki wypadek, gdyby korsarze ich zaatakowali. Kapi- tan, cały czas na tylnym pomoście, wsłuchuje się w trzeszczenie masztów i łopot żagli w górze. Sternik na swoim miejscu, utrzymuje kurs... Z pewnością tej nocy ster trzymał najlepszy sternik. — A pomocnik nawigatora? — W pobliżu kapitana i nawigatora, z uwagą skupioną na ich poleceniach. Wpisuje do księgi pokładowej wydarzenia, godziny, manewry... To był młody chłopiec, prawda? — Miał piętnaście lat. Zauważył nutę współczucia w głosie Tanger. Jakby mówiła: niemal dziecko. Przynajmniej, pomyślał, przeżył, żeby o tym opowiedzieć. — W tamtych czasach mustrowano na statki chłopców dziesięcio-, dwunasto- letnich, żeby uczyli się zawodu. Myślę, że przygoda bardzo go podniecała. W tym wieku trudno jest się przestraszyć. A ten chłopak był już weteranem — przynaj- mniej raz wcześniej przepłynął Atlantyk w tę i z powrotem. 213 — Jego zeznania, są bardzo precyzyjne. Musiał być rezolutnym dzieciakiem. Dzięki niemu możemy w przybliżeniu odtworzyć tamte wydarzenia. I dzięki to- bie. Coy skrzywił się. — Ja tylko mogę sobie wyobrazić to, co ty mi opowiadasz. Czerwonawe światło z zejściówki nadal oświetlało twarz Tanger. Słuchała za- chłannie wyjaśnień Coya, z uwagą, jakiej nigdy nie poświęcała mu na lądzie. — A korsarze? — zapytała. Coy wyobraził sobie atmosferę na pokładzie szebeki. Zawodowi myśliwi przy pracy. — Przy tym kursie i takim wietrze — zaryzykował — być może o przewa- dze stanowił wielki żagiel łaciński na fokmaszcie. Był to statek skonstruowany do żeglugi po Morzu Śródziemnym, łatwo przystosowujący się do zmian kierun- ku wiatru i jego słabej siły. Tamtej nocy wielki przedni żagiel sprawił, że płynął bardzo szybko. Miał osprzęt typu polacra, co pozwalało mu dodatkowo rozwi- nąć żagle rejowe na grotmaszcie i może jakieś dodatkowe żagle na bezanmaszcie. Myślę, że płynął kursem, który ustawiłby go pomiędzy „Dei Gloria" i lądem, aby odciąć brygantynie możliwość schronienia się w Aguilas, kiedy rano wiatr zmieni kierunek. — To musiało być przerażające. — Na pewno było. Spojrzał na nieco ciemniejszą linię wybrzeża, za którą już kryło się światło latarni morskiej na przylądku Gata. Po trawersie ciemny przylądek zaczynał od- słaniać oświetloną zatokę San Jose. Biorąc pod uwagę oba punkty odniesienia, wykreślił w myślach kilka linii, ustalając swoją pozycję na urojonej mapie. Pomy- ślał o załodze brygantyny, jak wspinają się po omacku na maszty, napinają bądź luzują żagle, zależnie od wiatru i potrzeb manewru — twarde płótno w skostnia- łych palcach, brzuch oparty na rei, nogi dyndające w powietrzu, jedyna podpora to drabinki z lin. — Myślę, że wyglądało to mniej więcej właśnie tak — zakończył. — Całą noc kapitan Elezcano trwał w nadziei, że zostawi w tyle szebekę. Być może próbował wykonać jakiś unik — na przykład gwałtownie zmienić kurs i zmylić prześladow- cę pod osłoną ciemności, jednak ten Misian musiał znać wszystkie sztuczki... Kiedy zaczęło dnieć, członkowie załogi „Dei Gloria" pewnie wpadli w rozpacz, widząc nadal „Chergui", między nimi i lądem, coraz bliżej... Być może wtedy, w czasie kiedy pomocnik nawigatora zajmował się ustalaniem pozycji, kapitan brygantyny podjął desperacką decyzję: wszystkie żagle w górę — kazał rozwinąć fokbramsel i fokbombramsel. Wtedy pękła stenga, i korsarze już siedzieli im na karku. Skoro mowa o siedzeniu na karku, to Coy zauważył, że światełko, od czasu do czasu zasłaniane fokiem, jakby się zbliżało, choć było w tej samej pozycji co po- 214 przednio. Wziął lornetkę Steinera i przeszedł wzdłuż burty nawietrznej, trzymając się want, aż do kosza na dziobie, obok kotwicy umieszczonej w forpiku. Światło miało dziwny kształt, było zbyt duże na zwykły rybacki kuter, ale nie potrafił zi- dentyfikować go jako żadnej ze znanych sobie form. Gdyby płynął przeciwnym kursem, może mógłby to być statek handlowy — biorąc pod uwagę liczbę i roz- miar świateł — wówczas jednak powinien był widzieć czerwone światło lewej burty albo zielone — prawej burty, albo obydwa, gdyby płynął dziobem wprost na nich. Nie widział jednak niczego takiego. Mimo wszystko, stwierdził zaniepo- kojony, wyglądało na to, że światło zbliża się coraz szybciej. Szlag by trafił nocne pływanie, pomyślał wściekły, wracając do kokpitu. Tan- ger patrzyła na niego pytająco. — Załóż kamizelkę ratunkową — powiedział. Coś było nie w porządku; jego marynarski instynkt zaczynał trąbić na alarm. Zszedł do kabiny nawigacyjnej, włączył radar czekający w gotowości i na zielo- nym ekranie pojawiło się czarne echo. Zmierzył odległość i kurs, stwierdzając, że statek znajduje się w odległości dwóch mil i płynie prosto na nich. Echo było duże i groźne. — Pilocie! — zawołał. Nie miał pojęcia, co to mogło być, ale już wkrótce będą go mieli na karku. Kie- dy wychodził po stopniach do kokpitu, zaczął szybko liczyć. W pobliżu przylądka Gata przepisy kierujące ruchem statków nakazywały, by statki handlowe płyną- ce na południe zachowywały odległość pięciu mil od brzegu. „Carpanta" płynęła w pobliżu tej granicy, mógł to więc być statek płynący bliżej lądu, niż przewidy- wały zwyczajowe trasy. Mógł płynąć z prędkością jakichś piętnastu węzłów; jeśli dodać do tego pięć węzłów „Carpanty", oznaczało to przepłynięcie dwudziestu mil w ciągu sześćdziesięciu minut. Dwie mile w sześć minut — takim czasem dysponowali, żeby jeden albo drugi wykonał manewr, który pozwoliłby uniknąć kolizji. Sześć minut. Może mniej. — Co się dzieje? — zapytała Tanger. — Kłopoty. Sprawdził, że już założyła kamizelkę ratunkową, zaopatrzoną w światełko stroboskopowe, zapalające się przy kontakcie z wodą. S woj ą kamizelkę tylko na- rzucił, wziął do ręki latarkę i wrócił na dziób, oświetlany po drodze czerwonym światłem lewej burty umieszczonym na wantach. Groźne światła z przeciwka zbli- żały się błyskawicznie, nie zmieniając kursu. Zaświecił latarkę, zaczął nadawać nią przerywane sygnały, potem powtórzył ruch, oświetlając wielki żagiel rozpięty na „Carpancie". Każdy marynarz stojący na mostku statku musiał to zauważyć. Oświetlił na chwilę tarczę zegarka. Za pięć dwunasta. Na zbliżającym się statku zaraz nastąpi zmiana wachty. Z pewnością, ufając wskazaniom radaru, oficer sie- dzi teraz przy stole z mapami i wpisuje przebieg wachty do książki pokładowej, oczekując na zmiennika; a oficera odpowiedzialnego za następną wachtę jeszcze 215 nie ma na mostku. Pewnie stoi tam jakiś zaspany sternik rodem z Filipin, Ukrainy czy Indii; gdzieś się zagapił, może akurat jest w ubikacji. Sukinsyny! Pospiesznie wrócił do kokpitu. Pilot już tam był i pytał, co się dzieje. Coy wskazał na światła przed dziobem. — Chryste Panie — mruknął Pilot. Tanger patrzyła na nich zdezorientowana, z grubym czerwonym pasem kami- zelki ratunkowej zapiętej na kurtce. — Czy to jest statek? — To jakiś skurwysyn, i płynie prosto na nas. Trzymała w ręce karabińczyk od pasa bezpieczeństwa i patrzyła na przemian to na jednego, to na drugiego, jakby nie wiedziała, co ma robić. Coy zauważył, że wygląda na niesamowicie bezbronną. — Do niczego się nie przypinaj — doradził. — Na wszelki wypadek. Nie było najlepszym pomysłem przypięcie się do łodzi, która zaraz mogła zo- stać przepołowiona. Znów zszedł na dół i przylepił nos do ekranu radaru. Płynęli pod żaglami, w związku z tym mieli teoretycznie pierwszeństwo, ale nie znaczyło to kompletnie nic. Z drugiej strony, byli już zbyt blisko, żeby próbować manew- rów, które oddaliłyby ich od kursu statku. I nie było cienia wątpliwości, że był to duży statek. Zbyt duży. Coy przeklinał sam siebie za nieuwagę, za to, że nie przewidział niebezpieczeństwa. Nadal nie widział ani czerwonych, ani zielonych świateł, mimo to statek był tam, gdzie był: dokładnie w linii prostej naprzeciwko nich, w odległości zaledwie mili. Poczuł drganie zapalanego silnika „Carpanty". Pilot właśnie go uruchomił. Znów wyszedł na pokład. — Nie widzi nas — powiedział. Przecież mieli zapalone wszystkie światła nawigacyjne, nadali sygnały świetl- ne, na topie masztu „Carpanta" miała urządzenie odbijające sygnał radaru. Coy zapiął kamizelkę ratunkową. Był wściekły i skonsternowany. Wściekły na siebie samego, że zajmował się gwiazdami i rozmową i nie dostrzegł zagrożenia. Skon- sternowany — bo nadal nie widział czerwonego ani zielonego światła na tym, co się do nich zbliżało. — Nie możecie ostrzec go przez radio? — zapytała Tanger. — Już nie ma czasu. Pilot wyłączył sterowanie automatyczne i sam zabrał się do pracy, Coy jednak wiedział, na czym polega problem. Najbardziej logiczny wydawał się manewr unikowy na prawą burtę, bo jeśli statek zauważy ich w ostatniej chwili, też powi- nien skręcić na prawą burtę. Problem jednak polegał na tym, że płynąc tak blisko wybrzeża, kurs na prawo mógłby doprowadzić duży statek zbyt blisko lądu; było więc możliwe, że oficer na mostku wykona manewr przeciwny — skręci w lewo, na otwarte morze. PSNMS. Prawo, że Stanie się Najgorsze, co się Może Stać. W takim wypadku „Carpanta", starając się oddalić od kursu statku handlowego, znalazłaby się dokładnie na nim. 216 Musieli zrobić coś, żeby ich zauważono. Coy wziął białą racę, jedną z leżą- cych w kokpicie, i wrócił na dziób. Światła przypominały odpust, były wszędzie, wielka jasność odległa już o niecałe pół mili. Od morza dobiegał teraz głuchy łomot, stały i złowrogi — hałas silników statku handlowego. Przytrzymał się ko- sza na dziobie, spojrzał ostatni raz, próbując zrozumieć, czy coś się da zrobić, zanim zostaną zmiażdżeni przez wielki kadłub. I wtedy, w odległości zaledwie dwóch kabli, dostrzegł wysoki, czarny i potworny blok, wycięty jak ponura zjawa z blasku własnych świateł — dziób statku. Teraz jego światła pozwalały rozróż- nić liczne kontenery ustawione na pokładzie; i nagle, w końcu, Coy zrozumiał, co się stało. Z daleka czerwone i zielone światła na burtach zostały przyćmione bla- skiem innych, silniejszych reflektorów. Jeśli patrzyło się z niskiej pozycji jachtu, sam dziób i szeroki kadłub zasłaniały je. Została mniej niż minuta. Zaparty kolanami o kosz na dziobie, wysuwając cia- ło przed sztag foka, zerwał górną pokrywę racy, przekręcił jej dolną część, odsunął ją jak najdalej od siebie, wyciągając ramię na nawietrzną, i mocno uderzył drugą dłonią w zapalnik. Żeby tylko nie była przeterminowana, pomyślał. Usłyszał gło- śny gwizd, z racy wyskoczył kłąb dymu i jasność oświetliła Coya, żagiel i kawał morza dookoła „Carpanty". Trzymając się sztagu, z drugą ręką w górze, ośle- piony przez intensywny blask, zobaczył, że dziób statku przez chwilę utrzymuje dotychczasowy kurs, a potem zaczyna skręcać na prawo, w odległości niecałych stu metrów; w gasnącym świetle racy dostrzegł ogromną falę wzbudzoną przez statek — biały grzbiet spadający na żaglówkę. Rzucił racę do morza, trzymając się kosza obiema rękami, podczas gdy Pilot przekręcał koło steru „Carpanty" do końca na prawą burtę. Czarna ściana, oświetlona w górze jak na karnawał, prze- suwała się tuż obok, z łoskotem silników, a jacht, pod uderzeniem fali, miotał się na wodzie jak szalony. Wtedy olbrzymi fok, zmieciony wiatrem, przeskoczył na drugą burtę, a porwane tą siłą płótno walnęło w Coya, który zrozumiał, że jest zmiatany z kosza dziobowego wprost do morza. Jest zimna. Jest stanowczo za zimna, pomyślał, kiedy jego głowa zatapiała się pod czarną wodą. Poczuł drganie śruby, kiedy kadłub żaglówki przepływał obok niego, oddalając się, a potem poczuł dużo silniejsze wibracje, które wzburzyły ciemne i płynne środowisko, w którym się poruszał — wielkie śruby statku han- dlowego. Hałas wody grzmiał razem z łoskotem maszyn, i wtedy zrozumiał, że nie ma ratunku, zaraz utonie, bo turbulencje ciągnęły go w dół za spodnie i kurt- kę i w którymś momencie będzie musiał otworzyć usta, żeby odetchnąć, żeby napełnić płuca powietrzem, jednak to, co wpadnie przez usta, nie będzie powie- trzem, ale przeciwnie — bandycko słoną wodą w nadmiernych ilościach. Przez 217 jego myśl bynajmniej nie przebiegały szybkie obrazy z całego życia; czuł jedy- nie ślepą furię, że skończy tak głupio, i chęć, żeby jak najmocniej machać rękami i wypłynąć na wierzch, i przeżyć, za wszelką cenę. Problem jednak polegał na tym, że wirowanie wody obracało nim w tej cholernej czarnej sferze, a pojęcia góra i dół stały się zbyt relatywne, nawet gdyby przyjąć, że Coy był w stanie ma- chać rękami i gdzieś wypłynąć. Woda zaczęła wdzierać mu się do nosa, co było wrażeniem przykrym i dojmującym, i wtedy pomyślał: już się topię, jestem za- łatwiony. Otworzył więc usta, żeby zakląć, nabierając ostatni łyk wody — i ku swojemu zaskoczeniu znalazł tam czyste powietrze, gwiazdy na niebie i światło stroboskopowe samopompującej się kamizelki ratunkowej, które oświetlało mu co chwila ucho, a białe odblaski oślepiały prawe oko. Lewym okiem, mniej ośle- pionym niż prawe, zobaczył oddalającą się jasność statku handlowego, a z drugiej strony, w odległości około pół kabla, z zielonym światełkiem sterburty, pojawiają- cym i znikającym za olbrzymim cieniem foka, powiewającego na wietrze, ciemną sylwetkę „Carpanty". Próbował płynąć w jej stronę, ale kamizelka ratunkowa ograniczała jego ru- chy. Doskonale wiedział, że łódź może przepłynąć nocą sto razy obok człowieka w wodzie i nie zauważyć go. Szukał gwizdka ratunkowego, który powinien znaj- dować się obok światełka stroboskopowego, lecz go tam nie znalazł. Krzyczenie na taką odległość nie miało sensu. Falowanie było przykre, krótka fala unosiła go i opuszczała w dół, zasłaniając mu żaglówkę. Zasłaniała też jego, pomyślał ze smutkiem. Potem zaczął płynąć wolno, poruszając tylko ramionami i starając się nie męczyć zbytnio, chciał jednak zmniejszyć odległość. Na stopach miał sporto- we buty, które nawet mu nie przeszkadzały, postanowił więc, że ich nie zdejmie. Nie wiedział, ile czasu będzie musiał spędzić w wodzie, buty więc będą też mogły posłużyć za niewielką ochronę przed zimnem. Morze Śródziemne nie jest morzem zimnym, a o tej porze roku, w nocy, rozbitek ubrany i w dobrym zdrowiu może spokojnie przeżyć kilka godzin. Nadal widział światła „Carpanty", gdzie, zdaje się, zwijano fok. Z położe- nia jachtu względem statku zrozumiał, że Pilot, kiedy tylko zobaczył, jak Coy wpada do wody, zrzucił żagle i zatrzymał łódź, a teraz zamierza zawrócić i pod- płynąć do tego miejsca. Z pewnością on i Tanger stali przy przeciwnych burtach, wypatrując go na ruchliwej powierzchni morza. Być może rzucili do wody koła ratunkowe z błyszczącymi bojami przyczepionymi paskiem, a teraz płynęli w je- go stronę, żeby sprawdzić, czy udało mu się je odnaleźć. Co do jego własnego światła z kamizelki ratunkowej — z pewnością zasłaniały je fale. Zielone światło prawej burty przepłynęło przed nim, blisko, i Coy zaczął krzy- czeć, niepotrzebnie machając przy tym ręką. Ten ruch zanurzył go całego pod falą, a kiedy wyciągnął głowę, wydmuchując słoną wodę, która piekła go w nos, oczy i usta, zielone światło zmieniło się na białe — oświetlające oddalającą się rufę. 218 To wszystko jest zbyt absurdalne, pomyślał. Zaczynało mu być zimno, a świa- tełko rozbłyskujące na jego ramieniu było niewidoczne dla nikogo poza nim sa- mym. Napompowany kołnierz kamizelki utrzymywał przez większość czasu jego głowę nad wodą. Teraz nie widział świateł „Carpanty", jedynie blask statku han- dlowego, już bardzo odległego. Istnieje możliwość, pomyślał, że mnie nie znajdą. Istnieje też możliwość, że to przeklęte światełko za chwilę wyładuje całą baterię, a ja tu zostanę w ciemności. PGŚI. Prawo: Gaś Światło i Idziemy. Kiedyś, podczas gry w karty, stary maszynista powiedział. „Zawsze jest jakiś dupek, który prze- grywa. A jeśli rozglądasz się wokół i nie widzisz żadnego, to znaczy, że ty nim jesteś". Rozejrzał się wokół, ciemne morze chlupotało o napompowany kołnierz kamizelki ratunkowej. Nie zobaczył nikogo. Czasem ktoś umiera, dodał w myśli. I jeśli nie widzisz nikogo innego, może być, że to właśnie ty umierasz. Przyglądał się kropkom gwiazd na niebie. Mógłby ustalić za ich pomocą, w którym kierun- ku znajduje się ląd, ale i tak nie przydałoby się to na nic: był zbyt daleko, żeby dopłynąć do brzegu. Jeśli Pilot zanotował pozycję, gdzie Coy wpadł do wody, nadawał przez radio SOS — człowiek za burtą, jednak poszukiwania zaczną, się dopiero o świcie; a wtedy on będzie się moczył już od jakichś pięciu, sześciu godzin, z wszelkimi szansami na niebezpiecznąhipotermię. Nic nie mógł zrobić, jedynie oszczędzać siły i starać się, by utrata ciepła następowała najwolniej, jak to możliwe. Pozycja HELP: Heat Escape Lessening Posturę, było napisane w pod- ręcznikach, starał się więc przyjąć pozycję płodową: uda zgięte do brzucha, ręce skrzyżowane na piersi. To żałosne, pomyślał. Ładna pozycja, w moim wieku. Ale dopóki działa światełko stroboskopowe, istnieje nadzieja. Światła. Dryfując, unoszony przez fale, z zamkniętymi oczami i poruszając się tylko z rzadka, tak aby zachować ciepło i przy okazji oszczędzać energię, kiedy białe światło błyskało mu na ramieniu, oślepiając go co chwila, Coy obsesyjnie rozmyślał nad wszelkimi rodzajami świateł. Światła przyjazne i wrogie, pozycyj- ne, kotwiczne, światła lewej i prawej burty, zielone latarnie, niebieskie latarnie, białe latarnie, boje świetlne i gwiazdy. Różnica między życiem i śmiercią. Na- stępna wysoka fala okręciła go wokół jego osi, jakby był boją, znów zalewając mu głowę. Wynurzył się, otrzepując, mrugając, żeby pozbyć się soli, która pali- ła go w oczy. Kolejna fala, i znów się przekręcił; i wtedy właśnie, w odległości niecałych dziesięciu metrów, zobaczył dwa światła: czerwone i białe. Czerwone było światłem lewej burty „Carpanty", a białe — żarówką latarki, którą Tanger oświetlała go z dziobu, podczas gdy Pilot manewrował powoli, żeby ustawić jacht po stronie nawietrznej. 219 Leżąc na koi w swojej kajucie, Coy słuchał dźwięku wody uderzającej o ka- dłub. „Carpanta" znów płynęła na północny-wschód fordewindem, a rozbitek, któ- ry już nie był rozbitkiem, przysypiał, kołysany falowaniem, nakryty ciepłymi ko- cami i śpiworem. Wciągnęli go na pokład przez rufę, umieściwszy końcówkę liny ratowniczej pod ramionami; był wycieńczony, poruszał się niezdarnie w kami- zelce i mokrym ubraniu, ze światełkiem nadal rozbłyskującym mu na ramieniu, dopóki — już na pokładzie — sam go nie zerwał i nie wrzucił do morza. No- gi odmówiły mu posłuszeństwa, kiedy tylko znalazł się w kokpicie; zaczął się gwałtownie trząść i Pilot razem z Tanger sprowadzili go do kabiny, wcześniej okrywszy kocem. Na dole, oszołomiony, łagodny jak bezwolny i bezsilny bara- nek, pozwolił, żeby go rozebrano i wytarto ręcznikami; choć Pilot starał się nie trzeć zbyt mocno, żeby nie dopuścić, by zimno, które paraliżowało mu ręce i no- gi, przedostało się naczyniami krwionośnymi do serca i głowy. Kiedy zdejmowali z niego resztki ubrania, gdy leżał na plecach w swojej koi, jakby we mgle dziwne- go półsnu, dotarła do niego świadomość ostrego tarcia rąk Pilota, ale też dotyku dłoni Tanger na jego nagiej skórze. Poczuł, jak jej palce mierzą mu puls, słaby i powolny. Potem przytrzymywała jego tors, kiedy Pilot zdejmował mu podko- szulek; ze stóp zdjęła mu skarpetki, a potem dotykała jego brzucha i ud, podczas ściągania przemoczonych slipów. Wtedy Tanger położyła dłoń na biodrze Coya, w miejscu, gdzie zaczyna się udo; dłoń leżała tam, delikatna i ciepła, przez kil- ka sekund. Potem zasunęli suwak śpiwora, położyli na nim górę koców, zgasili światło i pozostawili samego. Błąkał się po zielonkawym półmroku, który wzywał go z dołu, przez echo na radarze i podczas niekończących się wacht w czasach śnieżyc i mgły. Na ekranie Coy oznaczał woskowym ołówkiem kursy po liniach prostych według kątomierzy, podczas gdy na pokładzie były konie, które zjadały drewniane kontenery, w któ- rych musiały też być konie, a milczący kapitanowie wchodzili i schodzili z most- ku, nie odzywając się do niego ani słowem. Szara, spokojna woda wyglądała jak pomarszczony ołów. Deszcz padał na morze, porty, dźwigi i statki transportowe. Siedzący na pachołkach mężczyźni i kobiety, nieruchomi, zmoczeni deszczem, byli zatopieni w oceanicznych marzeniach. A tam w dole, obok dzwonu z brą- zu w środku błękitnej kuli, spokojnie spały wieloryby ze zmarszczkami skóry w kształcie uśmiechu, głową w dół i ogonem pionowo w górę, zawieszone mię- dzy dwiema wodami, w nieważkim wielorybim śnie. „Carpanta" trochę się zakołysała i zwiększył się jej przechył. Coy na wpół otworzył oczy w ciemności kajuty, opatulony w przyjemnym cieple, które powoli 220 przywracało życie jego odrętwiałemu ciału, wciśniętemu przez pochylenie łodzi między koję i kadłub. Leżał zdrów i cały, udało mu się wyrwać z gardzieli morza, bezlitosnego w swoich kaprysach i nieprzewidywalnego w swej dobroci. Był na pokładzie łodzi prowadzonej przyjaznymi dłońmi i mógł spać, ile tylko zechce, niczym się nie przejmując, bo inne oczy i inne ręce czuwały nad jego snem, pro- wadząc go do widma zatopionego statku, oczekującego w mroku, w którym i on mógł się pogrążyć na zawsze. Kobiece ręce, które dotykały go, rozbierając, wróci- ły później, żeby odsłonić mu twarz, spocząć przez chwilę na jego czole i zmierzyć mu puls. A teraz wspomnienie tego dotyku — dłoni nieruchomej, pierwszy raz le- żącej na jego nagim biodrze — sprawiło, że poczuł ciepłą, powolną erekcję, pod osłoną ud, które nabierały coraz wyższej temperatury. Sprawiło to, że się do sie- bie uśmiechnął, spokojny i senny, mile zaskoczony. Dobrze jest żyć. Potem znów zasnął, marszcząc brew, bo świat już nie był szeroki i morze się kurczyło. Śnił, że rozpaczliwie tęskni za zakazanymi morzami i barbarzyńskimi wybrzeżami, i wy- spami, na które nigdy nie docierają nakazy aresztowania, ani plastikowe torby, ani puste puszki. I włóczył się po portach bez statków, między kobietami, którym towarzyszyli inni mężczyźni. Kobiety patrzyły na niego, bo były nieszczęśliwe, tak jakby chciały go zarazić swoim nieszczęściem. Zapłakał w ciszy, z zamkniętymi oczami. Żeby się pocieszyć, oparł głowę o drewno kadłuba łodzi, czując dźwięk morza po drugiej stronie desek o grubości trzech centymetrów, które dzieliły go od wieczności. Rozdział 11. Morze Sargassowe Na Morzu Sargassowym czasem kości wynurzają się, żeby się bielić, kłamać i drwić z przepływających statków. Thomas Pynchon, Tęcza ciężkości Kiedy wyszedł na pokład, łódź stała nieruchomo w ciszy świtu, bez najmniej- szego powiewu bryzy, urwista linia brzegu wydawała się znajdować bardzo blisko, pod bezchmurnym niebem, na zachodzie przechodzącym z czarnoszarego w nie- bieski, potem ceglastoczerwony, aż po koral na wschodzie, skąd słońce wysyłało poziomo czerwone promienie ku masztowi „Carpanty" po powierzchni spokojnej wody. — To było tutaj — powiedziała Tanger. Miała mapę morską rozłożoną na kolanach, obok niej siedział Pilot i palił pa- pierosa, trzymając w ręce kubek kawy. Coy poszedł na pokład przy rufie. Miał na sobie suche spodnie i podkoszulek, na zmierzwionych włosach i na ustach czuł jeszcze resztki soli z nocnego nurkowania. Rozejrzał się wokół, spojrzał na me- wy, które szybowały wrzeszcząc, a potem siadały na wodzie. Brzeg był oddalony o nieco ponad milę na zachodzie, a dalej otwierał się w rozległą zatokę. Rozpo- znawał przylądek Percheles, przylądek Negra, wzgórze i dalej wyspę Mazarrón; a w oddali, o jakieś dziesięć mil na wschód, rysował się ciemny kształt przylądka Tinoso. Wrócił do kokpitu. Pilot zszedł na dół po kubek ciepłej kawy, którą Coy wypił jednym haustem i wykrzywił twarz, smakując ostatnie krople gorzkiego napoju. Tanger pokazywała na mapie pejzaż, który rozciągał się przed ich oczyma; miała na sobie czarny sweter i była bosa. Kosmyki jasnych włosów wysuwały jej się spod wełnianej czapki Pilota, którą miała na głowie. — W tym miejscu — powiedziała — na „Dei Gloria" złamała się stenga i ka- pitan musiał rozpocząć walkę. 222 Coy skinął głową, obserwując pobliskie wybrzeże, podczas gdy ona wyjaśnia- ła wszystkie szczegóły tragedii. Wszystko, co przestudiowała, detale odnalezio- ne w pożółkłych tomiskach tu i tam, na wyblakłych, ręcznie zapisanych kartach, na starych mapach morskich Urrutii, było porządkowane jej spokojnym głosem, tak pewnym, jakby ona sama była wtedy tutaj. Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby ktoś opowiadał z tak wielkim przekonaniem. Słuchając jej, ze wzrokiem utkwio- nym w łuk burego wybrzeża, oddalającego się na północny wschód, Coy starał się odtworzyć własną wersję wydarzeń — tak było, czy raczej tak być mogło. Przy- woływał na pamięć przeczytane książki, własne doświadczenie marynarskie, dnie i noce swojej młodości wiedzionej siłą cichych żagli po tych samych wodach, na które teraz ona z powrotem go sprowadziła. Dlatego wszystko mógł sobie łatwo wyobrazić; a kiedy Tanger przerywała opowieść i patrzyła na niego, kiedy nie- bieskie oczy Pilota też zwracały się w jego stronę, lekko wzruszał ramionami, drapał się w nos i uzupełniał luki w opowieści. Przedstawiał szczegóły, przypusz- czalne wydarzenia, opisywał możliwe manewry, umieszczając je owego ranka 4 lutego 1767 roku, kiedy południowo-zachodni wiatr po wschodzie słońca odkrę- cił się na północny zachód, zmuszając prześladowcę i ofiarę do płynięcia na du- żych przechyłach. W tych okolicznościach siła wiatru rzeczywistego sumowała się z wiatrem pozornym, i zarówno szebeka, jak i brygantyna musiały zmniejszyć prędkość do siedmiu, ośmiu węzłów, „Dei Gloria" płynęła po zawietrznej, pod rozpiętym grotem, grottopslem, fokiem i fokmarslami, mocno wybrasowanymi; korsarze pod żaglami łacińskimi na fokmaszcie i na bezanmaszcie, sztywnymi jak ostrze korsarskiego noża, od nawietrznej, w pozycji korzystniejszej niż ofiara. Widział to: oba statki w silnym przechyle na prawą burtę, tak że woda dostaje się przez otwory odpływowe w nadburciu, sternicy bacznie trzymają stery, kapitano- wie wpatrują się w żagle, uważni na wiatr, w wyścigu, gdzie przegrywa ten, kto pierwszy popełni błąd. Błędy. Na morzu, jak w szermierce — Coy gdzieś to usłyszał — wszystko polega na tym, aby utrzymać przeciwnika na dystans, przewidując jego ruchy. Czarna chmura, rysująca się płasko w oddali, nieco ciemniejsza plama na zmarsz- czonej wodzie, ledwo zauważalna piana na skale tuż pod powierzchnią wody, za- powiadały śmiertelne pchnięcia, którym mogła zapobiec jedynie stała czujność. I dlatego morze jest odbiciem życia. Moment, kiedy trzeba zrefować żagiel — głosiła rozsądna zasada żeglarska—to dokładnie ten moment, kiedy zastanawiasz się, czy nie trzeba zrefować żagla. W morzu kryje się stary łajdak, niebezpieczny i przewrotny, którego pozorne kumplostwo jest jedynie czyhaniem na moment, żeby ci przywalić w chwili najdrobniejszej nieuwagi. Zabija z łatwością, bezli- tośnie, wszystkich nieuważnych i głupich; i nawet najlepszy marynarz może co najwyżej oczekiwać, że morze będzie go tolerować pośród swych fal, nie szko- dząc mu. Że przemknie niezauważony. Bo morze nie czuje sentymentów i, jak biblijny Bóg, nigdy nie wybacza — chyba że przez kaprys albo przez przypadek. 223 Takie słowa jak litość czy współczucie, i wiele innych, pozostają na lądzie, kiedy tylko zrzuca się cumy. I w pewnym sensie, uważał Coy, to jest w porządku. Błąd, stwierdził, popełnił w końcu kapitan Elezcano. A może nikt nie popełnił błędu, tylko szala starego prawa morskiego przechyliła się tym razem na stronę korsarzy. Będąc coraz bliżej przeciwnika, który nie pozwalał jej schronić się w za- sięgu dział wieży strzelniczej w Mazarrón, brygantyna zapewne rozpięła bramża- gle, mimo że stengi były uszkodzone. Nietrudno przewidzieć ciąg dalszy: kapitan Elezcano wpatruje się w górę z lękiem, podczas gdy marynarze, kołysząc się na li- nach, zawieszeni nad morzem poza prawą burtą, opuszczają zwoje górnych żagli, a te prostują się w krótkim łopocie, napinając się na rejach, kiedy wybrano szoty. Pomocnik nawigatora zbliża się do tylnego pomostu, by podać długość i szerokość geograficzną obliczone przez oficera, słyszy polecenie, by wpisać je do dzienni- ka pokładowego, rzucone mimochodem przez kapitana wpatrującego się uważnie w górne żagle. Chłopak stoi obok kapitana, też gapi się do góry i chowa do kie- szeni papier z zanotowanymi współrzędnymi. Nagle — trach — słychać potworny trzask łamiącego się drewna, drzazgi i płótno spadają na zawietrzną, plącząc się na wietrze z marslami i grotem, statek samobójczo zbacza z kursu ku północne- mu wschodowi i wszyscy na pokładzie czują w tym momencie serce w gardle, bo właśnie zrozumieli, że ich los został przypieczętowany. W górze marynarze cięli bezużyteczne olinowanie i zrzucali resztki stengi i ża- gli do morza, podczas gdy na dole kapitan Elezcano wydawał polecenie otwarcia ognia do nieprzyjaciela. Luki dział musiały być otwarte od świtu, działa zała- dowane, strzelniczy gotowi. Kiedy statek stracił sterowność, być może kapitan zdecydował zaatakować niespodziewanie, żeby zaskoczyć zbliżających się szyb- ko przeciwników, uderzając niewątpliwie z prawej burty — ludzie pochyleni nad działami czekali, by żagle szebeki pojawiły się przed nimi. Walka niemal burta w burtę, mówiło sprawozdanie władz portowych oparte na zeznaniach pomocnika nawigatora. To znaczy, że statki płynęły już bardzo blisko siebie — korsarze byli gotowi do ataku i abordażu, kiedy „Dei Gloria" pokazała swoją sterburte z otwora- mi strzelniczymi, w których dymiły zapalone knoty, i wystrzeliła z bardzo bliska, z pięciu falkonetów plujących czterofuntowymi pociskami. Na pewno spowodo- wali szkody, jednak w tym momencie korsarze musieli już dobijać do sterburty, chyba że łacińskie żagle pozwoliły szebece płynąć dalej tym kursem, chwycić cały wiatr i przepłynąć za rufą brygantyny, wystrzeliwując — w odpowiedzi na poprzednią — mściwą, śmiercionośną salwę, zmiatającą wszystko z pokładu, od rufy po dziób. Dwa długie sześciofuntowe działa i cztery cztero funtowe: piętna- ście do dwudziestu kilogramów żelaza i odłamków rozrywających liny, drewno, ludzkie mięso. Potem, kiedy na korsarskim pokładzie strzelniczy krzyczeli z rado- ści, widząc, jak ranni i umierający przeciwnicy czołgają się po pokładzie śliskim od krwi, obydwa statki płynęły coraz wolniej, aż stanęły niemal w miejscu, jeden obok drugiego, ostrzeliwując się dziko. 224 Kapitan Elezcano był zawziętym Baskiem. Zdecydowany, że tanio nie od- da swojej głowy pod nóż mordercy, zapewne przebiegał całą brygantynę z gó- ry na dół, zagrzewając do walki zdesperowanych strzelniczych. Na pewno część dział była uszkodzona, wszędzie fruwały drzazgi, kule armatnie, odłamki, naboje z muszkietów, a kawałki lin, masztów, strzępy żagli spadały z góry. Obaj jezuici wtedy już byli zapewne zabici, a może zeszli do kajuty w kasztelu rufowym, aby strzec do ostatniej chwili skrzyni ze szmaragdami, albo może chcieli wyrzucić ją za burtę. Ostatnie salwy korsarzy musiały zmieść wszystko do końca — fok- maszt, z żaglami podartymi jak całun, zatrzeszczał i spadł na pokład brygantyny, przypominający wyglądem rzeźnię; być może kapitan Elezcano już wówczas nie żył. Statek dryfował, zniszczony i bez dowództwa. Być może, skulony między zwojami lin, z kordzikiem w drżącej dłoni, przestraszony młody nawigator czekał na koniec, widząc, jak pośród dymu zbliżają się maszty „Chergui", gotowej do abordażu. Ale z tego pokładu też jeszcze strzelano: od wystrzału z „Dei Gloria", a może i z samej „Chergui", zapalił się jeden z niskich żagli korsarzy i stało się to tak nieoczekiwanie, że już nie było czasu, by go zwinąć — płótno zapaliło się i spadało na korsarski pokład, może jakiś kawałek znalazł się w pobliżu przygo- towanej kupki prochu albo otworu do beczki. Tak bywa na morzu. Nagle wybuchł wielki płomień i dał się słyszeć głuchy wybuch, który uderzył w konającą bry- gantynę falą powietrza, przewracając grotmaszt; niebo pokryło się czarnym dy- mem, drzazgami, iskrami i strzępami ludzkich ciał, które spadały wszędzie. Wte- dy, podnosząc się na pokładzie pokrytym krwią, ogłuszony wybuchem, z oczami wytrzeszczonymi z przerażenia, pomocnik nawigatora zobaczył, że tam, gdzie był korsarski okręt, zostało tylko kilka dymiących desek, które syczały zanurzając się w wodzie. W tym momencie „Dei Gloria" też się przechyliła, woda wdzierała się do wnętrza przez zniszczony kadłub, a chłopiec znalazł się w wodzie, mię- dzy resztkami drewna i olinowania. Był sam, w pobliżu dryfowała szalupa, którą kapitan Elezcano kazał spuścić na wodę, by opróżnić pokład, parę minut przed wybuchem walki. — Pewnie tak właśnie to wyglądało — powiedziała Tanger. W ciszy siedzieli we trójkę, na wprost morza nieruchomego jak nagrobna pły- ta. Gdzieś poniżej, wpół zakryte przez piasek dna, znajdowały się kości niemal setki zabitych ludzi, wraki dwóch statków i fortuna w postaci szmaragdów. — Wydaje się logiczne, że „Chergui" rozleciała się na kawałki podczas wy- buchu, a jej resztki rozpadły się na wszystkie strony. Brygantyna jednak zatonęła nietknięta, poza złamanymi masztami. Ponieważ głębokość nie jest zbyt duża, po- winna leżeć na kilu albo na boku. 225 Coy przyglądał się mapie, obliczając odległości i głębokości. Słońce zaczyna- ło grzać go w plecy. — Na dnie jest piasek i muł — powiedział. — I trochę kamieni. Jest możliwe, że został tak zakopany, że nie uda się nam niczego wydobyć. — To możliwe — Tanger pochyliła się nad mapą, tak blisko, że ich głowy się dotykały. — Tego jednak nie dowiemy się, dopóki nie zejdziemy na dno. Część zakryta zapewne będzie w lepszym stanie niż ta, która jest wystawiona na działa- nie prądów i fal. Plankton też musiał zrobić swoje, zniszczył całe drewno... To, czego nie ochronił piasek, na pewno jest zniszczone. Żelazo zjedzone przez rdzę. Wiele też zależy od tego, czy woda jest cieplejsza, czy zimna. Statek może wy- trzymać bardzo długo w niskich temperaturach, ale w ciepłej wodzie rozpada się szybko. — Tutaj woda nie jest zbyt zimna — zauważył Pilot. — Poza miejscami, gdzie są prądy. Był zainteresowany historią, ale trzymał się na uboczu; na jego twarzy, znisz- czonej przez wiatr, słońce i sól, nie było żadnego szczególnego wyrazu. Bezwied- nie wiązał i rozwiązywał kawałek liny palcami pełnymi odcisków, o paznokciach równie krótkich i połamanych jak paznokcie Tanger. Jego źrenice, odbarwione przez lata spędzone pod śródziemnomorskim słońcem, spokojnie przesuwały się z jednego na drugie. To stoickie spojrzenie Coy znał bardzo dobrze: tak patrzyli rybacy i żeglarze, nie liczący na nic więcej jak na rozsądnie napełnione sieci albo powrót do portu po to tylko, aby żyć dalej. On nie należał do ludzi, którzy robią sobie zbyt wiele złudzeń. Codzienne morze niszczyło chimery; i tak naprawdę słowo szmaragdy było dla niego równie niekonkretne jak miejsce, w którym tęcza opiera się o powierzchnię morza. Tanger zdjęła wełnianą czapkę. Z roztargnieniem opierała rękę na ramieniu Coya. — Dopóki nie usytuujemy kadłuba za pomocą map i nie ustalimy, gdzie znaj- duje się która część, nie będziemy pewni niczego... Najważniejsze, by można się było dostać do wraku od strony rufy. Tam była kajuta kapitana, i szmaragdy. Jej zachowanie coraz bardziej różniło się od sposobu bycia, jaki miała na sta- łym lądzie. Było naturalni ej sze i mniej aroganckie. Coy czuł lekki ucisk jej dło- ni na ramieniu i bliskość jej ciała. Pachniała morzem, skórą rozgrzaną słońcem wznoszącym się powoli na niebie. Teraz jestem ci potrzebny, pomyślał. Teraz je- stem ci bardziej potrzebny, i od razu to widać. — Możliwe, że wyrzucili szmaragdy do morza — powiedział. Zaprzeczyła ruchem głowy, a jej cień skracał się powoli na mapie numer 463A. Przez chwilę milczała, a potem uznała, że to możliwe. Na razie tego nie można wiedzieć na pewno. W każdym razie skrzynia jest dokładnie opisana: ku- fer z drewna, z okuciami z żelaza i brązu, długości dwudziestu cali. „Żelazo nie wytrzymuje długo pod wodą i zapewne zmieniło się w nierozpoznawalną ciemno- 226 szarą masę; brąz wytrzymuje lepiej, ale drewno zniknęło — szmaragdy zapewne są scalone, zrośnięte ze sobą. Powinny wyglądać jak ciemny kamienny blok, czer- wonawy, z zielonymi żyłami pozostałymi ze skorodowanego brązu. Trzeba będzie szukać tego pomiędzy resztkami innych sprzętów, i nie będzie to proste. Jasne, że nie będzie. Coy uważał, że to będzie bardzo trudne. Szukanie igły w stogu siana, jak sugerował między kolejnymi papierosami i kolejnymi wybu- chami śmiechu Lucio Gamboa. A jeśli wrak jest pokryty osadem, potrzebne będą przewody do wydobywania mułu i piasku. Jakakolwiek dyskrecja będzie wyklu- czona. — Tak czy inaczej — stwierdziła Tanger — najpierw musimy go odnaleźć. — Co z sondą? — zapytał Coy. Pilot właśnie wykańczał podwójny węzeł kotwiczny. — Nie ma problemu — powiedział. — Dziś po południu w Cartagenie będą nam ją instalować, razem z odbiornikiem GPS w kabinie — obserwował Tanger z nieufną powagą. — Ale za wszystko trzeba będzie zapłacić. — Jasne — powiedziała. — To najlepsza sonda rybacka, jaka jest na rynku — Pilot zwrócił się do Coya. — Trzysnopowy Pathfinder Optic, tak jak prosiłeś... Przenośnik można zamocować za rufą, bez większego wysiłku. Tanger spojrzała na niego pytająco. Coy wyjaśnił, że z taką sondą mogą ob- serwować odbicia w kącie 90° pod pokładem „Carpanty". Używa się jej do szu- kania ławic ryb, ale sonda daje również wyraźny obraz dna, ze szczegółowym zarysem jego powierzchni. Najważniejsze jest to, że dzięki wykorzystaniu róż- nych kolorów na ekranie pathfinder rozróżnia odmienne rodzaje dna, według jego gęstości, twardości i struktury, odnajdując każdą nieregularność. Pojedynczy ka- mień, zatopiony przedmiot, a nawet różnice temperatur ukazują się wyraźnie na ekranie. Metal, żelazo czy brąz dział, jeśli wystawałyby z piasku, byłyby widocz- ne — ich kolor będzie ciemniejszy, bardziej intensywny. Sonda rybacka nie jest tak precyzyjna jak profesjonalne przyrządy używane przez Nina Palermo, ale na głębokości od dwudziestu do pięćdziesięciu metrów powinna wystarczyć. Tym sposobem, pływając powoli i przeczesując cały obszar, który trzeba przeszukać, wpisując współrzędne każdego obiektu godnego uwagi, mogą sporządzić mapę strefy, oznaczając możliwe miejsca katastrofy. W drugiej fazie zbadaj ą wszystkie punkty z akwaplanem: deską holowniczą, która ukazuje pozycję nurka. — To dziwne — powiedział Pilot. Zdjął z naktuza bukłak z winem i popijał z głową odchyloną do tyłu i oczami zwróconymi ku niebu. Coy wiedział, o czym myśli. Jeśli statek zatonął na tak małej głębokości, rybacy nieraz musieliby zahaczyć o wrak sieciami. Wiedziano by o nim. I do tej pory zapewne ktoś by już tam popłynął, z czystej ciekawości. Każdy nurek amator był w stanie to zrobić. 227 — Tak. Zastanawiam się, dlaczego żaden rybak nigdy nie wspomniał o zato- pionym tutaj wraku. Znaj ą te wody lepiej niż sień własnego domu. Tanger pokazała na mapie: P, M, K. Małe litery były rozsiane wszędzie, obok oznaczeń głębokości. — Są tutaj też skały, widzicie? One mogły chronić wrak. — Być może chroniły go przed rybakami — ocenił Coy. — Jednak drewniany statek zatopiony między skałami nie wytrzymałby zbyt długo. Przy tak płytkim dnie fale i prądy szybko niszczą kadłub. Żaden nie zachowa się tak, jak wrak na ilustracjach w Skarbie Rudego Rackhama. — Kto wie — powiedziała. Wpatrywała się w morze z miną pełną uporu — spojrzenia Pilota i Coya spo- tkały się. Nagle, kolejny raz, wszystko to wydało się im absurdalne. Niczego nie znajdziemy, mówiła twarz starego marynarza, kiedy podawał bukłak Coy owi. Znalazłem się tu dlatego, że jestem twoim przyjacielem, i do tego płacicie mi, czy raczej ona płaci, ale w sumie na jedno wychodzi. Tyle że tobie ta kobieta zrobi- ła wodę z mózgu. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nawet się z nią nie przespałeś. Byli w Cartagenie. Płynęli blisko brzegu, pod urwistą skarpą przylądka Ti- ńoso, a teraz „Carpanta" wpływała kanałem portowym używanym kiedyś przez Greków i Fenicjan. Quart-Hadasht — Nowa Cartago z wojennych wypraw Han- nibala. Rozparty na tekowej ławce na rufie jachtu, Coy przyglądał się wyspie Escombreras. Tam, poniżej urwiska po południowej stronie, w młodości wycią- gał rzymskie amfory — winne i olejowe, o subtelnych szyjkach z wydłużonymi uszami i łacińskimi oznaczeniami fabrykantów; niektóre były jeszcze tak samo zapieczętowane jak w chwili zatonięcia. Przed dwudziestu laty okolice te były niezmierzoną skarbnicą resztek pochodzących z morskich katastrof, a także — jak mówiono — ofiar, które żeglarze wrzucali do morza na wprost świątyni ku czci Merkurego. Coy nurkował tam wiele razy, wynurzając się później tak, by ni- gdy nie przekroczyć prędkości własnych bąbelków powietrza, ku ciemnej sylwet- ce „Carpanty" czekającej w górze na matowym suficie powierzchni wody, z liną kotwiczną opadającą w skrętach na dno. Kiedyś — pierwszy raz zszedł wtedy na głębokość sześćdziesięciu metrów; sześćdziesiąt dwa wskazywał głębokościo- mierz na nadgarstku — opuścił się powoli, z przerwami, aby wyrównać ciśnienie w bębenkach uszu, opadając do wnętrza owej strefy, gdzie kolory zanikają w wid- mowym, rozproszonym świetle i pozostają jedynie różne odcienie zieleni. Stracił z pola widzenia powierzchnię, a potem, powoli, upadł na kolana, na czyste, piasz- czyste dno, czując, jak zimno głębiny przechodzi do ud i brzucha poprzez strój 228 z neoprenu. Siedem i dwie dziesiąte atmosfery, pomyślał, zadziwiony własną zu- chwałością — ale wtedy miał osiemnaście lat. Wokół niego, jak okiem sięgnąć w zielonej sferze, rozrzucone na wszelkie możliwe sposoby na gładkim piasku, częściowo w nim zakopane albo ułożone w niewielkie stosy, leżały dziesiątki am- for, potłuczonych i nietkniętych, z charakterystycznymi szyjkami i ostro zakoń- czonymi podstawami: prastara glina, której nikt nie dotykał ani nie wydobywał na światło dzienne przez dwadzieścia wieków. Pomiędzy okrągłymi i wąskimi wy- dłużonymi szyjkami mureny ukazywały swoje nieprzyjemne pyski i przepływały rozmaite ciemne ryby. Oszołomiony morzem na swojej skórze, zafascynowany półmrokiem i ogromnym polem nieruchomych naczyń, wyglądających jak śpiące delfiny, Coy zdjął maskę z twarzy, utrzymując w ustach reduktor powietrza, żeby poczuć na twarzy ową mroczną wielkość, w której się pogrążył. Potem, nagle za- alarmowany, założył maskę, opróżniając jaz wody powietrzem wydmuchiwanym przez nos. W tym momencie Pilot, wydłużony przez gumowe płetwy, zamieniony w inną ciemnozieloną zjawę, która opadała z góry do tej sfery na końcu długie- go, pionowego pióropusza bąbelków powietrza, dotarł do niego, poruszając się z powolnością ludzi znajdujących się na głębokościach i wskazał z surową mi- ną głębokościomierz na nadgarstku, a później palcem skroń, pytając w ciszy, czy aby nie postradał zmysłów. Wypłynęli razem, bardzo powoli, śladem powietrz- nych meduz, które ich wyprzedzały, każdy z amforą w dłoniach. I kiedy już byli niemal na powierzchni i promienie słoneczne zaczęły przebijać się przez matowy turkus nad ich głowami, Coy uniósł swoją amforę, odwracając ją do góry dnem, a z jej wnętrza wysypała się smuga delikatnego piasku, lśniącego jak złoty pył w podwodnym świetle, i otoczyła go chmurą podobną do złocistego snu. Kochał to morze, które było tak stare, sceptyczne i mądre jak niezliczone ko- biety, jakie wpisały się w genetyczną pamięć Tanger Soto. Jego brzegi miały na sobie ślady wieków i przyglądały się miastu, opisywanemu przez Wergiliu- sza i Cervantesa, skulonemu w głębi za naturalnym portem, między wysokimi skalnymi murami, dzięki którym przez trzy tysiące lat było niepokonane dla nie- przyjaciół i dla wiatrów. Mimo swojej dekadencji, brudnych i spękanych fasad, zapuszczonych ogrodów wokół walących się domostw, których nikt nie odbudo- wywał, co czasem nadawało mu dziwny wygląd miasta ogarniętego wojną, od strony morza wydawało się piękne, a na jego wąskich uliczkach rozbrzmiewały echa ludzi, którzy walczyli jak Trojanie, myśleli jak Grecy i umierali jak Rzymia- nie. Można już było dostrzec stary zamek na wzgórzu ponad murem, po drugiej stronie falochronu osłaniającego kanał i wejście do arsenału. Stare opuszczone forty Santa Ana i Navidad powoli przesuwały się za lewą i prawą burtą „Carpan- ty", nadal z grymasem groźby w pustych otworach strzelniczych, podobnych do oślepionych oczu, ciągle skierowanych w stronę morza. Tu się urodziłem, pomyślał Coy. Z tego portu po raz pierwszy wyruszyłem ku książkom i oceanom. Tu wyzwanie tego, co minione, i przedwczesna nostalgia 229 za wszystkim, co nieznane, zaszczepiły we mnie niepokój. Tutaj marzyłem, żeby wiosłować za wielorybem z nożem w zębach i przygotowanym harpunem na dzio- bie łodzi. Tutaj przeczułem, zanim zacząłem mówić po angielsku, istnienie tego, co Mariners Weather Log nazywa ESW: Extreme Storm Wave — Najwyższą Falą Sztormową. I zrozumiałem, że każdy człowiek ma swoją ESW — bez względu na to, czy spotka ją wcześniej, czy później — czekającą gdzieś na niego. Tutaj widziałem płyty nagrobne zabitych marynarzy nad pustymi grobami i zrozumia- łem, że życie jest statkiem płynącym w podróż, z której nie ma powrotu. Tutaj odkryłem, zanim jeszcze było mi to potrzebne, substytuty miecza Katona i cykuty Sokratesa, pistoletu i kuli. Uśmiechał się do siebie, do swoich myśli, patrząc na Tanger stojącą obok ko- twicy, trzymającą się jedną ręką foka zwiniętego wokół sztagu, kiedy łódź wpły- wała na silniku do portu. W kokpicie Pilot sterował ręcznie po wodach, gdzie mógłby doskonale płynąć na ślepo. Szara korweta Marynarki Wojennej wypływa- ła na morze z doku San Pedro, przepływała wzdłuż sterburty, młodzi marynarze wychylali się przez nadburcie, żeby przyjrzeć się kobiecie na dziobie jachtu, nie- ruchomej, jakby była złoconym maszkaronem. Do „Carpanty" dobiegał, niesio- ny wiatrem od lądu, zapach pobliskich gór: nagich, suchych, wypalonych przez słońce, pokrytych tymiankiem, rozmarynem, karłowatymi palmami i opuncjami rosnącymi pośród burych skał, z wyschniętymi parowami, nad którymi wznoszą się drzewa figowe i gaje migdałowe, podtrzymywane kamiennymi murkami. Mi- mo cementu, szkła, stali i spychaczy, girland paskudnych świateł szpecących j ego wybrzeże od końca do końca Morze Śródziemne jest tutaj takie, jakie było za- wsze, choćby nie wiem jak mało dbano o ciche odgłosy pamięci: oliwa i czerwone wino, islam i Talmud, krzyże, sosny, cyprysy, groby, kościoły, zachody purpuro- we jak krew, białe żagle w oddali, kamienie obrabiane przez ludzi i przez czas, szczególna przedwieczorna pora, kiedy wszystko się uspokaja i zapada w ciszę, przerywaną tylko śpiewem cykad, noce przy świetle ogniska, gdzie pali się drze- wo, które skądś przy dryfowało, podczas gdy księżyc powoli unosi się nad morzem wysp pozbawionych słodkiej wody. I pieczone na patykach sardynki z liśćmi lau- rowymi i oliwkami, i skórki arbuza łagodnie kołyszące się na przedwieczornej fali na plaży, hałas kamieni toczących się o świcie za powracającą falą, łodzie po- malowane na niebiesko, biało i czerwono, wyciągnięte na brzeg, obok zrujnowa- nych tłoczni, pośród szarych drzew oliwnych i żółciejących winogron rozpiętych na podpórkach. I w ich cieniu, ze wzrokiem zatopionym w intensywnym błęki- cie, rozciągającym się ku wschodowi, nieruchomi mężczyźni wpatrzeni w mo- rze; ogorzali i brodaci bohaterowie, którzy znali morskie katastrofy na łowiskach wyznaczonych przez okrutnych bogów, ukrytych pod postaciami uszkodzonych figur, śpiących z otwartymi oczami, w wielowiekowym milczeniu. — Co to jest? — spytała Tanger. 