Góralom przewodnikom, turystom — polskim i słowackim których życzliwość i serdeczność towarzyszyła mi w tatrzańskich wędrówkach Maria Józefacka Kto sieje wiatr POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY Wydawnictwo Lubelskie Opracowanie graficzne STANISŁAW BAŁDYGA Redaktor ALICJA ZAGÓRSKA-CZARNECKA ISBN 83-222-027 (L) Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1973 WYDAWNICTWO LUBELSKIE LUBLIN 1885 Wydanie Ul. Nakład «mMS0 ega. Ark. wy«Ł 17,8. Ark, drak. 17. Papier offsetowy kl. V 70 g, rola a cm. Oddano do składania 5 kwietnia 1993 r. Druk ukończono we wrześniu 198S r. Cena seł 200,— Skład Lubelskie Zakłady Graficzne im. PKWN. Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr ms. Drak Częstochowskie Zakłady Graficzne, Częstochowa, Al. NMF 52. Zam. nr 458. L-2 Rozdział pierwszy Ci wspaniali młodzieńcy w swoim szalejącym gruchocie — Nie mów hop! dopóki... — Kogo się boi smok? I Zdyszani wpadli na peron niemal w ostatniej chwili. Szybko! Szybko! W otwartych drzwiach wagonu stal kolejarz; krzyknął, kiwnął ręką. Wrzucili plecaki, wskoczyli. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Za szybą taśma peronów drgnęła i zaczęła coraz prędzej uciekać wstecz. Chybotliwy, miarowy stukot pod stopami. Nareszcie!... Spojrzeli na siebie ze śmiechem. — Niewiele brakowało!... Rzeczywiście, gdyby nie ten przysłowiowy łut szczęścia, mogli do tej pory tkwić pod Tyńcem albo jeszcze dalej, dokąd by ich powieźli ci zwariowani studenci. Diablo sympatyczne chłopaki, ale dzięki nim można by ugrzęznąć w Krakowie na wieki wieków. Tymczasem rozsierdzona opieka domowa podniosłaby, ani chybi, pół kraju na nogi w poszukiwaniu zatraconych powsinogów. 1 tak już. przegapili pociąg. Gdyby uciekł im ten ostatni?... Strach pomyśleć! — Głupi ma zawsze szczęście — zawyrokował Heniek głosem śmiertelnie serio. Wojtek mruknął coś pod nosem. Heniek przyjrzał się krytycznie przyjacielowi. Potargany i rozchełstany, jakby mu ze wszystkich stron wicher wiał. I jeszcze w dodatku ten siniec! — Co z twoim okiem? — Faktycznie... Puchnie. — Ostrożnie dotknął bolącego miejsca. — Popilnuj plecaków, pójdę się umyć. — Dobra, a potem moja kolej — zastrzegł się Henek. — Pan Walery osłupieje, kiedy zobaczy takich dwóch obwiesiów — dodał smętnie. — Nic się nie martw, droga długa. Zdążymy jeszcze wyporządnieć — pocieszył go Wojtek, znikając w umywalni. rmizm go opuścił, gdy przejrzał się w lustrze. Jęba poczciwości, tylko buzi dać — skomentował w duchu, patrząc dny siniec pod okiem i czerwoną krechę przecinającą policzek. — się wszystko fajnie zapowiadało — pomyślał z nagłą skruchą, lając do oka zimny kompres. :a wystrzałowy pomysł miał dziadek Mikołaj. Wyjazd w Tatry! :h kto na sto koni wsadził! A dowiedzieli się o tym dopiero w tak chytrze i w zupełnej tajemnicy dziadek wszystko obmyślił i ował. drogę do Krakowa siedzieli jak na szpilkach. Byle szybciej dobić Jednakże niewielkie opóźnienie sprawiło, że nie złapali połączenia. zy pociąg do Zakopanego odchodził dopiero za kilka godzin. Nie inego sensu sterczeć tyle czasu na dworcu. Postanowili przelecieć lieście. , jak na złość, stawał się coraz dokuczliwszy. Rozległy plac przed i przypominał rozżarzoną patelnię. Asfalt parzył nawet przez y tenisówek. Chude cienie przylegały pod samymi murami jak psy. Plecaki ciążyły, jakby w nie kto kamieni napchał, rzemienie i ramiona. Uff! ne oko na przejściu mrugnęło zachęcająco. Przecięli na ukos :atrzymując się na chwilę przed teatrem. Wydał im się nieforemny i raty, jakby go w samym środku naddusił paluch olbrzyma. i to ozdobne gmaszysko, pełne przeróżnych zawijasów i fidryga- .-o przypominało imieninowe ciotczyne torty. sszali się w tłum sunący wąskim przesmykiem wzdłuż szaroliliowe- w stronę widniejącej nie opodal kanciastej bramy. Zamykała ona ąwóz Floriańskiej. Słychać było tutaj nawoływania i wielojęzyczne trzaskały drzwi sklepów, połyskiwały szyby wystawowe, za umieszczono pokuśliwe cudeńka. Armie wycieczek przewalały się owrotem, zajmując całą szerokość jezdni. A ponad tym wszystkim ej perspektywie ulicy, wśród promienistej kurzawy, w powietrzu m od skwaru przeświecały przymglone wieże kościoła Mariackie-liste i modlitewne niby złożone dłonie. zego tak lecisz? — sapnął ze złością Heniek, kiedy napatrzywszy syta na modro-złoty ołtarz mistrza Wita Stwosza wyszli z lego, a Wojtek, zagapiony w Sukiennice, w kolorowe parasole :k, w zafrasowanego wieszcza na cokole, rwał naprzód ani się ; na towarzysza. — A bo co? — Wojtek wynalazł w kieszeni kawałek bułki i kruszył ją gołębiom. Wnet się o tym zwiedziały i już leciały ku niemu z trzepotem świetlistą, migotliwą chmurką. — Ja bym też coś zjadł — westchnął Henio. — No to czego jęczysz? Wyciągaj kanapki. — Aha, kanapki. Były, ale się zbyły. Wykończyliśmy wszystkie jeszcze w pociągu. — Co ty mówisz? — zafrasował się Wojtek. Zajrzał do plecaka, znalazł tam tylko pustą plastykową torbę, bardzo porządnie złożoną. Okruchy z niej sypnął gołębiom i powiedział niepewnie: — W Zakopanem chyba nas nakarmią... — Coś ty! Do Zakopanego mam czekać? Tyle godzin! — No nie, rzeczywiście warto by coś zjeść. — Wojtek, spojrzał na minę kolegi, szybko zmienił zdanie. Policzyli kapitały przydzielone na podróż przez dziadka. Niewiele tego było, ale zawsze... Przechodzień, zagadnięty o drogę, wskazał im bar mleczny przy Siennej. Stali dłuższą chwilę przed jadłospisem, konfrontując zawartość chudej kiesy z kolejnymi pozycjami cennika. Wreszcie z zapełnioną tacą wydostali się z kolejki i poczęli rozglądać się za wolnym miejscem. Ale o tej porze bar zatłoczony był po brzegi. Turyści, wycieczki, miejscowi. Wojtek zoczył wolne krzesło przy odległym stoliku w kącie pod oknem i już sunął w tę stronę. Siedziało tam dwóch młokosów w kolorowych koszulach, wykłócając się o coś zajadle. Chłopcy przepchnęli się bliżej. — Można się dosiąść? Ci przy stole byli tak zagadani, że nie zwrócili uwagi. Dopiero kiedy Wojtek powtórzył pytanie bardziej agresywnym tonem, bo już mu ręce cierpły od ciężkiej tacy, tamci jak na komendę podnieśli głowy. Smagły brodacz o zrośniętych nad nosem gęstych ciemnych brwiach spojrzał niezbyt życzliwie, ale jego towarzysz, błysnąwszy w uśmiechu olśniewającą bielą zębów, jął zgarniać opróżnione naczynia, aby zrobić miejsce dla nowo przybyłych. Chłopcy żwawo zabrali się do jedzenia. Tamci trwali przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie brodacz ironicznie zagadnął, poglądając na plecaki zwalone w kącie: — Koledzy się wybierają w podróż naokoło świata, że tyle tego dobytku? — Tymczasem trochę bliżej — odciął się z miejsca Wojtek. — W podróż naokoło świata nie ruszamy bez psa. A pies na razie został w domu. Prawda, Heniek? Heniek poważnie skinął głową. — A po co wam pies? — indagowali ze śmiechem. — Łapie lwy i nosorożce — rzeczowo wyjaśnił Wojtek. — Sprzedajemy potem największe okazy do ogrodów zoologicznych i mamy forsę na ciąg dalszy. Jasne? Pokładali się ze śmiechu. — Co ty na to, Roman? Przydałby nam się taki pies, co? — zwrócił się do brodacza ten drugi. — Może nawet warto by było wymienić na niego naszego smoka. — Ten pies nie jest do wymiany — sprostował z godnością Heniek, ale Wojtek już się zainteresował wyimaginowaną transakcją. — Macie smoka? — dopytywał się. — Ile ma łat? Roman wykrzywił się i mrugnął znacząco na kolegę. — To zależy — powiedział. — Myślę, że jakieś trzydzieści parę. Z hakiem. Wojtek lekceważąco wydął wargi. — Za młody. Co to jest dla smoka trzydzieści lat! Gdyby przynajmniej trzysta, to ostatecznie moglibyśmy pogadać, ale tak... To pewnie domowego chowu smok, co? Tutejszy, krakowski? — upewniał się. — Możemy wam pokazać. Spojrzeli z niedowierzaniem. Kawał kawałem, ale czemu, u licha, mają takie miny serio? Kpi ten Roman czy o drogę pyta? — Dobra — powiedział Wojtek. — Tylko skończymy naleśniki. Smok chyba przez ten czas nie ucieknie? — rzucił przekornie. — On jest do nas szalenie przywiązany — wyjaśnił niedbale Roman. — Kazaliśmy mu czekać za rogiem. — Ale ty kit zasuwasz, bracie, no, no... — mruknął z uznaniem Wojtek. — Szklenie darmo — zaśmiał się hucznie blondas, który dotąd się raczej nie udzielał. Widocznie mu przypadli do gustu,, bo kontynuował: — Z daleka jedziecie? — Z Lublina. — Z Lublina? — ucieszył się nagle brodacz. — Hanka też jest z Lublina. Tam są w ogóle wdechowe babki — stwierdził autorytatywnie. — Aha — melancholijnie westchnął jego towarzysz. — Hanka to jego dziewczyna — wyjaśnił. — Pojechała na praktykę i dlatego my tu tak sami, siroty bidne — pociągnął żałośnie nosem. — Czesiek, nie wygłupiaj się — poskromił go brodacz. Już całkiem rozserdecznił się na konto owej nieobecnej Hanki i jął wypytywać chłopców o marszrutę i zamierzenia. Nie było celu przekomarzać się dalej, toteż wyjaśnili co i jak. Tamci spozierali na nich z jawną zazdrością. — Dobrze wam się powodzi — pokiwał głową Czesiek. — My tu musimy smażyć się jeszcze ponad tydzień, żeby zaliczyć u starego to szatańskie kolokwium. — Diabli wiedzą i on sam, czy się zaliczy. — Ależ to całe piekło — zaśmiał się Heniek. — Żebyś wiedział — mruknął Roman. — No proszę, studenci — dworował sobie z nich Wojtek. — A nas tu straszyli jakimś smokiem. I gdzie wasz światopogląd naukowy, pytam, gdzie? — Diabli wzięli. — Roman szturchnął go przyjaźnie. — A żebyś mi się tu nie natrząsał, koleś, zabieraj tłumoki i jazda stąd. Wyruszyli razem w najlepszej komitywie. Nowi znajomi okazali się studentami Akademii Górniczo-Hutniczej. Nie wiadomo, czy prześwietna Akademia miała z nich wielką pociechę, za to smykałkę do turystyki okazywali niewątpliwą. Już po paru minutach dało się wymiarkować, że chyba nie uświadczysz w Polsce tak zapadłego kąta, gdzie by ta para wszędobylskich łazików nie wściubiła nosa. To ich momentalnie zbratało z przybyszami spod Lublina. — Wiecie co — zaproponował naraz Czesiek — zostańcie tu jeszcze kilka dni. Ulokuję was u moich starych. Połazicie po mieście, pokażemy wam co nieco, a skoro się uwolnimy od naszej piły mechanicznej, to znaczy od dziekana, załadujemy się razem z wami i skoczymy do Zakopanego. Co, Roman? — Da się zrobić. Propozycja była kusząca, ale czuli, że nie mogą nawalić, skoro na nich w Zakopanem czekano. Zresztą: Tatry... — Odpada — powiedział Wojtek. — Ale to strasznie fajnie z waszej strony, że pomyśleliście o tym — dodał gorąco. Czesiek poskrobał się za uchem. Nie wyglądał na specjalnie zmartwionego tym, że jego pomysł nie chwycił. Co innego było mu w głowie. — Posłuchaj, Romek, może to nie takie głupie... Gdyby tak zabrać namiot i prysnąć w góry zamiast do tego cholernego Kwidzynia? — Wolna droga — Roman się nasępił. — Jednak obiecałeś... - Pciecież się nie wycofuję, stary! Mowa! Ale może to wszystko lipa? Roman nie odpowiedział ani słowa, tylko zacisnął wargi i przyśpieszył )ku. Pr/ez chwilę chłopcy mieli wrażenie, że spór, jaki zażegnało ich lawienie się, znowu zawisł w powietrzu. Ale w tejże chwili przewodnicy rzymali się, a i oni sami stanęli zagapieni i pełni podziwu. Było na co ;rzeć. Rzeczywiście: smok! — A co! A co! — cieszyli się studenci dumni z wrażenia. W ciasnej staromiejskiej uliczce stał bowiem zaparkowany najcuda-liejszy wehikuł, jaki zdarzyło im się widzieć. Wielkimi jak wół literami malowano na nim nazwę: Smok. Samochód ten, najprawdziwszy willys, niewątpliwie pełnił kiedyś ikcję wojskowego łazika. Musiała to być bitna i zadziorna młodość, sił bowiem na sobie liczne ślady uszkodzeń, chociaż czyjeś pracowite i :zliwe ręce starały się te rany zaleczyć i załatać. Przy bliższych ędzinach jego rodowód okazywał się w ogóle mocno skomplikowany; różnić można było części pochodzące z innych pojazdów. Ale w korku miało to większego znaczenia. Samochód prezentował się dzielnie i na rwszy rzut oka budził sympatię. — Chodzi jak ta lala — przechwalał się Czesiek co najmniej tak, jakby był jego syn pierworodny. Pieszczotliwie poklepał maskę. — Na szosie ciąga ponad setkę. Nie wierzycie? Jakże mogli nie wierzyć! Okazało się, że Smok był własnoręcznym arcydziełem studentów, znalazłszy gdzieś-kiedyś stary, bezużyteczny wrak przeznaczony na m, wykupili go za psie pieniądze, a potem zaczęło się dorabianie, mpletowanie, naprawianie i unowocześnianie. Mieli furę kłopotów, lim pościągali odpowiednie części, zanim je dopasowali, zanim... — Wspaniale, tylko... — Wojtek zająknął się, co zdarzało musie raczej dko — czy nie można go było inaczej pomalować? Roman spojrzał spode łba. Czesiek, zakłopotany, przygryzł wargi. — Nie mieliśmy już ani grosza na lakier — wyjaśnił. — ] tak poszły e oszczędności, wszystko, co udało nam się zarobić w spółdzielni. A mieliśmy, żeby już jak najszybciej jeździł. Udało nam się skombinować chę tego lakieru u jednego badylarza, któremu ja czasem pomagam, stało mu parę puszek, które nam odstąpił, ale miał tylko w tym kolorze. L było w czym wybierać. Samochód był... zielony jak szczypiorek. — A te pokrowce to Hanka uszyła ze starych zasłon. Prawda, że fajne? Wszystko było fajne. W ogóle cały samochód był nadzwyczajny. Roman rzucił okiem na nieszczęsne plecaki, które już raz zwróciły jego uwagę. — Co macie łazić z tymi tobołami — powiedział. — Siadajcie. Obwieziemy was po mieście, a potem podrzucimy na dworzec. Jak tu było odmawiać, skoro zapraszano tak szczerze. Po chwili sunęli już w kierunku Wawelu. — A może polecielibyśmy na Borek? — poddał myśl Roman. — Tu w mieście człowiek kręci się jak groch w zupie i maszyna nie ma właściwie żadnej szansy, żeby zademonstrować swoje możliwości. Przy okazji zobaczylibyście zakopiańską szosę... — Dobra! — zapalili się chłopcy. Nie tyle z ciekawości dla zakopiańskiej szosy, ile żyby sprawić przyjemność posiadaczom łazika. Przejażdżka jak przejażdżka, wszystko jedno dokąd. A widać było wyraźnie, że studentów aż ponosi, żeby się pochwalić zaletami Smoka. Zresztą i Roman okazał się niezłym kierowcą. Przelecieli pod Wawelem, wyskoczyli na most Dębnicki. Wojtek obejrzał się przez ramię. Wawel gorzał w słońcu głęboką, nasyconą czerwienią murów, łyskającymi szybami, iglicami katedralnych wieżyc. Wydostali się z plątaniny ulic, wypadli na prostą. Opodal biegły tory kolejowe. Na przystanku tłum ludzi wracających z pracy. Skończyła się zwarta zabudowa. Niewielkie, schludne, domki kryły się wśród sadów. Na pobliskim wzgórzu widniały zabudowania klasztorne przesłonięte kępami rozłożystych, starych drzew. Droga wznosiła się stromo. — Tutaj najłatwiej chwycić autostop do Zakopanego albo w ogóle na południe — objaśniał Czesiek, jak widać świadom rzeczy. — Kierowcy zwalniają przed tym podjazdem i nawet dość chętnie zabierają, jeżeli nie ma kompletu. My z Romkiem objechaliśmy kiedyś prawie pół Polski autostopem. Użyliśmy jak pies w studni, bo na sziaku trafia się na różnych facetów. Kiedyś wiózł nas taki jeden pijanica, mało do rowu ciężarówki nie wywalił. Roman musiał mu kierownicę odebrać... — Zgodził się? — Co się nie miał zgodzić. Trochę podskakiwał, ale go przydusiłem i bezpiecznie do najbliższej izby wytrzeźwień dojechał... Co jest? — Choroba! — zaklął Roman i zahamował, aż polecieli do przodu. — Co się stało?! — Nie widzisz? Tam! — Roman gorączkowo manewrował wozem. Heniek i Wojtek wytrzeszczali oczy, daremnie usiłując się zorientować, co tak wzburzyło Romana. Na szosie nie działo się nic nadzwyczajnego. 11 Czesiek pierwszy kapnął się, o co idzie, i jakby zniechęcony odchylił się w tył. — Daj spokój. — To ten sam. Mówię ci. — Może ten sam, może nie. Skąd wiesz? — Już go nie popuszczę z garści, póki się nie upewnię. Lecimy za nim. — Wariat! Kiepski wariat! Awantur narobisz i co? To jest pewnie spokojny obywatel, który może nawet nigdy w życiu nie byl pod Kwidzyniem. — To się jeszcze okaże. Zawrócili i gnali teraz z powrotem. Pościg? Za kim? Chłopcy wyciągali szyje podnieceni i zaciekawieni. Tak. Chyba tak. Na szczycie wzgórza wśród strumienia aut zmierzających w stronę Krakowa ukazał się piękny czerwony samochód, który sunął z maksymalną w tych warunkach szybkością, zręcznie lawirując między innymi pojazdami. Roman najwyraźniej usiłował się do niego przybliżyć. Wojtek trącił łokciem przyjaciela. — Ty, co to za marka? — Chyba taunus. Nie widzę dobrze, bo blask taki... Tak, na pewno taunus. Czerwone światło na przejściu zatamowało na chwilę potok pojazdów. Roman skorzystał z okazji po chwili siedział już niemal na zderzaku taunusa. — No widzisz! Co ci z tego przyjdzie? Przecież nie wyskoczysz teraz z wozu — monitował go Czesiek. — Gdzieś się musi zatrzymać — mruknął Roman. — Może leci za Kraków. Ominie miasto i co? — To się zobaczy. Coś mi mówi, że tym razem trafiłem. — Zrobisz grandę i jeszcze cię do mamra wsadzą. — A niech wsadzą. — Głupiś! — Czesiek, odczep ty się ode mnie! Przecież nie będę z punktu lał faceta po pysku. Potrzeba mi dowodów. I będę je miał, byle o coś ręce zaczepić. To jest szansa, rozumiesz? No więc czego chcesz? — Chcę, żebyś oprzytomniał. Milicja nie znalazła, a ty znajdziesz? I gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie Kwidzyn, a gdzie Kraków? — Jojczysz jak stara baba! Wojtek przerwał tę kłótnię, wsadzając pomiędzy nich głowę i mówiąc pojednawczo: 12 — Najprościej byłoby zanotować numer rejestracyjny, jeżeli ten wóz jest wam tak koniecznie do szczęścia potrzebny. — Akurat. Nie widzisz? Czesiek wymownym gestem wskazał tabliczkę rejestracyjną dokładnie zapapraną zaskorupiałym błotem. Tak w ogóle to wóz był wyglansowany jak cukierek choinkowy, tylko tabliczka i podwozie — zachlapane. A przecież chyba od dwóch tygodni susza panowała w całym kraju i błota ani poświeć. Chyba że się go specjalnie szukało na jakichś zakazanych drogach albo... Ale co mógł robić na polnych drogach taki elegancik? I czemu ryzykowano mandat? Dziwne, dziwne. W wozie znajdowało się dwóch mężczyzn. Kierowca wyrzucił niedopałek przez okno i nachylił się do towarzysza, opowiadając widocznie coś dowcipnego, bo ten zaśmiał się na całe gardło, aż mu ramiona podrygiwały z uciechy. Na moment odwrócił głowę. Zobaczyli płaską, nalaną twarz i wąskie jak sznureczek usta. Najwidoczniej wpadł mu w oko majowy kolor Smoka, bo ruchem głowy wskazał go kierowcy. Tamten zerknął w lusterko i wzruszył ramionami. Ubodło ich to jawne lekceważenie. Dlatego że facet ma nabity portfel i stać go na taką landarę, to już musi pomiatać wszystkim co na drodze? Wojtek zacisnął pięści. Ale światła się zmieniły i auta już rwały naprzód. Roman starał się trzymać blisko taunusa. Póki byli na prostej, jakoś mu się to udawało, ale po chwili taunus skręcił w lewo. Smok za nim. Trzymali się w takiej odległości, aby go nie stracić z oczu, chociaż wysforował się znacznie do przodu. Znowu zakręt. Jedna, druga przecznica. To już zaczynało wyglądać na polowanie i widocznie zniecierpliwiło tamtych, bo próbowali się zgubić natrętom. Ale Roman kluczył za nimi jak pies gończy za zającem. Wpadli w podmiejskie zaniedbane uliczki. Domiska obdrapane, przeważnie jednopiętrowe, tu i ówdzie jakiś mizerny ogródeczek. Nie było tu zbyt ludno, inne samochody nie przeszkadzały w pościgu, za to nawierzchnia — pożal się Boże. Smok zaczął poskakiwać na kocich łbach, brzęczeć i dygotać jak w febrze, ale motor pracował równo i niepozorny grat dzielnie się spisywał. Romanowi wystąpiły na policzki ciemne plamy wypieków. Czesiek siedział obok, w napięciu śledząc drogę. Zamilkł i już nie dogadywał. Widocznie niezależnie od motywów, jakie nim powodowały, zdecydowany był wesprzeć Romana w każdej sprawie. Chłopcom przypomniał się film oglądany nie tak dawno o pierwszych rajdach 13 samochodowych. Tam też startowały takie gruchoty jak ten. Nawet nie śmieszyły współczesnego oka. Podziwiało się przede wszystkim brawurę ludzi, którzy nimi kierowali. Smok zarzucił gwałtownie. Zwierzyna, którą ścigali, najwidoczniej zaczęła się irytować i niespodzianie dała nura w ciasną uliczkę, biegnącą wzdłuż posesji ogrodzonych wysokim żywopłotem. Władowali się więc tam, jadąc trop w trop — i licho wie po co. Taunus jak szczwany lis wykręcił w jakiś sobie tylko znany przysmyk i kiedy wjeżdżali w zaułek, on już się wymotał z tych zakamarków. Usłyszeli, jak z rykiem motoru oddala się tą samą uhcą, z której przed chwilą zjechali. Roman klął, na czym świat stoi. Kiedy się wreszcie uwolnili, taunusa już nie było widać, tylko daleko przed nimi, tam, gdzie ulica wtapiała się w szosę, śmigały auta, drwiąco błyskając wypucowanymi szybami. Smok wyrwał się naprzód. Gnali na łeb, na szyję w stronę wylotu tej nieciekawej i długiej jak tasiemka ulicy. Jak najprędzej wydostać się stąd! Może na szosie uda im się dopaść ten piekielny czerwony samochód. Już niedaleko... Strzeliło jak z moździerza. Smok zatoczył się, kierownica zatańczyła w rękach Romana. Samochód walił całym rozpędem na betonowy oświetleniowy słup. Czesiek krzyknął, osłonił głowę rękoma. Roman całym ciałem naparł na kierownicę. Z przeraźliwym trzaskiem otarli się o słup i gruchnęli w drucianą siatkę okalającą niewielki narożny domek. W ogrodzie rozkrzyczało się dziecko, w oknie pojawił się starszy mężczyzna, z sąsiednich domów wybiegli ludzie. Pierwszy dopadł do nich jakiś wyrostek. — Nic wam się nie stało? — Nic wam się nie stało? — słyszeli zewsząd. — Opona, przednia opona przebita — mówił starszy jegomość. — Dobrze, że nie w ten słup. Pierwszy oprzytomniał Czesiek. Wygramolił się z wozu i zaczął uspokajać ludzi, otaczających zwartym kołem ich nieszczęsny pojazd. Heniek ocierał krew, która płynęła z rozbitego nosa. Wojtek, który przez chwilę czuł się, jakby mu karuzelę zainstalowano w łepetynie, łomotnął nią bowiem z całej siły w wystający kant, ciągle nie mógł się otrząsnąć. Zgromadzeni komentowali wypadek. — Kierownica od razu poleciała mi w bok. To były ułamki sekund — mówił Roman schrypniętym głosem. — Cale szczęście, że szybkość nie była za duża — wtrącił piegowaty 14 wyrostek w rozchełstanej koszuli. — Ale ten samochód przed wami to pruł jak wszyscy diabli... Samochód?! Prawda! Z tego wszystkiego całkiem zapomnieli o taunusie. Na pewno przez ten czas odsądził się o ładnych parę kilometrów. Czesiek wraz ze starszym panem liczył straty wyrządzone przez Smoka: poszarpaną siatkę, poturbowane zagonki pomidorów. Roman oglądał Smoka. Nachylił się i badał uszkodzenia. Zainteresowanie wypadkiem słabło. Ludzie powoli rozchodzili się do domów. Heniek z Wojtkiem zbliżyli się do Romana. — Może ci pomóc? Spojrzał na nich niezbyt przytomnie. — Wiecie — powiedział — zastanawiam się... — Urwał. Ponaglili go. — Nad czym? O co chodzi? — Skąd ten wypadek?... Co go spowodowało?... — No cóż. Opona się przetarła. Zdarza się. — Tak, oczywiście. — Roman wzrok miał ciągle nieobecny, nad czymś intensywnie się namyślał. — Tylko, widzicie, właśnie opony były nowiuteńkie. Jedyna nowa część w naszym gracie. Wojtek spojrzał bacznie. — Myślisz?... — Ehm... Przyjaciele wymienili spojrzenia. Czyżby?... Zaczęli penetrować ziemię, idąc w stronę niedalekiej szosy. Naraz Heniek wydał zduszony okrzyk i schylił się. Wojtek już był przy nim. Kiwnął głową. Obaj jeszcze uważniej badali jezdnię. Przy Smoku został tylko Roman ponuro zagapiony przed siebie, zatopiony w myślach. Nie zauważył, kiedy ponownie stanęli przed nim. Dopiero po chwili zwrócił na nich oczy. Heniek wyciągnął rękę, rozchylił zaciśniętą pięść. — Roman, popatrz. Znaleźliśmy... Poderwało go. Wyjął Heńkowi z ręki trzy niewielkie kawałki metalu. Oglądał je uważnie. — A więc to tak — mruknął. — Myślałem, że po prostu gwoździe. Nie przyszło mi do głowy, żeby... Klawa robota. Widzicie? Z którejkolwiek strony się najedzie, ten szpikulec włazi w oponę. Stuprocentowo pewne. Lepsze niż gwoździe. Tutaj nie ma mocnych — podrzucił na dłoni żelazny ostrosłup. Przyczłapał Czesiek. 15 — Masz pojęcie!.., — wykrzyknął i zaraz urwał, zagapiwszy się na ich alezisko. — Fiuu! — gwizdnął przez zęby. — Takie buty?! Tak bardzo im ieżało, żeby się z nimi nie spotkać? Może miałeś rację, stary. Coś tu nie i. — Powiedzcie nam, co to za historia! — wyrwał się Wojtek. Czesiek niepewnie spojrzał na kolegę. Roman z niechęcią zmarszczył kvi. — Czesiek uważał, że to nie ma żadnego sensu — powiedział, opierając o zmaltretowanego Smoka. — A ja sobie dałem słowo... Obcasem wiercił dołek w piachu, chwilę się jakby zastanawiał, wreszcie ;zął mówić z nie ukrywaną gwałtownością: — Hankę w zeszłym roku wysłano na praktykę do Kwidzynia. Ona idiuje zootechnikę, wiecie? Tam jest wielkie gospodarstwo rolne, dnina koni. Mają piękne sztuki... — Kwidzyn, Kwidzyn — Wojtek usiłował sobie coś na ten temat wypomnieć z geografii, ale jakoś mu nie szło. — W województwie gdańskim, niedaleko Malborka — dopomógł mu esiek. — Jest tam wspaniały zamek zbudowany jeszcze przez Krzyża-w... Ale Krzyżacy i stare dzieje niewiele ich w tej chwili obchodziły. Roman mówił dalej. — Hanka lubi o wszystkim wiedzieć. Igłę w stogu siana też znajdzie, li jej się to z czymś kojarzy i do czegoś jest potrzebne. I wszystko z owieka wyciągnie. — Aha — jęknął Czesiek — nic się przed nią nie uchowa. Co ja z nią ałem o Małgośkę... Urwał spiorunowany wzrokiem Roman, ale jego mina świadczyła o n, że swoje wie. — W całej okolicy ludzie trąbili, że w pegeerze dzieją się cudeńka. >zmaite nielegalne transakcje, handelek końmi na lewo, licho wie co. idziska zwyczajnie plotą, ale coś w tym musiało być, bo nagle część rsonelu dostała wymówienie, sprowadzono zamiast nich jakichś typków, )rych nikt nie znał. Smród się wokół sprawy uczynił, ktoś nasłał komisję. e kontrola niczego nie wykryła, więc może plotki były bezpodstawne? k przynajmniej twierdził zarząd. Hankę jednak korciło. Powiedziałem jej tem, że nie powinna wsadzać nosa w cudze sprawy. Jeszcze się obraziła i paliła mi, że sprawiedliwość nigdy nie jest cudza, ale wspólna. Taka ona. 1 rób, co chcesz. No więc: zaczęła śledztwo na własną rękę, pożyczyła motor od kolegi, jeździła do Kwidzynia, żeby pogadać z dawnymi pracownikami. Narobiła zamieszania co się zowie. Zresztą naopowiadano jej różności i to nawet chętnie, bo Hanka da się lubić... — Jeszcze jak! — wtrącił swoje trzy grosze Czesiek. — Idź, bo jak ci dołożę! — Romanowi wracała werwa. — W każdym razie, jeżeli przez swoje wścibstwo natrafiła rzeczywiście na jakiś trop, mogło to zaniepokoić kogoś. 1 w ogóle takie rozpytywanie, wyjazdy... Hanka naczytała się kryminałów, ma bujną wyobraźnię i chyba trochę lubi przesadzać. Ale... może tam komuś weszła w drogę. To się nawet okazało dosłowne. Kiedy po paru tygodniach pobytu w pegeerze wracała późnym wieczorem z Kwidzynia, była mżawka, ślisko na szosie. Tam jest parę ostrych zakrętów. Naraz tuż przed nią pojawiły się reflektory. Oślepiły ją. Chciała skręcić, wpadła w poślizg wyrzuciło ją z szosy. Upadek był fatalny, straciła przytomność. Dobrze, że miała kask, bo nie byłoby co zbierać. Powiecie — wypadek. Zdarza się. Tak, ale wyobraźcie sobie, że ten drań nawet się nie zatrzymał. Zostawił ją tak i odjechał. — Po prostu nawiał — lakonicznie podsumował Czesiek. — Nie było śledztwa? — A jakże. Było. Ale żadnych rezultatów. Zresztą chyba nie uwierzyli Hance, że w tamtym ułamku sekundy zdołała rozpoznać, jaki wóz ma przed sobą. Mówili, że sobie coś uroiła, że to niemożliwe. — To był taunus? — Tak. Czerwony. Hanka twierdzi to z całą stanowczością. A ja jej wierzę. Gdyby nie była czegoś zupełnie pewna, nie upierałaby się przy tym. Ale i ona już nie ma nadziei, że się cokolwiek da w tej sprawie wyjaśnić. — Dlatego Roman również postanowił zabawić się w detektywa i na własną rękę prowadzi dochodzenie — zadowcipkował Czesiek. — Wybieramy się do Kwidzynia, chociaż tam w okolicy wszyscy się bożą, że czerwonego taunusa na oczy nigdy nie widzieli. — Wóz można łatwo przemalować — zauważył Heniek. — Z pewnością. Gdyby tamci przypuszczali, że istnieje cień prawdopodobieństwa, iż dziewczyna zarejestrowała w pamięci tę migawkową sytuację, mogliby zatrzeć wszystkie ślady. Ale ponieważ trudno w to uwierzyć, więc może... — Od tej pory na widok każdego czerwonego samochodu Roman dostaje białej gorączki. Ale u nas jakoś nie lubią wozów tej maści, więc dotąd nie było wiele kłopotu. Dopiero dziś. Nie ma co mówić, przynieśliś- 2 — Klo sieje wiatr 17 ie nam szczęście, chłopaki. — Czesiek wykrzywił się pociesznie, spogląda-\c ukradkiem na pogięty błotnik Smoka. Roman zwiesił głowę. Chyba czuł się trochę winien. Ostatecznie imochód należał do nich obu. Czesiek tak się radował perspektywą imochodowego lata, wielkiej włóczęgi, niezależności, a tu masz, babo, lacek! Diabli wiedzą, ile czasu potrwa remont. A przede wszystkim skąd a to brać pieniądze? Czesiek jakby odgadując myśli kolegi klepnął go po ramieniu. — W porządku, stary — powiedział. — Damy radę. Może się gdzieś ożyczy. A może jeszcze złapiemy jakąś robotę. A temu draniowi, którego oniliśmy — obojętne: winien, nie winien — warto dać nauczkę, choćby za s zabawki rozrzucane po drogach. Zobaczymy, co na to powie milicja. — chował do kieszeni znalezione przez chłopców ostrosłupy. Mimochodem pojrzał na zegarek. — O rany, chłopaki, czy wy wiecie, która godzina? — wrzasnął. — O tórej macie pociąg? Struchleli. — Już... już odszedł... — wyjąkał Heniek. — Nie ma chwili do stracenia. Musicie gonić na dworzec i łapać astępny. Wiem na pewno, że przed wieczorem odchodzi osobowy do Zakopanego. Może jeszcze zdążycie. — Ładną im przejażdżkę zafundowaliśmy — stęknął ze skruchą Roman. Czesiek zmilczał cisnący się na usta komentarz, natomiast zaczął się łowić, w jaki sposób jak najszybciej dostarczyć chłopców na dworzec, mok był unieruchomiony, najbliższa linia tramwajowa oddalona o kawał rogi. Poleciał do właściciela ogrodu, aby się wywiedzieć o najlepsze lołączenie autobusowe. Wrócił po chwili z kwaśną miną. — Może was zabierze autobus wracający z Tyńca, ale i tak musicie się irzesiadać. Chyba że zaryzykujecie autostop? Nie, jak na jeden dzień dosyć mieli wyczynów. Lepiej zaufać omunikacji miejskiej. Czesiek zaofiarował się odprowadzić ich aż do przystanku. Przyjęli z wdzięcznością tę propozycję, wyładowane plecaki uniemożliwiały bowiem •stre tempo, a tak mogli się przynajmniej zmieniać, bo Czesiek taszczył leńkową chudobę. Pożegnali się z Romanem. — Jeszcze się zobaczymy — powiedział. Nie przypuszczali nawet, jak prędko jego słowa miały się sprawdzić. Rozdział drugi Piorun z jasnego nieba — Gdzież ja, biedny, się podzieję? Stał przy oknie wagonu zatopiony w niewesołych myślach. Scenariusz się nie kleił. A miała to być przecież jego pierwsza naprawdę samodzielna praca. Pół roku temu, kiedy bez reszty uwiódł go ten pomysł, godzinami przesiadywał w bibliotekach i archiwach, grzebiąc w stertach pożółkłych papierzysk. Teresa miała pretensje, że się nią za mało zajmuje, że zamiast odwalić swoje osiem godzin, nawet wieczorami gdzieś gania. Pretensje może i uzasadnione, zważywszy, że kiedy parę razy dał się Teresie zaciągnąć na jakiś większy ubaw z jej kumplami, już po kwadransie zaczynał się setnie nudzić, a po godzinie szczęki niemal z zawiasów mu wyskakiwały od ziewania. Te wieczne opowieści, co kto ma i jak się urządza albo zamierza urządzić, te wygłupy zastępujące dobry humor, te pseudodyskusje, w których brak własnych przekonań wyrównywano powtarzaniem aktualnie modnych, obiegowych opinii. Ze względu na Teresę próbował się najpierw jakoś upodobnić i dostosować. Ale wprędce pojął, że jest to gra, w której każdy ma z góry przypisaną rolę, i wtrącanie własnych trzech groszy psuje całą zabawę. Dlaczegóż im przeszkadzać? Mieli widocznie swoje racje, dla niego bzdurne, ale to nic nie znaczy. Więc starał się nie odzywać i próbował z początku jakoś zapić nudę i jałowość tych wieczorów. Ale to nie było żadne wyjście z sytuacji. Łeb miał mocny i w miarę upływu czasu stawał się obserwatorem coraz bardziej chłodnym i bezlitosnym. Rozmazywała się farba na policzkach i powiekach przyjaciółek Teresy, zacierał się im wzrok i uśmiech, mętniały twarze i nawet najładniejsze dziewczyny stawały się wówczas szpetne. Chłopcy trzymali się dłużej, ale i oni przechodzili podobną metamorfozę; żałosne to było coraz bardziej i rozmamłane. Wzruszył ramionami, przypominając sobie histeryczną awanturę, jaką u urządziła Teresa, kiedy po prostu nawiał z takiej stypy. Pytał ją, czy yjdą razem. Nie chciała. No to zabrał się sam i poszedł. Od tej pory iczęło się wszystko rozlatywać. Zresztą, czy kiedykolwiek było naprawdę jbrze? Może oszukiwał się cały czas, wmawiał sobie sentyment? Teresa, oledzy zazdrościli mu takiej babki. Niewiarygodnie zgrabna, długonoga, :łna dowcipu i werwy. Umiała być miła, jeżeli jej na tym zależało. Ale larzało się to nad wyraz rzadko, nie zadawała sobie trudu, przekonana, : wszyscy stworzeni zostali dla jej własnej przyjemności i wygody. Teresa. kimże on sam był dla niej? Zdobyczą? Bierką? Wzdrygnął się, przypominając sobie niedawne długie beznadziejnie :arne miesiące, codzienną wędrówkę do szpitala z lękiem, z niepokojem; :as, kiedy został zupełnie sam. Byli wprawdzie wokoło życzliwi ludzie, miedzy — ale to nie to samo. A Teresa wiedziała o wszystkim i nawet się e odezwała, nie zadzwoniła ani razu, nie przyszła. Gdyby wtedy znalazł g obok prawdziwie bliski człowiek... Ale nie, samemu trzeba było przez to rzebrnąć. Kiedy przed paroma tygodniami spotkał w towarzystwie Teresę, ydała mu się całkiem obca. Bardziej niż obca. Obojętna. To ją może >rowokowało do wyraźnej kokieterii. — Uważej, Teresa idzie na całego — szepnął mu kumpel. Niewiele go to obeszło. Widział, z jakim zdumieniem Teresa przyjęła go chłód i rezerwę. Zrozumiała, że zdobycz wymknęła jej się z rąk, że -zegrała. Wrócił wtedy do siebie i próbując zebrać rozproszone myśli pracował iemal do rana. Ale nie szło. Przejrzał maszynopis raz i drugi i cisnął go w ąt. Nie było sensu wmawiać sobie, że jest dobrze. Może w ogóle nie otrafi sobie z tym poradzić? Szef nie wypowiedział się wyraźnie. Nie odradzał, ale i nie zachęcał, zef nie lubił prowadzić za rączkę, żądał samodzielności od ludzi, których ybrał. Przed rokiem wydawało się Teodorowi, że samo szczęście w garść lwycił, skoro jemu — zupełnemu niemal nowicjuszowi — udało się dostać 0 tego zespołu. A teraz — nie mógł oszukiwać sam siebie. Tych parę danych reportaży to żaden dowód. A być tutaj tylko na zasadzie poślizgu, 1 konto dawnych osiągnięć? Być nawet pośród najlepszych — najgor-:ym? Mocowały się w nim coraz silniejsze wątpliwości, chwili wytchnienia nie ając. Szef podsunął kilka problemów, postawił kilka znaków zapytania, azał przynieść scenariusz za parę miesięcy. Parę miesięcy! Pustkę miał we łbie, na zawalone papierami biurko patrzył teraz jak na wroga. Najchętniej pojechałby z operatorem w teren, ale wynaleźli mu zajęcie w redakcji, nie było sensu się upierać. Upał do reszty odbierał ochotę do pracy. Aż wreszcie bystrooki Jacek Zieliński, stary wyga, specjalista od spraw wiejskich, przyparł go do muru. — Weź parę dni urlopu, chłopie, spiłowałeś się na amen. Nieboszczyk nam tu niepotrzebny — mówił. — A skoro wrócisz, przyjdź do mnie, mam pewien temat na oku, pogadamy. Ucieszyła go ta propozycja. Jacek miewa! ciekawe pomysły, dobrze się z nim pracowało, można się było wiele nauczyć. Może weźmie go do współpracy? A ten kilkudniowy urlop rzeczywiście bardzo się przyda. Kiedyż to miał takie prawdziwe wakacje? Zawsze zaganiany, zapędzony. Chyba ze trzy lata temu, zaraz po studiach. 