Edward Bryant Rekin Wojna rozpoczęła się i zakończyła, ale przypomniała sobie o nim osiemnaście lat później. Kiedy zniknęły chmary małych rybek, Folger powinien już wiedzieć. Powinien się domyśleć, ale zajęty był umocowywaniem klatki na głębokości dziesięciu metrów, a potem gramoleniem się na zewnątrz przez górny właz. Unosząc się swobodnie, wpatrywał się w szarozielone wody południowego Atlantyku. Nic. Uruchomił językiem trzymany w ustach mikrofon. Transmiter dźwięków przełożył impuls na język zakodowanych symboli i wyemitował sygnał: "Pytanie - Waleria - Położenie". Powtórzył to raz jeszcze. Elektronika trzeszczała mu w uszach, ale odpowiedzi nie było. Coś ruszyło się na prawo od niego - coś ciut bardziej szarego i bardziej zielonego od wody. Potem Folger zobaczył dwoje ciemnych oczu. Z mroku wyłoniło się jej ciało. Kształt prującej wodę stępionej torpedy. Sunęła nieprawdopodobnie szybko. Folger popełnił błąd, błąd niemal fatalny. Sadził, że najpierw opłynie go dookoła. Tymczasem wielki biały rekin pędził z szeroko otwartą paszczą wprost na niego. Folger widział zęby, tylko zęby, rzędy ostrej bieli. "Pytanie!" - wrzasnął do mikrofonu. W desperackim odruchu wyciągnął przed siebie prawą rękę z pałką na rekiny. Wielkie, białe szczęki, trójkątne zęby bezgłośnie tnące wodę. Folger uniósł pałkę - próbował ją unieść - zobaczył krew i jakieś białe odłamki sterczące poniżej jego łokcia i zrozumiał, że widzi kość, ucięta z chirurgiczna precyzją. W szoku wszystko było zwodniczo łatwe. Folger sięgnął za siebie, poczuł klatkę i zaczął wciągać się w górę do włazu. Rekin gdzieś odpłynął. Z jedną ręka trudno było dostać się do klatki. Utkwił we włazie, włączył wynurzanie i stracił przytomność. Nazywała się Maria, podobnie jak połowa kobiet z wioski. Od ponad dziesięciu lat prowadziła Folgerowi dom. Co nieco sprzątała. Przygotowywała mu dwa posiłki dziennie - zazwyczaj gotowane ziemniaki i gulasz z baraniny. Kochała go z pasją cichą, zawziętą i bezwzajemną. Przez te wszystkie lata nigdy o tym nie rozmawiali. Nie byli kochankami, co wieczór po przygotowaniu kolacji wracała do wioski, do swego domu z kamienia i gliny. Gdyby Folger wziął sobie ze wsi jakaś kobietę, zasztyletowałaby oboje we śnie. Ale nigdy nie musiała tego uczynić. - Ludzie do ciebie - powiedziała Maria. - Kto to? - Obcy. Folger nie miał gościa spoza wyspy od. dwóch lat, kiedy to wraz z dowożącą raz na pół roku zapasy łódka odpłynął pewien brazylijski dziennikarz. - Przyjmiesz ich? - zapytała Maria. - A jak mam tego uniknąć? Maria zniżyła głos. - Rząd. - Cholera - zaklął Folger. - Ilu? - Tylko dwóch. Chcesz strzelbę? - Zawinięta w naoliwione szmaty dwunastka z ucięta lufa stała w kuchennej szafce. - Niee - westchnął Folger. - Wprowadź ich. Maria mruknęła coś odwracając się do drzwi. - Co? Potrząsnęła matowoczarnymi włosami. - Jeden z nich to kobieta! - prychnęłą. Waleria przyszła do niego późnym popołudniem. Wcześniej Folger rozmawiał z szefem projektu. Wiedząc, co od niej usłyszy, zaaplikował sobie przed jej przyjazdem dwa mocniejsze niż zazwyczaj drinki. - Chyba nie masz zamiaru naprawdę tego zrobić - to było pierwsze, co powiedział. Uśmiechnęła się. - A więc już wiesz... - Nie mogę ci na to pozwolić. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie jestem twoją własnością. - Wiem, że nie jesteś, ale... - utknął. - Do licha, to dla mnie naprawdę wstrząs. Wzięła go za rękę i posadziła przy sobie na kanapie. - Czy ja odmawiałabym ci spełnienia twoich marzeń? - Kocham cię - jęknął błagalnie. Waleria jakby była gdzieś indziej. - To jest to, czego chcę. - Jesteś szalona. - Ty możesz być oceanografem. - Dlaczego ja nie mogę być rekinem? Maria nie grzeszyła etykietą. - Spływajcie - powiedziała głośno. Senor Folger jest zajęty. - Nie zajmiemy mu wiele czasu - odparł kobiecy glos. Goście musieli się schylić, by uniknąć uderzenia o framugę drzwi. Kobieta miała prawie dwa metry wzrostu; mężczyzna był o pół głowy wyższy. Ubrani w identyczne, jednoczęściowe kombinezony mieli na twarzach identyczne uśmiechy. Byli - Folger szukał przez chwilę właściwego określenia jakby tacy "za bardzo". Ich włosy były zbyt miękkie i jedwabiste, oczy zbyt niebieskie, zęby zbyt białe i ostre. Spojrzeli w dół na Folgera. - Jestem Inga Lindfors - przedstawiła się kobieta. - Mój brat Per. Mężczyzna skinął lekko głową. - Mnie zapewne znacie - mruknął Folger. - Jesteś Marcus Antonius Folger - powiedziała Inga. - Właściwie to powinienem być Marcus Aurelius - zauważył ni w pięć, ni w dziewięć Folger. - Mój ojciec nigdy nie był dobry ze starożytności. - To raczej szczęśliwa pomyłka - powiedziała Inga. - Według mnie Marcus Antonius był znacznie bardziej fascynującą osobowością, a przede wszystkim człowiekiem stanowczych działań. Zdumiona Maria przenosiła wzrok z jednej twarzy na druga. - Pracowałeś w Instytucie Morskim na wschodnich Falklandach - stwierdził Per. - Owszem. Ale to było dawno. - Chcielibyśmy porozmawiać z tobą odezwała się Inga - jako przedstawiciele Protektoratu Starej Ameryki. - Ach, tak? Słucham. - To będzie rozmowa oficjalna. - Aha. - Folger uśmiechnął się do Marii. - Muszą zostać sam z tymi ludźmi. Wyspiarka spojrzała podejrzliwie na Lindforsów. - Będę w kuchni - powiedziała. - Niełatwo dostać się do Tres Rocas zaczął Per. - Z Cape Pembroke wyruszyliśmy dziewięć godzin temu, ale po drodze napotkaliśmy niesprzyjające wiatry. Folger podrapał się w głowę i nic nie odpowiedział. Inga roześmiała się. Był to śmiech taki, jak ona sama, śmiech młodej dziewczyny. - Marcus Antonius Folger, chyba zbyt długo przebywał pan poza zasięgiem amerykańskiej cywilizacji. - Nie sądzę - odparł Folger. - Zadaliście sobie wiele trudu, żeby mnie odnaleźć. Dlaczego? Dlaczego? Podczas wspinaczki na górujące nad przylądkiem skały zadawała mu zawsze mnóstwo pytań. Waleria pytała, Folger odpowiadał i zwykle oboje dowiadywali się czegoś nowego. Dlaczego roczne wahania temperatury na Falklandach nie przekraczają dziesięciu stopni? Co to są kwazary? Czym różnią się komputery trzeciej generacji od tych drugiej? Czy płaszczki są bardzo niebezpieczne? Kiedy umrze wszechświat? Dzisiaj zadała nowe pytanie. - Jak to właściwie jest z tą wojną? Zatrzymał się, wtulony w naturalny komin. - O co chodzi? Od zimnej skały zmarzł mu policzek, zesztywniały szczęki. Słowa też były jakby sztywne. Folger zapatrzył się w dół, na skały i morze. Jak można wytłumaczyć, czemu jedni ludzie zabijają drugich? Można przekartkować słownik - "cele pierwszo -, drugo - i trzeciorzędne", "priorytet populacyjny", "śmiercionośność", ale co z tego? Czy pozwoli to uwierzyć w słuszność jatek na lądzie, w kosmosie i pod powierzchnią mórz? Czy też może pozwoli coś zmienić? - Nie wiem właściwie nic - ze smutkiem w głosie powiedziała Waleria. Tylko to, co nam mówią. - I lepiej im uwierz - mruknął Folger. - Są trochę drażliwi. - Ale dlaczego? . - Protektorat pomięto o swoich przyjaciołach - powiedział Per. Folger zaczął się śmiać. - - Nie bierz mnie pod włos. Nawet u szczytu mej lojalności dla Protektoratu, czy jak tam się wtedy to nazywało, byłem absolutnie apolityczny. - Dwadzieścia lat temu byłbyś oskarżony o zdradę. _ - Ale nie teraz - wtrąciła się szybko Inga. - Liberalizm odradza się z dnia na dzień. - Tak słyszałem. Czasami przywożą mi gazety. - Lata odbudowy nie należą do najłatwiejszych. Na kontynencie przydałoby się twoje doświadczenie: - Bardziej przydaje się tutaj. Od czasu do czasu pomagam wyspiarzom. - Jako oceanograf? Folger wskazał za okno. - Morze to dla nich życie. Przydaję się. - Raczej marnujesz swój talent. - Pomagam im likwidować resztki. - Resztki? - niepewnie powtórzyła Inga. - Wojenne superaty. Spójrzcie. Zdjął ze stołu prostokątny kawałek wysuszonej skóry i rzucił Perowi. - To z miecznika, zabiłem go zeszłej zimy. Bydlę zabiło przedtem dwóch ludzi i zatopiło trzy łodzie. Przyjrzyj się drugiej stronie. Per zbliżył skóry do oczu. Wypalone znaki widać było dosyć wyraźnie: USMF-343. - Widzicie? W morzu pływa jeszcze cały arsenał. Ten trafił do Instytutu jeszcze na rok przed moim przyjściem. Może niezbyt błyskotliwy, ale za to długowieczny. - Wielu jeszcze spotykasz? - zapytala Inga. Folger potrząsnął głową. - Z tych prawdziwych - niewielu: Gdy go odnaleziono, dryfował bez żywej duszy na pokładzie. Niewielki, dwumasztowy statek wypłynął tego ranka w kierunku wyspy Dos, jednej z dwóch małych, niezamieszkałych towarzyszek Tres Rocas. Trzyosobowa załoga miała polować na foki. Rybacy, którzy natrafili na wrak, znaleźli na pokładzie zakrwawioną siekierę i porąbane fragmenty macek, grubych jak przedramię mężczyzny. Folger już od trzech dni przemierzał swoją motorówką trasę niefortunnej łodzi. Nie rozstając się z harpunem z eksplodującą głowica spenetrował znaczny obszar lekko wzburzonej, szarej wody. Wczesnym popołudniem czwartego dnia