230 Przyszła na rufę i wskazywała na lewą burtę, za dok Navidad, obok wielkich bliźniaczych tuneli z betonu, które swego czasu miały być portem dla łodzi pod- wodnych. Tam, gdzie czarna plaża Espalmador pokryta była resztkami statków przeznaczonych do rozbiórki. — To Cmentarzysko Bezimiennych Statków. Pilot odwrócił się do Coya. Miał w ustach papierosa wypalonego do połowy, patrzył na Coya wzrokiem pełnym wspomnień, wypatrując i w jego oczach śladu emocji, której ten jednak nie okazał. Na brzegu, na wpół zatopione w przybrzeż- nej wodzie, niszczały zardzewiałe kadłuby, między metalowymi konstrukcjami, mostkami, pokładami i kominami, niby wielkie wypatroszone wieloryby, odsła- niające metalowe wręgi, nagie grodzie, stalowe blachy, pocięte i ułożone w pry- zmy na plaży obok dźwigów. To tam statki skazane na śmierć, pozbawione nazwy, numerów rejestracyjnych i bandery, płynęły w ostatnią podróż, zanim kończyły żywot pod palnikiem. W nowych planach urbanistycznych miasta miejsce to było już skazane, ale upłyną jeszcze całe miesiące, zanim znikną ostatnie konstrukcje, a miejsce oczyści się z wszędzie porozrzucanych odpadów. Coy zobaczył stary transportowiec — została z niego jedynie rufa, na wpół zatopiona w morzu, przed- nie dwie trzecie już się rozpłynęły pośród chaosu żelastwa pokrywającego plażę. Wszędzie pełno było zdemontowanych części, jakiś tuzin wielkich kotwic, które płatami rdzy plamiły ciemny piasek, trzy kominy absurdalnie dobrze zachowane, wszystkie obok siebie, z widocznymi jeszcze banderami armatorów, i niemal stu- letnia skorupa drobnicowca rosyjskiego albo polskiego, o nazwie „Korzeniowski", leżąca nieco dalej, obok wieży strażniczej, od czasów kiedy Coy sięgał pamięcią: zardzewiały żelazny mostek z resztkami białej farby, zgniłe deski i niemal nie- tknięta kabina, w której jeszcze jako dzieciak marzył, by czuć kołysanie pokładu pod stopami, a przed oczami mieć jedynie otwarte morze. Przez całe lata było to jego ulubione miejsce, gdzie oddawał się oceanicznym marzeniom, kiedy szedł po falochronie z wędką albo harpunem i płetwami, albo kiedy — później — pomagał Pilotowi czyścić kadłub „Carpanty", wyciągniętej na płytkie wody plaży Espalmador. Tam, podczas niekończących się popołudni por- towych, kiedy słońce chowało się za nieruchomymi szkieletami starych statków, Pilot i on dzielili słowami i milczeniem przekonanie, że statki i ludzie powinni zawsze kończyć z godnością, na morzu, a nie dawać się przerabiać na żyletki na lądzie. I później, bardzo daleko stąd, na wyspie Decepción1, na południe od przy- lądka Horn i Cieśniny Drake'a, Coy doświadczył identycznego uczucia, kiedy wylądował na piasku plaży, czarnym jak i tutaj, między tysiącami kości wielory- bów, które bieliły się aż po horyzont. Sperma tych zwierząt została przerobiona na olej, wypalony w lampach na długo przed jego narodzeniem; jednak ich kości, jak na drwinę, nadal tkwiły tam, pośród dziwnego, antarktycznego Morza Sargasso- Decepción (hiszp.) — rozczarowanie. 231 wego. Między kośćmi był też bardzo stary, zardzewiały harpun i Coy stanął obok niego, przyglądając mu się z odrazą. Właściwie wyspa Decepción to dobra nazwa dla tego miejsca. Rozszarpane wieloryby, rozszarpane statki. Rozszarpani ludzie. Harpun wbija się w ciało, i zawsze to jest ta sama historia. Zacumowali łódź w sportowej przystani i poszli nabrzeżami, czując, jak za- wsze po zejściu na ląd, że ziemia lekko kołysze się im pod stopami. Na nabrze- żu handlowym, naprzeciwko klubu żeglarskiego, stał transportowiec „Felix von Luckner", z Zeeland Ship, który Coy znał, bo zazwyczaj pływał on na trasie Car- tagena-Antwerpia. Sam jego widok przywołał na pamięć długie wyczekiwanie w belgijskim porcie, deszcz i wiatr, żółtawe zimowe światło, fantasmagoryczne sylwetki dźwigów na płaskim lądzie, śluzę i niekończące się manewry po wodach Skaldy. I chociaż Coy poznał miejsca na ziemi dużo bardziej komfortowe, nie mógł uniknąć nagłego ukłucia nostalgii. Poszli w trójkę do ogródka baru Yalencia, nieopodal stuletniej ceramicznej ta- blicy z wypisanymi wersami, które Miguel de Cervantes poświęcił miastu w swo- jej Podróży na Parnas. Tablica umieszczona była u stóp muru, który Karol III kazał wznieść w czasach, kiedy „Dei Gloria" dopiero od trzech lat leżała na dnie morza. Wypili po wielkim kuflu zimnego piwa, siedząc naprzeciwko zegara ra- tusza, pod palmami, którymi południowo-zachodni wiatr poruszał w południe, niedaleko pomnika marynarzy zabitych na Kubie i w zatoce Cavite, z dziesiąt- kami nazwisk wyrytych w marmurze, obok nazw okrętów, które, podobnie jak marynarze, od ponad setki lat płynęły w ciszy głębin. Potem Pilot poszedł zała- twić sondę, a Tanger towarzyszyła Coyowi podczas spaceru po wąskich i pustych uliczkach starego miasta, pod balkonami pełnymi pelargonii i doniczek z bazylią, pod oszklonymi wykuszami, gdzie czasem jakaś kobieta, z robótką na kolanach, przyglądała im się zaciekawiona. Teraz większość tych balkonów była pozamy- kana, a wykusze — puste, pozbawione firanek, w domach, gdzie okna były ska- zane na wieczne zamknięcie, a w drzwiach gromadziły się śmieci; Coy szukał pośród nich, na darmo, jakiejś znanej twarzy, znajomej melodii dochodzącej spo- za zielonych żaluzji, dzieciaka bawiącego się na rogu albo na pobliskim placyku, w którym mógłby rozpoznać kogoś znajomego albo samego siebie. — Tutaj byłem szczęśliwy — powiedział naraz. Stali w ciemnej uliczce, przed ogrodem ze zburzonym domem, pomiędzy dwoma innymi, które jeszcze się nie zawaliły. Na gołej ścianie trzymały się strzę- py tapety, z zardzewiałymi gwoździami, na których nie wisiał już żaden obraz, śladami mebli, powyrywanymi kablami elektrycznymi. Przebiegł po niej spojrze- niem, próbując odnaleźć to, co ściana ta osłaniała w dawnych czasach — półki 232 z książkami, meble z drzewa orzechowego i mahoniu, ściany korytarza wyłożone płytkami ceramicznymi, pokoje z owalnymi świetlikami w górze, pożółkłe portre- ty otoczone białawą obwódką, która jeszcze podkreślała ich widmowy charakter. Już nie było zegarmistrza na parterze ani sklepów z węglem i produktami kolo- nialnymi na końcu ulicy, ani tawerny z marmurową fontanną pośrodku, reklamą anyżówki del Mono i plakatami korridy na ścianach, skąd dobiegał zapach wi- na, kiedy przechodziło się naprzeciwko drzwi, gdzie nad barem plecy milczących mężczyzn, pochylonych nad szklankami czerwonego wina, pozwalały płynąć ko- lejnym godzinom. A chłopca w krótkich spodenkach, który każdego ranka tą wła- śnie ulicą taszczył dwa syfony albo zachwycony przylepiał nos do wystaw wypeł- nionych lśniącymi zabawkami na Boże Narodzenie, bardzo dawno temu porwało morze. — Dlaczego stąd odszedłeś? — spytała Tanger. Jej głos brzmiał dziwnie łagodnie. Coy nadal wpatrywał się w ścianę nieist- niejącego domu. Spojrzał w kierunku portu po drugiej stronie miasta. — Tam była droga — odwrócił się powoli. — Zrobiłem to, o czym inni tylko marzą. Skinęła głową w geście zrozumienia. Patrzyła na niego w ten szczególny spo- sób, który czasem u niej zauważał: jakby widziała go po raz pierwszy. — Daleko zaszedłeś — bąknęła. Kiedy to mówiła, wydawało się, że mu zazdrości. Coy wzruszył ramionami z uśmiechem, w którym były morskie katastrofy i czas. Grymas przemyślany, świadomy swojego wyrazu. — Są pewne wersy... — powiedział i znów spojrzał na ścianę domu, którego już nie było. — Jest taka stronica, którą przeczytałem, tam na piętrze. Zacytował z pamięci, bez trudu: „Pójdź, o ty, który masz serce złamane; tu inne jest życie, wolne od zmazy śmierci; tutaj są cuda nadnaturalne, choć aby je osiągnąć, nie trzeba umierać. Pójdź! Zagrzeb się w życiu, co dla twego równie znienawidzonego, jak nienawi- dzącego ziemnego świata więcej ma zapomnienia niżeli śmierć sama. Pójdź! Złóż i ty swój kamień nagrobny na cmentarzu i przyjdź tu, a weźmiemy ciebie za mał- żonka!". Nasłuchawszy się owych głosów ze wschodu i zachodu, o jutrzence i o wieczo- rze, dała na nie odzew dusza kowala: „Dobrze, przybywam!". IPerth wyruszył na wieloryby2. Jeszcze raz wzruszył ramionami, kończąc, a ona nadal patrzyła na niego w ten sam sposób. Granatowe tęczówki wpatrywały się w jego usta. — Zostałeś tym, kim chciałeś być — powiedziała. 2H. Melville, Moby Dick 233 Jej głos brzmiał jak pełen zamyślenia szept. Coy uniósł w górę dłonie. — Byłem Jimem Hawkinsem, potem Izmaelem i przez jakiś czas miałem się za Lorda Jima... Potem dotarło do mnie, że nie jestem żadnym z nich. To, w pew- nym sensie, mi ulżyło. Jakbym uwolnił się od kłopotliwych znajomych. Albo świadków. Ostatni raz spojrzał na ogołocone ściany. Z góry pozdrawiały go mroczne cie- nie: kobiety w żałobie rozmawiające w gasnącym świetle zmroku, olejna lampa przed figurą Matki Boskiej, spokojny stukot klocków do wyrobu koronek, skórza- na tabakierka ze srebrnymi inicjałami i zapachem białych wąsów. Ryciny statków płynących pod pełnymi żaglami, między szelestem stronic książki. Uciekłem, po- myślał, w miejsce, którego już nie było, z miejsca, którego już nie ma. Znów uśmiechnął się w pustkę. — Jak mawia Pilot, przestań marzyć, gdy w ręce trzymasz ster. Po usłyszeniu tych słów zamilkła i nie powiedziała już nic więcej. Wyciągnęła z torby paczkę z portretem Bohatera i zapaliła papierosa, trzymając ciągle w ręce paczkę, tak wolno, jakby ten kawałek pomalowanego kartonu był dla niej pocie- szeniem pośród jej własnych duchów. Na kolację jedli lokalne specjalności: pieczony bób i jaja z ziemniakami w Po- sada de Jamaica, po drugiej stronie starego tunelu przy ulicy Canales. Tam do nich dołączył Pilot, z rękami ubrudzonymi smarem i z wiadomością, że sonda już jest zainstalowana i dobrze działa. Wokół panował gwar rozmów, dym papierosowy tworzył szare stratusy pod sufitem, Rocio Jurado śpiewała w tle z radia, że Lola wyrusza, do portów. Dawna jadłodajnia została wyremontowana i zamiast starej ceraty, którą Coy pamiętał od zawsze, były teraz obrusy i nowa zastawa, kafelki, ozdoby i nawet obrazy na ścianach, jednak klientela nadal była ta sama, zwłaszcza w południe: mieszkańcy dzielnicy, murarze, mechanicy z warsztatu obok, emeryci skuszeni domowym, tanim jedzeniem. Tak czy inaczej, jak powiedział do Tanger, dolewając jej wina z wodą gazowaną, sama nazwa tego lokalu sprawia, że warto tu przyjść. Przy deserze, kiedy Pilot obierał mandarynkę, opracowali plan poszukiwań. Wypłyną o świcie i zaczną przeczesywać określony obszar późnym rankiem. Sek- tor poszukiwań ostatecznie zamyka się między 1°20' i 1°22' długości zachodniej i 37°31,5' i 37°32,5' szerokości północnej. Zaczną sprawdzać obszar długości jednej mili i szerokości dwóch mil, od strony zewnętrznej, od części głębszej ku płytszej, głębokość będzie się zmniejszać od 50 metrów. Jak zauważył Coy, ta- ka strategia miała również tę zaletę, że zaczynając dalej od lądu, „Carpanta" nie będzie zwracała na siebie uwagi gapiów z brzegu, do którego będą się stopniowo 234 zbliżać. Przy prędkości dwóch do trzech węzłów, pathfinder pozwoli im starannie oglądać równoległe pasy szerokości około 50 do 70 metrów. Obszar poszukiwań został podzielony na siedemdziesiąt cztery takie pasy, zatem — wliczając czas, który stracą na manewrowanie jachtem — przepłynięcie każdego z tych pasów zajmie im około godziny, czyli przejrzenie całego obszaru—jakieś osiemdziesiąt godzin. To oznacza, że czas rzeczywistej pracy wyniesie jakieś sto do stu dwu- dziestu godzin, będą więc potrzebowali dziesięciu do dwunastu dni, żeby prze- szukać wyznaczony obszar. O ile pogoda będzie sprzyjać. — Prognoza meteorologiczna jest dobra — powiedział Pilot. — Ale na pewno parę dni stracimy. — Dwa tygodnie — obliczył Coy. — To jest minimalny termin. — Może trzy. — Kto wie. Tanger słuchała uważnie, z łokciami na stole i palcami splecionymi pod brodą. — Mówiłeś, że możemy zwracać uwagę, widziani z lądu... Czy to byłoby podejrzane? — Sądzę, że początkowo nie, ale w miarę jak się będziemy zbliżać, może. W tym czasie ludzie już zaczną przyjeżdżać na plażę. — Są też rybacy — dodał Pilot z cząstką mandarynki w ustach. — I Mazarrón niedaleko. Tanger spojrzała na Coya. Wzięła do ręki jedną skórkę z talerza Pilota i roz- drabniała j ą na kawałeczki. Zapach owocu roztoczył się nad stołem — Czy mamy jakieś wytłumaczenie? — Myślę, że tak. Możemy łowić ryby albo szukać czegoś, co zgubiliśmy. — Na przykład silnika — zasugerował Pilot. — Właśnie. Zgubiony silnik zaburtowy, który wpadł do morza. Mamy jeszcze ten plus, że Pilot i „Carpanta" są dobrze znani w okolicy, nie będą zwracali na siebie uwagi. Co do lądu, raczej nie ma problemu. Możemy zatrzymać się jednej nocy w Mazarrón, innej w Aguilas, potem w Cartagenie, a poza tym możemy stawać na kotwicy daleko od naszego obszaru. Para, która wynajmuje jacht na dwa tygodnie wakacji, nie wydaje się podejrzana. Ostatnie zdanie powiedział w tonie żartu, Tanger jednak nie znalazła w nim niczego zabawnego. Może dlatego, że użył słowa: para. Pochyliła głowę, trzyma- jąc skórkę mandarynki w palcach, rozważając całą sytuację. Umyła po południu włosy, zanim zeszli na ląd, i jasne, niesymetryczne końcówki znów ocierały się ojej brodę. — Czy są tu łodzie patrolowe? — zapytała spokojnie. — Dwie — odpowiedział Pilot. — Straży celnej i policji. Coy wyjaśnił, że motorówki HJ straży celnej patrolują raczej w nocy i głów- nie zajmują się poszukiwaniem przemytników. Nimi mogą się nie przejmować. 235 Natomiast zadaniem policji jest ochrona wybrzeża i czuwanie nad przestrzega- niem prawa dotyczącego rybołówstwa. „Carpanta" nie jest ich sprawa., w zasa- dzie; jednak istnieje możliwość, że widząc ich codziennie w tym samym miejscu, podpłyną, z czystej ciekawości. — Kolejnym naszym plusem jest to, że Pilot zna wszystkich, łącznie ze straż- nikami i policjantami. Teraz sprawy inaczej się mają, ale w młodości wchodził w spółki z niektórymi. Możesz sobie wyobrazić: przemyt jasnego tytoniu, alko- holu, procent od dochodu — spojrzał na niego z czułością. — Zawsze potrafił zarobić na życie. Pilot zrobił minę pełną fatalizmu i mądrości starej jak morze, po którym pły- wał — spadek po pokoleniach żeglujących pod wiatr. — Żyj i daj żyć innym — powiedział po prostu. Coy też towarzyszył mu kiedyś dawno, jako chłopiec pokładowy, podczas nocnych, tajemniczych wypraw w okolice przylądka Tinoso czy przylądka Palos, i myślał o tych przygodach z równym podnieceniem jak wtedy, gdy był małym chłopcem. W ciemności nocy, przetykanej błyskami z pobliskiej latarni morskiej, wyczekiwali świateł statku handlowego, który zmniejszał prędkość i zatrzymywał się na czas niezbędny, by kilka pakunków wylądowało na pokładzie „Carpanty". Paczki z amerykańskimi papierosami, butelki whisky, japońska elektronika. A po- tem powrotna droga w ciemności, rozładunek kontrabandy w jakiejś dyskretnej przystani, towar podawany dłoniom cieni, które podchodziły do łodzi zanurzone w wodzie po piersi. Dla chłopaka, którym Coy był wówczas, nie było większej różnicy między tym, co wtedy rzeczywiście robili, a tym, co czytał w książkach — wystarczyło poczucie przygody. Z jego punktu widzenia stare stronice — Mo- onfleet czy David Balfour, czy Złota strzała i im podobne — wyczekiwanie na salwę w ciemności przez długi czas było jego największą przyjemnością — sta- nowiły wystarczający pretekst dla takich wypraw. Tyle że niestety kiedy wracało się do portu i rzucało na ląd najniewinniejszą cumę, żeby zaczepić ją na pachołku, zawsze był tam już jakiś policjant albo podoficer marynarki wojennej, który po- żerał lwią część dochodu, a Pilotowi zostawało — po tym, jak ryzykował własną łódź i własną wolność — dokładnie tyle, żeby przeżyć do końca miesiąca, pod- czas gdy inni zbijali fortuny jego kosztem. Żyj i daj żyć innym: zawsze jednak jest ktoś, kto żyje lepiej niż ty. Albo na koszt innych. Pewnego razu, w barze Taibilla, podczas gdy jedli bułki ze schabem i pomidorem, ktoś poprosił Pilota na stronę i zaproponował mu wyprawę nieco bardziej skomplikowaną, spotkanie w bezk- siężycową noc ze statkiem rybackim pochodzącym z Maroka. Najlepszy haszysz, powiedział. Pięćdziesiąt kilo. Dzięki temu możesz zarobić tysiąc razy więcej, niż wyciągasz z dorywczych nocnych wycieczek. Coy, od stołu, z bułką w ręce, pa- trzył, jak Pilot słucha z uwagą, pije niespiesznie piwo, odstawia na bar pusty kufel i waląc po pysku, wyrzuca gościa za drzwi, prosto na ulicę Mayor. 236 Tanger zapłaciła za kolację i wyszli. Było przyjemnie ciepło, szli powoli w kierunku Puertas de Murcia i starego miasta. Nieruchomy żołnierz piechoty morskiej stał przed białym wejściem do kapitanatu: tego samego budynku, po- wiedziała Tanger, w którym był przesłuchiwany pomocnik nawigatora z „Dei Gloria". Widać też było zielone świetliki znudzonych taksówek, stojących przed wejściem do kina Mariola. W kawiarnianych ogródkach siedzieli goście. Czasem Coy napotykał jakąś znajomą twarz, wymieniali milczące pozdrowienia, czasem gest głowy, cześć, się masz, jak leci, wypowiadane bez zainteresowania odpowie- dzią ani bez najmniejszego zamiaru, by umówić się jeszcze i spotkać. Nie mieli wspólnych tematów. Dostrzegł dziewczynę, z którą chodził kiedyś, w młodości, przemienioną w szanowną matronę, z dwójką dzieci trzymanych za rękę i trzecim w wózku, w towarzystwie męża o przerzedzonych siwych włosach, który Coyowi mgliście przypominał kolegę z podstawówki. Przeszła bez zmiany wyrazu twa- rzy, w świetle tarasujących chodniki postmodernistycznych latarni, nie okazując, że go rozpoznaje. Przecież mnie znasz, pomyślał rozbawiony. PTCBANJ. Prawo Tego, Co Było, A Nie Jest. Czekałem na ciebie przy Bramie San Miguel, głaska- liśmy się po rękach w kawiarni Mastia. I tamta sylwestrowa prywatka w domu twoich rodziców, którzy akurat wyjechali: Je t'aime, moi non plus, objęte pary, niewiele światła, podczas gdy Serge Gainsbourg i Jane Birkin robili to z adaptera. I ciemny kąt, i łóżko twojego brata, i proporczyk Atletico Madrid przyczepiony pinezkami do ściany, i furia, w jaką wpadł twój ojciec, kiedy nagle wrócił i zepsuł całą imprezę, a nas znalazł w tym łóżku, jak bawiliśmy się w doktora. Przecież dobrze mnie znasz. — Faza poszukiwań — powiedział — mniej mnie niepokoi niż etap, kiedy już znajdziemy „Dei Gloria"... Wtedy, choćbyśmy się maskowali odpływaniem, nasz bezruch będzie coraz bardziej podejrzany w miarę upływu dni — zwrócił się do Tanger. — Ale nie wiem, ile czasu może nam to zająć. — Ja też nie. Wspięli się ulicą del Aire do tawerny del Macho. Stopnie uliczki de la Ba- ronesa wznosiły się do ruin starej katedry i rzymskiego teatru, między wąskimi zaułkami, dziś już niemal nieistniejącymi, których plan pozostał jednak niezatar- ty we wspomnieniach Coya. Dalej uboższa dzielnica leżąca w pobliżu zamku, zamieszkana przez robotników portowych i rybaków, którą pamiętał jako zwarto zabudowaną i gęsto zaludnioną, z bielizną suszącą się na sznurkach między bal- konami, teraz wydawała się na wpół opuszczona; mieszkali w niej jedynie afry- kańscy imigranci, którzy spoglądali, wrogo albo po kumplowsku, z rogów ulic. Dobry haszysz, kolego. Przywieziony prosto z Maroka. Pod murami przemyka- ły koty, jakby wyprawiały się na tajną nocną akcję zbrojną, pomiędzy starymi kratami i doniczkami. Z pobliskich knajp dochodził zapach wina i smażonych szprotek, samotna dziwka przechadzała się w oddali, jak znudzony strażnik, pod latarnią oświetlającą kapliczkę z figurą Matki Boskiej od Samotności. 237 — Trzeba będzie ustalić rozmiary wraku, porównując je z planami — powie- działa Tanger — tak, żeby usytuować dziób i rufę. A potem przetrząsnąć miejsce, gdzie powinna być kabina kapitana. Czy raczej to, co z niej pozostało. — A jeśli jest zasypana? — Wtedy odpłyniemy i wrócimy z odpowiednimi środkami. — Ty tu rządzisz — Coy unikał wzroku Pilota, choć czuł go na sobie. — Pewnie wiesz, co robisz. Tawerna del Macho już się tak nie nazywała, nie miała też zapachu oliwek i ta- niego wina; zachowały się jednak beczki z ciemnego dębu i dawny bar, i nastrój starej kantyny, jaki pamiętał Coy. Pilot pił koniak Fundador, a naga kobieta wyta- tuowana na jego lewym przedramieniu poruszała się lubieżnie za każdym razem, kiedy napinał mięśnie, podnosząc kieliszek. Coy widział, jak z upływem czasu niebieskie kreski stawały się coraz mniej wyraźne. Pilot miał ten tatuaż od wcze- snej młodości, kiedy pływając na „Canarias", zawitał do Marsylii, a potem przez trzy dni silnie gorączkował. Coy też był o krok od zrobienia sobie tatuażu, kie- dyś w Bejrucie, gdy pływał jako trzeci oficer na „Otago": skrzydlaty wąż, bardzo piękny, wybrany spośród modeli, które mistrz tatuażu miał wystawione na ścia- nie. Ale kiedy już wyciągnął ramię i igła niemal dotykała jego skóry, rozmyślił się. Położył na stole dziesięć dolarów i odszedł z nietkniętym ramieniem. — Jest jeszcze jedna przeszkoda — powiedział. — Nino Palermo. Być może ktoś od niego już tu jest i śledzi nasze kroki. Nie zdziwiłbym się, gdyby kazał nas szpiegować, a osobiście się pojawił, gdy tylko trafimy na wrak. Wypił łyk niebieskiego dżinu z tonikiem, smakując, jak spływa przez gardło chłodny i aromatyczny. Czuł jeszcze daleki smak soli, wspomnienie wczorajszej nocnej kąpieli. — Z takim ryzykiem musimy się pogodzić — powiedziała Tanger. Trzymała między dwoma palcami — kciukiem i wskazującym — kieliszek muszkatelu, którego zaledwie spróbowała. Coy przyglądał się jej znad krawędzi swojej szklanki. Myślał o magnum 357. Przeszukał jej bagaż, głośno klnąc w ży- wy kamień, ale go nie znalazł. Był gotów wyrzucić go do morza, ale zobaczył jedynie zeszyty z notatkami, okulary słoneczne, kilka książek. Również paczkę tamponów i około tuzina bawełnianych majteczek. — Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Spojrzał na Pilota, zanim odezwał się do niej. Lepiej, żeby stary marynarz nie wiedział o spluwie, bo nie lubiłby pływać na „Carpancie" uzbrojonej. Nie lubiłby wcale. — Wiedziałam i wiem przez cały czas — odpowiedziała Tanger lodowato. — Wy zajmujcie się szukaniem statku, a mnie pozwólcie zająć się Ninem Palermo. Trzyma w rękawie jakieś atuty, pomyślał Coy. Cwaniara ma karty w rękawie, i tylko ona wie, co to jest, inaczej nie byłaby taka pewna siebie, kiedy mówimy o tym cholernym psie husky. Dam sobie wydłubać oko, jeśli nie przeanalizowała 238 wszelkich wariantów: możliwych, prawdopodobnych i niebezpiecznych. Jedyny problem polega na odgadnięciu, w którym z nich jest miejsce dla mnie. — Jest jeszcze jedna sprawa — w knajpie było mało ludzi, a barman stał przy drugim końcu lady, mimo to ściszył głos. — Szmaragdy. — Co ze szmaragdami? W oczach Pilota Coy wyczytał, że myśli dokładnie to samo co on: jeśli kiedyś zechcesz zagrać w pokera, nie graj z nią. Choćbyś już długo grał w pokera. — Załóżmy, że się odnajdą — odpowiedział. — Że znajdziemy kufer. Czy jest prawdą to, co mówił Palermo? Że już zajęłaś się ich upłynnieniem... Trzeba będzie je oczyścić, czy co tam, to sprawy specjalistów. Uniosła brew. Spoglądała z ukosa na Pilota. — Nie sądzę, żeby to był właściwy moment... Coy zacisnął pięść na barze. Jego irytacja rosła, i tym razem nie fatygował się, żeby j ą ukryć. — Posłuchaj. Pilot siedzi w tym wszystkim po szyję, tak samo jak ty i ja. Ryzykuje utratę jachtu, kłopoty z wymiarem sprawiedliwości. Trzeba mu zagwa- rantować. .. Tanger uniosła dłoń. Mnie by czasem zadrżała, pomyślał Coy. Prawdę mó- wiąc, ręce drżą mi niemal bez przerwy. A to — cała ona. — Kwota, którą płacę, wynagradza na razie ryzyko, jakie ponosi. Potem, gdy się znajdą szmaragdy, wszystkich nas będzie czekać nagroda i satysfakcja. Podkreśliła słowo wszystkich, zwracając się szorstko do Coya. Potem, kiedy on znów się zastanawiał, z jakich elementów zbudowała swojąpostać, uniosła kie- liszek z muszkatelem do ust, ledwo je mocząc, i odstawiła go na ladę. Pochyliła głowę, jakby się zastanawiała, czy należy jeszcze coś dodać, czy raczej tego nie robić. Yeronica Lakę, pomyślał Coy, podziwiając asymetryczną zasłonę, przykry- wającą pół twarzy. Tanger mówiła o Sokole maltańskim, ale raczej jest jak Kim Basinger w Tajemnicach Los Angeles, filmie, który widział dwieście razy na wi- deo w kajucie na „Fedallahu". Albo Jessica Rabbit, w Kto chce wrobić królika Rogera. Tak naprawdę wcale nie jestem zła. Tylko tak mnie rysują. — Co do szmaragdów — dodała Tanger po chwili — mogę wam powiedzieć, że mam na nie kupca. Rozmawiałam z nim, tak jak mówił Palermo... Ktoś tu po nie przyjedzie i zajmie się nimi, jak tylko wydobędziemy je z morza. Bez formalności i komplikacji — zrobiła kolejną przerwę i twardo stawiając czoło obydwu, powiedziała: — Dla wszystkich wystarczy pieniędzy. To nie będzie takie proste, przewidywał Coy, patrząc na jej piegi. A ściśle biorąc — wiedział, że tak łatwo to nie pójdzie. Nadal byli na wyspie rycerzy i giermków, a ostatni rycerz wieki temu został zabity i pogrzebany. A na jego zmumifikowanej czaszce zachowała się zakłopotana mina dupka, na którego wy- szedł. — Pieniędzy... — powtórzył za nią mechanicznie, niezbyt przekonany. 239 Dotknął czubka nosa i spojrzał pytająco na Pilota, który przysłuchiwał się z pozorną obojętnością. Po chwili przymrużył oczy i pokiwał głową. — Starzeję się — powiedział Pilot. — „Carpanta" nie może dać więcej, niż daje, a ja nigdy nie płaciłem ubezpieczenia emerytalnego... Kupiłbym małą mo- torówkę, żeby sobie pływać z wnukiem w niedzielę. Niemal się uśmiechał, drapiąc się po nieogolonej twarzy, pokrytej siwym zaro- stem. Jego wnuk ma cztery lata. Kiedy wychodzili na spacer za rączkę po porcie, dzieciak, na polecenie babki, skrupulatnie liczył wypite przez dziadka kufle piwa, a kiedy wracali do domu, natychmiast donosił. Na szczęście umiał liczyć tylko do pięciu. — Kupisz sobie tę motorówkę, Pilocie — powiedziała Tanger. — Obiecuję ci. Spontanicznie oparła dłoń na jego ręce. Gest koleżeństwa, niemal męski. Do- kładnie, zauważył Coy, na zamazanym rysunku nagiej kobiety. Jak dźwięki ochrypłej gitary pierwsze nuty Lady Be Good nadawały rytm punktom świateł miasta odbitym w czarnej wodzie, między rufą „Carpanty" i na- brzeżem. Powoli archaiczny swing strun kontrabasu zatonął pod skomplikowa- nym wejściem pozostałych instrumentów, trąbek Killiana i McGhee, fortepiano- wych solówek Arnolda Rossa i saksofonu altowego Charlie Parkera. Coy przy- słuchiwał się uważnie, ze słuchawkami na uszach, i patrzył na świetliste punkciki miasta odbite w wodzie, jakby nuty, które zapełniały jego głowę, materializowa- ły się na tej czarnej, tłustej powierzchni. W blasze Parkera, stwierdził, czuło się alkohol, rękawy koszuli przesiąknięte papierosowym dymem, wskazówki zegar- ków wbite pionowo, jak noże, w brzuch nocy. Ta melodia, tak jak i wszystkie inne, miała smak zejścia na ląd, samotnych kobiet na końcu baru. Sylwetek kołyszących się obok kubłów na śmieci i neonów czerwonych, zielonych i niebieskich, oświe- tlających połowy twarzy czerwonych, zielonych i niebieskich, mężczyzn niezde- cydowanych, sennych i pijanych. Proste życie, cześć, pa, bez komplikacji, a ile wytrzyma żołądek i nie tylko, to by było na tyle, i już. Nie ma czasu, żeby zdoby- wać księżniczki Monako, do licha, jest pani doprawdy śliczna, proszę pozwolić, że zaproszę na herbatę, ja też czytuję Prousta. Dlatego w Rotterdamie, Antwerpii czy Hamburgu są kina porno, bary z toplessem, madonny na sprzedaż, które ro- bią na drutach za szybami wystawowych okien, i koty o filozoficznym wyglądzie obserwujące, jak członkowie Załogi Sandersa idą zygzakami od krawężnika do krawężnika, rzygając prawie legalną miejscową brandy, w nadziei na szybkie na- dejście chwili, kiedy znów usłyszą pod stopami dźwięk metalowych płyt, poczują wymięte prześcieradła koi, zobaczą popieliste światło poranka wnikające przez zasłonę bulaja. Tararara. Dong. Tarara. Saksofon Charlie Parkera nadal podkre- ślał nieobecność kompromisów, niemal autystyczny charakter pomysłu. To było 240 jak porty Azji, Singapuru i wszystkich innych miast, kiedy statek stał na kotwi- cy, kręcąc się wokół niej, a brzeg był po drugiej stronie poręczy na nadburciu, na której opierałeś łokcie, czekając na łódź z Mamą San i dziewczynkami Mamy San, ich głośnym ptasim świergotem, kiedy wchodziły na pokład, wspierając się na ramieniu trzeciego oficera, a Mama San notowała kredą na drzwiach do każdej kajuty, podobnie jak to robią kelnerzy na marmurowych blatach w knajpach: je- den krzyżyk —jedna dziewczyna, dwa krzyżyki — dwie dziewczyny. Jedwabna skóra, delikatna i chętna, uda giętkie, usta posłuszne. Slurp. Nie problem, mary- narzu, cześć i na razie. Nikt tego nie robił, mawiał Torpedowiec Tucuman, dopóki nie zrobił tego tutaj z trzema dziewczynami naraz. Żaden marynarz nie był smut- ny, kiedy Azja albo Karaiby pojawiały się przed oczami kotwicznych kluz. Prze- ciwnie: Coy widywał chłopów jak dęby, którzy płakali na rejsach w przeciwnym kierunku, do domu. Podniósł wzrok i spojrzał dalej, na drugą stronę mola. Załoga szwedzkiego jachtu jadła kolację w kokpicie, w świetle latarni, wokół której wirowały ćmy. Od czasu do czasu, mimo muzyki, dobiegało do niego głośno powiedziane zdanie albo śmiech. Wszyscy byli jasnowłosi i ogromni, rozmiar XXL, z małymi dzieć- mi, które w ciągu dnia baraszkowały nagie po pokładzie, przyczepione paskami ochronnymi wymyślonymi specjalnie dla dzieci. Są jasnowłosi jak pilotka w por- cie Stavanger, przypomniał sobie, którą poznał, kiedy „Monte Peąueno" spędził tam dwa miesiące w oczekiwaniu na ładunek. Była to nordycka piękność, jak ze zdjęć albo filmów, duża i wysoka — trzydziestoczteroletnia Norweżka z tytułem kapitana żeglugi wielkiej, która na pełnym morzu beztrosko weszła z łodzi na po- kład po sznurkowej drabince, zapierając dech wszystkim mężczyznom stojącym na mostku, a potem prowadziła manewry w głąb fiordu w nienagannym angiel- skim, informując holowniki przez krótkofalówkę, którą miała powieszoną na szyi, podczas gdy don Agustin de la Guerra spoglądał na nią z ukosa, a sternik spoglą- dał na niego. Stop here. Dead słów ahead. Stop here. A little push nów. Stop. Potem wypiła z kapitanem po szklance whisky, wypaliła papierosa, a na koniec Coy, wówczas młody, dwudziestodwuletni asystent, odprowadził ją do wyjścia w burcie, atletycznie zbudowaną, w płóciennych spodniach i grubym czerwonym anoraku; uśmiechnęła się do niego i zniknęła. So long, offlcer. Spotkał j ą trzy dni później w Ensohmet, podczas gdy cała załoga szalała ze Skandynawkami jak ze snu. Był to luksusowy i smutny bar obok czerwonych domów nabrzeża Strandka- ien, pełen mężczyzn i kobiet, dla których zabawa polega na powolnym upijaniu się godzinami, bez odzywania się choćby słowem, jak tuńczyki, dopóki nie będą nawaleni jak stodoła po żniwach. Wszedł do tego baru przez przypadek; stała tam z brodatym i niewzruszonym Norwegiem, który wyglądał, jakby właśnie zszedł na ląd z drakkaru wikingów, rozpoznała go jako chłopaka z trapu tankowca. Ma- ły hiszpański chłopak, powiedziała po angielsku. The shorty Spanish boy. Potem uśmiechnęła się i zaprosiła go na kieliszek. Godzinę później niewzruszony wi- 241 king dalej stał oparty o bar, jak sądzi Coy, podczas gdy on, nagi, spocony, czuł chłodne powietrze poranka wpadające przez otwarte okno wychodzące na fiord i ośnieżone szczyty nad morzem i nacierał na pokaźną kobiecą postać, o szero- kich plecach, umięśnionych udach i jasnych oczach, które wpatrywały się w niego w mroku, podczas gdy jej usta, kiedy tylko Coy pozostawiał im trochę wolności, wydawały przedziwne odgłosy w barbarzyńskim języku. Nazywała się Inga Hor- gen i w ciągu tych dwóch miesięcy, kiedy „Monte Peąueno" stał w Stavanger, Coy — ku zazdrości całej załogi, od pomocnika kucharza po kapitana — spędzał z nią każdą wolną chwilę. Od czasu do czasu pili piwo albo okowitę, razem z nie- wzruszonym wikingiem, któremu nigdy nie przeszkadzało, że kobieta odchodziła od baru z błyszczącymi źrenicami, krokiem niezbyt pewnym, a shorty Spanish boy znikał w towarzystwie owej Walkirii, wyższej od niego przynajmniej o trzy piędzi. Razem z nią poznał Lysefijord i Bergen, koldtbord, kilka intymnych słów po norwesku i kilka pożytecznych tajemnic kobiecej anatomii. Nauczył się nawet myśleć, że jest zakochany, i tego, że nie wszystkie kobiety zadają sobie tyle trudu, czy są na tyle przezorne, by zakochać się wcześniej. Nauczył się również, że cza- sem, kiedy dostatecznie się zbliżysz i jesteś uważny, samica z nieobecną maską, której spojrzenie wpółotwartych oczu błąka się zagubione po suficie, podczas gdy ty otwierasz sobie drogę pośród tego co najgłębsze, ma twarz wszystkich kobiet, które przez wieki zaludniały ziemię. I wreszcie, pewnej nocy, kiedy na pokładzie pojawił się jakiś problem i zszedł na ląd nieco później niż zwykle, shorty Spa- nish boy poszedł wprost do domu z czarnych bali z białymi oknami i zastał tam niewzruszonego wikinga, pijanego jak bar, przy którym zawsze stał, z tą jednak różnicą, że tym razem był nagi. Ona też była naga, i spojrzała na Coya z uśmie- chem nieruchomym i obojętnym, zmąconym alkoholem, potem powiedziała coś, czego on nie dosłyszał. Może powiedziała: chodź, a może: idź sobie. Wtedy on powoli zamknął drzwi i wrócił na statek. Dong, dong. Dong. Charlie Parker, który już wkrótce miał umrzeć, położył saksofon na ziemi i odpoczywał, zmęczony, popijając przy barze, albo — co bar- dziej prawdopodobne — dawał sobie w żyłę w męskiej toalecie. Teraz dźwięcza- ło samotne pobrzękiwanie strun kontrabasu Billy'ego Hadnotta, który w ostatniej części był nowym panem melodii; i w tym momencie Pilot wyszedł z kabiny do Coya, usiadł na drugim tekowym krześle przytwierdzonym od strony rufy. Trzy- mał w ręce butelkę koniaku, którą zabrał z tawerny del Macho, żeby skończyć ją na pokładzie. Gestem zaproponował butelkę Coyowi, ten jednak odmówił, krę- cąc głową w rytm cichnącej w słuchawkach muzyki, podczas gdy Pilot wypił łyk i ustawił butelkę całkiem prosto na podołku. Coy wyłączył magnetofon i zdjął słuchawki z uszu. 242 — Co robi Tanger? — Czyta w swojej kajucie. Latarnie San Pedro i Navidad mrugały po drugiej stronie żądła mola, oświe- tlając boje kanału portowego. Zielone i czerwone, grupy błysków co czternaście i co dziesięć sekund, dobrze znane Coyowi światła, które były tam zawsze, odkąd sięgnął pamięcią. Spojrzał w górę, na ocienione mury otaczające port. W górach oświetlone zamki San Julian i Galeras, niby zawieszone w powietrzu, wyglądały, jakby były obrazami namalowanymi przez starych mistrzów. Blask miasta zabijał gwiazdy. — I co myślisz, Pilocie? Zegar na ratuszu wybił jedenaście uderzeń, zanim Pilot odpowiedział. — Wie, co robi. A przynajmniej zachowuje się tak, jakby wiedziała... Pyta- nie, czy ty też wiesz. Coy zwijał wokół magnetofonu kabel słuchawek. Prawie się uśmiechał w bla- sku oleistych świateł odbitych w wodzie. — Z powrotem przyprowadziła mnie na morze. Pilot przyglądał mu się. — Jeśli to tylko pretekst, w porządku — powiedział. — Ale, proszę, nie wci- skaj mi kitu. Wypił łyk i podał Coyowi butelkę. Ten przystawił sobie szyjkę do ust. — Już ci kiedyś powiedziałem: chcę policzyć jej piegi — otarł usta wierzchem dłoni. — Policzyć je wszystkie. Pilot nie odpowiedział, jedynie odebrał mu butelkę. Nocny strażnik przeszedł przez pomost, jego kroki zastukały na deskach. Wymienił z nimi pozdrowienie i poszedł dalej. — Posłuchaj, Pilocie. My, mężczyźni, idziemy przez ten świat, potykając się, to tu, to tam... Zazwyczaj starzejemy się i umieramy, nie rozumiejąc, o co wła- ściwie chodzi. A one są inne. Zamilkł, wyciągnął się do tyłu na krześle, rozprostowując ramiona. Głową dotknął bandery, zwisającej bez ruchu na sztagu, obok anteny GPS w kształcie grzyba. Noc była tak spokojna, że można byłoby usłyszeć, jak rdzewieją śruby w koszu na dziobie. — Czasem patrzę na nią i myślę, że ona wie o mnie takie rzeczy, których ja sam nie wiem. Pilot śmiał się cichutko, z butelką między dłońmi. — To samo mi mówi moja żona. — Mówię poważnie. One są inne. Mają taką jasność myślenia, jakby to była choroba, rozumiesz? — Nie. — To sprawa genetyki... Nawet najgłupsze to mają. 243 Pilot słuchał uważnie, pełen dobrej woli; jednak ruch głowy, pochylonej lekko do przodu, zdradzał sceptycyzm. Od czasu do czasu rozglądał się wokół, po morzu i po światłach miasta, jakby poszukiwał kogoś, kto by wniósł nieco rozsądku w to wszystko. — Milczą i obserwują nas — ciągnął Coy. — Od wieków nas obserwują, rozumiesz? Obserwując nas, nauczyły się wszystkiego. Zamilkł, i Pilot też się nie odzywał. Z jachtu Szwedów dobiegał rumor sprzą- tania stołu, zapowiadający, że zamierzają kłaść się spać. Potem zegar na ratuszu wybił kwadrans po jedenastej. Woda była tak spokojna, że wydawała się ciałem stałym. — Ona jest niebezpieczna — powiedział w końcu Pilot. — Jak morze, gdzie grzęzną statki, i stoją tak, aż zgniją... — Morze Sargassowe. — To ty mi powiedziałeś, że jest zła. Ja tylko mówię, że jest niebezpieczna. Znów podał mu butelkę koniaku, którą Coy trzymał w ręce, nie pijąc. — To samo powiedział Nino Palermo, Pilocie. Co ty na to? Tego dnia, kiedy rozmawiałem z nim w Gibraltarze. Pilot wzruszył ramionami. Czekał cierpliwie. — Nie wiem, co ci powiedział. Coy upił łyk z butelki. — My, mężczyźni, jesteśmy źli z głupoty, Pilocie, z niezdarności. Jesteśmy źli przez ambicję albo lubieżność, albo tępotę... Rozumiesz? — Mniej więcej. — Chcę powiedzieć, że one są inne. — One nie są inne. Tyle tylko, że przeżyły. Coy zamilkł, zdziwiony trafnością komentarza. — To też powiedział Palermo. Potem wyciągnął w kierunku Pilota rękę, w której trzymał butelkę, ale nic nie powiedział. Pilot pochylił się i wyjął mu butelkę z dłoni. — Za dużo książek. Powiedziawszy to, wypił ostatni łyk, zakręcił butelkę i odstawił ją na pokład. Przyglądał się Coyowi i czekał, żeby ten przestał się śmiać. — Przed czym ona się broni? — zapytał. Coy uniósł ręce wymijającym gestem. Jak u diabła — znaczyło to — mam ci powiedzieć. — Ona walczy — powiedział — o istnienie dziewczynki, którą znała daw- no temu. Dziewczynka była rozpieszczana, marzyła, wygrywała zawody pływac- kie. Rosła szczęśliwa, do chwili, kiedy przestała być szczęśliwa i zrozumiała, że wszyscy umieramy samotnie... Teraz nie chce pozwolić, żeby tamta dziewczynka zniknęła. — A co ty masz wspólnego z tym wszystkim? 