1 teraz znów jak wtedy jechał do Szymona. Żebyż to można było zostać dłużej, nagadać się ze starym, połazić z nim po lasach, pomóc przy ścince drzewa, przy robocie. Potrzebne mu było takie zajęcie, które zwala z nóg, każąc zapomnieć o wszystkich niepewnościach, dając sen bez majaków; praca, od której wprawdzie bolą gnaty, ale za to w człowieku rozświetla się pewnością siebie i siłą. 1 wiara, że da radę, cokolwiek by zamierzył. Szymon. Myśl o starym przypominała uścisk dłoni: twardy i krzepki. Była między nimi przyjaźń, jaką człowiek rzadko w życiu potrafi zbudować. Kumple zjawiają się, odchodzą, pozostawiając po sobie lepszą czy gorszą pamięć i świadomość, że takie ustawiczne rozmijanie się należy do porządku rzeczy. Szymon był tylko jeden. Jest. Jest, kiedy najtrudniej. Nie tylko obok, ale o pół kroku dalej — że chciałbyś dorównać. Ręce starego. Brązowe jak korzenie. Sękate. A zdawało się, że tymi dłońmi urodzaj z ziemi wywołuje, że od nich wszystko rozwija się, rośnie nad podziw. Tylko sam Szymon pochylał się z czasem coraz bardziej, jakby go ziemia wciągała, jakby z nią na kształt głazu wrastał coraz ściślej i głębiej. Nie dziwota. Przecież już siódmy krzyżyk dźwigał na karku. A jeszcze ciągle śmigał siekierą jak młody chłop. Po górach chodził lepiej od niejednego młodzika. Całym życiem z górami się zrósł, otwierały się przed nim po dobrej woli, nie było w nich rzeczy przed nim zakrytej. Dobiegł go wybuch śmiechu. Odwrócił głowę. Opodal stało dwóch wyrostków, rajcując zawzięcie. Pękate plecaki zwalone w korytarzu świadczyły niezbicie o turystycznych zamiarach. Gęby mieli roześmiane od ucha do ucha. Tylko gdzie ten płowy zarobił taką śliwkę pod okiem? Teodor mimo woli począł się przysłuchiwać rozmowie. — Zapisałeś adres? 21 — A jakże. Czesiek mi trąbił w ucho jeszcze w autobusie. Zdaje się, że lałby wiele, żeby przydrałować tu za nami, zamiast tłuc się z Romanem Kwidzynia. — Jak myślisz, jest w tym jaki sens? — A bo ja wiem? Gdyby z taunusa nie sypnęli nam takich figielków po dze, myślałbym, że to może bzdura. Ale nikt z samej irytacji nie robi ligańskich wygłupów i zresztą trudno przypuścić, żeby pierwszy lepszy :ił za pazuchą podobne zabaweczki. Nie jest to całkiem wyraźna iwa. — Ciekawe, co na to wszystko powie pan Walery. — Na początek pewnie prześwieci nas za spóźnienie. — Ojej, a ten pociąg wlecze się jak na złość. Przywarli do szyby, jakby chcieli co rychlej wypatrzyć zarysy Tatr. Ale iągowi najwyraźniej wcale się nie śpieszyło. Tymczasem naokoło yzont rozfalował się na dobre. Zbiegły się wzgórza lesiste albo z rzadka ;hownicą pól poznaczone. Mijali rzeki niegłębokie a bystre, widać było, e ponosi z niecierpliwości. Nurt się zabawiał sterczącym tu i ówdzie :em, aby zaraz umknąć w nadbrzeżne wikliny, wywinąć się pod item, skoczyć ponad jazem. Pod prąd się przecież posuwali, bliżej lei. Powietrze tylko było nieruchome, ciężkie, opalizujące. Spiekota, jaka od Krakowa towarzyszyła, tężała niczym syrop. Gotowało się coś :wykłego. Rychło dobiegać ich poczęły głuche pomruki zwołujące się ze wszyst-i stron. Nad horyzontem, w stronie, ku której wytrwale dreptał ipany pociąg, pokazała się jak grzywa ognia rudozłota chmura. Tutaj w nach panował już przedwieczorny cień, tam — sięgał jeszcze poblask icczny. Wkrótce jednak światło zmąciło się, zgasło, chmura nabiegła ;tem, sczerniała. W ślad za nią wysuwały się następne. Pędziły coraz >ciej: to zbliżając się do siebie, to oddalając, wreszcie zwarły się :ruchomiałe przez chwilę, aż ogromny widlasty piorun uderzył w ziemię. Zaraz też poderwał się wiatr. Zakręcił czubami drzew, zwinął się jak :żyna, wpadł pomiędzy wzgórza, rozszumiał je, rozwichrzył. Sypnął y, gruby, ziarnisty deszcz. Chwila, dwie — i wraz lunęło jak z cebra. Stukały podciągane na gwałt okna. Pasażerowie stłoczyli się przy nich, glądali z rozczarowaniem na strugi wody spływające po szybach. — Ot los! — wykrzyknął z żalem Heniek. — Może przeleci — pocieszał kolegę i siebie Wojtek, ale bez wielkiego przekonania. Całe niebo zaciągnęło się chmurami i lało, jakby nigdy nie miało przestać. — Akurat — mruknął Henio. — Użyjemy jak pies w studni — tu wymownie spojrzał na swoją sfatygowaną kurtkę. — Potrzebna już była burza — ozwał się stojący obok nich młody człowiek, który od niejakiego czasu spoglądał w ich stronę. — Ziemia woła deszczu. Strach, jaka susza. Wszystko wypalone. — Ale taki dyngus na powitanie... — A daleko od stacji mieszkacie? — Ba, żebyśmy to wiedzieli. Bo, widzi pan, to jest tak... — tu Wojtek wyłożył całą sprawę. Teodor słuchał go z zainteresowaniem. Walery Radzikowski? Daremnie szukał w pamięci, ale wiedział, że to nazwisko na pewno obiło mu się o uszy. Ale gdzie? Szymon, ten by na pewno wiedział, znał chyba wszystkich pod Giewontem. Chłopcy tymczasem opowiadali o przyczynach swego opóźnienia, o niezwykłym wypadku z taunusem. Rozgadali się na dobre. Przestali nawet zważać na ulewę, która nacichała z wolna, aby przejść w monotonny, drobny chlupot. Zbliżała się noc. Teraz już i chmury, i ciemniejąca wokół przestrzeń zlały się w jedno i pociąg posuwał się pośród tego pulsującego, rozszemranego pomrocza, mijał lśniące wilgocią zabudowania stacji, oświetlone zimnym blaskiem jarzeniówek, i nareszcie zbliżając się do celu podróży wyraźnie przyśpieszył. Wybłysły skupiska świateł w oknach domów rozrzuconych na stokach, z prawej ramię wzgórza odchyliło się, ukazując w szerokim zakolu migotliwy obszar miasta, z lewej zbocze podbiegło stromo, piętrząc się wysoko w górę. Pociąg sapnął tryumfalnie i wtoczył się na stację. Czerwony neon głosił: Zakopane. Podróżni zwijali się jak w ukropie. Naciągano nieprzemakalne płaszcze, zbierano bagaże. Wojtek i Heniek, pożegnawszy nieznanego towarzysza podróży, wyskoczyli na peron. Wspinali się na palce i wyciągali szyje, wypatrując kogoś choćby trochę podobnego do dziadka Mikołaja. No bo jeżeli towarzysz broni... Ale nikt jakoś do tego wizerunku nie pasował. Zamieszanie, gwar, ścisk. Wysoki chłopak biegł na spotkanie dziewczyny, która właśnie wysiadała z pociągu, wycałowali się, dziewczyna, potrząsając długimi jasnymi włosami spadającymi jej na ramiona, opowiadała coś z ożywieniem. Sunęły całe rodziny objuczone dziećmi i licznymi pakunkami. Przemaszerowała drużyna harcerzy. Opodal jakiś 23 4 ak uczepił się jak rzep młodej, smutnej pani, którą zauważyli jeszcze ;iągu. Teraz jej mizerna twarz ożywiła się i rozpromieniła, chociaż — omyślał Wojtek — była to rozdzierająca pogoda. >woli peron pustoszał. Heniek szarpnął Wojtka za rękaw. Nie ma go, widzisz? Nie ma. I co teraz zrobimy? Ładny klops. szcze raz przestudiowali uważnie list dziadka. Ale nie znaleźli ch wskazówek, dokąd mają się udać w razie, gdyby rozminęli się z a Radzikowskim. Dziadek najwidoczniej w ogóle nie brał pod uwagę możliwości. Bo i skąd. Kto mógł przewidzieć, że się w Krakowie ują w taką kabałę. ideszli do kasy, żeby się dowiedzieć, czy ktoś przypadkiem nie vił dla nich wiadomości... Kasjer sympatyczny młody chłopak, inie rozłożył ręce. Nikła była szansa, żeby się po nocy dopytać o - Nie ma rady, przenocujemy tutaj. — Wojtek obrzucił wzrokiem kalnię. Na godzinę, dwie — ujdzie. Ale całą noc! Także ta kolacja, do i wzdychał Henio, stawała się coraz mniej osiągalna. - Wy jeszcze tutaj? — posłyszeli za sobą znajomy głos. bejrzeli się. Obok stał Teodor. Co się stało? Wyglądacie jak struci, yjaśnili mu w paru słowach w czym rzecz. Zafrasował się. Skoro nie zjawiliście się na oznaczoną godzinę, ten pan myślał na 3, że coś wam wypadło i odłożyliście wyjazd. Prawdopodobnie będzie rał porozumieć się z waszymi opiekunami, iłoszeni, wytrzeszczyli na niego oczy. Może być. W takim razie... jej! astrzegł ich pomieszanie. No trudno. Skoro się nawarzyło piwa, trzeba je wypić. Za dnia owalibyśmy odnaleźć tego pana, ale po nocy nijako ludziom głowę :. Pójdziecie teraz ze mną, prześpimy się, a jutro zobaczymy, co się da Ale... Żadne ale — uciął. — Czego stoicie jak cielęta? Do rana chcecie iterczeć? Ruszcie się. Na wszelki wypadek zostawię zawiadowcy nasz irdzo się ten nieznajomy szarogęsił. Ale nie było żadnej racji, żeby mu L okoniem. Chyba że sobie na złość. Perspektywa spędzenia nocy na dworcu wcale im się nie uśmiechała, toteż popatrzywszy na siebie, w milczeniu ruszyli za nieznajomym. Ależ leciał. Trzeba było dobrze nogi wyciągać, żeby za nim nadążyć. Trochę, troszeczkę przypominał im kolegę, Badyla. Długi, że głowę trzeba zadzierać. Taki to, zdaje się, zawsze z góry na człowieka spogląda. Tyle tylko, że u Badyla oblicze promieniało samozadowoleniem, a ten miał gębę chudą, zaciętą i szczękę kanciastą, wysuniętą do przodu. Z takim lepiej nie zadzierać, bo i łapska miał żylaste. A szedł, jakby go woda niosła, tak lekko. Wciągnęli powietrze głęboko w płuca, węszyli jak młode psiaki. Już mieli wyżej uszu telepania się w zamkniętym pudle wagonu. A tutaj mimo dokuczliwej mżawki, która ciasno lgnęła do twarzy, mimo zwyczajnych zapachów miasta: dymu i spalin, był jednak w powietrzu posmak ostry i przenikliwy. Kłusowali za Teodorem szeroką ulicą Kościuszki, wymijając dość licznych, mimo niesprzyjającej pogody i późnej pory, przechodniów i rozglądając się naokoło z pewnym rozczarowaniem. Nie tak sobie wyobrażali Zakopane. Ot, zwykłe mieścisko, jakich wiele. Kolorowe neony, widoczne z daleka światełka wieżowców, parkingi zapełnione szczelnie samochodami. Skręcili w Krupówki zbiegając w dół. Teodor objaśniał, pkazywał, gdzie jest Muzeum Tatrzańskie, gdzie siedziba GOPR-u, ale zaledwie rzucili okiem na mgliste kontury budynków i spostrzegli po prawej białawą sylwetkę kościoła, kiedy wnet znaleźli się na skrzyżowaniu. Pod drewnianym mostem bulgotała woda, od pobliskiego targu niosły się niepiękne zapachy. Na wprost ujrzeli pasemko świateł wspinające się wysoko pośród mroku. — Kolejka na Gubałówkę — powiedział Teodor. — Coście tak ustali? Wstydzili się przyznać, że im w brzuchu kruczy, a plecaki ciążą coraz bardziej. Burknęli więc tylko coś niewyraźnie, a on, nie wdając się w konwersację, ruszył przed siebie ulicą Kościeliska. Potulnie powędrowali za nim. Ulica biegła pośród domów na poły ukrytych w zaroślach, w ogrodach. Poznikały murowane kamieniczki. Ich miejsce zajęły drewniane chałupy o szerokich, falbaniastych okapach przypominających skrzydła kapeluszy. W niewielkich oknach, podzielonych na sześć szybek, tu i ówdzie mżyły blade, przymglone przez siąpawicę światełka, ale i one stawały się coraz rzadsze, mrużyły się jak oczy do snu. — Woda mi chlupie w bucie — szeptem zwierzył się Heniek. — Co ja ci poradzę? Ten drągal rwie jak z kopyta. Zresztą, gdzie się będziesz przebierał? 25 — Dokąd on nas wlecze? Gdzieś na koniec świata! — Tyle wiem, co i ty. Ale też już mam dosyć. Na drugi raz nie będę takiego plecaczyska wlókł, żeby nie wiem co. Nie ma głupich. — Nie darmo Roman się z nas nabijał... Teodor jednak zmiarkował, że coś nietęgie miny mają jego towarzysze, bo po chwili bez słowa odebrał Heńkowi plecak. Tamten drugi taszczyli więc na spółkę z Wojtkiem. Było lżej. Skręcili teraz w jakąś zakazaną boczną dróżkę. Ani żywego ducha. Ciemno, choć oko wykol. Teodor szedł pierwszy i przyświecał latarką. Mrok zdawał się gęstnieć niemal dotykalnie mięsisty i wilgotny jak chrapy wielkiego, łagodnego zwierzęcia. _ Kamienista ścieżka przeszła wkrótce w oślizgły wąwóz. Dziesiątki strumyczków, które się naprędce narodziły z ulewy, zbiegały po jego stokach. Dnem szorowała woda. Brodzili w niej po kostki. Wspięli się wreszcie na rozległe trawiaste zbocze. Przed nimi ciemniała bryła zabudowań. W oknach świeciło się jeszcze. Otrzepywali się z deszczu, podczas gdy Teodor łomotał do drzwi. Rozjazgotal się pies w sąsiedztwie, potem rozległo się basowe ujadanie w szopie położonej za domem, za drzwiami zaszurały kroki, posłyszeli głos kobiecy: — A kto się tak tłucze po nocy? — Swój, swój. Otwierajcie, bośmy setnie przemokli. Szczęknął zamek, drzwi się uchyliły, z sieni zaciągnęło nagrzanym powietrzem, pachnącym leśnymi ziołami, sianem. — Teodor! — ucieszyła się kobieta stojąca w progu i wyciągnęła ręce do gościa. — Tośmy się już doczekać nie mogli. Ani listu, ani co. Teodor ucałował ją serdecznie. — Nie było kiedy pisać — tłumaczył się. — Gości wam przyprowadziłem — dodał. — Nie mieli się gdzie podziać, więc zabrałem ich tutaj. Znajdzie się dla nich nocleg? — A czemu nie — życzliwie odparła gaździna. — Miejsca w chałupie dość. Rozdziewajcie się i chodźcie do izby. Zaraz wam jeść nagotuję... — Gdzie to Szymon? — Już będzie drugi tydzień, jak leży. Pień go w lesie przygniótł, nie zdążył uskoczyć. Dobrze, że chłopy dobiegli w czas i odratowali. — Szymon?! Nie może być! — Najpierw go trzymali w szpitalu, ale już wypisali, bo mu trochę lepiej. Dwa żebra ma złamane. Jeszcze parę niedziel będzie musiał poleżeć. 26 Brońcia każdego dnia przylatuje i zastrzyki jakiesi robi, niby na wzmocnienie. Teraz też tu jest. Ale i mnie się widzi, co mu nic nie będzie, bo cosi o wstawaniu gada, a dzisiaj raniućko wziął sobie klocek i zaczął strugać — mówiła, wiodąc ich do izby. Na łóżku pod ścianą leżał stary człowiek, który z radością witał Teodora. Z niskiego stołeczka podniosła się smukła dziewczyna w białym lekarskim fartuchu. Gładko zaczesane, czarne, lśniące włosy, zwinięte z tyłu głowy w ciężki węzeł, okalały jej drobną twarz rozjaśnioną łagodnym wejrzeniem dużych, ciemnych oczu. — Twój przyjazd to najlepsze lekarstwo dla dziadka — mówiła witając się z Teodorem. Ileż to razy cię wspominał... Na długo? — Niestety — rozłożył ręce. — Ledwie parę dni. Muszę gonić z robotą. Wziąłem dodatkowe zajęcia... — Pieniądze?... — domyśliła się gaździna. — Uhm. Nie sposób się bez nich obejść. — A... z matką jak? — spytała Bronka i z jej wahania chłopcy odgadli, że to dla Teodora sprawa — bodaj czy nie najważniejsza. — Lepiej, znacznie lepiej — odparł raczej z nadzieją niż z przekonaniem. Bronka zamilkła, nie dopytywała się więcej. Teodor rozmawiał z Szymonem o wypadku, gaździna krzątała się przy kuchni. Chłopcy ściągnęli tenisówki nasiąknięte wodą jak gąbka i rozsiedli się przy długim stole zbitym z prostych desek, osadzonych na misternie wyrzeźbionych krzyżakach. Ciekawie rozglądali się po izbie. Przestronna, ciemnawa, bowiem słaba żarówka uczepiona pod sufitem rozjaśniała ją ledwie-ledwie. Silniejszy blask padał od rozłożystego pieca. Gaździna właśnie dźwignęła wielki sagan i odstawiła go na bok. Żar buchający spod płyty zarumienił jej twarz okoloną barwistą chustką. Kobieta była już niemłoda, ale miała w sobie wiele gorącej, żarliwej siły, która ożywiała jej głęboko osadzone oczy. Widać było, że rada jest nieoczekiwanym gościom. Jej dłonie również zdawały się uśmiechać, kiedy nakrywała do stołu, stawiając na nim chleb i ser, i wielką miskę usmażonej naprędce jajecznicy. Tylko bruzdy wokół ust i białe jak mleko pasmo włosów wymykających się spod chustki świadczyły o tym, że nie oszczędzało jej życie i że nie na śmiechu i weselu upływało. Bronka zwinęła fartuch, chowając go do ceratowej torby. Zbierała się do wyjścia. Gaździna ją zatrzymywała, przyszli jej w sukurs Szymon i Teodor. 27 J — Jakże to tak? Już uciekasz? Patrzeć na mnie nie chcesz? — żartował i ostatni. — Niechże sobie inne oczy wypatrują, ja nie ciekawam — odparła wnie przekornie. — A zostanę dla jajecznicy, bo aż mi ślina do ust idzie, k pachnie. — Trudno, chłopcze — roześmiał się Szymon... — Spóźniłeś się. ¦ońcia ino za Jędrusiem patrzy... — Nie gadalibyście, dziadku — broniła się dziewczyna. — Jako nie gadać, kiedy wszyscy wiedzą. Toż i on za tobą świata nie idzi. — A kiedyż wesele? — Zimą chyba. Na Gody. — Ej, to się wytańczę jak za naszych studenckich czasów. Pamiętasz, ronka? — Co nie mam pamiętać. Miły był z ciebie chłopiec. Dopiero jak z eresą zacząłeś chodzić, toś tak zważniał i nosa darł do góry, że bez kija ni przystąp. — Bronka! — No nie, Teodor, myśmy wiedzieli, że takie podkasane studenciaki, ik my, to nie było towarzystwo ani oprawa, na jakiej by zależało Teresie. )na ceni znajomości, szerokie kantakty, ludzi, którzy się liczą. A my co? zara masa — wykrzywiła się pociesznie, — 1 cóż, Teresa skończyła /reszcie tę swoją romanistykę? — Nie skończyła. — To było do przewidzenia. Po co jej studia? A jak teraz między vami? — Nijak. Spojrzała na niego spod oka, wydawało się, że chce jeszcze coś )owiedzieć, ale widocznie ugryzła się w język. Szymon tymczasem wypytywał Teodora o chłopców. Streścili swą riefortunną przygodę. — Jak się nazywa wasz znajomy? — Szymon zwrócił się do Wojtka-. — Walery Radzikowski. Szymon uniósł głowę, napotkali wejrzenie dziwnie badawczych oczu ukrytych głęboko pod nawisłymi, krzaczastymi brwiami. — No to i po kłopocie — rzekł powoli. — Pan Radzikowski na Ornaku gazduje. Teodor palnął się w czoło. 28 — No przecie. Wiedziałem, że mi się to nazwisko obiło o uszy, ale nie mogłem skojarzyć... — Był jeszcze inny — wtrąciła się Bronka. — Walery Eliasz Radzikowski. — Może o nim myślałeś? Zwariowany na punkcie Tatr, w 1870 roku wydał nawet ilustrowany „Przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic". Malarz, dziwak, oryginał wielki. — To jakaś rodzina? — Nie, skąd. Całkiem przypadkowa zbieżność imion i nazwisk. Pan Walery przywędrował tutaj aż z Pomorza, osiedlił się i wrósł w te strony, tak że to już całkiem swojak. — Chłopaki się prześpią — mówiła gaździna — i wyprawimy ich jutro z rana. Jasiek mógłby zaprowadzić. — Pewnie, Jasiek... Ten by tylko latał. W to mu graj. — Pewnikiem w dziadka się wdał — przyświadczyła niby poważnie gaździna. — Ty, Szymek, też byś ino w górach siedział, a na gospodarstwie ani cię poświeć. — Bo i na co, kiedym taką żonę dostał, co pięknie wszystkim sama zarządzić umie. — Ale! — fuknęła gaździna. — Powiadajcież o Jaśku — upomniał się Teodor. — Kawał czasu jak go nie widziałem. Wyrósł pewnie... — Ojca przegonił, chociaż mu dopiero na siedemnasty idzie. Matka z niego wyrękę ma dużą. Teraz, kiedy chłop wyjechał, sama nie dałaby rady, a Właduś jeszcze mały. — Suleja wyjechał? Dokąd? — Krewni go zaprosili na rok do Ameryki. Pisał, że ręce sobie urobi, ale tyle zaoszczędzi, że gazdówkę pięknie wyrychtuje. — Będą się murować? — Widzi mi się, że nie, Jasiek za kilka lat na swoje pójdzie, więc pewnikiem chciałby chałupę wystawić, ale na starodawną modłę. Jemu się te murowane wille nie podobają. To dobre w Radomiu, na nizinach, ale nie na Podhalu. — Zauważyliście te wielopięlrowe pudła na Równi Krupowej? — zwrócił się Teodor do chłopców. — Mijaliśmy je idąc z dworca. Strach! Tylko patrzeć, a całą Polskę wyasfaltują, wybetonują i zabudują pod sznurek. — Ludziom potrzeba mieszkań — wtrąciła się Bronka. — Trudno im się dziwić, że nie chcą żyć w skansenie i dygać wodę ze studni, skoro mogą mieć ją w kranach. Jako lekarz upieram się przy nowoczesności. 29 J — Nowoczesność nie musi być szpetna. — Wytłumacz to budowlańcom — zdenerwowała się dziewczyna. — Co zrobili w Maniowach? Tereny dawnej wsi poszły pod zalew, więc obiecano ludziom w zamian komfortowe warunki. Na górce nową osadę pobudowali, a jakże. Z wierzchu w guście czworaków, a wewnątrz, owszem, komfort jest, nawet z przepychem, bo kanalizację poprowadzili za płytko, więc co i rusz przepychać trzeba. — Żarty żartami — zamruczał Szymon — a takie głupstwa niełatwo naprawić. Mnie do ciesiołki sposobił Wojciech Brzega, uczeń samego Witkiewicza. Ale to by! góral, on to miał we krwi. Jego to mierziło, co się wyprawia z tą modą. Beedzies widzioł, prawi, ceprom to ino na śpas, ku zabawie, figielków fcom, i ojców obyczaj wadzi. Przódzi człek wiedział jak żyć. Każda rzecz prosta była i użyteczna, dusza wte w człeku piękniała. — „Bo użyteczne nigdy nie jest samo, bo piękne wchodzi nie pytane bramą" — z uśmiechem zacytował Teodor. Stary pokiwał głową. Przódzi ludziska nie bawili się w ozdóbki bez przyczyny, a syćko i tak wyzdajane było co cud. — Jasiek tę samą śpiewkę za tobą powtarza — wtrąciła gaździna. — Jeszcze go ze szkoły wyrzucą za to mędrkowanie. — Chłopak własny pomyślunek ma, co mu się chwali. Skoro do ciesiołki rękę przyłożył, samo drzewo uczy, jak postępować, aby nic się nie zmarnowało, aby kszałtować to, co natura dała. — Jasiek chodzi do Szkoły Przemysłu Drzewnego — wyjaśniła Bronka chłopcom, którzy z zaciekawieniem przysłuchiwali się rozmowie. — To u nas prawie tradycja rodzinna. I dziadek był w tej szkole, i mój tato... — urwała. — Stara też to szkoła, oj, stara — podjęła spiesznie gaździna, jakby chcąc zagadać smutek, który się pojawił w oczach dziewczyny. — Już blisko sto lat... W którym to roku ją założyli? — zwróciła się do męża. — W 1878. A teraz na jubileusz chcą ją zlikwidować. — Jakże to? — zdumiał się Teodor. — Ano. Żeby ja dostał w ręce tego mądralę, który to wymyślił, popamiętałby mnie do końca życia — uniósł się gniewem Szymon. — I tak już pozabierali z Zakopanego inne szkoły zawodowe. Dzieciaki na naukę trza posyłać aż do Krakowa. Coraz ciaśniej w zakopiańskiej kotlinie. Przyjdzie się chyba wynosić, ustąpić miejsca przyjezdnym. Czyja siła, tego racja. Ale szkoły nie damy. Jedyna jest na cały kraj. Powinna tu być. Specjalizuje się w budownictwie regionalnym. 30 — Mówią — wtrąciła pojednawczo Bronka — że specjaliści w tej dziedzinie są coraz bardziej poszukiwani. Może się co odmieni na lepsze. — Mądry Polak po szkodzie — mruknął ponuro Szymon. Gaździna spojrzała na chłopców. — Toż oni już ledwie żyją, biedaki — użaliła się. — Zdrożone toto, zaganiane, tyli świat drogi za nimi. Gadajcie tu sobie, a ja im zaścielę, niechże się położą — zagarnęła ich opiekuńczym ruchem ramion. Odgadła trafnie. Chłopcom głowy ciążyły, oczy zamykały się same. Trzeba się było jeszcze doszorować z tej podróży. A woda lodowata, brr. Kiedy się wreszcie ochlapali jako tako, zabrali plecaki i ruszyli do izby leżącej po przeciwnej stronie sieni, gdzie mieli nocować. Weszli... i stanęli jak wryci, nie wiedząc, czy to już sen ich ogarnął, czy na jawie znaleźli się wśród niezwykłych stworów, cudacznych postaci zaludniających dużą, mroczną izbę. Na stole zostawiono niewielką świecę, jej płomieniem poruszał w tej chwili powiew ciągnący od uchylonych drzwi. Chybotliwy, niejasny poblask zdawał się ożywiać otaczające ich dziwowisko: niesamowite postacie opasałych ich tanecznym kręgiem, z kątów wypełzały coraz to nowe maszkary, jakaś wąsata gęba na wprost wykrzywiała się w srogim grymasie, przy samych drzwiach przycupnął garbaty karzełek, patrząc na nich ni to z ciekawością, ni z przestrogą. Heniek cofnął się o krok, przetarł oczy. Pytająco spojrzał na Wojtka, ale ten był całkowicie urzeczony, opętany. Zapominając o spaniu, o wypoczynku, zapominając o wszystkim poza tą niezwykłą izbą wypełnioną rzeźbami, które zdawały się to wysuwać ze ścian, to umykać w nie głębiej, przybierając kształt człowieczy, to znowu pnia pozór — przybliżali się kolejno do każdej postaci, zawierając z nią znajomość. Z bliska drewno zdawało się czujące jak oni, i żywe. Jakby ich obecność była potrzebna tym znieruchomiałym w jednym ruchu, w jednym geście postaciom. Jakby to właśnie dzięki nim fantastyczny świat zamknięty w tej izbie — ożył. Kimże był Szymon? Snycerzem? Czy też władzą tajemną rozporządzał? Po co komu rzeźby zgromadzone tu jak na urągowisko, nie do oglądania ciekawskim? Skądże się wzięły te postacie? Z urwisk zwołane, z rozdroży, z bagnistych uroczysk, z wilczej po świecie wędrówki? Garbaty karzełek u drzwi frasobliwym gestem podpierał obolałą głowę, jakby wszystkie troski świata dźwigał. Zamiast nóg była w drzewie jedna wielka rana, niby pazurami wydarta, żywicą ociekająca, żywa... 31 Rozdział trzeci Jasiek z Białego Potoka — Myśliwi i kłusownicy — Opowieść o capie — Panny-dziewanny — Pyszna — Heniek! Wstawaj! — Wojtek trząsł towarzyszem jak gruszką na miedzy. __ Stało się co? — Heniek przecierał zaspane oczy. — To się stało, że dzień biały, a wy obaj z Teodorem jak te susły — w ;łosie Wojtka była czysta rozpacz. Istotnie z kąta izby dobiegało donośne pochrapywanie. To Teodor )dsypiał długie nocne rozmowy. Henio wylazł z pościeli ciągle jeszcze półprzytomny, rozziewany. — A deszcz? — Tak jakby go nie było — zapewnił skwapliwie Wojtek. Wyskoczyli na próg domu. Jeszcze się mgła słała naokoło, ale już coraz lżejsza, świetlista. Rozjeżdżona kamienista droga schodziła w jar. Tamtędy się wczoraj dokołatali od szosy. —- I gdzież Tatry? — Heniek trącił Wojtka mocno zawiedziony. — W górę patrz! — rozległ się czyjś roześmiany głos. Jak na komendę zadarli głowy i odskoczyli, bo chlusnęła na nich struga wody. — Co za kawały? — A kto wam kazał pod okapem stawać? Rynna się zatkała, kazali oczyścić... Zwinnie jak kot zsunął się po stojącej obok drabinie i stanął naprzeciw. Był starszy od nich, smukły, ciemnooki, ogorzały. W oczach mu latały ogniki złote, prześmiewki. Widać było, że to taki, co z kamienia iskry krzesze, kiedy idzie, a gdzie się pokaże, tam długo spokój nie zagości. Domyślili się zaraz, że to pewnie ten Jasiek, o którym tyle się nasłuchali poprzedniego dnia. On tymczasem ręką łuk zatoczył, wskazując na południe: 32 — Wnet się słonko podniesie wyżej i mgłę wypije, wtedy się góry pokażą. Regle już widać, a tam jest Giewont. Wytężyli wzrok. Ponad obszerną doliną mleczne, jasne powietrze. Kopiaste pagóry porośnięte lasem przesłonięte były częściowo strzępami mgły, napływającej pasmami z dolin. Powyżej powoli, nieustannie snuła się ruchliwa zasłona, niekiedy żywszy podmuch wiatru raptownym szarpnięciem otwierał w niej nagłe prześwity, z których wybłyskiwały ołowiane bryły, czarne załomy, krechy. W stronie, gdzie wskazywał Jasiek, jakieś wielkie szarobure cielsko zdawało się tarzać wśród spienionej mgły jak narowisty koń. — A Zakopane gdzie? — A ot. Na lewo w oddali, znacznie poniżej zbocza, na którym się znajdowali, widniała niecka kotliny zakopiańskiej. Wypełniały ją mgły, ale niepodobne do tych tutaj: brunatne, ciężkie, skudlone jak brudny kożuch. — Cóż to? — zwrócili zaciekawione oczy na Jaśka. — Zakopiańska specjalność: smog. — Nie żartuj. Słyszałem o londyńskim smogu, ale tutaj? — Wojtek wzruszył ramionami. — Jasiek to kawalarz, ale tym razem mówi serio — w drzwiach stanął Teodor i przyłączył się do rozmowy. — Nie trzeba jechać aż do Londynu. Tutaj zapylenie jest równie wielkie jak w najbardziej ruchliwym mieście. W sezonie zjeżdżają przecież całe chmary samochodów. W godzinach szczytu można się udusić od spalin. W dodatku częste w tym klimacie mgły sprawiają, że na każdej drobinie pyłu osiada para wodna i w ten sposób nad kotliną zakopiańską powstaje ten brudny kożuch, pod którym w dodatku kłębią się różne trujące wyziewy. — Ładny bal — Wojtek z zakłopotaniem kręcił głową. — Zawsze słyszałem, że przyjeżdża się tu, aby odetchnąć czystym powietrzem. Jasiek szturchnął go przyjaźnie łokciem i przymrużył oko. — Nie przejmuj się. To było dawno i nieprawda. Chwyt reklamowy, rozumiesz? Ale nic się nie martw. Skończę szkołę, nakupię puszek od konserw, będę łapał świeże powietrze i za ciężkie pieniądze sprzedawał ceprom na Krupówkach. Oczywiście z napisem: „pamiątka z Zakopanego". Parsknęli śmiechem. Z sieni wyjrzała gaździna. — Jasiek! A to skaranie boże. Gdzieżeś ty znowu przepadł?! Dziadek chciał ci cosi rzec wedle tych sągów, co je masz pościągać. Chybaj do izby. I wam też już czas na śniadanie. 3 — Kto sieje wiatr 33 — Jasiek obiecał odprowadzić was na Ornak — mówił Teodor. — loże i ja tam zajrzę za parę dni. — Koniecznie. — Zapraszali go tak gorąco, jakby już się całkiem isiedzieli na owym nieznanym Ornaku i jakby Teodora znali od wieków, i zawsze. Wczoraj wprawdzie wydawał im się jakiś nadęty. Teraz przy vietle dnia okazał się najzwyczajniejszy w świecie. A skoro ich tak ganiał, i po górach musi też nieźle chodzić. Przydałby się taki towarzysz. Zresztą: on, i Jasiek. Coraz lepiej. W złotych humorach zmiatali ze stołu wszystko, co podsunęła iździna. Słuchali też, co o snycerskich swoich pracach prawił Szymon, biecał im pokazać kiedyś, jak rzeźbić, jak postępować z drzewem, ipraszał. Tyle im w tym domu okazano życzliwości, a przecież byli tikiem obcy, przybłędy. Ale tu chyba przed każdym, kto tego potrzebo-al, drzwi stały otworem. Chociaż — jak się zdaje — gospodarzom wcale e nie przelewało. Te rzeźby to była starego pasja i radość największa; nie i sprzedaż. Objaśniał Teodor, że parę lat temu Cepelia zainteresowała się ¦acami Szymona. Doceniono ich oryginalność i rzetelność. Zapropono-ano staremu współpracę. Żona się ucieszyła na ten dodatkowy zarobek, le kiedy zamówiono u Szymona trzysta identycznych zwierzaków i tyleż dnakowych ludzieńków-dziwotworów — stary się zbuntował, dłutem o emię prasnąl. „To se lepiej maszynkę do strugania ziemniaków kupcie". I eganccy panoczkowie poszli jak zmyci. A Szymon nadal rzeźbił dla siebie, a sąsiadów, a najwięcej to dla dzieciaków, które się tu wieczorami ze szystkich pobliskich osiedli i sadyb zlatywały popatrzeć, jak spod jego ilców wyrastają przedziwne kształty, i posłuchać opowieści, których też lał niezliczone mnóstwo. — Autobusem chcecie pojechać czy idziecie na nogach? — zagadnął isiek. — A to bardzo daleko? — E tam — lekceważąco machnął ręką. — No to idziemy. Pewnie, że idziemy — zdecydowali. Ruszyli szparko. Droga biegła w połowie zbocza, wysoko nad doliną, lijali łąki ogromne po pas, puszyste, świecące od rosy. Nad brzegami ewielkich potoczków rosły olszyny, krzewiły się bujne chaszcze. Zabudo-ania były tu nieliczne, z rzadka rozrzucone. Las się ku nim nachylił hodzący od grzbietu wzgórza. Pachniało wilgotnym igliwiem, grzybami kby. Wyszli na niewielką polankę. Ledwie uchwycili okiem płowy błysk, iłomotało coś wielce spłoszone. — Sarny — wykrzyknął Jasiek. Oczy mu zabłysły, nasłuchiwał chwilę. — Polować nie wolno, to się tak ośmieliły, że pod samą wieś podchodzą, jakby się na odpust wybierały. Uprawy niszczą. Trochę za wiele tego dobrego. Gdyby to nasi dziadkowie widzieli, co tu z flinciczką na ramieniu chadzali? — A ty? Strzelałbyś do sarn? — Czemu nie. Kiedy się biedne cielę wali w łeb, to nikt nie protestuje, bo cielęcinę wszyscy jedzą. A jak się z dzikim zwierzęciem trzeba w chytrości i zwinności prześcignąć, to od razu lament się podnosi. Zresztą myśliwi nie tępią bezmyślnie zwierzyny... — Ja wiem, ale zawsze... — Co ty tam wiesz — tyle co zjesz. Wojtka ubodło to do żywego. Ależ pyszałek z tego Jaśka. Choroba, jak go zagiąć? Zagryzł wargi, wreszcie wycedził: — Ja uznaję tylko bezkrwawe Iowy. Z kamerą fotograficzną. To o wiele większa sztuka niż zabijanie bezbronnych zwierząt. — Jak Puchalski? — zainteresował się Jasiek. — Widziałem jego albumy. A ty masz kamerę? — Nie jeszcze — wyznał Wojtek. — To strasznie drogie. Ale ojciec obiecał, że teraz to już mi na pewno przywiezie. A zwykły aparat też dobry. Mamy całe pudła zdjęć z mazurskich wypraw — zapalił się jak zawsze, kiedy mowa była o rodzicach i o wspólnych z nimi włóczęgach. Heniek, który wielokrotnie oglądał i podziwiał te zdjęcia, przytaknął. Ale zainteresowała go również druga strona medalu. — Chyba nie wszystkie zwierzęta tutaj są takie bezbronne? — zagadnął. — A drapieżniki? To była woda na Jaśkowy młyn. Zaraz też zaterkotał: — Kiedyś były niedźwiedzie, wilki, a jakże. Kto w górach oko w oko misia spotkał, wraz się na tamten świat obzierał. Bo chociaż poniektóry miał broń, była to przeważnie jakowaś licha strzelbina, sznurkami powiązana. Zaś kiedy rozeźlony niedźwiedź człeka dopadł, to i rozdarł na strzępy. Przecież byli dobrzy chłopcy, którzy na niedźwiedzia chodzili jak w taniec. Bo i co tam życie warte bez ryzyka. Taki Sabała, kiedy się składał do niedźwiedzia, pono gadał: „Ty mój albo ja twój", bo to i nie wiadomo było, czyje się okaże na wierzchu. Hej, kielo też to Sabała misiów wytracił. A przecież później starości dożył i tak. — A teraz są tu niedźwiedzie? — zagadnął Heniek spozierając z niejakim niepokojem na mizerny smrekowy zagajnik, w który się właśnie mieli zagłębić. 