pół tuzina ciemnych macek wynurzyło się z wody tuż przy lewej burcie. Folger chwycił lewą ręką za harpun. Nie dostrzegł innej macki, która sięgnęła po niego od prawej burty, obwinęła go mocno dokoła klatki piersiowej i cisnęła do morza. Lodowaty ziąb wody oszołomił go. Przez moment miał przed sobą surrealistyczny obraz splatanych macek. Dwoje oczu, każde wielkości pięści, gapiło się na niego obojętnie. Macki pociągnęły go w stronę papuziego dzioba. Wtedy gdzieś w dole zamajaczył szary cień. Ostre zęby przecięły mięso. Macka była ucięta, a Folger wolny. Wielki, biały rekin miał co najmniej dziesięć metrów długości. Jego brzuch pokryty był cętkami. Ośmiornica skwapliwie owinęła wokół niego swe ramiona. Obydwa cielska zniknęły w rozwierającej się pod Folgerem głębinie. Z pękającymi płucami znalazł się wreszcie na powierzchni, niespełna metr od łódki. Przez burtę, jak zwykle, przewieszona była drabinka. Komu, kto ma tylko jedna rękę, takie rzeczy bardzo, się przydają. - Pokażesz nam wioskę? - zapytała Inga. - Nie ma tam nic do oglądania. - Mimo wszystko bylibyśmy wdzięczni, gdybyś zechciał nas oprowadzić. Masz czas? Folger sięgnął po płaszcz. Inga ruszyła się, by pomóc mu go założyć. - Dam sobie radę - burknął. - Na kontynencie mamy znakomitych specjalistów od protetyki - powiedział Per. - Nie, dziękuję. - Myślałeś o przeszczepie? - Myślałem. Ale im dłużej myślę, tym lepiej sobie radzę bez tego. Przez kilka lat można się przyzwyczaić. - Ach, więc to się stało na wojnie? spytała Inga. - Oczywiście, że na wojnie. Kiedy przechodzili przez kuchnię, Maria spojrzała na nich posępnie znad zakrwawionej deski, na której kroiła właśnie baraninę. Jej wzrok spoczął na Indze. Nie spuszczała go z niej aż do chwili, kiedy blondyna zniknęła w hallu. Kiedy schodzili ścieżka do wioski, mżył chłodny deszcz. - Deszcz jest jedyna rzeczą, bez której mógłbym się tutaj obejść - powiedział Folger. - Pochodzę z Kalifornii. - Jak tylko skończymy tutaj, jedziemy do Kalifornii - powiedziała Inga. - Per i ja mamy wolne. Weźmiemy zastrzyki przeciw chorobie popromiennej i pojeździmy na nartach. A wieczorami będziemy podziwiać zgliszcza Los Angeles. - To aż tak ładne? - Łuna przypomina zorzę polarną powiedział Per. Folger zachichotał. - Zawsze podejrzewałem, że przyszłość Los Angeles będzie jakoś tak wyglądała. - "A nim całkiem ogarnie go ciemność, ujrzy miasta nieśmiertelność" zadeklamowała Inga. Per uśmiechnął się. - Byliśmy tam zeszłego roku. Łuna wydawała się zupełnie zimna. To było bardzo podniecające. Nocą, już w łóżku, zapytał ją: - Dlaczego chcesz być rekinem? Delikatnie dotknęła paznokciami jego szyi. - Żeby zabijać i pożerać ludzi. - Ludzi? - Mężczyzn. - Jeśli chcesz, to zabawię się w psychologa... - zaczął Folger. Wbiła mu paznokcie w ramię. - Do licha! - podskoczył. - Bardzo krwawię? Musnęła to miejsce dłonią. - Ale z ciebie tchórz. - Po prostu nie jestem odporny na ból, kochanie. - Nie mów do mnie "kochanie", mów do mnie "rekinie". - Mój rekinie. Kochali się w desperackim pośpiechu. Przyśpieszyli kroku. Zejście było coraz bardziej strome, a deszcz jakby przybrał na sile. Minęli zagajnik karłowatych drzew i dotarli wreszcie do kolein polnej drogi. - Na ślizgaczu mamy świeżo mrożone befsztyki - powiedziała Inga. - Jeszcze jedna rzecz, jakiej mi brakuje - mruknął Folger. - Więc musisz zjeść z nami obiad. - Jako gość Protektoratu? - Jako gość honorowy. - Mój niech będzie niedosmażony poprosił Folger. - Prawie surowy. Po obu stronach drogi wyrosły nagle strome urwiska, a w chwilę potem ujrzeli wioskę. Nazywano ją po prostu wioską, gdyż na Tres Rocas nie było innych osad ludzkich. Kilkuset tubylców mieszkało w zbudowanych przeważnie z kamieni chatach, które gęsto obsiadły wygięty brzeg zatoki. - Tak tu ponuro - powiedziała Inga. Co oni tu mają do roboty? - Niewiele - odpowiedział Folger. Hodują owce, polują na foki, łowią ryby. Kiedy jeszcze były wieloryby, palowali i na nie. W ramach rozrywki mogą chodzić na torfowisko i kopać torf na opał. - Oto, co nazywa się prostą egzystencją - powiedział Per. - Nieskomplikowaną - dodał Folger. Gdybyś miał zostać czymś, co żyje w morzu, czym chciałbyś być? - spytała Waleria. Folger był zawsze zmieszany tego rodzaju pytaniami. Zwykle miał uczucie, że odpowiada nie tak, jak powinien. Teraz myślał intensywnie minutę albo i dłużej. - Chyba... delfinem. W ciemności jej głos błysnął śmiechem. - Przegrałeś! Poczuł