244 — Staje mi tak, że głowa boli. — Kłamiesz. Na to są sposoby, i nie mają nic wspólnego z nią. Ma rację, pomyślał Coy. W sumie nieraz mi stawał, a nigdy do tej pory nie robiłem z siebie takiego durnia. Nigdy bardziej niż to normalne. — Być może to jest tak jak ze statkami, które pływają nocą — powiedział. — Zauważyłeś? Jesteś na pokładzie i obok przepływa statek, o którym nic nie wiesz — ani jak się nazywa, jaką ma banderę, dokąd płynie... Widzisz tylko światła i myślisz, że tam też musi być człowiek, tak samo jak ty oparty o burtę, który patrzy na twoje światła. — Jakiego koloru są światła, które widzisz? — Co ma do tego kolor? — Coy wzruszył ramionami, zły. — Bo ja wiem... Czerwone, białe. — Są czerwone, ktoś inny ma pierwszeństwo. Skręcaj na prawą burtę. — To była metafora, Pilocie. Rozumiesz? Pilot nie powiedział, czy rozumie, czy nie. Jego milczenie było wymowne, niezbyt przychylne metaforom ze statkami, nocami i czymkolwiek innym. Nie ogłupiaj igły kompasu, mówiła jego oszczędność słów. Nie myślisz głową, ale inną częścią ciała, to wszystko. Wcześniej czy później, na tym sprawa się skończy. Przyczyna jest twoją sprawą, mnie tylko niepokój ą możliwe skutki. — I co zrobisz? — zapytał wreszcie. — Co zrobię? — Coy dotknął czubka nosa. — Nie mam pojęcia... Chyba po prostu będę tutaj. I będę ją obserwował. — Pamiętaj o przysłowiu: z kobietą i z wiatrem miej oczy otwarte. Powiedziawszy to, Pilot zatonął w kolejnym nieprzyjemnym milczeniu. Ob- serwował światła portu odbite w oleistej wodzie. — Szkoda, że tak się zdarzyło z tym twoim statkiem — dodał po chwili. — Przecież wszystko szło jak po maśle. Na lądzie są same problemy. — Jestem w niej zakochany. Pilot wstał. Popatrzył na niebo, zastanawiając się, jaka pogoda będzie naza- jutrz. — Są kobiety — powiedział, jakby nic nie usłyszał — które mają różne dziw- ne rzeczy w głowie, tak samo jak inne mają rzeżączkę. Przychodzą i zarażają cię. Pochylił się, żeby zabrać butelkę; kiedy się podnosił, światła miasta oświetliły jego oczy, z bardzo bliska. — Właściwie — powiedział — to chyba nie twoja wina. Ze zmarszczkami, kładącymi cienie na jego twarzy, z krótkimi, siwymi włosa- mi, którym półmrok nadawał popielaty kolor, wyglądał jak zmęczony Odyseusz, obojętny na syreny i harpie, i na rozwinięte dziewczynki kusząco czyhające na plażach, i na mętne spojrzenia, chodź albo idź sobie, pogardliwe czy obojętne. Nagle Coy pozazdrościł mu z całej siły: w jego wieku byłoby trudne, by mężczy- zna płacił dla kobiety cenę życia, czy wolności. Rozdział 12. Południowy zachód ku południowi Droga ta różni się od szlaków lądowych pod trzema względami: droga na ziemi jest stalą, ta jest zmienna. Droga na ziemi jest nieruchoma, ta — płynna. Droga na ziemi ma oznaczenia, szlak morski jest nieznany. Martin Cortes, Krótki zbiór wiadomości o globie O świcie czwartego dnia wiatr, dotychczas wiejący łagodnie z zachodu, zaczął zmieniać się na południowy. Coy niespokojnie patrzył na wahania wiatromierza, potem na niebo i na morze. Był to zwykły wyżowy dzień, typowy dla początków lata. Pozornie wszędzie panował spokój, woda delikatnie się marszczyła i niebo było niebieskie, z kilkoma cumulusami, jednak średnie i wysokie cirrusy pojawi- ły się w oddali. Barometr wykazywał tendencje spadkową: trzy milibary w ciągu dwóch godzin. Kiedy się obudził, po porannej kąpieli w zimnej, niebieskiej wo- dzie, po wysłuchaniu prognozy meteorologicznej, zanotował w zeszycie na stole z mapami, że tworzy się klin niżowy, który przesuwa się wzdłuż północnej Afry- ki i zbliża do wyżu 1012 milibarów, tkwiącego nieruchomo nad Balearami. Jeśli izobary z jednej i z drugiej strony zbytnio się zbliżą, zacznie wiać ostry wiatr od pełnego morza, a „Carpanta" będzie musiała schronić się w jakimś porcie, i prze- rwać poszukiwania. Wyłączył automatycznego pilota, chwycił ster i odwrócił żaglówkę o sto osiemdziesiąt stopni. Znów skierował dziób łodzi na północ, ku oświetlonemu słońcem wybrzeżu poniżej ciemnej plamy wzniesienia Yiboras, i zaczął płynąć po sektorze oznaczonym na planie poszukiwań jako pasmo numer 43. Oznaczało to, że pathfinder przesondował już przeszło połowę wyznaczonego obszaru, bez rezultatów. Stroną pozytywną tego był fakt, że odpadła możliwość, iż brygantyna zatonęła na dużej głębokości, gdzie nurkowanie byłoby trudne. Coy spojrzał przez burtę na przylądek Percheles, gdzie jakiś kuter rybacki zastawiał sieci tak blisko lądu, jakby chciał zbierać muszle z plaży. Obliczył kierunek i odległość i stwier- dził, że nie powinni się zbytnio do siebie zbliżyć, choć błędne szlaki rybackich ło- dzi nigdy nie są do końca przewidywalne. Potem znów spojrzał na niebo, włączył 246 pilota automatycznego i zszedł pod pokład, gdzie monotonne mruczenie silnika, umieszczonego poniżej poziomu wody, było dużo głośniejsze. — Pasmo czterdzieści trzy — powiedział. — Kierunek północny. Słońce stało w zenicie i było gorąco, mimo że pootwierali wszystkie luki. Sie- dząc przy stole z mapami, obok sondy, radaru i odbiornika systemu lokalizacji GPS, Tanger śledziła ekran w postawie pilnej uczennicy, notując szerokość i dłu- gość geograficzną za każdym razem, kiedy na dnie znalazła się jakakolwiek nie- regularność. Coy spojrzał na wskaźnik sondy i szybkościomierz: 36 metrów, 2,2 węzła. W miarę jak „Carpanta" sterowana przez automatycznego pilota przemie- rzała wyznaczoną trasę, na ekranie pathfindera zmieniał się precyzyjny rysunek morskiego dna. Tak wiele razy każde z nich dyżurowało przy ekranie aparatu, że bez trudu rozpoznawali wszelkie tony, które przyrząd ten nadawał różnym rodza- jom dna: jasnopomarańczowy oznaczał piasek i mul, ciemnopomarańczowy — algi, jasnoczerwony — kamienie i skorupy. Ławice ryb poruszały się jako plamy w kolorze czerwonobrązowym, z zielonymi żyłkami i niebieskawymi brzegami; a ważniejsze nieregularności, pojedyncze duże kamienie czy metalowe resztki sta- rego kutra rybackiego zatopionego i oznaczonego na mapach, ukazywały się pod postacią ostrych wzniesień w kolorze intensywnie czerwonym. — Nic — powiedziała Tanger. Piasek i algi — wskazywał ekran. Tylko dwa razy nabrał koloru krwistoczer- wonego, ze znaczącymi zarysami w podmorskim pejzażu, kiedy echo odbiło się od czegoś twardego na głębokości odpowiednio czterdziestu ośmiu i czterdziestu trzech metrów. Nie mogli czekać — zanotowali więc pozycje i powrócili następ- nego ranka, bardzo wcześnie, spędziwszy noc, jak zwykle, zakotwiczeni między Punta Negra i Cueva de los Lobos. Coy miał jeszcze ostatnie objawy przezię- bienia, pamiątki po nocnej kąpieli, na tyle ostre, że nie pozwalały mu wyrów- nać ciśnienia w bębenkach ani w zatokach czołowych; Pilot włożył więc swój pocerowany strój z czarnego neoprenu i wskoczył do morza z butlą sprężonego powietrza na plecach, w samopompującej się kamizelce, z nożem przypiętym do prawej kostki i z liną długości stu metrów zawiązaną węzłem ratowniczym w pa- sie. Coy pozostał na górze, pływając po powierzchni, z płetwami, rurką i maską, patrząc na ślad bąbelków wypadających z archaicznego reduktora Snark Silver III, z podwójnym kauczukowym przewodem powietrznym, którego Pilot uparcie używał, bo nie miał zaufania do nowoczesnych plastików, a te stare graty, mawiał, nigdy człowieka nie zawiodą. Echo odbijało się, powiedział po wynurzeniu, raz od masywnej skały ze strzępami wplątanych w nią sieci, a potem z kolei od trzech metalowych bidonów, wielkich, pokrytych rdzą i algami. Na jednym z nich można było odczytać napis „Campsa". Coy spojrzał ponad ramieniem Tanger na plan dna rysowany przez sondę. Ko- bieta miała wzrok utkwiony w ekran z ciekłych kryształów, trzymała swój srebrny ołówek w palcach i pokratkowaną mapę przed sobą, w pokrytych piegami rękach, 247 widocznych pod krótkimi rękawami białego bawełnianego podkoszulka z plama- mi potu na plecach. Kołysanie łodzi sprawiało, że —jak zwykle — falowały koń- cówki jej włosów, przewiązanych chustką ponad czołem. Miała na sobie szorty koloru khaki, uda skrzyżowała pod stołem. Siedząc w głębi kabiny pod bulajem, który poruszał słoneczną plamę na jego krótkich siwych włosach, Pilot wiązał do żyłki przynętę z wielobarwnym pióropuszem własnoręcznie wykonanym z kawał- ka fału. Od czasu do czasu podnosił wzrok znad swojej roboty i patrzył na nich. — Pogoda może się zmienić — powiedział Coy. Nie odrywając spojrzenia od ekranu, Tanger spytała, czy to aby nie zmusi ich do zrobienia przerwy w poszukiwaniach. Coy odrzekł, że tak, być może. Jeśli siła wiatru bardzo wzrośnie, sonda może dawać fałszywy obraz, a taniec na wysokiej fali pełnego morza będzie nieprzyjemny. Lepiej odpocząć w Aguilas albo w Ma- zarrón. Albo wrócić do Cartageny. — Jesteśmy dwadzieścia pięć mil od Cartageny — powiedziała. — Wolę zo- stać w tej okolicy. Patrzyła to na ekran, to na pokratkowanąmapę. Choć mieli się zmieniać przed ekranem sondy, to ona spędzała najwięcej czasu przyglądając się krzywym liniom i kolorom pojawiającym się na ekranie, aż do chwili gdy w jej zaczerwienionych oczach zaczynały pękać naczyńka krwionośne i musiała ustąpić miejsca innym. Kiedy fala stawała się silniejsza, wstawała blada, z włosami przylepionymi potem do twarzy i z wyraźnymi oznakami, że nie może dłużej znieść kołysania i nie- zmiennego pomruku silnika diesla. Nigdy jednak nie powiedziała słowa komenta- rza, nigdy się nie poskarżyła. Zmuszała się, żeby coś zjeść, niechętnie, i widzieli, jak znika za drzwiami łazienki, gdzie moczyła twarz zimną wodą, a potem kładła się na chwilę na swojej koi. Jej opakowanie aviomarinu, stwierdził Coy, miało coraz więcej pustych zagłębień. Innymi razy, kiedy kończyli przeszukiwanie serii pasm albo kiedy mieli już dość upału i ciągłego hałasu, zatrzymywali łódź, a ona wskakiwała do morza z rufy i płynęła daleko, w linii prostej, kraulem, długimi ru- chami rąk, powolnymi i pewnymi. Pływała w poprawnym rytmie i z dobrym odde- chem, nie podnosząc zbędnie wody stopami, wbijając przy każdym ruchu dłonie w wodę jak noże. Czasem Coy też skakał do wody, żeby jej towarzyszyć kawałek, ona jednak starała się zachować dystans, w sposób tylko pozornie przypadkowy. Czasem widział, jak nurkuje pod powierzchnią, wykonując szerokie ruchy ramio- nami; jej włosy falowały pośród ławic ryb, które pierzchały, gdy się zbliżała. Pły- wała w czarnym kostiumie jednoczęściowym, z wąskimi ramiączkami, w którym wyglądała znakomicie, z głębokim dekoltem w kształcie V na plecach miedzia- nego koloru. Potem wchodziła na pokład po drabince na rufie, żeby się wysuszyć, i potrząsała włosami, z których krople spadały jej na ramiona. Miała nogi długie i szczupłe, może nawet chude — za wysoka i za chuda, ocenił ją kiedyś na boku Pilot. Jej piersi nie były duże, ale równie aroganckie, jak ona sama. Kiedy zdejmo- wała kostium w swojej kajucie i miała wilgotne ciało, końcówki włosów odbijały 248 na bawełnie podkoszulka ślady wilgoci, które, parując, pozostawiały krążki soli. Wreszcie Coyowi udało się sprawdzić, co wisi na łańcuszku, który nosiła na szyi: stalowa płytka identyfikacyjna, z jej nazwiskiem, numerem dowodu osobistego i grupą krwi. Zero Rh-. Żołnierska płytka identyfikacyjna. Sonda wykazała zmianę w czerwonawej barwie dna i Tanger pochyliła się, żeby zapisać współrzędne. Jednak był to fałszywy alarm. Znów odchyliła się na krześle przy stole z mapami, trzymając ołówek między palcami o zniszczonych paznokciach, które teraz, podczas intensywnych wacht, obgryzała bez przerwy. Zachowywała poważny, skupiony wygląd wzorowej uczennicy, którego obser- wowanie bawiło Coya. Często, widząc ją skoncentrowaną nad blokiem z notat- kami, nad mapą albo przed ekranem, wyobrażał ją sobie w białych skarpetkach i w mundurku, z jasnymi warkoczykami. Był pewien, że zanim zaczęła ukrywać się w ubikacjach, żeby palić papierosy na przerwach, zanim zdobyła się na zu- chwałość wobec zakonnic, zanim zaczęła marzyć o skarbie Rudego Rackhama, mapach sferycznych i ofiarach korsarzy, musiała kiedyś dostać w nagrodę od- znakę wzorowego ucznia. Łatwo było w jej upartym wyrazie twarzy zobaczyć uczennicę recytującą rosa — rosae, H2SO4, w pewnej miejscowości Manczy1, i tak dalej. Idącą z kwiatami przed ołtarz Matki Boskiej. Oparł się o stół, obok niej, żeby spojrzeć na prostokąty, na jakie podzielili obszar poszukiwań oznaczony na mapie. W grodzi trzeszczało cicho radio, włą- czone na podwójny nasłuch — jakaś fregata marynarki wojennej wzywała cu- mowniczych, którzy nie chcieli się znikąd pojawić. Od czasu do czasu ukraińscy marynarze i marokańscy rybacy rzucali długie teksty w swoich językach. Wła- ściciel kutra rybackiego skarżył się, że jakiś parowiec przeciął mu liny sieciowe. Łódź patrolowa straży przybrzeżnej została zablokowana z powodu awarii mostu w porcie Tomas Maestre. — Możemy stracić ze dwa, trzy dni — powiedział Coy. — Prawdę mówiąc, czasu mamy aż nadto. Notowała coś i naraz przerwała, z ołówkiem zawieszonym w powietrzu, kilka milimetrów nad kartką. — Niczego nie mamy „aż nadto". Potrzebujemy każdej godziny. Ton jej głosu był surowy, niemal brzmiała w nim nagana; Coy znów się zezło- ścił. Meteorologię guzik obchodzi, czy potrzebujesz każdej godziny, czy nie. — Jeśli zacznie silnie wiać, nie będziemy mogli pracować — wyjaśnił. — Morze będzie wzburzone, wskazania sondy przestaną być precyzyjne. Zobaczył, że już otwiera usta do repliki, jednak tylko zagryzła wargi. Teraz stukała ołówkiem w papier. W grodzi, obok barometru, dwa zegary wskazywały !Miguel de Cervantes, Don Kichote, przekład Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny, War- szawa 1972. 249 czas lokalny i godzinę Greenwich. Chwilę im się przyglądała, potem spojrzała na swój stalowy zegarek na prawym nadgarstku. — Kiedy to się stanie? Coy dotknął czubka nosa. — Nie wiadomo... Może dziś w nocy. Może jutro. — Czyli na razie pracujemy dalej. Z powrotem skupiła się na ekranie pathfindera, uznając sprawę za zamknię- tą. Coy podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Pilota. Ty sam — mówiły ołowiane oczy — to ty podjąłeś decyzję. Sporo kpiny było w tym spojrzeniu i Coy umknął przed nim, wychodząc na pokład. Tam znów zaczął przyglądać się niebu, gdzie w oddali wysokie chmury rozwiewały się na włókniste strzępy, podobne do grzy- wy białej klaczy. Oby naprawdę pogoda się zepsuła, niech szaleją fale jak barako- wozy i wieje morderczy wiatr ze wschodu, wtedy będziemy musieli zmykać stąd pełnym gazem, a jej niech się skończy aviomarin, żebym mógł patrzeć, jak przez burtę wyrzyguje z siebie flaki. Cholerna baba. Przewidywania spełniły się, przynajmniej częściowo. Tanger nie skończył się aviomarin, ale następnego dnia słońce tylko chwilę świeciło zza zasłony czerwo- nawych chmur, które potem stały się ołowiane i szare. Wiatr skręcił na południo- wo-wschodni, wznosząc na powierzchni morza białe baranki. W południe kołysa- nie było już przykre, ciśnienie spadło o pięć milibarów, a wiatromierz wskazywał siłę sześciu stopni. I wtedy właśnie, po starannym zanotowaniu ostatniej pozycji na pokratkowanej mapie obszaru poszukiwań — pasmo numer 56 — „Carpanta" popłynęła z jednym refem na grocie i drugim na foku, lewym halsem wprost na port Aguilas. Coy wyłączył automatycznego pilota i sterował ręcznie, według kompasu w kierunku na południowy zachód ku południowi, na wielką skałę przylądka Co- pe, wyraźną na tle szarego horyzontu. Stał na szeroko rozstawionych nogach, że- by utrzymać równowagę w przechyle, czując na szprychach koła sterowego opór płetwy w wodzie i siłę wiatru na żaglach, podczas silnego kołysania łodzi przy przeskakiwaniu fal. Wiatromierz wskazywał 22-24 węzły rzeczywistej prędko- ści wiatru. Od czasu do czasu dziób „Carpanty" atakował grzbiet fali i odpryski dobiegały aż do kokpitu, zalewając pianą wiatrochron. Pachniało solą i morzem, gwizd wiatru na wantach wzniósł się o kolejne oktawy i przy każdym podskoku fały grzechotały o maszt. Było jasne, że Tanger nie potrzebuje aviomarinu. Siedziała na zrębnicy kokpi- tu z nogami na zewnątrz, na nawietrzną, ubrana w czerwone spodnie od sztormia- ka Pilota i najwyraźniej dobrze się bawiła takim żeglowaniem. Ku zaskoczeniu 250 Coya nie okazała specjalnego oburzenia, kiedy wiatr zmusił ich do przerwania poszukiwań; wyglądało na to, że w ostatnich dniach zaczęła się przyzwyczajać do morskiego życia, godząc się z fatalizmem, nieuniknionym w zmiennych kole- jach marynarskiego losu. Na morzu, jeśli coś jest niemożliwe, to jest niemożliwe i zwyczajnie się nie da. Teraz, kiedy siedziała na burcie w za dużych gumowych spodniach, z szerokimi szelkami, w podkoszulku, chustce zawiązanej nad czo- łem, z bosymi stopami, wyglądała zupełnie inaczej; Coy z trudem odrywał od niej wzrok, żeby uważać na kurs i żagle. Rozparty w kokpicie pod daszkiem Pilot spokojnie palił. Od czasu do czasu, po chwili patrzenia na Tanger, Coy napotykał wzrok przyjaciela, stale przykuty do niego. Co mam ci powiedzieć, odpowiadał milcząco. Rzeczy wyglądają, jak wyglądają, a nie tak, jak chciałbym, żeby wy- glądały. Wiatromierz wskazywał 25-29 węzłów i kolejny podmuch usztywnił uchwyt Coya na kole steru. Siła 7°. To silny wiatr, ale nie za silny. „Carpanta" stawiała już czoło sztormom o sile 9° pośród fal krótkich i szybkich, kiedy 46 węzłów wyło na wantach; jak wtedy, gdy z Pilotem musieli pędzić dwadzieścia mil z oddechem śmierci na karku i choć płynęli na silniku, miotani sztormową falą dostali się do kanału portowego w Cartagenie cudem, mijając o jakieś pięć metrów kamienie, a kiedy już zacumowali, Pilot całkiem serio ukląkł i ucałował ziemię. W porównaniu z tamtym dwadzieścia dziewięć węzłów to znów nie tak dużo. Ale kiedy Coy patrzył w górę, na szare niebo ponad chwiejącym się masztem, widział, że wysokie cirrusy przesuwają się z lewej strony wiatru wiejącego na poziomie morza, a na wschodzie linia ciemnych chmur, o groźnym wyglądzie, niska i gruba staje się coraz wyraźniejsza. Stamtąd wkrótce przyjdzie wiatr. Czyli, stwierdził, trzeba uważać. — Założyłbym drugi ref, Pilocie. Powiedział to w chwili, gdy patrzący na grota Pilot pomyślał to samo. Ale na pokładzie Pilot był szefem i do niego należały takie decyzje; Coy zaczekał, aż ten kiwnie głową, wyrzuci papierosa na zawietrzną i wstanie. Włączyli sil- nik, żeby ustawić dziób w kierunku morza i wiatru, fok powiewał zjedna trzecią płótna owiniętą wokół sztagu. Tanger chwyciła ster, żeby nie zboczyli z kursu, podczas gdy Pilot starał się trzymać bom w linii osi łodzi, a potem poluzował fał grota, pozwalając mu opaść do wysokości drugiego ucha refowego; Coy włożył kilka krawatów do kieszeni, a jeden wziął w zęby, i podszedł do stępki masztu, starając się, by gwałtowne kołysanie nie wrzuciło go do morza drugi raz w tym tygodniu. Trzymając się osłony kokpitu zaczepił remizkę drugiego refu o haczyk patentu. Potem, kiedy Pilot znów naciągnął żagiel, Coy przesunął się w kierun- ku rufy, poddając się ciałem falowaniu łodzi, przeciągnął kolejne krawaty przez dalsze otwory w żaglu i związał je pod bomem, żeby przytrzymać zbędną część płótna. W tym momencie gęsta fala zalała pokład, mocząc mu całe plecy, i Coy jednym skokiem umknął do kokpitu, gdzie stała Tanger. Ich ciała zderzyły się przy 251 kołysaniu, musiał przytrzymać się koła sterowego, żeby nie upaść, mimowolnie obejmując j ą. — Już możesz odpaść — powiedział. — Niech żagiel przechodzi na zawietrz- ną. Pilot patrzył na nich rozbawiony, zwijając fał grota. Ona przekręciła koło ste- ru na prawą burtę i żagle przestały łopotać; chwilę przedtem, zanim „Carpanta" zaczęła nabierać szybkości, morze uderzyło falą w bok, zakołysał się maszt, po- wodując, że Tanger zachwiała się między ramionami i piersią Coya, który poma- gał jej właściwie ustawić ster. Wreszcie skała przylądka Cope, szara pomiędzy niskimi chmurami, znów znalazła się za prawą burtą, pod wypełnionym fokiem; wskaźnik logu stanął na szybkości pięciu węzłów. Wtedy przyszła fala silniejsza niż poprzednie, która rozbiła się nad nimi, zalewając im twarze, ręce i ubrania. Coy zobaczył, jak kobieta pod wpływem zimnej wody dostaje gęsiej skórki na szyi i ramionach, a potem odwraca się twarzą do niego, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, i uśmiecha dziwnie, ze szczęściem i słodyczą, jakby z jakiejś przyczy- ny uważała, że jemu zawdzięcza tę chwilę. Krople wody mnożyły w nieskończo- ność plamki na jej twarzy, a jej usta rozchyliły się, jakby miała powiedzieć słowa, które niektórzy mężczyźni od wieków pragną słyszeć. Na tarasie restauracji, pod dachem z desek, trzciny, gipsu i liści palmowych, pochodzących z dwóch palm rosnących przy plaży, orkiestra grała brazylijską muzykę. Byli to dwaj chłopcy i jedna dziewczyna, którzy całkiem zgrabnie na- śladowali Yiniciusa de Moraes, Toąuinho i Marię Medalhę. Śpiewali tak, że nie- którzy klienci siedzący przy stolikach kołysali się w rytm melodii. Dziewczyna, dość ładna Mulatka, o dużych oczach i afrykańskich ustach, rytmicznie uderzała w bonga, równocześnie śpiewając i wpatrując się w oczy gitarzysty — brodatego i uśmiechniętego: A tonga da mironga, do kabulete. Na stołach stały caipirinhas i rum, palmy rosły nad morzem i Coy pomyślał, że taką scenerię równie dobrze można by spotkać w Rio albo w Bahia. Spojrzał poprzez drewnianą balustradę wychodzącą na plażę, gdzie jeszcze widać było Pilota idącego w kierunku przystani sportowej, skąd nieco dalej, za krótkim pomostem wyrastał las masztów. W głębi zatoki, nad wysoką skałą, chro- niącą nabrzeża i łowiska, szary pióropusz, o zmroku ciemniejący coraz bardziej, otaczał zamek Aguilas. Na drugim krańcu zatoki wysoka fala uderzała w przylą- dek i wyspę, której kształt orła dał nazwę portowi; wiatr już ustał i rzadkie krople ciepłego deszczu odbijały swoje kształty na ciemnym piasku plaży, nad spokojną wodą. W tym momencie zapaliła się główna latarnia morska, widoczna jeszcze w słabym świetle dnia, pomalowana w białe i czarne pasy — przyglądał się jej, dopóki nie ustalił rytmu: dwa białe błyski co pięć sekund. 252 Kiedy odwrócił się do Tanger, patrzyła na niego. Wcześniej coś mówił, opo- wiadał jakąś historię o muzyce i plaży. Zaczął j ą opowiadać bez specjalnego prze- konania, po to, żeby wypełnić niezręczną ciszę, która nastała, gdy Pilot wypił kawę i pożegnał się, zostawiając ich jedno naprzeciwko drugiego, przy muzyce, w resztce szarego światła, gasnącego powoli nad zatoką. Tanger robiła wrażenie, jakby czekała na finał historii — ta jednak została opowiedziana do końca dobrą chwilę temu i Coy nie wiedział, co by jeszcze wymyślić, żeby zapełnić ciszę. Na szczęście brzmiała muzyka, głosy dziewczyny i jej akompaniatorów, klimat me- lodii wzmacniała bliskość plaży i deszcz szemrzący w liściach palmy na dachu. Mógłby milczeć i nie byłoby to dziwne, wyciągnął więc rękę w kierunku kieliszka białego wina i podniósł go do ust. Tanger uśmiechnęła się. Poruszała ramionami w rytm muzyki. Przed chwilą przerzuciła się na caipirinhę, która lśniła w jej gra- natowych tęczówkach, wpatrzonych teraz w Coya. — Na co tak patrzysz? — zapytał. — Obserwuję cię. Odwrócił się znów do plaży, speszony, potem dolał wina do kieliszka, choć był prawie pełen. Badawczy wzrok nadal spoczywał na nim. — Wytłumacz mi — odezwała się — co się zmieniło na morzu. — Nic takiego nie powiedziałem. — Powiedziałeś. Dlaczego teraz jest inaczej? — Nie tylko teraz. Inaczej było już wtedy, kiedy zaczynałem pływać. Nadal patrzyła na niego z uwagą, robiła wrażenie naprawdę zainteresowanej. Była ubrana w długą, szeroką spódnicę z niebieskiej bawełny i białą bluzkę, która podkreślała opaleniznę ostatnich dni. Jej włosy były czyste i jedwabiste, jak prosta zasłona ze złota; widział, że myła je po południu. Tym razem zastąpiła męski ze- garek siedmioma srebrnymi bransoletkami, których wąskie kręgi lśniły w blasku świecy palącej się w szyjce butelki, umieszczonej obok stołu. — Czy to znaczy, że teraz morze już się do niczego nie nadaje? — Też nie o to chodzi — Coy zrobił nieokreślony gest. — Nadaje się, pewnie. Ale... Widzisz, teraz trudno jest być daleko. — Daleko od czego? — Są telefony, faks, Internet... Do szkoły morskiej idziesz, bo... Bo wiesz, że musisz wyjechać. Chcesz poznać wiele innych miejsc, innych portów, innych kobiet... Jego roztargniony wzrok zatrzymał się na ciemnoskórej piosenkarce. Tanger spojrzała za jego wzrokiem. — Poznałeś wiele kobiet? — Już nie pamiętam. — Dużo kurew? Spojrzał na nią ostro, ze złością. Lubisz te swoje cholerne gierki, pomyślał. Miał przed sobą oczy z granatowej stali, które patrzyły na niego, nieprzejednane. 253 Wydawało się, że jest w nich nieco rozbawienia, ale i ciekawość. Dotknął czubka nosa. — Trochę — odpowiedział. Tanger przyjrzała się z ukosa piosenkarce. — Czarnych? Łyknął spory haust wina, wypijając od razu pół kieliszka. Głośno odstawił go na stół. — Tak — powiedział. — Były i czarne. I Chinki. I Metyski... Jak mawiał Torpedowiec Tucuman, u kurew dobre jest to, że chcą od ciebie pieniędzy, nie rozmów. Tanger nie robiła wrażenia speszonej. Znów spojrzała na piosenkarkę. Uśmiechnęła się, zamyślona, a on nie znalazł niczego miłego w tym uśmiechu. — Jakie są czarne? Przyglądała się teraz silnym przedramionom Coya, odsłoniętym pod podwi- niętymi rękawami koszuli. Patrzył na nią przez chwilę, potem cofnął się i rozparł na krześle. Zastanawiał się nad jakimś odpowiednio chamskim tekstem. — Nie wiem, co ci powiedzieć. Niektóre mają różowe cipy. Zobaczył, że zamrugała, rozchylając usta. Przez chwilę — stwierdził z per- wersyjną satysfakcją — w jej uśmiechu było zakłopotanie. Touche, ty zarazo! Za chwilę miał znów przed sobą łagodne spojrzenie, ironiczną minę, ciemnoniebieski metal odbijający blask świecy. — Dlaczego lubisz udawać chama i twardziela? — Nie udaję — wypił to, co zostało w kieliszku. Zrobił to bardzo powoli, po- tem wzruszył lekko ramionami. — Mogę być chamem, twardzielem, a na dodatek idiotą... Na tej twojej wyspie to wszystko może chodzić razem. — Zdecydowałeś już, czy jestem rycerzem, czy giermkiem? Namyślał się chwilę, dotykając brzegu kieliszka. — Ty, tak naprawdę — powiedział —jesteś cholerną, złą czarownicą. Nie było to wyzwisko, tylko ocena. Określenie rzeczywistego faktu, które ona przyjęła bez poruszenia choćby jednym mięśniem twarzy. Wpatrywała się w niego tak uparcie, że Coy zaczął się zastanawiać, czy naprawdę patrzy na niego. — Kim jest Torpedowiec Tucuman? — Był. — Kim był Torpedowiec Tucuman? O mój Boże, pomyślał. Jakaż ona jest opanowana i sprytna. Jakże cholernie sprytna. Potem znów położył ręce na stole i potrząsnął głową, niemal śmiejąc się do siebie samego. Śmiechem pełnym rezygnacji, który rozproszył jego złość, tak jak wiatr rozwiewa mgłę. Kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że nadal na niego pa- trzy, ale wyraz jej twarzy zmienił się. Nadal miała na twarzy uśmiech, ale nie było już w nim sarkazmu. Był to uśmiech szczery. W tym nie ma nic osobistego, mary- narzu. A on wiedział, że istotnie taka jest prawda: nie było w tym nic osobistego. 254 Poprosił więc kelnerkę o niebieski dżin z tonikiem, a potem przybrał wyraz twarzy właściwy przy wspomnieniach — niczym Popeye siedzący przy kieliszku, tamte noce z Olivią, i tak dalej... A ponieważ chodziło dokładnie o to, i ona czekała, i nie było czego wymyślać, bo wszystko stało świeże w jego pamięci, ustawił bez wysiłku na obrusie, między nimi, swoją własną postać, pozwalając, by opowieść snuła się po nitce smaku dżinu na języku. Opowiadał o Torpedowcu, o Załodze Sandersa, o koniku z odpustu, który ukradli na jakiejś zabawie w Nowym Orle- anie, o Anita's w Guayaąuil i o Happy Landers w El Callao, i o burdelu najbar- dziej na świecie wysuniętym na południe, którym był bar La Turca w Ushuaia. I o aferze w Kopenhadze. I o kłopotach z policją w Trieście, kiedy Torpedowiec i Galisyjczyk Neira musieli wiać, bo przestawili szczękę jakiemuś stójkowemu, stopy moje, jaki z was pożytek, bo był niesiony, jak zwykle, w uchwycie pod ra- miona z obu stron, i tylko poruszał nogami, nie dotykając ziemi — i w ten sposób bezpiecznie dotarli do statku. Poza tym opowiedział Tanger, która uważnie słu- chała pochylona nad stołem, o najpiękniejszej walce, jaką kiedykolwiek widziały porty świata: pewien holownik w Rotterdamie rozwoził marynarzy i tragarzy po nabrzeżu, od statku do statku — wszyscy siedzieli na długich ławkach, gdy nagle jakiś holenderski tragarz, pijany jak bela, przewrócił się na Torpedowca, i walka wybuchła jak w beczce prochu — Viva Zapata!, krzyczał Galisyjczyk Neira — i osiemdziesięciu chłopa, wypełnionych alkoholem po uszy, zaczęło okładać się pięściami w głównej kabinie; Coy wyszedł na pokład, żeby odetchnąć, a Torpedo- wiec od czasu do czasu wychylał głowę przez drzwi, głęboko oddychał i wracał do środka. Wszystko tak się skończyło, że z holownika wyrzucano nieprzytomnych marynarzy i tragarzy, opuchniętych i cuchnących wódą, jak pakunki, to tu, to tam, na nabrzeżu w pobliżu odpowiedniego statku, podobnie jak to robią roznosi ciele pizzy. Roznosiciele pizzy, powtórzył. Potem zamilkł, z cieniem uśmiechu na ustach. Tanger siedziała nieruchomo, jakby się bała zburzyć domek z kart. — I co się zmieniło, Coy? — Wszystko — przestał się uśmiechać, wypił kolejny łyk i aromat niebie- skiego dżinu rozlał mu się w gardle, jak środek uśmierzający ból. — Już nie ma podróży, bo już prawie nie ma prawdziwych statków... Teraz statek jest jak sa- molot, nie podróżujesz, tylko przewożą cię z punktu A do punktu B. — A kiedyś było inaczej? — Jasne! Miałeś szansę przeżyć samotność podróżnika: byłeś między A i B, zawieszony pośrodku, a trasa była długa... Nie miałeś bagażu i brak zakorzenie- nia nie ciążył. — Morze nadal jest morzem. Ma swoje tajemnice i niebezpieczeństwa. — Nie tak jak kiedyś. Teraz jest tak, jakbyś dotarł na nabrzeże zbyt późno i tylko widzisz na horyzoncie dym z oddalającego się komina... Kiedy jesteś studentem, używasz odpowiedniego słownictwa: sterburta, bakburta, i tak dalej. 255 Starasz się zachować tradycję, wierzysz w kapitanów, tak jak będąc dzieckiem wierzyłeś w Boga. Ale teraz to już nie działa... Marzyłem, żeby mieć dobrego kapitana, takiego jak MacWhirr w Tajfunie. A kiedyś zostać kapitanem takim jak on. — Jaki jest dobry kapitan? — To ktoś, kto wie, co robi. Nigdy nie traci głowy. Wchodzi na mostek pod- czas twojej wachty, widzi drugi statek zbliżający się szybko do burty i nie krzyczy: cały ster na prawą burtę, bo w nas rąbnie, ale milczy, patrzy na ciebie i czeka, że wykonasz właściwy manewr. — Miałeś dobrych kapitanów? Coy wykrzywił twarz w grymasie. To dobre pytanie. Przejrzał w myśli strony albumu ze starymi zdjęciami, poplamionymi morską wodą. Znalazł też parę plam gówna. — Miałem wszystko — powiedział. — Nędzników, pijaków i tchórzy, ale też wspaniałych ludzi. I zawsze w nich wierzyłem. Przez całe życie, do niedawna, sło- wo kapitan budziło mój szacunek. Już ci mówiłem, że łączyło się dla mnie z tym kapitanem, którego opisuje Conrad: „Huragan (...) spotkał na swojej drodze tego milkliwego człowieka, czyniąc wszystko, na co mógł się zdobyć, zdołał mu za- ledwie wyrwać parę słów"...2 Pamiętam ostry sztorm, pierwszy w moim życiu, w Zatoce Biskajskiej, z wielkimi falami zalewającymi dziób „Migaloty" aż do mostku. W lukach pokładowych typu McGregor był jakiś problem z łączeniami, tak że nie były całkiem szczelne — woda wpadała przez wszystkie otwory przy nitach, a ładunkiem była ruda, która moknąc, łatwo się przesuwa z miejsca na miejsce... Za każdym razem, gdy dziób wpadał pod wodę i wydawało się, że już się nie wydostanie, kapitan don Gines Saez, trzymający koło sterowe, szeptał ci- chutko „Chryste!", między zębami... Na mostku były cztery, może pięć osób; ale tylko ja, stojący tuż obok niego, mogłem to słyszeć. Nikt więcej nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje. I kiedy kapitan spojrzał w bok i zobaczył mnie w pobliżu, nie otworzył więcej ust. Trójka artystów zakończyła swoje występy i żegnała się wśród oklasków. Ich miejsce zajęła muzyka z puszki, dobiegająca poprzez głośniki umieszczone w suficie. Gitara zrobiła kling, kling, kling. Jakaś para poszła tańczyć. Odcho- dzisz, bo chcę, żebyś odszedł. Bolero. Przez jedną tysięczną sekundy czuł po- kusę, żeby zaprosić ją na parkiet. Ha! Objęci, oboje tam na środku, twarz przy twarzy. Niechaj całują cię już inne usta, brzmiał tekst piosenki. Wyobraził sobie, jak dłonią trzymają w talii i przy tym depcze jej stopy, jak kaczka. Poza tym ona z pewnością należy do tych, które zasłaniają się łokciami. — Kiedyś — ciągnął, zapominając o bolerze — kapitan musiał podejmować decyzje. Teraz podpisuje dokumenty w porcie i jeśli widzi różnice pół tony w wa- 2Joseph Conrad, Tajfun, przekład J.B. Rychliński, Warszawa 1966. 256 dze ładunku, zaraz łapie za telefon i dzwoni do armatora. Mam podpisać czy nie? A w jakimś biurze siedzi trzech facetów, trzy śmiecie w krawatach, którzy mówią: nie podpisuj. I nie podpisuje. — A co pozostało z morza? Kiedy jeszcze czujesz się marynarzem? Kiedy są kłopoty, powiedział. Kiedy na pokładzie jest ranny albo kiedy coś się psuje, ludzie zazwyczaj zachowują się porządnie. Kiedyś uderzenie fali ode- rwało płetwę steru na „Palestine", naprzeciwko Kapsztadu. Przez półtora dnia dryfowali, aż przypłynęły holowniki. I wtedy załoga zaczęła przypominać praw- dziwych marynarzy. Zazwyczaj byli zaledwie kierowcami oceanicznych ciężaró- wek albo członkami związków zawodowych, lecz w chwilach kryzysu rodzi się solidarność. Wtedy, gdy przemieści się ładunek albo nastąpi groźna awaria. Albo podczas sztormu. Kiedy jest wichura. — Groźnie brzmi słowo wichura. — Bywają złe i gorsze. Dla człowieka na morzu to okropna chwila, kiedy oblicza kurs swój i kurs wichury, i wychodzi remis... To znaczy, że oboje będą w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Zrobił przerwę. Są rzeczy, których nigdy jej nie wytłumaczę, stwierdził. Wia- try o sile 11° naprzeciwko Terranova, ściana szarej i białej wody, wrzącej we mgle z piany, która stapia wodę z niebem, gwałtowne uderzenia w burty i trzeszczenie kadłuba, załoga wrzeszcząca ze strachu, marynarze wczepieni w koje w swoich kajutach, radio pełne sygnałów SOS ze statków w opałach. I tylko nieliczni ludzie 0 trzeźwym umyśle, którzy stoją na mostku albo spinają ładunek w lukach, albo na dole przy maszynach, pośród kotłów, turbin i rur, z uwagą śledząc wskazówki, światła alarmowe i polecenia, zmartwieni chlupotem ropy w zbiornikach, poja- wieniem się na kadłubie rysy, przez którą może dostać się woda do paliwa, awarią palników, która może ich rzucić na łaskę morza. Marynarze starający się ocalić statek i razem z nim własne życie, kiedy przyspieszają podczas spadków na fali, żeby utrzymać równowagę i wyhamowują przed grzbietami, poszukują wolnych przestrzeni między falami, żeby skręcić, gdy dziób statku przestaje wytrzymywać. 1 ta przerażająca chwila, kiedy podczas manewrowania przychodzi mordercza fa- la, uderza w kadłub z boku i przechyla go o czterdzieści stopni, a marynarze, trzymając się, czego tylko się da, patrzą sobie w przerażone oczy z pytaniem, czy statek wyprostuje się, czy już nie. — Wtedy — zakończył Coy na głos — wszystko staje się takie jak kiedyś. To brzmi zbyt nostalgicznie, przestraszył się. Nie można tęsknić do okropno- ści. Myślał raczej o sposobie zachowania pewnych ludzi w strasznych chwilach, ale tego nie da się wytłumaczyć przy stoliku w barze, ani w ogóle w żadnym in- nym miejscu. Tak więc prychnął krótko, rozglądając się z zakłopotaniem na boki. Za dużo gadam, pomyślał nagle. Nie ma nic złego w mówieniu, on jednak nie był przyzwyczajony, by opowiadać o swoim życiu w ten sposób. Zdał sobie spra- wę, że Tanger należy do osób, które mają łatwość prowadzenia rozmowy, które 257 potrafią zadać właściwe pytanie i zachować tak długo milczenie, żeby rozmówca wygadał się do woli. Zręczna sztuczka: wiele się dowiadujesz, a sam nie pusz- czasz pary z ust. Bo tak naprawdę wszyscy ludzie uwielbiają opowiadać o sobie. To wspaniały rozmówca, mówi się o nim potem. A on nie otworzył ust. Krety- ni. On sam jest gadułą i kretynem, od topu po kil. A jednak, choć był świadomy tego wszystkiego, stwierdził, że mówienie o tym wszystkim, a właściwie samo mówienie, kiedy Tanger siedzi naprzeciwko i słucha, dobrze mu robi. — Teraz — odezwał się po chwili — romantyczna żegluga, o jakiej marzy- ło się będąc chłopcem, została zredukowana do żeglugi przybrzeżnej, uprawianej przez małe statki pod dziwnymi banderami, zardzewiałe, z nową nazwą wymalo- waną na dawnej, z tłustymi kapitanami, którym źle płacą... Pływałem na takim jednym, krótko po otrzymaniu tytułu drugiego oficera, bo nie znalazłem gdzie indziej pracy: nazywał się „Otago" i rzadko pływałem z taką przyjemnością jak wtedy. Nawet na statkach Zoeline... Ale to pojąłem później. Odpowiedziała, że pewnie tak czuje, bo wtedy był młody. Zastanowił się przez chwilę, a potem przyznał jej rację. Tak, zgodził się, możliwe, że wtedy czułem się szczęśliwy dlatego, że byłem młody. Ale pod „wygodnymi" banderami, z kapita- nami urzędnikami i armatorami, dla których statek niewiele się różni od wielkiej ciężarówki, wszystko zepsuło się na zawsze. Na niektórych statkach załoga jest tak mała, że potrzebni są ludzie z portu, żeby mogli zacumować. Filipińczycy i Hindusi są teraz elitą marynarską, a rosyjscy kapitanowie wypełnieni wódką po czubek głowy co raz rozbijają tankowce to tu, to tam. Jedyna szansa, by morze nadal przypominało morze — to pływanie pod żaglami. To jedyne miejsce, gdzie ważny jesteś ty i ważne jest morze. Ale z żaglówek nie da się żyć, dodał. Pilot to najlepszy przykład. W jej szklance został sam lód. Palcami o obgryzionych paznokciach bawiła się kostkami w szklance, grzechocząc nimi. Coy zrobił ruch, jakby chciał zawołać kelnerkę, ale Tanger odmówiła ruchem głowy. — Tamtej nocy, kiedy stanąłeś na dziobie z racą, zrobiłeś na mnie wrażenie. Powiedziała to i zamilkła, patrząc na niego; jej uśmiech był dużo wyraźniej- szy. Zaśmiał się cichutko — znów z siebie samego. — Nie dziwię się. Ja miałem jeszcze silniejsze wrażenia, kiedy wylądowałem w wodzie. — Nie o to chodzi. Czułam się jak sparaliżowana, widząc światła płynące pro- sto na nas. Nie miałam pojęcia, co dalej... A ty robiłeś po kolei różne rzeczy, nie namyślając się nawet. Jakbyś miał opanowaną pewną rutynę w obliczu katastro- fy. Nie straciłeś spokoju, nawet nie zmienił ci się głos. Tak samo Pilot. To wasz wspólny rodzaj fatalizmu. Jakby to był element gry. Coy wzruszył ramionami, po prostu. Patrzył na swoje szerokie, niezgrabne dłonie. Nie sądził, że będzie kiedyś z kimkolwiek o tym rozmawiał. W jego świe- 258 cię, albo w wodnym świecie, z którego został niedawno wyrzucony, wszystko było oczywiste. Tylko na lądzie chcą, żebyś to tłumaczył. — Takie są reguły — powiedział. — Tam, na morzu, zakładasz, że istnieje ryzyko katastrofy. I wcale cię to nie cieszy. Modlisz się albo klniesz, a jeśli masz trochę klasy, walczysz do samego końca. Ale godzisz się z tym. Morze to jest wła- śnie to. Choćbyś był najlepszym marynarzem na świecie, ono może cię naraz, ot tak, wykończyć. Jedyną pociechą jest świadomość, że wszystko robisz najlepiej, jak potrafisz... Myślę, że to właśnie musiał odczuwać kapitan „Dei Gloria". Na wspomnienie brygantyny twarz Tanger zasępiła się. Naraz pochyliła głowę na bok, zamyślona. Łokcie trzymała na stole, brodę opierała o dłonie. Końcówki włosów tym razem dotykały jej ramienia. — Nie wydaje się to zbytnim pocieszeniem — stwierdziła. — Mnie wystarcza. Może i jemu też wystarczało. Zapaliły się latarnie oświetlające okolice zatoki, a woda przy brzegu, w sła- bym deszczu, odbijała żółtawe refleksy, przerywane srebrnymi drganiami, jakby ławice maleńkich ryb pływały po powierzchni. Światło latarni morskiej było wy- raźniejsze, podłużny snop nabierał w wilgoci konkretnego kształtu, obracając się raz za razem ku całkowitej czerni pełzającej nad morzem. — Tam musi być strasznie ciemno — powiedziała Tanger. W jej głosie zabrzmiał mimowolnie dreszcz. Przyjrzał się jej z uwagą: wpa- trywała się w noc. — Wpaść do morza w ciemności — dodała po pewnej chwili — musi być czymś potwornym. — Nie jest to przyjemne. — Miałeś dużo szczęścia. — Tak, miałem. Kiedy się tak wpada, zazwyczaj już cię nie znajdują. Tanger położyła prawą dłoń na stole, z brzękiem srebrnych bransoletek. Poło- żyła j ą bardzo blisko ręki Coya, nie dotykając go jednak; poczuł mrowienie. — Mnie się to śniło — mówiła dalej. — Śniło mi się to przez lata... Wpadam w ciemność, gęstą, zbitą i czarną. Przyjrzał się jej z zaciekawieniem, speszony tonem zwierzenia. I zdziwiony, że co chwila odwoływała się do różnych mroków. — Myślę, że chodzi o umieranie — powiedziała Tanger bardzo cicho. Milczała, siedziała nieruchomo, patrząc z lękiem ponad balustradą, poprzez drobne krople deszczu. Wydaje się, pomyślał, że patrzy gdzieś dalej, poza morze w mroku. — Umieranie w samotności, jak Zaś. W ciemności. Wypowiedziała te słowa po bardzo długiej chwili milczenia, głosem bliskim szeptu, ledwo słyszalnym. Naraz wydała mu się naprawdę przestraszona, albo może wzruszona; poruszył się niespokojnie na krześle, zaskoczony, zastanawiając 259 się nad własnymi uczuciami. Podniósł rękę, żeby ująć jej dłoń, ale położył ją z powrotem na stole, nie kończąc rozpoczętego gestu. — Jeśli kiedyś ma się to stać — powiedział — chciałbym być wtedy przy tobie i trzymać cię za rękę. Nie wiedział, jak to zabrzmiało, ale było mu to obojętne. Był szczery. Wi- dział przed sobą dziewczynkę, która boi się nocy — przerażoną, że ma wyruszyć w podróż poprzez nieskończoną ciemność. — Na nic by się to nie zdało — odpowiedziała. — W tej podróży nikt nikomu nie towarzyszy. Przyjrzała mu się z uwagą, kiedy powiedział to, co powiedział — być blisko i trzymać za rękę. Bardzo poważna i skupiona, jakby analizowała słowa, które właśnie usłyszała. Ale zaraz pokręciła głową, jakby odrzucała tę propozycję z re- zygnacją czy z poczuciem klęski. — Nikt. Potem zamilkła. Przyglądała mu się tak intensywnie, że znów zaczął niespo- kojnie kręcić się na krześle. Oddałby wszystko, co miał — to tylko takie zdanie, bo przecież nic nie miał — żeby być przystojnym facetem z klasą, albo przynaj- mniej z kasą, która pozwala uśmiechać się z pewnością siebie i opiekuńczym ge- stem położyć rękę na jej dłoni. I powiedziałby, będę się tobą opiekował, maleńka, do tej kobiety, którą przed chwilą określił jako cholerną czarownicę i która nagle znów przypominała mu piegowatą dziewczynkę, uśmiechającą się w ramionach swojego ojca na zdjęciu w ramce; mistrzynię w dziecięcych zawodach pływac- kich, zdobywczynię srebrnego pucharu, który teraz, poobtłukiwany i pozbawiony jednego ucha, śniedział na półce. Ale Coy nie był nikim takim, jedynie pariasem z żeglarskim workiem, leżącym teraz na jachcie, który też nie był jego, i był od niej tak bardzo daleki, że nawet nie mógł marzyć o tym, byjąpocieszyć czy służyć uściskiem dłoni przed wyruszeniem w hipotetyczną podróż na kraniec nocy. Dla- tego czuł gorzką niemoc, kiedy ona przyglądała się odległości dzielącej jego ręce leżące na obrusie, i uśmiechała się smutno, jakby do cieni, duchów i wyrzutów sumienia. — Tego się boję — powiedziała. Wtedy Coy, tym razem nawet się nad tym nie zastanawiając, wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. Ona, nie przestając patrzeć mu w oczy, cofnęła jąbardzo wolno. A on odwrócił twarz, żeby nie widziała, jak się rumieni, speszony swoim błędem czy niezręcznością. Ale po jakiejś pół minucie pomyślał, że czasem życie sprowa- dza niezwykłe sytuacje z precyzją mistrzowski ej choreografii albo ze złośliwością żartownisia kryjącego się w wieczności. Ponieważ dokładnie w chwili, kiedy od- wrócił wzrok do balustrady i do plaży, zawstydzony ruchem swojej niezręcznej dłoni, samotnie leżącej na obrusie, dostrzegł coś, co niosło mu ratunek w ideal- nym momencie, tak że musiał się powstrzymać, by nie okazać swojej radości: ślepego impulsu, kompletnie irracjonalnego, który nagle usztywnił mięśnie jego 260 ramion i pleców i rzucił snop jasności na jego umysł. Ponieważ w dole, w pobliżu świateł okalających plażę, pod daszkiem zamkniętego kiosku, zobaczył postać — drobną, łatwo rozpoznawalną, w tej chwili niemal bliską — Horacio Kiskorosa, byłego podoficera argentyńskiej marynarki wojennej, zbira Nina Palermo, melan- cholijnego karła. Tym razem nikt mu nie sprzątnie okazji sprzed nosa. Odczekał trzydzieści se- kund, przeprosił, usprawiedliwiając się koniecznością odwiedzenia toalety, zbiegł schodami po dwa stopnie, wyszedł tylnymi drzwiami, między kubłami na śmieci, i zatoczył koło w kierunku przeciwnym do restauracji i plaży. Ostrożnie prze- mykał między palmami i eukaliptusami, zastanawiając się, jakie halsy będą naj- korzystniejsze. Drobny deszcz zaczął moczyć mu włosy i koszulę, odświeżając przy tym siły, rosnące w jego ciele, naprężonym w cierpkiej przyjemności ocze- kiwania. Przeszedł przez ulicę na pusty plac, szedł między fenkułami rosnącymi w parowie, wrócił na drugą stronę ulicy, skrywany przez ciemność za plecami i cień kontenera ze śmieciami. Tak to wygląda, pomyślał. Szedł po nawietrznej w stosunku do ofiary, ciągle nieświadomej, co się do niej zbliża, i spokojnie pa- lącej papierosa, pod daszkiem z desek i trzciny, dla ochrony przed mżawką. Przy krawężniku stał samochód — mała, biała toyota z rejestracją z Alicante i z przy- klejoną na tylnej szybie plakietką firmy wynajmującej samochody. Coy obszedł dookoła auto i zobaczył, że Kiskoros dalej wpatruje się w oświetlony taras restau- racji i główne wejście: miał na sobie lekką marynarkę, pod szyją muszkę, wy- brylantowane czarne włosy, zaczesane do tyłu, lśniły w świetle pobliskiej latarni. Nóż, pomyślał Coy, wspominając spotkanie pod łukiem sklepienia Zamku Straży Morskiej, muszę uważać na jego nóż. Następnie potrząsnął ramionami i zacisnął pięści, przywołując na pomoc duchy Torpedowca Tucumana, Galisyjczyka Neiry i reszty Załogi Sandersa. Sportowe buty pomogły mu zrobić osiem cichych kro- ków, zanim przeciwnik usłyszał ich odgłos na żwirze i odwrócił się, by sprawdzić, kto nadchodzi z tyłu. Coy zobaczył, jak oczy sympatycznej żabki nagle tracą całą sympatyczność i otwierają się bardzo szeroko, papieros wypada z ust, nagle przy- pominających czarną dziurę, a ostatnie kłęby dymu wplatają się spiralami w wąsy. Wtedy skoczył, pokonując końcowy dystans; pierwszym ciosem trafił Kiskorosa prosto w czoło, z dźwiękiem klak, odrzucając mu w tył głowę, jakby przetrącił kark, i natychmiast przycisnął go do ściany kiosku, dokładnie pod napisem: Kiosk Costa Azul. Nasza specjalność to ośmiornice. Obsesyjnie myślał o nożu, kiedy uderzał raz za razem, systematycznie i sku- tecznie, w milczeniu. Trach i płask, potem plaf— teraz rozbrzmiewały na jego chwałę. Kiskoros, nie mogąc utrzymać się na nogach pod takim atakiem, opa- dał, opierając się o ścianę, szukając rozpaczliwie czegoś po kieszeniach. Ale Coy 261 znał jego tęsknoty, więc oddalił się nieco, wziął rozmach i wymierzył kopniaka, którym trafił Argentyńczyka w ramię, co sprawiło, że ten po raz pierwszy wydał przeciągły pisk bólu, podobny do skowytu psa, któremu nastąpi się na ogon. Wte- dy chwycił go za klapy marynarki i cisnął nim tak gwałtownie, że Argentyńczyk przeleciał przez drogę w kierunku piasku na plaży. Popychał go, stawał i tłukł, potem znów popychał; Kiskoros wydał serię głuchych jęków, niemal agonalnych, cały czas starając się trafić ręką do kieszeni, i za każdym razem obrywał nowy cios. Tej szczęśliwej nocy Coyowi nawet szpinak nie był potrzebny. Tym razem jesteś mój, myślał szybko, z tą dziwną jasnością umysłu, którą odczuwał podczas bójek i walk. Jesteś tylko mój, i nie ma sędziego ani policjantów, ani świadków, ani nikogo, kto mówiłby mi, co mam robić. Teraz tak cię urządzę, że będziesz wyglądał jak papka, gówno, z wystającymi połamanymi żebrami, a wybite zęby będziesz łykał po sześć, i braknie ci powietrza, żeby choć zagwizdać tango. Podobnie jak byk, który szuka barierki, żeby pod nią paść, Kiskoros jeszcze słabo się bronił. Muszkę miał na uchu. Nóż, który wreszcie udało mu się wydo- być z kieszeni, wypadł z jego zmaltretowanych palców i leżał na piasku, kopnięty przez Coya na bezpieczną odległość. Światło pobliskich latarni nadawało wra- żenie gęstości mżawce, która cały czas na nich padała, podczas gdy Coy turlał obtoczonego w wilgotnym piasku Argentyńczyka aż na brzeg wody. Tump. Aj. Tump. Aj. Ostatnie ciosy zadawał, kiedy Kiskoros zanurzył się już w wodzie przy brzegu, jęcząc z bólu, z wysiłkiem utrzymując usta nad wodą. Tump. Coy wszedł do morza po kostki, żeby wymierzyć ostatniego kopniaka, którym przesunął go 0 metr w głąb, zatapiając kompletnie pod żółtawymi refleksami i zwierciadłem mżawki na powierzchni czarnej wody. Wrócił po własnych śladach i usiadł na piasku, niedaleko brzegu. Napięcie mięśni zaczynało słabnąć i odzyskiwał równy oddech. Bolały go kostki od kop- niaków i cały wierzch prawego przedramienia, od dłoni po łokieć, jakby miał na- ciągnięte wszystkie ścięgna. Nigdy w życiu, pomyślał, nikogo nie sprałem z taką przyjemnością. Rozcierał zdrętwiałe palce i odchylił w górę głowę, żeby delikat- ny deszcz ochłodził mu twarz i zamknięte oczy. Nieruchomy, oddychając głęboko z otwartymi ustami, czekał, by zwolniło się tempo galopu szalejącego w jego pier- si. Usłyszał przed sobą jakiś hałas i otworzył oczy. Ociekający wodą, w której też na jego ubraniu odbijały się światła, Kiskoros czołgał się po brzegu. Coy nadal siedział na piasku, przyglądając się jego wysiłkom. Słyszał przerywany oddech 1 niewyraźne jęki zbitego zwierzęcia, widział niezdarne machanie rękami i noga- mi istoty niezdolnej, żeby się podnieść. Dobrze jest się bić, pomyślał. To tak jak oczyścić zęzy. Świetnie robi na krą- żenie krwi i kwasy trawienne, przez pięści można wyładować cały strach, smutek, zły humor i rozpacz przygniatające duszę. Działanie, zastępujące na chwilę my- ślenie, przynosi niemal terapeutyczny skutek, a atawistyczne odruchy, z czasów kiedy człowiek musiał wybierać między śmiercią i przeżyciem, z powrotem do- 262 magają się swojej roli w grze życia. Być może dlatego świat teraz wygląda tak, jak wygląda — zastanowił się — że mężczyźni przestali się bić, bo jest to źle widziane, i przez to ogarnęło ich szaleństwo. Nadal rozcierał sobie obolałą rękę. Od dawna nie czuł się tak dobrze, nie do- świadczał poczucia tak całkowitej harmonii z sobą samym. Widział, że pełzają- cemu Argentyńczykowi udało się już wyciągnąć pół ciała na brzeg, ale znów się przewrócił i był po pas zanurzony w wodzie. W żółtawym świetle widoczne były jego włosy i wąsy ubrudzone piaskiem i przyciemnione jeszcze strumykami krwi spływającymi po twarzy. — Skurwiel — powiedział Kiskoros z brzegu, bez tchu, jęcząc, jakby bolała go każda głoska. — Idź w cholerę, i niech cię szlag. Obaj milczeli. Coy siedział i patrzył. Argentyńczyk leżał twarzą do ziemi, od- dychając z trudnością, wydawał od czasu do czasu cichy jęk, kiedy chciał zmienić pozycję. Wreszcie podciągnął się na łokciach, pozostawiając za sobą rów w pia- sku, i udało mu się wydobyć nogi z wody. Przypominał żółwia, który zaraz będzie składał jaja; Coy przyglądał mu się beznamiętnie. Jego wściekłość ulotniła się al- bo prawie się ulotniła. Nie wiedział, co teraz ma zrobić. — To moja robota — mruknął Kiskoros po chwili. — Twoja robota jest niebezpieczna. — Tylko was śledziłem. — Śledź swoją mamuśkę w burdelu na pampie. Wstał powoli, otrzepując piasek z dżinsów. Podszedł do Argentyńczyka, któ- ry podnosił się z dużym wysiłkiem, patrzył na niego przez chwilę, aż postanowił rąbnąć go jeszcze raz, już nie tak porywczo, ale teraz skutecznie, przewracając go tym razem twarzą do góry. Zmoczony i opuchnięty, malutki Kiskoros w piasko- wej panierce wyglądał jak żałosny krokiet. Coy pochylił się nad nim, słuchając jego oddechu — tysiące drobnych gwizdów w płucach — i starannie go przeszu- kał. Miał telefon komórkowy, paczkę przemoczonych papierosów i kluczyki od wynajętego samochodu. Wrzucił do morza kluczyki i telefon. Portfel miał gru- by, pełen pieniędzy i papierów. Zbliżył się do światła najbliższej latarni, żeby to wszystko obejrzeć: hiszpański dowód osobisty, ze zdjęciem i nazwiskiem Horacio Kiskoros Parodi, wizytówki obcych ludzi, pieniądze hiszpańskie i brytyjskie, kar- ty kredytowe Visa i American Express. I kolorowa fotokopia strony z gazety, któ- rą ostrożnie rozwinął, bo musiała być rozkładana wcześniej wielokrotnie, a teraz była nasączona morską wodą. Poniżej tytułu Nasi wojskowi nurkowie uczą Anglię pokory fotografia ukazywała kilku przedstawicieli brytyjskiej piechoty morskiej z rękami w górze, pod lufami trzech argentyńskich żołnierzy o zamaskowanych farbą twarzach. Jeden z nich był niewielkiego wzrostu, miał wyłupiaste oczka ża- by i natychmiast rozpoznawalne wąsy. — Rzeczywiście, byłbym zapomniał. Bohater wojny falklandzkiej. 