35 Jasiek z wyraźnym żalem potrząsnął głową. — Gdzie zaś. Te, co jeszcze w Tatrach żyją, wyniosły się na słowacką -onę, bo tam więcej spokoju. Tutaj w sezonie zawdy takie tłumy, że ryści sobie po piętach depczą, to i niedźwiedzia zadeptaliby na śmierć. — Albo zagłaskali — wtrącił Wojtek, przypominając sobie nadmiar iresów, jakie muszą znosić zwierzaki w ogrodach zoologicznych. — Całkiem straszne! — otrząsnął się ze zgrozą Jasiek. — Jakie tu jeszcze można spotkać zwierzęta? — dopytywał się uparcie sniek. — Jest trochę kozic, ale też je płoszą. Jak w tej piosence: „Chłop wemu nie przepuści'". Sam widziałem tamtego łata, jak duża wycieczka, zywiście bez przewodnika, łażąca samopas jak krowa w szkodzie, wyszła :urat na stadko kozic. Sensacja. Więc dalejże kamieniami w nie, mieniami: łup-łup. Żeby zobaczyć jak biegają. Gdyby mogli, pewnikiem ¦ je ze skóry odziobali. Nie dlatego, żeby mieli w tym jaki interes czy iżytek, ale dla frajdy. Wiadomo, goście z nizin przyjeżdżają, żeby się idnie zabawić. Jednemu wystarczy, jak zdemoluje lokal, wytłucze czynią, komuś wybije parę zębów — stać go, żeby zapłacić za taki ubaw. poniektóry nawet i Tatry chciałby poprzestawiać. Też myśli, że go na to ić. Pił najwyraźniej do nich, jakby czynił ich odpowiedzialnymi za izelkich ceprów, którzy tu zjadą. Uczyniło im się nieswojo. Jasiek zaś •dał znacząco. — U Słowaków coś chyba z tysiąc kóz skacze, a u nas może z gćdziesiąt. — Ale oni mają dwa razy większy obszar Tatr niż my — nie wytrzymał 3niek. — I co z tego. U nas na stokach Wołoszyna też niby wydzielono atecznik. Raj dla dzikiej zwierzyny — pomyślałby kto. A juści. W sezonie le zmotoryzowany Polak wali jak w dym do Morskiego Oka. Na szosie id Wołoszynem taki ryk samochodów, że. umarłego by obudził. A parę ; temu to i niedźwiedzia auto zatłukło na drodze. — Bujasz! — Jak tu żyw stoję! — Jasiek walnął się kułakiem w piersi. — Jeżeli mi s wierzysz, spytaj innych, każdy ci to samo powie. Pogadaj z panem alerym. On z wykształcenia leśnik, zna się na tym, a ja — ot tyle, co na asne oczy uwidzę. — Takeś się przymierzał do myślistwa, to gardłowałeś za polowaniami, a teraz leśny święty się z ciebie zrobi! i każdego zająca w ramki byś oprawił — rzucił z przekąsem Wojtek. — Ale mi dociął! — zaśmiał się Jasiek. — Trafiłeś jednak jak kulą w płot. Bo kto lepiej o zwierzynę dba niż leśnik i myśliwy? Zna jej obyczaje, wie — jak postępować, żeby równowagi w przyrodzie nie zachwiać. A tym patałachom, o których mówiłem, na pewno nie przyroda w głowie. Zastanawia się człowiek czasem, skąd toto takie bezmyślne: od święta czy tylko na te niby turystyczne okazje. Sami zobaczycie tutaj okazy, jakich świat nie widział. Stonka. — Czemuś ty taki ludziom nieżyczliwy? — Ludziom — nie. W naszej chałupie dla gościa zawsze się znajdzie i poczęstunek, i nocleg, i dobre słowo. Ale gdyby mi kto chciał gnój do izby wrzucić albo siekierą węgieł rąbał, to wydaje się wam, że stałbym z boku i jeszcze potakiwał? Oho! — Niby racja — wahające odparł Wojtek. Heniek przygryzł trzymaną w zębach trawkę. — Ja tu jestem gospodarzem, wiecie? Ot, w całej tej ziemi — zatoczył dłonią półkole, szerokim, zamaszystym gestem. — To i obchodzi mnie wszystko, co się tutaj dzieje. Miał rację? Chyba miał. Ale może patrzył zbyt czarno. Trudno było tak na poczekaniu rozstrzygnąć. — Ciekawym, czy uda się kiedy zobaczyć kozice — zmienił temat Heniek. — Bylebyś ich nie napotkał na jakiej wąskiej perci, bo kozły niekiedy atakują. Jak taki zacznie nogami cupkać i rogami nacierać, a uciec nie ma dokąd, bo w dole przepaść, to może być bieda. — Spotkałeś się tak kiedy? — E, nie. Kozy widziałem parę razy z daleka, jak szły po grani. Aż dziw bierze, jak wylazły na takie spaszty, którędy człek ledwie przejdzie. Zmyślne są. A mój pradziad dawnemi czasy to i sam polował na kozy. Ba, i na niedźwiedzie takoż. — Polował? — Ehe — Jasiek miał minę niewyraźną, jakby się mimo woli wygadał. Ale że już nie było sposobu wycofać się, więc brnął dalej. — Coś ze sto lat temu była niby taka ustawa, że nie wolno do dzikich kóz strzelać. Ale pradziad... tego... No, robił po swojemu. Chłopcy wymienili spojrzenia. Jasiek sam na siebie bicz kręcił. Była okazja, żeby mu odpłacić za niedawne przygryzki. Pojął to w lot. Okiem błysnął, spojrzał hardo i mówił z werwą: 37 — Panowie, którzy wtedy do Zakopanego zjeżdżali, też się radzi strzelbką bawili i ani im w głowie było słuchać jakowychś zakazów. Po cichu płacili góralom za tę przyjemność i kazali się prowadzić z góry. A żywy grosz wtedy rzadko kto uwidział. Bieda była na Podhalu, gadali nawet, że tu ziemia ino na śniadanie urodzi, a na obiad i wieczerzę trza przywozić i płacić za to ciężkie pieniądze. A jeżeli nie masz czym płacić, to se kamienie gryź. Więc łapali górale zarobek, jaki się zdarzył. Przyuczyli ich panowie do kłusownictwa, a poniektóry z miejscowych to i naturę miał taką, że mu już nauki nie potrza było. Mój pradziad też nie z tych ostatnich. U nas w rodzie wszystkie chłopy hyrne. — Co (o znaczy? — szepnął Heniek. — Chyba coś od harnasia. Znaczy się: dzielny, zuchwały... — Aha — Heniek minę miał niezbyt bystrą. Jasiek podjął rzecz dalej. Widno było, że skrywał w sercu znaczny dla swego przodka sentyment. — Raz co się nie robi. Dziad ustrzelił capa, przywlókł go do chałupy rad, że na czas jakiś wszyscy będą mieli jedzenia dość. Ale ktoś zobaczył i doniósł żandarmom. A chałupa stała na brzysku, całą drogę przez okno było widać. Dziad w czas spostrzegł, co się szykuje. Żandarmy idą, a on tu z capem! Musi źle będzie. Ale od czego rozum? Wrzucił capa do kołyski, która na sznurach wisiała u powały, pierzyną nakrył jak się patrzy, kolebie a kolebie śpiewający: Luloj, dziecko, luloj, siwe ocki stuloj, stuloj do kupecki, bo matusia precki... Żandarmi wleźli do izby i oczy wybałuszają, bo nijakiej ubitej zwierzyny nie widać, a gazda dzieckiem się opiekuje by niańka najlepsza. — Witajcie, Suleja — gada nareszcie starszy. — Musimy u was rewizję zrobić, bo donos był, że ubiliście capa. — Na wieki wieków — pobożnie rzeki dziadek. — Ale cicriojcież, panie, cobyście mi dzieciaka nie obudzili. Zachorzało, gorączkę musi ma, baba się z nim bez całom noc utrapiła. Muszę jej przecie jako pomóc, gdzie mi tam o capach myśleć. Dziecka pilnuję — tu znowu popchnął kołyskę, a na wszelki wypadek w okno zerka, czy uchylone. Żandarm zrozumiał. Trudno się drzeć, choćby i na kłusownika, kiedy dzieciak chory w kolebce śpi. Tedy szeptem mówi: — Jakoż to będzie? Rewizję przecie trza zrobić. Prowadźcie nas do szopy. 38 — Z duszy i serca, panie — powiada Suleja — ino, co z dzieciakiem zrobię? Jak go przestanę huziać, to będzie jojczeć i nie utulę go ani za pół dnia. Cóż tu robić. Zostawić chłopa samego, to nie wiadomo, co zmaluje, medytuje starszy. A znowu jak się dzieciak rozwrzeszczy? Jeszcze baba przyleci z gębą, że dziecko jej pobudzili. Tego już się całkiem zestrachał. A Suleja, znaczy się — pradziad, okiem ino łypie i kołysze a kołysze. Na piastunkę to on się nadał, nie ma co. Wreszcie starszy wpadł na koncept, aby wilk byl syty i koza cała, i zwrócił się do podwładnego z rozkazem: — To pokołysz dziecko tymczasem, a wy chodźcie za mną. I kolebał żandarm capa, póki się rewizja nie skończyła. Salwa śmiechu powitała to zakończenie, aż spłoszony ptak poderwał się z gałęzi. A wychodzili właśnie z lasu na szczyt wzniesienia. Droga przed nimi zbiegała prosto ku asfaltowej szosie okalającej podnóże lesistych pagórków. Na wprost wzgórza się rozchylały ukazując rozległą dolinę, wzrok sięgał daleko w jej głąb opierając się na przymglonym jeszcze, potężnym, rozłożystym zboczu. W pobok czerniał zwalisty masyw litej skały. Jasiek wskazał nań. — Kominiarski Wierch — objaśnił. U wylotu doliny i wzdłuż szosy skupiały się liczne zabudowania. Całym pędem, na wyścigi zbiegli w dól. Wojtek był pierwszy na żelaznym moście przerzuconym nad szumną wodą lecącą bystro złotawym dnem potoku. Opodal na sporym placyku, okolonym drzewami, znajdował się przystanek autobusowy. Gromadka turystów wysypywała się właśnie z niebieskiego autokaru. Na parkingu stało kilkanaście samochodów, niektóre z rejestracją zagraniczną. Odsapnęli chwilę na moście, ale Jaśkowi pilno było w dalszą drogę, że to, mówił, robota w domu czeka, a on miał tylko na chwilę do dziadka skoczyć i zaraz wracać, więc woli się matce nie narażać. — Gdybyśmy się wam mogli na coś przydać... — zaczął niepewnie Wojtek. Jasiek spojrzał na niego z ukosa, aby wymiarkować, ile w tym prawdy. Widywał on już takich lalusiów z miasta, co to jak krowę zobaczą, za płot się kryją. Ale ci nie patrzyli na to. Chyba jakieś morusy, zdecydował. — Pewno, że się przydacie. Jak będziemy zbierać i suszyć siano, każda para rąk potrzebna. Zwijać się trzeba jak w ukropie. — Dasz znać? 39 — Dobra. Ale już chodźcie. Podprowadzę was kawałek w Kościeliska, stamtąd droga prosta, sami traficie, a ja bym może do domu... — Daleko mieszkasz? — E, nie. Zaraz za zakrętem, gdzie droga się w las zagłębia. Polecę, to jak raz będę. Zawrócili przez most. Obok stało obdrapane chałupiszcze, napis głosił, że to bar „Harnaś". Na schodkach przed wejściem dwaj faceci, którzy pojawili się tu zapewne w bliżej nie określonych celach wycieczkowych, odbijali właśnie małe piwko. Wymalowana babka o figurze beczkowozu, ale w młodzieńczym mini, stała obok w niedbałej pozie i ćmiąc papierosa obrzucała całe otoczenie wyraźnie nieżyczliwym wzrokiem spod powiek wymazanych na seledynowo. Na podjeździe przed sklepem, wokół nędznego klombiku obwiedzionego białymi kamieniami, czekało kilka dorożek. Woźnice ugwarzali między sobą. Ujrzawszy Jaśka jeden z nich zakrzyknął: — Widzicie, Jasiek se na spacery chadza by jaki urzędnik, a tam siano pewnikiem samo do szopy dyrda. — Każdy sądzi podle siebie — odciął mu się Jasiek. Chłopcy gruchnęli śmiechem, bo wiadomo było, że Krzysiaka, co z Jaśkiem gadał, i kijem byś do gospodarki nie nagnał. Lekko żył. Co zarobił, gości na spacer wożąc, to u „Harnasia" przetrącił. Ale że i wesoły był, więc do Jaśka urazy nie czuł, przeciwnie — rad słyszał, że chłopak obrotny w gębie. — W Kościeliska idziecie? — zagadnął. — Na Ornak — wyjaśnił Jasiek. — Drogę im pokażę. — A co tu pokazywać? — zdziwił się góral. — Iz zawiązanymi oczyma by trafił. — Ale oni pierwszy raz w górach. — Chyba że tak — zgodził się. A na długo przyjechali? — Na całe lato. U pana Radzikowskiego siedzieć będą. Teraz zainteresowali się i inni woźnice. Zgromadzili się wokół chłopców. — U pana Radzikowskiego? Ej, czy to on wczoraj nie na was do południa czekał? Dziewczyny posyłał na stację... — Toż ja Dorotę i dziś widziałem. Dopiero co. Pewnikiem do sklepu weszła... — Pójdę zobaczyć — poderwał się Jasiek. — Zaczekajcie tu chwilę. 40 Stali odpowiadając na liczne pytania: a co, a kto, a skąd, aż w drzwiach sklepiku ukazał się Jasiek zagadany z jakąś dziewczyną. — Witajcie! — wołała. — Wujek w głowę zachodził, co się stało. Jak kamień w wodę. Już zamówił na dzisiaj awizo do Gościeradowa, żeby się porozumieć z panem Mikołajem. Struchleli. Tego tylko brakowało. — Wcale nie potrzeba — zagadał czym prędzej Wojtek. — Wszystko w porządku. Nam się pociąg spóźnił... to znaczy: myśmy się spóźnili... a właściwie i pociąg też — zaplątał się speszony. Dorota potrząsnęła głową, aż jej włosy opadły na twarz, odgarnęła je niecierpliwym gestem. — Myśmy od razu myślały, żeście gdzieś zabałaganili po drodze — wyjaśniła niefrasobliwie. — Później się będziecie tłumaczyć. Nieważne. Teraz wstąpimy po Ankę i lecimy na Ornak. — Najwidoczniej obejmowała komendę, a przynajmniej miała taki zamiar. Zamaszyście potrząsnęła dłonią Jaśka: — No to cześć! Jaśkowi jednakże dziwnie przestało się śpieszyć. Odchrząknął zakłopotany i ni stąd, ni zowąd, porywając plecak Heńka, oświadczył: — To ja was jeszcze do Bramy Kantaka odprowadzę — i nie oglądając się na nich ruszył przed siebie. Byliby się może i zdumiewali tą nagłą odmianą, gdyby nie Dorota, która idąc obok nich gadała bez przerwy, zadawała masę pytań, nie dając nikomu dojść do słowa. Minęli połyskującą świeżym drewnem zgrabną bramkę ze szlabanem, który bronił wjazdu. Jego krótsze ramię obciążone było wielkim głazem, toteż wystarczyło tylko odwiązać sznur podtrzymujący drugi koniec, a szlaban lekko szedł w górę. Używali go zresztą tylko woźnice, bo dla pieszych przejście było obok. — Hej, Anka! — zakrzyknęła Dorota, zatrzymując się przed furtką leśniczówki. — Anka! — powtórzyła jeszcze głośniej. W otwartym oknie mignęła jasna głowa. — Zaraz idę — odkrzyknięto ze środka. Po małej chwileczce z ganku leśniczówki zbiegła ku nim... wypisz-wymaluj druga Dorota. — Popatrz, znalazły się zguby! — Dorota rozpuściła język na dobre. — Jasiek ich przyprowadził i wyobraź sobie... — trzepotała jak najęta. — Jasiek? — Anka podniosła oczy, wpatrując się w Jaśka z tak widocznym podziwem, jakby administrował co najmniej całym biurem 41 czy znalezionych. Jasiek zaczerwienił się po same uszy, odchrząknął miał coś 5, ale nic z tego nie wyszło, bo nie było sposobu, żeby przerwać Dorocie. Powoli ruszyli naprzód. Lesiste zbocza zbiegały tu ku sobie tworząc sną bramę, gdzie pasemko drogi ledwie się mieściło obok burzliwej lej wody, nad którą zawieszała się prostopadle skrzesana skała. — To Brama Kantaka — objaśniła Dorota najwidoczniej przejęta rolą ewodnika, jaka jej przypadła, a raczej, jaką sama sobie zagarnęła, odzieliby o tym i tak z tablicy wmurowanej w skale, ale dziewczyna lała parę szczegółów, które ich zainteresowały. — Kantak żył i działał w orze pruskim. Wojował o język polski w szkołach, o prawa dla aków. Skakał o to Niemcom do oczu w parlamencie i potężnie im się aził. Przemawiał również w obronie polskości Śląska... Anka i Jasiek pozostali nieco w tyle. Jasiek coś opowiadał ożywiony i promieniony, dziewczyna słuchała go uważnie. Dorota obejrzała się na itrę, przerwała swoje wywody. Ta cisza była widocznie czymś tak codziennym, że speszyła tamtych. Jasiek coś tam bąknął, z rozmachem tawił na ziemi plecak Heńka i kiwnąwszy chłopcom ręką, nie patrząc na ogo, ruszył w swoją stronę. Anka podeszła do nich schmurzona, jakby cień na nią nasunął. Dorota prychnęla pogardliwie: — Ot, świszczypała! Nawet się nie pożegnał. — Obiecał, że wpadnie — odparła na pozór obojętnie Anka i zystąjąc z tego, że to najwidoczniej zastopowało Dorotę, zrównała się z >pcami, i tak idąc obok siebie, gwarząc i śmiejąc się na przemian, Irowali dolirfą. Minęli rozległą polanę, zwaną Kirą Miętusią; ogromne, puszyste łąki rścieniem otaczał las wstępujący po wzgórzach, końsadziorna skałka itrzelala spomiędzy drzew po lewej stronie. Na Czerwone Wierchy przed ii zachylała się jeszcze mgła, ale już sunął po nich migot od słońca, które jrzeziory z chmur ciskało snopami światła. Spadziste zbocze znowu dotknęło drogi. W lewo, wysoko ponad okiem, odbiegła ścieżka wiodąca w Dolinę Miętusią, był tu również zątek szlaku na Czerwone Wierchy. — Żeby już — westchnęli niecierpliwie chłopcy — wszędzie być, ystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć i samemu sprawdzić. Żeby już! Anka uśmiechnęła się do nich i powiedziała: — Świetnie, żeście przyjechali. Wujek nas samych nie chce puścić na ną dalszą wycieczkę, a on w sezonie zawsze tak zaorany, że nie ma su z nami chodzić. Dorota się wścieka... — No pewnie. W lutym skończyłyśmy piętnaście lat. Nie jesteśmy dziećmi. — Teraz w większej grupie można się będzie wypuścić gdzieś dalej. Jasiek obiecał, że do nas dołączy, a on Tatary Zachodnie zna jak własną kieszeń. — Ty też z tym Jaśkiem — prychnęła Dorota. — A bo co? — E tam. Sama wiesz. Zabujalaś się jak głupia. — Dorota! Dziewczyna zakręciła się jak fryga i umknęła spod ręki rozgniewanej już nie na żarty Anki. Ta puściła się za nią w pogoń. Chłopcy, nawołując i śmiejąc się, biegli za nimi tak szybko, jak im na to pozwalał ekwipunek. Minęli kapliczuszkę pośród rozrosłych modrzewi utajoną, ogarnął ich na moment cienisty zapach miodu; lipy opodal już kwitły. Minęli zaniedbaną i nie zamieszkałą willę. Jej okna zabite deskami straszyły ponurym wyglądem. Dogonili wreszcie dziewczęta u wylotu skalistego wąwozu. Widocznie wybiegały i wykrzyczały wszystkie niesnaski, a może nie umiały się w ogóle na serio pogniewać, bo teraz jakby nigdy nic na wyścigi zaczęły ich objaśniać, że ten wąwóz to Brama Kraszewskiego, że niedaleko jest słynna jaskinia Mroźna, że trzeba się tam będzie razem wybrać i żeby się wreszcie ruszali trochę żwawiej, bo Anka odebrała w leśniczówce papiery dla pana Walerego, które mu trzeba koniecznie przed południem doręczyć. Ubodła ich ta niesprawiedliwość. Dobrze im mówić. Gdyby nie plecaki, narzuciliby takie tempo, że nie wiadomo, kto wówczas by nie nadążył. — Odbijemy to sobie — mruknął Wojtek do Heńka i uchwycił porozumiewawczy błysk w oczach towarzysza. Pod nawisem skalnym droga zagłębiła się w kręty, ciasny wąwóz o urwistych białych ścianach. Bór wczepiał się pazurami w poszarpane rozpadlisko. Drzewa, nie wiedzieć jakim cudem, czepiały się nagiej skały, wciskając się w najmniejszy załom, omotując kamienne bryły plątaniną korzenisk, wspinając się ku światłu, ku górze. A światło tu było ubogie, jakby nieco smutne, sączyło się z wąskiej smużki nieba, widnej pośród kamiennych zaciosów, zatapiając się w cień i ziąb, zalegające dno wąwozu chyba na stałe. Zdawało się, że tutaj największy nawet skwar nie dociera. Potok ujęty wąskim korytem kłębił się i syczał, ocierając o urwisty brzeg. Woda zmieniała barwę już to na ciemnozieloną, już to na prawie brunatną — od głazów pokrytych kożuchem porostów. 43 Wtem uszu ich dobiegł ostry, przeciągły krzyk, który odbity od skal nił i huczał, przetaczając się coraz dalszym echem. Cała czwórka zymała się jak wryta. Jeszcze chwila i krzyk znów się powtórzył, nieznośny, świdrujący w ich. Ktoś woła o ratunek? Skądże. Zza zakrętu ostrym kłusem wyjechała dorożka, w której rozpierało się samo towarzystwo, które minęli przed „Harnasiem". No cóż, jak 'ści, to turyści. Ofiary „zwiedzania" zdecydowały najwidoczniej, że ro się już tutaj znalazły, trzeba zaliczyć całą resztę. Facet ozdobiony ogromnym jak proporczyk krawatem, na którym miły się różnokolorowe chryzantemy, siedział najwidoczniej znudzony i / się rozerwać od czasu do czasu wydawał owe przeraźliwe okrzyki, co wało się przyprawiać o drgawki nie tylko powożącego górala, ale nież jego konia, który stulił uszy i gnał na złamanie karku, chcąc się ocznie jak najszybciej pozbyć rozwrzeszczanych pasażerów. Usunęli się na bok, aby przepuścić dorożkę. Kiedy ich mijała, chwycili strzęp rozmowy. Żabiooka z przejęciem tłumaczyła towarzy- vi, który siedział nadęty, zapatrzony w czubki własnych butów, templując zapewne zalety śledzia spożytego u „Harnasia". — Widziałam ten sweter w komisie i był o całe dwieście złotych Mzy..1. Powozik się oddalił. Heniek wymownym ruchem zakreślił kółko na e. — To jeszcze nic — powiedziała Dorota. — Zjeżdża się tutaj całe wie, a co jeden stwór to lepszy. Żeby się przynajmniej zatrzymali w opanem, gdzie znajdują odpowiednie dla siebie atrakcje, byłoby jeszcze biedy. Ale oni obowiązkowo muszą też zaliczyć Morskie Oko, >ałówkę, Kasprowy. Nie wiem po co, bo chyba ślepi są jak krety. — Skarżył mi się kiedyś pewien facet na Ornaku: przywieźli nas tutaj, ' żeby góry pokazać, a na co tu patrzeć, kiedy kamienie wszystko iniają — uzupełniła Anka. — No to po co się wloką? — Licho wie! Może nie chcą być gorsi od innych, którzy już to mają za i? — Widziałem niedaleko tablicę informującą, jak zachowywać się w ;u narodowym — zaczął Heniek. Anka parsknęła śmiechem. ~* Jeden czytelnik się znalazł! Stań pod słupkiem i policz, ile osób zwróci na to uwagę. Szkoda fatygi. Albo ich to nie obchodzi, albo uważają, że dotyczy kogoś innego. — Niby kogo? Park jest narodowy. Znaczy się: wspólny, nasz. — Ta czereda, która tu grasuje, to są pewnie dla odmiany analfabeci narodowi. Kapujesz? Jeżeli który z nich ma willę z ogródkiem albo działeczkę, to mogę się założyć, że porządek utrzymuje jak złoto. Tylko to, co wspólne, z przyjemnością zapaskudzą. — Czytaliście o tej aferze na Mazurach? Zbudowano oczyszczalnię ścieków przy fabryce, ale i tak czasami ciemną nocką wypuszczano ich nadmiar do jeziora. Zamieniło się w cuchnące, martwe bajoro. — Wesołe towarzycho! — zgrzytnął Heniek. — Kazałbym im przez miesiąc pić stamtąd wodę. Może to by poskutkowało. — Daj spokój. Wszystkie ryby wyzdychały. — A czy tych głupków głowa zaboli o ludzi, którzy potem będą pili te ich ścieki? To ja miałbym ich żałować? — Ty, Wojtku, jesteś w gorącej wodzie kąpany. — Lepiej w rękawiczkach, tak? I cackać się z draniami? Przedsiębiorstwo zapłaci? A niby szeregowy pracownik nie powinien myśleć i za siebie, i za przedsiębiorstwo? Więc jeżeli jakiś bubek każe ścieki wypuścić, trzeba zaprotestować, nie pozwoli, odwołać się... — Narazić. — A choćby. Nie potakiwaczy, ale ludzi całą gębą nam potrzeba. A jeżeli nawet dostanie się po skórze, człowiek przynajmniej wie, że miał rację, że bronił słusznej sprawy... Rozmowa się urwała, wyszli bowiem z lasu na skraj rozległej hali nachylonej od wschodu jak wypukła tarcza i otoczonej zewsząd turniami podobnymi skamieniałym płomieniom. Z prawej piętrzył się wapienny masyw Raptowicy. Rozorała go w poprzek blizna żlebu bielejąca od piargów osypujących się ku porywistym wodom potoku. Z lewej trawiaste upłazki podchodziły aż popod skałki, światło szło po łące, wraz rozsuwały się chmury, to znów przelatywał chłodny cień, gdziekolwiek dotknął trawy, zdawała się siwieć. Na przeciwległym końcu polany przycupnął drewniany budyneczek na podmurówce z głazów, wtopiony w niedaleką ścianę lasu. Dym szedł z 45 ominą cienką, szarawą strużką. Wokół budynku uwijali się ludzie ps/rym ajem obsiadając ławki i murek. Ponieważ tylko do Pisanej docierały orożki, dla większości zwiedzających tutaj w ogóle kończyła się wyciecz-a. Ale, jak objaśniła skwapliwie Dorota, również prawdziwi turyści lubili ijrzeć po drodze do ciotki Anny, jak ją tu powszechnie nazywano, rzegryźć wyśmienitego domowego piernika, popić barszczu, herbaty czy ody z sokiem. Na tę wodę i chłopców wzięła oskoma. A ponieważ od oczątku żarła ich męska ambicja, że dziewczyny lepiej orientują się w tych ronach, no i że w ogóle, jak się okazało, były to całkiem fajne ziewczyny, toteż mrugnęli na siebie i postawili im wodę z sokiem za te voje bardzo oszczędne oszczędności. Panny wodę wypiły, owszem, zdając się jednak zupełnie nie doceniać 'cerskiego gestu, jakby je przyzwyczajono do podobnej atencji. Poganiały ż swoich towarzyszy bez miłosierdzia, twierdząc, że zbyt zamarudzili na isanej. Pomaszerowali szparko. Za mostkiem drogę otoczył zagajnik modrze-iowy przejrzystą, trzepotliwą zielenią. Znów mostek i oto ujrzeli przed >bą gładką wapienną ścianę, u podnóża której z trzech czarnych otworów yskała woda. — Skała Pisana. Tutaj spoczywają zaśpieni rycerze — Anka przypo-niała legendę o wojsku, które — jeśli kraj znajdzie się w niebezpieczeń-wie — odwali głaz i skoczy swoim na pomoc. Chłopcy słuchali z zajęciem, naraz tę opowieść przerwała Dorota. — Wujek! — wrzasnęła i pomknęła naprzód. W pierwszej chwili nie mogli się pomiarkować. Zza zakrętu ścieżki egnącej w górę potoku wybiegł biały, kudłaty pies, który sadził ku nim elki susami. Dopadłszy Anki, zaczął ją serdecznie oblizywać. — Pyszna, uspokój się, leżeć! — broniła się Anka przed tymi sszczotami. A potem zwracając się do chłopców, objaśniła: — Skoro 'szna jest tutaj, to znaczy, że i wujek niedaleko. Ona mu wszędzie warzy szy. Trochę z duszą na ramieniu, ale z gęstą miną, ruszyli panu na Ornaku przeciw. V Rozdział czwarty \ Spętkanie — Cudak? Odmieniec? — Czego szuka Teodor? Krzyk targnął powietrzem: — Uciekaj! Ucieekaa... Stało się coś? Nie widno. Bór nastroszył się wokół. Tylko z góry poczyna dobiegać głuchy łoskot, łomot. Nabliża się, pędzi na oślep... Gdzież tu uciekać! Obrywisty stok przecina wąski holweg, kamieniste wądroże, niegdyś ujarzmione, poddane ludziom, potem zostawione samopas, zdziczałe znowu. Zbocze na łeb na szyję leci ku potokowi, tam woda bije się z kamieniami, rozdziera skałę na strzępy, pazurami wczepia się w bure złomiska, podcina je, wali z rozmachem. Aż się gotuje tam w dole! A tu w pobok ramię góry sękate, oślizgłe, w plątaninie chaszczy niespodzianych. Uciekać! Dokąd? Koło nóg smyrgnął kamień strącony tam w górze. Jeden... drugi... Coraz bliżej jest to niewidzialne, oszalałe, wściekłe... Uciekać! Bronka, która została nieco w tyle za Teodorem, z kocią zręcznością wspięła się na stromiznę, czepiając się gałęzi, pomagając sobie rękoma. Teodor odruchowo chciał ją naśladować. Trzeba jak najszybciej usunąć się z drogi, temu, co nadlatuje z taką furią. Był już powyżej ścieżki, kiedy naraz kątem oka ujrzał za najbliższym jej załomem wyrostka, który stał jak wkopany w ziemię, sparaliżowany ze strachu. W tym miejscu spiętrzone ponad ścieżką głazy tworzyły ciasny przesmyk. Nie było ani chwili do stracenia. Teodor w paru susach znalazł się obok chłopca. Chwycił go za ramię, szarpnął, pociągnął za sobą. Byle dalej od ścieżki! Poczuł uderzenie, ból w ramieniu, trzasnął rozdarty rękaw. Polecieli 47 parę metrów w dół, otarli się o pień, zatrzymała ich kępa młodych smreków, giętkie gałęzie nie pozwoliły im zsunąć się niżej. Przywarty do ziemi, powstrzymując oddech w piersiach. / Spory kamień przeleciał im obok głowy, sypnęło piargiem. I /naraz zobaczyli. Koń! Spłoszony, oszalały z przerażenia. Zęby wyszczerzone, piana płatami toczy się z pyska, szyja odrzucona do tyłu, uszy stulone, w ślepiach obłędny strach. Koń przyprzężony jest do drewnianej poprzeczki, którą wlecze za sobą. Nie, to raczej ten drąg go ściga, uderza z rozmachem w pęciny, popędza. Niewidzialny,' okrutny woźnica. Im szybciej koń ucieka, tym okrutniejsze sypią się nań ciosy. Widać, że zwierzę goni resztką sił. Zatrzymać? Jak? Przeleciał obok nich ten potępieńczy pościg staczając się coraz niżej. Wtem posłyszeli przeraźliwy, ostry trzask — i wszystko ucichło. Co się stało? Trzeba wspiąć się ku ścieżce, zobaczyć. Może... Teodor próbuje się podnieść, ale chłopak ściągnięty z drogi przywarł do niego jak kleszcz. No, byłaby z niego miazga. Koń stratowałby wszystko przed sobą, lie byłoby co zbierać. Ten mały pewnie dopiero teraz to skapował. Jak dzieciak chwycił Teodora za szyję, twarz schował w kraciastą koszulę i irży. — No już dobrze... — Teodor próbuje rozluźnić uchwyt drobnych rąk, ile zaciskają się jeszcze silniej. Więc najpierw łagodnie tłumaczy: — Chodź, musimy zobaczyć. No chodź! Wreszcie, kiedy to nie skutkuje, ogarnia go irytacja: — Co jest, do pioruna! Weź się w garść, bo pomyślę, żeś mazgaj! Uchwyt się rozluźnia. Teodor, nie oglądając się za siebie, wspina się ;zym prędzej ku ścieżce, którą już biegnie Bronka. Z góry słychać lawoływania. Razem z Bronką zbiegają ku dolinie, skąd nie tak dawno wyruszyli. Wkrótce spadek łagodnieje, otwiera się przed nimi niewielka polanka, ąbanisko. W poprzek drogi leży koń. Łańcuch od poprzeczki zaplątał się w wysterczający z ziemi pniak. Szarpnięcie musiało być straszliwe. Zbliżają iię. Zwierzę nie może się podnieść, w wypukłych, łagodnych oczach jsłupienie. Bronka pochyla się nad koniem, ogląda go, potem wolno prostuje )lecy. — Nic się nie da zrobić? — spytał cicho Teodor. Bronka przecząco pokręciła głową. \Tymczasem z góry zbiegło kilku mężczyzn. Zdyszani, spoceni. Wśród nich Jasiek. Spostrzegł Bronkę i Teodora, przypadł do nich. -V Szukaliśmy cię — powiedziała Bronka. — Dziadek kazał... Przerwał jej krzyk chłopaka mało co starszego od Jaśka. Wyleciał na rąbaniśko na samym ostatku, pewnie nie mógł nadążyć za innymi. Przepchnął się pośród otaczających zwierzę. — Ludzie, ludzie, pomóżcie. Ady ociec mnie ubije, kie zobaczy, żem konia zmarnował. — Łzy ściekały mu po brudnej, spoconej twarzy. Jasiek mówił przyciszonym głosem: — Koń mu się zbiesił. Licho jakie albo co. Kazał leśny pościągać te wielgaśne pniska, co leżą het pod Skoruśniakiem. Halny przeszłego roku tyle szkody narobił. Jak wzięło dmuchać, całkiem las położyło. Tutaj roboty i dla stu chłopa by starczyło, ba, cóż, kiedy się ludzie do tego nie palą, bo praca ciężka, a teraz jeszcze i u siebie w polu trza robić. Ten Staszek za ojca przyszedł, jego stary siano kosi. Konia młodego mają, narowisty. Staszek jakosi nie mógł sobie z nim poradzić. Gadałem mu, coby go krótko przy pysku trzymał, nie usłuchnął, no i teraz brzescy, ale już po próżnicy. — Szkoda koniska. — Ba, pewno że szkoda. A jeszcze nieszczęścia mógł. narobić. Taki zwierz, jak się wścieknie, wszystko roztrzaska po drodze. Bronka teraz dopiero spostrzegła poszarpaną koszulę Teodora. Zaniepokoiła się. — Uderzyłeś się? Pokaż. — At, głupstwo. Ale czekajcie... Co z tym chłopakiem? — Z jakim chłopakiem? — No z tym, com go z drogi ściągnął. Stulnęłiśmy się obaj po zboczu, dobrze, że tam smreczyny. Nie miałem już gdzie uskoczyć. Nie było czasu. — Nie widziałem nikogo — zdziwiła się Bronka. — Ani ja — potwierdził Jasiek. — Może mu się co stało? — zatroskał się Teodor. — Śpieszyłem się, zostawiłem go tam, myślałem, że za nami przyleci. Ale chyba się nie bardzo potłukł, bo go osłaniałem. — Nie ma rady, trzeba wracać — powiedziała Bronka. — A to i ja pójdę z wami — rzekł Jasiek. Zostawili krzątających się wokół konia górali i zawrócili z powrotem pod górę. Na ścieżce było pusto. Rozglądając się bacznie, dotarli do miejsca, w którym minął ich rozhukany koń, Teodor pierwszy soo^trze^ł Kto sieje wiatr l :go wyrostka w tym samym miejscu, gdzie go zostawił, rozciągniętego uchomo wśród krzewów i kęp borówki porastającej zbocze. — Omdlał! — wykrzyknął Jasiek. / Teodor w okamgnieniu znalazł się obok chłopca i obrócił go twarzą do y. i Chłopak był półprzytomny, leciał przez ręce. Doskoczył Jasiek,,pomógł wywindować na górę. Tam zajęła się nim Bronka. Czekali w milczeniu. :szcie Bronka podniosła głowę, spojrzała na nich z wahaniem. - Silne zaziębienie. I... chyba niedożywienie. Po prostu dziewczyna ibła z głodu. Dziewczyna?! Bronka poirytowała się patrząc na nich zbaraniałe miny. — No i co się tak gapicie? Trzeba ją stąd zabrać. To chuchro i tak ialeko by uszło o własnych siłach. Ma gorączkę. Dziwne, że ją w tym lie w ogóle wypuszczono samą w góry. To mogło się źle skończyć. — Ale dokąd ją zabrać? Zobacz, może ma jakieś dokumenty. Kieszenie w wypłowiałych niebieskich dżinsach nieznajomej zawierały 0 chusteczkę do nosa, grzebyk i chudziutką portmonetkę, w której iło się kilka złotych. — Może jakaś torebka, plecak? Poszukaj, Jasiek. Jednak po chwili wrócili obaj z Teodorem rozkładając bezradnie ręce. — Trudno — zdecydowała Bronka. — Zabiorę ją do siebie. Skoro zytomnieje, powie, kogo zawiadomić i gdzie są jej rzeczy. Teraz trzeba nią jak najszybciej zająć. — Pójdziemy nad Reglami, na skróty — powiedział Jasiek. — Będzie Dciej. Bo znosić ją w dolinę i wieźć autobusem?... — E, nie, masz rację. — Daj, pomogę ci — zaofiarował się Jasiek. — Nie trzeba, poradzę sam. Najwyżej potem będziemy się zmieniać. Teodor wziął na ręce bezwładne ciało dziewczyny. Przypomniał sobie, go się wtedy kurczowo uczepiła. A on ją tak ofuknął. Ale skąd mógł dzieć? Zrobiło mu się jej żal. Patrzył ze współczuciem na ciemne sińce 1 oczyma, na ostrzyżone po chłopięcemu włosy, na chudziutką postać yodzianą w dżinsy i wyblakłą, spraną niebieską koszulę o rękawach dniętych powyżej łokci. — Nie ciężko ci? — dopytywała się Bronka idąca za nim. — Gdzie tam. Nic nie czuję. Taka mizerota. — Skąd ona się tu wzięła? — zastanawiał się w głos Jasiek. Naraz za \ \ głowę się porwał. — Ja tu z wami ostał, a tam syktarze ani wiedzą, co się ze mną stało. Polecę do nich i powiem. Trza, żeby mi który konia odprowadził. — Posłuchaj, Jasiek, nie musisz z nami iść — powiedziała Bronka. — Teodor ją jakoś poniesie, a jeżeli trzeba będzie, to ja mu pomogę. A tobie pora do chałupy wracać. Dziadek przykazował, żebyś matce przy sianie pomógł, a tej roboty w lesie trzeba teraz poniechać. Leśny był u dziadka, ugwarzyli sobie, dziadek go prosił, żeby cię zwolnił. Zgodził się. Jaśkowi było czegoś markotno. — Mieli my ze Staszkiem jeszcze cały tydzień w lesie robić. Magnetofon chciałem sobie kupić. Siano jeszcze nie przeschło — wykręcał się. — Jasiek, ja ci szczerze powiem, bo to, widać, Bronka w bawełnę owija. Szymon uważa, że to nie jest robota dla ciebie. Nie masz jeszcze dość siły ani doświadczenia... — Dziadka kłoda przywaliła, to teraz ostrożny. Samemu trza było uważać — burknął. — Jasiek, nie sprzeciwiaj się. Matka prosiła... — Ale... Będzie mnie kole spódnicy trzymać jak Władusia, jak mleczaka — rozezłościł się Jasiek. — Lata swoje mam. — To i rozum mieć powinieneś — wtrącił się znowu Teodor — że kiedy ojca na gospodarstwie nie ma, to tam jest twój pierwszy i najważniejszy obowiązek. Cóżeś się tak ozpajedził? Skaczesz jak kogut. Jasiek spojrzał koso, wykrzywił się. Zebrało się tym dwojgu na nauki. Ani chybi matka ich podszczuła. Boi się o syna, zwłaszcza teraz — po wypadku Szymona. A niech tam! Mogła matka z nim samym pogadać, a nie napuszczać innych. Na złość zostanie w lesie. Odwrócił się na pięcie i zwinnie, zakosikami. zaczął zbiegać zboczem w stronę doliny, w której zostali towarzysze. Niech tam! — Jasiek! — krzyknął Teodor. — Zostaw go — powiedziała Bronka — Wyzłości się i wróci do domu. Ja go znam. To rogata dusza i nikomu nie da nad sobą przewodzić. Ale w gruncie rzeczy serce ma dobre i do matki jest bardzo przywiązany, chociaż pyskuje na babską opiekę i na babskie rządy w chałupie. Gotowam się złożyć, że jutro od świtu będzie w polu. — Chciał sobie chłopak zarobić. — Leśniczy obiecał, że go potem zatrudni. Da mu jakąś inną robotę. Tutaj rzeczywiście trzeba się naharować jak koń. Jeszcze ma czas. — Ależ marudzą ci lasowi ludzie. Od ubiegłego roku jeszcze nie zdążyli 51 pościągać powalonych drzew. Jeżeli korniki się rzucą, dwa razy więcej boru wyniszczą niż huragan. I równie skutecznie, chociaż z ukrycia. — Trudno ludzi ganić za opieszałość, bo wiatrołomy rzeczywiście ogromne. Klęska żywiołowa. Tutaj w Tatrach Zachodnich może mniej widać, ale w stronę Bukowiny, na Porońcu to mówię ci — jedno rumowisko. Świerk płytko się zakorzenia, więc nie oprze się wichrowi. Dawniej było inaczej. Przecież prawdziwy tatrzański las to buki, jodły... — Limby. — Gdzie one? Wyrżnięte w pień. Powiem ci w sekrecie, że dla snycerzy to najlepsze drzewo. Nie każdy oparł się pokusie, chociaż wyrąb surowo zabroniony. Żaden halny nie poradził lasom limbowym — takie mocne, ale ponoć nie ma gorszego szkodnika niż człowiek. Wszystko wytępi do imentu, jeżeli zwietrzy interes. Dziewczyna, którą niósł Teodor, poruszyła głową i cichutko jęknęła. Chłopak nachylił się ku ciemnej główce wtulonej w jego ramię. — Pić — posłyszał. — Pić? — rozejrzał się bezradnie. — Nic, nic, jeszcze chwileczkę — pocieszyła go Bronka. — Dojdziemy do przełączki w Grzybowcu, tam jest źródełko. Zaraz dostaniesz pić — nachyliła się ku dziewczynie. Ale ta znowu omdlała, bo głowa zwisła jej bezwładnie. Teodor spoglądał na nią z niepokojem. Starał się iść jak najszybciej, ale podejście, chociaż niezbyt strome, jednak go trochę zmęczyło. Odsapnął, kiedy złożył na chwilę swój ciężar na ziemi, a Bronka pobiegła do źródełka. Ale dziewczyna nie mogła przełknąć wody, więc Bronka zwilżyła jej wargi. Na moment otworzyła oczy, dziwnie jasne, przejrzyste, ale puste, jakby bez wyrazu. Bronka przemawiała do niej jak do dziecka cicho i łagodnie, ale chyba nie docierało to do jej świadomości. Bronka spojrzała na Teodora, potrząsnęła głową. — Niedobrze. Nie podoba mi się to. Nie wiem... — urwała. Teodor znowu wziął mizerotę na ręce. Było mu jej żal, chwilami jednak ogarniała go szewska pasja. Po jakie licho lazło to dziewczynisko w góry? Żeby kłopotu narobić sobie i drugim? Przyśpieszył kroku, niemal biegł. Z góry było lżej, lasem ponad potokiem zeszli wijącą się w licznych zakosach ścieżką ku Strażyskiej. Teodor obrzucił nieuważnym spojrzeniem ścianę Giewontu jakby wyrzeźbioną w litym srebrze, wznoszącą się ponad polaną. Gdzie mu teraz w głowie zachwyty nad krajobrazem. No proszę, co ten znajduch wyprawia!? Znowu omdlała? Takie toto wychudzone, że niewiele 52 waży, a jednak znowu poczuł mrówki w rękach. Trzeba chwilę odpocząć. Ale dałby wiele za to, żeby już nareszcie ulokować tego cudaka w łóżku. Niechże tylko wyzdrowieje. Obiecywał sobie, że zwymyśla ją wtedy na czym świat stoi za tę głupotę. Niech tylko wyzdrowieje! Na polanie przed szałasem kłębił się tłum zażywający spaceru i odbywający rewię mody. Wygapiali się na dziwny pochód, ale nikt nie ruszył na pomoc. Wybałuszali oczy, komentowali — i tyle. Teodor szybko minął tę czeredę trutni i zbiega! w dolinę. Wyszczerzyły się przed nimi spiczaste kły Trzech Kominów, skoczyła ponad skalnym progiem kaskada, błyskając ciemną zielenią wody, wywinęła się krągła polanka bukowym lasem objęta. W spacerowej alei wmieszali się w rozbawiony tłum, niezbyt chętnie ustępowano im z drogi. Bronka ruszyła przodem, energicznie torując przejście. Wydostali się wreszcie na placyk przed doliną obok restauracji „Roma", głównego celu pielgrzymek wielu niedzielnych turystów. Jeszcze kilkaset metrów. Wreszcie znaleźli się przed domkiem, w którym Bronka wynajmowała pokój. Teodor ostrożnie wchodził po stromych, wąskich schodkach. — Już ja się nią zaopiekuję — mówiła Bronka. — Nie jesteś mi teraz potrzebny. Zadzwoń jeszcze po drodze do Jasi, wiesz, tej, co pracuje ze mną w szpitalu, żeby tutaj przybiegła przed wieczorem. Mam dzisiaj nocny dyżur, więc Jasia przy niej posiedzi. No, zmykaj — ucałowała Teodora w policzek i delikatnie wypchnęła go za drzwi. Jak na złość nigdzie po drodze nie było czynnego automatu. Dobrnął więc na pocztę i stamtąd zadzwonił do owej Jasi, wyjaśniając jej w czym rzecz. Zgodziła się chętnie i bez żadnych korowodów. Teodor z łatwością mógł sobie wyobrazić tę niemłodą już kobietę, wiecznie zaganianą, która zawsze miała czas dla drugich, nigdy dla siebie — jak się teraz zacznie uwijać, żeby po dniu pracy wszystko w domu przysposobić, naszykować swoim... i zdążyć na wezwanie Bronki. Są jeszcze tacy ludzie! Pokręcił głową. Wyszedł z poczty i dopiero poczuł, że jest głodny jak wilk, umyślił więc sobie wpaść do pobliskiego baru na spóźniony obiad. Trochę mu to niezwyczajne znalezisko pokrzyżowało dzisiejsze plany. Wybrał się z Bronką po Jaśka ani myśląc, że tyle czasu zejdzie. Spieszył się przecież. Miał zaraz wracać. Był umówiony. — Choroba! — zaklął, spoglądając na zegarek. — Jeżeli go już nie zastanę w domu... 53 poro zależało od tego spotkania. Zarzucony projekt scenariusza ;ował się teraz w całkiem nowym świetle. Człowiek, którego wczoraj tał u Szymona.... Tego właśnie szukał. Bohatera?... Otrząsnął się na to \e od nadużywania określenie. Na diabła mi bohater, pomyślał ze złością imego siebie. Człowieka szukam. A to chyba właśnie jest ten człowiek, 'rzed obejściem Szymona znalazł się, kiedy było już dobrze ciemno, rozważał wszystko, co przed chwilą usłyszał od swego rozmówcy, dał sobie w myślach. Trzeba tu będzie wrócić nie raz i nie dwa. jrtaż? Może i reportaż. Temat sam wlazł w łapy. Zieliński go ozłoci. i szef się zgodzi, przyjadą tu z operatorem. Ale dlaczego nie miałby się zić? 