wzbierającą w nim irytację. - Niby dlaczego? - Delfiny polują stadami - powiedziała. - Zbierają się w bandy i mordują rekiny. To tchórze. - Wcale nie. Delfiny są bardzo inteligentne. Grupują się w celu współpracy i samoobrony. Wraz z fontanna śmiechu przypłynęła do niego odpowiedź: - Tchórze! Na skraju wioski natrafili na tuzin brudnych, bawiących się dzieci. Szkraby wykopały płytki dół o średnicy mniej więcej metra, który szybko wypełnił się deszczówką i woda podskórną. - Czekajcie - powiedział Per. Chciałbym to zobaczyć. Dzieci rozbełtywały patykami mulista wodę. Małe rybki wielkości kciuka rzucały się jedna na druga, zatapiając miniaturowe. zęby w ciele ofiary. Dzieci spojrzały obojętnie na dorosłych i wróciły do zabawy. Inga nachyliła się nad basenem. - Co to jest? - Małe rekiny - wyjaśnił Folger. Wykluwają się z ikry w macicy matki. Jakiś rybak upolował widocznie samicę piaskowego rekina w zaawansowanej ciąży i dał dzieciom macicę z małymi. Nie pożyją długo w tym basenie. - Są niesamowite - powiedział Per. Folger po raz pierwszy zauważył u niego oznaki emocji. - Młode i okrutne. - Pierwsze, które się wykluje, pożera zazwyczaj pozostałe - dodał Folger. - Wspaniale - powiedziała Inga. Organizm stworzony do zabijania. Bratobójcźa walka w basenie dobiegała końca. Już tylko kilka rekinków ruszało się niemrawo. Dzieci trącały je patykami. Reakcji nie było, więc patyki uniosły się w górę, by spaść zaraz, rozbryzgując wodę i wduszając ryby w piasek. - Wyspiarze nienawidzą rekinów - powiedział Folger. Obudziła się nagle, zrzucając z siebie balast krzyku. Folger chwycił jej pięści, którymi okładała go na oślep, przycisnął ją do siebie i począł gładzić jej włosy. - Coś się śniło? Skinęła głową, ocierając ,się włosami o jego policzek. - Może i ja tam byłem? - Nie. Może. Zresztą nie wiem. - Co to było? Zawahała się. - Pływałam. Ktoś - jacyś ludzie wyciągnęli mnie z wody i położyli na kamiennych płytach nabrzeża. Nie było wody, nie było morza... - przełknęła ślinę. - Boże, napiłabym się czegoś. - Zrobię ci drinka - powiedział. - Potem odciągnęli mnie gdzieś dalej. Leżałam i czułam ocean, ale nie wiedziałam, jak mam do niego dotrzeć. A potem poczułam jak wszystko się we mnie rozrywa. Nic już nie trzymało serca, wątroby, jelit, wszystko się rozpadało i toczyło w swoja stronę. Jak to bolało... Folger pogłaskał ją po głowie. - Zrobię ci drinka. - Tak? - zdziwił się Per. - Przecież rekiny nie są chyba zbyt agresywne? - Kiedyś nie były - odparł Felger ale od czasu wojny zaczęły się ciągłe potyczki. I wyspiarze, i rekiny polują na ryby. Od jakiegoś czasu polują też na siebie nawzajem. - I od jakiegoś czasu ty jesteś tutaj dodała Inga. - Folger skinął głową. - Owszem, lepiej znam te drapieżniki. W końcu to mój zawód. Dzieci, nudzące się po zakończonej zabawie z rekinkami, szły za nimi w kierunku wioski. Szczególnie gapiły się na Lindforsów. Jeden z odważniejszych chłopców sięgnął w kierunku rozwianych na wietrze włosów Ingi. - Vayan! - krzyknął Folger. - Zjeżdżajcie stad, ale już! Dzieciaki cofnęły się niechętnie. - Właściwie są przyzwyczajone do białych - powiedział - ale jasne włosy to dla nich nowość. - Fascynujące - powiedziała Inga. Enklawa minionego stulecia. Droga, prowadząca wzdłuż brzegu morza i stanowiąca główna ulicę wioski, choć w dalszym ciągu nie wybrukowana, była teraz jakby odrobinę szersza. Folger dojrzał aluminiowe cielsko przycumowanego do nabrzeża ślizgacza. Przy obu jego burtach kołysały się trochę dziwnie w tym towarzystwie wyglądające rybackie stateczki. - Jesteście sami? - zapytał. - Tak, tylko we dwoje - odpowiedziała Inga. Per ujął ją delikatnie za rękę. - Tworzymy bardzo dobry zespól - powiedział. Minęli ciemny, kamienny dom z otwartymi na oścież drzwiami. Do środka zacinał deszcz. - Opuszczony? - To taki tutejszy zwyczaj - wyjaśnił Folger. - Katolicyzm nie święci tutaj zbyt wielkich triumfów. Ksiądz przyjeżdża ledwo dwa razy do roku. - Wskazał na otwarte drzwi. - Mężczyzna, który tu mieszkał, zginął kilka dni temu na morzu. Rodzina przez tydzień nie zamknie tych drzwi, żeby jego dusza, zanim trafi do nieba lub piekła, mogła tu znaleźć schronienie. - Co się stało z tym człowiekiem? zapytał Per. - Łowił ryby - odpowiedział Folger. Jego przyjaciele widzieli wszystko. Dopadł go wielki, biały rekin. Leżeli przytuleni do siebie. - Delfin! - Rekin! - Szkoda, że nie mamy więcej czasu - odezwała