263 Włożył z powrotem dokumenty i karty kredytowe, dodał wycinek, zabrał pie- niądze i rzucił portfel na Kiskorosa. — Opowiedz może coś. — Nie mam nic do opowiadania. — Czego chce Palermo? Jest tu gdzieś w pobliżu? — Nie mam nic do___ Przerwał, kiedy kolejny cios Coya trafił go w twarz. Kopnął go beznamiętnie, prawie niechętnie, i zobaczył, jak Argentyńczyk, zasłaniając sobie twarz dłoń- mi, skręca się na ziemi jak dżdżownica. Potem znów usiadł na piasku, cały czas obserwując go. Nigdy wcześniej nie był na nikogo tak wściekły, na dodatek prze- rażała go świadomość, że nie czuje ani cienia litości; swoją drogą wiedział, kim jest jęczący na ziemi facet, nie mógł zapomnieć widoku otrutego Zasa, leżące- go na dywanie, i doskonale wiedział, jaki był los kobiet takich jak Tanger, kiedy dostawały się w ręce podoficera Kiskorosa i jego kumpli. A, niech zrobi skręta z wycinka o wojnie falklandzkiej i wsadzi go sobie w dupę. — Powiedz swojemu szefowi, że szmaragdy gówno mnie obchodzą. Ale jeśli ją ktoś tknie, to zabiję. Powiedział to z całkowitą prostotą, niemal skromnością, nawet nie zabrzmia- ło to jak groźba. Była to zwykła informacja, pozbawiona emfazy czy emocjonal- nych odcieni. Wiadomość dla marynarzy. Jednak nawet najmniej uważny słuchacz wiedział, że w przypadku Coya była to informacja prawdziwa. Kiskoros jęknął niewyraźnie, przewracając się na bok. Poszukał dotykiem portfela i chwycił go niezręcznie w dłoń. — Jesteś durniem — wymamrotał. — I bardzo się mylisz co do pana Palermo i co do mnie... I mylisz się co do niej. Zrobił przerwę, żeby splunąć krwią. Patrzył teraz na Coya przez zmierzwione włosy, wilgotne i brudne, opadające mu na twarz. Oczka małej żabki już nie były sympatyczne — błyszczały nienawiścią i żądzą, zemsty. — Kiedy przyjdzie moja kolej... Uśmiechnął się okrutnie, spuchniętymi ustami, nie dokończył zdania, co za- brzmiało groźnie, a zarazem groteskowo, bo przerwał mu atak kaszlu. — Dureń — powtórzył z wyrzutem, znów plując krwią. Coy przyglądał mu się bez słowa, potem powoli wstał, zaciskając zęby. Nic więcej nie mogę mu zrobić, pomyślał. Nie mogę go teraz zatłuc na śmierć, bo są rzeczy, których nie chciałbym stracić, a poza tym cenię wolność i własne życie. To nie jest powieść ani film, a w prawdziwym życiu są policjanci, sędziowie i im podobni. Nie czeka na mnie żaden statek, żeby szybko zawieźć mnie na Karaiby, gdzie bym się schronił na Tortudze, pośród członków Bractwa Karaibskiego Wy- brzeża, bo tam szum większy, gęściej morskie snują się straszydła... Dziś Bractwo wzięło się za inwestowanie i buduje hotele i apartamenty, a do gubernatora Jamaj- ki faksem dochodzą nakazy poszukiwania i aresztowania. 264 Stał tak, zły i niezdecydowany, zastanawiając się, czy lepiej walnąć Kiskorosa jeszcze raz w głowę, czy lepiej nie, kiedy zauważył Tanger na ulicy, w żółtawym świetle latarni. Stała spokojnie i przyglądała się im. Na końcu zatoki snop światła latarni obracał się poziomo, prosto przez ciepłą noc, cętkowaną drobnymi kroplami deszczu. Światło przypominało wąski stożek mgły, który przebiegając raz za razem przecinał przy okazji wysmukłe pnie i nie- ruchome pióropusze palm, ciężkich od wody i blasków. Coy rzucił spojrzenie na Kiskorosa, zanim odszedł wzdłuż brzegu w kierunku Tanger. Argentyńczyk do- tarł do samochodu, nie miał jednak kluczyków, które zostały wrzucone do morza; usiadł więc na ziemi, opierając się plecami o jedno z kół, mokry i ubrudzony pia- skiem, i patrzył, jak odchodzą. Od pojawienia się kobiety nie otworzył ust, ona też nic nie mówiła, tylko obserwowała ich obu w milczeniu; nawet kiedy Coy, który działał jeszcze na podwyższonych obrotach, zapytał ją, czy nie chciałaby skorzy- stać z okazji i przesłać pozdrowień Nino Palermo. Albo może, dodał, chciałaby przesłuchać bandziora z antypodów. Powiedział właśnie tak: przesłuchać bandzio- ra z antypodów, z pełną świadomością, że choćby nie wiem jak ciężko go obrażał czy tłukł — Kiskoros nie wydusi z siebie ani pół słowa. Bez odpowiedzi Tanger ruszyła plażą, oddalając się od nich. A Coy, po chwili wahania, rzucił ostatnie spojrzenie na zbira i poszedł za nią. Po kilku krokach zrównał się z nią, ale nadal był wściekły; nie z powodu pojawienia się Argentyńczyka, które w sumie było pożyteczne, choćby z tego powodu, że miał na kim wyładować całą żółć, zalewającą mu żołądek i gardło, ale przez sposób, w jaki ta kobieta odwracała się plecami od rzeczywistości, kiedy przestawała ją ona interesować. Cześć, nie podoba mi się, żegnam. Wszystko, co nie zgadzało się z jej planami — przypadkowe spotkania, przeszkody, groźby, znaki z rzeczywistego świata docierające do jej pozornej kryjówki w wyśnionej przygodzie — było odrzucane, odsuwane, odstawiane na bok, jakby w ogóle nie istniało. Jakby samo rozważenie którejkolwiek z tych możliwości było zamachem na harmonię całości, której właściwą perspektywę znała tylko ona. Ta kobieta, podsumował, idąc ze złością po piasku plaży, broni się przed światem, poprzez odmowę jego akceptacji. Ale nie do niego należało stawianie jej takich zarzutów. A jednak, pomyślał, kiedy zrównał się z nią i chwycił ją za ramię, a ona od- wróciła się do niego w nikłym świetle odległych latarni, nigdy w swoim choler- nym życiu nie widział oczu, które patrzyłyby tak głęboko i tak daleko, jeśli tego chciała. Złapał ją z gwałtownością niemal przesadną, zatrzymując ją w miejscu, i stał naprzeciwko, patrząc na wilgotne włosy w deszczu, refleksy w jej oczach, kropelki deszczu mnożące piegi na jej skórze. 265 — To wszystko — powiedział — jest szaleństwem. Nigdy nie będziemy mo- gli. - - Nagle stwierdził zaskoczony, że kobieta jest przerażona i drży. Zobaczył, że rozchylone usta poruszają się i dreszcze wstrząsają jej ramionami, kiedy omiotło je światło latarni, wykreślając ich kształt w białym snopie. Zobaczył to wszyst- ko nagle, w jednym błysku; parę sekund później następny blask oświetlił ciepły deszcz, który nagle stał się intensywniejszy i cięższy; ona nadal drżała, kiedy woda spadała na jej włosy i twarz, przylepiając mokrą bluzkę do ciała; deszcz moczył też ręce i ramiona Coya, kiedy je otworzył, żeby ją przygarnąć, nie za- stanawiając się nad tym, co robi. I ciepłe ciało, drżące pośród nocy i deszczu, jakby migotanie światła było zimną mgłą, bez zastrzeżeń oddało się pod ochronę jego ciała, dokładnie tak, jakby to było przemyślane: zbliżyła się prosto do nie- go, do jego piersi; Coy przez chwilę stał z otwartymi ramionami, nawet jej nie obejmując, bardziej zaskoczony niż niezdecydowany. Potem objął ją delikatnie, czując drżenie jej mięśni, ciała, uderzenia krwi pod mokrą bluzką, długie i silne uda, szczupłe ciało, które nadal drżało, przytulone do niego. I rozchylone usta, bardzo blisko, których drżenie uspokoił swoimi wargami, długo, aż tamte usta przestały drżeć i nagle stały się ciepłe i łagodne, rozchyliły się bardziej i teraz ona objęła silne plecy Coya; podniósł dłoń na kark kobiety — dłoń szeroką, silną, którą przytrzymał jej szyję i głowę, pod włosami mokrymi od deszczu, wzmaga- jącego się z każdą chwilą, coraz głośniej uderzającego o piasek. W ten sposób dwoje rozchylonych ust szukało się nawzajem z nieoczekiwanym pragnieniem, jakby łapczywie domagały się śliny, tlenu i życia; zęby stukały o siebie i wil- gotne języki splatały się niecierpliwie. Wreszcie Tanger odsunęła się na sekundę o kilka centymetrów, żeby odetchnąć, otwarte oczy patrzyły na niego z bardzo bliska, kompletnie oszołomione. A potem rzuciła się wprzód, z przeciągłym ję- kiem, podobnym do odgłosu wydawanego przez zwierzę, które jest ranne i cierpi. On czekał na nią i objął tak mocno, że przestraszył się, czy nie połamie jej kości; potem zrobił na ślepo kilka kroków, trzymając ją cały czas w ramionach, aż zdał sobie sprawę, że znaleźli się w morzu; że deszcz pada z huczącą intensywnością, zamazując kontury krajobrazu, a grube krople wpadają do zatoki, powodując wra- żenie, że woda kipi. Ich ciała pod zmoczonymi ubraniami szukały się gwałtownie, uderzając o siebie w mocnych objęciach, pośród rozpaczliwych pocałunków, któ- re wzmacniała niecierpliwość, kiedy zlizywali sobie nawzajem deszcz z twarzy, z ustami pełnymi smaku mokrej skóry i wody na gorącym ciele. A ona wlewała w usta mężczyzny s woj ą niekończącą się skargę rannego zwierzęcia. Szli do łodzi, ociekając wodą, szukając się nawzajem i potykając w ciemności. Dotarli objęci, całując się co krok, spiesząc się na ostatnim odcinku, pozostawia- 266 jąć kałuże wody w zejściówce i na podłodze kabiny. Pilot, palący w ciemności, patrzył, jak schodzą pod pokład i giną w drodze do kajut na rufie; pewnie się uśmiechnął, kiedy oboje odwrócili się w kierunku żaru papierosa i życzyli mu do- brej nocy. Potem Coy prowadził Tanger przed sobą, trzymając dłonie na jej talii, podczas gdy kobieta odwracała się co krok, żeby zachłannie całować jego usta. Potknął się o sandał, który właśnie zdjęła, a potem o drugi, przed drzwiami kaju- ty Tanger zatrzymała się i mocno do niego przytuliła; obejmowali się wciśnięci w grodź z drzewa tekowego, znów gwałtownie poszukując swoich ust, po omac- ku, w ciemności, ciała rozpoznawały się pod ubraniem, które nawzajem z siebie zdejmowali — guziki, pasek, spódnica opadająca na podłogę, rozpięte dżinsy na biodrach Coya, ręka Tanger między nimi i jej skóra, ciepło kobiety, trójkąt bia- łej bawełny niemal zerwany z jej ud, dzwonienie metalowej plakietki żołnierza. I męska moc, wzajemne poznawanie pełne fascynacji, jej uśmiech, niezwykła de- likatność jej piersi, obnażających się, sterczących, uniesionych. Mężczyzna i ko- bieta twarzą w twarz, dyszenie brzmiące wyzwaniem. Jej zachęcający jęk i jego pchnięcie w przód, na koję, przez wąską kajutę, ostatnie mokre ubrania spadają na boki, zmięte pod ciałami, które ociekają deszczem, mocząc prześcieradła, we wzajemnym poszukiwaniu się po raz kolejny, przyglądający się sobie nawzajem z bliska, uśmiechnięci, skupieni, wspólnicy. Zabiję każdego, kto mi teraz prze- szkodzi, pomyślał Coy. Każdego. Jego skóra, ślina, ciało otwierały sobie drogę, bez żadnych przeszkód, w głąb drugiego ciała, coraz wilgotniejszego, coraz cie- plejszego, coraz bardziej gościnnego, głęboko, coraz głębiej, tam gdzie znajduje się ukryty klucz do wszelkich tajemnic i gdzie mimo upływu wieków pozostała jedyna prawdziwa pokusa, dająca odpowiedź na tajemnicę śmierci i życia. Dużo później, w ciemności, kiedy deszcz stukał o pokład w górze, Tanger odwróciła się na bok, schowała twarz w zagłębieniu pod jego ramieniem, trzy- mając dłoń między jego udami. A on czuł, w półśnie, nagie ciało, przytulone do niego, rękę ciepłej kobiety na swoim zmęczonym ciele, jeszcze mokrym, pach- nącym jej zapachem. Tak się dopasowali i złączyli, jakby każde z nich przez ca- łe życie, i przez wszystkie poprzednie żywoty, nie robiło niczego innego, tylko poszukiwało tego drugiego. Miło jest spotkać się z radosnym powitaniem, po- myślał, a nie zaledwie z przyzwoleniem. Wspaniałe było to natychmiastowe, in- stynktowne porozumienie, bez słów tłumaczących to, co nieuniknione. Przejście przez każde z nich swojej części drogi bez fałszywego wstydu. Odgadniecie, bez wypowiadania, słów — chodź do mnie. Bliski, zacięty pojedynek, w zwarciu, wśród jęków, którego naturalność niemal ocierała się tej nocy o brutalność, wal- ka równego z równym, bez potrzeby wynajdywania pretekstów ani tłumaczenia 267 czegokolwiek. Bez wyrównywania rachunków, bez pomyłek, bez warunków. Bez ozdób i bez wyrzutów sumienia. Jak dobrze, że wreszcie to się stało, dokładnie tak, jak powinno było się stać. — Cokolwiek by się stało — powiedziała nagle — nie pozwól mi umrzeć samej. Nie poruszył się, oczy miał otwarte w ciemności. Nagle szum deszczu za- brzmiał złowieszczo. Stan sennej szczęśliwości uległ zawieszeniu i znów wszyst- ko było słodko-kwaśne. Czuł kobiecy oddech w zagłębieniu ramienia: powolny i gorący. — Nie mów o tym — mruknął. Poczuł, że poruszyła głową z powagą. — Boję się, że umrę sama w ciemności. — Tak nie będzie. — Tak jest zawsze. Jej dłoń dalej leżała nieruchoma między udami Coya, jej twarz w zagłębieniu ramienia, jej wargi szeptały prosto w jego skórę. Poczuł chłód. Przekręcił twarz na bok, zanurzając jaw jeszcze wilgotnych włosach kobiety. Nie mógł widzieć jej twarzy, ale wiedział, że w tej chwili jej wyraz jest taki sam jak na zdjęciu w srebr- nej ramce. Wszystkie kobiety, teraz już wiedział, miewają taki wyraz twarzy. — Żyjesz — powiedział. — Czuję twój puls na mojej skórze. Masz ciało, krew i wszystko, co z nią płynie. Jesteś piękna i żyjesz. — Kiedyś mnie nie będzie. — Ale jeszcze jesteś. Poczuł, że przytula się do niego mocniej. Przysunęła usta do jego ucha. — Przysięgnij... że nie pozwolisz mi... umrzeć samej. Powiedziała to bardzo wolno, jej głos był zaledwie szeptem. Coy przez chwilę leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami, słuchając deszczu. Potem skinął głową. — Nie pozwolę ci umrzeć samej. — Przysięgnij. — Przysięgam. Poczuł, że nagie ciało wchodzi na niego okrakiem; jej uda rozchylone nad je- go biodrami, ocierające się piersi, usta poszukujące jego ust. Wtedy duża, gorąca łza spadła z góry na jego twarz. Zdziwiony otworzył oczy i natknął się na twarz pełną mroku. I kiedy całował, zaskoczony i zdumiony, wpółotwarte, wilgotne war- gi, usłyszał, jak znów spływa z nich, subtelna niby westchnienie, długa, bolesna skarga zranionej samicy. Rozdział 13. Profesor kartografii Nie jest rzeczą najgorszą błądzić wśród przypadków morza. Inni błądzą przez złe dokumenty, którymi się kierują. Jorge Juan, Kompendium nawigacji dla straży morskiej „Dei Gloria" tam nie było. Coy nabierał tego przekonania powoli, w miarę jak kratka naniesiona na mapę wypełniała się oznaczeniami ich kursów, a oni nie znajdowali niczego. Na głębokości od sześćdziesięciu do dwudziestu metrów pathfinder odsłaniał cały rysunek dna obszaru dwóch mil kwadratowych, gdzie powinny były znajdować się resztki brygantyny. Dni mijały, były coraz cieplejsze i spokojniejsze, „Carpanta" płynęła z prędkością dwóch węzłów, przy nieustan- nym terkocie silnika diesla, po morzu gładkim i świetlistym jak powierzchnia lustra, z jedną burtą na północ, drugą na południe, z geometryczną precyzją, stale sprawdzając swoją pozycję przez satelitę, podczas gdy snop sondy omiatał kształt dna pod kilem, a Tanger, Coy i Pilot zmieniali się, spoceni, przed ciekłokrystalicz- nym ekranem. Oznaczenia rodzajów dna — jasnopomarańczowy, ciemnopoma- rańczowy, jasnoczerwony następowały po sobie z beznadziejną monotonią: muł, piasek, algi, jakiś rupieć, kamienie. Obejrzeli już sześćdziesiąt siedem spośród siedemdziesięciu czterech przewidzianych pasm, czternaście razy nurkowali, że- by zbadać podejrzane przedmioty, ale nie znaleźli najmniejszego śladu zatopio- nego statku. Nadzieja rozwiewała się z ostatnimi godzinami poszukiwań. Nikt nie wypowiadał na głos złowieszczego werdyktu, ale Coy z Pilotem wymieniali prze- ciągłe spojrzenia, a Tanger, uparcie wpatrzona w ekran sondy, była coraz bardziej posępna i milcząca. Słowo unoszące się w powietrzu brzmiało: porażka. W przedostatni dzień poszukiwań badali pasmo dna siedmiometrowej szero- kości na głębokości trzydziestu metrów, między przylądkiem i wyspą Cueva de los Lobos. Kiedy Pilot zatrzymał silnik, a dziób „Carpanty" obrócił się powoli wokół kotwicy i jakby bez przekonania ustawił się w kierunku zachodnim, słońce chowało się za przełęczami burych gór, oświetlając złotymi i czerwonawymi to- nami łąki tymianku, karłowate palmy i opuncje. U stóp skarpy morze było niemal 269 gładkie, poruszało się delikatnie między pobliskimi skałami i rzadkim piaskiem, bielejącym wśród połaci alg. — Tu go nie ma — powiedział cicho Coy. Nie mówił tego do nikogo konkretnie. Pilot kończył zwijanie grota na bomie, a Tanger siedziała na drabince na rufie z nogami w wodzie, patrząc w morze. — Musi być — odpowiedziała. Wzrok miała utkwiony nieruchomo w jedno miejsce, wyobrażony prostokąt, po którym pływali niemal bez przerwy przez dwa tygodnie. Miała na sobie za du- ży na nią podkoszulek Coya, który zasłaniał jej górną część ud, powoli poruszała stopami, chlapiąc wodą, jak dzieci, które się bawią na brzegu. — To wszystko jest absurdalne — stwierdził Coy. Pilot zszedł pod pokład i przez otwarty luk dochodziły odgłosy wskazujące, że przygotowuje kolację. Kiedy znów wszedł na pokład, żeby otworzyć bakistę z butlą gazową i podłączyć ją do kuchenki, jego poważne spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Coya. To jest twoja sprawa, marynarzu. — Musi być — Tanger nagle powtórzyła to samo zdanie. Nadal siedziała na rufie, machając nogami w wodzie. Coy stał oparty o na- kruz, szukając właściwej odpowiedzi albo stosownego zachowania. Ponieważ nic mu nie przyszło do głowy, wziął maskę do nurkowania i skoczył z dziobu, że- by sprawdzić kotwicę. Woda była czysta, ciepła i przyjemna; słabnące światło pozwalało śledzić linę łańcucha leżącego na piaszczystym dnie z kilkoma kamie- niami. Kotwica, dwudziestopięciokilowa CQR, leżała we właściwej pozycji, nie było wokół alg, które mogłyby nią poruszyć, gdyby wiatr wzmógł się w nocy. Zszedł niżej, żeby obejrzeć ją dokładnie, a potem wynurzył się i powoli wrócił do jachtu, płynąc na plecach i poruszając jedynie nogami, niespiesznie, ciesząc się przyjemnym dotykiem wody. Chciał jak najdłużej odwlec spotkanie z Tanger twarzą w twarz. Kiedy wszedł na pokład i wycierał się ręcznikiem, przyglądał się brzegowi na- bierającemu czerwonych odcieni w zachodzącym słońcu, rozciągniętemu łukiem w kierunku wschodnim: marmurowy szlak rzymskich legionów i bogów. Tym ra- zem jednak widok ten nie sprawił mu żadnej przyjemności. Rozwiesił ręcznik, żeby wysechł, zszedł po stopniach zejściówki i usiadł na ostatnim. Pilot krzątał się między garnkami, przygotowując półmisek makaronu, a Tanger siedziała przy stole, pochylona nad rozłożonymi mapami. — Nie może być błędu — zapewniła, zanim Coy jeszcze się odezwał. Trzymała w ręce swój ołówek i wskazywała współrzędne długości i szerokości na różnych mapach, odmierzała mile na bocznych skalach i przenosiła je cyrklem na prostokątny obszar poszukiwań, tak jak j ą nauczył Coy. — Ty sam sprawdziłeś obliczenia — dodała. — Położenie względem Mazar- rón, wzgórza Yiboras, cypla Percheles, przylądka Tińoso. — Pochylała się z po- wagą, pokazując mu wyniki, jak uczennica, która stara się przekonać nauczycie- 270 la. — 37°32' na północ od równika i 4°51' na wschód od Kadyksu na mapach sferycznych Urrutii odpowiadają 37°32' szerokości północnej i 1°21' długości zachodniej względem południka Greenwich... Widzisz? Coy udał, że przegląda obliczenia. Robił to już tyle razy, że znał wszystkie operacje na pamięć. Mapy były pełne notatek sporządzonych jego własną ręką — Może być błąd w tablicach korekcyjnych... — Nie ma błędu — energicznie zaprzeczyła głową. — Mówiłam ci, że pocho- dzą z Zastosowań kartografii historycznej Nestora Perony. Tam nawet jest popra- wiony błąd siedemnastu minut długości Kadyksu względem Greenwich, który był na mapach Urrutii. Tablice są precyzyjne, w każdej minucie i każdej sekundzie... Dzięki nim dwa lata temu odnaleziono „Caridad" i „Sao Rico". — Pozycja podana przez pomocnika nawigatora mogła być niedokładna. W pośpiechu pewnie ktoś popełnił błąd. — Nie. To niemożliwe — Tanger zaprzeczała z zapalczywością kogoś, kto słyszy słowa, których słyszeć nie chce. — Wszystko było bardzo precyzyjne. Mło- dy nawigator wspominał nawet, że blisko, na północnym wschodzie, był przylą- dek. .. Pamiętasz? Równocześnie spojrzeli na wejście, przez które widać było lewą burtę i czer- wonawą bryłę, rysującą się na końcu łuku wybrzeża, za zatoką Mazarrón i przy- lądkiem Falcó. Kiedy już dostrzegliśmy przylądek — zeznał chłopiec w raporcie. — Jest też możliwe — dodała Tanger — że „Dei Gloria" leży zakopana w pia- sku i przepłynęliśmy, nie dostrzegając jej nawet... To możliwe, ocenił Coy. Choć mało prawdopodobne. W takim wypadku sonda wskazałaby przynajmniej różnice gęstości w strukturze dna. A przez cały czas pokazywała jedynie warstwy piasku i mułu do głębokości dwóch metrów — a to duża głębokość, żeby ukryć coś takiego. — Coś musiało zostać — podsumował — choćby sam metal, z którego zro- bione były działa. Dziesięć falkonetów razem to kupa żelastwa... A do tych dzie- sięciu trzeba dodać — choć mogły zostać rozrzucone podczas wybuchu — dwa- naście korsarskich armat. Tanger stukała ołówkiem w mapę. Drugą rękę trzymała przy ustach, obgry- zając paznokieć kciuka. Na jej czole pojawiły się zmarszczki wyraźne jak blizny. Coy wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po szyi, z nadzieją, że zetrze te bruzdy; pozostała jednak niewzruszona mimo pieszczoty, wpatrzona w leżące przed nią mapy. Plany brygantyny i szebeki też były widoczne, przylepione taśmą kleją- cą do jednej z grodzi. Wyliczyli nawet na mapach promień rozrzutu korsarskich dział, biorąc pod uwagę siłę wybuchu, prądy i odległość od dna. — Pomocnik nawigatora — zasugerował Coy, cofając rękę — mógł też kła- mać. Tanger znów zaprzeczyła ruchem głowy, a zmarszczki na jej czole jeszcze się pogłębiły. 271 — Zbyt młody, żeby uknuć oszustwo takiego kalibru. Mówił, że przylądek był blisko, a ląd leżał w odległości jakichś dwóch mil... I w kieszeni miał zapisane ołówkiem dwie dane: długość i szerokość geograficzną. — Nie przychodzi mi nic do głowy... Chyba że nie chodziło o Kadyks jako południk zero. Tanger spojrzała na niego ponuro — Też o tym myślałam — powiedziała. — To było pierwsze, co zrobiłam, między innymi dlatego, że w Skarbie Rudego Rackhama Tintin i Kapitan Haddock popełniaj ą podobny błąd, myląc długość Paryża z długością Greenwich... Czasem, pomyślał Coy słuchając jej, zastanawiam się, czy ona sobie ze mnie po prostu nie kpi. Albo czy nie jest to dziecinna zabawa, wymyślona po lektu- rze książek z obrazkami. Bo to nie jest poważne. A przynajmniej nie wygląda poważnie. A raczej nie wyglądałoby, poprawił, gdyby pewien argentyński karzeł ze sprężynowym nożem w kieszeni nie snuł się za naszym cieniem i gdyby nie miał swojego szefa o wyglądzie psa husky. Wtedy przypominałoby to wszystko mrzonki dziewczynki, która gra w statki, zatopione ze skarbami i ze szwarccha- rakterami. — Ale my znamy wszystkie południki, których używano w tamtych cza- sach — powiedział. — Znamy pozycję statku podaną przez młodego nawigato- ra i możemy wytyczyć ją na mapie, biorąc dodatkowo pod uwagę miejsce, gdzie chłopak został znaleziony po katastrofie. Nie może chodzić o południk Hierro ani Paryż, ani Greenwich. — Jasne, że nie — wskazywała skalę na górnym brzegu jednej z map. — Długość jest oznaczona względem południka Kadyksu, bez najmniejszej wątpli- wości: tutaj wszystko się zgadza. Południkiem zero w naszych poszukiwaniach jest Zamek Straży Morskiej — był nim w roku 1767, i był jeszcze w 1798. Daw- na długość mierzona od Kadyksu do miejsca katastrofy wynosi 4°51' na wschód. Aktualna długość, po wprowadzeniu korekty — 5° 12' na wschód. W stosunku do Greenwich — 1°21' na zachód. Żaden inny południk nie może stanowić punktu odniesienia dla położenia „Dei Gloria" równie doskonale, i w atlasie Urrutii, i na współczesnych mapach. — To wszystko jest w porządku. Mówisz: żaden inny południk. Tyle że bra- kuje nam tego, co najważniejsze: statku. — Coś zrobiliśmy źle. — Oczywiście. Tylko powiedz mi co. Rzuciła ołówek na stół. Wstała, ciągle wpatrując się w mapy. Coy popatrzył na jej bose stopy na deskach podłogi, na długie piegowate uda pod podkoszulkiem, który przybrał kształt jej piersi. Znów pogładził jej szyję, i tym razem poddała się pieszczocie. Jej sprężyste, ciepłe ciało pachniało delikatnie potem i solą. 272 — Nie wiem — powiedziała, zamyślona. — Ale jeśli tu jest jakiś błąd, my go popełniliśmy. Ty i ja... Jeśli jutro zakończymy poszukiwanie bez rezultatów, trzeba będzie zacząć na nowo. — Jak to? — Nie wiem. Zaczniemy od sprawdzenia korekt kartograficznych, jak sądzę. Błąd pół minuty oznacza już pół mili. I chociaż tablice Perony są bardzo precyzyj- ne, nasze obliczenia mogą— przeciwnie — wcale nie być dokładne. Najmniejszy brak ścisłości we współrzędnych młodego nawigatora, dziesięć sekund czy dwie dziesiąte minuty, nie mające znaczenia w ówczesnym ustalaniu pozycji, mogą okazać się decydujące, kiedy przenosi się takie dane na mapę. Być może brygan- tyna leży o milę dalej na południe albo na wschód. Być może popełniliśmy błąd, redukując tak bardzo obszar poszukiwań. Coy westchnął, najgłębiej jak potrafił. To było rozsądne, ale oznaczało start od zera. Z drugiej jednak strony oznaczało również, że nadal będzie z nią. Objął dłońmi jej talię; odwróciła się do niego i przyglądała mu się z bardzo bliska, py- tająco, z rozchylonymi ustami. Boi się, zrozumiał, i opanował chęć pocałowania jej. Boi się, że Pilot albo ja powiemy dosyć. — Nie mamy do dyspozycji całej wieczności — powiedział. — Pogoda też może się znowu popsuć... Do tej pory mieliśmy szczęście ze strażą przybrzeżną, ale któregoś dnia pewnie zaczną nas nagabywać. Padną pytania, i dalsze pytania. Poza tym jest jeszcze Nino Palermo i jego ludzie. — Wskazał głową na Pilota, który sprzątał ze stołu, żeby rozłożyć obrus, i zachowywał się tak, jakby nie słu- chał rozmowy. — Trzeba też jemu zapłacić. — Nie przygnębiaj mnie — powoli, łagodnie wysunęła się spomiędzy dłoni obejmujących ją w pasie. — Muszę pomyśleć, Coy. Muszę pomyśleć. Uśmiechała się słabo, daleka, zakłopotana, jakby tym uśmiechem starała się złagodzić swój ruch. Nagle oddaliła się na odległość wielu mil i Coy poczuł, jak w jej żyły wsącza się ciemny smutek. Pustka w granatowych oczach jeszcze zo- gromniała, kiedy odwróciła wzrok na drzwiczki otwarte na morze. — A jednak jest gdzieś tutaj — mruknęła. Opierała się obiema rękami o drzwiczki, pochylona na zewnątrz, odwrócona plecami do Coya. Ten przejechał dłonią po nieogolonej twarzy, czując na niej wy- raz własnej rozpaczy. Nagłe stała się znów daleka, samotna, egoistyczna. Wróciła na chmurę, gdzie nikt nie ma dostępu, a on nie potrafi tego zmienić. — Wiem, że leży tu na dnie, gdzieś blisko — dodała Tanger cicho. — I czeka na mnie. Coy nic nie powiedział. Czuł głuchą, bezsilną wściekłość. Jak zwierzę walczą- ce z pułapką, w którą wpadło. I wiedział, że tę noc spędzi bezsennie w ciemności, obok nieprzebytego muru milczących pleców. I teraz właśnie w tej historii, choć na krótko, pojawię się ja. Albo, dokładnie rzecz biorąc, odkryjemy dość kluczową rolę, jaką odegrałem w rozwiązaniu — 273 żeby w jakiś sposób to zakwalifikować — tajemnicy katastrofy „Dei Gloria". W rzeczywistości, co być może zauważył któryś z wnikliwych czytelników, to ja dotąd opowiadałem państwu to wszystko: jestem kapitanem Marlowe tej po- wieści, jeśli wolno mi użyć tego porównania; z tym jednak zastrzeżeniem, iż do tej pory nie uznałem za konieczne ukazywać siebie spoza wygodnego sposobu opowiadania, jakiego używałem niemal zawsze, to jest trzeciej osoby. Takie są, podobno, reguły sztuki. Ktoś jednak już dawno temu zauważył, że opowiadania, podobnie jak tajemnice, i jak samo życie, to zamknięte koperty, które wewnątrz zawierają następne koperty. Poza tym historia zatopionego statku, Coya — mary- narza wyrzuconego na ląd, i Tanger, kobiety, która mu morze zwróciła, porwała mnie od chwili, gdy tylko ich poznałem. Już niemal się nie zdarzają, z tego co wiem, takie historie; i coraz mniej jest ludzi, którzy je opowiadają, czasem nieco je zdobiąc, tak jak dawni kartografowie dekorowali na mapach jeszcze nieodkry- te białe plamy. Być może takich historii się nie opowiada, bo już nie ma werand otoczonych krzewami bugenwilli, na których powoli zapada zmrok, podczas gdy malajscy kelnerzy podają dżin — niebieski Bombay Saphire, naturalnie — a w fo- telu na biegunach stary kapitan snuje swą opowieść pośród kłębów dymu z fajki. Już od dawna werandy, malajscy kelnerzy i fotele na biegunach, a nawet nie- bieski dżin, są własnością agentów biur podróży; poza tym nie wolno palić — ani fajki, ani niczego innego. Nie jest więc łatwo ulec pokusie zabawy w stare historie, opowiadane tak, jak były opowiadane zawsze. A zatem, śledząc wątek historii, nadszedł moment, byśmy otworzyli przedostatnią szkatułkę, tę, w któ- rej ja, z całą skromnością, będę na pierwszym planie. Bez tego opowiadającego głosu, zrozumcie państwo, opowieść ta pozbawiona byłaby zapachu klasyki. Po- wiemy więc krótko, tytułem szybkiego wstępu, że żaglówka, która tamtego po- południa wpłynęła przez kanał portowy do Cartageny, była łodzią pokonaną — jakby wcale nie wracała z wycieczki o kilka mil na południowy zachód, ale z wy- prawy po runo, podczas której sama została ostrzyżona, czy jakby sama spotkała korsarzy, którzy ograbili ją ze wszelkich złudzeń. Na stole z mapami prostokąt wyznaczony na mapie morskiej 4631 pełen był bezużytecznych krzyżyków, niby wykorzystany kartonik do bingo, do niczego nieprzydatny i przypominający klę- skę. Podczas wpływania do portu niewiele słów padło na pokładzie „Carpanty". Jej załoga w milczeniu zwinęła żagle, dryfując na wprost zardzewiałych konstruk- cji spoczywających na Cmentarzysku Bezimiennych Statków, by potem podpły- nąć już na silniku do jednego z pomostów przystani sportowej. Razem zeszli na ląd, chwiejąc się na nogach, bo odzwyczaili się od stąpania po ziemi, przeszli obok „Feliksa von Lucknera", belgijskiego kontenerowca z Zeeland Ship, który miał właśnie zrzucić cumy i odpłynąć od nabrzeża handlowego; obchód knajp zaczęli od Yalencii i Taibilli, potem był Grań Bar, bar Soi i tawerna del Macho, i zakończyli swoją drogę krzyżową trzy godziny później w La Obrera, maleńkiej portowej knajpce, położonej na jednym z rogów za starym ratuszem. Tamtej nocy 274 wyglądali, jak później będzie wspominał Coy, na trójkę starych kumpli — troje marynarzy, którzy zeszli na ląd po długiej i pełnej przygód podróży. Pili, aż im się zmącił wzrok: jednego, i jeszcze jednego, i jeszcze jednego więcej, no to na zdro- wie, to przedostatni —jednogłośnie i bez kompleksów. Alkohol nadawał dystans sprawom, słowom, gestom. Zatem Coy, świadomy tego, uczestniczył w imprezie, odgrywając jeszcze dodatkowo własne przedstawienie, z przewrotną ciekawością, w której był równocześnie strach i poczucie winy. Był to również pierwszy i ostat- ni raz, kiedy widział, jak Tanger pije dużo, i robi to systematycznie i intensywnie. Uśmiechała się, jakby nagle „Dei Gloria" wydała jej się tylko złym snem, pozo- stawionym daleko za sobą, i opierała głowę na ramieniu Coya. Piła to samo co on, niebieski dżin z lodem i odrobiną toniku, podczas gdy Pilot towarzyszył im solidnymi pociągnięciami koniaku Fundador, ogrzewanego dłońmi w szklankach do piwa. Pilot opowiadał krótkie, bezładne historie o portach i statkach, tonem poważnym, powolnym i uważnym, jaki przybierał, gdy za sprawą alkoholu jego język tracił pewność; mrużył oczy, błyszczące rozbawieniem, figlarnością, przy- jaźnią. Od czasu do czasu Tanger śmiała się i całowała go, a Pilot, speszony, choć zawsze spokojny, kulił nieco głowę albo patrzył na Coya i znów się uśmiechał, z łokciami opartymi o rozklekotany stół z płyty pilśniowej. Wyglądał na zadowo- lonego; Coy zresztą też: pieścił sprężystą kibić Tanger, szczupłą okrągłą linię jej pleców, czuł ciało przytulonej do niego kobiety, jej usta na uchu i na szyi. Wszyst- ko mogłoby się tutaj skończyć, i nie byłoby to złe zakończenie, jak na klęskę. Bo wszystko było groteskowe i zarazem logiczne, stwierdził. Nie znaleźli żadnej brygantyny, a jednak po raz pierwszy wszyscy we trójkę śmiali się wspólnie, bez zastrzeżeń, bez problemów, hałaśliwi i odprężeni. Wyglądało to dokładnie jak ja- kieś wyzwolenie; w tym stanie ducha pili cały czas, jakby odgrywali swoje własne role, świadomi, że spełnienia tego rytuału wymagają okoliczności. — Za żółwia — powiedziała Tanger. Podniosła swoją szklankę, stukając się z Coyem, i wychyliła naraz całą resz- tę zawartości, lód schłodził jej wargi, które zaraz w długim pocałunku ogrzała na jego ustach. Żółwia widzieli w drodze do Cartageny, po południu, około mili na południe od wyspy Palomas — odległe pluskanie na powierzchni wody. Tan- ger zapytała, co to takiego, i Coy spojrzał przez lornetkę: żółw morski walczył z sieciami rybackimi, w które się wplątał. Skierowali dziób łodzi w jego stronę, obserwując wysiłki zwierzęcia pragnącego się wyzwolić; sieć oplatała skorupę i raniła zakrwawione łapy, dusząc równocześnie głowę, którą starał się unieść po- nad wodę, bo już brakowało mu tlenu. Rzadko można spotkać żółwie na tych wo- dach, a jego sytuacja najwyraźniej pokazywała dlaczego. Sieć była jedną z tych nieskończenie długich, które rozstawia się po całym Morzu Śródziemnym: set- ki metrów utrzymywanych na powierzchni przez plastikowe bidony, grające rolę pływaków, śmiertelne labirynty, w które wpadają wszelkie żywe stworzenia. Sa- modzielnie żółw nigdy by się nie uwolnił, brakowało mu już sił, a pomarszczone 275 powieki nad wyłupiastymi oczami zamykały się, jak w ostatnich chwilach życia. Choćby wydostał się z sieci, wycieńczenie i odniesione rany i tak skazywały go na śmierć. Coy owi było już wszystko jedno — zanim ktokolwiek odezwał się słowem, wskoczył do morza z nożem Pilota w dłoni i oślepiony furią, zaczął kro- ić sieć dookoła zwierzęcia. Ciął plastikową plecionkę z wściekłością, jakby miał przed sobą wroga, którego nienawidzi z całej duszy; nabierał powietrza i zanurzał się, żeby ciąć niżej, tam gdzie woda zmieszana z krwią żółwia miała różowy kolor; a kiedy wynurzał się, spoglądał z bliska w przerażone oczy zwierzęcia, wpatrzone w niego z uporem. Ciął, ile mógł, dysząc z wściekłości, kiedy wysuwał głowę, że- by nabrać powietrza, i znów zanurzał się i niszczył sieć, jak tylko się dało. I nawet wtedy, gdy żółw został wyzwolony i wolno dryfował, ledwo poruszając łapami, nadal rozszarpywał sieć, dopóki ramie nie odmówiło mu posłuszeństwa, tak że musiał przestać. Wtedy podpłynął do „Carpanty", rzucił ostatnie spojrzenie żół- wiowi, którego umierające oko nadal go obserwowało, gdy odpływał. Żółw nie miał specjalnych szans na przeżycie, był bardzo wycieńczony, a jego krew wcze- śniej czy później musiała zwabić jakąś żarłoczną kałamarnicę. Ale przynajmniej śmierć spotka go na otwartym morzu, jak być powinno w jego świecie i w jego rodzaju — nie będzie to nędzne zdychanie, uduszenie w sznurkach splecionych ludzką dłonią. W La Obrera zamówili więcej dżinu, więcej koniaku i więcej piwa, a Tanger nadal opierała głowę na ramieniu Coya. Nuciła cichutko jakąś piosenkę, od czasu do czasu przerywała, podnosiła twarz, a on szukał jej ust zimnych od lodu i pach- nących dżinem, i ogrzewał je swoimi wargami. Nikt nie wspominał „Dei Gloria", wszystko było zgodne z konwencją, tak jak wymagały okoliczności i role, któ- re wszyscy, może poza Pilotem — choć może i on też, tyle że nieświadomie — odgrywali w tej zaktualizowanej wersji starego tematu. Przeżywali tę scenę sto razy już wcześniej, bo kiedy ludzie już wiedzą, że pewne sukcesy rozwiewają się, przegrana ma w sobie coś uspokajającego. Przy barze, naprzeciwko szynkarza, którego Coy pamiętał w tym miejscu od zawsze, w tym samym fartuchu i z petem w ustach, pijaczkowie z czerwonymi nosami, stali klienci o chudych i wytatu- owanych ramionach, opróżniali szklanki wina i kieliszki koniaku, odwracając się czasem do ich stolika, i uśmiechali się, z poczuciem solidarności. Byli to sta- rzy znajomi Pilota i od czasu do czasu szynkarz nalewał wszystkim kolejkę na rachunek trójki siedzącej przy stoliku. Twoje zdrowie, Pilocie, i twoich kumpli. Twoje, Gines. Twoje, Gramolą. Twoje, Jaąueta. Wszystko było fantastyczne, Coy doświadczał poczucia spokoju, świetnie czuł się w swojej własnej roli, może tyl- ko brakowało pianina, żeby Lauren Bacall śpiewała tym swoim ochrypłym, trochę niewyraźnym głosem, który w wersji oryginalnej z napisami czasem przypominał głos Tanger. Albo na odwrót. Potem, po osiągnięciu pewnego poziomu, alkohol zrobi tak, że obraz stanie się czarno-biały. Bo po tylu powieściach, filmach i pio- senkach nawet pijacy stracili swoją niewinność. I Coy zastanowił się — z wielką 276 zazdrością — co mógł czuć człowiek, który pierwszy wyruszył na poszukiwa- nie wieloryba, skarbu albo kobiety, nigdy wcześniej nie czytując o tym w żadnej książce. Pożegnali się przy murach. Jacht zostawili czysty i uprzątnięty; tę noc Pilot miał spędzić w swoim domu, w rybackiej dzielnicy Santa Lucia. Patrzyli, jak od- chodzi chwiejnym krokiem pomiędzy palmami i wielkimi krzewami magnolii, potem spojrzeli w dół, na port, gdzie w dali, poza klubem żeglarskim i restau- racją Marę Nostrum, zrzucał cumy „Felix von Luckner", z jasno iluminowanym pokładem i światłami odbijającymi się w czarnej wodzie przy nabrzeżu. Właśnie zrzucił cumę rufową i Coy w myśli wypowiedział wszystkie rozkazy, które pilot wydawał w tym momencie na skrzydle mostku. Ster cała na prawą burtę. Ma- ła naprzód. Stop. Ster prosto. Pół wstecz. Cumę dziobową oddaj. Tanger stała przy nim, również obserwując manewry statku, i nagle powiedziała: chcę wziąć prysznic, Coy. Chcę się rozebrać i wziąć gorący prysznic, i żeby było tak dużo pary, jakby to była mgła na pełnym morzu. I chcę, żebyś był w tej mgle, i że- byś nie mówił o statkach, katastrofach morskich, ani o niczym. Tej nocy wypiłam tyle, że chcę tylko obejmować bezwzględnego i milczącego bohatera — kogoś, kto właśnie wraca z Troi, ze skórą pachnącą i ustami smakującymi solą i dymem spalonych miast. Powiedziała to i popatrzyła na niego tak, jak czasem na niego pa- trzyła, milcząca, poważna i skupiona, jakby czegoś w nim szukała. Patrzyła tak na niego oczami z granatowego żelaza, które dżin rozjaśnił na kolor morski, bardzo błyszczącymi, niemal płynnymi; i rozchylała wargi tak, jakby lód ze wszystkich wypitych szklanek tak bardzo schłodził jej wargi, że będzie potrzebowała ust Coya przez wiele godzin, żeby je rozgrzać. Wtedy on dotknął czubka nosa i uśmiechnął się, jak zazwyczaj to robił, z miną zawstydzoną, która zmieniała jego twarz w bu- zię chłopca i łagodziła ostre rysy, zbyt duży nos i grubo ciosany kształt twarzy, niemal zawsze nieogolonej. Bezwzględny i milczący bohater, powiedziała. Na tej dziwnej wyspie rycerzy i giermków nikt nie wypowiadał magicznych słów. Tylko: okłamię cię i zdradzę. Ale nawet w tym kontekście — kłamstwa i zdrady — nikt jeszcze nie powiedział: kocham cię. Choć dokładnie w tym momencie, na świe- cie kołyszącym się dookoła i z alkoholem przepływającym przez jego żyły przy każdym uderzeniu serca, był o krok od popadnięcia w banał i powiedzenia tego. Już nawet otworzył usta, żeby wymówić słowa, których się nie wymawia. Ona jednak, jakby to wyczuła, położyła palce na ustach Coya. Zrobiła to, zbliżając się do niego bardzo, z płynnym granatem oczu równocześnie lśniących i ciemnych, a on znów się uśmiechnął, z rezygnacją, i pocałował jej palce. Potem wziął głę- boki oddech, jakby zamierzał zanurkować w morzu, i rozglądał się wokół przez 277 jakieś pięć sekund, po czym wziął ją za rękę i przeszli w linii prostej przez ulicę do drzwi hotelu Cartago —jedna gwiazdka, pokoje z łazienką i widokiem na port. Zniżki dla oficerów marynarki handlowej. Tamtej nocy, na tle białych kafelków i gęstej pary, na wybrzeżach Troi padał deszcz, w czasie gdy odpływały statki. Mgła była ciepła, szara, albo zrobiona na szaro, a wszystkie kolory podporządkowywały się temu spokojnemu deszczowi padającemu na pustą plażę, na której widać było szczątki rozwinięcia akcji epo- pei — zapomniany hełm z brązu, fragment połamanego miecza, na wpół zakopa- nego w piasku, popioły, które wiatr niósł od spalonego miasta, niewidocznego na scenie, ale którego bliskość była wyczuwalna, jeszcze dymiącego, podczas gdy ostatnie achajskie okręty rozwijały mokre żagle i oddalały się. To był nostos ho- meryckich bohaterów: powrót i samotność ostatnich wojowników wracających do domu po bitwie, po to, żeby zabili ich kochankowie żon albo żeby zagubili się na morzu, padając ofiarą złości i kaprysów bogów. I w tej gorącej mgle nagie ciało Tanger szukało ciała Coya, z mydlaną pianą na wysokości ud, lśniące wilgocią na jej piegowatej, sprężystej skórze. Szukała go z milczącą determinacją i głębokim skupieniem w spojrzeniu i dosłownie osaczyła przy krawędzi wanny. I tam oparty, w gorącej wodzie po pas, pod gorącym deszczem spadającym mu na głowę i spły- wającym po twarzy i ramionach, Coy zobaczył, jak kobieta powoli wstaje, unosi się nad nim i zaraz opada, zdecydowana, milimetr po milimetrze, nie zostawia- jąc mu innego wyboru, jak ucieczka w przód, między jej głębokie uda, w objęcie silne, desperackie, na granicy świadomości, która odpływała wraz z jego podda- niem się i przegraną. Nigdy, aż do tej nocy, Coy nie czuł się zgwałcony przez żadną kobietę. Nigdy nie był tak starannie i rozmyślnie zlekceważony. Bo to nie jestem ja, myślał w ostatnich chwilach katastrofy, w której rozpływały się myśli. Ona nie obejmuje ani mnie, ani nikogo konkretnego, kto ma własną twarz, głos, usta. Nie dla mnie poprzednimi razami jęczała przeciągle i boleśnie ani też wcale nie mnie teraz widzi przed sobą, tylko bezwzględnego, męskiego i milczącego bo- hatera, którego przedtem domagała się ochrypłym głosem; pragnienie, które ona, one wszystkie czują na skórze i w brzuchu, od początku świata — tego, kto skła- da nasienie w jej wnętrznościach, a potem odpływa ku Troi na czarnych łodziach. Mężczyzny, którego postaci nie udało się ani cynicznym kapłanom, ani bladym poetom, ani rozsądnym ludziom pełnym pokoju i słów, przyczajonym wokół nie- dokończonego całunu, nigdy do końca wymazać. Jeszcze było ciemno, kiedy Coy obudził się, a jej nie było obok. Śniła mu się czarna czeluść, wnętrze drewnianego konia, z którego koledzy, pokryci brązowy- mi pancerzami, wysuwali się po cichu, z mieczami w dłoniach, w serce uśpionego 278 miasta. Podniósł się, zaniepokojony, i dostrzegł sylwetkę Tanger wyciętą w pół- mroku okna, ponad światłami murów i portu. Paliła papierosa. Stała odwrócona plecami, nie widział jej twarzy, czuł tylko zapach tytoniu. Wstał, nagi, i podszedł do niej. Miała na sobie jego koszulę, rozpiętą mimo nocnego chłodu, wpadającego przez otwarte okno. Na szyi lśnił srebrny łańcuszek z żołnierską tabliczką. — Myślałam, że śpisz — powiedziała, nie odwracając się. — Obudziłem się i ciebie nie było. Tanger nie odpowiedziała, a on stał bez ruchu, patrząc na nią. Wypuszcza- ła dym powoli, zatrzymując go chwilę w płucach po każdym zaciągnięciu. Żar, kiedy jaśniał, oświetlał na czerwono obgryzione, krzywe paznokcie. Coy położył dłoń na jej ramieniu, a ona dotknęła jej, jakby nieobecna, roztargniona, i znów zaciągnęła się papierosem. — Co mogło się stać z tym żółwiem? — zapytała po chwili. Coy wzruszył ramionami. — Pewnie już nie żyje. — A może nie. Może jednak przeżył. — Kto wie. — Kto wie — patrzyła na niego przez chwilę z ukosa. — Czasami zdarzają. się szczęśliwe zakończenia, Coy. — Jasne. Czasami. Zostaw jedno dla mnie. Znów stała w milczeniu. Patrzyła na mury i to co przed nimi — dziurę pozo- stawioną na nabrzeżu przez statek z Zeeland Ship. — Znasz już rozwiązanie zagadki o rycerzach i giermkach? — zapytała cicho po chwili. — Ona nie ma rozwiązania. Zaśmiała się cicho, albo tylko mu się wydało, że się zaśmiała. Coy nie był pewien. — Mylisz się — powiedziała. — Wszystko zawsze ma rozwiązanie. — No to powiedz, co teraz zrobimy. Zwlekała z odpowiedzią. Wydawała się równie odległa, jak odległy mógł być wrak „Dei Gloria". Papieros się wypalił, a ona wychyliła się, żeby zgasić go na murze za oknem, bardzo starannie rozgniatając żar, do ostatniej kruszyny. Potem niedopałek wyrzuciła na ulicę. — Co zrobimy? — pochyliła głowę na bok, jakby zastanawiała się nad sensem tego słowa. — To, co robiliśmy do tej pory, oczywiście. Będziemy dalej szukać. — Gdzie? — Tym razem na lądzie. Zatopione statki nie zawsze znajduje się w morzu. 