'rzysiadł na drągowinach zwalonych pod kępą skoruszyn. Jeszcze ic chciał zostać sam z sobą, zanim wejdzie do chałupy. V oborze paliło się mdłe światło, gaździna wracała od udoju z rami pełnymi mleka. Ledwie skończyła obrządek, już się zajęła inną •tą; zdawało się, że nigdy nie spoczywa. Teraz, kiedy Szymon byl y, spadło na nią dwakroć więcej obowiązków, ale i z nimi umiała sobie dzić, wykonując je zawsze z tą samą niezmąconą pogodą i łagodnoś-Przychodziła wprawdzie Bronka, przylatywał wysyłany przez matkę :k, Teodor przez te parę dni też, gdzie mógł ręki przyłożył, ale i tak no było zliczyć, ile biegania, dźwigania, schylania wypadało na tę ;owaną już przecież kobietę. Ale było w niej jednocześnie coś z ności łąki, z jędrności żywicznej lasu, z krzepkiej siły tego domu. 'eodor, patrząc na nią, myślał o innej kobiecie nieporównanie bardziej sj i może dlatego więcej steranej życiem, o matce. W tamtej odgadywać szło wszystkie nie dospane noce, spędzone na praniu cudzych łachów, 'stkie toboły z bielizną, jakie roznosiła ludziom, kiedy Teodor był ze mały i zostali sami bez ojca, który zginął w ulicznej łapance w de pięćdziesięciu przypadkowych ludzi, postawionych przez Niemców ścianą i rozstrzelanych. Teodor do tej pory pamiętał grosze supłane z matkę z takim trudem: na zeszyt, na książkę, na podzelowanie -w, jakie zdzierał uganiając z chłopakami. Pamiętał ohydny, śliski, ający w gardle odór prania, gorący szelest żelazka sunącego po białym lie; niekiedy jeszcze przez sen dobiega! go ten szelest, a rano czekał już wy stos bielizny do odniesienia. Matka brała tobół na plecy, uginała od nim. Jakże ta mizerna kobiecina podołała takim ciężarom, nie mógł ladziwić. A może siły jej rosły wraz z brzemieniem, jakie trzeba było vignąć? Zresztą prańsko stanowiło tylko dodatek do codziennej orki. Nie miała żadnego wykształcenia, a chciała pracować, musiała zarabiać. Pilnowała tej roboty, jakby uważała ją za Bóg wie jakie szczęście. A przecież była zaledwie sprzątaczką. Cóż w takiej pracy godnego uwagi? Dawała utrzymanie, tak. Ale matka czerpała z niej chyba coś więcej. Poczucie własnej przydatności?... Chyba czułaby się całkiem zagubiona bez tego zajęcia. Dziwne. Chciał przecież zaraz po szkole iść do warsztatu, skończył technikum, dałby sobie radę, odpoczniesz — mówił. Nie chciała. To był jeden jedyny raz, kiedy się posprzeczali. Nie zgodziła się. Postawiła na swoim. On poszedł na studia, ona dalej tyrała. Aż zdarzył się wypadek... Do dzisiaj słysząc wycie karetki pogotowia oglądał się z zabobonnym lękiem. Przezroczysta twarz bez kropli krwi... Wtedy poczuł się dorosły. Żałował tylko, że wcześniej nie wybrał studiów medycznych. Że nie potrafi ujmować cierpień, przywracać zdrowia. Błąkał się pośród nieskończenie długich korytarzy, mijali go lekarze, których pośpiech miał konkretny cel, zaś jego wałęsanie się świadczyło tylko o bezsilności. Wydawał się sam sobie zbędny wobec bezmiaru ludzkiego cierpienia, jakiego bywał świadkiem, wobec bólu, jaki się tu spełniał w milczeniu, wobec niemożności przyjścia z pomocą nawet tej jednej, jedynej, niepozornej kobiecie... Matka. Długi jej pobyt w szpitalu. Naraz zabrakło mu zakotwiczenia w życiu, z czego poprzednio nie zdawał sobie sprawy. Dom, do którego wracał, stawał się tylko miejscem noclegu, przybiera! wygląd coraz bardziej opuszczony i zaniedbany, chociaż Teodor stara! się wykonywać wszystkie prace, którymi dotąd zajmowała się matka. Ale czegoś zabrakło. Czego? W redakcji siedział jak na szpilkach, czekając najpierw na godzinę, kiedy będzie można zatelefonować do siostry dyżurnej, a potem na popołudnie na parę minut widzenia, parę słów wyszeptanych z trudnością, na leciutkie, pieszczotliwe dotknięcie chudej dłoni, leżącej bezsilnie na kołdrze, na wmawianie samemu sobie,s że jest lepiej, że będzie Sępiej. Łaził rozbity, nie do życia. Wziąć się w garść? Dobrze komuś mówić. Uważał, że to bezduszne i nieludzkie, bowiem po kilku tygodniach takiej absolutnej próżni zawalono go robotą. Przybywało jej z dnia na dzień, jakby umyślnie wynajdowano mu zajęcia, w dodatku najtrudniejsze. Ileż razy miał ochotę cisnąć wszystko w diabły. Ale było trochę wstyd. Kolegów, szefa, samego siebie — no i matki, która odkąd odzyskała przytomność, stale pytała: jak tam w pracy, jak ci idzie? Nie mógł jej sprawić zawodu, wierzyła w niego, w jego talent, możliwości. Zresztą i 55 ibicja nie pozwalała wyłączyć się z gry. Zaciętość, jaką miał w sobie od ecka. Wściekły upór. Wysłano go w teren. Zieliński dał mu wtedy cholerny wycisk, ale wiał na niego. Teodor się buntował, chociaż to go zobowiązywało rdziej niż cokolwiek innego. Spaprał parę materiałów, zmarnował czas, f. Nie, nie zmarnował. Nauczył się poprawiać samego siebie, nauczył się : powtarzać błędów, nauczył się — cierpliwości. Cholernie trudna rzecz: rpliwość. Wyiskrzone niebo, rozjarzone światłami jak na festyn, wydawało się. ce i obojętne. Ogarnął go chłód przenikliwy jak cios noża w plecy, radziecki. Podniósł się powoli, ociągając się, pełen utajonego niepokoju. idaczny był dzisiejszy dzień. I już przeszedł, jakby się w przepaść padał. A jutro... Czego miałby oczekiwać od jutra? Z perspektywy tych dazd jego los był na pewno mało ważny, zbyteczny. Czy jego ;obecność sprawiłaby jakąkolwiek różnicę? Zdawało się, jakby cały świat •ustoszał, jakby nie było na nim żywej poza nim duszy. Skorusze godnie chwiały liśćmi. Szum w drzewach pociemniał, jakby zbierało się burzę, deszcz? ale powietrze było bezbarwne, głuche. Z daleka niosło się szczekiwanie psów, wrogie, zajadłe. Teodor ze zwieszoną głową powlókł się do chałupy. Rozdział piąty Jaśkowy honor — Skarby pod Świńską Turnią — Diabeł siedzi na Stołach Fura kopiasto wyładowana sianem chwiała się na wyboistej leśnej drodze. Kasztanek stąpał powoli, z namysłem; konisko znało trasę na pamięć. Jasiek szedł obok z lejcami w garści, już to zagadując do konia, który chwiał łbem i strzygł uchem, już to rozglądając się za towarzyszami, którzy bobrowali w pobliskich jagodowiskach. Dobiegały stamtąd pomruki pełne zadowolenia, jakby się tam pasło stado niedźwiedzi. Ale bo też jagody były ogromne, dorodne, wystale w słonecznych stokach, w otwierających się ku latu polanach, nagrzane, pachnące lipcem, południem, swobodą. Dziewczęta miały już pełne kanki, Heniek z Wojtkiem ledwie coś tam uzbierali na dno, ale za to gęby wysmarowali jagodami od ucha do ucha — nie żałowali sobie. — Łakomce paskudne — krzyczała Dorota — żaden nie dostanie pierogów na kolację. — Nadgorliwych w kotle smażą — odpysknąl jej Heniek. — I tak nazbieramy więcej niż ty. — I obaj z Wojtkiem smyrgnęli w nastroszone kępy jagodowe sięgające wyżej kolan. Zieleń sztywnych jak szczoteczka listków gęsto była nakrapiana granatowymi świecącymi kulkami. Jedną garść do ust, drugą do garnka. — Hejt, Maciek, hejt! — ale koń nie potrzebował przypominania i sam nawrócił w rozwidleniu leśnych dróg w tę właśnie, która wprowadzała w stronę Białego Potoka. Wracali całą bandą z Kosarzysk. Toż to się nauwijali zagrabiając i podając na wóz siano. Jasiek już kilka razy obrócił, zwożąc ku dolinie kudłate fury — szelestliwe, zaspom zapachu podobne. Czekając na kolejny jego powrót uganiali się po hali, wylegiwali na słonku, opychali jagodami i pysznym jadłem, które Jaśkowa matka podsyłała nowym robotnikom, jak ich — śmiejąc się — nazywała. 57 Narobili się rzeczywiście, nie ma co mówić. Kto by przypuszczał, że z tyle harówy. Kiedy Heniek przyłapał Wojtka, jak sobie ukradkiem nie tracić fasonu) ocierał pot z czoła, kuksnął go w bok i przekornie uważył: — A wybieraliśmy się na żniwa, Wojtek spojrzał na niego zezem, ale nie powiedział nic. Pomyślał tylko ;haczem, że na nizinach wiele pracy za człowieka wykonują maszyny, a taj trzeba samemu poradzić każdej robocie', bo żadna maszyna na tych >chyłych stokach, na tych drogach lecących na złamanie karku — na iele się nie zda. Podziwiał też wytrwałość Maćka, który niezmordowanie spinał się pod górę osypującym się od kamieni wądrożem, aby ściągnąć amtąd zwaliste fary, i znowu się wspinał i znowu. Jasiek mówił, że >nisko miało tyle lat co on. Dla konia to już wiek sędziwy, ale nie znać Ąo tego po nim. Jasiek pilnował go jak oka w głowie. Sierść Maćka lśniła eczywiście jak świeżo wyłusknięty kasztan, grzywę miał równo przyciętą, ;z żadnych farfocli. Bata nie potrzebował, rozumiał ludzką mowę, a ekiedy nawet jakby odgadywał myśli. Posłuszny był zwłaszcza Jaśkowi, mych tolerował. Wojtka coś podkusiio, ubłagał Jaśka, żeby mu oddał lejce. Maciek łeb dwrócil przyjrzał się drwiąco nowemu woźnicy. Stąpał dalej pomalutku i śrnie, puszczając koło uszu wszystkie dobre rady i zachęty, jakich mu /ojtek nie szczędził. Maciek znał swoją robotę i to znacznie lepiej od /ojtka, bo gdyby go posłuchał, ani chybi wóz by się wywalił przy zbyt strym skręcie. Wojtek ciągnął za lejce jak psa za ogon, pokrzykiwał, aż ały sczerwieniał, już nadbiegał zastrachany Jasiek, który zabawił chwilę w obliskiej kępie jagód — ale Maciek i tak skręcił, jak uważał, tylko selmowsko ślepiami błysnął, kiedy speszony Wojtek oddał lejce Jaśkowi i rzeprosił się z dzbankiem na jagody. Dziewczyny miały niezły ubaw. Nie poskąpiły też Wojtkowi docinków, uż one nie zaniedbały żadnej, choćby najmniejszej okazji, żeby człowiekowi nie przypiąć łatki. Kąśliwe było toto, nie przymierzając, jak gzy, które sraz pod wieczór cięły bez litości. Jasiek co chwila plaśnięciem dłoni abijał szare owady, gęstym rojem obsiadające koński kark i szerokie, wypukłe czoło. Boki sam Maciek nieustannie omiatał ogonem. Wydostali się wreszcie na szosę. Stąd już droga wiodła prosto do domu. ^ała czerada wgramoliła się na siano. Zagłębieni w nie, poglądałi z wysoka >o okolicy, po grzbietach górskich sunących im naprzeciw. Jasiek pośpieszał, żeby zdążyć na odwieczerz do domu. Stamtąd, nie mieszkając, mieli wyruszyć na Ornak. Matka ujęta tym, że honornie ustąpił z pracy w lesie, podarowała mu nadchodzącą niedzielę1 na dawno już zaplanowaną wycieczkę na Czerwone Wierchy. Cieszyli się wszyscy na tę wyprawę całkiem wariacko. Nazajutrz skoro świt miała do nich dołączyć Bronka ze swoją nową podopieczną czy towarzyszką, licho wie, jak to nazwać. — Szkoda, że Teodor już wyjechał — snuł głośno swe rozważania Jasiek. — Z nim to się dopiero fajnie chodzi po górach. — Aż się wierzyć nie chce, że jesteśmy tu już drugi tydzień — westchnął Wojtek. — Jakbyśmy się wczoraj spotkali z Teodorem w pociągu... — Jaka jest ta dziewczyna, która mieszka u Bronki? — dopytywała się Anka. Ale Jasiek ze wszystkich dziewczyn na świecie najwidoczniej ciekaw był tylko tej jednej, która właśnie siedziała obok, wyskubując wąsate zielone źdźbło z siennej zaspy. — Taka sobie. Widziałem ją tylko raz, bo parę dni przeleżała jak bez ducha. Bronka najpierw na wszelki wypadek zawiadomiła milicję — gdyby dziewczyny ktoś szukał. Ale nikt się nią nie interesował. Znaleziono jej rzeczy i papiery. Miała tylko torbę podróżną, którą zostawiła w Domu Turysty. Tam zresztą nocowała. Bronka mówi, że była po prostu zabiedzona. To był dla niej szczęśliwy traf — ten wypadek z koniem, bo mogła się gdzieś zawieruszyć z kretesem, zabłądzić, ani by kto wiedział. — 1 co, została u Bronki? — A gdzie miała się podziać? Nie wiem, co tam Bronka z nią pocznie. To jej rzecz. Trudno tak człowieka zostawić samemu sobie, nie? — Ale przecież nie wiadomo, kto to jest — zgłosił swoje zastrzeżenie, jak zawsze przewidujący i ostrożny, Heniek. — No to się zobaczy — powiedział niefrasobliwie Jasiek. — Jak inaczej poznać człowieka? Trzeba z nim być, żeby go oswoić. Spojrzenie orzechowych oczu Anki jakoś bardzo pieszczotliwie ogarnęło postać chłopca, który przysiadł na skraju wozu i lejcami lekko powodując konia, jednocześnie bacząc na drogę, rozgadywał się w najlepsze. Nie wiedzieć czemu, Anka naraz spłonęła rumieńcem, zagryzła wargi i szybko odwróciła wzrok, poświęcając całą uwagę kontemplacji krajobrazu. Słońce już się przechyliło poza szerokie trawiaste siodła na zachodzie, poza dolinę oprawną w lasy, senną od zapachu łąki, od szelestu i cykania 59 wadów, od przejrzystości złagodniałego w zmierzchu powietrza. Wystarało położyć się na sianie na wznak i zapatrzyć w głębię niebieską ponad Iową, a zdawała się coraz bardziej ogarniać, coraz szczelniej zatapiać, jraz bardziej świetlista i niepochwytna... Wyjechali spomiędzy lesistych wzgórz biegnących het ku Chochołowu, lewo ciemna szuba boru pokrywała grzbiet Palenicy, na prawo ciągnęły ę rozłogi ku dolinom Starej Roboty i Chochołowskiej. Z głośnym irkotem przejechali mostek ponad szeroką rozlaną Siwą Wodą, nieco alej łączyła się ona z potokiem płynącym z Kościeliskiej — tworząc zarny Dunajec. Szosa biegła prosto ku Reglom, aby u ich podnóża zgiąć się spiczastym olanem w kierunku Kościelisk. Ogromne, bujne łąki pomiędzy tą rogą a stożkami Kopek i Cisowej Turni — to właśnie był Biały Potok, utaj w czas przedwiosenny aż światło biło od krokusów, które się pośród latów śniegu, pośród lodowej szreni otwierały ku słońcu. — Kiedy kwitną — mówił Jasiek pokazując biczyskiem — tyle ich, że iły świat się odmienia. Powiedzcie, co za siła w takiej maluśkiej roślinie, ; się nawet zimie i chłodom potrafi przeciwstawić, że jej niestraszne? aczną się pokazywać — to jakby tęcza mieniąc się spadła na ziemię. Aż rzęch chodzić. Człowiek by chyba klękał i — nie wiedzieć — czołem bił, że ę świat na ten czas, choć krótki, i niebem, i rajem staje. Na szosę wybiegł śniady jak Cyganiątko chłopaczek i gnał ku nim, ile 1. — Oho, Władek jużci sterczał pod płotem i wyzierał na drogę — iśmiał się Jasiek, zeskakując z wozu. Chwycił malca na ręce, podrzucił ysoko do góry, posadził na furze. — Cniło ci się za nami? Kany mama? — pytał młodszego brata. — Jeszcze nie wrócili z Mietłówki. — Widzisz, nie chciałeś z nami jechać do siana — droczył się z nim isiek. — Teraz będziesz zawdy w domu siedział. — Zabierz mnie w góry — dopraszał się mały. — Jeszcze czego?! Żebym cię pod pachą niósł? — Sam pójdę — obraził się Władek. — Ale, pójdziesz, pewno, że pójdziesz, kie ci nogi dłuższe urosną, bo ikożbyś się styrmał na taką wyśoczyznę. — Ja wszędzie rosnę, a nogi są takie, jak były — zatroskał się malec. — Jedz marchewkę. Marchewka w nogi idzie — doradził mu najpowa-liej w świecie Wojtek. — Iii... — mały nie dowierzał. Jasiek poszedł otworzyć bramkę. Zeskakiwali z wozu ze śmiechem, na wyprzódki biegnąc w obejście. Dom Sulejów, rozłożysty, na podmurówce z kamieni, o stromym dachu i długiej werandzie od frontu, nie wyglądał okazale, ale za to niezwykle ujmująco. Co się na to wrażenie składało? Miodowy kolor drewnianych ścian? Schludnie podmiecione obszerne podwórze? Dorodne lipy przed gankiem? Pszczela muzyka dolatująca od pasieki przycupniętej w porzeczkach i malinach? Nade wszystko — czyjaś obecność: energiczna i gospodarna, a zarazem życzliwa i łagodna. Wszędzie odnajdowało się dotknięcie czyichś miękkich, ale i mocnych dłoni. Jaśkową matkę spotkali chłopcy ledwie parę razy, ale wydawało im się, że znali ją od zawsze. Ten dom mówił im o niej. Jasiek pogwizdując wyprzęgał konia, wprowadzał go do stajni. Wojtek przytachał wiadra z wodą. Heniek zajął się obrokiem, Władek jako gospodarz zarządzał i pokazywał, co mają robić, uszczęśliwiony rolą, jaka mu przypadła. Uwinęli się raz-dwa. Zostawili Maćka zadumanego nad pełnym żłobem i wbiegłszy przed dom zaczęli pokrzykiwać na dziewczęta, które się guzdrały przy porządkach w kuchni. Wladkowi na pociechę nasypali jagód i obiecując mu, że na pewno następnym razem zabiorą go z sobą, wyruszyli w drogę. Jasiek miał ich poprowadzić jakimś niezawodnym skrótem, przy okazji chciał pokazać polanę na Stołach. — Ale czy to nie za późno? — zaniepokoił się Heniek, który do tej pory w górach czuł się jakby nieswojo. — Przy miesiączku też się fajnie idzie — pocieszył się Jasiek. — Chyba się nie boicie — Dorota dolała oliwy do ognia. Wojtek ruszył z kopyta. Heniek nie mial wyboru, chociaż dałby wiele, żeby na dziś zrezygnować z dalszej łazęgi i ruszyć znaną drogą przez Kościeliska. Ale cóż, dla towarzystwa dał się Cygan powiesić. Westchnąwszy tedy niepostrzeżenie, powędrował za rozbrykaną czwórką. Dzień się roztapiał coraz głębiej na dnie błękitnej misy. U góry jeszcze drżała szafranowa poświata, dołem cień się nasuwał puszysty, miękki. Ogarnął szurpate reglowe wzgórza, ponad nimi paliły się jaskrawym blaskiem kołpaki Czerwonych Wierchów i mocarny grzbiet Kominów Tylkowych. Ponad czubami drzew ledwie, ledwie wybłyskiwał w oddali zadzierżysty, jakby na zadzie wspięty w galopie Giewont. Dalej ku wschodowi powietrze jaśniało niebieskawą niby z dymu utkaną poświatą. Jasiek niefrasobliwie rozglądał się po niebie. 61 — Góry się płonią, to znak, że się odmieni. Żeby tylko nie chciało jutro polać. — Co ty opowiadasz! Pogoda jak złoto — sprzeciwił się Wojtek. — Mój dziadek gadał: ani pogodzie, ani dziewczynie nie dowierzaj, bo cię rada zwiedzie i jeszcze suchej nitki na tobie nie zostawi — zaśmiał się Jasiek. — Kiedy tak, to sobie pójdziecie sami na Czerwone Wierchy. — Dorota! Daj spokój! — wykrzyknął Jasiek. Parsknęli śmiechem. Jasiek zorientował się, że kupił żart, zmieszał się, poczerwieniał, ale nie tracąc rezonu zaraz skierował rozmowę na mijaną okolicę, żeby odwrócić uwagę od siebie i od spraw „do-których-nic-nikomu". Szeroko rozjeżdżona droga przecinała na ukos polanę Białego Potoku. Wraz się i potoczek znalazł, zagrodził im przejście pośród kamienistych usypisk, tarmosię je, swawolił — to chował się za większym głazem, to łobuzersko wyśmigał z ukrycia, mrucząc i baraszkując jak niedźwiadek. Przeskoczyli po kamieniach, minęli szałasy przycupnięte pod lasem i dotarli do wapiennej ścianki, która jak rygiel zagradzała wylot Lejowej Doliny. O wiele mniej znana i uczęszczana niż tamte w pobliżu Zakopanego zachowała sporo dzikości. Zresztą przekorna to była i wesoła dolinka, tak jak i potok, który wraz się rozpędzał, koziołkował, cudeńka wyprawiał. Zieleń wydawała się tu jaśniejsza, bo stoki gęsto porastały modrzewie, pierzaste, delikatne. Potem ścieżka podeszła nieco w górę i za kolejnym zakrętem ponad roześmianą dolinką, jaką podążali, wydźwignęły się pionowe, obrywiste stoki Kominiarskiego Wierchu.Kredowo białe ściany, obrysowane jak krechami węgla pasmami lasu czepiającego się wszystkich załomów, zdały im się dziwnie groźne i surowe. Jasiek raźno popędzał swoją gromadkę. Umyślił sobie pokazać im Stoły,'* nie lubił się wycofywać z raz podjętych zamysłów. Szli szparko, znowu zagłębiając się w las. Jasiek wskazał lesisty czub po lewej ręce i z szelmowskim błyskiem w oczach, wpadając w gwarę, co mu się zdarzało, zwłaszcza gdy sobie z kogoś dworował, objaśnił: — Świńska Turnia. Tutok mój dziadek nalazł zbójnicki kotlicek, a w nim złote dukaty. — Gdzie, gdzie? — wytrzeszczali oczy. — Ba, żebym ja to wiedział. Los dziadkowi brzyćkiego figla z onymi dukatami wypłatał. Tak jakby je miał — i nie mał. — Jakże to było. Powiadaj — ponaglali go chłopcy. 62 Dorota, idąca z Anką na przedzie, zanuciła przekornie: Janicku, Janicku, kajś podział dukaty? A som we wirsycku, w dziurawym kosycku... Jasiek mimo uszu puścił tę przymówkę. Wolał się już nie narażać Dorocie, która widocznie miała z nim na pieńku, zazdrosna o siostrę czy licho wie o co. Do chłopców tedy kierował swą opowieść. — W Tatrach wiele skarbów ukryto, ale straśnie trudno je dostać. Bo też i to, co dla jednego skarbem, innemu ledwie w przygarść suchych liści się mieni. Trza mieć takie oczy, żeby skałę i człowieka przejrzeć na wylot, wtedy zaraz wiadomo, ćo skarb, a co śmieci... — Miało być o dukatach — wpadł mu w słowo Wojtek. — Zaraz będzie. Były one ukryte pod kamieniem, ba, nie wiadomo którym. Dziad wiedział, ka ich szukać, bo to, wiecie, wychował sobie taką mądrą świnię. Kie ją za nogę uwiązał i pędził przed sobą, ona już mu zawdy dukaty wyczuła i wykopywała, bo to strach, jak była na pieniądze łasa; jak poniektóry człowiek. Dziadkowi była z tą świnią wielka wygoda. Jak mu trza było łąki dokupić albo krowę, albo nową spódnicę dla baby, żeby mu przestała głowę suszyć i za uszami brzęczeć — inny narobiłby się jak głupi — a mój dziadek ino świnię na śnurek wiązał szedł z nią kajsi w góry, kładł się do słonecka i opa-lował a fajkę kurzył, a świnia i tak zawdy pieniądze wyniuchała i wygrzebała. Trzymał to w sekrecie, żeby się ludzie nie zwiedziełi, jaka gadzina zmyślna, boby każdy pewnikiem chciał pożyczyć i co on by z tego miał. Nie wiedziała o tym nawet żona i kiedy po kościele ugwarzała sobie z innymi babami, już się też nachwalić nie mogła, jakiego to ona ma chłopa: samo szczęście, metr szczęścia co najmniej, bo też i dziad był chłop na schwał i metr pewnikiem ważył. Babom to było nie w smak, bo to między nimi na dziesięć zawdy dziewięć zawistnych się trafi. Ale co miały robić. Więc tylko swoim chłopom dogryzały: patrzaj, niezguło, ciaraparo, Suleja ma to, Suleja tamto, a ty co? 1 chłopa w kark. Aż raz co się nie robi. Dziad z innymi na wojnę ruszył, wielka wojna była. Z polskim wojskiem chodził, a jakże, niepodległość wywalczył. Parę lat ani widu, ani słychu o nim nie było. Babka już się stęskniła do znaku, ocy wypłakuje, aż tu dał znać przez ludzi, że wraca. Czymże tu ugościć takiego żołnierza i bohatera? Bieda aż piszczy. Uradzili zabić świnię, co to ją dziadek od prosiaka wychował i na odjezdnym bardzo babce przykazo-wał, żeby o nią dbała. Świnia spasła się, brzucho miała jak dzieża. Narobiła 63 babka kiełbas, szynek, naszykowała słoniny i czeka rada. Przyjechał dziadek, uraczył go. Jadł, jadł i nachwalić się nie mógł, a co gębę obetrze, to zaraz jeszcze sięga. Ale kiedy już se godnie popił i pojadł, wyseł obzierać gazdówkę. To i do chlewa wlazł. Naraz wylatuje stamstel i wrzeszczy: — A kaz moja świnia? Coś zrobiła z moją świnią?! — Przecieżeś ją, Józuś, zjadł — powiada baba. Dziada mało szlag nie trafił. Gruchnęli gromkim śmiechem, aż echo podbiegło od lesistych zboczy. Jeden tylko Heniek miał pewne wątpliwości. — I już nigdy dziadek nie odnalazł tego skarbu? — Gdzie zaś. Trza by syćkie wanty haw poobracać, zakielby nalazł. Ino się nazwa ostała na pamiątkę: Świńska Turnia. — Pójdziemy kiedy poszukać skarbów? — Wojtek szepnął ukradkiem do Henryka. Tamten skinął głową. — Trzeba się tylko w jakiś sposób od dziewczyn odczepić, bo zaraz wszystko wypapla panu Waleremu, a ten gotów nas wyśmiać. — Zrobi się. Spokojna głowa. Jasiek zatrzymał się, rozejrzał. — Gdyby tak iść dalej, wyszlibyśmy na polanę Kominy Tylko we i popod Diabliniec. Ale nam trzeba prosto przez las. To miejsce się nazywa Między Perci, hań odchodzi ścieżka na Przysłop Kominiarski i dalej do Starych Kościelisk. A tamten żleb — wskazał głęboką rozpadlinę, która przeorała całe zbocze — nazywa się Zabij ak, bo w nim niejeden, co pobłądził we mgle czy słocie, kiedy z Kominów schodził, karku nadkręcił. Ale my się weźmiemy trochę w bok od żlebu. Pilnujcie się, cobyście się w lesie nie potracili. Ruszyli za nim gęsiego nikłą ścieżyneczką. Podejście było strome i oślizgłe. Gałęzie biły ich po twarzy, kiedy je odgarniali nie dość rozważnie. Darli się ku górze, byle nie stracić z oczu migającej przed nimi koszuli Jaśka. Pociemniało. Zresztą tutaj i tak poprzez gęstwinę chojarów nigdy nie docierało słońce. Wiatr się poderwał znienacka, zaszuścił w czubach smreków, poczęły się tam w górze naszeptywania dziwne i chichoty. Wojtek, który szedł w końcu, obejrzał się parę razy za siebie. Nieswojo mu było. Całkiem głupie wrażenie, do którego wstyd się przyznać przed samym sobą. Nigdy nie oglądaj się za siebie — przypomniał sobie dawno, dawno zasłyszane słowa ojca — liczy się tylko to, co przed tobą, to, co 64 trzeba osiągnąć. Ale idąc postępuj tak, żebyś nigdy nie musiał się cofać. Gdyby przyszło im wracać tą samą drogą? Ależ trzeba zaufać Jaśkowi. Nie prowadziłby ich na manowce. Jakże on zdołał wypatrzyć tę opuszczoną ścieżynkę. A jednak... Weszli teraz na trawers w poprzek stoku, gdzieś w głębi pod nimi wzbił się szum potoku, przycichł, gęstwina zaczęła prześwitywać, niespodzianie znaleźli się na skraju lasu. Odetchnęli, radzi, że się już z tych ponurych chaszczy wydostali. Przed nimi rozciągała się podłużna, rozległa polana, sięgająca kędyś aż pod skaliste progi. Zogromnialy teraz, widziane tak z bliska. Kamienny mur stał ciemny, groźny, tylko u samej góry wśród postrzępionych turniczek przebiyskiwaly jeszcze gdzieniegdzie amarantowe smugi. Ale i one gasły, szarzały. — Przypatrzcie się szałasom — mówił Jasiek. — Rzadko gdzie się już takie spotyka. Były nawet projekty, żeby je usunąć, skoro się już tutaj owiec nie wypasa i nikomu nie służą, ale tymczasem udało się je wybronić. W Małą Łąkę jakiś gorliwy urzędnik przystał robotników, żeby szałasy porąbali i spalili, zanim się ludzie o czymkolwiek zwiedzą. Dopiero jak się w prasie podniósł alarm, że zabytkowe budownictwo pasterskie niszczą, dali spokój. — I komu to przeszkadza? — Pytaj, bracie, bo nikt ci nie powie. Patrzcie, poszły owce z Tatr, a teraz naukowcy twierdzą, że trzeba wypasy bodaj częściowo przywrócić dla zachowania równowagi w przyrodzie... At... — machnął ręką. Podeszli do grupy szałasów znajdujących się pośrodku polany. Niskie i rozłożyste, zdawały się wyrastać wprost z pochyłego stoku. Dachy obciążono kamieniami. Krzepkie to były budowle, zdolne stawić czoła najsroższym wichrom i kurniawom. Naraz Jasiek począł nadsłuchiwać, poskoczył ku skrajnemu szałasowi. — Ktoś tu jest! — zawołał. Drzwi uchyliły się powoli. Stanął w nich człowiek nieduży, przygarbiony, ledwie w jakieś ubogie szmaty odziany. Na ramionach miał wyleniały serdak. Długie, siwe włosy spływały w strąkach wokół pomarszczonej twarzy, brunatnej, suchym liściom tytoniu podobnej. Stał tak bez ruchu, przypatrując im się w milczeniu. Wreszcie odezwał się cichym, schrypniętym głosem: —r Skądeście? — Idziemy na Ornak — powiedziała Anka, podchodząc bliżej. — Jasiek obiecał nam pokazać halę na Stołach i dlatego tu jesteśmy. Nie wiedzieliśmy, że tu ktoś mieszka. Sami jesteście? 5 — Kto sieje wiatr 65 - Ano sam — zamruczał, wpatrując się uporczywie w dziewczynę. -macie co do jedzenia? — zapytał. Do jedzenia? Czekajcie! Jasiek, dawaj chleb. I w ogóle... Mamy ic zapasów — tłumaczyła zwracając się ku staremu — bo szykowaliś-ię na wycieczkę. Ale i tak nam coś dadzą na Ornaku. Jasiek, dawaj- - zniecierpliwiła się. )orota szarpnęła ją za ramię. - Zgłupiałaś? ie Anka nie zwróciła na nią uwagi. Wydobywała z plecaka Jaśka i, ser i kiełbasę. Jeszcze jakieś herbatniki wynalazła na dnie i też lgnęła. - Gdzie wam to zostawić? tary usunął się z drzwi, czyniąc niepewny, zapraszający gest. Jakby się ił. Ale Anka już wniosła chleb i zawiniątka, za nią trop w trop sunął k, na koniec władowała się i reszta bandy. Przystanęli mrugając ma, póki nie przywykły do panującego tu półmroku. Dostrzegli czas nędzne wyrko pod ścianą, zarzucone łapkami świerkowymi. iczyli żelazny piecyk na środku i ławę pod ścianą, i blaszane wiadro z i, i byle jak zbity z desek stół, na który Anka wygarniała wszystkie ich sy, gwarząc przy tym ze starym. - Cóż to żyjecie jak wilk z daleka od ludzi? - A po co mi ludzie — zamruczał. — Zimą chodzę po wsiach, czasem się zlituje i łyżkę ciepłej strawy da, a w lecie żyję jak popadnie... Nie ziewałem się tu nikogo — dodał. — Na Stołach teraz pusto. - Jak przyjdą rozwalać szałasy, będziecie musieli stąd pójść — edział Jasiek, bacznie przyglądając się staremu. - Ehe, to ci się tylko zdaje. Nie ma takiej siły, żebym ja stąd poszedł. iż tu na życie i na śmierć przypisany. - Będziemy do was zaglądać — powiedziała Anka, jakby to było całkiem »viste. Dorota aż syknęła. Nie podobał jej się ten stary, nie widziało jej się Co też ta Anka, że z każdym łazęgą musi się poprzyjaźnić. tary nie rzekł nic. Może też mu to dziwne było — ta dziewczyna, która zieli wszystkim, co ma, i taka bystra przy tym, taka roześmiana. Jemu zęściej przydarzyło, że go jak psa kijem gonili od drzwi, niż dobre o dali, a tu naraz taka dziewczynina i jak ze swoim gada. Skądże to? asiek był dziwnie milczący, nie zdradzał ochoty do rozmowy, czasem uwagę Wojtka zwrócił dziwny przdmiot leżący na ławie. Wziął / ręce, zaczął się przyglądać. — Co to? Skrzypce? — Gęśliki i to bardzo staroświeckie. Tutaj je nazywają zlóbcoki, bo są wyżłobione w jednym kawałku drzewa. O, widzisz, tu są cztery struny. Całkiem jak Sabałowe gęśle wyglądają... Z nieoczekiwaną żywością góral przypadł do nich i zazdrośnie odebrał instrument, kryjąc go pod serdakiem. Nastroszył się, nasępił. — A może byście nam zagrali — Anka błagalnie popatrzyła na starego. Oczy, osadzone tak głęboko, że nie można było dostrzec ich barwy, świeciły spod krzaczastych brwi gorączkowym, niespokojnym błaskiem. Zdawać się mogło, że stary czegoś się wystraszył, że pragnie, aby jak najszybciej odeszli. Anka wszakże nie dawała za wygraną. Zresztą i chłopcy, i Dorota przyłączyli się do jej prośby. — Musimy już zbierać się z powrotem. Zagrajcie nam na pożegnanie. Stary wreszcie ustąpił, kiwnął głową. — Chodźcie na pole. Nie będę w izbie grał. Wyszli posłusznie na zewnątrz. Góral przysiadł na wysokim progu, zgarbił się nad gęśiikami, zamyślił. Teraz dopiero wydał im się nieskończenie stary. Jakby wiekiem był rówieśny szałasom na hali, czerniejącym szeregom lasu, skalnym zrębom piętrzącym się ponad halą. — Niesamowity — szepną! Wojtek Dorocie, którą brawura naraz całkiem opuściła. Wtem zabrzękły gęśliki jękliwą, drżącą nutą. Zrazu przeciągła, powolna, stopniowo coraz szybsza, napastliwa. Jakby się wszystko wokół rozdygotało od tej muzyki. Starzec podniósł głowę, zaśpiewał: Matuchna prosili, coby nie zbójować, kiebyk nie zbójował, nie miałbym im jeść dać... Znowu ta nuta szydliwa, ostra. 