się Inga. - Chciałabym zapolować na rekina. - Może innym razem, kiedy będziemy mieli wolne - powiedział Per. - No i to wszystko, jeżeli chodzi o wioskę - oznajmił Folger. - Nie ma tu nic więcej do oglądania, chyba że interesuje was miejscowe rzemiosło odlewanie świec z łoju czy czesanie wełny. - To niesamowite - powiedziała Inga. - Jeżeli kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć coś równie osobliwego, to chyba jeszcze przed Odbudową. - Nie wyglądasz na tyle lat - zauważył Folger. - Byłam jeszcze prawie dzieckiem, kiedy Protektorat odwołał naszego ojca z Kopenhagi. Pracował potem jako projektant turbin wodnych w projekcie Oklahoma Sea. Przystanęli na pomoście z nieheblowanych desek, z którego roztaczał się widok na łukowato wygięty szereg chat. Per próbował pozbyć się chociaż części oblepiającego mu buty błota. - Mimo wszystko wciąż nie rozumiem, jak możesz tu wytrzymać, Folger. Tuż przed zaśnięciem Folger powiedział: - Jak tylko ta wojna się skończy, przeprowadzimy się nad ocean. Na północ od San Franciseco są jeszcze wspaniałe tereny. Na schodzącym do plaży zboczu góry wybudujemy sobie wśród drzew dom. A może i kamienną wieżę, jak Robinson Jeffers. - Z tą wieża to dobry pomysł - usłyszał tuż przy uchu głos Walerii. - Będziesz mogła cały dzień czytać albo pływać i nigdy nie będziemy przyjmować nieproszonych gości. - Chciałabym, żeby to ci się chociaż przyśniło... - szepnęła Waleria. Nie mówili nic przez kilka minut, obserwując nadciągające od zachodu ciemne chmury. Na horyzoncie pojawiły się jakieś trójkątne kształty. Folger zmrużył oczy. - Rybacy wracają - powiedział. A po chwili dodał: - Koniec wycieczki. - Wiem - odpowiedziała Inga. - .. nadzieję, wciąż jeszcze mam nadzieję - Folger uniósł się na łokciu. - Ale ty naprawdę masz zamiar to zrobić. Łodzie były już blisko falochronów. Słyszeli pokrzykiwania rybaków. - Po co tu przypłynęliście? - zapytał Folger. Per Lindfers przyjacielskim gestem położył mu rękę na ramieniu. - Żeby cię zabić. Folger uśmiechnął się. Jak inaczej miał zareagować? - Powiedz mi, na czym to polega - poprosiła Waleria. Przystanęli na przerzuconym nad zagrodą stalowym pomoście. W zbiorniku pod nimi dwóch nurków ostrożnie popychało w stronę owalnego tunelu pięciometrowe, błękitne cielsko. Skrzela ryby cały czas musiały być pod wodą, w przeciwnym razie rekin mógłby się po prostu udusić. W miniaturowych falach migotało światło łukowych lamp. W oddali latarnia na Cape Pembroke wysyłała niezmordowanie swoje dwanaście błysków na minutę. - Znam tylko ogólne zasady - powiedział Folger. - Zresztą, to nie moja specjalność. Ja jestem od map i logistyki. - Nie chodzi mi o usprawiedliwienia. - W takim razie wybacz, że pogwałcę Ustawę o Bezpieczeństwie Narodowym. - Folger odwrócił się do niej. - Prawie cała technologia pochodzi od koleżków ze stacji orbitalnych. W najściślejszej tajemnicy prowadzili prace nad cyborgami, aż wreszcie któremuś zaświtała genialna .myśl, że właściwie czemu by nie spróbować pod wodą. - Morskie Siły Zbrojne... - Właśnie. Sztabowcy odkryli nagle, że najdoskonalsza z możliwych broń do walki podwodnej pływa już sobie spokojnie w oceanach, a jest to broń, która doskonaliła się w zabijaniu przez ponad sto milionów lat. Pozostawało jedynie opracować sposób kontroli. - Rekiny... - szepnęła Waleria. - Rekiny, mieczniki, ośmiornice, do pewnego stopnia delfiny. Badamy jeszcze kilka innych gatunków. - Jak to się właściwie robi? - Najważniejsza rzecz to transplantacja, oprócz tego trochę chirurgicznych ulepszeń. Sieć nerwowa zostaje częściowo zastąpiona przez elektronikę. Czy to chciałaś wiedzieć? Spojrzała w dół, na zbiornik z unoszącym się w nim potulnym rekinem. - Stamtąd nie ma powrotu, prawda? - Twoje stare ciało będzie pierwszym posiłkiem jaki pożresz w swej nowej postaci. - Więc zabijcie. Dowiem się może, dlaczego? - Na razie nie - odpowiedziała Inga. - Twoja egzekucja nie nastąpi teraz. Nie byłoby humanitarne uprzedzać cię, że za chwilo zostaniesz zabity. Prawa Protekotratu zakazują takich tanich melodramatów. - Czy nie za dużo tego Mathiavellego? - parsknął Folger. - Wcale nie. Wyznaczając to zadanie dano nam jednocześnie pewna swobodę poczynań. Chcemy być zupełnie pewni, że zrobiliśmy to, to należało. - ... czy cię powstrzymam, czy nie. - Dmący od przylądka wiatr porywał ze sobą jego słowa. - A mógłbyś? - Głos Walerii był apatyczny, nie mógł w nim wyczuć nuty