279 I właśnie dlatego następnego dnia poznałem ich w moim gabinecie na uniwer- sytecie w Murcii. Był to jeden z tych świetlistych dni, które często tam miewa- my, z wielkimi prostopadłościanami słonecznego światła, wyzłacającego kamie- nie klasztorne, pośród refleksów na szybach i w strumieniach wody w fontannach. Włożyłem słoneczne okulary, idąc na kawę do baru na rogu, i kiedy wracałem, w samej koszuli z marynarką na ramieniu, natknąłem się na Tanger Soto czeka- jącą na mnie przy wejściu: jasnowłosa, ładna, o piegowatej skórze, w szerokiej niebieskiej spódnicy. Na początku wziąłem ją za jedną ze studentek, które w tym okresie przychodzą do mnie z prośbą o pomoc przy pisaniu prac magisterskich. Potem zauważyłem faceta, który jej towarzyszył — stał w pobliżu, zachowując jednak pewien dystans; myślę, że rozumiecie państwo, co mam na myśli, pozna- liście już trochę Coya. Wtedy ona, ze skórzaną torbą na ramieniu i z kartonową tubą w ręce, przedstawiła mi się i wyjęła z torby egzemplarz mojej książki Za- stosowania kartografii historycznej, ja z kolei rozpoznałem w niej młodą osobę, 0 której wspomniała przy jakiejś okazji moja droga przyjaciółka i uniwersytecka koleżanka, Luisa Martin-Meras, szefowa działu kartografii Muzeum Morskiego w Madrycie, opisując ją jako bystrą, skrytą i bardzo skuteczną w pracy. Nawet, pamiętam, kilka razy rozmawialiśmy na temat korekt do atlasu Urrutii i dokumen- tów historycznych przechowywanych na uniwersytecie. Poprosiłem, by weszli, nie zważając na złowrogie miny studentów oczekują- cych w korytarzu. Był to okres sesji egzaminacyjnej i prace, które powinienem był poprawić, piętrzyły się na biurku w norze, którą nazywa się moim gabinetem. Zdjąłem książki z krzeseł, żeby mogli usiąść, i wysłuchałem ich opowieści. Do- kładnie rzecz biorąc, słuchałem tylko jej — mówiła przez cały czas; wysłuchałem więc tej części historii, którą uznała za stosowne opowiedzieć mi w owym mo- mencie. Przyjechali z Cartageny, odległej zaledwie pół godziny jazdy autostradą, a całą sprawę można streścić następująco: zatopiony statek, dokumenty umoż- liwiające jego odnalezienie, bezowocne wcześniejsze poszukiwania i dokładne współrzędne długości i szerokości geograficznej, które z jakiejś przyczyny oka- zują się nieprawdziwe. Jak zwykle. Bo muszę przyznać, że jestem przyzwycza- jony do porad tego typu. Chociaż z powodów osobistych podpisuję swoje prace 1 książki tym samym nazwiskiem i skromnym tytułem, które figurują na mojej wi- zytówce, pod anagramem, popularnym w moim fachu — litera T wewnątrz O — Nestor Perona, profesor kartografii — pracuję w Katedrze Kartografii Uniwersy- tetu w Murcii od dawna, moje publikacje mają już ustaloną pozycję w świecie nauki i ze sporą wytrwałością muszę odpowiadać na pytania i wątpliwości, kie- rowane do mnie przez różne instytucje i osoby prywatne. Jest to dość dziwne, że w czasie, gdy kartografia przeżywa największą rewolucję w swojej historii za sprawą fotografii lotniczych, map satelitarnych, zastosowania elektroniki i in- 280 formatyki, oddalając się od najprostszych pierwszych map, kreślonych przez od- krywców i podróżników, naukowcy coraz wyraźniej widzą potrzebę, by ktoś pod- trzymywał wątłą pępowinę łączącą nowoczesność z dawnymi epokami w historii tej nauki, która właściwie staje się dziś mitem. Problem istniał już w wiekach XV i XVI, kiedy ówcześni innowatorzy, kartografowie flamandzcy, musieli się męczyć, aby pogodzić sprzeczne dane antycznych autorów z nowymi odkrycia- mi portugalskich i hiszpańskich żeglarzy; i problem powtarzał się w następnych pokoleniach. Teraz więc, bez ludzi takich jak ja — przepraszam za odrobinę próż- ności, wszelako jest ona uzasadniona — dawny świat zniknąłby z pola widzenia i wiele rzeczy straciłoby sens w zimnym świetle neonu nowoczesnej nauki. Dla- tego zawsze, kiedy ktoś widzi potrzebę obejrzenia się wstecz, by zrozumieć to, co ma przed oczami, zwraca się do mnie. Do klasyków. Naturalnie odwiedzają mnie historycy, bibliotekarze, archeolodzy, hydrografowie, ale także poszukiwa- cze zatopionych statków i w ogóle łowcy skarbów. Być może pamiętacie pań- stwo odnalezienie galeonu „Sao Rico" naprzeciwko wyspy Cozumel, poszuki- wanie arki Noego na górze Ararat czy ów słynny reportaż telewizyjny dla „Na- tional Geographic" na temat odnalezienia „Virgen de la Caridad" naprzeciwko Santońi, w Zatoce Biskajskiej, i wydobycie osiemnastu spośród jej czterdziestu dział z brązu: te trzy epizody — choć sprawa arki zakończyła się groteskowym fiaskiem — mogły zdarzyć się dzięki tablicom korekcyjnym opracowanym przez ekipę moich współpracowników z Uniwersytetu w Murcii. Nawet inny znajomy z tej opowieści, Nino Palermo, przy pewnej okazji uczynił mi wątpliwy zaszczyt, zasięgając moich porad — choć potem sprawa nie miała dalszego ciągu — gdy szukał śladów 80 tysięcy dukatów, które zatonęły na hiszpańskiej galerze w roku 1562, naprzeciwko wieży Velez w Maladze. Co do innych szczegółów, odsyłam państwa do moich publikacji w czasopiśmie „Cartographica" i do moich licznych książek, na przykład wspomnianych już tutaj Zastosowań, lub do pracy nad lok- sodromami — loksos i dromos, już państwo rozumiecie — w Zagadkach projekcji Mercatora. Możecie także sięgnąć do mojej rozprawy na temat 21 map z niedo- kończonego atlasu autorstwa Pedra de Esquivel i Diega de Guevary lub biografii ojca Ricciego (LiMateu: Chiński Ptolemeusz) oraz Tofina (Królewski hydrograf), a także do Katalogu hydrograficznego antyku, który opracowałem wspólnie z Lu- isą Martin-Meras i Belen Riverą, jak też monografii Kartografowie jezuiccy na morzach i Kartografowie jezuiccy na Wschodzie. Wszystko to pisałem, siedząc za biurkiem, naturalnie. Pewne rzeczy, na przykład młodzieńcze marzenia, można realizować osobiście jedynie, kiedy ma się bardzo niewiele lat. W wieku dojrza- łym widokówki i kasety wideo przedkłada się ponad zmysły; bo kiedy człowiek trafia do Wenecji, to nie widzi jej wspaniałości, tylko czuje wilgoć. Wróćmy jednak do sprawy. A polega ona na tym, że dwoje gości owego po- ranka w moim uniwersyteckim gabinecie wyłożyło mi swoją sprawę. Czy raczej sprawę tę wyłożyła ona, ponieważ on, siedząc między stosami książek, które od- 281 sunąłem, by zrobić mu nieco miejsca, jedynie przysłuchiwał się dyskretnie. I mu- szę przyznać, że ów milczący marynarz —jeszcze trochę czasu upłynęło, zanim dowiedziałem się, jaki ma zawód — wydał mi się osobą sympatyczną, być może przez to, że jedynie słuchał, pozostając na uboczu, a może za sprawą wyglądu — grubo ciosanego, wskazującego jednak, że to dobry człowiek, o szczerym spoj- rzeniu, którym obejmował rozmówcę, czy przez sposób, w jaki dotykał czubka nosa, kiedy wydawał się zakłopotany lub speszony, nieśmiały uśmiech, dżinsy i tenisówki, silne ramiona pod rękawami zawiniętymi do łokci. Należał do męż- czyzn, wobec których czuje się, czasem słusznie, czasem nie, że można im ufać; i to właśnie jego obecność w tej historii, pojawienie się we wstępie, udział w roz- winięciu i zakończeniu, jest głównym powodem, dla którego mam ochotę opo- wiedzieć tę historię. W młodości ja też przeczytałem trochę książek. Poza tym mam zwyczaj używać skrajnej uprzejmości — każdy ma swoje sposoby —jako wyrazu najwyższej pogardy wobec bliźnich; a nauka, której się poświeciłem, jest metodą — równie skuteczną jak wiele innych — by trzymać na dystans ludzi, którzy tak naprawdę mnie irytują i wśród których wybieram, bez choćby cienia poczucia równości, zgodnie z moimi sympatiami i antypatiami. Jakby powiedział Coy — każdy robi, co może. Zatem dla jakiejś dziwnej przyczyny — nazwijmy ją solidarnością, czy pokrewieństwem dusz — czuję potrzebę, by usprawiedli- wić tego marynarza wyrzuconego na brzeg; i to jest właśnie powód, dla którego snuje państwu tę opowieść. Bo właściwie opowiedzenie jego przygody z Tanger Soto przypomina kartograficzną projekcje Mercatora: aby ukazać na płaszczyź- nie obraz kuli, czasem trzeba rozciągnąć powierzchnie w dużych szerokościach, zniekształcając je. Otóż owego poranka, w moim gabinecie, Tanger Soto przedstawiła mi ogól- ne zarysy sprawy, a później postawiła problem: szerokość północna 37°32', dłu- gość wschodnia 4°51' na mapie sferycznej Urrutii. Statek zatonął tam w drugiej połowie XVIII wieku, co odpowiada — po wprowadzeniu odpowiednich korekt według moich własnych tabel kartograficznych — współczesnym współrzędnym 37°32' szerokości północnej i 1°21' długości zachodniej. Wątpliwość moich go- ści polegała na tym, czy taka korekta jest właściwa; a ja po chwili zastanowienia powiedziałem, że jeśli tablice zostały zastosowane poprawnie, prawdopodobnie tak. — Jednak — powiedziała kobieta — statku tam nie ma. Spojrzałem na nią ze sporą rezerwą. W tego typu przypadkach nigdy nie wie- rzę w bezapelacyjne twierdzenia i nie ufam kobietom — ani ładnym, ani brzyd- kim — które uważają się za bardzo mądre. A miałem okazję poznać ich wiele na moich zajęciach. — Jest pani pewna? Mam wrażenie, że zatopiony statek nie krzyczy pełnym głosem, gdzie leży. — Wiem. Jednak zbadaliśmy sprawę szczegółowo, również w terenie. 282 Czyli, wywnioskowałem, umoczyli się. Próbowałem umieścić tę parę w któ- rejś ze skatalogowanych przeze mnie kategorii, jednak nie było to proste. Ama- torzy archeologii, gorliwi historycy, łowcy skarbów. Zza biurka, siedząc pod re- produkcją Tabula Itineraria Peutingera, wiszącą w ramach na ścianie — był to prezent od studentów, kiedy objąłem tę katedrę — przyglądałem się im z uwa- gą. Fizycznie ona pasowała do dwóch pierwszych kategorii, a on do trzeciej. Jeśli założyć, że amatorzy archeologii, gorliwi historycy czy łowcy skarbów mają okre- ślony typ fizyczny. — No cóż, sam nie wiem — powiedziałem. — Jedynie przychodzi mi do gło- wy najprostsze wyjaśnienie — takie, że oryginalne dane są nieprawdziwe. Dłu- gość i szerokość geograficzne są fałszywe. — To niemożliwe — poruszała głową z pewnością siebie w taki sposób, że obcięte z ciekawą asymetrią jasne włosy dotykały jej brody. — Istnieją solidne podstawy dokumentalne. Właściwie jedynie można poszerzyć margines błędu, co oznaczałoby, że trzeba powiększyć obszar poszukiwań. Wcześniej jednak chcie- libyśmy wykluczyć wszystkie inne możliwości. Bawił mnie ton głosu damy. Kompetentny i pewny. Oficjalny. — Na przykład? — Nasz błąd przy stosowaniu pańskich tabel... Chciałabym prosić o spraw- dzenie tych obliczeń. Przyglądałem się jej jeszcze przez chwilę, a potem spojrzałem na mężczy- znę, który przysłuchiwał się nam spokojnie, w milczeniu, z wyglądem grzeczne- go chłopca na swoim krzesełku, trzymając wielkie dłonie na kolanach. Nie bar- dzo mnie to interesowało; spotkałem się już z wieloma historiami poszukiwań podobnymi do tej. Świadomość, że studenci czekają za drzwiami, przygnębiała mnie — dzień był zbyt piękny, żeby poprawiać prace; ona wydawała się niezwy- kle atrakcyjna — nie będąc jednak pięknością z powodu kształtu nosa, oglądanego z profilu, choć może było wręcz przeciwnie, a i on robił na mnie dobre wrażenie. Pourąuoipas? — pomyślałem jak kapitan Charcot. Ta sprawa nie powinna mi za- jąć wiele czasu, zgodziłem się więc. Kartonowa tuba zawierała kilka zrolowanych map, które Tanger Soto rozwinęła na moim biurku. Rozpoznałem między nimi re- produkcję naturalnej wielkości mapy sferycznej Urrutii. Znałem tę mapę, kiedyś poświęciłem się jej studiowaniu z zamiłowaniem. Nie jest tak piękna, oczywiście, jak mapy Tofina. Jest jednak wspaniale wydrukowanym miedziorytem, wykona- nym suchą igłą na miedzianych blachach, kutych i polerowanych, jest też bardzo dokładna, jak na swoją epokę. — Popatrzmy — powiedziałem. — Jaka jest data katastrofy? — Rok 1767. Południowo-wschodnie wybrzeże Hiszpanii. Pozycja ustalona na postawie namiarów, niemal dokładnie w chwili katastrofy. — Południk Teneryfy? — Nie. Kadyksu. 283 — Kadyksu — uśmiechnąłem się odrobinę zachęcająco, poszukując w gór- nej części mapy odpowiedniej skali długości. — Uwielbiam ten południk. Mam na myśli oczywiście ten stary. Czuje się w nim zapach zaginionej tradycji, jak Żelazna Wyspa starego Ptolemeusza... Wiecie państwo, co mam na myśli. Nałożyłem na nos okulary, żeby obejrzeć papiery z bliska, i zabrałem się do pracy, zanim zdążyli odpowiedzieć, czy wiedzą, czy nie. Najpierw ustaliłem bez trudu szerokość — była dość dokładna. Tak naprawdę już trzy tysiące lat te- mu feniccy żeglarze wiedzieli, że pozycja słońca w zenicie i położenie gwiazd znajdujących się w pobliżu bieguna północnego nad horyzontem w konkretnym miejscu określają szerokość geograficzną każdego punktu. Teraz nawet dziecko potrafiłoby ją wyznaczyć. Dziecko znające pewne pojęcia z kosmografii, oczywi- ście. Nie byle jakie dziecko. — Macie państwo szczęście, że sprawa wydarzyła się w roku 1767 — zauwa- żyłem. — Zaledwie sto lat wcześniej szerokość można było wyznaczyć niemal z tą samą dokładnością, jednak precyzja długości geograficznej pozostawiałaby wiele do życzenia. W 1583 roku Matteo Ricci, który był jednym z wybitnych kartografów swej epoki, popełniał błędy rzędu pięciu stopni, obliczając długość geograficzną według południka Teneryfy... Kuli Ptolemeusza zajęło tysiąc pięć- set lat, żeby wypuścić powietrze, i robiła to bardzo powoli... Myślę, że znacie państwo słynne zdanie Ludwika XIV, kiedy Picard i La Hire poruszyli o półtora stopnia mapę Francji: „Moi kartografowie zabrali mi więcej ziem niż moi wrogo- wie". Sam się śmiałem z wyświechtanej anegdoty, Tanger zdobyła się na uprzej- mość, żeby towarzyszyć mi uśmiechem. Jest naprawdę interesująca, powiedzia- łem w duchu, przyglądając się jej dokładnie. Przez chwilę starałem się gdzieś ją zaszufladkować, ale zrezygnowałem. Kobieta jest jedyną istotą, której nie da się opisać w dwóch następujących po sobie zdaniach. — W każdym razie — kontynuowałem — Urrutia wiele poprawił; choć trzeba było poczekać do pojawienia się Tofina, aby pod koniec wieku morska kartografia hiszpańska zaczęła przedstawiać rzeczywistość. Tak czy inaczej... Popatrzmy. Sądzę, że szerokość geograficzna jest całkowicie poprawna, moja droga, widzi pani? Trzydzieści dwie minuty na północ; zarówno kartograf, jak i dżentelmen, który obliczył szerokość na tej mapie, byli precyzyjni. Powiedziałem dżentelmen, a nie dama, ponieważ, choć naprawdę nim nie je- stem, lubię udawać przed moimi studentkami obrzydliwego mizoginistę. Chcia- łem się również przekonać, czy Tanger Soto należy do osób, które mają czas, by obrażać się o takie głupstwa. Wcale nie wydawała się obrażona. Ograniczyła się do lekkiego gestu, którym wskazała swego towarzysza. — Tym dżentelmenem jest ten oto marynarz. Spojrzałem na Coya znad okularów z nowym zainteresowaniem. 284 — Marynarka handlowa? Bardzo mi miło. Pańskie obliczenia są w zasadzie identyczne z moimi. Nic nie powiedział. Uśmiechnął się niewyraźnie, jakby zakłopotany i kilka- krotnie dotknął czubka nosa. Pochylona nad moim biurkiem Tanger wskazywała górną skalę mapy sferycznej. — Ustalenie długości geograficznej — powiedziała — sprawiło nam dużo więcej kłopotu. — To logiczne — odchyliłem się na oparcie mojego profesorskiego fotela. — Dopóki morskie chronometry nie zostały udoskonalone przez Harrisona i Bertho- uda, długo po połowie XVIII wieku, długość geograficzna była dla żeglarzy wiel- kim problemem. Szerokość wyznaczało słońce i gwiazdy, ale długość, którą teraz nam podaje każdy tani zegarek na rękę, można było obliczyć jedynie za pomocą nieprecyzyjnej metody odległości księżycowych. Kiedy Urrutia sporządzał swoje mapy, problem ustalenia dokładnej pozycji na morzu względem jakiegoś połu- dnika nie był do końca rozwiązany. Istniały zegary wahadłowe i sekstanty, nie było jednak przyrządu wiarygodnego: dokładnego chronometru, który odliczałby po piętnaście stopni zawierających się w każdej godzinie różnicy między czasem lokalnym i czasem obowiązującym na południku zero. Dlatego znacznie większe są błędy w obliczaniu długości geograficznej niż szerokości. Aż do roku 1700, proszę sobie wyobrazić, nie ustalono rzeczywistej długości geograficznej Morza Śródziemnego, kiedy odebrano mu dwadzieścia stopni z owych sześćdziesięciu dwóch, które przypisał mu Ptolemeusz. Pozwoliłem sobie na przerwę, żeby jej się przyjrzeć. Nie wyglądała na osobę, która byłaby pod specjalnym wrażeniem moich słów. Zresztą Coy też nie. Być może wiedzieli już to wszystko, co im mówiłem; jednak jestem profesorem kar- tografii, a oni z własnej woli przyszli do mojego gabinetu. Każdy ma jakąś rolę i gra ją najlepiej, jak potrafi. Jeśli tych dwoje chciało otrzymać pomoc, musieli zapłacić rogatkowe. Mojemu ego. — Czyż nie wydaje się to nieprawdopodobne? — kontynuowałem tym samym tonem, pozwalając sobie jednak na dodanie ciepłej nuty. — Kiedy widzę dziec- ko kolorujące kredkami swój zeszyt do geografii, myślę o ludziach, którzy od niepamiętnych czasów liczyli triangulacje, odległości lunarne i zaćmienia planet, studiowali lądy i ich brzegi, obserwowali każdy kształt terenu, mierzyli go metr po metrze, żeby potem nanieść na mapę wszystko, co widzieli. „Ponieważ droga ta jest wielce skomplikowana — pisał Martin Cortes — trudno byłoby ją wyrazić słowami lub opisać piórem. Najlepszym jej opisem, jaki ludzki geniusz ku temu wynalazł, jest wykreślenie jej na mapie"... W ten sposób natura została ujarzmio- na, stały się możliwe badania i podróże... Korzystając ze swych talentów, a także przy podstawowej pomocy igły magnetycznej, astrolabium, kwadranta, ruchome- go krzyża, i tablic Alfonsa X Mądrego, człowiek zaczął wyrysowywać wybrzeża, oznaczać niebezpieczeństwa na papierze, ustawił latarnie i wieże w odpowiednich 285 miejscach — wskazałem na Tabula Itinerari nad swoją głową: nie był to paradyg- mat ścisłości, z tymi wszystkimi rzymskimi traktami i dokładnością geograficzną złożoną w ofierze wojskowej i administracyjnej skuteczności, ale liczył się gest... I robił to z taką wyobraźnią i tak skutecznie, mimo oczywistej niedokładności, że dziś nawet satelity ukazuj ą kraj obrazy opisane niemal z doskonałą precyzją przez ludzi, którzy je badali, żeglując przed wiekami... Ludzi, którzy przede wszystkim mówili, obserwowali i myśleli... Czy znacie państwo historię Eratostenesa? Oczywiście opowiedziałem im ją. Od początku do końca, nie pomijając żadne- go szczegółu. Sprytnym chłopcem był ten cyrenaik: kierował biblioteką w Alek- sandrii — żeby mogli sobie wyrobić pojecie. Była w Asuanie pewna studnia, do której dna promienie słoneczne docierały jedynie między 20 i 22 czerwca — ten fakt umieszczał studnię na Zwrotniku Raka. Z kolei miasto Aleksandria znajdo- wało się na północ od tego punktu, w znanej odległości 5 tysięcy stadiów. Zatem Eratostenes zmierzył kąt słońca w południe 21 czerwca i wywnioskował, że zmie- rzony łuk 7 stopni jest jedną pięćdziesiątą obwodu ziemi. Obliczył więc, że połu- dniki mają 250 tysięcy stadiów długości, czyli około 45 tysięcy kilometrów. Trze- ba uznać, że nie był to wcale zły wynik, biorąc pod uwagę, że obwód ziemskiego globu wynosi 40 tysięcy. Błąd poniżej 14 procent: ogromna precyzja, zważywszy, że facet żył dwa stulecia przed Chrystusem. — Dlatego — zakończyłem — mój zawód mnie zachwyca. Nadal nie okazywali, żebym zrobił na nich wrażenie, ale ja czułem się jak ryba w wodzie. Bo jest prawdą, że mój zawód mnie zachwyca. Wyjaśniwszy to wszystko, postanowiłem powrócić do konsultacji ich problemu. — Świetnie — powiedziałem, po wykonaniu kilku odpowiednich obliczeń. — Mogę pogratulować. Zastosowanie moich tablic było poprawne. Uzyskałem, po- dobnie jak państwo, współczesną długość 1°21' na zachód od Greenwich... — No to mamy spory problem — powiedziała Tanger. — Bo tam nic nie ma. Spojrzałem na nią z wyrazem współczucia, znów sponad okularów, które wy- kazuj ą niewygodną dla mnie tendencję opadania na czubek nosa. Z ukosa zerkną- łem na marynarza. Nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu przeszkadza spo- sób, w jaki opierałem łokieć na stole i wpatrywałem się w blondynkę. Być może łączyła ich jedynie relacja zawodowa. Zaczęły mi świtać jakieś nadzieje. — Obawiam się, że będziecie musieli państwo raz jeszcze sprawdzić oryginal- ną pozycję na mapie Urrutii. Lub, jak pani przewiduje, poszerzyć obszar poszuki- wań. .. Statek mógł zostać zniesiony dryfem od ostatniego znanego położenia lub płynąć jeszcze chwilę, zanim zatonął... Czy to był sztorm? — Bitwa — powiedziała sucho. — Z okrętem korsarskim. Jak pięknie i klasycznie, pomyślałem. I jak minimalne szansę odnalezienia wraku ma tych dwoje. Moja twarz wyrażała żal. — Zatem — osądziłem z powagą—między miejscem, w którym ustalono po- zycję, a tym, gdzie statek zatonął, mogło się wiele wydarzyć... Na pokładzie ma- 286 rynarze byli zapewne zbyt zajęci, by ustalać wysokość słońca i namierzać punkty odniesienia na lądzie. Myślę, że to stawia państwa w bardzo trudnej sytuacji. Pewnie byli tego świadomi, zanim przyjechali, żeby ze mną porozmawiać, bo moje słowa nie wzbudziły w nich niepokoju większego niż ten, który okazywali już wcześniej. On ograniczył się do spojrzenia na nią, jakby czekał na reakcję, która nie nastąpiła. Tanger nadal obserwowała mnie w sposób, w jaki patrzy się na lekarza, który wypowiedział jedynie połowę diagnozy. Jeszcze raz spojrzałem na mapę w poszukiwaniu dobrych wieści. Czegoś w rodzaju: dotknie państwa paraliż, ale będą państwo nadal mogli gwizdać melodie albo malować palcami stóp. — Rozumiem, że nie ma wątpliwości co do tego, że używane były mapy Ur- rutii — dodałem. — Każda inna mapa mogłaby oznaczać duże różnice pozycji w stosunku do tej teoretycznej, którą przyjęliśmy za podstawę w naszej pracy. — Żadnych wątpliwości. — Zastanawiałem się, słysząc jej odpowiedź, czy ta dama kiedykolwiek miewa wątpliwości. — Istnieją bezpośrednie świadectwa członków załogi. — Jest pani pewna, że odnośnikiem jest południk Kadyksu? — Nie może być żaden inny. Paryż, Greenwich, Ferrol, Cartagena... Żaden z nich nie pokrywałby się z okolicą, gdzie zdarzyła się ta katastrofa. Jedynie Ka- dyks. — Stary południk, jak sądzę — dodałem mój profesjonalny uśmiech, dobrze pasował. — Nie popełniliście państwo błędu, częstszego, niżby się wydawało, myląc go z San Fernando. — Oczywiście, że nie. — Tak. Kadyks. Zastanowiłem się poważnie. — Zakładam — powiedziałem po upływie dobrej chwili — że opowiada mi pani tylko to, co uznaje za stosowne, i rozumiem to. Biorę pod uwagę tę okolicz- ność — wytrzymała moje spojrzenie z całkowicie zimną krwią. — Jednak, być może, mogłaby pani udostępnić mi nieco więcej informacji na temat statku. — Brygantyna płynąca wzdłuż wybrzeża Andaluzji, w kierunku północno- -wschodnim. — Bandera hiszpańska? — Tak. — Kto był armatorem? Widziałem, że się zawahała. I gdyby tu się sprawa urwała, nie zadawałbym dalszych pytań, tylko pożegnałbym ich z całą uprzejmością, o której już wcze- śniej wspomniałem. Nie można wyżymać wiedzy profesora kartografa jedynie na piękne oczy i w dodatku udając, że się pokazuje jedną rękę, by naprawdę ukrywać coś w drugiej. Musiała wyczytać te myśli z mojej twarzy, bo otworzyła usta, żeby się odezwać. Ale to Coy, ze swojego krzesła, wypowiedział właściwe słowa. 287 — To był statek jezuitów. Spojrzałem na niego z serdecznością. Myślę, że właśnie w tym momencie po- zyskał mnie dla tej sprawy. Popatrzyłem na kobietę. Potakiwała ruchem głowy, z delikatnym, tajemniczym uśmiechem, który wyglądał trochę jak wyraz prze- prosin, ale i nieco przypominał minę sprytnego wspólnika. Tylko piękne kobiety mają odwagę uśmiechać się w ten sposób, kiedy się okazuje, że byłeś o krok od złapania ich za rękę na matactwie. — Jezuitów... — powtórzyłem. Potem kilka razy pokiwałem głową, smakując tę informację. To dobrze. To wręcz wspaniale; kartografem zostaje się — jak sądzę — po to, by cieszyć się takimi chwilami. Bynajmniej nie spiesząc się, obejrzałem z ogromną uwagą ma- pę rozłożoną na moim biurku, świadomy podwójnego spojrzenia utkwionego we mnie. W myśli policzyłem pół minuty. — Zaproście mnie państwo na obiad — powiedziałem w końcu, dochodząc do trzydziestu. — Mam wrażenie, że zasłużyłem sobie na przyzwoite wino i wspa- niałe jedzenie. Zaprowadziłem ich do Peąuena Taberna, restauracji ze świetną lokalną kuch- nią, znajdującej się za łukiem San Juan, blisko rzeki. Robiłem wszystko bez po- śpiechu, napawając się własnym szczęściem, jak toreadorzy, którym się nie spie- szy, i radowałem się ich wyczekiwaniem, serwując im wieści jak kroplomierzem: aperitif, butelka Marąues de Riscal Grań Reserva — więcej niż przyzwoitego, pi- sto murciano, krew smażona z cebulą, warzywa z rusztu. Oni mało co spróbowali, aleja oddałem honory lokalowi i kuchni. — Tego statku — powiedziałem po upływie odpowiedniego czasu — nie mo- żecie znaleźć na szerokości 37°32' i długości Kadyksu 1°21', z prostej przyczyny, że nigdy go tam nie było. Poprosiłem o dodatkową porcję pisto. Było wspaniałe i świetnie wyglądało na ladzie, wystawione w ogromnych glinianych misach. Dużą przyjemnością było także oglądanie ich twarzy, w miarę jak wyjaśniałem im całą sprawę. — Jezuici mieli długą tradycję kartograficzną — ciągnąłem, maczając chleb w sosie. — Sam Urrutia korzystał z ich pomocy przy kreśleniu swoich map sfe- rycznych. Właściwie tradycja naukowa hydrografii w Kościele wywodzi się z an- tyku: pierwsza wzmianka o instrumencie morskim znajduje się w Dziejach Apo- stolskich: „Spuścili sondę i stwierdzili dwadzieścia sążni"1. Ten erudycyjny akcent nie poruszył ich specjalnie; byli zniecierpliwieni, to jasne. On nawet nie starał się tego ukrywać, trzymał nieruchomo ręce po obu lDz 27,28, Biblia Tysiąclecia. 288 stronach talerza i patrzył na mnie z miną wskazującą, że zastanawia się, kiedy ten kabotyn przestanie truć. Ona słuchała z pozornym spokojem, który odważę się nazwać zawodowym: była w tym niewątpliwie dobra. Okazywała niemal stale najwyższą uwagę, jakby każde z moich błahych zdanek było szczerym złotem. Potrafiła manipulować mężczyznami. Później dowiedziałem się, do jakiego stop- nia. — Muszą państwo wiedzieć — mówiłem dalej, między następnymi kęsami i dwoma kolejnymi łykami wina — że niektórzy z najwybitniejszych kartogra- fów należeli do Towarzystwa Jezusowego: Ricci, Martini, ojciec Fournier, autor Hydrographie... Mieli własne systemy, własne misje w Azji, amerykańskie przy- wileje, swoje szlaki, własne lenna wszelkiego rodzaju. Swoje własne statki, swo- ich kapitanów i nawigatorów. Blasco Ibańez opisał ich w powieści Czarny pająk, i w pewnym sensie miał rację, tak ich określając. Nadal jedząc obiad, dodawałem coraz więcej szczegółów, zostawiając sobie ostateczne pchnięcie na koniec. Jezuici, dodałem, mieli własne szkoły kosmo- grafii, kartografii i nawigacji. Wiedzieli, jak ważne są dokładne wiadomości geo- graficzne; ich zakonnicy, od czasów świętego Ignacego Loyoli, byli zobowiązani do zbierania podczas podróży danych przydatnych Towarzystwu. Nawet markiz de la Ensenada — podkreśliłem z zielonym szparagiem nadzianym na widelec — zamówił u nich w czasach Filipa V nowoczesną i szczegółową mapę Hiszpanii, która jednak nie została wydrukowana, z powodu upadku ministra. Opowiedzia- łem też o ścisłych związkach jezuitów z Jorge Juanem i Antoniem de Ulloa, ry- cerzami Stałego Punktu, którzy wymierzyli w Peru jeden stopień długości geo- graficznej. Właściwie w sprawach nauki jezuici byli przyprawą, bez której żadne danie nie mogło się udać. Mieli oczywiście swoich przyjaciół i wrogów. Dlate- go byli ostrożni. Ja sam, w trakcie swoich badań, natykałem się na dokumenty, których interpretacja była co najmniej trudna, jeśli nie niemożliwa. Towarzystwo korzystało z całej infrastruktury organizacyjnej, którą dziś nazwalibyśmy kontr- wywiadem. — Chce pan powiedzieć, że używali także języków szyfrowych i kluczy? — Tak, moja droga. Ten wasz statek płynął zgodnie z systemem tajnych we- wnętrznych kodeksów. Jak wszystkie statki Towarzystwa Jezusowego pływał po świecie z mapami, które —jak Urrutia czy inne — podawały skale południków i równoleżników konieczne do nawigacji: Kadyks, Teneryfę, Paryż, Greenwich — wypiłem łyk wina i skinąłem zadowolony; kelner właśnie odkorkował drugą bu- telkę. — Była jednak pewna rzecz szczególna. Pamiętacie, że południk zero to wymysł względny, służący do tego, by określić swoją pozycję na mapie, która od- wzorowuje powierzchnię ziemi za pomocą rzutu walcowego. Jest sto osiemdzie- siąt południków, które właściwie są umowne. Pierwszy, nazywany południkiem zero, może przechodzić przez co się zechce, bo nie ma na ziemi ani na niebie sta- łego znaku, który zmuszałby do obliczania długości geograficznej właśnie wzglę- 289 dem niego. Jeśli weźmiemy pod uwagę kształt Ziemi, wszystkie południki mogą uchodzić za południk najważniejszy i każdy z nich może otrzymać zaszczytne miano południka zero. Dlatego, dopóki nie przyjęto długości geograficznej Gre- enwich za odnośnik wspólny na całym świecie, każdy kraj posługiwał się swo- im — wypiłem kolejny łyk wina i popatrzyłem na nich, ocierając usta serwetką. — Wszystko dotąd jasne? — Absolutnie — oczy z ciemnego metalu wpatrywały się we mnie ze skrajną uwagą, a ja mogłem tylko podziwiać jej zimną krew. — Krótko mówiąc, jezuici używali swojego własnego południka zero. — Właśnie. Tyle tylko, że ja nie lubię mówić krótko. Coy powoli ruszał głową, nic nie mówiąc: gest potakujący, bardzo powolny, bardzo przygnębiony. Zobaczyłem, że podniósł rękę do swojego kieliszka i napił się wina. Był to bardzo długi łyk. — Czyli — powiedziała Tanger — korekty, które zastosowaliśmy zgodnie z pańskimi tablicami, nie odnoszą się do Kadyksu... — Jasne, że nie. Trzeba zastosować je w stosunku do tajemnego południka, którego używali jezuici w roku 1767, aby oznaczać długość geograficzną pozycji swoich statków — znów przerwałem i uśmiechając się, popatrzyłem na nich. — Rozumiecie, do czego zmierzam? — A niech to szlag! — warknął Coy. — Wyduszę to z siebie, człowieku! Spojrzałem na niego z czułością. Chyba już wspominałem, że ta postać podo- bała mi się coraz bardziej. — Niechże mnie pan nie pozbawia przyjemności użycia suspensu, drogi przy- jacielu, bardzo proszę. Południk, którego poszukujecie, znajduje się na 5°40' na zachód od Greenwich. I przechodzi dokładnie przez szkołę kosmografii, geografii i żeglugi oraz obserwatorium astronomiczne, które do czasu wygnania jezuitów w roku 1767 istniało na terenie dzisiejszego Uniwersytetu Pontyfikalnego, a daw- nego Królewskiego Kolegium Towarzystwa Jezusowego... Uczyniłem ostatnią teatralną pauzę, uwaga, panie i panowie, i wyciągnąłem królika z cylindra. Królika białego, lśniącego, który swobodnie chrupał marchew- kę. — W odległości kilku metrów — sprecyzowałem — od wieży katedry w Sa- lamance. Cisza trwała przynajmniej pięć sekund. Najpierw spojrzeli na siebie nawza- jem, a potem Tanger powiedziała: nie może być. Powiedziała cicho właśnie to: nie może być, patrząc na mnie, jakbym był Marsjaninem. W jej słowach nie brzmiał ani sprzeciw, ani niedowierzanie, tylko ubolewanie. W wolnym tłumaczeniu: je- stem skończoną idiotką. — Obawiam się, że owszem — zakończyłem. — Ale to znaczy... 290 — To znaczy — przerwałem jej, żeby tak szybko nie kończyć mojej par- tii pierwszych skrzypiec — że między południkiem Salamanki, a Zamku Straży Morskiej w Kadyksie na wielu mapach z epoki w roku 1767 była różnica trzy- dziestu sześciu minut długości zachodniej... Podczas gdy mówiłem, ustawiłem kilka sztućców, kawałek chleba i szklankę, aby w przybliżeniu zrekonstruować kształt wybrzeża. Szklanka była w środku, przedstawiając Cartagenę, a koniec widelca oznaczał przylądek Palos. Nie była to może mapa Urrutii, ale z pewnością nie wyglądało to źle, bynajmniej! Nawet kwadraty na obrusie przypominały równoleżniki i południki mapy sferycznej. — Czyli państwo — zakończyłem, licząc palcem kwadraty w kierunku wi- delca, leżącego po prawej stronie — szukali tego statku trzydzieści sześć mil na zachód od miejsca, gdzie rzeczywiście leży. Rozdział 14. Tajemnica zielonych langust Choć mówię o Południku jako jednym, tak jednak nie jest, bo jest ich wiele; bo wszyscy ludzie czy statki mają rozmaite południki, każdy swój szczególny. Manuel Pimentel, Sztuka żeglowania Płynęli na wschód, tnąc poranną mgłę, wzdłuż równoleżnika 37°32', z leciut- kim odchyleniem na północ, aby zyskać minutę na szerokości. Przykręcony do grodzi mosiężny barometr miał wskazówkę odchyloną na prawo: 1022 milibary. Nie było wiatru, deski pokładu drżały w rytm cichego szumu silnika. Mgła za- czynała opadać i choć nad kilwaterem było jeszcze szaro, na dziób sączyły się już olśniewające promienie słońca, a poprzez lewą burtę można było chwilami dostrzec, zatarte i wysokie, widmowe zarysy burego wybrzeża. Na górze, w kokpicie, Pilot pilnował kursu. A na dole, w kabinie, pochylona nad liniałami, cyrklem i gumką kreślarską, jak pilna uczennica przygotowująca się do trudnej klasówki, Tanger rysowała kratkę na mapie numer 464 wydanej przez Instytut Hydrograficzny Marynarki Wojennej: Od przylądka Tihoso do przylądka Palos. Siedząc obok, z filiżanką kawy i puszką skondensowanego mleka w rękach, Coy przyglądał się, jak wykreśla linie i oblicza odległości. Pracowali przez całą noc, nie zmrużywszy oka; i kiedy Pilot obudził się i zrzucił cumy, jeszcze przed świtem, już mieli oznaczony na papierze nowy obszar poszukiwań, którego środek znajdował się na przecięciu równoleżnika 37°33' szerokości północnej i południ- ka 0°45' długości zachodniej. Był to prostokąt na mapie, który teraz Tanger, pod oświetleniem stołu z mapami, cierpliwie i starannie, mimo delikatnego kołysania „Carpanty", dzieliła na pasma o szerokości pięćdziesięciu metrów. Powierzchnia szerokości półtorej mili i długości dwóch i pół mili, na południe od Punta Seca, sześć mil na południowy zachód do przylądka Palos: Stało się jednak, że wiatr skręcił na północ, i kiedy pojawił się w polu wi- dzenia przylądek na północy, dodano żagli, by umknąć pościgowi, którego statek 292 był celem. Wówczas nastąpiło nieszczęście, gdyż zawiodła stenga fokmasztu i do- szło do wałki niemal burta w burtę. Złamał sięfokmaszt i wówczas okazało się, iż prawie wszyscy ludzie na pokładzie są zabici lub niezdolni do walki, bo z okrętu korsarskiego strzelano z muszkietów i z dział niemałprosto w burty; lecz gdy sze- beka przygotowywała się, by stanąć z wiatrem do abordażu, pożar jednego z jej niższych żagli, zgodnie z zeznaniem naocznego świadka, przeniósł się na proch, w wyniku czego szebeka wyleciała w powietrze tak nieszczęśliwie, że wybuch zła- mal grotmaszt brygantyny, powodując j ej zatopienie. Według zeznań świadka poza nim nikt więcej nie przeżył, a on uratował się dlatego, że potrafił pływać i dotarł do szalupy, którą brygantyna spuściła na wodę, kiedy tylko rozpoczęla się walka; tam spędził resztę dnia i noc, aż następnego dnia około jedenastej godziny zo- stał wyratowany w odległości sześciu mil na południe od tego portu przez tartanę „ Yirgen de łoś Parałeś ". Według zeznań świadka, zatonięcie brygantyny i szebe- ki nastąpiło w odległości dwóch mil od brzegu w pozycji 37°32'N— 4°51 'E, co potwierdza notatka sporządzona na kartce, którą miał w kieszeni świadek, gdy zo- stał odnaleziony, ponieważ powierzył mu ją nawigator, ustaliwszy pozycję według sferycznej mapy Urrutii, aby ją wpisał do księgi pokładowej, jako że sam nie miał czasu jej nanieść ze względu na szybkość, z jaką wybuchła wałka. Świadek został otoczony opieką medyczną w Szpitalu Morskim tego miasta, w oczekiwaniu na dalsze kroki. Następnego dnia Jego Ekscelencja Admirał zażyczył sobie dokład- niejszego wyjaśnienia kilku szczegółów opisanego zdarzenia, jednak okazało się, iż świadek opuścił szpitalny oddział w nocy i do tej chwili nie jest znane miejsce je- go pobytu. W związku z tym wydarzeniem Jego Ekscelencja Admirał rozkazał, by rozpoczęto odpowiednie śledztwo służące dalszemu wyjaśnianiu zaszłości. Spo- rządzono w Kapitanacie Portu Cartagena, ósmego lutego roku tysiąc siedemset sześćdziesiątego siódmego. Porucznik marynarki, Ricardo Dołarea. Wszystko się zgadza. Przedyskutowali wszystko z każdej strony, porównując to z kopią zeznania pomocnika nawigatora, analizując każdy szczegół tego po- śmiertnego, głupiego żartu, którym duchy jezuitów i marynarzy zatopionych na „Dei Gloria" zakpiły sobie z nich i ze wszystkich. Z cyrklem w ręku i z rozłożoną mapą 464, ukazującą zarys wybrzeża w górnej części arkusza — przylądek Tino- so po lewej, przylądek Palos po prawej i port w Cartagenie pośrodku — Coy bez trudu obliczył tolerancję błędu: owej nocy z 3 na 4 lutego 1767 roku brygantyna z korsarską szebeka za rufą popłynęła dużo szybciej i dalej, niż sądzili. I o świ- cie „Dei Gloria" nie znajdowała się na południowy zachód od przylądka Tinoso i Cartageny, ale minęła już te długości i płynęła dalej na wschód. Znalazła się na południowy wschód od portu, a przylądek, który widoczny był przed dziobem, nie był przylądkiem Tinoso, ale przylądkiem Palos. Tanger skończyła swoją pracę. Położyła na mapie ołówek i liniały i popatrzyła na Coya. 293 — Dlatego przez osiemnaście lat torturowali księdza Gandarę... Szukali stat- ku w miejscu, jakie podał pomocnik nawigatora. Może nawet skorzystali z usług nurków albo użyli kesonów i nie znaleźli niczego, bo „Dei Gloria" tam nie było. Brak snu zaznaczył cienie pod jej oczami, postarzając ją. Wydawała się mniej atrakcyjna i bardziej zmęczona. — Powiedz mi teraz, co się stało — powiedziała. — Jaka jest twoja ostateczna wersja. Spojrzał na mapę 464. Leżała na reprodukcji mapy Urrutii, również pokreślo- nej ołówkiem i pełnej notatek. Brązowy zarys wybrzeża i niebieski pas niewiel- kich głębokości przecinały ją, dochodząc łagodnym skosem do przylądka Palos i do wysp Hormigas, widocznych na prawym górnym krańcu mapy. Wszystkie zjawiska geograficzne były zaznaczone, od zachodu po wschód: przylądek Ti- noso, port w Cartagenie, wyspa Escombreras, przylądek Agua, zatoka Portman, przylądek Negrete, Punta Seca, przylądek Palos... Być może tamtej nocy wiatr południowo-zachodni był silniejszy, wyjaśnił Coy. Dwadzieścia pięć do trzydzie- stu węzłów. A może kapitan Elezcano wybrał ryzyko przeciążenia omasztowania, rozwijając więcej żagli. Mogło się też zdarzyć, że wiatr odwrócił się na północny, zmieniając się w wiatr od lądu na długo przed świtem, i korsarze szybko, dzięki fokowi na bukszprycie i łacińskim żaglom na fokmaszcie i na bezanmaszcie, wy- korzystali pozycję nawietrzną, ustawiając się między Cartageną i brygantyna, co nie pozwalało jej schronić się w porcie. Jest też możliwe, że w trakcie któregoś z nocnych manewrów, starając się zgubić korsarzy, „Dei Gloria" niebezpiecznie się oddaliła od jedynego możliwego miejsca swojego ocalenia. Mogło też się zda- rzyć, że kapitan, skrupulatny i bezkompromisowy, chciał wypełnić ściśle rozkaz i nie zawijać do żadnego portu przed Walencją, aby nie narażać szmaragdów na ryzyko dostania się w niepowołane ręce. Opisywał pierwsze światła, jeszcze niewyraźną linię brzegu, niespokojne spoj- rzenia kapitana i nawigatora, starających się ustalić, gdzie dokładnie się znajdują, i ich rozpacz, gdy stwierdzili, że korsarze nie tylko nadal ich ścigają, ale na doda- tek są coraz bliżej, czyli nie udało się zmylić ich w ciemnościach nocy. W każdym razie z pierwszym brzaskiem, kiedy kapitan wpatrywał się w stengi, zastanawiając się, czy utrzymają tyle płótna wypełnionego wiatrem do ostatnich granic, nawi- gator poszedł na lewą burtę i namierzył punkty odniesienia na lądzie, aby wyzna- czyć pozycję statku. Zapewne widział kilka punktów odniesienia równocześnie: wzgórze Junco Grandę — 345°, przylądek Negrete — 295° i przylądek Palos — 30°. Potem naniósł te trzy linie na mapę i punkt ich przecięcia wyznaczył pozy- cję brygantyny. Bez trudu można sobie wyobrazić oficera z lunetą, alidadą lub kątomierzem, obojętnego na wszystko, co nie jest związane z warunkami tech- nicznymi, koniecznymi do wykonania pomiaru; obok niego pomocnik, z papie- rem i ołówkiem, gotowy do notowania wyliczeń, patrzy z ukosa na coraz bliższe żagle korsarskiego okrętu, zaróżowione poziomym światłem wschodzącego słoń- 294 ca. Potem idzie jak najszybciej na dół, żeby dokonać obliczeń na mapie Urrutii, znów biegnie na kasztel rufowy, po pokładzie w silnym przechyle, papier z wy- nikami trzyma w ręku i pokazuje go dokładnie w chwili, kiedy na górze stenga łamie się z trzaskiem i płótno spada na dół, a kapitan wydaje rozkaz, by obciąć to wszystko i wyrzucić za burtę i by artylerzyści byli w pogotowiu, po czym „Dei Gloria" tragicznie zbacza z kursu, co pieczętuje jej los. Zamilkł, dostrzegając we własnym głosie drżenie. To byli marynarze. Prze- cież ci ludzie byli marynarzami tak samo jak on. Dobrymi marynarzami. Potrafił zrozumieć ich odczucia i lęki tak dokładnie, jakby sam był na pokładzie „Dei Gloria". Tanger przyglądała mu się uważnie. — Pięknie opowiadasz, Coy. Dotknął czubka nosa. Przez zejściówkę obserwował światło wynurzające się z mgły, w miarę jak słońce unosiło się ponad niewyraźnym szarym kołem. Równo- cześnie widział dziób korsarskiej „Chergui", pojawiający się naprzeciwko otwo- rów strzelniczych brygantyny. — To nietrudne — powiedział. — W pewnym sensie to wcale nietrudne. Zmrużył oczy. Czuł suchość w ustach, pot na nagim torsie, mokrą szmatę, któ- rą właśnie zawiązał sobie wokół czoła. Bo w tym momencie, pochylony nad czar- nym działem czterofuntowym, między dymem zapalonych lontów, słyszał oddech swoich kolegów, skulonych obok lawety działa, z zapalnikami, lontem i wyciora- mi gotowymi, żeby czyścić, ładować i znów strzelać. — Poza tym — dodał po chwili — wcale nie twierdzę, że wszystko tak właśnie się stało. — A jak wyjaśnisz los pomocnika nawigatora? Wzruszył ramionami. Huk armatnich strzałów brzmiał jeszcze w jego uszach, spadające drzazgi i odłamki pocisków powoli dogasały. Wskazał palcem miejsce na mapie, a potem ukośną linię w kierunku południowo-zachodnim. — Tak, jak wyjaśniliśmy to poprzednim razem — powiedział. — Z tą różnicą, że po katastrofie wiatr, z którym dryfowała szalupa, nie był południowo-zachodni, ale południowo-wschodni. Wiatr od lądu wiejący o świcie mógł się odkręcić na wschodni, kiedy słońce stanęło wyżej: wtedy chłopak został popchnięty na otwar- te morze i zbliżył się do linii prostopadłej do Cartageny, kilka mil na południe, gdzie następnego dnia został odnaleziony. To też nietrudno sobie wyobrazić, pomyślał, patrząc na linię możliwego dryfu na papierze z zaznaczonymi liczbami określającymi głębokość. Samotny chłopak w unoszonej na falach łódce, oszołomiony, wylewający stale wodę. Słońce i pra- gnienie, ogromne morze i brzeg coraz bardziej odległy, nieosiągalny. W półśnie z odwróconą w dół twarzą, żeby nie dziobały jej mewy, podnosi głowę od czasu do czasu i rozgląda się wokół, z coraz większą rozpaczą: widzi tylko niewzru- szone morze, pełne tajemnic dobrze strzeżonych w jego wnętrzu. Na górze, na 295 powierzchni pomarszczonej bryzą, jeszcze jeden Izmael unosi się ponad niebie- skim grobem swoich kolegów. — To dziwne, że nie podał prawdziwej pozycji „Dei Gloria" — powiedziała Tanger. — Taki mały chłopiec nie mógł być świadomy skutków tej informacji. — Nie był znowu taki mały. Mustrowali bardzo młodych, ale po czterech, pięciu latach na morzu chłopcy szybko dojrzewali. Byli już prawdziwymi męż- czyznami. Marynarzami pełną gębą. Pokiwała głową, przekonana. — Mimo wszystko — powiedziała — to niesamowite, że nic nie powiedział... Uczył się żeglugi: musiał wiedzieć, że długość nie była liczona od południka Ka- dyksu, a jednak potrafił zachować dyskrecję i oszukać przesłuchujących. W ra- porcie nie pojawia się ani cień wątpliwości. To prawda. Przeglądali dokumenty — zeznanie dotyczące katastrofy, oficjalny raport: nigdzie ani śladu sprzeczności. Młody nawigator był stanowczy co do dłu- gości i szerokości geograficznej. A w kieszeni miał papier z notatkami, który był dowodem. — To musiał być dobry chłopak — dodała Tanger zamyślona. — Lojalny. — Tak się wydaje. — I bardzo sprytny. Pamiętasz jego zeznanie? Mówi o przylądku, który był na północnym wschodzie, ale nie podaje jego nazwy. Według pozycji, którą po- dał, wszyscy sądzili, że chodzi o przylądek Tinoso. A on nawet nie próbował ich wyprowadzić z błędu. Nie wspomniał, który przylądek miał na myśli. Coy znów spojrzał na morze przez zejściówkę. — Uważam — powiedział — że to był dalszy ciąg bitwy. Słońce stało wysoko i mgła rozwiewała się. Ciemny zarys wybrzeża nabierał konkretnych kształtów za lewą burtą: cypel Chapa z latarnią morską na wscho- dzie zatoki Portman — dawny Portus Magnus, z ruinami opuszczonych kopalń na starym rzymskim trakcie i mułem wypełniającym zatokę, z której statki z wyma- lowanymi na dziobach oczami wywoziły sztaby srebra, jeszcze zanim urodził się Chrystus. — Zastanawiam się, co się stało z chłopcem. Miał na myśli jego zniknięcie ze Szpitala Morskiego. Tanger przedstawiła swoją teorię, którą wyłożyła, pozostawiając jak zwykle Coyowi zadanie wypeł- nienia białych plam. Mówiąc krótko, na początku lutego 1767 jezuici mieli jesz- cze dość pieniędzy i wpływów wszędzie, w tym również we władzach morskich w Cartagenie. Nietrudno było przekupić odpowiednie osoby i zapewnić dyskretne usunięcie młodego nawigatora na drugi plan: wystarczył wóz zaprzężony w ko- nie i list żelazny, umożliwiający przekroczenie bram miasta. Z pewnością agenci zakonu usunęli chłopca ze szpitala, zanim musiałby złożyć kolejne zeznania, i wy- wieźli daleko, w bezpieczne miejsce, nazajutrz po tym, jak wyłowiono go z morza. Zniknął bez zezwolenia, co zostało zanotowane w aktach — to rzecz niezwykła 296 w przypadku młodego marynarza poddanego przesłuchaniom przez władze mor- skie. Jednak sformułowanie zaginiony bez zezwolenia zostało później poprawione nieznaną ręką i zastąpione sformułowaniem: zwolniony po uzyskaniu zezwolenia. Tutaj ślad się urywa. To proste, pomyślał Coy, słuchając opowieści Tanger. Wszystko się zgadza, łatwo można sobie to wszystko wyobrazić: noc, puste korytarze szpitala, światło świecy. Strażnicy, czy wartownicy, oślepieni złotem; pojawia się ktoś z zasłoniętą twarząi szczegółowymi instrukcjami, chłopca otaczaj ą zaufani ludzie. Potem kro- ki na wyludnionej ulicy, tajna narada w jezuickim klasztorze w mieście. Poważne przesłuchanie, szybkie, pełne napięcia; uniesienie brwi na wieść, że sekret został dochowany. Może jakieś przyjacielskie klepnięcie po plecach, ręce zadziwionych mężczyzn kładzione na ramieniu. Dobry chłopak. Dobry i dzielny chłopak. Potem znów noc, ludzie dający sygnały zza ciemnego rogu — bez zmian. Konny wóz, szerokie pola i niebo pełne gwiazd. I piętnastoletni marynarz, przyzwyczajony od dziecka do kołysania gorszego niż ruch zaprzęgu, śpiący pod opieką duchów nieżyjących towarzyszy podróży. Pod smutnym uśmiechem kapitana Elezcano. — A jednak — zakończyła Tanger — jest coś jeszcze... To nawet zabawne, a może i ciekawe. Chłopak nazywał się Miguel Palau, pamiętasz? Był siostrzeń- cem armatora „Dei Gloria" z Walencji, Luisa Fornet Palau. I być może jest to tylko zbieg okoliczności — podniosła w górę palec, jakby prosiła o chwilę uwagi, i poszukała czegoś w pudełku z dokumentami, które stało na stole z mapami. — Ale popatrz. Kiedy sprawdzałam nazwiska i daty w archiwach Viso del Marąu- es, w dużo późniejszych spisach morskich natknęłam się na wzmiankę o tartanie z Walencji nazywającej się „Mulata". Jednostka ta w 1784 roku stoczyła walkę z angielskim brygiem „Undated", w pobliżu Freus de Formentera. Bryg chciał ją wziąć do niewoli, jednak tartana broniła się dzielnie i udało jej się umknąć... I wiesz, jak się nazywał hiszpański kapitan? M. Palau, mówi notatka. Tak samo jak nasz młody nawigator. Właściwie nawet wiek się zgadza: jeśli w 1767 roku miał piętnaście lat, to w 1784 jakieś trzydzieści dwa, trzydzieści trzy... Podała Coyowi fotokopię, a ten przeczytał: Wiadomość o tym, co zdarzyło się dnia piętnastego bieżącego miesiąca — bitwie stoczonej przez tartanę „Mulata", dowodzonej przez kapitana M. Palau, z angielskim brygiem „ Undated", na wprost wyspy Ahorcados... — Jeśli to był ten sam Palau — powiedziała Tanger — tym razem też się nie poddał, prawda? Informuje się władze morskie tutejszego portu Ibiza, że płynąc z Walencji do niniejszego miasta na polecenie Freo Grandę de Formentera w pobliżu wysp Ne- gras i Ahorcados, hiszpańska tartana „Mulata", wyposażona w osiem dział, zo- 297 stała zaatakowana przez angielski żaglowiec — bryg „ Undated", zbrojny dwuna- stoma armatami, który zbliżył się, używając, dla zmylenia, bandery francuskiej, i próbował wziąć ją w niewolę. Mimo różnicy w uzbrojeniu wywiązał się zacięty ogień, powodując rozliczne straty na obu jednostkach, a następnie Anglicy próbo- wali abordażu, podczas którego udało się przejść trzem ludziom na pokład tartany, lecz cała trójka została zabita i wrzucona do morza. Statki rozdzieliły się, jednak nadal trwała zaciekła walka przez około pół godziny, aż „Mulata", mimo prze- ciwnego wiatru, przedostała się na tę stronę cieśniny, dzięki manewrowi wielce ryzykownemu, polegającemu na wpłynięciu do kanału o głębokości zaledwie czte- rech sążni pośrodku, bardzo blisko podwodnych skal przy la Barąueta; manewr ten wymagał wielkiego doświadczenia, lecz dzięki niemu pozostał po drugiej stro- nie okręt angielski, którego kapitan nie odważył się podążyć naprzód, ze względu na warunki wietrzne i niepewne dno; w ten sposób „Mulata" mogła dopłynąć do tutejszego portu w Ibizie, z czterema zabitymi i jedenastu rannymi, bez innych strat... Coy oddał kopię raportu Tanger. Uśmiechał się. Wiele lat temu na krótkiej, płaskodennej żaglówce przepłynął środkiem ten sam kanał. Cztery sążnie to nie- wiele więcej niż sześć metrów, poza tym głębokość malała raptownie od środka ku brzegom. Dobrze pamiętał złowrogi wygląd dna widocznego przez przezro- czystą wodę. Uzbrojona tartana mogła mieć zanurzenie rzędu czterech metrów, a przeciwny wiatr uniemożliwiał płynięcie w linii prostej; czyli — niezależnie od tego, czy pomocnik nawigatora, Miguel Palau, i kapitan M. Palau to ta sama osoba — ten, kto dowodził „Mulata", musiał mieć stalowe nerwy. — Zbieżność nazwisk może być przypadkowa. — Może — Tanger w zamyśleniu raz jeszcze przebiegła wzrokiem kopię i odłożyła ją do pudełka. — Ale lubię myśleć, że to był on. Przez chwilę milczała, potem odwróciła się do zejściówki, spojrzała na linię brzegu, już wolną od mgły, teraz czystą i wyraźną w oddali za lewą burtą, z ciemną skałą przylądka Negrete oświetloną słońcem. — Lubię myśleć, że ten młodziutki żeglarz wrócił na morze i był dzielnym człowiekiem. Przez osiem dni przeczesywali nowy obszar poszukiwań za pomocą pa- thfindera, pasmo po paśmie, w kierunku północ-południe, zaczynając od strony wschodniej, od głębokości osiemdziesięciu, a kończąc na osiemnastu metrach. Obszar ten, głębszy i bardziej wystawiony na wiatry i prądy niż zatoka Mazarrón, był mocniej poruszany nieprzyjemną, wysoką falą, która opóźniała i utrudniała 298 prace. Dno było nieregularne, piasek i kamienie, zarówno Pilot, jak Coy wielo- krotnie nurkowali — choć z powodu tak dużej głębokości zanurzenia musiały być bardzo krótkie — aby sprawdzić, czym są nieregularności wykrywane przez sondę: między innymi jakaś samotna stara kotwica obudziła ich nadzieje, jednak stwierdzili po jej budowie — była zaopatrzona w żelazne dyby — że należała do brytyjskiej admiralicji i była modelem pochodzącym z czasów późniejszych niż wiek XVIII. Ten sposób pracy przygnębiał ich i wykańczał, w nocy, jeśli wiatr był słaby, stawali na kotwicy w pobliżu przylądka Negrete lub w małym porcie nieopodal Palos, gdy musieli chronić się przed wiatrami wschodnimi i południo- wo-zachodnimi. Informacje meteorologiczne mówiły o tworzeniu się ośrodka ni- skiego ciśnienia nad Atlantykiem i jeśli strefa opadów nie przesunęłaby się na północny wschód Europy, efekty niżu mogą być odczuwalne przed upływem ty- godnia na Morzu Śródziemnym, co zmusiłoby ich do przerwania poszukiwań na jakiś czas. Wszystko to powodowało, że stali się nerwowi i rozdrażnieni; Pilot całe dnie nie otwierał ust, Tanger nadal uparcie wpatrywała się w ekran sondy, z ponurą miną, jakby każdy upływający dzień oddzierał kolejny kawałek nadziei. Któregoś popołudnia Coy zerknął do zeszytu, gdzie notowała wyniki poszuki- wań, i natknął się na strony pełne niezrozumiałych bazgrołów, spirali i złowrogich krzyży. Był tam też wizerunek kobiecej twarzy, koszmarnie zdeformowanej, na- rysowanej kreską tak ostrą, że fragmentami ołówek darł papier. Jakby ta kobieta krzyczała w pustkę. Noce nie były wiele przyjemniejsze. Pilot mówił dobranoc i zamykał za sobą drzwiczki kajuty na dziobie, a oni czuli na skórze zapach potu i soli, kładąc się, zmęczeni, na materacach w jednej z kajut rufowych. Milcząc, szukali się nawza- jem z zachłannością tak wielką, że aż wydawała się sztuczna, by połączyć się jak najszybciej, intensywnie, brutalnie, bez słów. Coy zawsze starał się przeciągnąć tę chwilę, zagarnąć Tanger w objęcia, przytrzymać przy grodzi, kontrolować ciało i myśli tej nieznanej kobiety. Ona jednak walczyła, wymykała się, przyspiesza- ła akt, bez angażowania czegokolwiek poza oddechem i ciałem; jej głowa była daleka, myśli niedostępne. Czasami Coyowi wydawało się, że wreszcie ją ma, kiedy skupiał uwagę na rytmie jej oddechu, pocałunkach jej rozchylonych warg, uścisku nagich ud wokół jego pasa. Przywierał ustami do piersi lub szyi kobiety, trzymał ją całą siłą, mocno — unieruchomione nadgarstki, puls wyczuwalny na języku i w pachwinach — wbijał się w nią tak głęboko, jakby chciał dotrzeć do serca i zmiękczyć je, by stało się tak łagodne jak jej wilgotne wnętrze i usta. Ona jednak cofała się, wymykała z uścisku, a nawet kiedy była pochwycona i uwięzio- na, odmawiała mu w ostateczności dostępu do myśli, które tak bardzo chciał też opanować. Jej oczy, wpatrzone w niego w ciemności, błyszczące i niedostępne, stawały się nieobecne, opuszczały Coya, jacht i morze, pogrążały się w tajem- nych kataklizmach samotności i mroku. Wtedy otwierała usta, żeby krzyczeć, jak kobieta, którą niespodziewanie ujrzał na rysunku, krzyczeć niemym krzykiem, 299 rozbrzmiewającym we wnętrzu mężczyzny jak naj okrutni ej sza ze zniewag. Coy czuł, jak ten lament wsącza się w jego żyły, i zagryzał usta, tamując w sobie przerażenie, które zalewało mu pierś, nos i usta, jakby tonął, bez tchu, w morzu gęstej rozpaczy. Chciał płakać, jak wtedy gdy był dzieckiem, wielkimi, obfitymi łzami nad tym, że niezdolny jest powstrzymać dreszcz tak wielkiej samotności. Tego nie dawało się znieść. Przeczytał tylko trochę książek, przez parę lat pły- wał i miał kilka kobiet; dlatego wiedział, że brak mu słów i gestów, i wiedział też, że jego milczenie wydaje się toporne, nieokrzesane. Jednak oddałby życie, by dotrzeć do jej wnętrza, przedrzeć się przez włókna jej ciała, zbliżyć do jej odsło- niętego mózgu i lizać go powoli, delikatnie, z całą czułością, do jakiej był zdolny, oczyszczając go z tego, co setki lat, tysiące mężczyzn, miliony losów pozostawiły tam jako balast, odpadki, bolesny i złośliwy rak. I dlatego za każdym razem, po każdym ostatnim dreszczu kobiety, uparcie ponawiał próby, zapominając o sobie samym, pobudzony rozpaczą, kiedy ona przestawała się poruszać i nieruchomia- ła, chwytając powietrze z trudnością, starając się odzyskać oddech; a on, jego żywe komórki, jego krew i pamięć stwierdzały, że kocha ją bardziej niż kogo- kolwiek czy cokolwiek na świecie. Ona jednak już odeszła, on przestawał dla niej istnieć — był intruzem w tym świecie i w tej chwili. I taki będzie, myślał ze smut- kiem, koniec tego wszystkiego: nie huk, ale ledwo zauważalne westchnięcie. W tej chwili obojętności, nadchodzącej punktualnie jak wyrok, wszystko w niej umie- rało; wszystko ulegało zawieszeniu, podczas gdy puls wracał do normy. I znów skóra mężczyzny była świadoma, że otwarły się luki wychodzące na noc i na zimno, które unosiło się znad morza jak biblijne przekleństwo. To wpędzało go w smutek równie jałowy jak powierzchnia marmuru: gładki, doskonały, ogromny. Morze Sargassowe przerażająco nieruchome, mapa sferyczna z napisami podob- nymi do tych, jakie wymyślali dawni żeglarze: Przylądek Rozczarowania, Głębina Samotności, Zatoka Goryczy, Wyspa Niech Bóg Nas Strzeże... Potem całowała go i odwracała się plecami, a on leżał na wznak — czując odrazę do tego ostat- niego pocałunku i pogardę dla siebie samego — z ręką opartą na bliskim, nagim, śpiącym biodrze. Z oczami otwartymi w ciemności słuchał morza uderzającego 0 kadłub „Carpanty" i wiatru grającego w takielunku. I myślał, że nikt nigdy nie był zdolny wykreślić mapy sferycznej pozwalającej na żeglugę poprzez kobietę. 1 czuł pewność, że Tanger odejdzie z jego życia, zanim kiedykolwiek uda mu się naprawdę ją posiąść. Mniej więcej w tym czasie dotarły do mnie nowe wieści od tej ekipy. Tan- ger zadzwoniła do mnie z El Pez Rojo, restauracji na przylądku Palos, z prośbą o wyjaśnienie pewnego problemu technicznego, który powiększał margines błędu 300 0 pół mili na wschód. Rozwiałem jej wątpliwości, spytałem, jak postępują pra- ce, a ona odrzekła, że wszystko dobrze, dziękuje, i że jeszcze będę miał od niej wieści. Faktem jest, że minęło parę tygodni, zanim te wieści do mnie dotarły — a przeczytałem je w gazetach i czułem się równie głupio jak niemal wszystkie po- staci w tej historii. Nie wyprzedzajmy jednak wydarzeń: Tanger zadzwoniła które- goś południa, kiedy „Carpantę" zacumowali przy nabrzeżu starej wioski rybackiej zmienionej w atrakcję turystyczną. Niż atlantycki nadal stał w miejscu, a słońce świeciło nad całą długością i szerokością geograficzną Hiszpanii. Igła barome- tru trzymała się wysoko, nie osiągając niebezpiecznej poziomej po lewej stronie; 1 — paradoksalnie — to właśnie sprowadziło ich do małego portu, leżącego nad szeroką ciemną płycizną, pełną wystających kamieni tuż pod powierzchnią wody, u stóp latarni morskiej wzniesionej na wysuniętej w morze skale. Poranny upał sprawił, że po lewej stronie nieba pojawiły się cumulonimbusy, które ułożyły się w kształt rosnącego ku górze kowadła, o groźnym szarawym kolorze. Wiatr o sile dwunastu do piętnastu węzłów wiał właśnie w kierunku tych chmur; Coy, widząc to, zrozumiał, że jeśli kowadło z cumulonimbusów nadal będzie rosło w górę, równocześnie zbliżając się do nich, to z jego drugiej strony, od spodu uderzą silne podmuchy burzowe, dokładnie wtedy, gdy szara masa znajdzie się nad ich gło- wami. Wystarczyła milcząca wymiana spojrzeń z Pilotem, którego zmarszczki na skroniach jeszcze się pogłębiły, gdy popatrzył w tamtym kierunku, aby obaj mary- narze zrozumieli się doskonale. Pilot skierował dziób łodzi ku przylądkowi Palos. I w ten sposób znaleźli się w bielonych wapnem podcieniach restauracji El Pez Rojo, jedząc smażone szprotki, sałatę i popijając czerwonym winem. — Pół mili więcej — powiedziała Tanger, siadając. W jej głosie brzmiała irytacja. Wzięła szprotkę z półmiska, przyjrzała jej się przez moment, jakby ją chciała obarczyć odpowiedzialnością, a potem odrzuciła ją z pogardą. — Przeklęte pół mili więcej — powtórzyła. W jej ustach słowo przeklęte zabrzmiało nieprzyzwoicie. Zdziwili się, słysząc jej ton, a jeszcze bardziej widząc, że przestaje panować nad sobaj Coy spojrzał na nią z zaciekawieniem. — To nic strasznego — powiedział. — To kolejny tydzień poszukiwań! Miała brudne, pozlepiane solą włosy. Jej spalona słońcem skóra, której wyraź- nie brakowało wody i mydła, błyszczała. Pilot i Coy też nie wyglądali najlepiej po wielu dniach bez golenia, równie ogorzali i brudni jak ona. Wszyscy ubrani byli w dżinsy, tenisówki, wypłowiałe koszulki polo albo podkoszulki. Dni spędzone na morzu odcisnęły na nich wyraźne piętno. — Tydzień — powtórzyła Tanger. — Co najmniej! Patrzyła ponuro na „Carpantę", nadal oświetloną słońcem, zacumowaną w do- le, przy nabrzeżu. Szare kowadło coraz bardziej ocieniało zatokę, jakby ktoś po- 301 woli zasuwał kurtynę, zasłaniając słoneczne refleksy na białych domkach i na wodzie kobaltowego koloru. Zaczyna tracić nadzieję, pomyślał nagle Coy. Po tak długim czasie i tak wielkim wysiłku dociera do niej możliwość użycia słowa: po- rażka. Głębokość obszaru poszukiwań jest większa, a to może oznaczać, że nawet jeśli znajdziemy wrak, będzie on poza naszym zasięgiem. Do tego czas przezna- czony na poszukiwania kończy się, podobnie jak i jej pieniądze. Teraz, po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna, zaczyna poznawać smak wątpliwości. Przyjrzał się Pilotowi. Szare oczy marynarza milcząco przyznawały rację jego wnioskom: przygoda zaczyna ocierać się o absurd. Wszystkie dane są prawdzi- we i udowodnione, brakuje tylko najważniejszego: zatopionego statku. Nikt nie wątpi, że gdzieś być musi. Być może nawet z niewielkiego wzniesienia, na ja- kim stoi restauracja, można dojrzeć miejsce, gdzie brygantyna i korsarze poszli na dno. Być może wielokrotnie już przepływali nad wrakiem, ukrytym pod me- trami osadzającego się z czasem mułu i piasku. Być może to wszystko razem jest gigantycznym ciągiem pomyłek; a pomyłka podstawowa w tym wszystkim wyni- ka z faktu, że poszukiwania skarbów nie da się pogodzić z rozsądkiem i jasnością umysłu ludzi dorosłych. — Pozostaje jeszcze tylko pół mili do przeszukania — powiedział łagodnie Coy. Zanim jeszcze dokończył to zdanie, już poczuł swoją śmieszność. On dodaje otuchy! Coś takiego! Prawdę mówiąc, jedynie chciał odwlec ostatni akt. Bo lepiej go odwlec, niż znów samotnie i sieroco dryfować, trzymając się trumny Queequ- ega. Szalupy „Dei Gloria". — Jasne — odpowiedziała bez wyrazu. Z łokciami opartymi na stole i dłońmi splecionymi pod brodą, nadal wpatry- wała się w zatokę. Szare kowadło stało już nad „Carpantą", zamykając niebo nad jej gołym masztem. Wiatr ucichł zupełnie, morze naprzeciwko nabrzeża uspokoiło się, fały i bandera na łodzi znieruchomiały. Potem Coy zobaczył, jak w głębi przy- brzeżne skały i kamienie pokrywają się białymi żyłkami piany i ciemniejsza bar- wa rozlewa się jak plama oleju na powierzchni morza. W podcieniach restauracji jeszcze było słonecznie, gdy pierwszy podmuch przebiegł wzdłuż zatoki, marsz- cząc wodę, a na „Carpancie" nagle załopotała bandera i fały, obijając się o maszt, rozdzwoniły się z furią, podczas gdy łódź pochylała się ku nabrzeżu, oparta na od- bijaczach. Drugi podmuch był silniejszy, jakieś trzydzieści do trzydziestu pięciu węzłów, ocenił Coy na oko. Woda zatoki zapełniła się białymi barankami, a wiatr wył w coraz wyższych tonach na kominach i pod okapami domów. Nagle atmos- fera stała się ponura i szara, niemal przerażająca, i Coy poczuł radość, że siedzi sobie spokojnie i zajada szprotki, a nie walczy z żywiołem gdzieś na morzu. — Ile to potrwa? — zapytała Tanger. — Niedługo — powiedział Coy. — Godzinę, może dwie. Może trochę dłużej. Po południu już się skończy. To tylko letnia burza. 302 — Z powodu upału — wyjaśnił Pilot. Coy spojrzał na przyjaciela, uśmiechając się w duchu. On też, pomyślał, czu- je się w obowiązku ją pocieszać. Tak naprawdę, właśnie to nas tutaj przywiodło, choć Pilot nie ustawia spraw tak racjonalnie. Przynajmniej tak mi się wydaje. W tym momencie spokojny, łagodny jak zawsze, wzrok starego marynarza spo- czął na Coyu, a ten się namyślił. Może jednak Pilot właśnie tak ustawia te sprawy. — Jutro trzeba będzie szukać pół mili dalej — zapowiedziała Tanger. — Aż do czterdziestu siedmiu minut na zachód. Coy nie potrzebował mapy. Miał arkusz 464 wyryty w pamięci, po jego sta- rannym studiowaniu tysiąc razy, do ostatniego szczegółu w obszarze poszukiwań. — Stroną pozytywną jest fakt — powiedział — że z tamtej strony maleje głę- bokość do osiemnastu i dwudziestu czterech metrów. Wszystko będzie prostsze. — Jakie tam jest dno? — Piasek i kamienie, prawda? Z plamami alg. Pilot skinął głową. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i jednego włożył do ust. Tanger na niego spojrzała, więc skinął głową raz jeszcze. — Ilość alg zwiększa się w miarę, jak się zbliżamy do przylądka Negrete — powiedział. — Ale tam jest czysto. Kamienie i piasek, jak mówi Coy... I jakieś skorupy, gdzie żyj ą zielone langusty. Tanger, która w tym momencie piła łyk wina, zatrzymała się, jeszcze z kie- liszkiem przy ustach, patrząc uważnie na Pilota. — Jakie zielone langusty? Pilot zajęty był właśnie krzesaniem ognia, żeby zapalić papierosa. Zrobił nie- wyraźny ruch. — Po prostu — mówiąc, wydmuchnął dym między palce. — Langusty w ko- lorze zielonym. To jedyne miejsce, gdzie są takie. Albo raczej były. Tutaj nikt już nie łowi langust. Tanger odstawiła kieliszek. Odstawiła go ostrożnie na obrus, jakby bała się rozlać jego zawartość. Nadal wpatrywała się z najwyższą uwagą w Pilota, który starannie zawijał knot wokół krzesiwa. — Byłeś tam kiedyś? — Jasne. Dawno temu. To było dobre miejsce, kiedy byłem młody. Coy też to pamiętał. Przyjaciel opowiadał mu o ciemnych langustach, które miały zielone skorupy, zamiast —jak zwykle — ciemnoczerwonych albo brązo- wych w białe cętki. To było ze dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy jeszcze w tych wodach były ryby i skorupiaki: duże krewetki, małże, tuńczyki i graniki do dwudziestu kilogramów wagi. — Nawet były smaczne — wyjaśnił Pilot — ale kolor odstraszał klientów. Tanger wsłuchiwała się w jego słowa. — Dlaczego? Jaki był ten kolor? 303 — Zielony jak pleśń, zupełnie inny niż kolor czerwony, czy błękitnawy, jaki mają tutejsze langusty zaraz po wyłowieniu, czy ciemnozielony odcień langust afrykańskich i amerykańskich — Pilot uśmiechał się słabo poprzez kłęby dy- mu. — Nie był specjalnie apetyczny... Dlatego rybacy albo sami je jedli, albo sprzedawali już ugotowane odwłoki. — Pamiętasz to miejsce? — Jasne — Pilota zaczynało męczyć jej nagłe zainteresowanie; korzystał z te- go, że pali papierosa, żeby robić coraz dłuższe przerwy, i patrzył na Coya. — Przylądek Agua zostaje z boku, a wzgórze Junco Grandę leży o jakieś dziesięć stopni na północ. — Jaka tam jest głębokość? — Niewielka. Dwadzieścia kilka metrów. Langusty zazwyczaj żyją głębiej, ale w tym miejscu zawsze można było ich parę spotkać. — Nurkowaliście tam? Pilot znów spojrzał na Coya. Powiedz mi, o co tej dziewczynie chodzi, mówił jego wzrok. A on, który trzymał dłonie oparte na blacie stołu, odwrócił je w górę, pokazując wnętrze. W wersji dla głuchoniemych: ni cholery nie wiem. — W tamtych czasach sprzęt do nurkowania nie był tak popularny jak teraz — odrzekł wreszcie Pilot. — Rybacy łowili za pomocą więcierzy i potrójnych sieci z kamieniami, które jeśli tonęły, to już na zawsze zostawały na dole. — Na dole — powtórzyła. Potem siedziała, milcząc. Po chwili wyciągnęła rękę po kieliszek wina, ale musiała go odstawić, bo drżały jej palce. — Co się dzieje? Nie rozumiał jej zachowania, ani tego drżenia, ani nagłego zainteresowania Tanger langustami. W restauracjach langusty często były w jadłospisie i nie za- uważyli, żeby się nimi wcześniej interesowała. Zaśmiała się cicho, w dziwny sposób. Śmiała się przez zęby, niespodziewa- nie sarkastycznie, poruszając głową, jakby ją rozbawił żart, który właśnie sobie w myśli opowiedziała. Podniosła dłonie do skroni, jakby poczuła w nich nagły ból, popatrzyła na wodę zatoki, teraz już szarą, rozjaśnianą pianą krótkich fal, pod- noszonych gwałtownymi podmuchami wiatru. Przytłumione światło dochodzące z zewnątrz podkreślało granat metalu jej zamyślonych oczu. Albo zadziwionych. — Langusty — szepnęła — zielone langusty... Teraz wstrząsnął nią dreszcz, pośród śmiechu bardzo podobnego do szlochu. Przy kolejnej próbie rozlała wino na obrus. Mam nadzieję, że nie oszalała, pomy- ślał zaniepokojony Coy. Mam nadzieję, że w tym całym burdelu nie padło jej na mózg i że zamiast zaprowadzić ją na „Dei Gloria", nie będziemy musieli odwieźć jej do czubków. Serwetką osuszył plamę wina. Potem położył dłoń na jej ramieniu i pod palcami poczuł drżenie. — Uspokój się — szepnął. 304 — Jestem całkiem spokojna — powiedziała. — Nigdy w życiu nie byłam spokojniejsza. — Co się do cholery dzieje?! Przestała się śmiać czy szlochać, czy cokolwiek robiła, i zaczęła wpatrywać się w morze. Wreszcie opanowała dreszcze, głęboko nabrała powietrza w płuca i spojrzała na Pilota z dziwnym wyrazem twarzy, po czym pochyliła się nad sto- łem i odcisnęła serdeczny pocałunek na ogorzałym policzku starego marynarza. Uśmiechnęła się promiennie i odwróciła do Coya. — Tam właśnie jest „Dei Gloria". Tam, gdzie są zielone langusty. Delikatna bryza lekko marszczyła niemal gładką powierzchnię wody. Na nie- bie nie było ani jednej chmury i „Carpanta" kołysała się łagodnie w odległości dwóch i pół mili od wybrzeża, na łańcuchu kotwicznym opadającym pionowo na bloku: przylądek Agua obok, Junco Grandę wyżej, dziesięć stopni na północny wschód. Słońce nie stało jeszcze bardzo wysoko, ale już szczypało w plecy, kie- dy Coy pochylił się, żeby sprawdzić wskazania manometru na podwójnej butli: szesnaście litrów sprężonego powietrza, na górze rezerwa, sprzęt przygotowany. Sprawdził uszczelkę, potem nasadził na nią reduktor, który miał mu dostarczać powietrze o ciśnieniu zmiennym, zależnym od głębokości, aby przeciwważyć ci- śnienie wody na jego ciało: bez tego urządzenia równoważącego wewnętrzne ci- śnienie nurek zostałby zmiażdżony albo nadmiernie, jak balon, napompowałby się powietrzem. Odkręcił zawór do końca, a potem przykręcił go do trzech czwar- tych. Ustnik był stary, firmy Nemrod, poczuł smak kauczuku i talku, gdy włożył go do ust, aby sprawdzić, jak działa. Powietrze krążyło z hałasem poprzez błony. Wszystko w porządku. — Pół godziny, dwadzieścia minut — przypomniał mu Pilot. Skinął głową, wkładając kurtkę z neoprenu, pas obciążający i kamizelkę ratun- kową, na wypadek awarii. Tanger stała naprzeciwko niego, trzymając się achtersz- tagu, i obserwowała go w milczeniu. Miała na sobie czarny kostium kąpielowy olimpijskiej pływaczki, na stopach płetwy, na twarzy maskę z rurką do oddycha- nia. Spędziła całe popołudnie i część nocy na wyjaśnianiu im zjawiska występo- wania zielonych langust. Wytłumaczyła wszystko w tę i z powrotem, z lewa na prawo i na odwrót, wypytując Pilota o najdrobniejsze szczegóły, szkicując ołów- kiem na papierze, licząc odległości i głębokości. Skorupa langusty, mówiła, ma zdolności mimetyczne: podobnie jak wielu innym gatunkom, natura podarowała tym skorupiakom możliwość kamuflażu, jako środek obrony. To znaczy — przy- stosowują się do dna, na jakim żyją. Zostało udowodnione, że langusty mieszka- jące we wrakach żelaznych statków nabierają często rudawego odcienia rdzewie- 305 jących blach. A zielony kolor pleśni, opisany przez Pilota, odpowiada dokładnie kolorystyce brązu, który spędził wiele lat zanurzony w morskiej wodzie. — Jakiego brązu? — spytał Coy — Działa były z brązu. Coy miał pewne wątpliwości. To wszystko brzmiało jak bajka o krabie o zło- tych szczypcach, czy tego typu historyjki. A oni wcale nie żyli w komiksie z Tin- tinem. Przynajmniej on — nie. — Sama powiedziałaś, i zostało to sprawdzone, że działa na „Dei Gloria" były żelazne... Nie było zbyt wiele brązu na pokładzie brygantyny. Spojrzała na niego ze spokojną wyższością, podobnie jak innymi razy, jakby dawała mu do zrozumienia, że ma rozpięty rozporek albo że jest skończonym durniem. — Na „Dei Gloria" — nie — powiedziała wyraźnie — ale na „Chergui" — owszem. Szebeka miała dwanaście dział: cztery długie sześciofuntowe i osiem czterofuntowych, a do tego miotacze kamieni, pochodzące ze starej francuskiej korwety „Flamme", pamiętasz? I przynajmniej działa sześcio- i czterofuntowe były z brązu — odlepiła od grodzi plan szebeki i rzuciła go na stół przed oczy Coya. — Tak wynika z dokumentów, które dał nam Lucio Gamboa w Kadyksie. Tam na dnie jest przynajmniej piętnaście ton brązu. Coy wymienił kolejne spojrzenie z Pilotem, który ograniczał się do słuchania w milczeniu i nie zgłaszał żadnych obiekcji. Cała reszta, dalej wyjaśniała Tan- ger, jest oczywista. Statki zatonęły obok siebie. Najprawdopodobniej z powodu eksplozji, która zniszczyła „Chergui", szczątki okrętu korsarskiego są rozrzucone wokół wraku brygantyny. Kiedy jeden ze składników brązu — miedź — wchodzi w związki z siarką, metal na dnie morza nabiera tego charakterystycznego koloru, przejętego przez langusty, które niewątpliwie zamieszkały we wrakach statków zatopionych podczas katastrofy i w działach miały swoje domy. Poza tym istnieje jeszcze jedna dodatkowa okoliczność, najważniejsza i budząca optymizm. Jeśli langusty miały kontakt z brązem, to znaczy, że strefa rozrzutu była niewielka i że szczątki nie są pokryte mułem ani piaskiem. Usłyszał pluśniecie i zobaczył, że Tanger już nie stoi przy achtersztagu. Wsko- czyła do wody i wyczekując, pływała przy rufie „Carpanty", z maską i rurką do oddychania. Nie nurkowała razem z nim, ale chciała z powierzchni wody śledzić ślad banieczek powietrza i wiedzieć, gdzie jest: promień, w którym miał się poru- szać, powodował, że trudno byłoby go przywiązać do łodzi liną zabezpieczającą. Coy przyczepił sobie nóż do prawej kostki, głębokościomierz i zegarek założył na jeden nadgarstek, kompas na drugi i podszedł do krawędzi stopnia na rufie. Tam, 306 siedząc ze stopami w wodzie, splunął na szybę maski, przetarł ją i po opłukaniu w morskiej wodzie nasunął na twarz. Potem podniósł ręce, żeby Pilot umieścił mu butle ze sprężonym powietrzem na plecach. Dociągnął paski i ustnik włożył między zęby. Powietrze zadźwięczało mu w uszach, przepływając przez reduktor. Odwrócił się plecami do wody, ręką przytrzymał maskę i wykorzystując ciężar butli z powietrzem, opadł na plecy do morza. Woda była bardzo zimna, za bardzo, jak na tę porę roku. Mapy prądów wyka- zywały w tym miejscu słaby nurt z północnego wschodu na południowy zachód, z różnicą pięciu, sześciu stopni w stosunku do ogólnej minimalnej temperatury. Poczuł, że dostaje gęsiej skórki w nieprzyjemnym momencie, kiedy zimna wo- da wlewa się pod neoprenowy skafander; minie kilka minut, zanim ciepło ciała ogrzeje ją. Powoli odetchnął głęboko kilka razy, sprawdzając działanie redukto- ra, i — z głową jeszcze nad wodą— zobaczył rufę „Carpanty" i stojącego tam Pilota. Potem zanurzył się nieco, rozglądając po otaczającym go błękitnym krajo- brazie. Spokojną i czystą wodę blisko powierzchni oświetlały promienie słońca, dzięki czemu widoczność była dobra. W poziomie to jakieś dziesięć metrów, po- liczył. Widział czarny kil łodzi z płetwą steru odchyloną na lewą burtę i łańcuch kotwiczny pionowo opadający ku głębinie, nogi Tanger pływającej w pobliżu, ła- godne ruchy pomarańczowych, plastikowych płetw. Przestał o niej myśleć, żeby skoncentrować się na tym, co robi. Spojrzał w dół, gdzie błękit stawał się ciem- niejszy i bardziej intensywny, sprawdził położenie wskazówek zegarka i zaczął powoli opadać na dno. Teraz hałas powietrza wdychanego przez reduktor był du- żo głośniejszy, niemal ogłuszający; kiedy wskazówka głębokości orni erza dotarła do pięciu metrów, zatrzymał się, chwycił palcami za nos przez maskę i wyrów- nał wzrost ciśnienia w uszach. Kluk. Kluk. Równocześnie uniósł w górę twarz, z ulgą, i zobaczył bąbelki powietrza, które ostatnio wytchnął, powierzchnię mo- rza, zmienioną przez słońce w dach z matowego szkła, czarny kadłub „Carpanty" w górze i Tanger, która zanurzyła się nieco i pływała obok niego, patrząc na niego poprzez maskę —jasne włosy falowały w wodzie, płetwy jeszcze wydłużały jej szczupłe nogi; poruszała się powoli, żeby zachować głębokość obok Coya. Znów odetchnął i kolejny pióropusz banieczek wspiął się ku niej, kiedy machała do nie- go ręką w geście pożegnania. Potem Coy spojrzał w dół i dalej powoli opadał poprzez błękit zamykający się nad jego głową i ciemniejący w miarę, jak zbli- żał się do dna. Następną przerwę na wyrównanie ciśnienia zrobił na głębokości czternastu metrów; woda była już półprzeźroczysta i eliminowała wszelkie kolory poza zielenią. Był w tym pośrednim miejscu, gdzie często nurkowie, nie widząc punktów odniesienia, tracą poczucie kierunków góry i dołu i nagle patrzą na bą- belki powietrza, które wy dają im się opadać, zamiast wznosić; i tylko logika, jeśli 307 ją zachowują, przypomina, że w każdych warunkach banieczki powietrza zawsze idą w górę. Do tego stanu jednak jeszcze nie doszedł. W mroku na dnie zaczęły rysować się kształty i w chwilę później Coy opadł, bardzo powoli, na płaszczy- znę bladego, zimnego piasku, w pobliżu łąki moczarek, wodorostów i włóknistych alg, między którymi pływały niewielkie ławice ryb. Głębokościomierz wskazywał osiemnaście metrów. Coy rozejrzał się wokół poprzez otaczający go półmrok: wi- doczność była niezła, delikatny prąd, który wyczuwał, najwyraźniej oczyszczał wodę; w promieniu pięciu, siedmiu metrów był w stanie rozróżnić szczegóły pej- zażu i jego elementy, rozgwiazdy, puste muszle, długie skorupiaki w kształcie szufli, pionowo wbite w piasek, kamienne grzebienie z niewielkimi formacjami koralowymi, które wyznaczały granice podmorskiej łąki. Drobne mikroorgani- zmy, pchane prądem, przepływały obok niego. Wiedział, że jeśli zapali latarkę, światło przywróci normalne kolory tym wszystkim przedmiotom, które wydawały się jednostajnie zielone, powiększone przez nietłukącą się szybę maski. Odetchnął kilka razy, robiąc przerwy, żeby przyzwyczaić płuca do panującego wokół ciśnie- nia i dotlenić krew, po czym spojrzał na kompas, aby określić kierunki. Zamie- rzał odejść jakieś piętnaście, dwadzieścia metrów na południe, a potem zatoczyć krąg wokół kotwicy „Carpanty", która pozostała z tyłu, na północy. Zaczął pły- nąć powoli, z rękoma wyciągniętymi wzdłuż boków, łagodnie poruszając stopami w płetwach, utrzymując się jakiś metr ponad dnem. Z wielką uwagą wpatrywał się w piasek, szukając śladu czegokolwiek, co mogło zostać zasypane; chociaż działa z brązu, twierdziła Tanger, powinny być widoczne. Dotarł aż na skraj łąki i spojrzał poprzez algi i kołyszące się podwodne rośliny. Jeśli w tym gąszczu coś leży, trudno to będzie znaleźć — postanowił więc przeszukać powierzchnię nagie- go piasku, która choć robiła wrażenie płaskiej, łagodnie opadała na południowy zachód, jak wskazywały wyraźnie głębokościomierz i kompas. Hałas powietrza towarzyszył mu przy każdym wdechu i wydechu, mniej więcej co pięć sekund, a w przerwach trwała absolutna cisza. Starał się poruszać powoli, ograniczając do minimum wysiłek fizyczny. Przy mniejszym zmęczeniu — mówiła stara reguła sztuki nurkowania — wolniejsze tempo oddechu to mniejsze zużycie powietrza i większa rezerwa do dyspozycji. A ta wyprawa zapowiadała się na dłużej. Z lan- gustami czy bez nich — to było szukanie igły w stogu siana. Na piasku dostrzegł kilka ciemnych plam. Zbliżył się, by się im przyjrzeć; okazało się, że leżą tam na wpół zasypane muszle i kamienie z drobnymi algami na wierzchu. Nieco dalej znalazł pierwszy przedmiot związany z życiem na lądzie: zardzewiałą puszkę po konserwie. Posuwał się niespiesznie, poruszając głową, że- by obserwować dno w obu kierunkach, zatrzymał się, kiedy wyliczył, że osiągnął koniec promienia okręgu, który chciał zatoczyć. Znów sprawdził kierunek i zaczął płynąć w prawo. Już zamierzał ominąć płaszczyznę piasku i skierować się ku ska- łom znaczącym granicę łąki alg, kiedy dostrzegł cień nieco dalej, niemal na końcu poła widzenia. Dotarł tam i stwierdził, rozczarowany, że jest to tylko okrągły ka- 308 mień porośnięty wapiennymi formacjami. Zbyt okrągły i zbyt foremny, pomyślał naraz. Poruszył go nieco, unosząc z dna piasek, a kamień okazał się zadziwiająco lekki, do tego rozpadł mu się w rękach, odsłaniając wewnątrz zielonoszarą masę, przypominającą zgniłe drewno. Potrzebował chwili czasu, żeby zrozumieć, co to właściwie mogło być — stare zgniłe drewno, może koło od lawety działa. Poczuł, że serce pod neoprenem zaczęło mu bić szybciej. Rytm oddechu nie był już spo- kojny, wzrósł do trzech oddechów na pięć sekund, kiedy zabrał się do grzebania w piasku. Nie znalazł niczego więcej; poruszył jednak tyle osadu na dnie, że mu- siał się nieco unieść, by dotrzeć do czystszej wody i dalej szukać. Wtedy zobaczył na piasku pierwsze działo. Płynął, poruszając płetwami bardzo powoli, jakby się obawiał, że wielki przedmiot z brązu rozpadnie się na jego oczach, tak jak się stało przed chwilą z drewnianym kołem. Działo miało około dwóch metrów długości i leżało na dnie, jakby ktoś ostrożnie je tam ułożył. Było niemal całe widoczne, pokryte patyną ko- loru pleśni i kilkoma wapiennymi narostami; doskonale wyraźne były zdobienia uchwytów w kształcie delfinów, kula dzwonu na tyle armaty i grube trzpienie. Musiało ważyć około tony. Nieco dalej dostrzegł czarny cień następnego działa. Zbliżył się tam i stwier- dził, że było identyczne, choć leżało w innej pozycji, zapewne spadło na dno niemal pionowo, wbijając się w piasek wylotem ukośnie w dół, a potem własny ciężar zanurzał je w piasku aż po trzpienie. Były tam też ciekawe rudawe przed- mioty, które po przecięciu nożem ukazywały puste wnętrze, jakby to były forem- ki — ślad żelaznych, zżartych korozją, przedmiotów, których kształt zachował się odbity w pokrywających je stopniowo, z biegiem czasu, wapiennych forma- cjach. Coy musiał się powstrzymać, żeby nie wypłynąć zaraz na powierzchnię i nie obwieścić z krzykiem, że odnalazł „Chergui", czy to, co z niej zostało. Wy- starczało, że poruszył dno ręką, a ukazywały się fragmenty drewna i przedmioty zachowane dzięki temu, że pokrył je piasek. Odkopał butelkę wyglądającą na bar- dzo starą, której dno było nietknięte, ale zdeformowane i stopione przez gorąco. Korsarska szebeka naprawdę rozbiła się dokładnie w tym miejscu, dwadzieścia metrów wyżej, na powierzchni, a jej resztki zostały rozproszone na tym obsza- rze. Dalej napotkał dwa kolejne działa, leżące bardzo blisko siebie. Też miały kolor brązu zanurzonego w morzu od dwóch i pół wieku, i poza kilkoma naro- ślami i pleśniową zewnętrzną patyną wyglądały na dość czyste. Tutaj zachowało się wiele szczątków: kawałki drewna sterczące z piasku, metalowe przedmioty, skorodowane w różnym stopniu, na wpół zasypane kule armatnie, potłuczone fa- jansowe naczynia, aglomeraty z desek pokładowych i żelaznych gwoździ. Natrafił 309 na drewnianą konstrukcję, niemal nietkniętą, która po wydobyciu z piasku okaza- ła się większa i w dużo lepszym stanie, niż to wyglądało na pierwszy rzut oka. Był to zapewne ozdobny stół, z wielkimi belkami i fragmentami lin — wszystko rozpadało mu się w rękach. I kolejne działa. Naliczył ich dziewięć, rozproszonych na obszarze o średnicy około trzydziestu metrów. Zadziwiło go, że wszystko tam było czyste; na szczątkach nie nagromadził się osad, jedynie czasem widoczne były cienkie warstwy piasku. Wytłumacze- niem mógł być słaby zimny prąd, który tędy przepływał w kierunku południo- wo-zachodnim: utrzymywał to miejsce w porządku, zabierając z nurtem wszelkie osady w dół, poprzez niewielki kamienny grzebień, wyłożony dywanem z wodo- rostów. Coy podpłynął, żeby to sprawdzić, i zobaczył, że spadek dna, w formie fosy, w sposób naturalny oczyszczał teren z osadów, odprowadzając je stopnia- mi, które schodziły na coraz większą głębokość. Ośmiornica, zaskoczona przez intruza w swojej kryjówce, oddaliła się po piasku, z mackami otwartymi w for- mie nerwowej gwiazdy, wypuszczając obłoki atramentu, żeby zamaskować drogę ucieczki. Coy spojrzał na zegarek. Powietrze docierające przez reduktor stawało się coraz cięższe, popatrzył więc w górę, ku zielononiebieskiej jasności, niewy- raźnie majaczącej nad jego głową, przetykanej bąbelkami, które teraz wydawały się srebrne. Trzeba wypłynąć na powierzchnię. Podniósł rękę do butli, żeby uru- chomić rezerwę, i powietrze zaczęło docierać do płuc normalnie. Już zamierzał rozpocząć wynurzanie, kiedy ujrzał kotwicę. Leżała dokładnie na skraju następnego skalnego grzebienia, ulegającego erozji, po drugiej stronie oczyszczającej fosy — była wielka, stara, z wielkimi pazurami z bardzo skoro- dowanego żelaza, pokryta wapiennymi naroślami. Zarówno na kotwicy, jak i na skałach i wśród wodorostów pozaczepiane były stare sieci i zniszczone więcierze: przez lata wielu rybaków musiało tutaj stracić swój sprzęt. Jego uwagę przykuł fakt, że kotwica miała drewniane dyby, które naturalnie zniknęły, lecz pozosta- ły po nich ślady pod obręczą. Taką kotwicę mogła mieć równie dobrze szebeka, jak brygantyna, i to zachęciło Coya do tego, by przepłynąć na drugą stronę fosy, wykorzystując ostatnie minuty rezerwy powietrza. Po drugiej stronie skał piasz- czyste fragmenty dna przeplatały się ze żwirowiskami; spadek był wyraźniejszy i dno opadało od dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu metrów głębokości. I tam, w zielonym półmroku, rozpływając się w głębinie jak widmowy mroczny cień, leżała „Dei Gloria". Rozdział 15. Tęczówki diabła Wszystko, co się znajduje w morzu i nie ma właściciela, należy do znalazcy. Francisco Cloane, Droga wieloryba Saksofon altowy improwizował muzyczne frazy, gęste i krótkie, tak jak nikt nigdy wcześniej tego nie robił. Brzmiał Ko-ko, jeden z tematów, który nagrał Charlie Parker, kiedy wymyślił to wszystko, co miało być wymyślone, zanim zgniło i rozpadło się w ataku śmiechu. W tej kolejności: najpierw zgniło, a potem pękło ze śmiechu, patrząc w telewizor. Od tego czasu minęło pół wieku; a teraz Coy słuchał wersji numerycznej tej starej melodii, siedząc nago w bujanym fote- lu naprzeciwko stołu z tacą pełną owoców, przy oknie w pokoju z deszczowym widokiem na port, w hotelu Cartago. Tarata. Tumb, tumb. Tara. W ręce trzymał butelkę lemoniady i patrzył na śpiącą Tanger. W porcie deszcz padał na dźwigi, nabrzeża, okręty Marynarki Wojennej, za- cumowane parami w doku San Pedro, na rdzewiejące kadłuby Cmentarzyska Bez- imiennych Statków, gdzie stała „Carpanta", przycumowana rufą do pomostu, na kotwicy rzuconej z dziobu. Lało jak z cebra, bo wypełnił się niż. Zrobił to w swo- im sztabie generalnym niskich ciśnień umieszczonym nad Irlandią, rozciągając złośliwie skoncentrowane blisko siebie izobary; silne wiatry z zachodu spychały kolejne fronty chmur w kierunku Morza Śródziemnego i mapy pogody zapełniły się czarnymi znakami ostrzegawczymi, piorunami i symbolami deszczu, a wy- brzeża poprzebijane były strzałkami z dwoma i trzema pierzastymi ogonkami na końcu, celującymi w serca nieostrożnych statków. Tak więc po trzech dniach prac przy wraku załoga „Carpanty" była zmuszona powrócić do portu. Mimo niecier- pliwości sama Tanger zgodziła się, że przerwa się przyda, żeby zaplanować ostat- nie kroki i nabyć sprzęt potrzebny do ostatecznego odsłonięcia podmorskiego gro- bu. Grobu o nazwie „Dei Gloria", leżącego dokładnie dwie mile od wybrzeża, na 37°33,3' szerokości geograficznej północnej i 0°46,8' długości zachodniej, z rufą na 26 metrach i dziobem na 28 metrach głębokości. 