1 piosenka: Zabili Junicka z Międzycyrwonego, nie dali zapłakać dziewcęciu onego. Zabili Janicka, wieżom zabitego, a dziewcyna jego bieży koło niego. Zabili Janicka w zielonej ubocy, ino się od niego kapelusek tocy... 67 ¦ — Pójdziemy już........powiedziała Anka dziwnym, nieswoim głosem. — Dziękujemy wam za muzykę. Góral siedział dalej nieruchomo, jakby nie słyszał. Jakby ich tu wcale nie było. Anka przez chwilę patrzyła na niego. Ogarnął ją nagle chłód. Zapragnęła jak najszybciej uciec stąd, odejść. — Odwiedzimy was kiedyś. Bądźcie zdrowi — wyksztusiła jeszcze i poczęła zbiegać byle prędzej, byle dalej; za nią inni. Stary człowiek patrzył za oddalającą się gromadką, potem podniósł twarz ku sinej, mętniejącej przestrzeni, w którą sączyło się niepewne światło pierwszych gwiazd. Gdzieś tam daleko zostały gwarne doliny, które opuścił, wsie, w których ludzie na jego widok zatrzaskiwali drzwi, a mijając go nie podnosili wzroku i ukradkiem spluwali za siebie. Podniósł się ociężale, wszedł do szałasu, rozłamał chleb zostawiony przez Ankę, przez chwilę sycił się jego zapachem, zanim znów pojawił się na progu. Tymczasem Anka i Jasiek dotarli już do skraju polany i zatrzymali się, czekając na resztę towarzyszy. — Okropny staruch — Dorota wzdrygnęła się mimo woli. — Nie wiedziałem, że siedzi teraz na Stołach... — Zaraz go? On cię chyba nie poznał. — Znać nie znam. Słyszałem. Matki nim straszą dzieciska. Poniektórzy się go boją. Mówią, że jest opętany. A starzy ludzie powiadają, że ciąży na nim jakowaś zbrodnia. Że pokutuje za nią, ale tego, co uczynił — nic nie zmaże. Pytałem dziadka Szymona, co to było. Ale nie chciał mówić. — Mnie się on nie wydał zły — powiedziała Anka w zamyśleniu. — Raczej nieszczęśliwy. Ponad zastygłą w ciemniejącej ciszy polaną zerwała się naraz dzika, ostra nuta, osypała się brzękliwyui echem, jakby ktoś uderzeniem pięści skruszył szklaną ścianę. A potem podniósł się ku nim niewyraźny, ledwie słyszalny śpiew; Panowie, panowie, będziecie panami, ale nie będziecie panować nad nami... Nie oglądając się za siebie, zbiegli stromą kamienistą ścieżką w przesiece między szeregami drzew, wdzierających się w milczącym pochodzie ku opustoszałej, trawiastej płaśni, gdzie ciągle jeszcze wibrował jak skowyt daleki, zmącony zaśpiew. 68 Rozdział szósty Sen~jawa — Strzechy ognia — Pod ochroną? Co jakiś czas wraca sen, z którego nie możesz się obudzić. Co jakiś czas staje się na powrót jawą to wszystko, o czym chcesz zapomnieć. Co jakiś czas ostatkiem sil dogrzebujesz się w popiele tego snu resztek domu, resztek dzieciństwa, zwęglonego uśmiechu matki, jej spalonych lez. Ten sen zaczyna się zawsze tak samo: przebudzeniem. Jak wówczas, w dalekim dzieciństwie, kiedy Bronka budziła się znienacka — skąd, jakim sposobem odgadując obecność ojca? Matka szczelnie zasłaniała okna kocami, nie zapalała światła, izbę rozjaśniał tylko nikły blask padający z komina. Ojciec przychodził'jak obcy pod osłoną nocy, nie wiedzieć kiedy skąd? Jakże to było poskładać w trzyletniej głowinie? Jak wyrozumieć? Więc tylko budziła się raptownie. Po ścianach tańczyły wielkie cienie. Ojciec siedział na stołku przed ogniem, a matka ściągała mu z opuchłych nóg kapce, ogarniała go dłońmi, jakby chciała z niego odgarnąć cały śnieg, przez który się nocami przedzierał, cały strach i bojaźń, niepewność i niepokój, od jakich nie był wolny i on, i nikt. Czepiała się dłońmi jego ramion, jakby uwierzyć nie mogła w to niepodobne do prawdy szczęście, że oto znów jest z nim przez chwilę, że oto jeszcze raz go widzi, A ojciec tylko ją po włosach gładził, czarnych, długich, ciasno splecionych w warkocze grube jak jego ręka... Głaskał ją po tych włosach, jakby wodę w potoku pieści!, do której człowiek przypada spragniony, zatulał twarz w warkocze, wodził po nich dłońmi i milczał. Bronka odgarniała pościel, ześlizgiwała się z łóżka i na bosaka biegła do ojca skulonego na stołku i do matki klęczącej obok niego. Wiedziała, że nie wolno się odzywać, że nawet szeptać nie wolno, bo zaraz mogliby nadejść zbóje z trupimi czaszkami na czapkach. Straszono ją tym, więc bała się okropnie, nie wiedząc dokładnie, czego się boi. Więc tylko wciskała się pomiędzy rodziców jak zajączek w kotlinkę. 69 Ojciec ogarniał ją jednym ramieniem, drugim matkę, i tak je obie, przytulone do niego, kołysał. A mocne to były ramiona niby gałęzie chojarów, co naw na górce niedaleko domu rosły i wszelkim wichurom się oparły. Bezpiecznie tu było i zacisznie Piękny jest taki sen, kiedy wszystko dawno utracone wraca do człowieka. Piękny jest taki sen. Ale oto zamróz ją ogarnia, drętwieje do szpiku kości. Jak wtedy w zaroślach, gdzie wegnała krowę i sama się schroniła, i skąd widziała ludzi, którzy przyszli, żeby zrąbać chojary na wzgórzu. Waliły się z głuchym jękiem, ziemia stękała pod nimi. Bronka zakutana w chuścinę, starsza już, prawie pięcioletnia, patrzyła na śmierć drzew, które znała, odkąd oczy na świat otworzyła. To było tak, jakby i w niej samej coś umierało. Gdyby tak można pobiec do matki, wtulić się w nią, zasłonić sobie oczy jej fartuchem. Nie widzieć nic, nie słyszeć okrutnego stękania ziemi i chrapliwego wrzasku rozdzieranego drzewa. Gdyby! Ale wszystkie dzieciska, z którymi razem pasła, przywarły w chaszczach, drżąc ze strachu. Niedobrze było się pokazywać obcym, dozorującym ścinki drzewa. To byli Niemcy. Przed nimi właśnie ukrywali się żołnierze, których ojciec wodził poprze? granicę ku dalekim Węgrom. Niemcy. To oni tyle razy wpadali do wsi, zabierali ludzi, po których potem wszelki ślad ginął. Opowiadano sobie tylko po cichu, że ich okrutną śmiercią zamęczono w zakopiańskim „Palące". Jeden z nich zniecierpliwiony był i czegoś, widać, zły. Uderzał się cienkim pręcikiem po lśniących cholewach wysokich butów. Raz i drugi spojrzał w stronę zarośli, gdzie skryła się wystraszona dzieciarnia. Bronka zadygotała, przywarła jeszcze bardziej do ziemi. Gdybyż wrosnąć w nią jak kamień. Skryć się. Naraz widocznie jakieś złe licho wstąpiło w Krasulę małego Staśka, zaczęła się biesić, wyrywać. Malec próbował ją poskromić, ale co tam poradzi tyli szkrab, nawet i parę lat starszy od Bronki. Krowa, łamiąc gałęzie i ciągnąc za sobą Staśka, wyleciała z zarośli i parła na oślep przed siebie. Chłopak się rozkrzyczał wysokim dziecięcym lamentem... Nie wiadomo, jak to się stało... Bronka zobaczyła naraz, że Stasiek dziwnie powolnym ruchem osuwa się na ziemię. Jak liść, który jesienią ostatni spada z drzewa, waha się, waha... Niemiec niespiesznie podszedł do chłopca, trącił go czubkiem błyszczącego buta, potem kopniakiem przekręcił na wznak. Bronka przez chwilę widziała zwróconą ku sobie twarz stojącego — gładko wygoloną, nalaną. Zdawało jej się, że gestapowiec patrzy prosto na nią, chciała krzyknąć, zapłakać i w tym momencie straciła przytomność. Ocknęła się dopiero długo, długo potem. Deszcz nadciągnął i siąpił zimny, przenikliwy. Przemoczył ją całą na wskroś i twarzyczkę tem miała mokrą — nie wiedzieć: od lez czy od tego deszczu. Nie było ani robotników, ani tego Niemca. Nad skurczonym na ziemi Staśkiem stało kilka kobiet ze wsi. Bronka wypełzła z krzaków, ale żadna z nich nie zwróciła na nią uwagi. y Była wśród tych kobiet i Staśkowa matka. Męża jej Niemcy zastrzelili zaraz na początku wojny. Za cały świat został jej tylko Stasiek. A teraz patrzyła na niego, jak na coś obcego sobie, nawet nie zapłakała, jakby się w kamień obróciła. Niezdarnym ruchem ściągnęła z głowy chustkę. Wokół twarzy rozsypały się jej włosy białe-bieluteńkie. A przecież niestara to jeszcze była kobieta, chociaż teraz wyglądała, jak gdyby całe wieki żyła na ziemi i jakby się już niczemu dziwić nie umiała. Jak góry, gdy je zima szronem przyprószy, tak lodowata zdawała się być ta smutna głowa w pasmach siwych, potarganych włosów. Kobieta zarzuciła na Staśka swoją zieloną chustkę w wielkie róże — jakby go całego kwiatami zasypała. Schyliła się i podniosła go w ramionach. Ale widno za ciężki był na jej siły, bo ugięła się pod tyrn brzemieniem i sama na kolana osunęła. Teraz dopiero ocknęły się towarzyszące jej sąsiadki i rzuciły na pomoc, podparły, podniosły. Jedna podtrzymała lecącą bezwładnie do tyłu głowę Staśka, druga podjęła go pod kolana i tak ruszyły społem do wsi w milczeniu. Jest taki sen. Z zawiei się wyłania, z masy wirujących śnieżnych piątków. Aż w oczy kłuje od tej zadymki. Bronka powieki stula, oczy przesłania. Żeby jej tylko wichura z nóg nie obaliła. Trzeba pośpieszać, jak najrychlej wrócić do domu. Matka czeka. Słabuje cosi. Zimnica ją jakowaś chwyciła, już ze dwie niedziele trzyma. W chałupie strach jak zimno. Spaliły wszystko, co się dało, i teraz mimo tej zamieci Bronka wyruszyła do lasu, żeby przynieść drzewa na opał. Rozpali ogień, może się wraz matusi lepiej uczyni. Bronka niesie na plecach owiniętą w płachtę naręcz chrustu, bez mała większą niż ona sama. Marne są te jej kilkuletnie siły, toteż co chwila przystaje, żeby odpocząć, ale wnet jawi się jej przed oczyma biała jak opłatek twarz matusina i to ją na nogi podrywa i każe jej dalej mozolić się z tym ciężarem, który do ziemi 70 71 przygniata i oddech odbiera. Już niedaleko, szepcze sama do siebie; już niedaleko, pociesza się. Jeszcze aby do tego chojaka, co go na zakręcie przez sypką zamieć widać. A potem jeno do tej wielkiej kupy kamieni w polu. A potem już tylko przez ten wzgórek, gdzie krzyż w kępie bzów stoi, ze wzgórka całą Ochotnicę jak na dłoni widać. A potem jeno z górki do pierwszych zabudowań. A potem już ta czwarta chałupa po lewej — to jej dom. Podnosi się i znowu brnie kilkadziesiąt kroków. Jak pijana idzie, zatacza się pod ciężarem. Śnieg za kolana sięga, sypie i sypie jakby nigdy nie miał przestać, a drogi wcale nie ubywa, jakby cofała się przed nią. Zgorączkowane oczy dziecka wypatrują znajomych zarysów w powodzi tańczących płatków. Oto już i chojar, podobny trochę do świętego anioła, co jest w kościele wymalowany. Tylko że tamten anioł w złocistej zbroi i z wielgachnymi skrzydłami jakowegoś gada do ziemi przygniata i mieczem przebija. A ten tutaj jakby twarz sobie zasłonił czarną chustą, ciemne skrzydła świerkowe zwisają ku samej zmiemi. Pewnikiem jemu też nielekko, duma Bronka na chwilę zbywszy płachty z pleców. Ściemnia się jakoś szybko albo to może ona tak długo się wlecze. Rano wyszła, a teraz już i noc niedaleko. A tam matusia sama, samiuteńka ostała. Bronka znów się ugina pod płachtą, tarmosi węzeł, płachta zsuwa się jej z pleców, nijak nie może sobie poradzić. A śnieg gęstnieje, mgławi oczy. I płacz za gardło ściska: nie poradzę. A jakże, poradzisz, poradzisz — rozkazuje sobie. Zgrabiałymi rękoma rozplątuje sznur, zamocowuje ściślej, końce płachty wiąże na piersiach, teraz będzie dobrze. Dźwiga się z klęczek z tym wieigachnym tobołem na grzbiecie, nogi pod nią drżą z wysilenia. Teraz aby do sterty kamieni, którą tutok kajsi na miedzy usypano. Już się powinna pokazać. A może ją do cna zasuło śniegiem? Darmo oczy wypatrywać, aż łzawią. Kurniawa taka, że całkiem można się stracić. Duje i duje. Wzgórz po drugiej stronie doliny wcale nie widać, jakby się roztopiły. A i świerk znajomy, który przed chwilą minęła, już majaczeje niewyraźnie, już się w pomroce i śnieżycy zatraca. A ona? Kto ją tu wypatrzy, kiedy tak pełznie pod naręczem ugięta, kruszyna taka w bezmiernej pustaci. Ale przecież drogę zna na pamięć. 1 z zawiązanymi oczyma mogłaby trafić. Mało to razy tędy biegała? Latem na borówki, jesienią na grzyby. Trafi. Na pewno trafi. Nie ma się czego bać. To tylko śnieg oczy mami. Ot i kopiec tuż przed nią. Jest. Skole śnieg przyprószył, ale i tak drogę pokazują. Naprawdę już niedaleko. Gdyby można było chwilę dłużej spocząć. Ale nie wolno. Powinna wrócić do domu przed 72 pierwszą gwiazdką. Jakże. Toć to dzisiaj Wigilia. Pewnikiem gwiazd w tej oćmie nie będzie widać, ale i tak wiadomo, że poza płachtą śnieżycy, poza górami mroku narodzi się gdzieś tam w samym kącie nieba gwiazda najjaśniejsza, każdemu, nawet najuboższemu przeznaczona, żeby serce ogrzać, nadzieję rozpalić. Już niedługo, matusiu, już niedługo — szepce dziecko zbielałymi od zimna wargami i znowu się ugina pod zbyt ciężkim naręczem, znowu się zatacza z wysiłku, ale idzie, idzie naprzód. Gdyby matusia była zdrowa, może wybrałyby się obie do dziadków na święta. Bronka wspominała sobie dziadka Szymona — wziąłby ją na kolana, utuli! prawie jak tato — i coś ją znów ściska za gardło. Ale dzielnie przełyka łzy. Nie, nie trzeba o tym myśleć. Matusia ozdrowieje, to pójdą. Babka upiecze dla nich podpłomyków, może nawę znajdzie ukrytą w komorze odrobinę miodu, żeby nim placek posmarować. Będzie gorący, słodki. Bronka aż oczy mruży i głęboko wciąga oddech, jakby już czuła odświętny zapach podpłomyka. Tylko... Jakże się cieszyć, skoro ojca z nimi nie będzie. Czy puszczą go te zbóje z więzienia? Powinni. Przecież nie zrobił nic złego. Na pewno go wypuszczą... Z nagłym dreszczem przypomina sobie chwilę, kiedy się dowiedziały, że ojca pojmano kędyś na kurierskim szlaku i zabrano do „Pałace", gdzie mieściło się gestapo. Nie zrozumiała wszystkiego, ale matusia była taka dziwna, cosi się z nią stało. Jakby się na nią drzewo obaliło, jakby w niej coś pękło. W parę dni potem chwyciła ją febra i całkiem zbiła z nóg. Dwa razy przychodziła stara Matyska, znająca się na chorobach, zioła jakiesi parzyła, ale nic nie pomogło. Pewnikiem od zimna w chałupie matusia zachorzała. Dzisiaj napalą sobie godnie, na całą noc wystarczy chrustu, który tu Bronka wlecze. Ogrzeją się, matusi zrobi się lepiej. Na pewno. Jeszcze aby pod górkę, na której stoi krzyż. Z górki będzie lżej. I domy zobaczy we wsi, nie będzie się czuła tak osamotniona. Bo tutaj w gęstniejącej zawierusze jest tak, jakby się samiutka ostała na świecie. Ino tę górkę minąć, a wnet się znajdzie wśród swoich. Może ktoś do nich zajrzy wieczorem? Sąsiadki takie dobre. Pomagają, ile mogą, chociaż im samym też się nie przelewa. Dobre, mądre kobiety. I mężczyźni milczący, niewylewni w okazywaniu uczuć, nieskorzy do mówienia tego, co myślą, ale niezawodni. Swoi. Już widać na szczycie wzgórza krzyż zacięty czarnym konturem w niebo. Śnieżyca osuwa się przed nim naraz jakby niemocna. A może to wiatr nacicha? Spokojnie tu i coraz jaśniej. Bronka wędruje prosto w 73 ogromniejące poza krzyżem światło, zostawiając daleko za sobą chichoczącą białym śmiechem kurniawę. Niebo różowieje od blasku, wielka jasność prześwietla osypujący się nieustannie miękkimi płatami śnieg. Wygląda, jakby się z nieba sypały krokusy na zbielałą, strwożoną ziemię, jakby wiosna schodziła na pola. Rozkwitające niebo! Bronka staje w zachwycie, zadziera do góry głowinę; już nawet płachta z chrustem tak jej nie dolega. Gdyby to matusi pokazać! Zaraz by ozdrowiała. Jeszcze kilkanaście kroków. Krzyż urasta nad dzieckiem strzelistym, groźnym cieniem, a z nieba padają złociste i różowe płatki, kwiaty sypią się wokół w złagodniałym naraz i litościwym powietrzu. Wicher, który szarpał się jak potępieniec, zamarł w bezruchu. Ejże, dzieje się coś dziwnego, kędy ta gwiazda wigilijna wschodzi. Może tak samo z niepokojem i z nadzieją wypatrywali jej pastuszkowie? Gwiazda z kolędy śpiewanej przez matkę, zwiastująca na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Jakże ona piękna być musi. Najpiękniejsza. Bronka niemal bez tchu wspina się na wzgórze, za którym bije blask, rozlewając się po całym niebie. I naraz... Widzi już. Nie gwiazda! Rzeka płomieni płynie doliną! Tam, gdzie jeszcze dziś rano była Ochotnica, strzela w niebo słup ognia. Dziecko stoi zamarłe w przerażeniu. Przed oczyma tańczą płomienie, iest ich coraz więcej. Czy to cały świat się pali, całe dzieciństwo? A matka? Co z matusią?! Rozsupluje płachtę, zwala z pleców przydźwigany tobół, nie patrzy, nie agląda się. Ile sił w nogach, ile tchu w piersiach biegnie przed siebie. Potyka się, upada w głęboki, kopny śnieg. Podnosi się utytłana, półprzytomna, biegnie dalej, znów się przewraca, biegnie. Już jest na drodze, już ?oznaje dom objęte ogniem. Przez wywalone drzwi wylatują kłęby rudych jłomieni, gęsty, gryzący dym wypełnia powietrze. Naraz potyka się. Przyklęka. Patrzy. To sąsiad. Walczak. Koszulę ma ;ałą we krwi. Pod płotem skulona kobieta. Jej trzyletni synek, śmieszny >rzdąc, który często w zabawie, czepiając się matczynej spódnicy, patykiem :za płota odgrażał się Niemcom, leży teraz obok węgła płonącej chałupy, Zamiast głowy straszliwa, krwawa miazga. Rozstrzaskali mu głowę o zrąb. To już nie śnieg polatuje powietrzem. To iskry. Kurniawa iskier )bejmuje Bronkę, do tańca wciąga. Nad rodzinną chałupą zamiast dachu stroszy się strzecha z ognia, kolczasta, cierniowa. Wtem złoty wężyk wystrzela wysoko do góry, bucha kłąb płomieni i ognista szrzecha zapada się raptownie. A tam, w domu — matka. Bronka nie wie: krzyk to jej piersi rozsadza czy ból. Krzyk. Zawodzenie. Krzyk: — Matusiu; Matusiu! Matusię mi spalili! Czyjeś czułe, rozumiejące ręce Podnoszą Bronkę z tego płonącego mroku, rozgarniają chmurę ognia. Szarpią. Dźwigają. Czyjeś ręce. Więc jest jeszcze ktoś na świecie, kto przybywa na pomoc. Czyjeś ręce, Obejmują Bronkę. Przygarniają. — Cicho, no, cicho. Bronka nareszcie przytomnieje. Oblana zimnym potem. Dygocąca. Powraca ten sen i ani go zapomnieć, ani w sobie zabić. Sen? Prawda.! — Cicho, no, cicho! Obok niej na pościeli siedzi dziewczyna, którą półprzytomną przynieśli wówczas z Teodorem. Przycupnęła obok i utula Bronkę jak siostra. O nic nie pyta, tylko opasuje ramieniem jej drżące plecy i lekko leciutko gładzi ją po ręce. Bronka odzyskuje oddech, odsuwa się raptownie, spoziera w bok. Ale chudzieiec, w zbyt obszernej na nią koszuli Bronczynej, najwidoczniej wcale nie ma zamiaru odejść. Siedzi nadal przy Bronce i przygląda się jej błyszczącymi szarymi oczyma. Wąziutka, mizerna buzia, krótko podstrzy-żone włosy. Zerwała się pewnie ze snu, rozbudzona krzykiem. Bardzo biedniutko sama wygląda, bardzo dziecinnie. Bronkę to nagle chwyta za serce. Spostrzega w nieznajomej dziewczyninę rzuconą w świat, bezbronną jak ona — wtedy na drodze pomiędzy szeregami płonących chałup. Prostuje się. odgarnia z czoła opadające na twarz bujne włosy. — Krzyczałam? — pyta ostrożnie. Tamta potakuje. Ale nadal nie mówi nic, tylko wpatruje się w Bronkę dziwnymi, lśniącymi oczyma. I Bronka sama nie wie dlaczego ani, jak to się dzieje — ale zaczyna opowiadać nieznajomej swój powracający, upiorny sen. Jak gdyby w ten sposób chciała się od niego uwolnić na zawsze. Tamta słucha w milczeniu, nieporuszona, trudno odgadnąć, czy dociera do niej to, o czym mówi Bronka. Dotyka rozrzuconych włosów mówiącej i zaczyna nawijać na palec karę pasemko. Jakby cały los Bronki tak nawijała. / Opowieść potyka się, usiaje. Wreszcie pada pytanie. Konieczne — chociaż rani. Ale i tak nic już nie zwiększy ciszy, jaka między nimi wyrosła. 75 — Twoja matka zginęła? Bronka kiwa głową. Po chwili już spokojnie podejmuje dalsze wyjaśnienia. — Wtedy w Wigilię 1944 roku Niemcy przeprowadzili pacyfikację Ochotnicy, Wiesz, co to znaczy? Nasza wieś w czasie okupacji dawała schronienie partyzantom. Zagubiona w lasach, w potokach, w Gorcach — nazywana była swego czasu nawet małą Polską albo wolną republiką ochotnicką. Twardzi tam byli zawsze ludzie, nie chcieli się ugiąć. Toteż Niemcy wzięli aa nich odwet. Wymordowano wówczas wszystkich mieszkańców, którym nie udało się zbiec w lasy. Cała wieś poszła z dymem. Nie wiem, co się stało z moją matką. Może i lepiej, że nie wiem. Czy dobili ją, a dopiero potem podpalili dom? Czy też spłonęła żywcem? Nie miała już przecież siły, żeby uciekać. Dziewczyna dalej nawija lśniące pasemko. — A ty? — pyta tak cicho, że Bronka raczej się domyśla, o co chodzi. — Znaleźli mnie dobrzy ludzie nawpół martwą tam na drodze i najpierw zabrali do siebie, a potem odprowadzili do dziadków. Gdyby nie oni, byłabym z głodu zdechła albo zamarzła. Czasem nawet myślałam sobie, że lepiej by było... Już nigdy potem nie wróciłam do Ochotnicy. Nie chciałam. Nie mogłabym spokojnie patrzeć na to miejsce, gdzie niegdyś stał nasz dom. Teraz tam podobno inaczej. Wieś się odbudowała. Wzniesiono pomnik ku czci ofiar faszyzmu i poległych tam partyzantów. Pomnik — no i dobrze Ale życia to nikomu nie przywróci. — Dowiedziałaś się czegoś o ojcu'? — Zakatowali go w podziemiach ..Palące", gdzie się mieściło zakopiańskie gestapo. Ileż tam było ofiar!.,. Ojciec naraził się Niemcom potężnie, bo od początku wojny działał jako kurier. Przerzucał przez granicę ludzi, broń, dokumenty. — Jak Marusarzówna? — I ona, i wielu innych. Matka na pewno przeczuwała, że nie ma już dla niego ratunku, skoro wpadł Niemcom w Japy. Nie było takiej męki na świecie, jakiej by naszym nie zadali, żeby wydobyć od nich informacje o towarzyszach, o planowanych akcjach podziemia. Zginął męczeńską śmiercią. — Wiesz jak... w jaki sposób? Bronka pochyla głowę. Ciężko jej o tym mówić. - O ludziach, których wymordowano w „Pałace", niewiele wiadomo. Pilnie strzeżono tajemnic. Wiedza, jaką po latach udało się uzyskać, także jest niepełna, fragmentaryczna. Towarzyszowi ojca cudem udało się zbiec, kiedy go Niemcy zabrali do zgarnięcia śniegu z dachu. Korzystając z chwilowej nieuwagi wartownika, zeskoczył z drugiego piętra tak jakoś szczęśliwie, że mu się nic nie stało. Otóż opowiadał później dziadkowi, że po przesłuchaniu widział jeszcze ojca z powykręcanymi w stawach rękami i nogami, z twarzą zmasakrowaną... Jeszcze wtedy żył... Nie wiem, jak długo. Nie wiem... nie wiem nic więcej — głos Bronki jest ledwie dosłyszalny. Chuda, blada twarzyczka przytula się do niej, kryje na jej ramieniu. Bronce naraz sił przybywa od tego bezradnego dotknięcia, wtulenia głowy w ramiona, ód tej bezbronności jawnej, nie udającej już nic. Bo tak już jest, że kiedy obok znajdzie się drugi człowiek potrzebujący pomocy czy choćby obecności twojej — stajesz się silny w dwójnasób. Za siebie i za tego drugiego. Teraz z kolei Bronka ogarnia ramieniem chudziutkie plecy i z zadziwieniem i ulgą czuje słoną wilgoć na twarzy, do której przylgnął policzek tamtej. Nagle zapomina o swoim śnie wobec tej obcej biedy, która z taką ufnością do niej przywarła. — No... — szepcze. — No... - Bo widzisz — tamta mówi z trudem, plącząc się, połykając ościste słowa, które jej w gardle więzną — tak sobie myślę, że nawet jeżeli człowiek zginie po coś... dla czegoś, rozumiesz... to lepiej jest, niż tak głupio żyć. — Co ty pleciesz? — cień dawnej szorstkości brzmi w glosie Bronki. Ale tamtej już to nie zraża. — Widzisz... Twój ojciec zginął, ale tylu ludzi przedtem uratował, że miał prawo odejść. Chyba i tak więcej na świecie uczynił dobrego, niż gdyby żył po trzykroć. A inni żyją, żyją i co z tego? — Jak to: co? — No bo żyć tylko na własny rachunek?... Jaki to ma sens? Bronka potrząsa głową. Też pytanie! Jaki to ma sens? — Nikt nie żyje na własny rachunek, przecież... — Nieprawda. Żyją. Całkiem fajnie żyją. Tylko właśnie nie mam pojęcia, po co wtedy to wszystko. A ty? — Gdybym nie wiedziała — po co, nie zostałabym lekarzem. Nie uważasz? — Nrmo... Nie wiem... — Więc ci powiem. Po studiach zatrzymywano mnie w klinice. Miałam świetnego profesora. Dla niewielu ludzi tyle mam wdzięczności i podziwu, 77 i co dla niego. To człowiek całą gębą. I w ogóle ¦— mądry człowiek. Mogłabym się wiele nauczyć pod jego kierunkiem. Miałabym ciekawą pracę. Mówiono też, że mogłabym się wybić, zrobić karierę... — Więc dlaczego?... Nie rozumiem. — Ja też niezupełnie jasno to rozumiałam — wyznaje szczerze Bronka. — Po prostu tutaj jestem bardziej potrzebna. Tam w mieście na moje miejsce czeka dziesięć osób. Tutaj jeszcze ciągle bywa tak, że lekarz potrzebny jest w kilkunastu miejscach naraz. Zresztą... To była trudniejsza możliwość. Chyba dlatego ją wybrałam. 1 chyba miałam rację. Na pewno. Andrzej też tak uważa. — Andrzej to twój chłopak? __ Tak Zapadło milczenie. Wreszcie z pewnym wahaniem uciekając nieobecnym spojrzeniem, dziewczyna szepnęła: — Może i masz racje. Ale wielu ludzi myśli inaczej. Nie? — Oczywiście. Nie rozumiesz? Życie buduje sobie człowiek z tego, na co go stać. Jeden postawi dom z kamienia, drugi z trzciny. A wiesz czemu? Bo żeby wyłupać i skruszyć skalę, potrzeba i wytrwałości, i trudu takiego, że grzbiet pęka. I czasu. A ludzie się śpieszą. Radzi sięgają po gotowe; żeby z trzciny budę sklecić, wystarczy od niechcenia ręką ruszyć. Niektórym to wystarcza. Zależy, na co się w życiu stawia. — A... sława? — Sława? — Bronka mimo woli uśmiechnęła się. — Co to jest sława? Zapytaj Teodora, on cię lepiej objaśni. Znamy się ze studiów, lubimy się. Nie od dziś widzę, jak sobie ustawicznie łeb rozbija goniąc za czymś, co nie wiadomo nawet, czy istnieje. Sława? Czy to ma być sława od ludzi zależna czy od ciebie? Mogę ci powiedzieć tylko to, co myślę ja sama, o czym bardziej wątpię, niż ufam. Jeżeli chodziłby o szum wśród ludzi, to chyba nie warto się starać. Choćby cię najwięcej podziwiano, najwięcej o tobie gadano, na drugi dzień zapomną, zajmą się czym innym, kim innym. Twoje sprawy nie są dla innych aż tak ważne, jak ci się może wydaje. Tak już jest. Więc jeżeli chcesz uczynić coś tak niezwykłego, żeby ściągnąć na siebie uwagę, jeżeli tylko o to starasz się, żeby cię zapamiętano, niewiele osiągniesz. Ale jest jeszcze coś innego. Można by to nazwać dobrą sławą, Zależy ona wyłącznie od samego człowieka: od tego. co zdziała, co stworzy, co czyni na co dzień, dokąd zmierza. Nieodłączna od człowieka, bo wyrasta z tego, czym się stajesz. — Dobra sława? — Dziewczyna spojrzała Bronce prosto w oczy, po 78 raz pierwszy z tak bliska. Jakiż to kolor, u licha zastanowiła się Bronka z dziewczyńską ciekawością. Kolor wody? Kolor poświaty? Uśmiechnęła się przyjaźnie do tego podrzutka-cudaka. — Kiedy jestem potrzebna pacjentowi, byłabym idiotką, gdybym myślała o sławie, rozgłosie, wymądrzeniu się, bo skoro człowiek cierpi, najważniejsze jest, aby temu cierpieniu zapobiec. Rozumiesz? Gdybym kiedykolwiek zapomniała o tym człowieku przede mną i na pierwszym miejscu postawiła siebie, swoje cele, uważając go tylko za narzędzie służące — boja wiem czemu — popisom erudycji, ciułaniu i tak dalej, to byłoby z mojej strony gorsze nawet niż głupota. Zwyczajne szalbierstwo. Ale aby to zrozumieć i — co najważniejsze — na co dzień postępować zgodnie z tym wewnętrznym przekonaniem, trzeba dorosnąć. A dorasta się długo, wiesz? Niekiedy całe życie. Także do szczęścia, jakie daje własny — choćby najmniejszy — udział w tworzeniu świata. Skoro uda mi się postawić chorego na nogi — jestem szczęśliwa. Tego się nie da opisać: jak bardzo. Nie dlatego, że akurat mnie się udało, chociaż i to jest ważne, ale że dzięki temu jest trochę mniej cierpienia. Chciałabym wiedzieć i umieć jak najwięcej, aby pomagać najskuteczniej. A przyznasz, że to już zależy tylko ode mnie. I dobrze, że tak jest. W ten sposób poznaje się granice własnych możliwości, po to, żeby je przekraczać, rosnąć wraz z nimi. — Ty chyba jesteś bardzo dobra — powiedziała ni stąd, ni zowąd dziewczyna. Zsunęła się z łóżka, stała teraz przed Bronką przypatrując się jej uważnie. Cienkie, chude nogi i zbyt obszerna koszula sprawiały, że wyglądała jak nieopierzony pisklak. Bronkę i speszył, i rozśmieszył mimowiedny podziw w głosie dziewczyny. — E, gdzie tam — bąknęła trochę opryskliwie. — Całkiem zwyczajna. — I żeby zmienić temat, powiedziała szybko: — Któraż to godzina? Już chyba nie warto się kłaść. Musimy być o świcie na Ornaku, bo nie będą na nas czekać. Jasiek się tam skręci z niecierpliwości, gdybyśmy się spóźniły. — A może ja nie pójdę? — znowu było coś spłoszonego w wąziutkiej, śmiesznej buzi. Zmrużyła oczy, stały się przez to jakby więcej ukośne. — Nie gadaj głupstw — kategorycznie ucięła Bronka. — Oczywiście, że pójdziesz. Nie ruszę się bez ciebie. — zagroziła. I wtedy znienacka ujrzała uśmiech tamtej. Nieśmiały i przelotny, ale to już było coś u tej pochmurnicy. Bronka podeszła do okna i rozwarła je szeroko. Chłodne, rześkie powietrze o źródlanym posmaku napłynęło szeroką falą, wypełniając niewielki pokoik. ¦<79 Powinna nam się udać wycieczka — mówiła, wpatrując się w złotawą smugę, która nasycała powietrze światłem ponad łańcuchem szczytów. W przejrzystym powietrzu rysowały się ich sylwety jakby powleczone szaroniebieskim zamszem. — Do tej pory nawet dobrze nie wiem, jak masz na imię — powiedziała Bronka nie odwracając głowy. — Chyba mnie wcale nie lubisz, bo przedtem nawet nie chciałaś ze mną rozmawiać. Tamta podeszła i stanęła obok niej, niepewna, onieśmielona. Bronka nie nalegała, żeby jej nie peszyć. 1 miała rację. — To nie dlatego... — A dlaczego? — Bo to tak trudno... — i znowu umilkła. Bronka ogarnęła ją ramieniem. Stały obok siebie prawie równego wzrostu, chociaż nieznajoma była troszeczkę niższa. — Dobrze będzie — powiedziała naraz ku swemu zaskoczeniu. — Dobrze będzie. Nie trzeba się martwić. No! — Może i tak... — niepewnie szepnęła tamta. A potem dodała z nagłym ożywieniem. — A na imię mam Emilia, wiesz? — Emilia? To ładne. Takie staroświeckie imię. Jakby pachniało maciejką, rezedą... a jak na ciebie wołają? Mila? Tamta wymknęła się naraz. — To nieważne — rzuciła szortko. — To nie ma znaczenia. Bronka spojrzała na nią zdumiona. Dziewczyna przygryzła wargi, oddychając spiesznie, z wysileniem. Gorący rumieniec wypływał jej na czoło. — No to jak mam do ciebie mówić? Może pani? Szanowna pani? — zapytała żartobliwie, chcąc jakoś rozładować to nieoczekiwane spięcie. W tamtej była niema! wrogość. Potem jednak widocznie zawstydziła się wybuchu. Rumieniec jeszcze bardziej pociemniał. — Możesz mówić, jak ci się podoba — mruknęła. — Będę się nazywała tak, jak sama zechcesz. No? — spojrzała wyczekująco. Bronkę to wszystko trochę zniecierpliwiło, trochę zagniewało. Cudak? No pewnie, że cudak. Ale jak tu się gniewać na takiego odmieńca? Górale opowiadają o pannach leśnych, bogunkach, które niekiedy porywają dzieci, a zamiast nich wkładają do kołysek swoje nieznośne bachory. Rośnie potem taki znajduch ludziom na dziw i na złość. Chyba że go wynieść na próg i rózgą chłostać, aż się będzie płaczem zanosił, wtedy bogunce zrobi się żal, przybiegnie, odda cudze dziecko, a zabierze swoje. 