zaczepki. Nie odpowiedział. - Zrobiłbyś to? - pocałowała go w szyję. - Jest takie hinduskie przysłowie: "Kobiety, którą kochasz, nie wolno ci posiadać. - Kocham cię - wyszeptał nie patrząc na nią. - Skoro na razie nie macie zamiaru mnie zabić - powiedział Folger, - to chyba pozwolicie, że wróci do pracy. - Folger, jakie jest twoje największe marzenie? Spojrzał na nią pustymi oczami. - I tak nie potrafilibyście go spełnić. - Bogactwo? - pytał Per. - Uznanie? Przed wojną byłeś bardzo szanowanym człowiekiem. - Chcemy, żebyś wyjechał stąd z nami - powiedziało Inga. - Fotel dyrektora czeka na ciebie. - Nie wierzę wam. Stuknął mi piąty krzyżyk, a poza tym, nawet biorąc pod uwagę cały ten powojenny bałagan, muszę być w swojej dziedzinie przynajmniej z dziesięć lat do tyłu. - Krótki kurs na - Uniwersytecie San Juan załatwiłby to. - Odbudowa nie jest jeszcze zakończona, a geniusze trafiają się rzadko. Jesteś potrzebny, Folger. - Albo trup, albo dyrektor - mruknął. Rozmowa z szefem projektu miała miejsce w sterylnej kabinie tuż przy sali operacyjnej. - Jakie ma szanse? - No przeżycie operacji? Wyborne. - Chodzi mi o to... potem. Szef projektu pociągnął mocniej z wygasłej fajki." - Trudno powiedzieć. Wyniki testów nie były jednoznaczne. - Do licha, Denny, gadajże po ludzku! Co to znaczy? Szef patrzał gdzieś w bok, unikając spojrzenia Folgera. - Znaczny procent testowanych jednostek nie powrócił z prób na morzu. Biotechnicy sądzą, że może to mieć związek z pamięcią somatyczna, z zachowanym w komórkach "wspomnieniem" o starej, zwierzęcej osobowości. - I nic o tym nie mówiłeś?! - Względy bezpieczeństwa, Marc. Szef projektu wyglądał dosyć nieszczęśliwie. - Czasem nawet ja sam, nie mam dojścia do prawdziwych informacji. Zresztą sam wiesz - od dwunastu dni nie mamy kontaktu radiowego. Nikt... - Przysięgam, Danny, jeśli cokolwiek się jej stanie... Fajka wypadła z szeroko otwartych ust szefa. - Ależ... Przecież ona jest ochotnikiem... I wtedy Folger po raz pierwszy w życiu uderzył człowieka. - Na kontynencie będziemy niedługo mieli wybory. - Wolne? - Oczywiście. - W granicach rozsądku - dodała Inga. - O tyle, o ile będzie to korzystne dla procesu odbudowy. Dzieciaki gdzieś się rozbiegły: Na plaży rybacy wyładowywali dzienny połów. - Przypominasz sobie człowieka nazwiskiem Diaz-Gomide? - zapytał Per. - Nie. - To brazylijski dziennikarz. - Ach, tak - skinął głową Folger. Jakieś dwa lata temu, prawda? - Właśnie. Jest nie tylko dziennikarzem, ale i ważną szyszką w partii opozycyjnej. W ich gabinecie cieni pełni funkcję ministra informacji. - Senor Diaz-Gomide przysporzył obecnej administracji wiele kłopotów - powiedziała Inga. - Czyli temu samemu reżimowi, które jest u władzy od ćwierć wieku - mruknął Folger. - Ktoś przecież musi utrzymywać porządek w czasie wojny, a tym bardziej po niej - odpowiedziała wymijająco Inga. - Chodzi o to - powiedział Per - że ten Diaz-Gomide, działając z ramienia swej partii, rozpowszechnia masę nieprawdopodobnych kłamstw i oszczerstw. - Pozwól mi zgadnąć - Folger zbliżał się powoli do końca pomostu. Inga i Per szli za nim. - Ujawnił zapewne wstrząsające szczegóły w związanym z rządem Instytucie Morskim na wschodnich Falklandach. - Między innymi. Folger stanął. Czubki jego butów wystawały już poza krawędź pomostu. - Przypuszczam też, że twierdził jakoby przeprowadzano tam nieludzkie eksperymenty, przeszczepiając mózgi nieświadomych niczego osób w ciała morskich zwierząt. - Coś w tym rodzaju, tyle że on używał znacznie mniej wyszukanego języka. - A więc jesteśmy w domu - pokiwał wolno głową Folger. - Czego chcecie ode mnie? Żebym to wszystko zdementował? - Sądzimy - powiedziała Inga, - że Diaz-Gomide znacznie wypaczył uzyskane od ciebie informacje. Byłoby dobrze, gdybyś to sprostował. - Pogłoski na temat eksperymentów przeprowadzanych przez Siły Morskie są znacznie przesadzone - dodał Per. - Chyba nie - odparł Folger. Patrzyli na siebie w milczeniu. Folger pływał w centrum zbiornika, mając uszy wypełnione głośnym popiskiwaniem sonexu. Odwrócił się w stronę okrążającego go powoli wielkiego, białego rekina. Jego oczy skierowane były na Folgera. Rekin - nie mógł jakoś nazwać go jej imieniem - poruszał się płynnie, jego głowa zataczała mały łuk w rytm przegięć tnącego wodę ciała. Waleria - przemógł się jednak była piękna: nieubłagana i okrutna. Rzadko miewał okazję przyglądać się rekinowi z tak bliska. W