311 Przez te dni, kiedy wpatrywali się na przemian to w morze, to w barometr, Tanger kierowała operacją z kabiny „Carpanty". Coy i Pilot pracowali ciężko, zmieniając się na dole co pół godziny, czterdzieści minut, z przerwami wystar- czającymi, by nie robić długich dekompresji. Statek, stwierdzili od pierwszych oględzin, zachował się w dobrym stanie, biorąc pod uwagę, że spędził pod wodą dwa i pół wieku. Zatonął dziobem w dół, pozostawiając jedną ze swych kotwic na skałach, zanim osiadł na dnie, ustawiony na osi północny wschód-południo- wy zachód. Piasek i muł pokryły leżący na prawej burcie kadłub aż do przedniej części forkasztelu, pokład zgnił i pełen był morskich narośli, choć rufa pozosta- ła nietknięta. W części dziobowej całe drewniane poszycie, pokład i wzdłużniki zniknęły, a z piasku wystawały końcówki wręg, przypominające żebra objedzo- nego szkieletu. Kiedy podczas kolejnych zanurzeń badali pozostałości „Dei Glo- ria", stwierdzili, że mniej więcej trzecia — tylna — część statku była odsłonięta, i gdyby leżała w innej pozycji i w innych wodach, zapewne byłaby dużo bar- dziej zniszczona. Zatopiony forkasztel ukazywał się jako chaotyczny aglomerat drewna, skorodowanego żelaza, piasku i osadów, które opadały na rozbity i za- kopany dziób. Wydawało się oczywiste, że kiedy tonąca brygantyna pochyliła się ku dziobowi, dziesięć żelaznych falkonetów i wszystkie znajdujące się na niej ciężkie przedmioty przemieściły się na przód; a tam z czasem ciężar ten zgniótł pokrycie kadłuba i wszystko zniknęło pod piaskiem. Dlatego rufa pozostała wy- żej i była mniej zniszczona, chociaż wiele wzdłużników i wręg uległo rozpadowi i piasek gromadził się między gnijącymi drewnianymi elementami. Można było rozpoznać kikut masztu złamanego podczas bitwy, formę budki chroniącej zejście na niższy pokład w piramidzie skamieniałych desek, dwa otwory strzelnicze w le- wym nadburciu i tylnicę, do której nadal były przykręcone śrubami z brązu, pełne narośli i włókien, resztki płetwy sterowej. Mamy szczęście — stwierdziła Tanger pierwszej nocy, gdy kołysali się na ko- twicy w miejscu katastrofy, siedząc wokół mapy Urrutii i planów „Dei Gloria", przy słabym świetle lampy w kabinie, świętując odkrycie zatopionego statku przy butelce białego wina Pescador, którą Pilot trzymał na pokładzie. Mamy szczę- ście z wielu powodów; podstawowy to ten, że brygantyna zatonęła dziobem do przodu, pozostawiając lepszy dostęp do kabiny kapitana na rufie, gdzie zazwy- czaj przechowywano przedmioty dużej wartości. Najprawdopodobniej szmarag- dy, jeśli były na pokładzie w chwili zatonięcia, znajdują się tam albo w przyległej komorze, przeznaczonej dla pasażerów. Fakt, że rufa nie jest całkowicie zakopa- na, ułatwia zadanie, ponieważ poszukiwanie pod piaskiem wymagałoby użycia rur odprowadzających osad i bardziej skomplikowanego sprzętu. Znakomity stan, w jakim zachował się wrak mimo upływu czasu, wynika z faktu, że zatopiony statek był osłonięty przez skalny grzebień, chroniący go przed działaniem fal, morskich osadów i sieci rybackich, a jednocześnie posiadający naturalne kana- ły. Także zimny prąd płynący od przylądka Palos zmniejszył szkodliwe działanie 312 zjadających drewno mięczaków, które wolą przyjemniejsze warunki w ciepłej wo- dzie. Z tych wszystkich powodów czekające ich zadanie wyglądało na trudne, ale wykonalne. W przeciwieństwie do archeologów badających katastrofy morskie nie musieli niczego zachowywać; mogli sobie pozwolić na kompletne zniszcze- nie, aby tylko dotrzeć do celu. Nie mieli środków technicznych ani czasu na sto- sowanie szczególnych względów. Czyli następnego dnia, pracując równolegle z Tanger pochyloną nad planami rozwiniętymi na stole i przyczepionymi do grodzi na „Carpancie", Coy i Pilot zu- żyli cały dzień na kolejne zanurzenia, podczas których przeciągnęli biały fał od dziobu do rufy zatopionego statku, wyznaczając jego hipotetyczną oś. Następnie, poruszając się z największą ostrożnością między połamanymi kawałkami drewna i wapiennymi, ostrymi jak brzytwa naroślami, zamocowali co dwa metry krótsze fały, prostopadłe po obu stronach do osi i obciążone ołowianym balastem na koń- cach; w ten sposób podzielili wrak na segmenty, których rozmieszczenie Tanger naniosła za pomocą ekierek i ołówka na plan brygantyny. Ustalili więc podstawo- we paralele między rzeczywistością i papierem, oznaczając na dnie każdą część kadłuba w skali 1:55, zgodnie z planami dostarczonymi przez Lucio Gamboę. W dniu, w którym wskazówka barometru zaczęła opadać i prognozy meteorolo- giczne skłoniły ich do schronienia się w Cartagenie, udało im się określić poło- żenie komór na rufie, kabiny nawigacyjnej i kabin w kasztelu rufowym. Należało teraz zbadać, w jakim stanie znajduje się kajuta kapitana Elezcano; czy wewnętrz- ne poszycie oparło się ciśnieniu osadów i procesom gnilnym drewna, czy można będzie poruszać się po wnętrzu, kiedy już znajdą sposób, by się tam dostać, czy też wszystko jest zgniecione i przemieszane, tak że będą musieli wchodzić tam od góry, łamiąc wszystko i odrzucając gruzy, aż dotrą do owych dwunastu metrów kwadratowych, jakie zajmowała kajuta kapitana przy ścianie rufy. Deszcz nadal padał za szybami, a Charlie Parker gasł w tym pejzażu, przy- kryty, w drodze na wieczny spoczynek, zaskakującym fortepianem Dizzy Gille- spiego. Tanger kupiła tę płytę w sklepie na ulicy Mayor i podarowała ją Coyowi. Siedzieli przy wejściu do Grań Bar razem z Pilotem, po tym, jak w deszczu od- wiedzili miejskie Muzeum Morskie, zaopatrując się po drodze w sklepach żeglar- skich, supermarketach, sklepach żelaznych i drogeriach, za pieniądze, które Tan- ger wyjęła z bankomatów, po dwóch nieudanych próbach, kiedy zmuszona była zmniejszyć kwotę, bo brakowało pokrycia na koncie. Ja też nurkuję na rezerwie, powiedziała sarkastycznie, chowając kartę kredytową do tylnej kieszeni dżinsów. Kupili wszystko, co było konieczne, od narzędzi po produkty chemiczne, i te- raz zakupy znajdowały się w torbach między nogami krzeseł, a płócienny dach baru chronił ich przed ciepłym deszczem, który lakierował ulicę, nadając melan- cholijny wygląd pustym punktom widokowym na dachach nowoczesnych budyn- ków. Ich parterowe poprzedniki Coy pamiętał jako pełne życia kawiarnie — teraz przemienione w ponure biura banków. Siedzieli tam we trójkę, smakując aperitif 313 i patrząc, jak przesuwają się przed nimi płaszcze przeciwdeszczowe i zmoknięte parasole, kiedy Tanger odłożyła miejscowy dziennik na stół — otwarty, jak za- uważył Coy, na stronie zapowiadającej godziny wpłynięć statków do portu i ich odpłynięć — wstała i poszła do sklepu muzycznego, znajdującego się obok kio- sku z gazetami Mayor, naprzeciwko księgarni Escarabajal. Wróciła z paczuszką w ręce, którą położyła przed Coyem, nie mówiąc masz, to dla ciebie — nie mó- wiąc nic. W środku były dwie podwójne płyty kompaktowe z osiemdziesięcio- ma tematami, które Charlie Parker nagrał dla wydawnictw Dial i Savoy w latach 1944-1948. Biorąc pod uwagę okoliczności, Coy docenił gest. Stary Parker mu- siał kosztować fortunę. Tego dnia Coy znów odniósł wrażenie, że widzi Horacio Kiskorosa. Wracali na „Carpantę" obładowani zakupami i pod murami dawnego fortu Navidad, nie- opodal cmentarzyska statków, rozejrzał się wokół. Robił to często, instynktownie, zawsze kiedy był na lądzie. Choć Tanger wydawała się obojętna na groźby Ni- na Palermo, Coy jednak się z nimi liczył, nie zapomniał też ostatniego spotkania z Argentyńczykiem na plaży Aguilas. Szedł w kierunku pomostu, na którego koń- cu stała „Carpanta", w ślad za Tanger i Pilotem, gdy dostrzegł Kiskorosa u stóp starej wieży. Czy też wydawało mu się, że go dostrzegł. Była to droga uczęszczana przez wędkarzy zmierzających w kierunku falochronu, jednak sylwetka odcinają- ca się w popielatym świetle, między wieżą i zdemontowanym mostkiem „Korze- niowskiego", nie przypominała wędkarza: była drobna, schludna i wykazywała pewne podobieństwa do zielonego barboura. — To jest Kiskoros — powiedział. Tanger stanęła, zaskoczona. I ona, i Pilot spojrzeli we wskazywanym przez niego kierunku, ale już nie było tam nikogo. W każdym razie, pomyślał Coy, działa PBCKKZBM: Prawo, że Biała Ciecz w Kartonie z Krową Zazwyczaj By- wa Mlekiem. Czyli barbour, karzeł i w tym miejscu — to może być tylko Ki- skoros. Poza tym, jeśli po okolicy kręcą się źli, jest normalne, że, wcześniej czy później, któryś zacznie ci deptać po piętach. Postawił torby na ziemi. W tym mo- mencie nie padało, a podmuchy ciepłego wiatru z południowego zachodu, któ- re ze świstem spadały ze stoków San Julian, marszczyły mu pod stopami wodę w kałużach, gdy z chlupotem biegł w stronę wieży. Kiedy tam dotarł, rozejrzał się i nie zobaczył nikogo, choć był niemal pewien, że chwilę wcześniej mignął mu przed oczami bohater wojny falklandzkiej, a jego nagłe zniknięcie jeszcze potwierdzało ten domysł. Rozglądał się chwilę wśród stalowych płyt pociętych palnikami, wśród pokrzywionego żelastwa, które rdzą brudziło piasek i, stając bez ruchu, wytężył słuch. Kompletnie nic. Metal zadźwięczał niepewnie pod jego stopami, kiedy wspinał się po trapie na zdemontowany mostek parowca, brudząc sobie dłonie rdzą. Resztki deszczu skapywały z daszku, mocząc zgniłe deski po- kładu — niektóre łamały się pod jego ciężarem, starał się więc uważać, gdzie stawia stopy. Zszedł drugą stroną, aż do otwartego brzucha bulkcarriera, zdemon- 314 towanego do połowy, z wewnętrznymi grodziami ubrudzonymi czarnym i suchym tłuszczem. Był w labiryncie ze starego żelastwa, walającego się wszędzie złomu. Obszedł dookoła podstawę jednego z dźwigów i wszedł do statku pochyłym ko- rytarzem, w którym woda zbierała się w kałuże na podłodze między zrębnicami. Do jego wyostrzonych zmysłów w stanie alertu dotarł przygniatający smutek tego opuszczonego miejsca, podkreślony brudnym światłem wnikającym z zewnątrz. Przeszedł na drugą stronę pustej i odartej ze wszelkich ozdób kabiny, z wyrwany- mi kablami splątanymi w pagórek w kącie i zbliżył się do ciemnej czeluści jednej z ładowni. Upuścił kawałek metalu, a złowrogie echo odbiło się od dna, od niewi- dzialnych blach. Nie da się tam zejść bez latarki. Usłyszał wtedy hałas za plecami, na końcu korytarza; z sercem walącym w piersi, zatrzymując oddech aż do bólu zaciśniętych szczęk, wrócił drogą, którą przyszedł: przy wejściu stał Pilot, posęp- ny i spięty, z żelaznym prętem długości trzech piędzi w ręce; Coy zaklął przez zęby, czując coś pomiędzy rozczarowaniem, a ulgą. Tanger czekała z tyłu, oparta o jedną z grodzi, z rękami w kieszeniach i z ponurą miną. Co do Kiskorosa, o ile rzeczywiście tam był, to wyparował. Zdjął słuchawki, kiedy odległy zegar ratusza wybijał siedem uderzeń. Jego dźwięk dong-dong-dong zdawał się zakańczać ostatnie nuty nagrania. Dong. Wy- pił łyk lemoniady i nadal patrzył na Tanger, śpiącą w rozrzuconej pościeli. Szare światło rozmazywało cienie kształtów rysujących się pod prześcieradłem, które zakrywało jej kolana, tułów i głowę. Spała na boku, z jedną ręką wyciągniętą, a drugą wsuniętą między podwinięte nogi, jej pas i uda były odsłonięte, leżała odwrócona plecami do niepewnej jasności świtu; po zakrzywieniu linii nagich bioder, w perspektywicznym skrócie, biegło światło, rzucając cienie, oświetlając piegowatą skórę, dołki w ciele, szczeliny i okrągłości. Siedząc nieruchomo na bu- janym fotelu, Coy przyglądał się wszystkim szczegółom pejzażu: ukryta twarz, włosy między zmiętą pościelą, która modelowała kształt ramion i pleców; odkry- ty pas, rozszerzenie bioder i wewnętrzna linia ud, widzianych od tyłu, z pięknym zygzakiem ugiętych kolan, stopy widoczne od spodu. I jeszcze ta śpiąca ręka, której palce uwięzione między udami wystawały niedaleko włosów łonowych, złotawych z ciemniejszymi odcieniami. Wstał i po cichu podszedł do łóżka, żeby lepiej zapisać to wszystko w pamięci. Zobaczył, że fragment sceny odbija się w lustrze szafy w głębi pokoju: druga ręka Tanger wyciągnięta na poduszce, ostre kolano, kształt ciała odbitego pod prze- ścieradłem i sam Coy wchodzący częściowo w kadr rtęciowej szyby: ramię i ręka, kontur jego nagiego biodra. Poczuł fizyczną pewność, że obraz ten nie należy do nikogo innego ani nie jest igraszką wytworów jego pamięci. Żałował, że nie ma 315 aparatu fotograficznego, by utrwalić każdy szczegół. Skoncentrował się więc, by zapisać w źrenicach tę na wpół odsłoniętą tajemnicę, która stała się jego obse- sją; przeczucie najkrótszej, zmiennej chwili, w której może kryje się wyjaśnienie wszystkiego. Tu jest sekret, sekret widoczny, ledwie maskowany oczywistością. Inną sprawą jest wydobycie go i zrozumienie — wiedział jednak, że nie będzie miał na to czasu, bo w każdej chwili pijani, kapryśni bogowie, nie wiedzący o tym, że kiedy śnią, stwarzają rzeczywistość, obudzą się, ziewając, i wszystko to znik- nie, jakby nigdy nie istniało. Być może już się nigdy nie powtórzy — zasmucił się oczywistością tej myśli — ten przelotny moment, błysk pocieszającej jasności umysłu, kiedy pojawia się zdolność ustawienia rzeczy na swoim miejscu, zrów- noważenia pustki, przerażenia i piękna, pogodzenia człowieka odbitego w lustrze ze słowem życie. Nagle Tanger poruszyła się w pościeli i Coy, który wiedział, że jest o krok od dotknięcia klucza do enigmy, poczuł, że —jak na poruszonej foto- grafii — między sceną i obserwatorem stanęła różnica dziesiątej części sekundy, jak brak ostrości zdjęcia, którego już się nie da poprawić. W lustrze, w dalekiej perspektywie, poza odbiciem jego własnego ciała i kobiety leżącej na łóżku, po- jawiły się statki przesłonięte deszczem, jak kolejny wizerunek czarnych łodzi na morzu trwającym od tysiącleci. Obudziła się, a razem z nią obudziły się wszystkie kobiety świata. Obudziła się ciepła i zaspana, z włosami zmierzwionymi, przylepionymi do twarzy, zasła- niającymi oczy i rozchylone usta. Prześcieradło spadło z ramion i pleców, odkry- wając wyciągniętą rękę, linię od przedramienia do mięśni klatki piersiowej i na- pięty skrawek piersi, przyciśniętej ciężarem ciała. Teraz opalone plecy ze śladem kostiumu kąpielowego ukazały się w całej długości, aż za pas, podczas gdy wygi- nała w łuk okolice nerek, przeciągając się jak piękne, spokojne zwierzę, z oczami olśnionymi szarym światłem wpadającym przez okno; dostrzegła bliskość Coya i uśmiechnęła się, najpierw speszona, potem ciepła, a potem nagle poważna, suro- wa, świadoma swojej nagości i tego, że była oglądana. I wreszcie wyzywająca — powoli i w sposób przemyślany, widząc, że jest obserwowana przez mężczyznę, odwróciła się, całkiem odsłoniła i leżała teraz na plecach, z jedną nogą wyprosto- waną, a drugą zgiętą, bezwstydnie, z dłonią obok seksu, nie zasłaniając go jednak; linie brzucha zbiegały się ku wnętrzu ud, jak znak zakazu zawracania, druga ręka spoczywała na prześcieradle. Była nieruchoma. Spojrzenie miała cały czas zde- cydowane, spokojne, wzrok utkwiony w oczach patrzącego na nią mężczyzny. Potem, po chwili, zsunęła się na drugą stronę łóżka i uklękła przed lustrem, uka- zując mu tył nagich pleców i bioder. Zbliżyła usta do szyby, chuchnęła na taflę, która pokryła się mgłą, i nie odrywając spojrzenia od Coya, czy od odbicia Coya, odcisnęła swoje usta na mgiełce przesłaniającej lustro. Zrobiła właśnie to. Po- tem wstała i wkładając na siebie podkoszulek, usiadła przy stole, obok półmiska z owocami. Obrała w palcach pomarańczę i zaczęła ją jeść całą, nie oddzielając cząstek; gryzła miąższ, z którego sok lał się po jej wargach, brodzie, rękach. Coy 316 usiadł naprzeciwko, nie odzywając się słowem, a Tanger, z palcami i ustami ubar- wionymi pomarańczowym sokiem, od czasu do czasu spoglądała na niego w ten sam sposób, jak wtedy, gdy leżała w łóżku, z tą różnicą, że teraz uśmiechała się bardzo słabo, prawie niedostrzegalnie. Uśmiechała się i podnosiła do ust nadgarst- ki, żeby zlizać sok, który spływał aż do łokci, a zmiażdżona w palcach pomarań- cza znikała w jej ustach; wylizywała przerwy między palcami, resztki miąższu znów miała na dłoniach, znów lizała nadgarstki. Wtedy Coy pokręcił głową, jak- by czemuś się sprzeciwiał. Pokręcił w jedną stronę, w drugą, a potem westchnął, jakby wydarła mu się smutna, pełna rezygnacji skarga. Niespiesznie obszedł stół dookoła, przyciągnął do siebie kobietę, tak jak siedziała, z podkoszulkiem podcią- gniętym nad biodra, ze smakiem pomarańczy w ustach, i poszukał swojej drogi do Itaki po drugiej stronie tego morza, starego i mrocznego jak pamięć. Powrócili do „Dei Gloria", kiedy minęły burze i ostatnie chmury oddaliły się o świcie, pozostawiając ślad czerwonej zorzy po nawietrznej. Morze znów było intensywnie niebieskie, słońce oświetlało białe domki na wybrzeżu, wiatr przy- brał formę łagodnej bryzy: żeby dobrze ciągnęło, jak mówił Pilot. Tego samego dnia, w pionowym świetle rzucającym jego cień na powierzchnię wody, Coy znów zanurkował z podwójną butlą powietrza na plecach, żeby zejść po linie przycze- pionej do boi zrobionej z jednego z dużych odbijaczy „Carpanty" i przymoco- wanej trzydziestoma metrami liny, z węzłami co trzy metry, do kotwicy. Dotarł na dół w pobliżu lewej burty, na wysokości forkasztelu, i opłynął wrak dooko- ła, żeby sprawdzić, czy oznaczenia umieszczone wcześniej przetrzymały sztorm. Potem obejrzał plan, wyrysowany woskowym ołówkiem na plastikowej tabliczce, obliczył odległości za pomocą taśmy metrycznej i zabrał się do odgruzowywa- nia skamieniałego i pokrytego wapiennymi naroślami zejścia na niższy pokład, znajdującego się przy rufie. Za pomocą żelaznej dźwigni i kilofa połamał prze- gniłe deski, które rozpłynęły się w brudną chmurę pyłu. Pracował powoli, starając się unikać wysiłku, zwiększającego zużycie powietrza. Czasami oddalał się nie- co, żeby odpocząć, a w tym czasie opadały zanieczyszczenia, przesłaniające wi- doczność. Powoli rozmontował zejście i kiedy woda trochę się przeczyściła, mógł wsunąć tam głowę, podobnie jak poprzedniego dnia zrobił to w bulkcarrierze. Tym razem ostrożnie włożył tam dłoń z latarką i oświetlił zrujnowane wnętrze brygan- tyny, gdzie zdezorientowane światłem ryby pływały jak oszalałe, w poszukiwa- niu dróg ucieczki. Latarka przywróciła naturalne kolory, zakłócając monotonię panującej w głębinie zieleni, oświetliła wodorosty, rozgwiazdy, czerwone i białe twory koralowe, różnobarwne algi, które poruszały się łagodnie, podczas gdy łu- ski uciekających ryb przecinały snop światła jak srebrne brzytwy. Coy dostrzegł 317 drewniany taboret, pozornie dobrze zachowany, leżący na grodzi i pokryty war- stwą rzęsy wodnej: można było zauważyć spiralne ozdoby wyrzeźbione na jego nogach. Dokładnie pod zejściem leżało coś, co przypominało łyżkę pełną narośli, a obok niej widać było dolną, mosiężną część lampy olejowej, obrośniętą drobny- mi ślimakami, do połowy zagrzebaną w kupce piasku, który wsypywał się przez przegniłe pokrycie statku. Zataczając łuk latarką, Coy zobaczył w kącie resztki czegoś, co mogło być szafką ścienną; a między stosem połamanych desek mógł podziwiać zwoje lin, najeżone szarymi włóknami, a także przedmioty metalowe i fajans: dzbany cynowe, wazy, kilka talerzy i butelek, wszystko pokryte cieniutką warstwą osadu. Jednak pod innymi względami widok nie był zbyt zachęcający: kolumny podtrzymujące górny pokład w wielu miejscach puściły i połowa kabi- ny była zawalona deskami i zasypana górami piasku, który przedostał się przez dziurawe poszycie kadłuba. Snop światła latarki oświetlał fragmenty wolnej prze- strzeni, gdzie można by się poruszać bardzo ostrożnie, o ile nie zawaliłyby się kolumny i elementy podtrzymujące strukturę kadłuba. Stwierdził, że byłoby roz- sądniej zdjąć możliwie jak najwięcej desek z górnej części rufy i pracować na zewnątrz wraku, usuwając drewniane części za pomocą pneumatycznych pływa- ków, co znacznie zmniejszyłoby wysiłek. Przez to prace posuwałyby się wolniej, ale ani Pilot, ani on, nie ryzykowaliby znalezienia się w potrzasku przy najmniej- szej nieuwadze. Bardzo ostrożnie zdjął z pleców butlę, przenosząc ją do przodu ponad głową; nabrał duży haust powietrza na zapas i odłożył butlę na pokład, mocując ustnik pod zaworami. Potem wsunął połowę ciała przez otwór, uważając, by o nic nie zaczepić, i świecąc latarką, zbliżył się do na wpół zakopanej lampy, aż udało mu się jej dosięgnąć. Była bardzo lekka i bez trudu oderwał ją od dna. W tej chwili natknął się na wzrok wielkiego granika, który obserwował go z otwartą paszczą przez dziurę w grodzi. Pozdrowił go ruchem ręki, a następnie wycofał się powo- li tyłem, aż znów znalazł się przy pokładzie, uważając, by nie umknął mu ani gram powietrza, którego będzie potrzebował do opróżnienia ustnika reduktora, zanim odetchnie na nowo. Zagryzł ustnik, dmuchnął w wypuszczający bąbelki reduktor i bez problemu nabrał świeżego powietrza; potem znów nałożył butlę na plecy i przypiął j ą pasami. Na nadgarstku wodoodporny zegarek Seiko Pilota wskazywał, że spędził na dole już 35 minut. Pora wynurzać się, żeby móc jeszcze zatrzymać się przy węźle oznaczającym trzy metry zanurzenia i odczekać siedem minut zalecane w tablicach dekompresyjnych. Pociągnął więc pięć razy za kewla- rową linę łączącą go z knagą na „Carpancie" i zaczął powoli wznosić się z lampą w rękach, z szybkością mniejszą niż bąbelki wydychanego powietrza, patrząc, jak woda rozjaśnia się od zielonego półmroku do zieleni, a potem błękitu. Zanim się wynurzył, zatrzymał się na oznaczeniu trzech metrów, chwytając się węzła na linie, z czarnym cieniem jachtu nad głową, pod powierzchnią, której odbicie przypominało matowe szkło. Nagle szklana tafla pękła w pianie skoku do wody 318 i Tanger, w masce do nurkowania i z włosami falującymi w wodzie, popłynęła w dół do Coya. Pływała wokół jak niezwykła syrena, a światło przenikające z gó- ry rozjaśniało jej piegowatą skórę, sprawiając, że wydawała się niezwykle naga i krucha. Pokazał jej lampę z „Dei Gloria" i zobaczył, jak jej oczy rozszerzają się, zachwycone, za szybą maski. Przez cztery dni, nurkując na zmianę, Coy z Pilotem zdjęli część pokładu bry- gantyny na wysokości kabiny. Usuwali szczątki przegniłego poszycia z góry do dołu, łamiąc je żelaznymi dźwigniami i kilofami, starając się jednak nie uszkodzić struktury wręg i kolumn, która podtrzymywała konstrukcję kadłuba przy kasztelu rufowym. Żeby usunąć duże kawałki drewna, wykorzystywali twierdzenie Archi- medesa, dostarczając taką ilość powietrza, która równoważyła objętość podnoszo- nego przedmiotu; kiedy już usunęli grube deski, używali pływaków przypomina- jących plastikowe spadochrony z plastikowymi rurkami, przez które napełniali je sprężonym powietrzem z rezerwowych butli spuszczonych pionowo z „Carpanty" na linie. Praca była powolna i wyczerpująca, czasem chmura osadów stawała się bardzo gęsta i przesłaniała widoczność do tego stopnia, że musieli dłużej odpo- czywać, by woda nieco się ustała. Znajdowali tam ludzkie kości. Pojawiały się pod poszyciem statku albo przy- sypane piaskiem, czasem obok fragmentów tego, co kiedyś było pasem albo bu- tami. Jak czaszka ze szczeliną na boku, którą Coy odnalazł pod cienką warstwą osadu, obok jednych z drzwi i którą na powrót zakopał w piasku w atawistycznym odruchu szacunku dla zmarłych. Załoga „Dei Gloria" nadal tam była, współistnia- ła ze swym zatopionym statkiem; czasami, kiedy poruszał się pomiędzy ponurymi deskami brygantyny, gdzie jedynym towarzystwem był mu jego własny oddech w reduktorze sprężonego powietrza, Coy czuł ich bliskość w zielonym półmroku, który go otaczał. Każdego wieczora pod lampą w kabinie robili podsumowanie, a spotkania te, prowadzone przez Tanger, wyglądały jak narady wojenne nad planami brygan- tyny; Coy i Pilot ubrani byli w swetry, mimo ciepłej pogody, żeby nie dopuścić do wyziębienia organizmu po długich godzinach zanurzenia. Potem Coy zapadał w odrętwienie, pozbawione snów czy obrazów, a następnego ranka znów nurko- wał. Jego skóra przypominała moczony groch. Trzeciego dnia, kiedy się wynurzał na wierzch i już miał się zatrzymać na oznaczeniu trzech metrów, żeby oczyścić krew z rozpuszczonego w niej azotu, spojrzał w górę i zamarł ze zdziwienia: druga, ciemna sylwetka jakiegoś kadłuba kołysała się obok „Carpanty", na dość silnej fali. Wyszedł na powierzchnię, aby zakończyć dekompresję, z przeczuciami alarmistycznymi, które jeszcze się pogłę- 319 biły, gdy okazało się, że jest to łódź patrolowa straży przybrzeżnej. Strażnicy pod- płynęli, żeby się rozejrzeć, zaintrygowani bezruchem „Carpanty". Na szczęście porucznik dowodzący patrolem był znajomym Pilota, a pierwszą rzeczą, którą do- strzegł Coy po wynurzeniu, było uspokajające spojrzenie przyjaciela — wszystko pod kontrolą. Pilot palił papierosa razem z porucznikiem, podawali sobie bukłak z winem z łodzi do łodzi, podczas gdy dwóch młodych policjantów, ubranych w zielone kombinezony i sportowe buty, rzucało mało podejrzliwe spojrzenia na Tanger, czytającą na pokładzie przy rufie, w słonecznych okularach, kostiumie kąpielowym, płóciennym kapeluszu, z pozorną obojętnością wobec całej sceny. Historia, opowiadana przez Pilota oderwanymi zdaniami, bez większego zaanga- żowania — o turystach, fanatykach nurkowania, wynajmujących jego łódź, że- by dla sportu odszukać rybacki kuter, który zatonął w okolicy kilka lat temu — nazywał się „Leo y Vero", z Torrevieja — wydała się porucznikowi sensowna, zwłaszcza kiedy się dowiedział, że gość, który właśnie wynurzył się z wody i po- zdrawiał ich ruchem dłoni, zawieszając butle za uprząż na drabince na rufie, lek- ko zaskoczony, pochodzi z Cartageny i jest oficerem marynarki handlowej. Patrol odpłynął, a porucznik zadowolił się obejrzeniem licencji nurka Coya i radą, żeby Coy ją odnowił, bo od półtora roku była już nieważna. Kiedy był o półtorej mili, na drugim końcu prostego, białego kilwateru i kiedy Tanger zamknęła książkę, z której nie udało jej się przeczytać ani linijki, i cała trójka spojrzała po sobie z milczącą ulgą. Coy znów wskoczył do wody z butlami z powietrzem, zszedł na oznaczoną głębokość trzech metrów i tam pozostał, otoczony białymi i burymi meduzami, które szybko go omijały unoszone prądem, do czasu aż rozpuściły się bąbelki azotu, powstałe w jego krwi podczas przyspieszonego wynurzania. Piątego dnia kasztel rufowy brygantyny był na tyle zdemontowany, że można było rozpocząć pierwsze poważne poszukiwania. Niemal całe poszycie zniknęło i naga struktura tyłu kadłuba odsłoniła część kabiny kapitana, resztki nietkniętej grodzi, magazyn i sąsiednią kajutę, która należała do dwóch pasażerów. W ten sposób, bez przeszkód, Coy mógł rozpocząć poszukiwanie, wydobywając z cha- osu przedmioty lub ich szczątki i fragmenty drewna, tworzące warstwę niemal metrowej grubości. Kopał w rękawiczkach, używając łopatki na krótkim kiju, wyrzucał niepotrzebne części za burtę, poza kadłub, zatrzymywał się od czasu do czasu i oddalał, żeby opadły poruszone osady. W ten sposób odkopał przed- mioty, które kiedy indziej rozpaliłyby jego ciekawość; teraz jednak ograniczał się do niecierpliwego ich odrzucania: rozmaite żelastwo, cynowe dzbany, jakiś kan- delabr, kawałki szkła i zastawy. Natknął się także na szablę, której klinga znik- nęła skorodowana, lecz pozostała rękojeść z brązu, duża, z kikutem szerokiego 320 ostrza i ogromnymi gardami chroniącymi dłoń: szabla, której jedynym przezna- czeniem było krojenie ludzkiego mięsa podczas abordaży. Spotkał też, scalony przez morskie narośle, blok kuł do muszkietu, o kształcie skrzyni, w której zato- nęły, choć drewno już przestało istnieć. Natrafił na zakopane w piasku skrzydło drzwi, z zachowanymi metalowymi okuciami i zamkiem z kluczem w środku; również okrągłe kule do czterofuntowych falkonetów, skamieniałe żelazne ćwie- ki, których wnętrze rozsypało się w rdzawe plamy, i gwoździe z brązu, zachowane w dużo lepszym stanie. Pod zgniłymi deskami szafy ściennej znalazł misy i tale- rze ceramiczne z Talavery, zachowane w cudowny sposób, całe i czyste, do tego stopnia, że można było odczytać nazwy firm fabrykantów. Znalazł glinianą faj- kę, dwa muszkiety pełne czarnego proszku, poczerniałe i zlepione ze sobą krążki, które wydawały się srebrnymi monetami, potłuczoną szklaną ampułkę klepsydry piaskowej i oznakowane mosiężne liniały, którymi kiedyś wyznaczano kursy na mapach Urrutii. Dla bezpieczeństwa, zwłaszcza po wizycie policji, postanowi- li, że nie będą wnosić na pokład „Carpanty" żadnego przedmiotu, który mógłby wzbudzić podejrzenia; Coy jednak zrobił wyjątek, kiedy odkopał przyrząd pokry- ty wapiennymi naroślami: był zbudowany z metalu i drewna, które rozpadło mu się w palcach, gdy potrząsnął przedmiotem, żeby go oczyścić; zachowało się tylko ramię z częściami przymocowanymi do wierzchu i łuk pod spodem. Wzruszony, rozpoznał go bez kłopotu: miał w ręce metalowe mosiężne i brązowe części, skła- dające się na ramię i limbus z oznaczeniem stopni starego oktantu: być może tego, którego używał nawigator „Dei Gloria", aby wyznaczyć szerokość geograficzną. To niezła zamiana, pomyślał. Oktant z XVIII wieku za sekstant, który sprzedał w Barcelonie. Odłożył go na bok, żeby później łatwo móc go wydobyć. Lecz tym, co naprawdę poruszyło go do głębi, było znalezisko odkryte w kącie maga- zynu, pokryte drobniutkimi burymi włóknami, a leżące za deskami z jakiegoś ku- fra: zwykły zwój liny, doskonale zbuchtowany, z węzłem zawiązanym na dwóch ostatnich kręgach, dokładnie tak, jak pozostawiły go w tym miejscu doświadczo- ne ręce rzetelnego marynarza, zręcznego w swoim zawodzie. Ten nietknięty zwój liny wzruszył Coya bardziej niż wszystko inne, łącznie z kośćmi członków załogi „Dei Gloria". Zagryzł kauczukowy ustnik, żeby powstrzymać gorzki grymas twa- rzy — nieskończony smutek cisnął mu się do gardła i ust, w miarę jak napotykał kolejne ślady załogi, która zginęła w katastrofie. Dwa i pół wieku wcześniej ludzie tacy jak on, marynarze oswojeni z morzem i jego niebezpieczeństwami, trzymali te przedmioty w swoich rękach. Wytyczali kursy za pomocą mosiężnych linia- łów, wiązali węzły na końcu zwoju liny, liczyli czas kolejnych wacht, odwracając szklaną klepsydrę, odczytywali położenie gwiazd za pomocą oktantu. Wspinali się na śliskie reje, walcząc z wiatrem, który starał się oderwać ich od want, wy- krzykiwali swój strach i swoje skromne męstwo na rozkołysanym omasztowaniu, zwijając płótno skostniałymi palcami, stawiając czoło burzom północno-zachod- niego Atlantyku, mistralom i morderczym sirocco na Morzu Śródziemnym. Wal- 321 czyli ogniem z dział, ochrypli od krzyków, szarzy od prochu, zanim poszli na dno, z rezygnacją ludzi, którzy dobrze wykonują swoją robotę i drogo sprzedają własną skórę. Teraz kości ich wszystkich były rozsiane wokół, między resztkami wraku „Dei Gloria". I Coy, poruszając się powoli pod pióropuszem bąbelków idą- cych prosto w górę, poprzez mrok podobny do całunu, poczuł się jak intruz, który pogwałcił spokój trumny. Światło wpadające przez zejściówkę powoli tańczyło na nagiej skórze Tan- ger. Była to niewielka, czworokątna plamka słońca, która wznosiła się i opadała w rytm kołysania się łodzi i która ześliznęła się po jej ramionach i plecach, kie- dy odsunęła się od Coya, jeszcze nie mogąc złapać tchu po wysiłku i otwierając usta jak ryba wyrzucona z wody. Jej włosy, które dni na morzu odbarwiły, nada- jąc im niemal biały kolor, były przylepione do twarzy. Pot spływał po jej skórze na żołnierską tabliczkę zawieszoną na srebrnym łańcuszku, sprawiając, że lśniła; strumyki potu spływały między piersiami, a krople utrzymywały się nad wargami i rzęsami. Pilot był dwadzieścia sześć metrów poniżej, pracował na swojej pod- wodnej wachcie; za sprawą słońca, stojącego niemal pionowo nad łodzią, w kabi- nie było gorąco jak w piecu, a Coy, oparty na ławce pod schodami prowadzącymi na pokład, pozwalał swoim rękom ślizgać się po wilgotnych kształtach kobiety. Wpadli sobie w objęcia dokładnie w tym miejscu, nieoczekiwanie, kiedy Coy zdejmował kurtkę od kombinezonu i szukał ręcznika, po półgodzinnym pobycie we wraku „Dei Gloria", a ona przeszła obok, ocierając się o niego mimowolnie. I nagle jego zmęczenie zniknęło w jednej chwili, a ona stała obok spokojnie, pa- trząc na niego z tym cichym zastanowieniem, jakie czasem okazywała; sekundę później byli spleceni obok schodów, napadając na siebie wzajemnie z taką pasją, jakby się nienawidzili. Teraz on spoczywał na oparciu, bez sił, a ona oddalała się powoli, nieodwołalnie — odsunęła się na bok, wyzwalając tym ruchem wil- gotne ciało Coya; na skórze Tanger tańczyła owa plamka słońca, a jej spojrzenie znów stało się ciemnometaliczne, granatowe, mrocznie morskie, jak granatowa stal, spojrzała do góry, na jasność i słońce wpadające z pokładu przez zejściówkę. Potem Coy, z dołu, jeszcze leżąc, zobaczył, jak naga wchodzi po stopniach, jakby odchodziła na zawsze. Mimo upału poczuł, jak dreszcz przebiega mu po skórze, dokładnie przez te miejsca, które zachowały jej ślad; i nagle pomyślał: któregoś dnia to będzie ostatni raz. Któregoś dnia mnie zostawi, albo umrzemy, albo ja się zestarzeję. Któregoś dnia zniknie z mojego życia, albo ja — z jej. Któregoś dnia nie pozostanie mi nic więcej jak obrazy do wspominania, a potem nie będzie nawet mojego życia, żeby te obrazy składać. Któregoś dnia to wszystko zostanie wymazane i być może właśnie dziś był ostatni raz. Dlatego patrzył, jak wspina 322 się po stopniach, aż zniknęła na pokładzie, i zapisywał starannie w pamięci każdą chwilę. Czynił to z wielką uwagą, a ostatni szczegół, jaki zapamiętał z tego ob- razu, to kropla nasienia, spływająca powoli po wewnętrznej stronie jej uda, która gdy dotarła do kolana, odbiła nagle bursztynowe światło promienia słonecznego. Potem kobieta zniknęła mu z pola widzenia i Coy usłyszał plusk towarzyszący skokowi do morza. Tę noc spędzili zakotwiczeni nad wrakiem „Dei Gloria". Skrzydło wiatromie- rza kręciło się niezdecydowanie obok żarówki świecącej na topie masztu, a gładka woda odbijała jak lustro przerywane błyski światła latarni morskiej na przylądku Palos, siedem mil na północny wschód. Ukazało się tyle gwiazd, jakby niebo zbli- żyło się do morza, i było ich zbyt wiele, by mocje łatwo rozróżnić. Coy siedział na rufie, wpatrzony w niebo, i rysował w wyobraźni linie pozwalające rozpoznać gwiazdy. Letni trójkąt zaczynał unosić się na południowy wschód i można było dostrzec ślad Warkocza Bereniki, znikającego jako ostatnia z wiosennych kon- stelacji. Na wschodzie, błyszczący nad krajobrazem czarnym jak atrament, był wyraźnie widoczny pas myśliwego Oriona; i śledząc przedłużenie prostej idącej od niego do Aldebaranu, ponad Wielkim Psem, Coy dostrzegł mocne światło, które wydobyło się przed ośmiu laty z Syriusza, podwójnej gwiazdy, najjaśniej błyszczącej na niebie, tam gdzie Droga Mleczna przedłuża swój trakt w kierunku południowym, w drodze ku regionom Łabędzia i Orła. Cały ten świat mitycznych obrazów i świateł poruszał się powoli ponad jego głową; a on, jakby w środku niezwykłej kuli, uczestniczył w jego ciszy i nieskończonym spokoju. — Już mnie nie uczysz, jak rozpoznawać gwiazdy, Coy. Nie słyszał jej kroków, dopóki nie stanęła tuż obok niego. Siadła bardzo bli- sko, nie dotykając go jednak; jej stopy zwisały nad stopniami na rufie. — Nauczyłem cię wszystkiego, co sam umiem. Woda zachlupotała, kiedy włożyła do niej nagie stopy. Przerywany blask do- biegający od latarni wyznaczał kontur jej niewyraźnego cienia. — Ciekawa jestem — powiedziała — jaką mnie będziesz pamiętał. Mówiła spokojnie, ściszonym głosem. To nie było pytanie, ale zwierzenie. Coy zastanowił się. — Jest za wcześnie, żeby wiedzieć — wreszcie odrzekł. — To jeszcze się nie skończyło. — Zastanawiam się, co będziesz pamiętał, kiedy się skończy. Coy wzruszył ramionami, świadomy, że ona nie widzi jego gestu. Panowała cisza. — Nie wiem, czego jeszcze się spodziewasz — dodała Tanger po chwili. 323 Nadal milczał. Z kabiny dobiegał hałas radia nastawionego na fale ultrakrót- kie: był kwadrans po dziesiątej i Pilot słuchał prognozy meteorologicznej na na- stępny dzień. Cień kobiety trwał nieruchomo. — Są takie podróże — szepnęła — które możemy odbyć tylko samotnie. — Jak umieranie. — Nie mów o tym — zaprotestowała. — Umieranie w samotności, pamiętasz? Jak Zaś... Kiedyś mi opowiedziałaś o swoim lęku, że to może zdarzyć się i tobie. — Nic nie mów. — Prosiłaś, żebym wtedy był przy tobie. Kazałaś mi przysiąc. — Przestań! Coy opadł na plecy, na deski pokładu, ze sklepieniem nieba przed oczami. Ciemna sylwetka pochyliła się nad nim — czarna dziura między gwiazdami. — Co mógłbyś wtedy zrobić? — Trzymać cię za rękę — odpowiedział Coy. — Towarzyszyć ci w tej podró- ży, żebyś nie była sama. — Nie wiem, kiedy to się stanie. Nikt nie wie. — Dlatego chcę zostać przy tobie. Czekać. — Zrobiłbyś to? Zostałbyś przy mnie tylko po to, żeby czekać? Żeby mi nie pozwolić iść samej, kiedy nadejdzie czas? — Jasne. Ciemna sylwetka odsłoniła niebo. Kobieta odchyliła się i odsunęła. Poprzez mrok patrzyła na wodę albo na niebo. — Co to za gwiazda? Coy podążył wzrokiem w kierunku wskazanym przez ciemny kształt jej ręki. — Regulus. Przedni pazur Lwa. Wydawało się, że Tanger patrzy w niebo, poszukując zwierzęcia wpisanego w światła migoczące w górze. Chwilę później znów machała nogami w wodzie. — Ja chyba na ciebie nie zasłużyłam, Coy. Powiedziała to bardzo cicho. Coy zamknął oczy, powoli wypuszczając powie- trze. — To moja sprawa. — Mylisz się. To nie jest twoja sprawa. Zamilkła i jedynie robiła hałas w morzu. Jej stopy nadal burzyły czarną wodę. — Jesteś znakomitym facetem — powiedziała nagle. — Naprawdę tak jest. Coy otworzył oczy, żeby napełnić je gwiazdami i wytrzymać ból, który gwał- townie uderzył go w piersi. Naraz poczuł się bezbronny. Nie miał odwagi choćby drgnąć, jakby się bał, że przy najmniejszym ruchu ból stanie się nieznośny. — Jesteś lepszy niż ja sama — mówiła dalej — lepszy od wszystkich ludzi, jakich znałam. Szkoda, że... 324 Przerwała i jej ton zmienił się, kiedy znów się odezwała, był twardy i suchy, ostateczny. — Szkoda. Nastała kolejna chwila milczenia. Spadająca gwiazda poleciała gdzieś dale- ko, na północ. Jakieś marzenie, przypomniał sobie Coy. Muszę pomyśleć jakieś marzenie. Ale maleńki świetlik zgasł, zanim Coy zdołał sformułować właściwą myśl. — Gdzie byłeś, kiedy wygrałam puchar na zawodach pływackich? Niech ona zostanie ze mną, poprosił wreszcie. Ale stwierdził, że nie było już spadających gwiazd na zimnym niebie. Wszystkie stały twardo, nieugięte. — Żyłem — odpowiedział. — Przygotowywałem się, żeby cię spotkać. Powiedział to całkiem po prostu, a potem znów zamilkł. Na ciemnej twarzy Tanger pojawił się ślad jasności. Podwójny, bardzo słaby refleks. Patrzyła na nie- go. — Jesteś znakomitym facetem. Kiedy to powtórzyła, cień pochylił się bardziej, a on poczuł wilgotne usta kobiety na swoich wargach. Potem Tanger wstała. — Obyś — powiedziała — szybko trafił na dobry statek. W ołowianej konstrukcji świetlika zachowały się jeszcze resztki szkła. Oddalił się nieco, pozwalając osiąść obłokowi pyłu, a potem wrócił do pracy. Dotarł do takiego miejsca w kajucie, gdzie usuwany piasek natychmiast wpadał z powro- tem przez wykopaną dziurę, musiał więc stale podchodzić do burty i usuwać go. Było to bardzo męczące i powodowało większe niż zalecane zużycie powietrza; bąbelki unosiły się ku powierzchni w rytmie szybszym niż normalnie, odłożył więc łopatkę i podszedł do jednej z wręg szkieletu, żeby się na niej oprzeć i prze- konać własne płuca, żeby stały się mniej wymagające. U jego stóp leżała kula armatnia z łańcuchem, taka jakich używano do niszczenia takielunku przeciwni- ka, odkopana przez Pilota podczas poprzedniego zanurzenia. Stan, w jakim się zachowała, był bardziej niż przyzwoity, dzięki piaskowi, który chronił ją przez dwa i pół wieku; być może była to jedna z kuł wystrzelonych przez korsarzy, któ- ra tu zakończyła swój żywot, po dokonaniu rozlicznych zniszczeń w olinowaniu i ożaglowaniu brygantyny. Pochylił się, by lepiej ją obejrzeć — czego to czło- wiek nie wykombinuje, żeby wykończyć bliźniego, pomyślał — i wtedy, przez otwór w podstawie grodzi, zobaczył zbliżający się łeb mureny. Była duża, gru- ba na pięść, w złowróżbnym ciemnym kolorze. Otwierała szczęki, najwyraźniej niezadowolona z wtargnięcia na jej terytorium dziwnego stwora puszczającego bąbelki. Coy cofnął się przezornie przed otwartą szczęką z zębami, które mogły 325 pozbawić go połowy ramienia przy pierwszym kłapnięciu, i dotarł do podwodnej strzelby wiszącej na linie razem z wypompowanymi pływakami i resztą narzędzi. Naciągnął na gumach harpun i wrócił tam, gdzie była murena. Nienawidził zabi- jania ryb, ale nie mógł pracować między przegniłymi deskami ze świadomością groźby haczykowatych, trujących zębów na karku. Zwierzę stało na warcie pod grodzią, broniąc dostępu do swego domu w dziurze — nie ma to jak własny dom. Złe oczy nadal były wpatrzone w Coya, kiedy ten zbliżył się z podwodną strzelbą w dłoniach i ustawił ją na wprost otwartych szczęk. To nie jest osobista uraza, koleżanko. Zwyczajnie miałaś pecha. Przycisnął spust i murena zaczęła walczyć, przebita, wściekle gryząc stalowy pręt, który wystawał jej z pyska, aż Coy wyjął nóż i przeciął jej kręgosłup na wysokości karku. Wrócił do pracy — odgruzowywał kąt kajuty, w którym leżał stos desek i róż- nych przedmiotów. Piasek raz po raz zasypywał dziury wykopane jego rękami, czarny drobny żwir i resztki metalu podarły mu rękawiczki na strzępy — to była już trzecia para zniszczona na dnie — a palce przedstawiały rozpaczliwy i bu- dzący litość obraz, całe były pokryte bliznami i zadrapaniami. Napotkał lufę pi- stoletu, którego drewniana rękojeść zniknęła, krucyfiks, wyglądający na srebrny, czarny i pokryty naroślami, i skórzany but, prawie nietknięty, nawet z klamerką. Później usunął deski, połamane uderzeniami kilofa, wypłynął nieco wyżej, żeby opadła chmura osadów, a kiedy znów zszedł na dno, ujrzał ciemny blok, pokry- ty czerwonawymi i burymi zrostami. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie dużej, prostokątnej cegły. Chciał go poruszyć, ale blok wydawał się przyrośnięty do dna. Nie, to niemożliwe, pomyślał. Kufry ze skarbami mają pokrywę, która się otwie- ra i ukazuje lśniące wnętrze, perły, klejnoty, złote monety. I szmaragdy. Kufry ze skarbami nie mają marnego wyglądu wapiennego bloku pokrytego rdzą ani nie pojawiają się ot tak, pod butem i kupą desek. Czyli — niemożliwe, żeby to, co mam przed sobą, było tym, czego szukamy. Szmaragdy wielkie jak orzechy, tę- czówki diabła i te rzeczy. To zbyt proste. Usunął piasek wokół pokrytego naroślami bloku, oświetlając go latarką, żeby sprawdzić, jakiego koloru jest w rzeczywistości. Miał jakieś dwie piędzi szeroko- ści, dwie piędzi długości i nieco mniej głębokości; na rogach zachowały się okucia z brązu, które barwiły na zielono narośle i pobliski piasek. Resztę pokrywała ostra, łamliwa skorupa, z resztkami zgniłego drewna i plamami rdzy. To brąz, drewno i żelazo w stanie rozkładu, jak przewidywała Tanger; mówiła też, że w przypadku znalezienia czegoś takiego należy postępować z największą ostrożnością. Żad- nych uderzeń ani prób dostania się do wnętrza. Szmaragdy, jeśli to były one, będą ze sobą zrośnięte w wapienny blok, który potem się oczyści i rozdrobni za pomocą środków chemicznych. Szmaragdy są bardzo delikatne. Wydobył blok z piasku bez specjalnego wysiłku. Nie był zbyt ciężki, przy- najmniej w wodzie; ale z pewnością był to ten kufer. Prawie przez minutę nie poruszał się, oddychał miarowo, wypuszczając bąbelki w coraz wolniejszym ryt- 326 mię, aż wreszcie nieco się uspokoił, tętno przestało tłuc się w skroniach, a serce zaczęło uderzać normalnie pod neoprenowąkurtką. Zachowaj spokój, marynarzu. Kufer czy nie — tylko spokój. Bądź raz w życiu flegmatykiem, bo nerwowość nie da się pogodzić z oddychaniem na głębokości dwudziestu sześciu metrów sprężonym powietrzem o ciśnieniu dwustu atmosfer. Przez chwilę stał spokojnie, a potem poszedł po plastikowy pławik, bardzo drobno plecioną sieć o kształcie torby przyczepił do końcówki fału i zabezpieczył ją węzłem ratowniczym. Umie- ścił blok w sieci i z własnego ustnika wypuścił trochę powietrza, żeby w połowie napełnić pławik. Potem, wbrew instrukcjom Tanger, podważył róg bloku czub- kiem noża i oderwał cześć skorupy, nie natrafiając pod nią na nic specjalnego. Podrapał jeszcze trochę i kawałek, wielkości połowy pięści, oddzielił się od resz- ty. Wziął go do ręki, by lepiej mu się przyjrzeć w świetle latarki, a wtedy oderwał się fragment tego kawałka, który powoli opadał, aż wylądował na piasku dna. Był to przezroczysty kamień, o nieregularnym kształcie, prostych krawędziach i wie- lokątnych ścianach. W kolorze zieleni szmaragdowej. Rozdział 16. Cmentarzysko Bezimiennych Statków Jakże to zawsze oszukiwałeś i zwyciężyłeś sztuczkami tego naiwnego człowieka? Apoloniusz z Rodos, Argonautica Miasto widoczne było w tle, zgrupowane poniżej zamku, niby chmura tonów białych, burych i niebieskich, wyraźna w popołudniowym świetle. Słońce zaczy- nało chylić się ku zachodowi nad masywną sylwetką góry Roldan, kiedy „Carpan- ta", na rozwiniętym foku, z jednym refem na grocie, skierowała się ku przesmyko- wi między dwiema latarniami morskimi i przepłynęła pod wieżami strzelniczymi starych fortów strzegących kanału portowego. Coy utrzymał kurs do chwili, gdy zrównał się z latarnią Navidad i spławikami wędkarzy siedzących na kamiennych blokach falochronu. Wtedy przekręcił koło steru na nawietrzną i załopotały żagle, podczas gdy łódź chwilę płynęła pod wiatr, zatrzymując się na stojącej wodzie w doku. Tanger kręciła korbką, zwijając foka, kiedy on odknagował fał grota, który opadł wzdłuż masztu. Potem, gdy Pilot przytwierdzał żagiel do bomu, Coy włączył silnik i skierował dziób na plażę Espalmador, ku zdemontowanym kadłu- bom i zardzewiałym korpusom bezimiennych statków. Tanger skończyła buchtować szoty i spojrzała na niego. Popatrzyła przecią- gle, jakby badała jego twarz, a on odpowiedział słabym uśmiechem. Ona też się uśmiechnęła, a potem oparła o drzwiczki zejściówki, odwrócona ku dziobowi, gdzie Pilot otworzył forpik z kotwicą. Coy spojrzał ku nabrzeżu portu handlo- wego, w którym „Felix von Luckner" stał zacumowany obok dużego statku pa- sażerskiego, i żałował, że ich przybycie musiało być otoczone tajemnicą. Bardzo chciałby wciągnąć na maszt znak zwycięstwa — jak to robili dowódcy niemiec- kich okrętów podwodnych, wywieszając na wieżyczce chorągiew z wypisaną ilo- ścią zatopionych ton wroga. Wracamy ze Scapa Flow, misja spełniona. Informuję, że skarby istnieją, a jeden z nich mamy na pokładzie. Bo szmaragdy były na pokładzie „Carpanty". Blok wapiennych narośli, w któ- ry się scaliły, został zawinięty w kilka warstw pianki ochronnej i zapakowany do 328 niewinnie wyglądającej torby podróżnej. Oczyścili go bardzo ostrożnie przed za- pakowaniem, z trudem wierząc, że to leży przed nimi. Byli szczęśliwi, że udało im się zrealizować marzenie, które obudziło się w Tanger na widok starych pa- pierów z teczki „Kler / Jezuici / Różne nr 356", kiedyś dawno temu. Czuli się tak, jakby we trójkę unosili się na obłoku, a Coy nawet nie odważył się powiedzieć Pilotowi, jaką przybliżoną wartość ten brudny, skamieniały blok możne osiągnąć na międzynarodowym czarnym rynku jubilerskim. Pilot też nie zadawał pytań, lecz Coy znał go dobrze i wyczuwał ogromny niepokój maskowany pozorną obo- jętnością marynarza: szczególny błysk oczu, inny sposób milczenia; była to cie- kawość hamowana skrępowaniem, właściwym ludziom morza, którzy są pewni siebie w swoim świecie, ale pełni wątpliwości, niezdecydowania i nieśmiałości wobec pułapek i pokus stałego lądu. A Coy bał się przestraszyć go, mówiąc, że dwieście szmaragdów w stanie surowym, nawet marnie sprzedanych przez Tan- ger, za jedną czwartą ich prawdziwej wartości, może przynieść zysk co najmniej kilku milionów dolarów. Sumę, jakiej Pilot — choć nie brakowało mu fantazji — w życiu nie mógłby sobie wyobrazić. W każdym razie teraz plan polegał na cze- kaniu, podczas gdy Tanger będzie negocjowała z pośrednikami, a potem podzielą zyski — 70 procent dla niej, 25 dla Coya i 5 dla Pilota — które miały się pojawiać stopniowo i dyskretnie, żeby nie budzić podejrzeń. Tanger sprawdziła, jak działają pewne mechanizmy, podczas swojej wizyty w Antwerpii, gdzie jej lokalny łącz- nik utrzymywał kontakty z bankami na Karaibach, w Zurychu, Gibraltarze i na angielskich wyspach w kanale La Manche. Nic nie będzie stało na przeszkodzie, żeby Pilot kupił sobie nową „Carpantę", zarejestrowaną na przykład na wyspie Jersey, albo by Coy — dopóki nie odzyska licencji — otrzymywał odpowiednie wynagrodzenie od jakiegoś hipotetycznego armatora z Antyli. A co do niej, od- powiedziała Tanger na pytanie Coya, nie podnosząc wzroku znad pędzla, którym posługiwała się przy oczyszczaniu bloku szmaragdów z narośli — to wyłącznie jej sprawa. Rozmawiali o wszystkim w ciągu ostatniej nocy, w świetle lampy nad sto- łem z mapami, po wniesieniu na pokład, z wielką ostrożnością, kufra jezuitów z „Dei Gloria". Umyli go w słodkiej wodzie w plastikowej misce, a potem cierpli- wie, przy użyciu odpowiednich narzędzi i z licznymi podręcznikami technicznymi pod ręką, Tanger usuwała za pomocą chemicznych rozpuszczalników zewnętrzną warstwę wapiennych narośli, podczas gdy Coy i Pilot patrzyli na nią z nabożnym szacunkiem, nie mając nawet odwagi otworzyć ust. Wreszcie pojawiła się po- wierzchnia bloku kryształów o prostych krawędziach i z oznakami sześciokątnych formacji, jeszcze nie oszlifowanych, z zachowanymi oryginalnymi nieregularno- ściami, które w świetle kabiny rzucały refleksy niebieskawozielone, krystaliczne i czyste jak woda. Te szmaragdy są doskonale, nie przerywając pracy, szepnęła Tanger, zafascy- nowana, ocierając wierzchem dłoni pot przylepiający jej włosy do twarzy. Jedno 329 oko miała przymknięte, a przy drugim trzymała jubilerską lupę — małą i wąską, powiększającą dziesięciokrotnie. Pochylała się nad blokiem, żeby obejrzeć jego wnętrze z odległości trzech centymetrów, oświetlając go jednocześnie silną latar- ką Maglite, pod różnymi kątami. Przezroczysta zieleń, dokładnie Be3A12Si6Oi8, kamienie idealne pod względem koloru, blasku i czystości. Miesiącami cierpli- wie studiowała, pytała, czytała, żeby teraz wydać cichym głosem ocenę. Były to szmaragdy od dwudziestu do trzydziestu karatów, w stanie surowym, bez za- nieczyszczeń, lśniące jak krople oleju, które w rękach zręcznych jubilerów, kie- dy otrzymają czworo- lub ośmiokątne szlify, tak by podkreślone zostały miejsca 0 najczystszym kolorze i najpiękniejszym załamaniu promieni, zmienią się w cen- ne klejnoty. Później damy z towarzystwa, żony i kochanki bankierów, milionerów, tuzów rosyjskich mafii czy szejków naftowych będą je obnosić w bransoletkach, diademach, naszyjnikach, nie zadając sobie pytań dotyczących ich pochodzenia ani długiej drogi, jaką musiały przejść te niezwykłe związki krzemu, aluminium, berylu, tlenków i wody, dla których ludzie od wieków zabijali i dawali się zabijać, 1 nadal to robią. Być może co najwyżej w wąskim kręgu wtajemniczonych rozej- dzie się pogłoska, że niektóre z tych szmaragdów, te najpiękniejsze, pochodzą ze statku zatopionego przed dwustu pięćdziesięcioma laty; wtedy cena najlepszych sztuk, największych i najpiękniej oszlifowanych, wzrośnie na czarnym rynku do kwot niebotycznych. Najczęściej jednak kamienie te powrócą do swojego dłu- giego snu w ciemnościach, tym razem w sejfach banków całego świata. A ktoś, w dyskretnym warsztacie przy jednej z ulic w Antwerpii, wielokrotnie pomnoży swój majątek. Coy manewrował gwałtownie, gdy wymijał motorówkę pilotów, która zbliżała się do lewej burty, płynąc w kierunku jednego z tankowców oczekujących naprze- ciwko rafinerii Escombreras. Przez chwilę zamyślił się i poczuł od dziobu pytają- ce spojrzenie Pilota. Właściwie pomyślał o Horacio Kiskorosie. O jego obecności, której bliskość już przeczuwał. A przede wszystkim myślał o jego szefie. Kiedy szmaragdy są na pokładzie, zbliżamy się do opuszczenia kurtyny po ostatnim ak- cie. Coy jednak nie wierzył, by Nino Palermo pozwolił na taki finał. Pamiętał ostrzeżenia Gibraltarczyka, jego zdecydowanie, by nie wypaść z tego interesu. A należał on do ludzi, którzy spełniają swoje groźby. Przyglądał się Tanger, opar- tej łokciami o drzwiczki do zejściówki i wpatrzonej w miejsce, do którego płynęli. Nie wyglądało, żeby się przejmowała, robiła raczej wrażenie nieobecnej, zatopio- nej w przyjemnej rzeczywistości swojego zielonego snu. Coy jednak czuł rosnący niepokój, jak wtedy, gdy morze jest spokojne, a niebo czyste, ale jedna ciemna chmura pojawia się nad horyzontem, a wiatr podejrzanie szybko zaczyna hała- sować w olinowaniu. Z uwagą przyjrzał się niewielkiemu szaremu pomostowi cumowniczemu. Co do Palermo, zadawał sobie pytanie: jak i kiedy. Wiatr z południowego zachodu wiał prostopadle do pomostu, Coy skierował więc powoli dziób nieco ku nawietrznej w kierunku końca pomostu, włączył ja- 330 łowy bieg w odległości trzech długości łodzi, a kotwica, rzucona przez Pilota, wpadła do wody z głośnym pluskiem. Kiedy poczuł, że złapała dno, przyspieszył nieco, przekręcając ster na prawą burtę, żeby „Carpanta" obróciła się na kotwicy, rufą do stanowiska na pomoście. Potem ustawił ster prosto i włączył bieg wstecz- ny, słysząc równocześnie, jak ogniwa łańcucha kotwicznego przesuwają się na bloku na dziobie, cofnął się aż do końca pomostu, powoli zwalniając łańcuch. W odległości połowy długości łodzi zatrzymał silnik, poszedł na rufę, chwycił koniec liny przywiązanej do jednej z knag i trzymając go w ręce, skoczył na ląd, żeby zatrzymać „Carpantę", siłą bezwładności dobijającą do pomostu. Potem, kie- dy na drugim końcu Pilot wybierał łańcuch, ustawiając łódź dokładnie na swoim miejscu, Coy mocno przywiązał cumę do jednego z pachołków — niewielkiego i zardzewiałego starego działka, zatopionego w betonie aż po uchwyty — a potem do drugiego. Żaglówka stała teraz nieruchomo, otoczona starymi, na wpół zde- montowanymi kadłubami i porzuconymi konstrukcjami. Tanger stanęła w kokpi- cie, a kiedy Coy spojrzał w jej oczy, stwierdził, że są śmiertelnie poważne. — Skończyło się — powiedział. Nie odpowiedziała. Patrzyła w dal, na drugi koniec nabrzeża, i Coy odwrócił się w tym samym kierunku, za siebie. A tam, na szczątkach szalupy ratunkowej potrzaskanej w drzazgi, patrząc na zegarek, jakby był dumny ze swojej punktual- ności na starannie zaplanowanym spotkaniu, siedział Nino Palermo. — Muszę przyznać — powiedział poszukiwacz zatopionych statków — że odwaliliście kawał dobrej roboty. Słońce właśnie się schowało za wzgórzem San Julian i na cmentarzu statków cień był coraz gęściejszy. Palermo zdjął marynarkę, ułożył ją starannie na jednej z połamanych ławek łodzi ratunkowej i podwijał z uwagą rękawy koszuli — na jego lewym nadgarstku rozbłysnął ciężki złoty zegarek. Tworzyli niewielką gru- pę — wyglądali, jakby w piątkę stali pod mostkiem starego parowca i gawędzili po przyjacielsku, jak starzy znajomi. Była ich piątka dlatego, że poza Coyem, Tanger, Pilotem i samym Palermo pojawił się także Horacio Kiskoros. Właściwie jego obecność była bardzo istotna, bo gdyby go w tym towarzystwie zabrakło, rozmowa nie płynęłaby w tak cywilizowanej formie, jaką przyjęła. Zapewne miał też spore znaczenie fakt, że Kiskoros zastąpił swój nóż pięknym chromowanym pistoletem ozdobionym płytkami masy perłowej, którego wygląd byłby całkiem niegroźny, gdyby wylot lufy, niepokojąco dużej, nie był skierowany w stronę za- łogi „Carpanty". Zwłaszcza w stronę Coya, którego nagłe zrywy temperamentu zachowały się w niewdzięcznej pamięci i Kiskorosa, i Palermo. 