80 Ale kto by miał serce bić takiego dzieciaka, choćby i odmieńca. Bronka ujrzała, że dziewczynie podejrzanie się oczy świecą. Jeszcze gotowa się rozbeczeć. Więc Bronka, machając ręką na te dąsy, powiada: — No dobrze. Niech ci będzie. Więc jak? Emilia? Czekaj. Mila? O, już mam. Będziesz się nazywała Miłka. Chcesz czy nie chcesz? Chcesz? — Miłka? — oczy jej jaśnieją, zmieniają się w jednej minucie niby woda w potoku. — Miłka? Dobrze. Chcę. — To nawet do ciebie pasuje, wiesz. Jest taki kwiat — miłek wiosenny. Pokażę ci go w atlasie. Do słońca podobny, takiego na dziecięcych malunkach. Jest pod ścisłą ochroną, wiesz? — Pod ochroną? Ja nigdy nie byłam pod ochroną — powiedziała Miłka. Kto Rozdział siódmy 7 Czerwonym Żlebie — Owczarze tańcują, a owce im zajmują — Zakład Chlusnął strumień lodowatej wody. Heniek wrzasnął i skoczył na równe 'gi- — No, nareszcie — sapnął Wojtek. — Sen to ty masz, bracie, taki, że ly pułk mógłbyś nim obdzielić, a jeszcze by ci zostało. Dorota wetknęła głowę w drzwi. — No jak, gotowi? My już biegniemy na śniadanie. Pośpieszcie się, bo ; nie zostawimy. Kto późno przychodzi — sam sobie szkodzi! — kręciła się jak fryga i puściła pędem po schodach, które zadudniły pod aotem śmigłych nóg. — Heniek, coś ty w ziemię wrósł? — niecierpliwił się Wojtek. — lieraj się, patałachu. Nie będziemy na ciebie czekać. Jasiek, lecimy?... — I : ich nie było. Heniek został sam. Co za kołowrót, myślał, ubierając się pośpiesznie. )brał się Wojtek z tymi pannicami, ani słowa. Siarka i ogień. Dzień teraz igi, czasu moc, potrzebne też takie urwanie głowy. Et! Spojrzawszy w okno nabrał wigoru. Dzień wstawał niebieskawy, ze snu otrząsając, z rosy porannej. Kudłate łapy smreków wymachiwały w ;kim powiewie, przecierając senne i przymglone jeszcze oko świtu. Ale : szczyt Bystrej złocił się na kształt monstrancji, opary jak smugi dzidła dymiły od Siwych Sadów, aby w pierwszych promieniach słońca twiać się bez śladu. Pakując chlebak, o którym Wojtek oczywiście zapomniał, Heniek wejrzał się po maleńkim jak kajuta pokoiku z tym samym uczuciem dowierzania i radości, jakie go ogarnęło, kiedy się tutaj znalazł po raz rwszy. Pan Walery wprawdzie tłumaczył się, że w sezonie, kiedy w ym schronisku panuje ogromny ścisk, nie mógł wygospodarować dla nich innego pomieszczenia niż ten „stryszek", ale czegóż im więcej do szczęścia było potrzeba? W izdebce mieściło się piętrowe łóżko, na którym rozlokowali się wygodnie z Wojtkiem, a dziś jeszcze przygarnęli do siebie Jaśka. Graty, jakie ze sobą przywieźli, upchnęli z powodzeniem w wysokiej, wąskiej szafce, niewielki stolik i ława pod ścianą dopełniały umeblowania. Łazienka, znakomicie wyposażona w natryski, w zimną i gorącą wodę, znajdowała się na pierwszym piętrze. W ogóle żyć, nie umierać. Wyganiało ich wprawdzie stale w świat, ale wracając, z radością witali znajome strome załomy dachu ukrytego wśród świerków. Wybiegała ku nim Pyszna, łasząc się i poszczekując basowo. Pan Walery wypytywał o szczegóły wędrówek, o nowe odkrycia, uśmiechał się do ich zapalczywości i nieustannego zachwytu, opowiadał ciekawostki, pokazywał książki o Tatrach, przepyszne zdjęcia, podsuwał projekt kolejnej wyprawy, ale nie wtrącał się do niczego, zostawiając czwórce pupilów swobodę prawie nieograniczoną. Liczył na ich samodzielność, na poszanowanie praw terenu, jaki obejmowali w posiadanie zachłannym marszem i wędrówką, liczył również na to, że zachowają ścisłe rygory, jakie tu obowiązywały, w imię bezpieczeństwa i ludzi, i przyrody. Chyba miał rację, że im zaufał. Poczuli się naraz dorośli. Nikt ich nie pilnował, nie niańczył. To była następna cudowna niespodzianka. Jedynie Dorota buntowniczo potrząsała głową; i tego było jej mało. Marzyły jej się wysokogórskie wspinaczki. Niecierpliwiła się obszarem czasu, jaki ją jeszcze dzielił od matury, od studiów na wymarzonej AWF, od przynależności do Klubu Wysokogórskiego, od alpinistycznych wypraw. Kto wie, może i co z tego będzie, zadumał się Heniek. W przeciwieństwie do Wojtka nie zrażał się tak szybko i mimo krzykliwości Doroty, mimo jej nonszalanckiego sposobu bycia i oślego niekiedy uporu uważał, że jakoś łatwiej lubić ją niż Ankę-kapryśnicę. Ciągle jeszcze obchodzili się nawzajem z Anką na koniuszkach palców, z daleka. Zresztą, kto tam dojdzie /- nimi do ładu — medytował Heniek, wpychając do chlebaczka turystyczną mapę Tatrzańskiego Parku Narodowego. Tymczasem przed schronisko wyskoczył Jasiek z Wojtkiem i panny-dziewanny, jak je żartobliwie nazywał pan Walery, siarczyście witając Bronkę i Miłkę, które dopiero co przybyły. — W samą porę — mówił Jasiek. — Już się bałem, czy nadążycie. Jakeście się dostały do wylotu doliny? — Autostopem. Akurat się trafił jakiś gość z Kościeliska, co wyskoczył do warszawskiego pociągu po żonę, która dziś miała przyjechać. Bardzo 83 uła para. Podrzucili nas do Nędzówki, a stamtąd przyleciałyśmy na iechotę. — Czujecie, jakie powietrze? — Wojtek przeciągnął się rozłożył ręce, kby w nich cały świat chciał pomieścić. — Dopiero chce się żyć. Jakby rumień przez człowieka płynął gorący, bystry... — Co z Heńkiem? — Jasiek zaniepokojony spojrzał w górę. — Nie dospał, więc prysznic bierze, żeby wytrzeźwieć. Pójdę go spędzić — i Wojtek smyrgnął po schodach. — Chodźcie na śniadanie — zapraszała Anka. — Czajnik już gwiżdże, almka naszykowała całą górę kanapek na drogę. Widzicie, jak to dobrze, : oddaliśmy swoje zapasy dziadkowi na Stołach. My i tak mamy co jeść, a mten wyglądał, jakby rzadko chleb widywał. Ruch w schronisku jeszcze się nie zaczął. Przez szeroko otwarte okno dalni napływało cierpkie, rześkie powietrze. Miłka, która była tu po raz pierwszy, rozglądała się z ciekawością. roczna, kamienna sień, niewielki przedsionek, dalej ciągnąca się wzdłuż łego budynku jadalnia; do prostych stołów na krzyżakach opartych hodziło się po trzech kamiennych stopniach od długiego bufetu, gdzie zwyczaj urzędowała Halinka, szczupła blondyneczka o jasnych, jakby lecznie zdziwionych oczach. Dorota natychmiast poinformowała Miłkę, to niepokaźne dziewczę jest znakomitą narciarką, kandydatką do użyny olimpijskiej, że... Dalsze zwierzenia przerwało pojawienie się łopców, którzy wpadli z wielkim krzykiem: jeść, zaraz jeść. Pałaszowali wielkie pajdy chleba z masłem, krztusili się gorącą kawą z lekiem chcąc ją przełknąć jednym haustem. Naraz wszystkim zaczęło się ieszyć. — Hej, wiara, będziecie nas gonić! — Jasiek pierwszy skończył, porwał iste naczynia, odniósł do kuchennego okienka, zarzucił wiatrówkę na mię. Ankę chwycił za rękę i pociągnął na dwór. — Dokąd?! dokąd?! Zaczekajcie! — wrzasnął Wojtek i skoczył na wne nogi. Reszta dopijała kawę na stojąco. Wysypali się ze schroniska. Przyleciała Pyszna, obwąchała wszystkich, jdłużej Miłkę, jako nieznajomą; dala się pogłaskać. Zaraz też mignął na skraju lasu pan Walery. Wracał już z porannej :drówki. Otoczyli go hałaśliwą gromadką. Ornaczańska czwórka trzymać się miała u Szymona, w razie gdyby zabałaganili na Gąsienico-j. Odgadł pan Walery, że bardzo chcieli zabałaganić. Może nawet nocować na Hali? Ale Bronka musiała być nazajutrz w pracy. Jaśka również czekał dzień roboczy, trzeba się było do nich dostosować. Podążali lasem, ongiś gęstym jak szczotka, teraz oblazłym z igieł, wylinialym. Drzewa żółkły, schły. Las umiera!. — Co tu się dzieje? — spytał zaskoczony Heniek, mając świeżo w pamięci nie tyiko zagajniki otaczające Gościeradów, zadbane i zdrowiyt-kie, ale nawet i te wielkie obszary boru, którymi przedzierali się onegdaj — na stokach Magury i Przysłopu, w rozłogach doliny Chochołowskiej, a nawet i wokół Stołów. — Kornik drukarz — lakonicznie wyjaśni! Jasiek oglądając się przez ramię. Oboje z Anką wysforowali się na czoło pochodu i teraz nadawali ostre tempo. — Ależ spustoszenie! — Wojtek kręcił głową z niedowierzaniem. — Jak można było dopuścić. — Dopuścić?! — parsknęła gniewnie Bronka. — Przecież to park narodowy. — To i co z tego? — zbaranieli obaj. — Tym bardziej trzeba się troszczyć. ~r A juści! — Jasiek nie strzymal. — Ino że każdy się wtrąca, rządców bez liku, a gospodarza na dobrą sprawę w TPN nie ma; gadali: trzeba w parku zachować stan pierwotny. Ano pięknie. Znaczy się: szkodnikom też nie przeszkadzać. A to już jednak nie te czasy, kiedy ptaków było zatrzęsienie i mogłyby las uleczyć. Chemicznych środków stosować nie wolno, to i panoszy się plugastwo - - ze złością kopnął złamany pień Wysterczający z zarośli. — Daj spokój — łagodziła Bronka. - - Świata nie zmienisz. Już i ty się zapisujesz do bractwa, które przódzi nim co zrobi, pyta: co mi z tego przyjdzie? — Ile sobie już wujek o to krwi napsuł — wtrąciła Dorota. — Szturmowa! w tej sprawie w zarządzie TPN-u, to mu powiedzieli, żeby się do leśnych nie wtrącał, ma schronisko, niech w; nim rządzi. — Bez tych mędrków robactwo las zeżre mrukną! ponuro Jasiek i znów przyśpieszył kroku. Droga wiodła w górę, przeskakując co chwila kręte łożysko potoku. Nad ich głowami połyskiwał pancerz Żaru, jak ze stalowych płyt uczyniony. Bronka podjęła pojednawczo: — Pewnie, że trudno wyważyć, na ile przyrodzie pomagać, na ile zostawić samą sobie. Stan pierwotny to utopia. To, co myśmy odziedziczyli, jest już rezultatem ludzkiego działania, a nie procesów samorodnych. 85 — To znaczy? — Ot, choćby te świerki. Wiadomo, że dawniej były w Tatrach buczki, dły, limby — drzewa bardziej odporne, zdolne stawić czoła huraganom, piej znoszące ostry klimat tutejszy. Ludzie wprowadzili bory świerkowe. 2 zakorzeniają się płytko i halny kładzie je pokotem. Powalone drzewa to j dla korników, które się potem przerzucają na zrowy las. Dopiero od edawna i bardzo nieśmiało rezygnuje się w tych stronach z monokultury berków. Trochę za późno. Więc jednak znów dochodzi do interwencji człowieka? — A jakże. To zresztą chyba jedyne wyjście. Zachwiano równowagę ocenozy, naturalnego zespołu organizmów, i wtedy dopiero przypomnia-) sobie o prawach samoregulacji, kiedy przyroda nie była już zdolna ma się bronić. ¦ — Strasznie to uczone — mruknął pod nosem Heniek. — A tymcza-m gołym okiem widać, że las trzeba spisać na straty. Drzewa się naraz rozbiegły i wyszii na Tomanowe Hale naprzeciw słoń-i, które też i podnosił się coraz wyżej. W tyle został brunatny zalew lasu, Dkoło w suchych, ostrych podmuchach puszyły się wysokie trawy, przed mi błyszczał kolorem topora szczyt ciemniaka zacięty stromo w niebo. Dogonili Jaśka i Ankę wygrzewających się w słońcu jak jaszczurki. siek ściągnął koszulę, opalony na ciemny brąz wyglądał jak Indianin, iłopcy w mig poszli za jego przykładem. - Spalisz sobie plecy - - ciotczynym, pełnym ubolewania tonem uważył Heniek. Dostał za to w kark. Tymczasem panny-dziewanny porwały Miłkę i uprowadziły między bą, gadając jak najęte. — To. popatrz, jakie to chuchro — trącił Heniek przyjaciela. Rzeczywiście, chociaż nie ustępowała im wzrostem, obok dorodnych :iewczyn Miłka wyglądała niepozornie. Przypominała chłopcom źrebaka erzchliwego i laskonogiego. Ciemna, krótko ostrzyżona główka, drobne, uchę ramiona. Gdzie jej tam do bliźniaczek, którym gąszcz bujnych losów spadał na plecy, otaczał zarumienione, wesołe twarze. - A mnie się ona podoba — przekornie odparł Wojtek. Za halą. za pasmem lasu weszli w kosodrzewiny. Dróżka to zagłębiała ; w kudły kosówki, to wyprowadzała na niewielkie łysinki pośród zarośli, wreszcie wywiodła w kamienie, kainieniska, w rozhukany od piargu ^erwony Żleb. Zdał im się raczej fioletowy i silny niż czerwony: jak starzała blizna. . ¦• ,-.''¦ Daleko za sobą zostawili cienistą dolinę. Wspinali się teraz na skalistą grzędę. Stamtąd ogarnęli wzrokiem dwa ogromne kotły pełne głazów i rumowisk. Tam, gdzie je znaczył cieni były barwy grafitu, tu słońcu połyskiwały gdzieniegdzie rudzizną, szarozielonym nalotem, połową smugą. Zagapiali się, pełni podziwu, tylko Heniek odwracał wzrok. Robiło mu się coraz bardziej nieswojo. Przytłaczał ogrom powietrza, który tak cieszył jego towarzyszy. . .. ¦ ^ ;;.;.¦. - ' . . ¦ .;..<.-':. o*;lj:ł;' « • 'iV. Wzrok leciał tu, nieskrępowany, daleko przed siebie. Zza widnpkręgu wysuwały się coraz to nowe olbrzymy górskie, zdawały się to przybliżać, to oddalać z każdym zakrętem ścieżki, którą się posuwali. Jakby .trwał w tej przestrzeni nieustanny ruch. Rozpędzony horyzont porywał, unosił z,sobą, ciskał w.: wybuchającą ku niebu :pogoń,.;• : : =,., ;. ¦ > Ścieżka wiodła teraz wysoko w poprzek stromego, trawiastego zbocza. Dziewczęta, zagadane, zostały kilka kroków w tyle. Milka, zatopiona we własnych myślach, zeszła,na bok. Wtem ujrzała przed sobą smagły, owalny cień pomykający chyżo. Spojrzała w górę. Wielki, jasny, obłok, sunął po niebie. Na moment przesłonił słońce, światło się schmurzyło, obłok zaś stal się promienisty, postrzępiony jak dmuchawiec. Kołysał się,- zdawać się mogło, tuż nad granią. Zaczęła się ku niemu wspinać. „Powstrzymał ją okrzyk Jaśka: . l. ¦ ,#¦ ,.... ¦ .-¦. ¦ :¦¦¦ *..."<- ¦'•¦{ :•¦.-•: '.' —. Wracaj! ,.:. ..,<¦ ¦ : , : ¦-,- . ¦ .¦/,-¦ i..¦..-: i .¦ Obejrzała się zdziwiona. Nie słyszała dotychczas u niego tak rozkazującego, twardego tonu. Dogonili ją inni. ;; — Nie wolno schodzić ze ścieżki. Dosyć było wypadków na Czerwonych Wierchach, ...,¦¦ =; Wojtek rycersko ujął się za Miłką. — Po co straszysz? Droga jak na-dło.ni. , ? — Jakeś tu wylazł, to myślisz, żeś od góry sprytniejszy? Byli już tacy, co szli na pewniaka, drogę sobie skracali, a .potem GOPR ich szukał. — Dajże spokój! Nie kraez!... — krzyknęła Dorota. ;— Też sobie wybrał temat na wycieczkę! Zobaczcie, jakie śmieszne skałki! — Przełączka pod Chudą Turnią — wyjaśniła Bronka. — Tędy można zejść z Czerwonych Wierchów na halę pod Upłazem., Szkoda, że nie mamy czasu, żeby tam zboczyć. To jedno z ostatnich; miejsc w Tatrach, gdzie jeszcze trwają wypasy,: Pono ostatni rok tej swobody. ...¦/;> -- Szkoda, że nie ma owiec — westchnęła Anką. — Jakoś smutno się teraz zrobiło na halach. I dla .turystów to była wielka atrakcja: odpocząć na hali, popić żętycy, przegryźć oscypkiem, pogadać z juhasami- . w 87 — Czy owce to rzeczywiście takie szkodniki? — zagadnął Wojtek. — Przesada — mruknął Jasiek, żując w zębach źdźbło trawy. — vno, że dla dwudziestu tysięcy sztuk, bo i tyle niekiedy wypasano, to ani :jsca, ani pożywienia. Sam widziałem, że parę lat temu wyżarły na pieńcu wszyćko do spodu, z korzeniami, ino kamień i ziemia ostały. Już nawet za młode smreki chwyciły, takie gładne. To i samego zwierzęcia oda, po co ma się męczyć. Ale za dwa, trzy tysiące — chyba można i vet warto zostawić. Reszta niechże się pasie w Bieszczadach. — Halinka wspominała że tego roku na upłazie to się jakieś komendyje iły... Jasiek roześmiał się od ucha do ucha. — A jakże. Ktosik na własną rękę zabronił puszczać owce na Upłaz, iciaż pozwoleństwo baca miał... Gadali ludzie, że to osobiste pora-inki... — Bajdy! obruszyła się Bronka. — Uhm. Tylko niby dlaczego w zarządzie Parku aż się potem łapali za wę, jak sprawę załagodzić. Bo to prawie i za łby się wzięli. — Naprawdę? Jakże to było? — chłopakom zaświeciły się oczy. —- Ano tak. Jak zawdy na Upłazie bacował Tyłka z Cichego. Ludzie szanują, bo i wart tego. Owce były już sczytane i na redyk gotowe. Do a wyszli i nie oparli się aż u Siwej Wody. Tam ich dopadł chłopak z Kir, szany, aż ani tchu złapać nie mógł. Z tego, co mówił, baca wymiarko-, że u wylotu Kościeliskiej jakiesi weredy się przyczaiły i mają rozkaz Dgo w głąb doliny nie puszczać. A trzeba wam wiedzieć, że gdyby do ;i doszło, owce mogłyby się rozproszyć i potem do sądnego dnia ich kaj. Ale Tyłka mądry chłop. Wylot zastawiony, powiada, tedy je ami powiedziem — i w Chochołowską skręcił. Tamci mało na Kirach u nie pogubią, bo tu południe dochodzi, a żywego ducha nie widać. Ki ii z Tylką? A Tyłka na Hutach wziął się w lewo, do góry i przez Kobyle >wy, Spalenisko i Diabliniec ładnie-piknie reglami w Stare Kościeliska :e żenię, a cichuśko, bez muzyki, żeby się zaś nikt nie zwiedział. Zanim tamci spostrzegli, on już był na Zahradziskach, a stamtąd prosta droga Upłaz. Chciałbym widzieć takich, którzy wykurzyliby go z hali, kiedy tam siedział. Nie udała się pułapka. Ależ wyklinali juhasów i bacę — ci, rych wynajęto na tę robotę. No, nie upilnowali, a jeszcze się podali na sch. Mówiono, że się spili i awantury zaczęli wyprawiać, a już zupełnie iekli, bo ich nie zapłacono. Zaś Tyłka na Upłazie pono aż się za boki I, kiedy mu o tym chłopcy powiadali. Ale, wiera, wrogów nikomu nie ¦ brak, ktosi uwziął się na Tyłkę. Urzędników w zarządzie Parku podszczu-to, że on buntownik, bo owce zamiast nakazaną drogą przepędza perciami, kędy im chodzić nie wolno, że niszczy Tatrzański Park Narodowy. Taka szła między ludźmi gadka, a że to niekiedy rozkaz szybszy od rady, wysłano do Tyłki komisję z ostrzeżeniem, że gdyby się więcej takich przestępstw dopuszczał, to fora ze dwora. Protokół mieli spisywać, czemu Tyłka owce gnał nie tędy. ka na niego czekano. Iście komedyja. Poszedł z nimi Michniak z Dzianisza, który od dawna żył z Tylką na bakier. Teraz niby miał świadczyć przeciw niemu, a w rzeczy samej pewnikiem był ciekaw, jak się baca będzie tłumaczył i jaką go karą obłożą... — Jasiek urwał, aby oddechu zaczerpnąć, bo akurat dość stromo wspinali się pod górę. Ale chłopcy rozciekawieni nie dali mu odsapnąć. — No i jak to się skończyło? — Zaraz... Tyłka ani nawet fajki z gęby nie popuścił, wysokiej komisji wysłuchał i rzecze: — Baczcie, panoczku, że nie ta droga dobra, która pisana, ba ta, która prowadzi, ka potrzeba. Mnie gazdowie owce zdali, nie będę ich dła głupich awantur tracił. Ostawcie wy mnie w spokoju, kiedym ja nikomu w drogę nie właził. — Michniak nie strzymał, aż się zapienił, bacy przed nosem pięściami zaczął wygrażać: — Ja tu na ciebie, ty zbóju, milicję sprowadzę — darł się. — Wojsko sprowadzę — darł się. A miał baca owczarka wielkiego jak cielę. Dobry pies, tylko trochę nerwowy, bo go podobno kiedyś koń kopnął. Leżał sobie jak owieczka pod szałasem. Dopiero kiedy tamten począł wrzeszczeć i rękami wymachiwać, piesek się trochę rozgniewał. Jak skoczy, jak zębcami kłapnie! Wiał Michniak, że hej! — mało portek nie pogubił. Już się tam nawet za siebie nie bardzo oglądał i pewnikiem go pies po drodze trochę spróbował, bo się krył przed ludźmi i dopiero przed wieczorem do chałupy dowlókł. Chciał nawet potem skarżyć Tylkę o odszkodowanie ze straty moralne, ale chyba się wycofał, bo sam upomnienie dostał, że rozrabia i burdy wszczyna. — Śmiech śmiechem — powiedziała Bronka — ale to już prawie pewne, że w przyszłym roku owiec na Upłazie nie będzie. W Starej Robocie też zakazano wypasać, znikną z Tatr ostatnie kierdele. Szkoda. Zamiast żywych tradycji pasterskich zostanie zaledwie to, co uratowano dla muzeum. — A kto dzisiaj chciałby zostać pastuchem? To nie dla ludzi — wypalił Wojtek. — A biurko dla ludzi? Taka sama praca jak każda inna. Łatwa, myślisz? Głupia? Gdybyś ty wiedział, ile to trzeba umieć. Tylko nazwijmy 89 uczenie: wiadomości z zootechniki, biologii, weterynarii, parazytologii. przetwórstwo, a...;1': ¦-•¦ ¦ i» "i'M ¦ • >i'*i ¦-' ' i.¦ > • — Dosyć, dosyć! — zatykając uszy palcami zawołał Jasiek. — J\ cży... —-' zaczęła Artka i zawahała się. v — Co? 4ii=- Prżypemńiałó mi się, żes w zeszłym roku na Ornaku mieszkał fesor Szybicki z Krakowa, wiecie: ten od podręczników. I strasznie się mai; że takie nieprzemyślane decyzje — jak usunięcie owiec z Tatr — gą zachwiać równowagę biologiczną środowiska, że w imię ochrony l»ft wygubilsię najcenniejsze *ich gatunki; krokusy... ¦— Chyba cóś pokręciłaś — podejrzliwie spytała Dorota. — Wcale nie — zaperzyła się Anka. — Bo to jest tak: zwierzęta są jymierzeńcaifii'roślin.^ • •'¦ ¦'¦'••- '.¦'¦'.•¦¦ — Na przykład kozy strasznie lubią kapustę. Wprost przepadają za Ty Co nazywasz przymierzem'? — złośliwie zauważył Heniek. Tenisów-obcierała mu; piętę, tamci gnali przed siebie jak wariaci, coraz ymistyczniej zapatrywał się na całą tę wyprawę. — Głupiś— zareplikowała Dorota zawsze solidaryzująca się z siostrą. — Zwierzęta, które żyją w stadzie, jak właśnie owce, wywierają :ególnie duży wpływ na otoczenie —kontynuowała nie speszona Anka. — Bo wszystko wydepczą — nie dawał za wygraną Heniek. — Jedtia owca nie wydepcze więcej niż jeden baran, nie bój się. — Dorota, Heniek, nie bić się, bo wam uszy poobrywam — krzyknął ek, skacząc między zwaśnionych. — To ja mogę nie mówić, jeżeli mi tylko stale dokuczacie i przeszka-:ie — nadąsała się Anka. — Czekaj, to ciekawe — zagada! szybko Wojtek. — Ja się już nawet lyślam, że to chodzi o nawóz, prawda?' — Nie tylko. Bo w dodatku owce raciczkami spulchniają glebę, a :de wszystkim zjadają różne chwaściska i dzięki temu mogą rosnąć iny słabsze, zazwyczaj zagłuszone przez tamte: — A kwiatuszka to jużowca do pyska nie bierze, taka elegancka — knął pod ńośem Heniek, w którego widocznie jakieś licho wstąpiło. Nie było to podobne do Henryka, dobrodusznego brata-łaty. Wojtek jniej przyjrzał się przyjacielowi. Może w ten sposób stara się askować: Ale co? Ktoś mu przykrość zrobi)? Nonsens. A może trema? iek napomykał, że czuje się nieswojo na dużych wysokościach. Trzeba i pierwej o tym pomyśleć: Źle się stało, że nie spytali Heńka, czy ma ochotę na wycieczkę. Wydawało się to oczywiste, taka frajda, ale... Niepostrzeżenie przysunął się bliżej. Heniek to chyba zauważył, przycichł, spróbował opanować zdenerwowanie. Reszta towarzystwa wyprzedziła ich nawet się nie oglądając, dobiegły urywki rozmowy: — ... te wszystkie wspaniałe rośliny nie mają siły przedrzeć się ku słońcu. Zagłusza je gęsta trawa, którą kiedyś koszono, zjadały ją owce. Teraz wysycha, więdnie tworząc gruby kożuch, pod którym inne gatunki marnieją... — Na Gąsienicowej, która jeszcze parę lat temu była cudownie zielona, zobaczycie teraz stepowy krajobraz. Pożółkłe, wyschnięte, spalone skwarem trawska. — A krokusy? Wspominaliście o nich — zagadnął Wojtek, doganiając całą gromadkę. ' ' — Rosną na łąkach uprawnych. U Jaśka na Białym Potoku. Ale kiedy na Wielkanoc wybrałyśmy się na Chochołowską, gdzie zawsze były ich krocie, zaskoczyło nas, że kwitną teraz głównie w tych niiejscach, którędy wiodą zimą nartostrady. Widocznie narty przecierają skorupę traw. Gdzie indziej ledwie tu i ówdzie jakiś kwiat się wychyli. — A kiedyś to tam niebiesko było — trochę jakby smutnie zauważyła Bronka. — No więc jak to właściwie jest? — zirytował się Heniek. — Raz mówicie, że owce to szkodniki. Raz — że samo szczęście. Zdecydujcie się na coś. — Chodzi nie o owce — rzekła Bronka. —- O zasadę. — Jak to? — Tak to, że dwie katastrofy grożą Tatrom. Pierwsza to wycieczki, chaos, jaki im towarzyszy, kosmiczny bałagan. Nie wszyscy jeszcze wiedzą, co to jes! turystyka. — Coś mi się widzi, że Bronka sprawdzałaby dyplomy, zanim zgodziłaby się wydać przepustkę „do Tatr" — zażartował Jasiek. — Jasiek! — z wyrzutem zawołała Bronka. — U, jaka groźna... No, nie gniewaj się na mnie. Pewno, że wolałbym, żeby tu przyjeżdżali tacy, którym góry dają radość. Ale co zrobisz. Tego żaden kurs czy szkolenie nie załatwi. — A druga katastrofa? O dwóch mówiłaś — przypomniała Anka. — Ta gospodarka: jak nie na swoim, jak na złość — wybuchnęła Bronka. — W Parku eksperymenty, a głową jeśli kto ruszy, to go zgaszą. 91 iż za granicą Parku dewastacja, rabunek. Rżną lasy, aż trzeszczy. Kto o pozwała? Diaczego nikt się nie zainteresuje? A w samym Parku? Albo iie wiadomo, że w Morskim Oku ryby prądem tłukli. Więc tak: komu wolno, a komu lo uchodzi? I kto jest odpowiedzialny? Przecież chyba wszyscy... lasiek spojrzał z ukosa, pokiwał głową i przeganiając resztę, wkrótce azł się na szczycie Ciemniaka. Kiedy się przybliżali, zaśpiewał stamtąd ¦łośnie, wyzywająco, na dawną góralską nutę: owiecki becaiy, kie się ozejść miały, arzycek płakał, nóżki go bolały, w upłaz pyrcią owce, a barany dolina, 'ziemy se, ka chcemy, barany nas miną. redykal sie Janik z owieckami na Gronik, iż sie wyredykal aż na luptowski chodnik... Odpowiedziały mu śmiechy, nawoływania. Wojtek ukradkiem trąci! otę: — Co to znaczy „luptowski chodnik"? — Że zbójnikiem został, nie wiesz? Chłopcy z tej strony gór chodzili na ów zbójować. Jasiek tymczasem, patrząc na Ankę, zaśpiewał: doliny, doliny, zielone doliny. ie mnie przywiędły do mojej dziewczyny. dziewczęta parsknęły śmiechem. Anka, nie w ciemię bita, wzięła się boki, zacupkala przed Jaśkiem drobniutko, niby w góralskim tańcu i miewała mu na tę samą nutę: am. konicka dla mego Janicka, cek mi wysech, Janicek nie przyscd. — Ja? — oburzył się Jasiek i uderzył kułakiem w pierś. -• Zawdy lecę, ino mnie zawołaj. Jczyniło im się swawolnie i wesoło. Tylko Miłka odsunęła się nieco od lawionych towarzyszy i zapatrzyła w milczeniu w rozległą przestrzeń, wszy raz doznawaną w takim rozmachu. Zielone doliny, o których przed chwilą śpiewał Jasiek, mieniącymi się zatokami wciskały się pomiędzy skalne masywy. Te zaś wznosiły się po najdalsze kręgi horyzontu — błękitnawe, więcej cieniom gór podobne niż olbrzymom z granitu. Słońce stało wysoko, wydawało się prawie białe w rozjaśnionym powietrzu. Blask bił zewsząd przenikliwy, ostry, trudny do zniesienia. Bronka skubnęła ją za rękaw. — O czym myślisz? — Popatrz — powiedziała Miłka — te góry tańczą!? Bronka zajrzała jej w oczy z uśmiechem i aż się zdumiała — tyle w nich było błysków srebrnych, jak by kto spłoszył małe rybki na dnie potoku. — Nie wiedziałam, że potrafisz się tak ładnie uśmiechać — zauważyła trochę przekornie. - Ja też nie wiedziałam — Miłka odwróciła głowę. Bronkę aż zatrzęsło ze złości. Co sobie to dziewczynisko myśli, że Sakie niedostępne, harde. Patrzcie ją! Już miała na końcu języka ostre słowa... Ale nie, lepiej zmilczeć. Jeszcze zobaczymy, pomyślała, jeszcze do mnie przyjdziesz. Cudak! Jasiek, który był świadkiem tej sceny, wymownie wzruszy! ramionami, a potem jął Ance objaśniać nazwy okolicznych szczytów. Pokazał jej pośród lasów zmatowiałą szybę Smreczyńskiego Stawu. Przysunął się do nich Wojtek ze zmaltretowanym i ociupinę zasapanyin Heńkiem, przybiegła Dorota, która myszkowała wśród głazów, wypatrując ciekawych okazów roślin. Ale Heniek jednym uchem słuchał objaśnień, a kątem oka zerkał pod nogi. Posuwali się z wolna granią, schodząc w stronę Dolinki Mułowej. Heniek spojrzał — i aż się wzdrygnął. Tuż przed nimi otwierał się potworny lej, jak wir bez dna, kamieniskami zarzucony. Złudzenie to było od światła czy zaskoczenie, ale wydało się naraz Henrykowi, że na dnie tego kotła powierzchnia drga jeszcze, że w powolnym, nieustannym ruchu będąc, ten wir mógłby wessać każdą istotę żyjącą, która się tu pojawi. Wrażenie było tak silne, że odwrócił głowę. — Patrzcie, Heniek się przestraszył — odezwał się z boku drwiący glos Doroty. Bronka momentalnie znalazła się przy nim. — Źle się czujesz? — Nie, tylko... — podniósł z wahaniem oczy. Zrozumiała. - Pójdziemy razem, chcesz? Kto nie jest przyzwyczajony do takich wypraw, zawsze z początku ma trudności. To minie, zobaczysz — dodawała mu otuchy. 93 Może i pomogło, ale Heniek szedł odtąd ostrożnie, jakby stąpał po iłuczonym szkle. I nie spoglądał ani przed siebie, ani naokoło, tylko dokładnie pod nogi, starając się sobie wmówić, że stąpa po równej drodze, m wcale nie ma wokół przepaścistych rozpadlin otwierających się niby paszcze najeżone zębiskami, głodne. Wspięli się na Krzesanicę. Obłok, który niedawno ścigała Miłka, postrzępił się w mleczne pasmo, zasnuł spory obszar nieba. Przybywało mu zresztą towarzyszy, od zachodu, od słowackiej strony wykwitały drobne białe chmurki. Nie na darmo Jasiek wczoraj zapowiadał odmianę pogody. Coś się najwidoczniej poczynało gotować w powietrzu. Tymczasem jednak żar dopiekał okrutnie. Zoczyli wycieczkę sunącą leniwie od Małołączniaka i widocznie nadmiernie zmordowaną, bo jej uczestnicy przystawali co chwila. Parę osób ofiarnie taszczyło ze sobą tranzystorki nastawione na pełny regulator. Spoceni i zziajani wycieczkowicze przyglądali się z nietajoną zazdrością sprężystym, zwinnym ruchom :ałej gromadki, bo nawet Heniek dawał sobie nieźle radę, chociaż szedł z duszą na ramieniu. — A skąd to? — spytał Jasiek jakąś pannę, która na chwilę przyzostala w tyle, usiłując zamocować opadające jej z nóg plażowe klapki. Dziewoja była bliska płaczu. Ze złością patrzyła na tranzystorowca, który przystanął opodal i kraciastą chusteczką ocierał pot z czoła. Za to tranzystor niestrudzony ryczał w najlepsze. — Zamknij pan tego grata, bo uszy bolą słuchać — rzucił z irytacją Wojtek. Tamten spojrzał zdumiony, ale usłuchał. Dziewczyna pociągnęła nosem. Podkład pudru na twarzy popękał od potu, wiatru, upaiu. Wyglądała dużo starzej niż na te swoje dwadzieścia parę lat. — Wczoraj my przyjechali z Zabrza — poskarżyła się wreszcie żałośnie. — 1 zaraz po obiedzie zawieźli nas do jakiego jeziora, no jak mu tam? Aha. Morskie Oko. i nawet kąpać się tam nie wolni ani nic. I jeszcze kazali wchodzić wysoko do góry do drugiego jeziora, które jest takie samo, tylko mniejsze. A dzisiaj nas zawieźli kolejką na Kasprowy Wierch, tam jest nawet ładnie, ale zaraz kazali iść przez te góry, a tu ciągle końca tej drogi nie widać. 1 jeszcze coś mamy zwiedzać. Zenek, co my mamy zwiedzać? — zwróciła się do chłopaka. — Dolinę Kościeliska — odparł tamten markotnie. — Ja tam już nie pójdę. Ja mam dosyć. Ja chcę wrócić do hotelu i odpocząć — zbuntowała się. Zenek, zrób coś. Powiedz kierownikowi, że ja 94 dalej nie idę. Rusz się — komenderowała. — Przecież jutro wracamy, a ja już jestem na ostatnich nogach. — Niestety, nic się nie da zrobić — wyjaśniła Bronka. — Musicie stąd wracać właśnie Kościeliska. — A to bardzo daleko? — dziewoja spojrzała oczyma dobijanej łani. — Kawałeczek — uspokoił ją Jasiek. — Zresztą na pewno zrobią dłuższy postój na Ciemniaku, żebyście odpoczęli. No, ale niech pani już leci, bo się będą niepokoić. — Naprawdę niedaleko? O, jak to dobrze — i jakby jej naraz siły wróciły, chwyciła pod ramię towarzysza i poczęli się wspinać skalistym zboczem. Najwyraźniej zawadzały jej ześlizgujące się po kamieniach klapki, toteż posuwali się dość ospale, aż wreszcie znikli za kolejnym załomem skalnym. — Uff — odsapnął Jasiek. — Organizatorów takiej wycieczki to ja bym na trzy godziny do mrowiska gołych powstawiał. — Bidule — użaliła się perfidnie Dorota. — Teraz będą co pięć minut pytać, czy daleko Zakopane. Aleś im nałgał — dodała, nie wiadomo ze zgrozą czy z podziwem. — A widziałaś, jak ich to zmobilizowało? Mój Maciek, kiedy stajnię czuje blisko, też przyśpiesza. — Aha, końska kuracja? —- zaśmiał się Wojtek. — Tak jakby. Im za to — z wyjątkiem Henryka, który wyraźnie nadrabiał miną — żadnej dodatkowej mobilizacji nie było trzeba. Nogi ich same niosły falistą granią, z której odsłaniały się coraz to nowe, niespodziewane widoki. Schodząc od Kondrackiej Kopy zoczyli długą, pstrą gąsienicę posuwającą się drogą na Giewont. — Rety, co tam ludzi! — zawołała Dorota przesłoniwszy oczy od słońca. — Wybierzmy się kiedy na Giewont — błagalnie powiedział Wojtek. — A ty wiesz, jaka tam przepaść? Heniek by nam jeszcze zemdlał ze strachu. Henryka dotknęła ta uwaga do żywego. — Wcale... Wcale się nie boję, wiesz? Mogę wejść wszędzie, gdzie będę chciał, wiesz? Nawet z zawiązanymi oczyma. — Ale drogą Szurka to na pewno byś się nie odważył wspinać — prowokacyjnie zauważyła Dorota. Przyzostali nieco w tyle, reszta na nich nie zwracała uwagi, bo nawet Bronka, która dotąd szła ramię w ramię z W 95 ieńkiem, przed chwilą przyłączyła się do Jaśka. Biedny Heniek już się nie lógł wycofać. — A ty byś weszła? — próbował się jeszcze wybronić. — Ja? No pewnie. — To i ja wejdę. — Zakład? — Zakład. — Ale to szalenie trudne wejście. Nie dla patałachów — zastrzegła się >orota z szelmowską miną. Może ona sądzi że się wycofam, pomyślał Heniek. Za nic. — Nie szkodzi. Wojtek, przetnij. Wojtek był nieco zaniepokojony całą tą imprezą. Skoro Heniek tak iepsko czuł się na dużej wysokości, a nuż mu się co stanie? Dorota wariowała! I ta jej pewna siebie, wyzywająca mina! Nieomal ją znienawi-ził w tym momencie. — Naturalnie, że to dla nas nic nadzwyczajnego — usiłował zbagateli-jwać całą sprawę. Och, żeby tę Dorotę! — Ale obtarłeś sobie nogę, więc i pójdę zamiast ciebie. — Tak nie można — zaprotestowała Dorota. — Ja się nie z tobą ikładałam, ale z Heńkiem. Henryka też poniosła ambicja. Niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem, le lepiej ryzykować własną głową, niż narazić przyjaciela. Może się uda. lie jest gorszy od Doroty. Skoro ona potrafi. — Nie ma mowy. — zaprzeczył stanowczo. — Pójdę sam. — Z zawiązanymi oczyma? — upewniła się jeszcze Dorota. — To bzdura — sprzeciwił się Wojtek. — Czyste szaleństwo. — Inaczej nie może być— upierała się. — Niech będzie — zadecydował Heniek. — Czekaj, ale o co stoi ikład? Jeżeli wygram... — Nie wygrasz. To niepodobieństwo, żebyś wspiął się do końca. Tam st strasznie wysoko, a ściana zupełnie pionowa! — Dorota z wyraźną rzyjemnością obserwowała rosnące zaniepokojenie Wojtka. — Ale jeżeli wygram? — obstawał przy swoim Heniek. — To co? — No a co byś chciał? — Wypełnisz nasze trzy rozkazy, choćby ci się wydawały najtrudniej-:e. O każdej porze dnia i nocy. — Ale jeżeli coś takiego wymyślicie... — zawahała się. — Nie bój się — wspaniałomyślnie zapewnił ją Heniek. — Będziemy mieli wzgląd na twoje możliwości. Jesteś przecież tylko słabą dziewczyną. „Słaba dziewczyna" zgrzytnęła zębami i tak tupnęła nogą. że aż piarg prysnął na wszystkie strony. — Zgoda! — wykrzyknęła. — Ale jeszcze jeden warunek. Wojtek sędziuje, tak? Więc żeby nie było żadnego podpowiadania ani tam takich... Przez cały czas akcji „Szurek" nie wolno ci się odezwać ani słowem. Zgoda? — Zgoda! — odparł Wojtek po krótkim namyśle. — No to zakład słoi. — Stoi. — Jeszcze nam nie powiedziałaś, gdzie się zaczyna droga Szurka? — Na Gąsienicowej. — Hop, hop maruderzy! — dobiegł ich głos Jaśka. — Coście tak oklapli? Do Kasprowego już blisko. Dziewczyny wyrywają naprzód, bo im się strasznie pić chce, a ja wróciłem po was, żebyście mi się gdzieś ze ścieżki nie stracili. Zabałaganiliście jak ostatnie łajzy. Już was nigdy w góry nie wezmę — zagroził. — Też coś! — prychnęła Dorota i zanim się obejrzeli, zbiegła już lekko i zwinnie szerokim trawiastym siodłem ku Przełęczy Goryczkowej. — Dorota, nie pędź tak! Dorota! — zakrzyknął Jasiek. Ale łatwiej by było wiatr w sieci schwytać, niż dogonić Dorotę. Klo sicie wialr Droga Szurka Rozdział ósmy Nad stawem — Znowu czerwony taunus! Odnaleźli dziewczęta dopiero na Suchej Przełęczy, rozgadane i rożćwierkane jak stado szczygłów. Dorota żywo gestykulując coś im relacjonowała, Anka zaśmiewała się do rozpuku. Kątem oka Wojtek ułowił rozbawione spojrzenie Bronki. O czymże była mowa? Czyżby o ich zakładzie? W takim razie Henrykowi najwidoczniej nic strasznego nie grozi. Ale co ten czort wcielony, co ten pędziwiatr wymyślił? Może Jasiek będzie wiedział? Pewnie słyszał o drodze Szurka. Ale już Anka odciągnęła Jaśka na stronę i o coś go molestowała. Nawet się nie musiała specjalnie starać. Przy niej Jasiek stawał się miękki jak wosk. I od czego te chłopy tak głupieją, zadumał się Wojtek. Ja to się tam żadnej babie nie dam zawojować, postanowił sobie twardo. Ale zaraz przypomniał sobie matkę i trochę zwątpił we własne możliwości. Jakoś tak się składało w sumie, że człowieka zawsze najbardziej cieszyło to, co jej sprawiało radość. No więc dla niej zrobię wyjątek — zastrzegł sobie w myślach. W tym momencie wzrok jego padł na Miłkę, która siedziała nieco na uboczu, niby pośród dziewczyn, ale jednocześnie jakby ukryta, cofnięta w głąb siebie. Wyglądała znowu jakoś tak biednie jak przemarznięty ptak. Czy ta dziewczyna potrafi się czymkolwiek cieszyć? Zastanowił się. Przerwał mu te rozmyślania Heniek, naszeptując do ucha, że też chciałby się czegoś napić. Dowołali się Jaśka. Wojtek miał cichą nadzieję, że go przez ten czas wybada, ale Jasiek jak gdyby wody w usta nabrał. Musiała go Anka nieźle nakręcić. A gdzie męska solidarność? — buntował się Wojtek. Wredne babiszony. Babiszony tymczasem, nie oglądając się na nich, pocwałowały ścieżką wiodącą na Halę Gąsienicową. Ścieżka opętańczo zeskakiwała stromym zboczem, ani się człowiek obejrzał, co się z nim dzieje, drobne kamyczki wylatywały spod rozbrykanych stóp niczym orzechy tocząc się, grzecho- 98 cząc. Błyskawicznie minęli rozstaje u źródełka, przebiegli pod rozpiętą wysoką trakcją wyciągu krzesełkowego, wkrótce też znaleźli się na dole i wcale nie czując zmęczenia, rozradowani, rozochoceni, gnali na wyprzódki złagodniałą nagle ścieżką, miękko wijącą się pośród kęp kosówki i szorstkiej, zeschłej trawy. Przekonali się teraz, jak słuszne były utyskiwania Bronki. Zdrewniałe trawska skutecznie zagłuszały nieprzebitym plątowi-skiem wątlejsze młode rośliny. Tylko przy ścieżce zielono było i wesoło, dalej jak okiem sięgnąć, słały się pokotem zżólkłe, martwe, zmierzwione wiechcie. Stoki popod Uhrociem Kasprowym zmatowiały od tej burej pustynnej barwy. Tylko soczysta zieleń kosówki radowała oko. A teraz ku zachodowi poczynała się ona mienić odcieniami granatu, po przeciwnej stronie, od Kościelca zarośla jej wydawały się niemal szafirowe. Zresztą cała przestrzeń rozedrgana była od świateł i kolorów. Tak ją właśnie widziała Miłka, która ogarniając wzrokiem ów łańcuch górski, tak przepysznie okalający Halę Gąsienicową, wciąż jeszcze nie umiała otrząsnąć się z wrażenia. Nieco zawstydzona, ukradkiem rozejrzała się wokół, czy nikt nie podpatrzył jej cielęcego wzruszenia. Ale nie. Nikt tu zresztą nie czuł potrzeby, aby cokolwiek ukrywać, było im nawzajem dobrze z sobą. Pierwszy raz doceniła wartość takiego koleżeńskiego, przyjacielskiego sojuszu, ona, która dotąd zawsze „odstawała". A przecież jeszcze dziś w nocy, przed nieoczekiwaną rozmową z Bronką, myślała o tym, żeby uciec, odejść... Odejść? W gorącym, rozedrganym, aż pieszczotliwym powietrzu cudownie czystą linią opadało skośne ramię Żółtej Turni. Granaty nasiąkały przedwieczornym fioletem, pasemka żlebów wyglądały stąd jak złote"'żyłki. Podwójny szczyt Kościelca zdawał się być powleczony patyną, niebieska-woseledynowy, jakby w sobie ciągle jeszcze zatrzymywał światło uchodzącego dnia. Bo też i niebo nad nimi uczyniło się ziełonopłowe. rnoże od tych kłaczków obłocznych, strzępiastych, które już zdążyły zasnuć znaczne jego połacie. U wylotu doliny, co się jak koncha rozchylała ku pólnocno-wschodniej stronie, gromadziły się coraz gęściejsze kłęby chmur, niezupełnie szare, różowawe raczej; a może to zachód tak się na nich mienił w fantastycznych fałdach, załomach? Ale oto już i Murowaniec, który stamtąd, od Kasprowego, wydawał się śmieszny jak zabawka: w rzeczywistości opasłe domiszcze, zwaliste, przysadziste. W obszernej sali jadalnej gwar był i ścisk. Chłopcy przez chwilę wietrzyli smakowite zapachy, po czym wielkim głosem zawrzasnęli: — Jeść! 99 wmm Anka i Dorota nie traciły czasu na namysły. Stały już w ogonku przy mfecie. Bigos. Kiełbasa na gorąco. Jaka kiełbasa! Zajęli lawę pod oknem i w labożnym milczeniu pałaszowali te znakomitości. Prowianty naszykowane irzez Halinkę jakoś same zniknęły, ani ich nie poczuli. A teraz wygłodzeni tyli jak młode psiaki — to dzisiejsza wędrówka i ostre, górskie powietrze robiły swoje. Tylko im się uszy trzęsły. Nawet Milka zajadała z apetytem, i jaki ją nie posądzano, bo takie to było „ni z pierza, ni z mięsa", jak awyrokował Heniek. Ale teraz spojrzał na nią przychylniej, W tym nomencie ktoś go kopnął pod stołem. Rozejrzał się, zobaczył roziskrzone czy Doroty, przypomniał sobie niefortunny zakład. No tak. Raz kozie mierć! Bronka zerwała się od stołu. — To jak? Idziemy nad Czarny Staw? Dorota się ociągała. ' ¦;.