milczeniu obserwował jej ciało, w każdym ruchu tysiącem bruzd i zmarszczek podkreślające drzemiącą siłę mięśni. Nigdy nie widział równie śmiertelnego piękna. Po jakimś czasie postanowił wypróbować sonex. Waleria - Pytanie - Wrażenie. Zakodowana odpowiedź Po przetłumaczeniu zabrzmiała mu w uszach. - Marc - Nie wiedziałam - Siła Ogrom - Bezpieczeństwo - Lepiej. - Pytanie - Szczęście. - Tak. Wymieniali sygnały jeszcze przez kilka minut. Wreszcie zapytał: - Pytanie - Twoja przyszłość. - Żołnierz - Wysunięta placówka Rów Mariański. - Pytanie - Kiedy. - Nigdy - Nigdy żołnierz - Najpierw ucieczka. - A więc tak - powiedział Folger. Albo się wszystkiego wyprę, albo mnie zabijecie? - Wolelibyśmy ujrzeć cię szefem centrum badawczego na Guam. Folger znalazł ten wiersz wśród wielu innych, rozsypanych po pokoju Walerii jak suche liście; W daremności, nietknięta z tego czym była jest i będzie. Poszedł do zagrody i nachylił się nad zbiornikiem. Rekin niezmordowanie zataczał szerokie koła. Zawrócił w jego stronę i Folger ujrzał prześlizgujący się przy nim czarny grzbiet i szarobiały, cętkowany brzuch. Stał i patrzył, aż wszystko skryła ciemność. - Czy mam trochę czasu, żeby rozważyć ofertę? - zapytał Folger. Rodzeństwo spojrzało na siebie. - Nigdy nie potrafiłem podejmować szybkich decyzji - dodał. - Chcielibyśmy możliwie szybko załatwić tę sprawę... - zaczął Per. - Wiem - przerwał mu Folger - i pojeździć na nartach. - Czy dwanaście godzin wystarczy? - Wystarczy na skonsultowanie się z moją Księgą Losu. - Mówisz serio? - oczy Ingi rozszerzyły się nieznacznie. - To wykroczenie - powiedział Per. - Nie. Już nie. Okres mistyczny mam za sobą. - A więc jutro rano możemy spodziewać się odpowiedzi? - Tak jest. - No, to pora na obiad - powiedziała Inga. - Pamiętam, Folger, twój ma być prawie surowy. - Ale żadnych interesów przy jedzeniu. - Zgoda - obiecała Inga. - Ta twoja przeklęta dziewczyna! - przemoczony do suchej nitki szef projektu władował się do pokoju Folgera. Cuchnęło od niego alkoholem z kontrabandy. - Uciekła! Folger zapalił lampkę przy koi. - To ty, Donny? Co się stało? Kto uciekł? - nie mógł się dobudzić. - Ta przeklęta dziewczyna! - Waleria? - Folger usiadł. - Rozwaliła wrota. Zbiornik jest prawie pusty. Próbowaliśmy przeciąć jej drogę w kanale. - Nic jej nie jest?! - Czy nic jej nie jest? - szef projektu schował twarz w dłoniach. - Rozpieprzyła łódź. Dorwała Kendalla i Brookinga. W życiu nie widziałeś tyle krwi. - Boże! - Niech to cholera weźmie. Potrzebowaliśmy jej na jutro. - Do czego? Odpowiedź na swoje pytanie uzyskał Folger nazajutrz. Okrężnymi drogami dowiedział się, że Waleria przeznaczona była do wiwisekcji. W nocy Folger wdrapał się na górę, u podnóża której stal jego dom. Przedzierając się przez zarośla i błoto miał wrażenie, że brnie na nowo przez całe swoje życie. Wierzchołek był poszarpany i nierówny, bez czegoś, co można by było nazwać szczytem. Wybrał możliwie najwyższe miejsce i rozłożył płaszcz na wilgotnej skale. Siedział, ogarnięty chłodem i obserwował czarny Atlantyk. Potem spojrzał w górę i odszukał Krzyż Południa. Zacięło mżyć. - Do diabła - powiedział i zaczął schodzić na dół. Folger wyprowadził szalupę Instytutu za przylądek, zakotwiczył ją i opuścił klatkę. Potem założyli akwalung i uruchomił sonex: "Pytanie - Waleria Położenie". Wkrótce potem stracił rękę. Rano Maria potrząsnęła go za ramię. Folger budził się niechętnie, pod zamkniętymi powiekami wciąż jeszcze miał obraz jaskrawych koralowców. Wodo była ciepła, nie potrzebował żadnego stroju czy wyposażenia. Bezkresny, radosny lot... - Senor Folger, musi pan wstał. Widziano go. Szarpała nim tak, że aż mu się głowa trzęsła. - W porządku, nie śpię - ziewnął. Kogo widziano? - Tego wielkiego. Tego, co trzy dni temu zabił Manuela Pandillę. Widzieli go w zatoce zaraz po wschodzie słońca. - Próbowali coś robić? - Nie. Bali się. Ma co najmniej dziesięć metrów. Folger znowu ziewnął. - Cholernie miły początek dnia. - Zrobiłam panu śniadanie: Skrzywił się. - Wczoraj jadłem befsztyk. Prawdziwy befsztyk. Jadłaś kiedyś coś takiego? - Nie, senor. Maria towarzyszyła mu w drodze do wioski. Koniecznie chciała mu jakoś pomóc, więc dał jej maskę, pudełko nabojów do dwunastki i siatkę z pustymi słoikami. W wiosce zaszedł do rzeźnika i napełnił słoiki owczą krwią. Spojrzał na zegarek; była siódma rano. Łódka uwiązana była na końcu drugiego pomostu. Przeszli obok