331 — Nigdy nie wierzyłem, że wam się to uda — mówił Palermo. — No na- prawdę, że... Popatrzcie, a to ci amatorzy. To było dobre. Kawał pięknej roboty, przysięgam na Boga. Dobra robota. Jego podziw wydawał się szczery. Poruszał głowa., żeby podkreślić wagę słów, kiwając siwą kitką i pobrzękując złotem wiszącym na szyi; czasem zwracał się do Kiskorosa, jakby brał go na świadka. Malutki, wybrylantynowany Argentyńczyk, bardzo wytworny z muszką i w lekkiej marynarce w kratkę, potakiwał słowom szefa, ciągle patrząc, przynajmniej kątem oka, na Coya. — Odnalezienie tego statku — ciągnął łowca skarbów — to duży wyczyn. Zwłaszcza przy środkach, jakimi dysponujecie, to się wydaje... No naprawdę, nie doceniłem pani. Ani marynarza — uśmiechał się jak rekin krążący wokół przynęty. — Ja sam... Na Boga. Ja bym tego lepiej nie zrobił. Coy spojrzał na Pilota. Ołowiane oczy przyjaciela były czujne, wyrażały fata- lizm kogoś, kto czeka na właściwy sygnał, żeby działać — w jednym albo w dru- gim kierunku: albo rzucić się na tych typów, narażając się na zarobienie kulki, albo nadal stać bezczynnie, czekając, aż ktoś coś postanowi. Ty tutaj rozdajesz karty, mówiło to spojrzenie. Ale Coy uważał, że i tak jego przyjaciel jest zbytnio w tę sprawę wplątany, więc tylko powoli przymknął powieki: spokojnie. Zoba- czył, że Pilot też zmrużył oczy, a kiedy spojrzał na Kiskorosa, stwierdził, że ten obserwuje na przemian to jednego, to drugiego, a lufa jego pistoletu zakreśla łu- ki równoległe ze spojrzeniem. Bohater wojny falklandzkiej nie zasypiał gruszek w popiele. — Obawiam się — zakończył Palermo — że teraz Deadman's Chest przejmie kontrolę nad operacją. Tanger wpatrywała się w niego uważnie, nieporuszona. Zimna, jak lemoniada z lodem, stwierdził Coy. Stal jej oczu była ciemniejsza i twardsza niż kiedykol- wiek dotąd. Zastanawiał się, gdzie ma schowany rewolwer. Niestety, nie miała go pod ręką. Ani w dżinsach, ani w podkoszulku. Szkoda. — Nad jaką operacją? — zapytała. Coy spojrzał na nią z podziwem. Palermo uniósł nieco dłonie, obejmując nimi scenę i łódź. Obejmował niemal całe morze. — Wydobycia tych przedmiotów. Od dwóch dni obserwuję was z wybrzeża przez lornetkę... Rozumiecie? Teraz jesteśmy wspólnikami. — Jakimi wspólnikami? — Coś takiego... Jak to jakimi? Ten statek... Wy zrobiliście swoje... I zro- biliście to wspaniale. A teraz... Na Boga. To jest sprawa dla zawodowców. — Nie jest nam pan do niczego potrzebny. Już to mówiłam. — Fakt, że pani mówiła. Lecz myli się pani. Owszem, jestem wam potrzebny. Czy raczej... Na Boga. Albo jestem w spółce, albo i pani, i tych dwóch morskich wilczków wypada z interesu. — Nie w ten sposób tworzy się spółki. 332 — Rozumiem pani punkt widzenia. I proszę mi wierzyć, że jest mi przykro z powodu tych pistoletów. Ale pani goryl... — wskazał kciukiem na Coya. — Dobrze. Przysiągłem sobie, że trzeci raz już nie dam się zaskoczyć. Horacio też nie ma miłych wspomnień związanych z tym dżentelmenem — machinalnie do- tknął swojego nosa, dwubarwnie patrząc na Coya z mieszaniną urazy i zacieka- wienia. — On jest zbyt agresywny, prawda? Zbyt agresywny... Kiskoros podkręcał wąsa z miną ociekającą żółcią. Jego oliwkowa twarz na- dal nosiła ślady spotkania na plaży w Aguilas, i być może dlatego wydawał się dużo mniej opanowany niż jego szef. Pistolet poruszył się znacząco w jego dłoni, a Palermo uśmiechnął się na ten widok. — Sam widzisz — kolejny uśmiech rekina. — Rozpiera go chęć, żeby ci wpa- kować kulkę w brzuch. — Niech raczej — zasugerował Coy — wpakuje jaw dupę swojej matce. — Nie bądź wulgarny — Gibraltarczyk wydawał się naprawdę zgorszony. — To, że Horacio w ciebie celuje, jeszcze nie upoważnia cię do chamstwa. — A niech to będzie i twoja, kurwa mać! — Coś takiego. Przyznaję, że sam miałbym ochotę cię zastrzelić. Tyle tylko, że... No cóż. Przy tym robi się hałas, rozumiesz? — można było odnieść wra- żenie, że Palermo naprawdę chce, żeby Coy to zrozumiał. — A hałas nie służy interesom. Poza tym pani mogłaby się czuć urażona. No, ale dość tych pogadu- szek. Zależy mi, żeby jednak dojść do porozumienia. Niech każdy dostanie to, co jego... Jasne? Żeby wszystko skończyło się w pokoju — wziął marynarkę i uczynił gest zachęcający, by iść za nim. — Usadowimy się trochę wygodniej. Podszedł do częściowo zdemontowanego bulkcarriera, nie odwracając się na- wet, by sprawdzić, czy idą za nim, czy nie. Kiskoros zaś ograniczył się do poru- szenia lufą pistoletu, wskazując im właściwy kierunek. Tanger, Coy i Pilot ruszyli w ślad za Palermo. Nie mieli podniesionych rąk, a i zachowanie Argentyńczyka nie było specjalnie złowrogie; wszystko mogło wyglądać na przyjacielską prze- chadzkę. Ale kiedy byli tuż przy trapie prowadzącym na rufę statku i Coy zatrzy- mał się z wahaniem na moment, Kiskoros w pół sekundy przycisnął pistolet do jego skroni. — Postaraj się nie umrzeć młodo — szepnął cichutko, modulując głos, jakby to był tekst tanga. Przeszli wilgotnymi, zniszczonymi korytarzami, w których kable zwisały z sufitów i sterczały z na wpół zdemontowanych grodzi, a potem zeszli pomię- dzy zardzewiałymi wręgami i wzdłużnicami, schodami do ładowni. — Teraz odbędziemy długą rozmowę — mówił Palermo. — Spędzimy noc na pogawędce, a rano będziemy mogli... Tak. Wszyscy razem tam wrócimy. Moja łódź ze sprzętem czeka gotowa w porcie w Alicante. Deadman's Chest do usług. Absolutna dyskrecja. Gwarantowana skuteczność — zwrócił się do Coya z drwią- 333 cym grymasem na twarzy. — Swoją drogą, razem ze sprzętem czeka tam mój szofer. Przesyła ci pozdrowienia. — Dokąd mamy wrócić? — zapytał Coy. Palermo roześmiał się z żartu, z psią miną. — Nie zadawaj głupich pytań. Coy zastanawiał się nad tymi zdaniami i opadła mu szczęka. Spojrzał na Tan- ger, która pozostawała niewzruszona. — Czy proponuje pan jakieś inne rozwiązanie? — zapytała, jakby Palermo był domokrążcą sprzedającym encyklopedie na raty. Jej głos miał temperaturę minus pięciu stopni Celsjusza. — Tak — odpowiedział, zapalając latarkę. — Ale jest dla was mniej przyjem- ne... Ostrożnie na głowę. Właśnie. Proszę tutaj stawiać stopy. A więc — jego głos brzmiał coraz ciszej, ginąc w zakamarkach metalowego pomieszczenia. — Inne rozwiązanie polega na tym, że Kiskoros może was tu zamknąć na dowolnie długi czas... Przerwał i oświetlił stopy Tanger, by jej pomóc zejść na dno ładowni. Śmier- działo tam rdzą, brudem zmieszanym z odległymi zapachami towarów przewożo- nych kiedyś w tym pomieszczeniu: drewna, ziarna, zgniłych owoców, soli. — Również — dodał — może wam wpakować kulkę w głowę. Kiedy już byli na dole, z Kiskorosem i jego pistoletem skierowanym w trójkę gości, łowca skarbów użył swojego złotego duponta, żeby podpalić knot lampy naftowej, która oświetliła wnętrze czerwonawym, przykrym światłem. Zgasił la- tarkę, powiesił marynarkę na haczyku i schował zapalniczkę do kieszeni, po czym uśmiechnął się do zgromadzonych. — Odsuńcie się od trapu. Wszyscy do środka, właśnie... Rozgośćcie się pań- stwo. W tym momencie wreszcie Coy wszystko zrozumiał. On nie wie, pomyślał. Ten dupek i jego karzeł nie wiedzą, że szmaragdy już są na pokładzie „Carpanty" i że cały ten cyrk jest zbyteczny, bo wystarczy przejść parę kroków i je zabrać. Znów spojrzał na Tanger, podziwiając jej zimną krew. Co najwyżej wyglądała na osobę zdegustowaną, jakby stała przed okienkiem, w którym siedzi niekom- petentny urzędnik, nie potrafiący załatwić prostej sprawy. To się zaraz skończy, pomyślał z goryczą. Nie wiem jak, do cholery, ale wszystko się zaraz skończy. I nadal zadziwia, mnie fason, jaki trzyma ta dziewczyna. — Teraz chwilę porozmawiamy — powiedział Palermo. Coy zobaczył, że Tanger robi niesamowity ruch: spogląda na zegarek. — Nie mam czasu na rozmowy — powiedziała. Gibraltarczyka niemal ścięło z nóg. Zatkało go na trzy sekundy, całkiem zba- raniał. Potem uśmiechnął się z przymusem. — Coś takiego — białe zęby odbijały się w tłustym świetle naftowym. — Otóż obawiam się... 334 I nagle spoważniał, przyglądając się jej, jakby ją widział po raz pierwszy. Po- tem popatrzył na Kiskorosa, Pilota, a na końcu zatrzymał wzrok na Coyu. — Nie mówcie mi tylko... — mruknął. — To niemożliwe. Zrobił kilka kroków bez wyraźnego kierunku po ładowni, położył rękę na tra- pie i spojrzał na wąski prostokąt światła, który powoli gasnął w górze, w otworze luku. — To niemożliwe — powtórzył. Znów odwrócił się do Tanger. Jego głos był tak chrapliwy, jakby nie był jego. — Gdzie są szmaragdy? Gdzie? — To nie pańska sprawa — powiedziała Tanger. — Dość tych bzdur. Już je macie? Nie mówcie, że już je macie!... To jest... Na Boga. Łowca skarbów wybuchnął śmiechem i tym razem w miejsce jego zwykłe- go chichotu zmęczonego psa zagrzmiał rechot, który wstrząsnął żelazną, grodzią. Śmiech pełen podziwu i osłupienia. — Chylę kapelusza, słowo honoru. I myślę, że Horacio też chyli... Niech dia- bli wezmą moją głupotę... Przysięgam, że... Coś takiego. Dobrze rozegrane — przyglądał się Tanger z głębokim zaciekawieniem. — Moje wyrazy szacunku, szanowna pani. Świetnie to pani rozegrała. Wyjął z marynarki papierosy i zapalił jednego. Płomień gazu bardziej roz- szerzył źrenicę oka szarego niż zielonego. Było jasne, że daje sobie chwilę do namysłu. — Mam nadzieję, że nie wezmą mi państwo tego za złe — podsumował — ale nasza spółka zostaje rozwiązana. Powoli wydychał dym, mrużąc oczy i przyglądając się całej grupie, jakby się zastanawiał, co z nimi zrobić. A Coy zrozumiał, z beznadziejną wewnętrzną rezy- gnacją, że oto nadeszła chwila. Że to jest ten moment, kiedy trzeba podjąć decy- zję, zanim inni podejmą ją za niego, i że — czy ową decyzję podejmie, czy nie — istnieje możliwość, że za parę minut będzie leżał na plecach z dziurą w piersi. W każdym razie nie powinno się to stać, dopóki nie spróbuje szczęścia, prosząc o następną kartę. Sześć i pół. Siedem. Siedem i pół. POK: Prawo Ostatniej Karty. Dopóki kadłub nie rozbije się w drzazgi o skały albo woda nie zatopi pokładu, jesteś na statku. — Nie zawsze można wygrywać, proszę to zrozumieć — komentował Paler- mo. — A bywa, że nie wygrywa się nigdy. Coy wymienił spojrzenie z Pilotem i odgadł tę samą zrezygnowaną determina- cję. Zgoda. Spotkamy się w La Obrera na piwie. W La Obrera albo gdziekolwiek. Co do Tanger, od tej chwili już nic nie mógł dla niej zrobić poza ułatwieniem jej podczas bójki dotarcia do trapu prowadzącego na pokład. Od tej chwili każ- dy płynie sam. I będzie musiała dać sobie radę bez jego ręki w ciemności, kiedy 335 przyjdzie jej kolej. Bo on dotrze na tamtą stronę dużo wcześniej. Stanie się to zaraz, pójdą tam we dwóch z Pilotem, u którego czuł spięcie i gotowość do walki. — Nawet o tym nie myśl — Palermo odgadł jego intencje i wymienił przezor- ne spojrzenie z Kiskorosem. Coy obliczał odległość dzielącą go od Argentyńczyka. Czuł, jak jego puls przyspiesza, a w żołądku pogłębia się pustka: dwa metry to dwa strzały, i nie wiedział, czy z takim balastem w ciele zdoła do niego dotrzeć, a nawet jeśli mu się uda, w jakim będzie stanie. Co do Pilota, liczył, że Palermo nie ma broni, ale kiedy ten moment nastąpi, ani Pilot, ani Palermo nie będą go już obchodzili. Tanger kiedyś to powiedziała nad zwłokami Zasa: wszyscy umieramy samotnie. — Straciliśmy już zbyt dużo czasu — odezwała się naraz. Ku osłupieniu wszystkich ruszyła w kierunku trapu, jakby się zdecydowała opuścić nudne spotkanie towarzyskie, nie zwracając uwagi na pistolet Kiskorosa. Palermo, który w tym momencie podnosił papierosa do ust, chcąc się zaciągnąć, skamieniał w pół gestu. — Pani oszalała? Czy pani nie rozumie... Proszę zaczekać! Stała na dole trapu, oparta o poręcz i wyglądała, jakby naprawdę miała zamiar po prostu odejść. Odwróciła się bokiem, nie zwracając uwagi na Palermo, jakby się zastanawiała, czy czegoś nie zapomniała. — Proszę tam zostać, bo inaczej pani pożałuje — powiedział Gibraltarczyk. — Niechże mi pan da spokój. Palermo podniósł rękę z papierosem, nakazując Kiskorosowi, by jeszcze nie używał pistoletu. Twarz Argentyńczyka była ponurą maską ulepioną ze światła lampy naftowej. Coy spojrzał na Pilota, gotowy do skoku. Dwa metry, przypo- mniał sobie. Może dzięki niej uda mi się pokonać te dwa metry, zanim do mnie strzelą. — Przysięgam, że... — mówił Palermo. Nagle zamilkł, papieros wypadł mu z ręki i wylądował pod stopami. A Coy, który już miał skoczyć, poczuł, jak zastyga w nim wcześniej planowany ruch. Ponieważ pistolet Kiskorosa zakreślił dokładnie półkole i teraz był wymierzony w Palermo. Ten wymamrotał kilka zmieszanych dźwięków, coś jak: co, do cho- lery, wyprawiasz, albo: kurwa, co się dzieje, nie wymawiając do końca żadnego zdania, a potem zaczął głupio gapić się w papierosa dymiącego między stopami, jakby on miał udzielić wyjaśnień. Potem znów podniósł wzrok ku pistoletowi, gotów uznać, że to wszystko to tylko zwidy i że broń jest nadal zwrócona we właściwym kierunku; jednak czarny otwór lufy celował w żołądek łowcy skar- bów, który rozglądał się wokół — spojrzał na Coya, Pilota i w końcu na Tanger. Przyglądał się im po kolei, powoli, jakby ciągle oczekiwał, że ktoś wyjaśni mu ze szczegółami, o co w tym wszystkim idzie. Wreszcie spojrzał na Kiskorosa. — Czy można, do cholery, wiedzieć, co ty wyprawiasz? 336 Argentyńczyk stał niewzruszony, jak zawsze elegancki i schludny, nierucho- mo trzymając chrom z masą perłową w prawej ręce, a cień jego sylwetki w świetle lampy naftowej kładł się na grodzi. Jego wyraz twarzy nie wskazywał, żeby to był zły człowiek, ani zdrajca, ani wariat. Nie wskazywał w ogóle nic szczególnego. Kiskoros stał tak po prostu, rozważny i spokojny, z wybrylantynowanymi wło- sami zaczesanymi do tyłu i ze swoimi latynoskimi wąsami, bardziej karłowaty, melancholijny i argentyński niż kiedykolwiek, na wprost swojego szefa. A raczej, według wszelkich znaków, swojego byłego szefa. Palermo odwrócił się do pozostałych, ale tym razem dłużej przyjrzał się Tan- ger. — Czy ktoś... Na Boga... Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się dzieje? Coy zadawał sobie to samo pytanie, odczuwając coraz wyraźniej dziwną pust- kę w żołądku. Tanger nadal stała przy trapie, oparta o poręcz. Naraz zrozumiał, że to nie jest żadna sztuczka: ona naprawdę zamierza odejść. — Otóż — powiedziała bardzo powoli — w tym miejscu musimy się poże- gnać. Pustka wewnątrz Coya dotarła teraz do jego nóg. Krew, o ile jeszcze w tej chwili krążyła, musiała płynąć tak wolno, że nie potrafiłby wyczuć pulsu. Nie- świadomy tego, co robi, zaczął powoli osuwać się, aż przykucnął, z plecami opar- tymi o grodź. — A niechby to trafił najjaśniejszy szlag — zaklął Palermo. Patrzył na Kiskorosa jak zahipnotyzowany. Rzeczywistość wreszcie zaczęła docierać do niego w sposób spójny. A im bardziej elementy składały się w całość, tym bardziej jego twarz kurczyła się w grymasie. — Pracujesz dla niej — powiedział. Był bardziej zdziwiony niż oburzony, jakby podstawowym zarzutem, jaki mógłby sformułować, była własna głupota. Ciągle milczący i nieruchomy Kisko- ros, za pomocą lufy pistoletu nadal wycelowanej w Gibraltarczyka, twierdząco odpowiedział na pytanie. — Od jak dawna? — chciał wiedzieć Palermo. Zapytał o to Tanger, która w czerwonawym świetle lampy wydawała się nie- mal rozpływać wśród cieni. Coy dostrzegł jej niedbały gest, jakby dała, kiedy Ar- gentyńczyk postanowił przejść na drugą stronę, nie miała znaczenia. Znów spoj- rzała na zegarek. — Potrzebuję ośmiu godzin — powiedziała do Kiskorosa obojętnie. Ten skinął głową, nie przerywając obserwacji Palermo, ale kiedy Pilot przy- padkiem się poruszył, pistolet poruszył się także i wycelował w niego. Stary ma- rynarz spojrzał na Coya, zaskoczony, a ten tylko wzruszył ramionami. Dla niego już od dobrej chwili linia dzieląca grupę była jasna. I skulony w kącie, pomyślał o sobie samym. Ku swojemu zaskoczeniu, nie dostrzegł w sobie złości ani gory- czy. Poczuł, że zmaterializowała się pewność, wielokrotnie przeczuwana i zapo- 337 minana, jakby strumień zimnej wody wdarł się do jego serca i zaczynał przybie- rać formę stałą, w postaci płytek lodu. To wszystko było już przedtem widoczne, zrozumiał. Wszystko było jasne od początku, w oznaczeniach na tej dziwnej ma- pie morskiej ostatnich tygodni: głębokości, ukształtowanie dna, opadanie gruntu, podwodne skały. Ona sama dostarczyła dość informacji, które powinny były go ostrzec, ale on nie potrafił albo nie chciał rozumieć tych znaków. Teraz od za- wietrznej nadchodzi noc, a jego już nic stąd nie wyciągnie. — Powiedz mi jedno — nadal siedział w kucki pod grodzią, obojętny na wszystkich, i patrzył na Tanger. — Powiedz mi tylko jedno. Mówił to ze spokojem, który zaskoczył jego samego. Tanger, ruszając już w górę po trapie, nagle zatrzymała się i odwróciła do niego. — Tylko jedno — zgodziła się. Może i jestem ci winna jedną odpowiedź, mówiła jej twarz. Za resztę zapłaci- łam ci w inny sposób, marynarzu. Ale tyle może ci jestem winna. Potem wyjdę po trapie na górę, wszystko pójdzie swoim zwykłym trybem, a my będziemy kwita. Coy wskazał na Kiskorosa. — Już dla ciebie pracował, kiedy zabił Zasa? Patrzyła na niego uważnie, milcząc. Światło naftowe rzucało mroczne cienie na piegowatą skórę. Odwróciła się do wyjścia, jakby zamierzała bez odpowiedzi wstąpić po stopniach w górę, ale w końcu zmieniła zdanie. — Znalazłeś już rozwiązanie zagadki o rycerzach i giermkach? — Tak — przyznał. — Na tej wyspie nie ma rycerzy, wszyscy kłamią. Tanger zastanowiła się chwilę. Nigdy wcześniej nie widział, by uśmiechała się w tak dziwny sposób. — Być może dotarłeś na tę wyspę zbyt późno. Potem weszła po stopniach i zniknęła w górze, w mroku. Coy wiedział, że przeżył tę scenę już kiedyś wcześniej. Promień słońca i kropla koloru burszty- nu, przypomniał sobie. Spojrzał na pistolet Kiskorosa, zasępioną minę Palermo, ponure znieruchomienie Pilota, i oparł głowę o żelazną, grodź. W tej chwili jego pewność i poczucie osamotnienia były tak intensywne, że osiągnęły niemal do- skonałość. Być może, zastanowił się, mimo wszystko to on się myli, a różnice między rycerzami, a giermkami nie są tak oczywiste. Być może ona cały czas, po swojemu, szeptała mu prawdę. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, zdrada, ma szczególny smak dla jej ofiary. Człowiek zatapia się w swojej ranie, rozkoszuje się własną rozpaczą. I tak jak w przypadku zazdrości, głębiej smakuje ją ofiara jej konsekwencji niż sam od- powiedzialny za akt. Jest coś perwersyjnie przyjemnego w dziwnym wyzwole- niu moralnym, które wynika ze zdrady, w bolesnym oczekiwaniu, że dostrzeże 338 się oznaki, albo perfidna satysfakcja, że podejrzenia się potwierdziły. I Coy, któ- ry właśnie to odkrył, dużo myślał tamtej nocy, siedząc oparty plecami o grodź, w ładowni częściowo zdemontowanego bulkcarriera, razem z Pilotem i Ninem Palermo, na wprost lufy pistoletu Horacio Kiskorosa. — To tylko kwestia cierpliwości — powiedział Argentyńczyk. — Jak mówił poeta, mój rodak: kiedy nastanie świt, każdy złodziej wróci do swej starej matki. Upłynęła już godzina i Kiskoros zaczął wykazywać pewną, umiarkowaną, roz- mowność. Kiedy jego szef skończył mu wymyślać i zarzucać zmianę frontu, bo- hater wojny falklandzkiej trochę się odprężył i być może, przez pamięć starych czasów, pozwolił sobie na jakieś zwierzenia, co ułatwiał półmrok panujący wo- kół lampy naftowej, szczególny charakter miejsca i długie oczekiwanie. Nie był, stwierdził Coy, gadułą, ale, podobnie jak wszyscy ludzie, czuł potrzebę, żeby się usprawiedliwić. Usłyszeli więc, jak Kiskoros pierwszy raz przyszedł do Tanger z wiadomością od Palermo i jak ona, z podziwu godną zręcznością i refleksem, zmieniła panoramę jego lojalności podczas długiej rozmowy — prowadzonej jak mężczyzna z mężczyzną, podkreślił Kiskoros. Przedstawiła mu korzyści wynika- jące z ich spółki: kiedy Palermo zostanie usunięty z interesu, to Argentyńczyk otrzyma trzydzieści procent zysku, jeśli odważy się grać na dwa fronty. Ponie- waż, jak zauważył Kiskoros, życie to handel wymienny, i tak dalej. A przede wszystkim: kasa to kasa. Na dodatek dziewczyna, stwierdził, to prawdziwa da- ma. Przypominała mu pewną buntowniczkę, którą poznał w 1976, tam, w dziel- nicy osławionej przez ESMA: mimo całego tygodnia przesłuchań nie udało im się usłyszeć od niej jej drugiego nazwiska. Coy bez kłopotu wyobraził sobie tam- te chwile, patrząc na wojskowy wąs byłego podoficera Kiskorosa, wykrzywiony w pełnym nostalgii grymasie, w którym swąd ciała palonego prądem mieszał się z zapachem krwistych befsztyków w La Costanera, z muzyką w Viejo Almacen i dziewczętami z ulicy Florida. Ech, ta Florida, mówił Kiskoros, melancholijnie pociągając za szelki. Ale to wszystko, przerwał sobie z trudem, to inna historia. Wróćmy do Tanger — prawdziwej damy, powtórzył. Za każdym razem, gdy Nino Palermo wysyłał go, żeby ją śledził albo przycisnął, on dostarczał jej wszelkich informacji. Od początku do końca. Podmiot, orzeczenie, dopełnienie. Tak było w Barcelonie, Madrycie, Kadyksie, Gibraltarze i Cartagenie. Tanger zawsze wie- działa o jego obecności, a Kiskoros miał dokładne informacje o każdym jej — wspólnym z Coyem — kroku; czy prawie każdym, uściślił z dużą delikatnością Argentyńczyk. Co do Palermo, jego domniemany zbir cały czas przynosił mu tyl- ko niepełne informacje, aż wreszcie Gibraltarczyk, mający dość tanga z pampy, postanowił sam się przyjrzeć sprawie. Był o krok od zepsucia wszystkiego, ale na szczęście dla Tanger szmaragdy już były na pokładzie „Carpanty". Kiskoros nie miał innego wyjścia, jak dalej udawać przed Palermo. Różnica więc polega na tym, że zamiast samych Coya i Pilota w tej ładowni wylądował też łowca skar- 339 bów, dla towarzystwa. Trzy ptaszki za jednym strzałem. Choć jeśli idzie o strzały, Kiskoros ma nadzieję, że nie będzie musiał ich wykonywać. — To się tak nie skończy — powiedział Palermo. — Znajdę cię, gdzie byś... Niech to szlag! Gdzie byś nie pojechał. Znajdę i ją, i ciebie. Kiskoros nie wydawał się specjalnie zaniepokojony. — Ta dama jest sprytna i potrafi dbać o swoje sprawy — odrzekł. — A ja wybieram się daleko... Może wrócę do ojczyzny i kupię jakąś posiadłość w Rio Gallegos. — Na co ona potrzebuje tych ośmiu godzin? — To oczywiste. Na umieszczenie kamieni w bezpiecznym miejscu. — I zostawienie ciebie na lodzie, tak jak i wszystkich. — Nie — Kiskoros przeczył ruchami lufy pistoletu. — Sprawa między nami jest jasna. Jestem jej potrzebny. — Tej dziwce nikt nie jest potrzebny. Argentyńczyk wstał, zmarszczył czoło. Spojrzeniem wyłupiastych oczu zgro- mił Palermo. — Niech pan tak o niej nie mówi. Gibraltarczyk spojrzał na niego, jakby zobaczył zielonego Marsjanina. — Nie pieprz, Horacio. Nie... Daj spokój. Nie mów mi, że tobie też wypiła mózg. — Niech pan milczy! — Ma baba jaj a! Kiskoros zrobił krok naprzód. Lufa pistoletu celowała dokładnie w głowę by- łego szefa. — Mówię, żeby pan milczał. To jest prawdziwa dama. Nie zwracając uwagi na broń, łowca skarbów spojrzał sarkastycznie na Coya. — Trzeba jej przyznać — powiedział — że kobieta ma... No cóż. Dużą klasę. Zrobić w konia ciebie i twojego przyjaciela, myślę, że nie było trudno. Co do mnie... Na Boga. To już większa sztuka. Ale zrobić wodę z mózgu sukinsynowi Horacio... Rozumiesz? To już koronkowa robota. Westchnął, zadziwiony. Potem wyciągnął rękę do marynarki i wyjął paczkę papierosów. Jednego włożył do ust i zamyślił się. — Zaczynam uważać, że naprawdę jest warta tych szmaragdów. Szukał zapalniczki, pochłonięty swoimi myślami. Uśmiechnął się drwiąco. — Jesteśmy bandą idiotów. — Niech pan nie używa liczby mnogiej — doradził Kiskoros. — Dobrze. Poprawiam. Ci dwaj i ja jesteśmy głupi. Ty jesteś idiotą. W tym momencie dźwięk syren statku przepływającego przez kanał dotarł po- przez grodzie: był to ochrypły, krótki gwizd, którym z mostku ostrzega się mniej- sze jednostki, żeby ustąpiły z drogi. I jakby ten gwizd był kulminacją długiego procesu myślowego, który zajął Coyowi całą ostatnią godzinę — tak naprawdę, 340 choć nieświadomie, poświęcał refleksjom bardzo dużo czasu — przed oczami stanęła mu reszta rozgrywki, aż do końca. Zobaczył ją z taką wyrazistością, że aż otworzył usta, bliski jakiegoś okrzyku. Każdy symptom, podejrzenie, wszyst- kie niewiadome, jakie dostrzegał w ostatnich dniach, nagle nabrały sensu. Nawet rola, którą w tym momencie odgrywał Kiskoros, w tym osiem godzin do dys- pozycji i ta ładownia, jako tymczasowy areszt, miały swoje proste wyjaśnienie. Tanger zamierzała opuścić wyspę, a oni, oszukani giermkowie, zostawali na niej porzuceni. — Ona teraz ucieka — powiedział głośno. Wszyscy spojrzeli na niego. Nie otworzył ust od chwili, kiedy Tanger wyszła przez luk w pokładzie. — I ciebie robi w konia — dodał na cześć Kiskorosa — tak jak nas wszystkich. Argentyńczyk przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Potem uśmiechnął się sceptycznie. Wybrylantynowana i schludna żabka. Samowystarczalny. Wytworny. — Nie gadaj głupstw. — Właśnie zrozumiałem. Tanger poprosiła cię, żebyś nas tu przetrzymał do świtu, prawda? Potem zamykasz luk, nas zostawiasz i spotykasz się z nią. O siód- mej czy ósmej rano, w dowolnym miejscu. Powiedz, czy dobrze myślę — mil- czenie i spojrzenie Argentyńczyka wskazywały, że istotnie, myśli dobrze. — Ale Palermo ma rację: jej tam nie będzie. I powiem ci dlaczego: dlatego że o tej porze będzie już zupełnie gdzie indziej. Nie spodobało się to Kiskorosowi. Jego twarz była równie ponura jak czarny wylot lufy pistoletu. — Myślisz, że jesteś bardzo sprytny, prawda? Jak do tej pory, to raczej nie byłeś... Coy wzruszył ramionami. — Może — przyznał. — Ale nawet głupek składa w całość gazetę otwartą na konkretnej stronie, pewne zadane pytania, pocztówkę, kilka wizyt, pudełko zapałek i informację, rzuconą przez Palermo przypadkiem, wtedy w Gibraltarze, i dochodzi do konkretnego wniosku. Chcesz, żebym ci wszystko powiedział, czy mam milczeć i poczekamy, aż sam to wymyślisz? Kiskoros bawił się bezpiecznikiem pistoletu, ale było jasne, że myśli o czymś zupełnie innym. Zmarszczył usta, niezdecydowany. — Mów! Nie odrywając od niego spojrzenia, Coy znów oparł głowę na grodzi. — Zacznijmy od faktu — powiedział — że Tanger przestała cię potrzebo- wać. Twoja misja, podwójna gra, kontrolowanie Palermo, przekonanie mnie, że jest bezbronna i potrzebuje ochrony, kończy się dzisiaj w nocy zatrzymaniem nas tutaj, podczas kiedy ona odchodzi. Od ciebie już niczego więcej nie może dostać. I — jak sądzisz — co robi? Jak zniknie razem z blokiem szmaragdów? Na lot- niskach prześwietlają torby podręczne promieniami rentgenowskimi, a nie może 341 ryzykować nadania na bagaż tej delikatnej fortuny w walizce. Wynajęcie samo- chodu pozostawia niebezpieczne ślady. Pociąg to granice i kłopotliwe przesiad- ki. .. Przychodzi ci do głowy jakiś inny pomysł? Milczał, czekając na odpowiedź. Powiedzenie tego wszystkiego na głos przy- niosło mu dziwną ulgę, jakby dzielił się swoim wstydem i żółcią, które zdawały się w nim przelewać. Tej nocy każdy dostaje za swoje, pomyślał. I twój szef. I biedny Pilot. I ja. Nie myśl, że ty się wyślizgasz, kretynie. Ale odpowiedź znalazł Palermo wcześniej niż Kiskoros. Gibraltarczyk uderzył się dłonią po udzie. — Jasne. Statek... Pieprzony statek. — Właśnie. — O Chryste! To naprawdę łebska panienka. — Moja dziewczyna. Stojąc obok trapu, ogłupiały Kiskoros starał się przetrawić informacje. Spoj- rzenie jego oczu płaza przebiegało z jednego na drugiego, wahając się między pogardą, nieufnością i racjonalnymi wątpliwościami. — To zbyt wiele domysłów — wreszcie zaprotestował. — Myślisz, że jesteś taki mądry, ale opierasz się wyłącznie na przypuszczeniach, nic nie potwierdza tego bigosu. Nie ma dowodów. Nie ma żadnego faktu, na którym można by się oprzeć. — Mylisz się. Owszem, jest — Coy spojrzał na zegarek: stanął. Odwrócił się do Pilota, który bez ruchu uważnie słuchał wszystkiego w kącie. — Która jest godzina? — Wpół do dwunastej. Obserwował Kiskorosa z kpiną. Śmiał się przy tym przez zęby; a Argentyń- czyk, nie rozumiejąc, że tak naprawdę Coy śmieje się z siebie samego, wydawał się niezbyt zachwycony tym śmiechem. Przestał bawić się bezpiecznikiem i teraz celował w niego. — O pierwszej w nocy — poinformował Coy — wypływa „Felix von Luck- ner" z Zeeland Ship. Pod banderą belgijską. Pływa dwa razy w miesiącu między Cartageną i Antwerpią, z ładunkiem cytrusów, jak mi się wydaje. Przyjmuje na pokład pasażerów. — Cholera — mruknął Palermo. — Za niecały tydzień — Coy nie spuszczał wzroku z Kiskorosa — sprzeda szmaragdy w pewnym miejscu na Rubenstraat, co może potwierdzić twój były szef— ruchem głowy zachęcił Palermo do zabrania głosu. — Niech mu pan powie. — To prawda — przyznał Palermo. — Sam widzisz — Coy znów zaczął śmiać się nieprzyjemnie. — Może nawet będzie tak miła, że ci przyśle pocztówkę. 342 Tym razem cios trafił Kiskorosa. Jabłko Adama unosiło się i opadało w zamie- szaniu poplątanych zależności i lojalności. Nawet skończone kanalie, pomyślał Coy, mają swoje serduszka. — Nigdy o tym nie wspominała — Kiskoros wpatrywał się w niego, jakby go oskarżał. — Mieliśmy... — Pewnie, że nie wspominała — Palermo próbował zapalić papierosa, którego trzymał w ustach. — Idioto! Kiskoros chwilami zaczynał wątpić. — Mamy wynajęty samochód — mruknął skonsternowany. — No to już możesz — zasugerował Palermo — oddać kluczyki. Jego zapalniczka nie działała, więc łowca skarbów wstał i pochylił się nad płomieniem lampy naftowej z papierosem w ustach. Wydawał się rozbawiony tym wspaniałym skeczem, w którym każdy dostawał po łapach. — Ona nigdy... — zaczął mówić Kiskoros. Może jeszcze zdążymy, pomyślał Coy, kiedy wspięli się po trapie i chłodne nocne powietrze owiało mu twarz. Na niebie było mnóstwo gwiazd, a kontury zde- montowanych statków nabrały widmowego wyglądu, odcinając się w światłach portu. Na dole, na podłodze ładowni, Argentyńczyk już się nie skarżył. Przestał, kiedy Palermo skończył kopać go po głowie, a krew, która z bulgotem wypły- wała z przypalonego nosa, zaczęła mieszać się z rdzą na ziemi, sycząc na jego dymiącym ubraniu. Walczył przy trapie z płonącą marynarką, głośno krzycząc, po tym, jak Nino Palermo, pochylony, żeby zapalić papierosa, rzucił niespodzie- wanie w niego lampą: łuk płomienia, który przefrunął ze świstem poprzez mrok ładowni, mignął przed oczami Coya i trafił Kiskorosa w pierś, dokładnie w chwi- li, kiedy ten mówił, że ona nigdy... I już się nie dowiedzieli, czego ona nigdy by nie zrobiła lub nie powiedziała, ponieważ w tym momencie nafta z lampy rozlała się na niego, a on rzucił pistolet, gdy płomienie zaczęły zajmować jego ubra- nie i pokryły twarz. Chwilę później Coy i Pilot poderwali się, ale Palermo, dużo szybszy, pochylił się i chwycił pistolet. Stali tak we trójkę, patrząc na siebie bez mrugnięcia okiem, podczas gdy Kiskoros wił się na ziemi, w płomieniach, wy- dając krzyki mrożące krew w żyłach. W końcu Coy chwycił marynarkę Palermo i zdusił nią płomienie, a potem rzucił ją na płonącego. Kiedy ją zdjęli, Kiskoros dymił i wyglądał jak kupa ogryzionych kości: zamiast włosów i wąsów miał opa- lone ściernie, jęczał aj, aj, a w przerwach wydawał głuche dźwięki, jakby płukał gardło terpentyną. I wtedy Palermo zaczął kopać go po głowie w sposób syste- matyczny, niemal jak księgowy, który kładzie na stole banknoty z odszkodowania za zwolnienie z pracy. A potem z pistoletem w ręce, ale nie celując w nikogo, 343 z niezbyt wesołym uśmiechem na ustach, westchnął głęboko i zapytał Coya, czy teraz jest z nim, czy przeciw. Tak właśnie powiedział — z nim czy przeciw, przy- glądając się światłu ostatnich płomyków potłuczonej latarni na ziemi — z twarzą nocnego rekina, zamierzającego wyrównać stare rachunki. — Jeśli jej zrobisz krzywdę, zabiję cię — odpowiedział Coy. To był warunek. I powiedział to właśnie w ten sposób, mimo że to nie on miał w ręku chromowany pistolet z masą perłową. Palermo nie wziął mu tego za złe, tylko jego twarz zaczęła jeszcze bardziej przypominać białą paszczę rekina, po- wiedział: zgoda, nie zabijemy jej dziś w nocy. Potem włożył pistolet do kieszeni i zaczął szybko wspinać się w kierunku prostokąta gwiazd. Teraz biegli we trój- kę — Coy, Palermo i Pilot — po ciemnym pokładzie bulkcarriera, podczas gdy po drugiej stronie portu, pod oświetlonymi dźwigami i latarniami nabrzeża „Felix von Luckner" przygotowywał się do zrzucenia cum. W oknie hotelu Cartago paliło się światło. Obok Coya zabrzmiał śmiech zmę- czonego brytana — Palermo też patrzył w górę. — Dama pakuje walizki — stwierdził łowca skarbów. Stali pod palmami przy murach obronnych, port mieli poniżej, za plecami. Oświetlone budynki Politechniki były wyraźnie widoczne na końcu pustej alei. — Pozwól mi najpierw z nią porozmawiać — powiedział Coy. Palermo dotknął kieszeni, w której miał pistolet Kiskorosa. — Nawet o tym nie myśl. Teraz wszyscy jesteśmy w spółce — nadal patrzył w górę ze złowrogą miną. — Poza tym jestem pewien, że ona już tak to wykom- binuje, żeby cię znów przekonać. Coy wzruszył ramionami. — Do czego? — Do czegokolwiek. Daj jej chwilę czasu, a na pewno coś ci wmówi. Przeszli przez ulicę, Pilot tuż za nimi. Palermo nie odrywał wzroku od okna i stojąc przed drzwiami hotelu, jeszcze raz pomacał kieszeń. — Ma ciągle tę spluwę co w Gibraltarze? Patrzył z ogromnym skupieniem. Jaśniejsze oko wyglądało jak zrobione z zimnego szkła. — Nie wiem. Może i tak. — Cholera. Palermo zastanowił się przez chwilę. Potem znów spojrzał na Coya, jakby wrócił do pomysłu, żeby ten porozmawiał z Tanger sam na sam. — Ona ma swoje powody — zauważył Coy. Gibraltarczyk uśmiechnął się krzywo, półgębkiem. 344 — Jasne. Wszyscy je mamy — spojrzał na Pilota, wyczekująco stojącego z ty- łu. — Nawet on ma swoje. — Pozwól mi z nią porozmawiać. Palermo zastanowił się jeszcze chwilę. — Zgoda. Recepcjonistka pozdrowiła Coya i powiedziała, że pani jest jeszcze na górze, ale już poprosiła o rachunek. Przeszli przez hol i weszli na drugie piętro, starając się nie hałasować na schodach. Na ścianach wisiały oprawione w ramkach obrazki przedstawiające statki, a w niszy stała figura Matki Boskiej del Carmen. Drzwi do pokoju znajdowały się na półpiętrze, na wprost schodów. Były zamknięte. Coy podszedł do nich, zaraz za nim Palermo. Dywan tłumił odgłos ich kroków. — Spróbuj szczęścia — szepnął Gibraltarczyk z ręką w kieszeni. — Daję ci pięć minut. Coy chwycił gałkę i przekręcił ją bez trudu. Zasuwka nie była zamknięta. I w tym momencie, kiedy otwierał drzwi, zrozumiał bezsensowność tego wszyst- kiego. Absurdalność swojej sytuacji — odrzucony kochanek, zdradzony przy- jaciel, oszukany wspólnik. Właściwie, odkrył nagle, spoglądając na wszystko chłodnym okiem, nie ma jej nic do powiedzenia. Za chwilę kobieta ma odejść, ale tak naprawdę odeszła już dawno temu, zostawiając go dryfującego gdzieś w tyle za sobą; i nic, co mógłby zrobić albo powiedzieć, nie zmieni biegu rzeczy. Co do szmaragdów, przyzwyczajony był myśleć o nich jak o nieosiągalnej złudzie; nie interesowały go wcześniej, tak samo jak i teraz. Tanger była tym, kim chciała być. Chciała mieć wolny wybór, a on od po- czątku wiedział, że tak właśnie to będzie wyglądać. Widział stary srebrny puchar bez ucha i czarno-białą, uśmiechającą się dziewczynkę na fotografii. To dosyć, by zrozumieć, że słowo oszukiwać było tu nie na miejscu, nawet wbrew jej sa- mej. I Coy w tym momencie odwróciłby się na pięcie i odszedł, poszedł do Pilota i razem wróciliby na „Carpantę", po wcześniejszym postoju w najbliższym ba- rze, gdyby nie otwierał już drzwi. Nie czuł urazy, nawet nie czuł już ciekawości. Ale drzwi otwierały się coraz szerzej, ukazując pokój, w głębi okno wychodzą- ce na port, na stole torbę podróżną w połowie spakowaną, paczkę ze szmarag- dami i stojącą Tanger w ciemnoniebieskiej bawełnianej spódnicy, białej bluzce i w sandałach, z włosami świeżo umytymi i jeszcze wilgotnymi — z ich asyme- trycznych końcówek spadały krople wody. Piegowata skóra, ogorzała po wielu tygodniach spędzonych na morzu i słońcu, granatowe oczy otwarte ze zdziwie- niem, zimne i metaliczne jak stal magnum 357, który podniosła ze stołu, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Wtedy Nino Palermo odegrał swój ą rolę w tej tragiko- medii pomyłek i nie czekając obiecanych pięciu minut, prześliznął się za plecami Coya bokiem, z pistoletem lśniącym chromem i masą perłową w dłoni. Coy otwo- rzył usta, żeby krzyknąć nie, dosyć, stop, przewińmy do początku tę absurdalną historię, którą widzieliśmy tysiąc razy w kinie; ale ona zacisnęła dłoń i ogień wy- 345 trysnął na wysokości jej bioder, z łoskotem, który dotarł do Coya milisekundę później niż trafienie poniżej żeber, ukośny trzask, który obrócił nim i rzucił go na Palermo, który też strzelał. Tym razem wystrzał huknął tuż obok jego uszu. Coy chciał poruszyć ręką, żeby przeszkodzić Gibraltarczykowi w dalszym strzelaniu. Lecz w tej chwili nastąpił kolejny wystrzał za jego plecami, następny huk poruszył powietrzem i Palermo skoczył do tyłu, jakby wyrwany z jego ramion, zrzucany na podest i ze schodów w dół. Nie było dźwięku bang, jak na filmach, tylko pumba, pumba, pumba, trzy razy, wszystko bardzo szybko, a teraz w pokoju było diabel- nie nadymione, śmierdziało kwaśno i ostro, i nastąpiła zupełna cisza. Kiedy Coy się odwrócił i spojrzał, Tanger tam nie było. Przyjrzał się lepiej i zobaczył, że już nie stała, ale leżała na ziemi po drugiej stronie stołu, z dziurą w bluzce, z której wylewał się strumyk krwi, bardzo czerwony, gęsty i przerywany, brudząc bluzkę, podłogę, brudząc wszystko. Leżała, poruszając wargami, i nagle wydała mu się bardzo młoda i bardzo samotna. Wtedy wyszedł na ulicę i stwierdził, że noc jest przepiękna, Gwiazda Polarna świeci dokładnie na swoim miejscu, pięć odległości na prawo wzdłuż linii wy- znaczonej przez Merak i Dubhe. Poszedł do balustrady na murze, oparł się na niej, uciskając jedną ręką krwawiącą ranę na biodrze. Pomacał ciało pod koszulą, sprawdził, że kości są nienaruszone, to tylko powierzchowne draśnięcie i tym ra- zem jeszcze nie umrze. Policzył pięć słabych uderzeń swojego serca, patrząc na ciemny dok, na światła nabrzeża, odbicie zamków w górach. Na mostek i oświe- tlony pokład „Feliksa von Lucknera", przygotowującego się, by zrzucić cumy. Tanger mówiła do niego. Poruszała ustami, kiedy pochylił się nad nią, pod- czas gdy Pilot starał się zatkać dziurę w piersi, przez którą uchodziło z niej życie. Mówiła bardzo cicho, niemal niedosłyszalnie, musiał bardzo zbliżyć się do jej ust, żeby zrozumieć, co mówi. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją składanie słów, coraz słabszych, gasnących, w miarę jak czerwona kałuża powiększała się na ziemi pod jej ciałem. Podaj mi rękę, Coy, powiedziała. Podaj mi rękę. Obiecałeś, że nie po- zwolisz mi odejść samej. Jej głos zanikał, a resztka życia wydawała się kryć w jej oczach, szeroko otwartych, niemal wychodzących z orbit, jakby w tym momencie ujrzały rozpaczliwą pustkę, budzącą przerażenie. Przysiągłeś mi, Coy. Boję się odchodzić sama. Nie podał jej ręki. Leżała na ziemi, jak Zaś na dywanie w mieszkaniu w Ma- drycie. Minęły tysiące lat, ale to było coś, czego nie mógł zapomnieć. Zobaczył, że jeszcze porusza ustami, wypowiada słowa, których już nie słyszał, bo podniósł się i bezmyślnie patrzył: blok szmaragdów na stole, czarny rewolwer na ziemi, co- raz większa czerwona kałuża, plecy Pilota pochylone nad Tanger. Sam szedł przez 346 własną rozpaczliwą pustkę, przechodząc przez pokój, schodząc po stopniach, mi- jając zwłoki Palermo, które leżały na plecach w połowie schodów, nogami do góry i głową w dół, z oczami ani niezamkniętymi, ani nieotwartymi, z miną reki- na wyrytą na twarzy, obok krwi spływającej po schodach aż do stóp przerażonej recepcjonistki hotelu. Nocne powietrze otrzeźwiło jego zmysły. Oparty o zwieńczenie murów, czuł, jak krew ścieka z rany pod ubraniem przy każdym uderzeniu serca. Zegar na wieży ratuszowej wybił jedno uderzenie i w tym momencie rufa „Feliksa von Lucknera" zaczęła się powoli oddalać. W halogenowych światłach pokładu mógł dostrzec pierwszego oficera doglądającego pracy marynarzy na dziobie, przy kotwicznych kluzach. Dwaj mężczyźni stali na skrzydle mostku, uważając na odległość między kadłubem i nabrzeżem: niewątpliwie byli to kapitan i pilot. Usłyszał kroki Pilota za plecami i poczuł, że ten opiera się o balustradę tuż przy nim. — Umarła. Coy nic nie powiedział. Syrena policyjna brzmiała w dali, zbliżając się od dol- nej części miasta. Na nabrzeże zrzucono ostatnią cumę ze statku, który zaczął po- woli odpływać. Coy wyobraził sobie półmrok na mostku: sternik na swoim miej- scu, kapitan obserwuje ostatnie manewry, podczas gdy dziób kieruje się w stronę przesmyku między zielonym i czerwonym światłem wejścia do kanału. Wyobra- ził sobie postać pilota, schodzącego do motorówki po linowej drabince zwisającej z boku statku. Teraz statek nabierał szybkości, przesuwając się łagodnie ku czar- nemu, otwartemu morzu, ze światłami drżącymi w odbiciu na kilwaterze i ostat- nim zachrypłym dźwiękiem syreny, rzucanym za siebie, jakby na pożegnanie. — Podałem jej rękę — powiedział Pilot. — Myślała, że to byłeś ty. Syrena policyjna dźwięczała coraz bliżej i niebieskie migotanie pojawiło się na końcu alei. Pilot zapalił papierosa i błysk zapalniczki oślepił Coya. Kiedy od- zyskał ostrość widzenia, „Felix von Luckner" płynął już po otwartym morzu. Po- czuł ogromną tęsknotę, patrząc na jego światła odpływające w noc. Wyobraził so- bie aromat kawy na pierwszej wachcie, kroki kapitana na mostku, niewzruszoną twarz sternika oświetloną od dołu przez żyrokompas. Czuł nawet drganie maszyn pod pokładem, w chwili gdy oficer wachtowy pochyla się nad pierwszą mapą morską tej podróży, właśnie rozłożoną na stole, żeby wytyczyć kurs: dobry kurs, wyrysowany za pomocą liniałów, ołówka i cyrkla, na grubym papierze, którego umowne oznaczenia przedstawiały świat znany, bliski, regulowany chronometra- mi i sekstantami, i pozwalały zachować dystans do lądu. Obym, pomyślał, wrócił na morze. Obym szybko trafił na dobry statek. La Navata, grudzień 1999