¦ — Może pójdziesz z Milką? :— powiedziała. — Mamy jeszcze taką ;dną sprawę, którą musimy, omówić,.. Dołączymy do was. — A Jasiek zostaje? . ;• — Aha — potwierdził Jasiek z niewyraźną miną. I Ledwie znaleźli się przed'schroniskiem, Wojtek znowu , z obawą •opatrzył na piętrzące się przed nimi surowe, groźne złomy granitu. Zaczął ię denerwować. Gdzież jest tą piekielna droga? i czemu tamci mają takie ;lupie miny? A może zerwać zakład? Zaprotestować? Ale oto Bronka z Milką znikły już z oczu wędrując dróżką zatopioną w ;ąszczu kosówek, zaś Dorota z uroczystą miną zwróciła się do zebranych. — Biorę was wszystkich na świadków — oznajmiła — Heniek założył ię ze mną, że z zawiązanymi oczyma dokona arcytrudnej wspinaczki Lrogą Szurka. Nie wycofujesz się? — Skądże — bąknął Heniek. — Muszę ci, zawiązać oczy. — Wiąż — mruknął zrezygnowany. Było mu już wszystko jedno, Dorota wyciągnęła z kieszeni płócienną, czerwoną chustkę, Złożyła ją :ilkakrotnie i owinąwszy głowę Henryka, zawiązała mocny supeł. — Żebyś się nie ważył odchylić, dopóki ci nie powiem. — Ale ja nic nie widzę -.....jęknął Heniek. — W tym cała sztuka. Masz tu koniec paska. Trzymaj i chodź za mną. Poczuł w dłoniach plastykowy koniuszek. Chwycił go oburącz, irzeklinając w duchu Dorotę i cały ten głupi zakład. Ale honor nie 00 pozwala! mu się wycofać. Ruszyli, Raz czy dwa mało się nie potknął o kaniemie, potem już ostrożniej wymacywal stopami drogę. Uszli niezbyt daleko, po czym skręcili w lewo. Pod nogami czul chropowaty i gruby szuter, widocznie wchodzili na piarżysko. Znowu skręcili pod ostrym kątem w lewo. Słyszał za sobą kroki przyjaciół, nieomal odróżniał zdyszany oddech Wojtka. On przynajmniej widzi, dokąd mnie prowadzą, pomyślał z zazdrością. Dorota dokładnie wyreżyserowała całe widowisko. Jak barana na sznurku go ciągnie. Jeżeli wygra, to on już jej pokaże. \Vyińyślą obaj z Wojtkiem takie żądania, ze... Potknął się i oma! nie rozciągnął jak długi. Dorota go podtrzymała, — Uważaj — powiedziała. — Już niedaleko. Znowu skręcili, i znowu. Wtem poczuł pod dłońmi kamienną ścianę. Najzupełniej pionową. — No! — posłyszał okrzyk 'Doroty. — Teraz do góry. Marsz! Gorączkowo zaczął wyszukiwać dłońmi oparcie. Jest! Niewielkie zagłębienie po lewej. Ledwie tyle, żeby zahaczyć stopę. Ale znalazł i uchwyt dla ręki. Tak, Już się wspinał. Lekko i właściwie bez wysiłku. Nie takie to trudne, jak by się zdawało. O, znowu jakaś szczelina, której się można uczepić. Na drzewo nawet, ciężej się wdrapywać. Teraz podciągnąć się wyżej... Może to nawet1 i ilepiej, że mu oczy zawiązano, bo nie widać przepaści, która się niewątpliwie pod nim otwiera. E, co tam przepaść. Teraz zaczepić palce o kolejny .występ... Z dołu dobiegł chóralny wybuch śmiechu i brawa. Posłyszał glos Wojtka: : , ¦ . — A co, a co? Nie mówiłem, Heniek zawsze sobie da radę! Wygrałeś, Heniek Złaź! Dobrze mu wołać — złaź. Heniek, uczepiony jak kot gałęzi, nie ma zielonego pojęcia, dokąd go ta przeklęta droga Szurka wywiodła. W dodatku na oczach opaska. Nie można jej zerwać, bo jak tu z rąk wypuścić nieznaczne uchwyty. Więc próbuje zsunąć opaskę ramieniem. Gdzie tam. Dorota wiedziała, co robi, i zasupłała na amen. Jak tu ściągnąć to paskudztwo? Wreszcie Heniek wpadł na koncept i naśladując fortel pana Zagłoby zaczął się czochrać o wysterczający chropowaty kant. Towarzysze na doie niezupełnie pojęli jego poczynania. — Heniek, zdumiałeś? Co ty wyprawiasz!? - wolał Wojtek. — Złaźże! Heniek nie odpowiadał, tylko tarł, aż sobie skórę zadrasnął, ale wreszcie przeklęła szmata spadła. Otworzył oczy, zamrugał... i oniemiał. Znajdował się bowiem... na dachu Murowańca. Droga wspinaczki, tak H 101 chytrze obmyślona przez Dorotę, wiodła po chropowatej ścianie jednego z grubaśnych filarów przed wejściem. Ależ figla spłatała mu ta koza! Naraz przeszła mu cała złość, ubawiony pomyślał, że teraz chyba skutecznie wyleczy się z wysokościowych leków. Wszelkie wspinaczki wydały mu się naraz równie łatwe jak ta po kamiennym słupie. No, może przesada. Ale tremy się wyzbył, to pewne. Zręcznie spuści! się tą samą drogą, którą wspinał się przed kilkoma minutami. Dorota stała przed nim z niewinną minką, z łobuzerskim uśmieszkiem w niebieskich oczach. Chwycił ją za ręce, okręcił jak frygę. — Ach, ty kpiarzu! — Brawo, Heniek. Brawo, Dorota. Udał się kawał - podchwycił Jasiek. — Anka mnie prosiła, żebym nie wysypał przed czasem. Byliśmy ciekawi, jak się zachowają nowicjusze. Ale dzisiejszy dzień można uznać za chrzest bojowy, co? — Jeszcze Wojtka czeka próba — zastrzegła się Dorota. — Czekaj no, czekaj, ale zakład jednak przegrałaś, więc nasze trzy warunki musisz spełnić. Choćbyś pękła. Pokazała mu język i śmignęła na ścieżkę wiodącą do Czarnego Stawu. Z głośnym tupotem biegli za nią. Heniek szturchnął Wojtka. — Słuchaj, wytłumacz mi to... Jakim sposobem znaleźliśmy się przy schronisku? Przecież szliśmy dokądś i to nawet dosyć długo? Wojtek parsknął śmiechem. — Bo Dorota trzy razy oprowadzała cię naokoło schroniska — wyjaśnił. — Już przy pierwszym okrążeniu wiedziałem, że to wszystko dla kawału, ale wedle umowy nie mogłem się odzywać. Wtrącił się Jasiek: — Sprytnie wymyśliła, nie? To się naprawdę nazywa wspinaczka drogą Szurka, bo to jest filar Szurka, kapujesz?. — Ależ my jej teraz zadamy bobu! Musimy coś takiego-wynaleźć, nie, Wojtek? — Poczekaj, zobaczy się. Mamy czas. Ale wiesz co? To morowa dziewczyna. Tymczasem „morowa dziewczyna" przeskakiwała jak pliszka przez usypisko głazów, staczające się od Małego Kościelca. Jasiek zatrzymał pochód i pokazywał w dole głaz znaczący miejsce, gdzie zginął Mieczysław Karłowicz przysypany lawiną. Karłowicz? Wojtkowi przywiodło to na myśl muzyczne wieczory z rodzicami. Odkąd podrósł, zabierali go na 102 koncerty. Wojtka to z początku nudziło, potem się oswoił, chociaż muzyka poważna ciągle jakoś mniej go interesowała. A teraz przypomniał sobie pewien wieczór w filharmonii, była wtedy jesień... Nie potrafiłby powtórzyć frazy, która go wówczas poruszyła, zostało jednak wspomnienie dramatycznego napięcia nuty, niepewności, tułaczki. Kompozytorem był Karłowicz. Więc ten człowiek tu zginął? Spoglądał z ciekawością, z nie dającym się określić wzruszeniem. Milka z Bronką, stykając się niemal ramionami, siedziały obok siebie na wielkim, wgłębionym jak fotel głazie. Parę metrów poniżej był staw: ciemnomodry, prawie czarny u swej źrenicy. Mimo iż nie docierał tutaj najlżejszy nawet podmuch wiatru, wodą wstrząsały nagłe dreszcze, raz w raz przeszywał ją nieuchwytny dla oka błysk, po którym zostawał sypki migot, rozszerzający się wachlarzowato jak pawi ogon, modry u koniuszków, w muśnięciu tylko modry, znikliwy; jak gdyby srebrzyste igiełki wyskakiwały z wody, ejże, woda to była czy światło samo niezgłębione? A może narodziny światła? Powietrze wokół opalizujące było, miękkie. Zasnuwało się jakby dymem, poprzez który przeświecały złotawe refleksy na zatopionych jeszcze w słońcu Granatach. Potężne ściany ponad Zmarzłym Stawem, straszliwym pchnięciem cofnięte w gtąb, rysowały się szponiaslym, drapieżnym konturem. Chłód i mrok stamtąd ciągnął. Noc. Miłka zadrżała. — Zimno ci? Może naciągniesz mój sweter? Weź. — A ty? — Ja mam zdrowie jak koń — zaśmiała się Bronka. — Zahartowałam się. Powiadają, że trzeba sześć skór z siebie ściągnąć, a ta siódma taka mocna, że już nic ci nie zaszkodzi. — Ja dzisiaj jestem w siódmej skórze, siódmej, powyzłacanej — powiedziała śpiewnie-miękko, półszeptem-półglosem Miłka. — Co mówisz? — E, nic. Taki wiersz... Cwietajewej. Czytałaś? — Nie mam czasu na wiersze. Kiedyś w szkole... — Przeczytaj. Koniecznie! — Zależy ci? — Od poezji świat staje się głębszy, wiesz? Inaczej dostępna jest tylko powierzchnia, naskórek. 103 — Nieprawda. Tylko poprzez naukę poznaje się, zdobywa, przekształca świat. Tworzy się go — przez własny w nim udział, własne działanie. — Może i racja. Ale cokolwiek o nim wiesz, świat i tak pogrążony jest w mroku. Tylko sztuka objaśnia rzeczywistość, wznosi radość, pomaga żyć. Bronka przyglądała się Milce stojącej przed nią, drżącej, rozgorączkowanej. — Chciałabyś mnie o coś zapytać, prawda? — powiedziała Bronka spokojnym, rzeczowym tonem. Tamta cofnęła się. Wyglądała — kto wie — może nawet na zalęknioną. — Tak — wykrztusiła niepewnie. — Dlaczego... Właściwie dlaczego się mną zajęłaś? Bronka podniosła się. Stanęła obok dziewczyny uważnie się w nią wpatrując. Rozumiała, że dotknęły spraw dla tamtej widocznie najistotniejszych, których mogła się tylko domyślać. Jakby rany nie zabliźnione, jątrzące. Jak je opatrzyć, żeby jeszcze większego bólu nie zadać? Więc Bronka odpowiada lakonicznie, ostrożnie: — Chorowałaś. Byłam ci potrzebna. — Mogłaś mnie oddać do szpitala. Nie musiałaś zatrzymywać u siebie. — Mogłam. — Więc dlaczego? — pytanie znów jest agresywne, gniewne. Bronka wzrusza ramionami. — Nie wiem... Żałujesz? — teraz ona przechodzi do ataku. — Nnnie... — No więc o co ci chodzi? Wahanie. Potem cicho, ledwie dosłyszałnie: — A teraz? Bronka już rozumie. Oddycha z ulgą. Ale nie wolno nic podpowiadać. Trzeba, żeby tamta sama zrozumiała i sama wybrała. Czeka. — Przecież nie mogę być na twoim utrzymaniu. Nie mogę cię objadać. Jesteś taka dziwna, jakby to, co masz, było wspólne... — Miłka szuka z trudem odpowiedniego słowa, znajduje, wymawia je ze zdziwieniem, z niedowierzaniem: — Nasze?... A ja przecież jestem dla ciebie obca. Nic o mnie nie wiesz... No powiedz sama. Nie jestem dla ciebie nikim, prawda? Nikim... Głos Miłki nabrzmiewa wewnętrznym, tłumionym płaczem. Ale nie ma iv nim prośby. Biedne, biedne dziecko. Nauczono ją widocznie, że od nnych nie można za wiele oczekiwać, że na nikogo nie można liczyć, że ;złowiek jest sam. i 04 Łzy spadają jak groch, kułakiem je rozmazuje, widać, że za wszelką cenę chciałaby się opanować, powstrzymać od płaczu, że nijak jej się to nie udaje. Bronka jest już przy niej, obejmuje ją mocno. — Głuptas — mówi. — Jesteś straszny głuptas! — A potem zadaje to konieczne, konkretne pytanie: — Masz jaką rodzinę? — Nie! — Miłka zaprzecza z nieoczekiwaną gwałtownością. — Powiem ci kiedyś. Ale teraz nie mogę. Naprawdę. — No dobrze. — Bronka nie chce nalegać, chociaż osobiście uważa, że dla Miłki byłoby najlepiej, gdyby wreszcie mogła wygadać wszystko, co jej na sercu ciąży. Ale trudno, niechże sama do tego dorośnie. — W takim razie, skoro nie masz rodziny, to teraz masz mnie, rozumiesz? I nie zawracaj głowy takimi głupstwami, że pożyczasz, że objadasz. To takie... — małostkowe. Przecież możesz to w przyszłości odwzajemnić, prawda? Nie mnie, to komu innemu. — Przecież ja nic nie mam! — Taki bezmiar własnej nicości i nędzy brzmi w jej głosie, że Bronka widzi: perswazją wiele się nie wskóra. — Uważasz, że wartość człowieka mierzy się tym, ile posiada? Bzdura! Ważne jest tylko to. co dobrego potrafi stworzyć, uczynić dla innych. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. Powinnaś wiedzieć sama. — Kiedy ja nic nie potrafię — chlipie Miłka. — Próbowałam dostać się na studia... i się nie dostałam. Jestem skończony człowiek. — Wsadzę cię tu zaraz głową do stawu, to może oprzytomnieiesz! — Bronka rozgniewała się nie na żarty. — Skończony człowiek, rzeczywiście! Oblałaś? — Nie oblałam — zaprzecza żałośnie Miłka wycierając nos. — Nie dostałam się, chociaż zdałam. Na Akademię Sztuk Pięknych. — Za rok możesz znowu złożyć papiery. — Mogę. Ale czy ja wiem, co będzie za rok? — W spłakanej twarzy Miłki widoczna jest całkowita apatia i beznadziejność. Bronkę wkurza to jak wszyscy diabli. Roztrzęsłaby tę dziewuchę. — Ty nie wiesz, ale ja wiem — powiada głosem nie znoszącym sprzeciwu. — Złożysz papiery, a tymczasem znajdziesz pracę, nie myśl sobie. Maturę masz, tak? — Ale ja nigdy nie pracowałam — oczy Miłki otwierają się szeroko. — No to najwyższy czas — śmieje się Bronka. — Wydoroślejesz trochę. Zobaczysz, jaka to wspaniała rzecz: samodzielność. W tej chwili nad stawem pojawiła się ornaczańska banda z Jaśkiem. Dopadli dziewcząt, zaczęli opowiadać o Henrykowym wyczynie. Dostrzegli 105 ślady łez na twarzy Miłki, ale wyczuli jakoś, że nie należy o nic pytać. Więc tylko gadali jeden przez drugiego, panny-dziewanny stroiły małpie miny, aż i od Miłki uleciały niedawne troski. Pobiegli jeszcze ku zatoce, pośród której znajdowała się maleńka kędzierzawa od kosówki wysepka. Chłopcy chcieli się tam przeprawić, ledwie ich Bronka za kark złapała. — Potopicie się, bęcwały! — Spójrzcie, jak się staw odmienia — powiedziała Miłka. Jezioro przed nimi zdawało się zasypiać, jeszcze parę razy zalśniły w nim świetliste bryzgi, jeszcze poruszyła się woda lekkim oddechem, aż i zastygła — matowa jak stare zwierciadło, posrebrzona od samej głębi, nieprzejrzysta. — Chodźcie już — powiedział Jasiek. — Mamy jeszcze kawał drogi, a na wykrotach Boczania można sobie nocą wszystkie zęby powybijać. Miłka schyliła się, pogładziła senną wodę. — Chciałabym tu jeszcze kiedyś wrócić. — Wrócisz. Zanim doszli do rozwidlenia dróg przed Murowańcem, góry objął zmierzch. Ściemniło się, poszarzało. Wspięli się ku przełęczy między Kopy Królowe, chcieli stamtąd raz jeszcze objąć wzrokiem wystrzelające ku niebu olbrzymy, ale zasnuły się mglistą, szarą opończą. Przez łysy grzbiet Skupniowego Upłazu zbiegali gęsiego. Zaczęło kropić, zrazu ledwo-ledwo, ale wnet sypnął ostry kapuśniaczek. Zanim dopadli lasu na Boczaniu, już wzmagający się wiatr łopotał w gałęziach. Heniek się wyślizgnął na gliniastej ścieżce, przekoziołkował kilka metrów, zbierali go ze śmiechem, bo utytłany był jak nieboskie stworzenie. — Wstawimy cię pod rynnę u dziadka Szymona — obiecywali ze śmiechem, wspominając rzęsiste powitanie, jakie im Jasiek wówczas zgotował. Jasiek narzucił Miłce na ramiona swoją wiatrówkę. Zaprotestowała. — Jak nie chcesz, to wyrzuć. Ja i tak nie włożę. Przemoczeni, zziajani, ale szczenięco szczęśliwi w rekordowym tempie dotarli do Kuźnic, wbili się do zatłoczonego ponad miarę autobusu. Bronka zabierała dziewczyny na nocleg do siebie. W autobusie chłopcy pokłócili się z Jaśkiem. Coś tam zawile tłumaczył, że musi zajrzeć do Bronki, kogoś odwiedzić, słowem: nie życzył sobie ich towarzystwa. Umawiał się z nimi za godzinę koło poczty. Zbuntowali się. — Tyle czasu mamy na ciebie czekać? Co my będziemy robić? — A róbcie, co chcecie. Co ja niańką waszą jestem? 106 Obrazili się na dobre>. Nie, to nie, laski nie potrzeba. Nie mają zamiaru się napraszać. Kolo ronda pożegnali dziewczyny, z Jaśkiem rozstali się lodowato. Ten jakby nie rozumiał. — Za godzinę koło poczty — powtórzy! i wyskoczył za pannami. Przejechali jeszcze jeden przystanek, ot, dla ambicji, i wysiedli, żeby się trochę przelecieć i złość na Jaśkowe chimery wyparskać. Deszcz, który w Kuźnicach chlustał jak z cebra, tutaj ustatkowal się trochę, ale było go wystarczająco dużo, żeby człowiekowi humor zepsuć. Szli, gapiąc się na zakopiańską ulicę bez specjalnego entuzjazmu. Domiska, domeczki, chaotycznie i na ogól bez gustu pobudowane. Sklepik na sklepiku. Kramiki z pamiątkami. Przystanęli przed witryną. Bardzo straszny kolorowy góral wyskakiwał na jadowicie zielonej trawce ku zdumieniu bielutkiej jak pasta do zębów owieczki. Dzieło 10 — ozdobione w dodatku sążnistym napisem: „Zakopane", żeby nie było żadnych wątpliwości — kosztowało złotych sio pięćdziesiąt. — Tyle forsy —jękną! zgnębiony Heniek. — Chyba mają zeza ci, co to kupują. — Nie bój się — pocieszył go Wojtek. — Jeszcze uważają, że tak właśnie wyglądają prawdziwe „góry" — wykrzywił się pociesznie. Natomiast naprawdę piękne pocztówki w kiosku przypomniały im porzuconych na nizinach przyjaciół. Nie da rady, trzeba do nich napisać. Wysupłali groszaki i po wielu debatach, w których cierpliwie uczestniczyła starsza pani w kiosku, stali się posiadaczami pięciu widokówek. Heniek właśnie pieczołowicie umieszczał je za pazuchą, żeby nie zamokły, kiedy naraz zelektryzowła go mina Wojtka. — Coś ty ducha zobaczył?! — Patrz! Tam!... — wyjąkał Wojtek, Heniek obróci! się na pięcie i teraz on z kolei zbaraniał. W dole ulicy, aa widocznym stąd skrawku parkingu, połyskiwała w pełnym błasku lamp czerwona karoseria samochodu, którego sylwetkę trudno by było pomylić. W kilku susach znaleźli się przy nim. Czerwony taunus! Tutaj! Obchodzili go naokoło pełni napięcia, jak gdyby miał za chwilę eksplodować. Ten czy nie ten? Dzisiaj domyty by! na wysoki połysk. Tabliczka jak byk. Zanotowali sobie w pamięci numer, ot tak, na wszelki wypadek. Ale jak się upewnić, że to właśnie ten samochód tak ich wykołował pod Tyńcem? I czy pasuje on do romkowej łamigłówki z Kwidzyniem, końskim PGR-em i piratem drogowym? Co ma jedno do drugiego? Ani ugryźć. — Gdyby się tak dowiedzieć, do kogo ta gablota należy! Może wtedy do czegoś byśmy doszli... — Heniek utknął beznadziejnie. Wojtek się skrzywił. — Można sprawdzić przez kontrolę ruchu drogowego. Ale jeżeli nie podamy konkretnych faktów, to nic nam nie powiedzą. A jakie ty masz konkrety, bracie? Do czubków nas wsadzą. Jeden widzi białe myszki, a my czerwone samochody, nie? — Napuścić pana Walerego? — Z dziadkiem może bym nawet próbował, ale z nim wolę nie zaczynać. Jakoś tak... nijako. Jakby to powiedzieć? Nieprzemakalny facet, nie uważasz? — No to co robimy? — Czekamy. Może się zjawi kierowca. — Marne widoki. Zresztą jesteśmy umówieni z Jaśkiem. — Teraz on sobie na nas poczeka, jak taki ważny. Wielkie rzeczy. — No dobra. Ale jeżeli nawet zjawi się ten gość, to i co z tego? Będziesz go za krawat łapał? Wsiądzie, pojedzie i tyle go będziemy widzieli. — Racja! Ot i sęk. Trzeba coś wymyślić... Heniek rozejrzał się niespokojnie. — Może poszlibyśmy rozmyślać na jakieś suchsze miejsce?. Niedługo trzeba mnie będzie przez wyżymaczkę przepuszczać — pociągnął wymownie nosem. — Zgoda, tylko znajdźmy odpowiedni punkt obserwacyjny, żeby nam facet nie nawiał. Uplasowali się nie opodal pod plastykowym daszkiem straganu z owocami. Sprzedawca łypnął podejrzliwie okiem, węsząc w nich amatorów darmowych jabłek, kiedy jednak nie okazywali żadnego zainteresowania wyłożonym na stoisku towarem, poruszyła się w nim ambicja zawodowa, a może zwyczajna ciekawość, bo zagadał: — Czym mogę służyć? Wojtek, cały pochłonięty sprawą taunusa, aż podskoczył, ale Heniek go wyręczył: — Dziękujemy, nic nam nie trzeba. My tu tylko tak sobie czekamy. Ale sprzedawca nie zamierzał rezygnować z okazji, żeby się wygadać, zwłaszcza że uznał, iż pierwszy lody zostały przełamane. Oparł się łokciem o pustą skrzyneczkę po brzoskwiniach, wyciągnął pomiętą paczkę sportów. — Ale leje — zauważył zaciągając się dymem. Trudno było zaprzeczać. 108 — A człowiek musi sterczeć tyle godzin — użalił się nad sobą. — Bo to nam w sezonie przedłużyli godziny pracy. Dla wygody ¦turystów; niby, Utarguje się, co kot napłakał, a jeszcze naużerać się trzeba,;bp klient teraz wybredny, byle czego nie weźmie. Dobrze sobie trzeba głowę nałamać, żeby wyjść na swoje... . ii ; ;-,ą § y ri . '¦ \ K.: ' . ":i ' ¦-:; : Heniek zaczynał się niecierpliwić. Wojtek medytuje, zasapiony jak sroka w gnat w tego taunusa, Jasiek taro się możeąuż denerwuje, licho wie, czy co tu wystoją, a jeszcze ten brzęczy (nad uciem, — Takiemu to dobrze — kontynuował "sprzedawca z wrodzoną wielu rodakom cieniutką zawiścią. — Siedzi sobie u „Kmicica", koniak popija, babkom głowę zawraca. To jest życie! — rozmarzył się nad kopczykiem pomidorów. — O kim pan mówi? — zagadnął Heniek przez grzeczność, żeby nie wyjść na ostatniego mruka. A o kimże? — Sprzedawca powiódł wzrokiem za wiotką panią, zatuloną w długi, błyszczący, czarny płaszcz, upatrując w niej widocznie potencjalną nabywezynie paru kilogramów brzoskwiń z importu. Ale pani przebiegła chyżo, zasłaniając się parasolką od mokrych podmuchów. Sprzedawca westchnął i powrócił do przerwanej rozmowy. — O kim? Mnie tam na takie zagraniczne wozy nie stać. Ten'chyba ze dwieście kawałków kosztuje albo i więcej — wskazał ruchem głowy. — Mówi pan o taunusie? — Wojtek podejrzanie szybko ocknął się z zamyślenia. ','¦'¦ ' n -'?> — No! Klawa maszyna! — sprzedawca z zachwytu aż cmoknął. — I sto pięćdziesiąt na godzinę ciągnie jak złoto. Piekarski go sobie przywiózł — już będzie ze dwa lata temu. A kiedyś to i oplem zajechał. Chyba mu go jakiś gość przehandlował, co u niego mieszkał. I jak to na świecie jest?! — rozgoryczał się nagle. — Jeden to się rozbija samochodami, szasta na prawo i lewo, śpi na pieniądzach, a człowiek nic z życia nie ma, tylko się naużera i tyle. Czego? — warknął ze złością do kobiety w chustce na głowie, która w tej chwili podeszła i pochyliła się nad skrzyneczką. — Brzoskwiń chciałam — powiedziała. — Tylko niech mi pan wybierze bardziej dojrzałe, bo to dla dziecka. — Tu nie ma w czym przebierać. Każdy by tylko nosem kręcił — a dojrzałe, a ładne. A jak mi same zgniłki zostaną, to już nikt ich nie weźmie. I co, dopłacać mam z własnej kieszeni do całego interesu? Ile? — Dwie niech mi pan zważy. Dwie sztuki. — Kobieta supłała pieniądze, ;' - 'v''"\. - - ;-?t\v4'V!; 109 — Co? i o głupie dwie brzoskwinie tyle gadania. I takie fochy. Takie wymagania. Komuś się zdaje, że ja tu będę dla cudzej przyjemności nosem się podpierał!? Kobiecina milczała, chociaż wargi jej drżały, a łzy napływały do oczu. Sprzedawca jeszcze dogadywał, trzaskał odważnikami, szastał się za stoiskiem. Wojtka rozwścieklił ten incydent. — Cholerny świat! — zaklął pod nosem. Sprzedawca pczytał to za solidarność. — Właśnie, cholerny świat! — podchwycił i lekceważąco pchnął w stronę kobiety dwie zielonkawe brzoskwinie. Tymczasem w opustoszałej dotąd alejce, która wiodła do pomarańczowej willi, gdzie mieścił się „Kmicic", jeden z najbardziej uczęszczanych zakopiańskich lokali, pojawiło się rozbawione towarzystwo. Kobiety chichotały piskliwie. Jeden z mężczyzn, barczysty brunet, już otwierał drzwi taunusa i gramolił się za kierownicę. Drugi, stawiając dość chwiejnie kroki, sterował w stronę wozu, ciągnąc uczepioną do swego łokcia paniusię w jakichś frędzlistych zawojach. — Ale się przynapili, nie? — Sprzedawca wyściubił głowę zza ramion chłopców. — Ciekawe, jak też sobie Piekarski poradzi na zakrętach przed Bukowiną. Jeszcze się gotów skatulać w dół — z jego tonu wynikało, że bynajmniej nie miał nic przeciw takiej frajdzie. — Zna pan tego faceta? — Wojtek, mimo złości na sprzedawcę, którego przylizane włoski i gęba chwilami przymilna, chwilami gadzia nie budziły zaufania, uczepił się już tego nikłego tropu, jaki się z jego gadulstwa pokazał. — Ehe! — gęba faceta wykrzywiła się w dość paskudnym uśmiechu. — Znam, co bym go nie miał znać, kiedy się razem kombinowało to i owo. Dał mi parę razy zarobić, nie powiem. Ale on by się teraz do mnie na pewno nie przyznał. Głupi, bo pewnie bym mu się umiał nie gorzej przysłużyć niż ten łamaga, co w kiosku na Chałubińskiego... — ugryzf się w język. — Ale co tam. Są różne porachunki między nami, to je może kiedyś wyrównam — dokończył jak nożem uciął. Taunus ruszył z kopyta. — Ale zrywny — powiedział z uznaniem Heniek. — Skąd pan wie, że on do Bukowiny ieci? — zagaił okrążnie Wojtek. — Gości do siebie wiezie, gdzież by indziej. W Bukowinie willę pobudował, taki więcej luksusowy pensjonat dla ładownych turystów. To w ogóle obrotny chłop. A ieb do zbijania forsy! Chociaż czytać ani pisać to 110 on nie bardzo — dodał z nutką wyższości. — Kobita mu interes prowadzi, niby ten pensjonat, ale on wszystkiego dogląda. I knajpę założył, ale to już dla miejscowych. Nielicha mordownia. „Niezapominajka" czy „Niezabud-ka", już nawet nie pamiętam. Coś z warzyw w każdym razie i taka więcej uczuciowa nazwa. Złoto nie interes... — Rozgadał się na dobre. — Pryskamy? — Wojtek uniósł jedną brew, dając sygnał Heńkowi. Zniknęli tak błyskawicznie, jakby się pod ziemię zapadli. Sprzedawca urwał perorę w połowie i stal nieco zgłupiały, potem klnąc pod nosem, ze złością zaczął pakować towar, szykując się do zamknięcia stoiska. Oni tymczasem byli już daleko. Wojtek, gestykulując z przejęciem, przedkładał Heńkowi, że zaraz nazajutrz, nie mieszkając, powinni wyruszyć do Bukowiny. — Ale mamy szczęście, bracie, no nie? Roman cały rok szukał nadaremnie, a nam wystarczy na ulicę wyjść i już go mamy. Awantura, nich skisnę! — Wcale nie jest powiedziane, że to akurat ten sam taunus. — Myślisz? — No, nie wiem... Tak czy owak — Heniek zdecydował nagle — pojedziemy do Bukowiny. j Wojtek z punktu poweselał. Sami? We dwóch? Może wtajemniczyć Jaśka? — Lepiej nie — skrzywi! się Heniek. — On ma swoje tajemnice, możemy i my mieć nasze. Zresztą, on wszystko wygada przed Anką. A jak Anka, to Dorota, a jak Dorota, to pan Walery. Jeszcze nas wyśmieją. Przecież tak naprawdę jeszcze nic nie wykryliśmy. Jak będziemy już coś mieli, to może wtedy... — Ehm. Racja. Tylko czy nam się uda wymknąć w tajemnicy, żeby się dziewczyny nie zwiedzialy? One wyrastają jak spod ziemi. — Fakl. Ale Dorotę mamy w garści za ten przegrany zakład. Trzeba wymyślić jakąś hecę i napuścić ją na to. - A wiesz, to jest pomysł. Jaśka wtedy też mamy z głowy. Heniek naraz przystaną!. — Czekaj, czy my dobrze idziemy? Jasiek tam pewnie pęka ze złości, bo już dobre pól godziny na nas czeka. — A ja ci mówię, że i tak będziemy wcześniej niż on. O, skręcimy tu w prawo... — Nie domyślasz się, co on kombinuje? — Podejrzewam, że we dwóch coś knują, z tym drągalem, 11 — Z Teodorem? — No. Przed wyjazdem Teodora ciągle razem łazili. Sam słyszałem, że coś tam Ance napomykał, ale tylko tak półgębkiem, i zaraz się wycofał, jak go zaczęła dokładniej wypytywać. Bardzo wątpię, czy nam udałoby się co z niego wydusić. Twarda bestia, ani piśnie, chociaż niby taki gaduła. — No i dobrze. Przyjdzie jeszcze koza do woza. Będzie on za nami biegał, kiedy nam się powiedzie z taunusem. — Jak myślisz, zawiadomić Cześka i Romka? — Ja bym jeszcze zaczekał. Wyślemy tylko kartkę, że bardzo chcemy ich zobaczyć, bo trafiliśmy na ważny trop. Zechcą przyjechać, dobrze, nie zechą — drugie dobrze. Damy sobie i bez nich radę. A po co Romanowi niepotrzebnie robić nadzieję? Gdyby się to miało nie sprawdzić... — Może i tak. Poszperać w każdym razie nie zawadzi. Widziałeś, jaką minę miał ten padalec, kiedy mówił o Piekarskim? — Padalec? A faktycznie, miał on w sobie coś takiego... Widziałeś, jak potraktował tę kobiecinę? On widocznie szanuje tylko takich, co mają forsę. — Zwykły cham — skwitował krótko Wojtek. — Ale dobrze, że daliśmy mu się wygadać, bo przynajmniej mamy się o co zaczepić. — Ty, widzisz, Jaśka nie ma. Gdzież on się podziewa? — Zajrzyjmy do telegrafu. Może siedzi w hallu. Ale i tutaj go nie było. Kilka osób kręciło się tam i sam, popatrując wyczekująco na miłą panią o szczupłej, zmęczonej twarzy. Migały przed nią na pulpicie czerwone światełka, co i rusz odzywał się naglący terkot dzwonka, wywołany szczęśliwiec odrywał się od gromadki oczekujących i kłusem biegł do którejś z kabinek, umieszczonych po przeciwnej stronie hallu za oszklonym cypelkiem, gdzie pracowały urzędniczki. Heniek zagapił się na te światełka; właśnie wywołano osobę czekającą na rozmowę z Wiedniem, cała kula ziemska znalazła się w zasięgu dłoni. Zaś Wojtek w tym samym momencie pomyślał, jakby to było cudownie, gdyby mógł teraz usłyszeć ojca czy matkę. Telefonowali do niego na Gwiazdkę. Czekał wtedy z dziadkiem do późnej nocy na te zamorskie rozmowy, do dziś pamiętał głos matki wzbierający na przemian to uśmiechem, to cieniem łez, to znów tylko uśmiechem. — Telefon to chyba najwspanialszy wynalazek na świecie, prawda? — wtrącił się w te rozmyślania Heniek. Wojtek spojrzał z ukosa. — Właśnie to samo myślałem. 112 ~ Heniek, nie w ciemię bity, w lot zmieni! lemat. — Jaśkowi na pewno znudziło się na nas czekać, a może jeszcze nie zdążył tych swoich tajemniczych spraw pozałatwiać. Nie warto oczu wypatrywać. 1 tak przecież wie. gdzie nas w razie czego szukać. — No to walimy do dziadka Szymona. Rozdział dziewiąty O wężowym sadle, poszukiwaczach skarbów i koronie z karbunkulów — Wyprawa Doroty -— Zawalona pieczara Następnego dnia przy kolacji, w czasie której opowiadali panu Waleremu wrażenia z wyprawy, Heniek z niewinną miną zagadnął. — Niektórym się wydaje, że jedna dalsza wycieczka już ich pasuje na turystów. Tymczasem nie znają nawet najbliższej okolicy. — O kim myślisz? — nastroszyła się Dorota. — Są tacy — bąknął znacząco Heniek i z niezmiernym zainteresowaniem zajął się nową kromką chleba. — Jeżeli kogoś strach oblatuje, może siedzieć w domu. — Czy kogoś strach oblatuje, to się już pokazało na drodze Szurka. A ty nie bądź taka pewna siebie, bo założę się. że nawet Doliny Kościeliskiej dobrze nic znasz, chociaż od wielu lat przyjeżdżasz tutaj na cale wakacje. — Nie znam? Anka, słyszysz?! Obraża nas. Mądrzy się, jakby tu całe życie przesiedział, a nie kilkanaście dni. Ty... ty, sałato zielona! — Czekajcie, mam pomysł! — wpadł im w słowo Wojtek. — Możemy przecież sprawdzić, kto ma rację. Podzielimy się na dwie grupy operacyjne, które na własną rękę zbadają otoczenie Kościeliskiej. — Wielkie mi odkrycie! — pogardliwie prychnęła Anka. - Nieźle! — zawyrokował pan Walery, który z niemałym rozbawieniem przysłuchiwał się tej wymianie zdań. — Ustalimy punktację za znaleziska przyrodnicze, geologiczne, folklorystyczne, a po miesiącu porównamy wyniki obydwu ekip. Zgoda? — Pycha! — Wspaniale! Dziewczyny spozierały nieufnie. — Przecież dolinę znamy na pamięć — zaprotestowała Anka. — Jakie tu mogą być osobliwości? 114 — Ohoho! — zaśmiał się pan Walery. — Ja, stary, jeszcze się ciągle różnym rzeczom dziwuję, a ta smarkula pono już wszystkie rozumy zjadła. — Wujku! — No, ładnie ci? Wszędzie wokół nas jest pełno tajemnic i niespodzianek, które dopiero czekają na swoich odkrywców. Człowiek, który niczemu nie umie się dziwić, musi mieć bardzo ubogą wyobraźnię i przejdzie przez życie jak szkapa dorożkarska z klapkami przy oczach. No cóż, można i tak. — 1 wujek przeciw nam! — nadąsała się Dorota. Pan Walery zaśmiał się szeroko. — Przecież wiem, co z was za ziółka! Chociaż oczy się wam śmieją do tej imprezy, żeby zrobić chłopakom na złość, udajecie, że was to nie obchodzi. Bardzo słusznie. — Wujku! — obie z Anką skoczyły do niego i objąwszy za szyję zaczęły ściskać i całować. Opędzał się żartobliwie. — No to w końcu jak będzie? — Wojtka zniecierpliwiły te czułości. — W porządku — zgodziły się z miną wielkoduszną. — Pobijemy was na głowę. — To się jeszcze okaże. — Ja sobie tylko zastrzegam nieprzekraczalną górną granicę waszych wyczynów. Tysiąc pięćset metrów i ani grosza więcej. Żebyście mi się nie styrmali po wysoczyznach, bo uszy poobrywam — zagroził pan Walery. — E tam. Na takich warunkach to żadna zabawa — kaprysiła jeszcze Dorota. — My przyjmujemy — powiedział Wojtek. Panny-dziewanny nie mogły się już wycofać. Ale Anka dla odmiany spróbowała teraz z innej beczki. — Z nami będzie Jasiek. — Oczywiście, że nie — sprzeciwił się Heniek. — Szansę muszą być wyrównane. — Przecież wy też możecie kogoś dokooptować. Chociażby Milkę. — Milka jest też w tych stronach pierwszy raz, a Jasiek od małego. Gdzie tu sprawiedliwość? Zresztą Milka jest taka jakaś nie z tej ziemi. Wcale nie wiadomo, czy chciałaby się do nas przyłączyć, — Możesz ją spytać. — Heniek ma po trosze rację — nieoczekiwanie poparł go pan Walery. — Niechże to będzie rywalizacja równych z równymi. Chyba, że się boicie porażki — zwrócił się do dziewcząt. 