błyszczącego w słońcu aluminiowego ślizgacza. Na mostku stała bez ruchu Inga. - Dzień dobry, Folger! - zawołała. - Dzień dobry - odpowiedział. - Jaka jest twoja odpowiedź? Folger mierzył ją przez chwilę wzrokiem. - Nie - powiedział wreszcie i poszedł dalej. Niszczący wir wojny dotarł wreszcie i na Falklandy. Instytut rozpadał się w oczach. Część ludzi rozproszyła się nie wiadomo gdzie, część została,. by walczyć, Folger, ze świeżo zagojonym kikutem, już się ze wszystkim pożegnał. Zawieszony w chłodnej, szarej pustce, łykał zbyt obfity strumień tlenu. Unosił się swobodnie, próbując odpocząć i pozwolić przyśpieszonemu oddechowi wrócić do zwykłego, wolniejszego tempa. Za nim wznosiła się do góry łącząca go z prostokątną plama lodu nylonowa lina. Przywiązał do niej siatkę pełna pozakręcanych stoików z owcza krwią. Sprawdził swój skromny arsenał. W lewej dłoni ściskał podwodna strzelbę - czterostopową, aluminiowa rurę z mechanizmem spustowym i wodoodpornym ładunkiem w środku. W klamrze przymocowanej do kikuta jego prawej ręki osadzona była stalowa pałka na rekiny. Coś poruszyło się na skraju jego pola widzenia. Spojrzał w górę. Z mroku wyłoniły się dwa pewne siebie, zwiastujące śmierć cienie. Inga i Per mieli tylko płetwy, maski i "fajki". Uzbrojeni byli w noże. Folger uniósł ostrzegawczo strzelbę. Per uśmiechnął się, pokazując białe zęby. Powoli zbliżali się do niego z dwóch stron. Pozostawiając na chwilę Ingę Folger skierował lufę w kierunku jej brata. W momencie, kiedy naciskał spust, Per odsunął ją wolną ręką na bok. Wstrząs podziałał jedynie na Folgera. Wciąż się uśmiechając, Per wyciągnął uzbrojoną w nóż rękę. Inga wrzasnęła przeraźliwie. Per zlekceważył nieudolne próby dosięgnięcia go pałką i najszybciej jak mógł zaczął płynąć ku powierzchni. Folger obejrzał się. Błazeński pysk runął prosto na niego. Folger wlepił oczy w rzędy zębów. Ostry nos skręcił w ostatniej chwili, rekin przemknął obok i zaatakował Pera. Szczęki odcięły ramię i część piersi. Rekin zawrócił i zaatakował raz jeszcze. Nogi Pera opadały powoli na dno, znacząc swą drogę smugami krwi. Folger przypomniał sobie o Indze. Obrócił się w wodzie i ujrzał pół jej tułowia wraz z częścią głowy. Za martwym ciałem falował welon jedwabistych włosów. Spojrzał na rekina, który tymczasem zawrócił i opływał go teraz dookoła, w jakiś straszny sposób piękny, mimo swych ogromnych rozmiarów. Czarne oczy łypały na niego chłodno. Folger trzymał pałkę przed sobą na wysokości piersi. Siła odrzutu wytrąciła mu strzelbę z ręki. Rekin i człowiek obserwowali się nawzajem. Na cętkowanym brzuchu drapieżnika mignął Folgerowi znak Sił Morskich. Nadał sygnał: - Pytanie - Waferia - Pytanie - Waleria. Rekin coraz bardziej zacieśniał pętlę. - Pytanie - Waleria - Jestem Folger. - Folger - nadeszła odpowiedź. Waleria. - Jestem Folger - powtórzył. - Folger - znowu odpowiedź, - Miłość-Głód - Głód-Miłość. - Waieria - Miłość. - Głód - Miłość. Rekin zboczył nagle ze swej orbity i ruszył na Folgera. Szeroko otwarta olbrzymia paszcza, trójkątne zęby gotowe do cięcia. Folger podniósł swa śmieszna pałkę. Szczęki zatrzasnęły się przed nim i rekin minął go tak blisko, że mógł dotknąć jego skóry. Odpłynął w stronę otwartego morza, a Folger skierował się ku powierzchni. Przez godzinę podrzucał i łapał wysuszone łodygi krwawnika. W końcu dał sobie z tym spokój, podobnie jak z czytaniem. Siedział bez ruchu za biurkiem aż do wschodu słońca. Wreszcie rozległy się kroki Marii. Słyszał jak się zbliża, idąc kamienista ścieżka, potem przechodząc przez hall i kuchnię. - Senor Folger, nie śpi pan? - Starzeję się - powiedział. Maria była podekscytowana. - Ten wielki jest znowu. - Tak? - Rybacy boja się wypłynąć. - To rozsądnie z ich strony. - Senor, musi pan go zabić. - Muszę? - uśmiechnął się Folger. Zrób mi herbaty. Poszła do kuchni. - Mario, nie musisz dzisiaj przygotowywać kolacji. . Po skromnym, jak zwykle, śniadaniu wziął sprzęt i wyszedł przed drzwi. Na schodkach zawahał się. Każdy staje się w końcu bez reszty tym, czym jest. A ona była rekinem. - Co mam zrobić? - rzucił przed siebie. - Wyrzeźbić w skałach symboliczny grobowiec? - Co, senor? - zapytała Maria. - Chodźmy. Ruszyli w stronę ścieżki. - Zaczekaj chwilę , - poprosił Folger, Zawrócił i otworzył na oścież drzwi. Wiatr i deszcz wtargnęły do środka. Podparł je kamieniem. Potem zaczął schodzić ścieżką ku morzu. przekład : Arkadiusz Nakoniecznik