115 — Też coś — żachnęła się Dorota. — Ale czego my właściwie mamy szukać? — w głosie Anki obok rozbawienia brzmiało niedowierzanie. — Czego? Rzeczy dziwnych, spraw niezwykłych — Wojtek puszczał wodze swej wyobraźni. — Może skarbów zbójnickich, o jakich Jasiek opowiadał? — kpiąco zauważyła Dorota. — Ale uprzedzam, że ja w takie historie nie wierze. — Nie wypieraj się, nie wypieraj — wsypała ją Anka. — A kto w ihiegłym roku podkosił wujkowi starą książkę, w której były spiski soszukiwaczy skarbów tatrzańskich? Kto się w nich rozczytywał, no kto? — Wcale nie — broniła się zarumieniona Dorota. — Zresztą, lał leszcz, nie było co robić... — Wiem już nareszcie, kto bobruje w moich książkach — zaśmiał się san Walery. — Gadać mi zaraz, kto podwędził dziś kodeks drogowy? Dorota otworzyła szeroko oczy. Wojtek zaterkotał jak młynek do cawy: — To dopiero! Dorota! Nic nam nie mówiłaś. Znalazłaś coś fajnego o joszukiwaczach skarbów? — No. Dokładne wskazówki, jak szukać skarbów. Odpowiednie dni i »odziny. Konieczne przybory. — To znaczy co? — zainteresował się Heniek. — Dynamit, kilofy, liny? — Gdzie tam. To były spiski chyba z osiemnastego wieku i wtedy dosługiwano się zupełnie innymi metodami. Przede wszystkim, bracie, nie nasz rozeznania. Najpoważniejszą przeszkodą w odnalezieniu skarbów są luchy. — Duchy?! — Aha, I dlatego potrzebne są stosowne zaklęcia, a także szpagat lasmarowany wężowym sadłem zmieszanym ze szczupakową żółcią, bo od ych dwóch tłustości duchowie uciekają. — Zalewasz. — Jaki niedowiarek! Czekaj, zaraz ci pokażę. — Po chwili wyciągnęła vyszarzaną książczynę, rozlatującą się w szwach. Podsunęła chłopcom pod los, wskazała palcem. — O masz! Pochylili się nad książką. Wojtek kartkował ją z przejęciem, wydając od :zasu do czasu okrzyki zachwytu. Cudaczne i niekiedy wielce śmieszne były e recepty na znalezienie skarbu. Ale — czy wszystko to zmyślone? Czy też liektóre przynajmniej z tych wspaniałości widzieli na własne oczy yzykanci, którzy potem zazdrośnie strzegli tajemnicy? Heniek, pochyliwszy się, czytał mu przez ramię: — „Oznajmuję ci, że będziesz miał różne prześladowania w drodze i przychadzki ku tym górom, będzie się zdawało w kilku miejscach, że już ci się trzeba nazad powrócić, lecz to przeminie. Takie będą prześladowania różne, niepogody, jako to deszcze, mgły, wiatry i inne przeszkody, nie schodź wszeiako z drogi aż do naznaczonego miejsca..." — A wiecie, jak wyglądały znaki poszukiwaczy skarbów? — pan Walery rozłożył przed nimi karton, na który naniesiono nieforeinne wężyki, trójkąty, strzałki, krzyżyki. Anka i Doroia najwidoczniej już to znąty^ bo ledwie rzuciły okiem, ale chłopcy przypatrywali się dłuższą chwilę^chcąc je — ot lak sobie, na wszelki wypadek, zapamiętać. Heniek wrócił do książki, wertował ją w milczeniu, wtem wykrzyknął: — Posłuchaj, Wojtek! „Wnet wnijdziesz do przestronnego miejsca jako do wielkiej izby. Obaczysz tam monstra, jak osoby ludzkie ze samych szczerych drogich kamieni wyrosłe i formowane. W samym środku obaczysz niby najwyższą osobę od nich pochodzącą, która ma niby koronę na głowie wyrośnioną z samych karbunkułów świecących, która wszystkim tym personom swoją jasnością świeci..." — Co to jest karbunku? — spytał Wojtek. — Dawniej tak nazywano wszystkie drogocenne kamienie czerwonej barwy. Rubiny, granaty — objaśni! pan Walery. — Wojtek, nie przeszkadzaj. Czytaj, Heniek -..... zniecierpliwiła się Anka. — „Przypatruj się nad sobą, zobaczysz lam jak najpiękniejsze i riaj-śliczniejsze kryształowe strzechy, to jes! jak u dachu lody umarznione..." O! - zawołała Anka, a oczy jej rozbłysły. — „Tu znajdziesz wszystkiego gatunku i rodzaju zwierząt na świecie, ptactwa i wszelakiej gadziny ziemskiej widowisko z samego szczerego złota uczynione. Przypatrz się pilno w ten kącik, gdzie jest słup na trzy granie wyrośniony, ale się nic nie lękaj. Obaczysz iam na łańcuchu złotym uwiązanego starca, a to jest stróż tego miejsca strzegący. Tu sobie tak postąp — to cię przestrzegam, abyś nie łamai złotych, wyrośnionych person ani od drogich kamieni ścian nic kowal, tyiko to, co będziesz widział przed sobą na ziemi już gotowe, dla ciebie nagotowane, to wziąć. Będziesz tam miał wszelkiego rodzaju kamieni drogich, diamentów, rubinów, kanaków, szmaragdów, szafirów i innych tak wiele, tu w tych krajach nieznajomych, będziesz miał i litego złota. Tli sobie możesz wziąć cząstkę, bez utraty i psucia, żebyś się zaś nadto ważył takich rzeczy brać, to 117 tobie na złe wynidzie i wszystko, nim do dom przyjdziesz, postradasz... Tu się długo nie naprzykrzaj, wróć się a pódź dalej i zaczyni wynijdziesz z tej jaskini, idź prosto, a nie oglądaj się eazad'". — Całkiem wyraźne wskazówki, widzisz, Doroto? A zarzekałaś się, że nie ma czego szukać. Jeżeli nawet nie samych skarbów, to znaków ich poszukiwaczy. ~— Jak się podzielimy terenem? — Dorota nie chciała wyraźnie deklarować zgody, ale widać było, że ustępuje. -..... No to może tak: od potoku w dolinie wy na wschód, my na zachód, dobrze? Ale niech jedni drugim w drogę nie wchodzą — zaproponował Heniek. — Phi! Miałybyśmy takich dwóch patałachów tropić?! Zastukano do drzwi. Do izby wpadł z impetem nieduży, pulchniutki biondasek. Był to kierownik wycieczki, która się na nocleg rozlokowała w schronisku. Naczupurzony jak kogut agresywnym tonem zwrócił się do gospodarza: — Panie, co to za porządki! Wódkę dają w schronisku, towarzystwo mi się spije, jak ja ich jutro poprowadzę w góry! To niedopuszczalne! Ja panu... Ja pana... — aż wspiął się na palce. Pan Walery też się podniósł. Wyższy był chyba o głowę od piejącego z oburzenia grubaska. — Mogę panu dać słowo, że w schronisku na pewno nie sprzedają wódki. — No to skąd wzięli? Sam widziałem. W paru pokojach już piją. — Po prostu przynieśli w plecakach. ! to ja mógłbym pana zwymyślać, be pan swojej grupy nie umie dopilnować. Ale po co język strzępić po próżnicy. Trzeba tych pijaczków póki czas poskromić. Chodź pan. Pan Walery kurtuazyjnie przepuścił grubaska pierwszego, ale widać jyło, że aż się w środku ze złości gotował. — No, będzie irn ciepło! — wykrzyknęła Dorota. — W zeszłym roku wybrałyśmy się z wujkiem na Świnicę i w ziębie popod wierzchołkiem wpadliśmy na takiego pijaczynę, co to już zalany był w kołyskę, a jeszcze szedł, właściwie raczkował. Myślałam, że go wujek rozedrze. Pijaka z wierchu ściągnął, zawlókł do stacji na Kasprowym, a po drodze dal mu aki wycisk, że tamten pewnie całkiem wytrzeźwiał Oczywiście z wycieczki )yły nici, a wujek przez parę dni chodził jak struty. Strach było mu pod ¦ckę wpaść. Posłyszeli odgłosy kłótni. Wypadli na korytarz. Z sąsiednich pokoi .18 ciekawscy wytykali głowy. W końcu korytarza drzwi były szeroko otwarte. Dobiegał stamtąd szumek poirytowanych głosów, piskliwy lament kierownika wycieczki, ponad wszystkim jednak górował stentorowy i nie znoszący sprzeciwu glos pana Walerego. — Pan nie wie, kto ja jestem — dowździl lysoń w okularach. — Pan mnie jeszcze popamięta. - Z caJą przyjemnością — odparł lodowato pan Walery. — Wolę przyjmować zażalenia od pana niż od pańskich zwłok. Dawaj pan tę butelczynę. — To rozbój! — Oddawaj pan, słyszysz. Bo zadzwonię po milicję i będziesz nocował w izbie wytrzeźwień, a nie w schronisku. Znacznie odpowiedniejsze miejsce. Aw-antura przybierała na sile. Przybiegły dziewczęta z kuchni, pojawiło się paru studentów, którzy nocowali w sąsiednim pokoju. Tamci w końcu dali za wygraną. Odebrano butelczyny w pocie czoła przytachane w torbach i plecakach. Zebrała się tego wcale niezła bateria. — I co pan z tym zrobi? — zapyta! spokorniały jak króliczek niefortunny kierownik. Pan Walery skinął dłonią. Świta ruszyła za nim. Wprost do łazienki. Tutaj komisyjnie wylewano zawartość butelek. Przy piątej facet w okularkach załamał się. — Panie, koniak do zlewu? — usiłował jeszcze żałośnie protestować. — Gotów się popłakać — złośliwie szepnął Wojtek. Tamten, widać, posłyszał, bo rozejrzał sie i jak niepyszny zrejestrował do swego pokoju. — Ale twardziel z tego waszego wujaszka — powiedział Wojtek do Doroty, kiedy wspinali się drabiniastymi schodkami wiodącymi na ich górkę. — No pewnie — odparła z dumą. Dziewczęta do późnej nocy naradzały się nad najbliższą odkrywczą wyprawą. Nie byle czym muszą się popisać, żeby zagiąć chłopaków. Trzeba spenetrować wszystkie zakamarki. Postanowiły zacząć od fantastycznych turniczek piętrzących się wokół wąwozu Kraków. Pełno tam było rozpadlin, do których nikt nosa nie wściubiał, bo i po co. Kontentowano się udeptanym szlakiem wiodącym dnem wąwozu lub przez Smoczą Jamę. Ale może one właśnie odkryją w tej baśniowej scenerii coś zgoia niezwykłego, może... 119 Obudziły się nazajutrz, kiedy słońce było już wysoko. Chłopaków ani loświeć. Znikli jak kamfora. — Wiesz, Anka, tak sobie myślę, że za tym wszystkim coś się kryje. Wojtek miał taką chytrą minę. Trochę mi się to nie podoba. — Jak myślisz, o co im chodzi? — Czy ja wiem? Może chcieli się nas pozbyć. Nie uważasz? — Warto byłoby się naradzić z Jaśkiem. — Przecież zobowiązali nas do sekretu. — Prawda. Ale Jasiek i tak będzie wiedział. Wystarczy mu dać do 'rozumienia to i owo. Reszty się domyśli sam. Może coś ciekawego nam Dodpowie. Warto spróbować. Tak w ogóle to chciałam ci powiedzieć, że izisiaj musisz zaczynać sama, boja właściwie... No po prostu Jasiek mnie Drosił, żeby mu coś sprawdzić. On teraz po całych dniach tyra przy sianie i est kompletnie uziemiony. Zresztą, wiesz sama, jak to jest. Więc ja mu sbiecałam... — 1 to ma być siostra! - glos Doroty nabrzmiał oburzeniem. — Spiski, tajemnice poza moimi plecami. Nie powiesz, o co chodzi? — Może kiedy indziej — Ankę najwidoczniej świerzbił język, ale ;bciała się podroczyć. — A to idź sobie. Wcale cię nie potrzebuję - wybuchnęła gniewem Dorota. — Dorota — Anka próbowała ją objąć za szyję, ale tamta się wyrwała. W ponurym milczeniu zbiegły aż do skały Pisanej. Anka zagadywała parę razy, ale Dorota szła nasępiona, nie odzywając się. Rozstały się u wylotu wąwozu. Anka po paru minutach zapomniała zupełnie o siostrze, pochłonięta swoimi myślami: spotkaniem z Jaśkiem i nową sukienką przywdzianą specjalnie na tę okazję. Dorota natomiast, ledwie jej Anka znikła z oczu, zawróciła. Zagryzając usta, żeby się nie rozpłakać, zeszła ku potokowi. Bursztynowy na dnie żwir wraz szarzał obsychając na powietrzu. Ciskała garście kamyków do wody. Kopnęła głaz leżący opodal, ale ten nic sobie nie robił z jej złości — ani drgnął. Aż w niej kipiało. Zawsze były razem z Anką. A teraz nagle byle chłopaczysko okazuje się dla Anki ważniejsze. Jakże to tak? Jasiek byl na swój sposób sympatyczny, musiała to przyznać bezstronnie, ale... tylu znały innych, równie fajnych chłopców. Dlaczego len? I w ogóle to przecież nic nie znaczy. Jakiś tam bęcwał! Dorota buntowała się przeciw tej jawnej niesprawiedliwości, ale gdyby ją kto spytał, czemu uważa Ankę za swoją prywatną własność, nie umiałabf pewnie odpowiedzieć. 120 Drogą powyżej sunęła wycieczka zmierzająca na Ornak. Z doliny nadciągały coraz to nowe grupy. Postanowiła zejść im z oczu. Za potokiem stok Żaru jak nie golona gęba, najeżony szczotką smreków; przecinały go tu i ówdzie blizny stromych żlebów. Można by się było wspiąć nimi pod górę. Nie zaglądała tam jeszcze nigdy. W szurpatym zagajniku, przez który przyszło się jej przedzierać, podrapała do krwi ręce i nogi. Bagatela. Ale przypomniała sobie teraz świeżo wyprasowaną sukienkę Anki, całą w zakładeczkach, w marszczeniach. Skrzywiła się pogardliwie. Niewielka z niej będzie pociecha w tych wyprawach, pomyślała. Ciekawe, czy któryś z chłopaków, Wojtek lub Heniek, tak by się wypiął na towarzysza? Kto wie. Wyglądają niby na zgranych. Ale przecież i one z Anką znały się jak łyse konie. W szkole się z nich nabijano, że bliźniaki działają wymiennie, że zawsze jedna za drugą stanie. iNo i pokazało się, ile to warte. Żlebik zakręcał ukośnie. Skalne żebro lysnęło pośród zieleni. Wyżej wznosiły się dwie iglaste turniczki. Dorota wspięła się ku nim i znalazła się na niewielkiej płasience wysuniętej ku słońcu. Zacisznie tu było i spokojnie, bo dość wysoko ponad hałaśliwą doliną. Może to i warto wałęsać się po takich zakazanych zakamarkach, pomyślała leniwie Dorota, wyciągając się na trawie. W pobliżu czerwieniały dojrzewające poziomki. Jedna, druga garść. Fantastyczne miejsce! Szkoda, że Anka... No mniejsza z tym. Oparłszy się na łokciu, rozglądała się dokoła. Czy jest sens wspinać się wyżej? Tutaj urywała się nawet ta niewymyślna droga, jaką stanowił żlebik; powyżej rozpadlinę zarastały zbitym kłębowiskiem chaszcze, wspinały się po załomach skalnych, nieprzebytą plątaniną zwieszały się nad urwiskiem. Maliny? W malinach lubią przebywać żmije, a tych Dorota bała się panicznie. Ale... Zaciekawiła ją śmieszna skałka stercząca powyżej żlebu. Kształtem swym przypominała ogromniastą warząchew zatkniętą na sztorc. Trzon wznosił się niemal pionowo nad żlebem, zaś na wysokości paru metrów widoczna była owalna wnęka, z której wysterczał — nie wiadomo, jakim cudem zakorzeniony — dorodny smrek. Dostać się tam! Skałka była oślizgła, rosnące wokół zarośla zatrzymywały cień i wilgoć. Wspiąwszy się już prawie do połowy, Dorota zjechała naraz prosto w krzewiące się tu bujnie pokrzywy. A, żeby cię! Wstała posykując, całkiem wściekła, ale banajmniej nie mając ochoty dać za wygraną. W ostateczności wróci na Ornak po jakąś linkę z ciężarkiem. Przerzuci ją wokół świerkowego pnia, a wtedy choćby szafę można windować na górę. Ale zaraz. Czyżby naprawdę nie było żadnego sposobu? Może by podejść jeszcze trochę do góry, tam, gdzie turniczka ze stokiem tworzy kąt ostry? Plącząc się w zaroślach, przeskakując po ruchomym kamiennym usypisku. Dorota dotarła wreszcie na upatrzone miejsce. Na oko wcale tu nie było lepiej niż od strony żlebu. Ale za to opodal skały rósł świerczek z obłamanym czubem. Na wpół uschnięty wyglądał mizerniutko i nędznie, ale można się było wspiąć po nim... Pod ciężarem Doroty drzewko zatrzeszczało, cień przegiął się — i to właśnie w tę stronę, w którą potrzeba, niemal ocierając się o skałę... Jeden skok — i Dorota już stała na skalnym występie, grubo zasłanym cetyną, bo półka nachylona była trochę do wewnątrz. Hej, ależ to strażnica ten występik! Można się tu przyczaić i pozostając samemu niewidzialnym, nie dopuścić nikogo w pobliże. Warownia. Dorota tryumfalnie potoczyła wokół siebie wzrokiem i naraz serce jej zaczęło bić prędko, bardzo prędko. Bo oto — zasłonięty niemal zupełnie rosochatymi gałęźmi — widniał w skale, w głębi wnęki, nieregularny ciemny otwór, właściwie szczelina, ale dość obszerna, aby się można było przez nią przecisnąć. Jaskinia? Dorota niepewnie postąpiła krok naprzód. Przed chwilą rada była, że nie musi z nikim dzielić swego odkrycia, ale teraz dałaby wiele, żeby Anka była jednak w pobliżu. Albo i chłopcy. Czułaby się raźniej. Bo samej zapuszczać się w taki ciemny tunel trochę jednak nieswojo. A wiedziała, że nie zdzierży, było nie było, musi tam zajrzeć teraz, zaraz. Wyciągnęła z kieszeni latarkę, którą na szczęście zabrała na ten odkrywczy rekonesans, i zapuściła się w głąb owej szczeliny, czując gęsią skórkę trochę z podniecenia, a trochę jednak z niepewności. Bo strachem przecież nie można tego nazwać. Taki tam lekki dreszcz po plecach, trochę miękkie kolana... Co tam! Posuwając się w głąb groty, w pewnej chwili skierowała światło latarki na sklepienie. I teraz dopiero zamarła z przerażenia. Wyglądało to tak, jak gdyby usypano niedbale stos gigantycznych złomów skalnych, między którymi przypadkiem utworzyła się wąska szczelina. Nad głową wisiały głazy, które przy lada dotknięciu mogły się osunąć, pociągnąć za sobą inne, zmiażdżyć swoim ciężarem lub odciąć drogę odwrotu. Wracać? Za nic. Szczelina rozszerzała się, może dalej będzie lepiej... Spocona jak mysz ze strachu, poruszając się jak można najostrożniej, Dorota dotarła do niewielkiej sklepionej pieczary. Wyprostowała się i odetchnęła swobodniej. 122 Tutaj przynajmniej kamienne bloki nie wisiały tuż nad głową. Powiodła światłem latarki po ścianach, chcąc się zorientować w rozmiarach jaskini — i znieruchomiała z zaskoczenia i podziwu. Bo oto w snopie światła ujrzała gruzłowate zwoje oplatające ściany i sklepienie. Zdawały się poruszać, prześlizgiwać w tym kłębowisku. Dorota wiedziała, że są to nacieki wapienne, ale nigdy przedtem nie zdarzyło się jej ogiądać ich w takiej masie. Pokrywały całą powierzchnię gęstym ornamentem o fantastycznym rysunku i barwie. Co za niezwykłe widowisko! Długie na palec śnieżnobiałe wykwity stroszyły się jak sople lodu wokół korytarza, który prowadził dalej w głąb skały. Ich końce, lśniły czerwono, jakby na każdym z nich osadzony był koral. Albo kropla krwi. Prawdopodobnie żelazo w jen sposób zabarwia nacieki, pomyślała Dorota, z niejaką wdzięcznością wspominając lekcje chemii, trochę przebimbane, bo trudno powiedzieć, aby ją specjalnie frapował ten przedmiot. A jednak dobrze jest wiedzieć z czego i w jaki sposób świat został zbudowany. Wojtek — ten by od razu zaczął snuć jakieś fantastyczne pomysły. Korytarz zacieśniał się, tworząc wąską bramkę zwieńczoną potężnym blokiem, który wyglądał dość niepewnie, jakby wcale nie miał zamiaru tkwić tu w nieskończoność. Dorotę opadły niejasne wyrzuty sumienia. Jeszcze tylko zajrzę, co jest za tą bramką, i zaraz wracam, obiecała sobie solennie. Za bramką był krótki ślepy zaułek. Zamykała go sterta głazów, ruchome osypisko. Tam wyżej czerniała wprawdzie jakaś szczelina, którą na upartego dałoby się może poszerzyć, ale Dorota wolała już nie ryzykować. A nuż przy najlżejszym dotknięciu cały ten korytarz zawali się, zamieni w takie same gruzy? Nie ma już czego szukać. W każdym razie dotarła aż do końca groty, ciekawe, czy kto inny dokonałby tego w pojedynkę — pomyślała z przekąsem o siostrze. Anka teraz zęby suszy do Jaśka i nie ma zielonego pojęcia, jakiego odkrycia dokonała Dorota. Powiedzieć jej o tym? Trudno tak z miejsca zdecydować. Dotychczas nie miały przed sobą tajemnic, ale skoro Jasiek jej bliższy... Zresztą, skąd gwarancja, że przed nim tego nie wypaple? A Dorota wolałaby tę niespodziankę zachować w zupełnej tajemnicy, póki wujek, sędzia sprawiedliwy, nie oceni. Wycofała się do owej wężowej komory. Czerwonawe, białe i rdzawe zwoje kłębiły się, wspinały po ścianach, zwieszały u sklepienia. Wrażenie niesamowitości, które ją uprzednio opanowało, wróciło. Wydostać się stąd 123 mmyrm..... jak najprędzej. Ale miała jeszcze przebyć korytarz, który wygląda! jak pułapka na myszy. Cała spocona, mimo chłodu, jaki panował w jaskini wydostała się wreszcie na zewnątrz. Uff! Niezbyt sympatycznie idzie się człowiekowi, kiedy ma wrażenie, że w każdej chwili może dostać po łbie. Postanowiła wytchnąć krzynę i ułożyła się wygodnie na cetynie. Oparłszy się na łokciach wystawiła głowę ponad skalną krawędź. Przed nią żlebik widny był jak na dłoni, i owa niewielka płasienka, na której tyle poziomek. Teraz już cień się na nią nasunął. Która też ta rodzina? Spojrzała na zegarek i aż gwizdnęła. Tyle czasu jej to zajęło! Wierzyć się nie chce! Nie da rady, wejść się jakoś weszło, złazić może być trudniej. „Po cóż, u diabia, właził na ten statek?" — zamruczała pod nosem, wspominając z rozbawieniem śliczne Molierowskie porzekadła, w których tamtej zimy tak zasmakowała, że się do sztuk Molie-ra zaczęła dobierać na własną rękę. W szkole wszyscy uważali pana Moliera za kogoś w rodzaju strasznego dziadunia, bo należał do lektur obowiązkowych, ale Dorota poznawszy go lepiej, skłonną była uważać, że to strasznie fajny facet. „Sam tego chciałeś, Grzegorzu!" No to złaź — komenderowała swoim prywatnym, jednoosobowym, doborowym oddziałem. Tamten suchy pniak przy złażeniu mógł się okazać niezbyt łaskawy. Czułabym się jak zraz na wykałaczce, pomyślała Dorota i zaczęła się rozglądać za innym sposobem. Jej bystre uszy wychwyciły jakiś raptowny szelest. Coś przemknęło wśród drzew po przeciwnej stronie żlebu, przy warowało w chaszczach. Dorota przycupnęła w swoim bocianim gnieździe wychylając z ciekawością głowę. Cóż to mogło być? Zwierzak? Ale jakiś bardzo duży. Sarna? Skądże. A może.,, może niedźwiedź? Wrodzona odwaga zaczęła ją wszelako trochę zawodzić. No bo czy to nie za dużo atrakcji jak na jeden raz i jak na jedną osobę? I jaskinia, i drapieżne zwierzęta. 1 w ogóle. Los jest wprawdzie ślepy, ale jednak miała teraz do niego cichą pretensję. Przygody przygodami, ale tak wpadać z deszczu pod rynnę, to już całkiem niepięknie. Że też tylko ja mam takie zakichane szczęście, użaiiła się nad sobą. A jeżeli ten niedźwiedź zechce się tu wgramolić? Na dwoje może być trochę za ciasno, a uciekać nie ma gdzie. Zostaje wprawdzie jaskinia, do której taki kudłaty patriarcha na pewno się nie przeciśnie, ale niechby tylko niechcący trąci! łapą, a cała wymyślna konstrukcja zwali się w okamgnieniu. Dorocie mrówki chodzić zaczęły po grzbiecie. E, może to jednak nie niedźwiedź, pocieszyła się. Skąd by się tu wziął? 124 Tajemnicze coś ani myślało wystawić nos z ukrycia. Dorota również przywarowała cierpliwie. Muszę przeczekać, nie ma rady, bo jak stąd zlezę. to mnie capnie. A tak, to może sobie pójdzie. Żeby sobie poszło, modliła się w duchu. Minęło kilka, potem kilkanaście minut. Tamto czekało. Czaiło się? A może spłoszone tak samo jak ona bało się wy leźć? Zaraz poczuła się pewniej. Wtem gałęzie rozchyliły się ostrożnie. Dorota z niejakim rozczarowaniem spoglądała w ślad za człowiekiem przyodzianym we włochaty serdak. Okrągły czarny kapelusz bez żadnych ozdób zasłaniał głowę. Człowiek schodził zwinnie skrajem żlebu, poruszał się prawie bezszelestnie. Gdyby nie poprzedni trzask gałęzi, Dorota mogła była wcale go nie zauważyć. Ale czego on tu szukał? Czemu tak;się skradał? Kto to był? Sylwetka wydała się jej znajoma. Czy nie przypominał trochę tego górala spotkanego w opuszczonym szałasie na Stołach? Ale tamten to przecież starzec, a ten porusza! się zręcznie jak młodzik. I.skąd się tu wziął? Może przyszedł, kiedy była w jaskini? A może jeszcze przed nią? I caiy czas przesiedział w tych zaroślach? to niemożliwe. No, siostro, zreflektowała się, nie susz sobie teraz głowy, bo nic mądrego nie wymyślisz: Trzeba się najpierw dostać do żlebu, a potem zobaczymy. / ''¦¦., . Skok z wysokości znacznie większej niż jedno piętro i to w dodatku skok do stromego kamienistego żlebu niezbyt jej się uśmiechał. Gdyby tak linka. Ale linki nie było. Cofnęła się z powrotem na* ową stronę, gdzie sterczał ów świereżek kbstropaty i pątyczasty jak strach na wróble. Trzeba się było z nim przeprosić. Zdjęła, na szczęście dość długi; skórzany rzemień, którym była przepasana. Udało się jej zarzucić go tak, że klamrą zahaczyła o spiczasty, obłamany odrostek gałęzi. Przyciągnęła:.drzewko jak najbliżej, chociaż trzeszczało jakby już-już miało się złamać, A niech to licho, zezłościła się w końcu. Uchwyciła konar oburącz i przez chwilę zawisła w powietrzu, zsuwając się w dół, zanim wreszcie znalazła jakie takie oparcie dla nóg. Teraz już wszystko było całkiem proste. Raz^dwa znalazła się na dole. Otarte dłonie piekły żywym ogniem. .- Ale mimo to było jej,nad wyraz lekko na sercu, kiedy schodziła w dół umykającym spod stóp piarżystym zboczem. Furda, że się trochę strachu najadła, zresztą całkiem niepotrzebnie. Ten człowiek... Ale po co miała sobie nim głowę zaprzątać. Mógł tu coś zgubić i wrócił, żeby poszukać. A że jej się wydał podobny do iamtego odludka? No to i co z tego? Można zresztą przy okazji wpaść na Stoły i zapytać dziadka, czy nie szukał czego 125 tu w żlebie i czy mu nie trzeba pomóc. Na pewno by się ucieszył. Chociaż w końcu to nie jest takie zupełnie pewne, pomyślała. Ale ze wszystkiego najważniejsza jest ta utajona grota. Ciekawarn, czy chłopakom kiedykolwiek uda się wypatrzyć coś równie nadzwyczajnego?! Rozdział dziesiąty Na Bukowinie — Przez nie domknięty lufcik Zgubiony trop — Kim jest Piekarski? Dziewczyny przenigdy na to nie wpadną — cieszyi się Wojtek. — Udało się przechytrzyć Dorotę. A czuła pismo nosem. Dobrze, że nam pan Walery pomóg). One jednak czują przed nim respekt. • — Nie byłbym laki pewien — mruknął Heniek. — Anka mniej gada, ale na swoim zawsze postawi. — Może jej to przejdzie. Jasiek... — Jasiek przy niej całkiem baranieje. Nie zauważyłeś? — Zauważyłem. Może mu to przejdzie — roześmieli się. Obaj byli w najróżowszych pod słońcem humorach. Wyprawa zapowiadała się znakomicie. Ze schroniska wyruszyli przed świtem. U wylotu doliny znaleźli się koło czwartej. Cały dzień przed nimi. Żeby nie tracić czasu, ruszyli przed siebie, licząc, że może trafi im się jakaś okazja do Zakopanego, a polem w stronę Bukowiny. Na szosie było jeszcze pustawo. Dochodzili do Nędzówki, kiedy wyminęła ich pólciężarówka. Zaczęli z zapałem wymachiwać rękami, szofer zwolnił, zatrzymał się. Biegli ku niemu zdyszani. Wychylił głowę: — Dokąd chcecie jechać? — Na Bukowinę. Albo do Zakopanego. Albo gdzieś po drodze... — Nic z tego, chłopaki. Ja zaraz skręcam na Wojdyłówkę. — Kiwną) ręką w lewo. gdzie od głównej szosy odbiegała droga popod zbocza Gubałówki. Widząc ich strapione miny. kierowca dorzucił: — Za jakieś dwie godziny będę wracał, to mogę was zabrać do Zakopanego, ale pewnie wcześniej coś wara się trafi. Na wycieczkę, w góry, co? — uśmiechnął się porozumiewawczo. Kiedy zniknął im z oczu, Wojtek powiedział: — Faktycznie, lepiej byłoby iść w góry, niż uganiać się za tym taunusem... 127 Heniek taktownie zmilczał. Po co miał przyjaciela zniechęcać. — Jeden dzień, co za różnica — powiedział pocieszająco. — A nawet gdyby z taunusem nie wypaliło, to przy okazji zobaczymy Bukowinę. Też warto. — Myślisz?! — Wojtek w mig poweselał. Zakrętami wśród lasu wyszli na Gronik. Polana śródleśna ku zakopiańskiej kotlinie nachylona i jak soczewka skupiająca w sobie promienie słońca. I chociaż wpół przecinała ją ruchliwa trasa do Kościeliskiej, to jednak było tu zazwyczaj dość zacisznie. Lesiste wzniesienie odgradzało Gronik od Małej Łąki, ku jej wylotowi szosa skręcała ostro niebezpiecznym zygzakiem pochyło w dół. Mijając WDW zauważyli faceta, który coś tam majstrował przy motorze wysłużonej warszawy. Przystanęli obok. Podniósł głowę, uśmiechnął się, wyprostował. Maska warszawy kłapnęła jak znudzony pies na przelatującą muchę. — Może was podrzucić do Zakopanego? - Ale fajnie! — własnym uszom nie chcieli wierzyć, że tu sami zapraszają, nawet nie trzeba pytać. — Gdzie was wysadzić? — spytał, kiedy skręcili w Krupówki. — A pan daleko jedzie? — Ja? Aż na Łysą Pianę. — Zaraz... To Bukowina po drodze, tak? — upewnił się Wojtek. — Niezupełnie — uśmiechnął się tamten. — Bo ja, wiecie, jadę starą drogą przez Jaszczurówkę i Cyrhlę. Ale mogę was podrzucić do skrzyżowania, to sobie przez Głodówkę przejdziecie do Bukowiny. To niedaleko Odpowiada? — Jeszcze jak. — No to lecimy — i dodał gazu. Niewiele zapamiętali z tej drogi. Kierowca byl gadatliwy, ich też wciągnął do rozmowy. Ani się obejrzeli, kiedy samochód zwolni! na ostatnich zakrętach pod górę. Zakola, zakola, aż wydostali się na płaski grzbiet i tu zmrużyli oczy przed ulewą światła. Słońce raziło prosto w twarz, a nie było przed nim żadnej osłony, bo las... — Co tu się stało? — spytał Wojtek, czując niemiłą suchość w gardle, kiedy patrzył na rozpościerające się wokół ogromne obszary przypominające wielkie leśne cmentarzysko. Halny - wyjaśni! kierowca. — Na Porońcu najwięcej narobił szkody. Zanim tu las urośnie, długo trzeba czekać. Jeszcze nie zdążyli uprzątnąć. Dlatego trzeba uważać, bo byle zapałka, a wszystko poleci z dymem. Wyschnięte na pieprz — wskazał na potrzaskane kikuty drzew. Poniżej, w głębi doliny, ponad którą wiodła szosa, widniały szeregi sągów drewna. Grzbiet przypominał literę V. Po przeciwnej stronie znowu było zielono i cieniście. Dopadli ściany lasu. Jeszcze kilkaset metrów i skrzyżowanie. Na Łysą Polanę w prawo, na Głodówkę w lewo. — No to cześć, chłopaki! Powodzenia! — Bodajeś pękł! — mruknął pod nosem Wojtek. — Jeszcze nas zapeszy. — Bzdura — odparł flegmatycznie Heniek. — Pomyśl lepiej, jak my się 0 tego taunusa mamy rozpytywać. Bo chyba nie chcesz całej Bukowiny przy tej okazji na nogi postawić. — Mam taki mały plan — powiedział skromnie Wojtek. — Obmyśliłem go sobie, kiedyś ty się tak rozgadał z tym facetem. — Ja? — obruszył się Heniek. — To on cały czas mówił. — Aleś mu wszystko opowiedział. Od a do z. Myślałem, że nawet taunusa wygadasz. Dobrze, że cię nie zapytał, bobyś mu się pewnie zwierzył. No dobrze, już, dobrze. Widzisz, dzięki temu miałem czas, żeby spokojnie pomyśleć. Ot najpierw poszukamy knajpy! Nie wytrzeszczaj tak oczu. Zapomniałeś, co mówił ten sprzedawca? Piekarski jest wszechstronny 1 gastronomią też się zajmuje nie tylko jako konsument, ale tego... jako jadłodawca. — Pfuj, co za słowo — otrząsnął się z obrzydzeniem Heniek. — No a jak to inaczej nazwać, powiedz? Więc najpierw sprawdzimy, wszystkie knajpy w Bukowinie. Myślę, że ostatecznie nie ma ich tak wiele. Dowiemy się delikatnie, gdzie on mieszka, gdzie trzyma tego taunusa. — Akurat ci powiedzą. — Na pewno. Knajpa, wiesz bracie, to jest takie miejsce, gdzie się ludziska lubią wygadać. Można niby przypadkiem trochę podpytać. Barwna postać. Na pewno miejscowi takim typkiem się interesują. A co ma, a skąd ma, a co on z tym robi? Jeszcze swoje dołożą, a nie zmilczą. — Skąd wiesz? — Życia nie znasz? Nawet i ten sprzedawca ile naplótł... Mimo że ich ponosiła ciekawość i niecierpliwość, skoro wydostali się na Głodówkę i przestrzeń przed nimi rozchyliła się, ukazując cały łańcuch Tatr, zatrzymali się oszołomieni. Jakże to tak? Widzieli już z Czerwonych Wierchów opasujące ich półksiężycem góry, spoglądali ku dalekim 9 — Kto sieje wiatr 129 dolinom. Oglądali z bliska mocarne, ale i łagodne grzbiety Tatr Zachodnich; Ornak i Kominiarski Wierch, Trzydniowiański, Starorobociański, Wołowiec. Widzieli Tatry z Gubałówki — oswojone, jak gdyby specjalnie na użytek gapiów wystawione, pocztówkowe jakoś, mało prawdziwe. Znali wapienne urwiska Kościeliskiej, jasne skałki i turniczki zalotnie wybłysku-jące spośród bujnej zieleni. Tutaj — było inaczej. Niby te same góry, ale... Tak czasem bywa i z ludźmi. Niby wydaje ci się: znasz człowieka, zaprzyjaźniłeś się z nim, oswoiłeś, sam dałeś się poznać — a potem zaskakuje cię czymś niezwykłym, nieprzewidzianym, całkiem nowym. Te góry są jak żywy człowiek, pomyślał Wojtek, dałbym wiele, żeby je kiedyś zrozumieć. Od kamiennego budynku, który poza nimi na zboczu przycupnął, zbiegło trzech brodaczy. Brody mieli takie jednakowe, że chociaż się pewnie różnili wyglądem, na pierwszy rzut oka byli kubek w kubek do siebie podobni. Zbliżyli się do obmurowania, przy którym stali chłopcy, i jeden z nich, widocznie bywalec w tych stronach, objaśniał towarzyszy, wskazując kolejne szczyty. Nazwy sypały się jedna za drugą, chłopcy łowili je chciwym uchem, ale w tym natłoku wszystko im się zaczęło zlewać. Jak w potężnym chórze niknie pojedynczy głos, zestraja się z innymi, tworząc wspólną melodię, tak i tu — zamiast nazw zapamiętali jakby tryumfalny i radosny pochód. Tak się pewnie wita niepodległość, pomyślał Wojtek. Cały świat przed tobą. — Tak sobie myślę — powiedział naraz Heniek — że ten facet, który pierwszy wylądował na księżycu, Armstrong, nie? Pewnie mu się wtedy potwierdziło, że można i że warto do czegoś naprawdę wielkiego dążyć... Choćby to miało człowiekowi całe życie pochłonąć. Bo jeżeli się nawet przybliży taki, zdawałoby się, nieosiągalny cel, zacznie się znów szukać czegoś więcej, dalej... — zaplątał się. — Chyba tylko takie życie ma sens. W nich — jakby onieśmielony popatrzył na Tatry - - też jest taka obietnica. Że warto. Nie wiem, czy mnie dobrze rozumiesz?... — Rozumiem. Brodacze odeszli, przeciągnęły przeładowane do granic możliwości autokary, samochody śmigały jeden za drugim, skądeś przywędrowała grupa sympatycznych dryblasów przygrywających sobie na gitarze — a oni ciągle tkwili przy owym murku, co odeszli trochę, to znów wracali, nie chciało im się stąd ruszać. Co ich teraz mogły obchodzić taunusy, Piekarscy, diabły-iwany! Naraz pożałowali, że nie ma w pobliżu dziewczyn, Jaśka i nawet tego śmiesznego chudzielca, Milki. Wszystko piękne — 130 przeżywane razem — jeszcze bardziej pięknieje. Jak to właściwie jest? — zastanowił się Wojtek. Ciekawe, czy matka też lubi to miejsce. Jeżeli tak, to jest w tej przestrzeni obecna. Wyobraził sobie, że stoją ramię w ramię, ona się uśmiecha. Przecież na pewno myśli o nim stale. Więc jest blisko. — Idziemy! — zarządził kategorycznie Heniek, obawiając się, że ten przedłużający się postój zniweczy ich detektywistyczne zamysły. Z Głodówki szło się przez las, w powietrzu żywicą nasiąkłym, iskrzącym się od lipcowej pogody. Parę razy od wschodniej strony rozścieliły się połogie polany opadające ku dolinie Białki i spiskim dziedzinom, między pagóry borem odziane, po najdalsze, niewidne w mgławym horyzoncie wzniesienia. Dalej znów wiódł ich las, który nagle ustąpił przed szeregiem domów, jakie pobudowano po prawiej stronie na zboczu ponad szosą. Były to przeważnie luksusowe piętrowe wille, z garażami, pośród wymuskanych ogródków okolonych drucianymi siatkami. — Ale ci górale fajnie tu sobie mieszkają — powiedział Heniek z niejaką zazdrością. — Górale! Akurat. — A kto? — Nie pamiętasz, jak jest u Szymona czy u Jaśka? Zwyczajnie. A tutaj w środku to pewnie wszystko na wysoki połysk. To dla takich z grubszą forsą, nie bój się. — Ale ładnie tu jest — westchnął Henio. — Chciałbym mieć kiedyś taką willę, a ty? — A po co mi? Chałupy na plecy jak ślimak nie wezmę. Wolałbym zobaczyć kawa! świata, bracie; po co się osiedlać? — A ja chciałbym jednak mieć kiedyś własny dom — powiedział z uporem Henryk. - Nie masz pojęcia, co to znaczy tak ciągle mieszkać kątem, u kogoś. — Mieszkanie to jeszcze nie dom. Można mieć świetne mieszkanie, a nie mieć domu. — Można — zgodził się po namyśle Heniek. — Ale sam powiedz, nie chciałbyś tu pomieszkać? — Nie zamieniłbym się z Ornakiem. A gdyby jeszcze matka i ojciec tu byli, gdyby tak z namiotem ruszyć na wspólną włóczęgę, gdzie oczy poniosą — pstryknął palcami. — Co tu porównywać. Sam byś zobaczy!. Heniek, nie przekonany, milczał. Zbliżyli się do skrzyżowania, skąd promieniście rozchodziły się drogi: 131 na wprost do Poronina i Zakopanego, w prawo, pod ostrym kątem — do wsi. Gmaszysko ze szklą i aluminium piętrzyło się na czubku wzniesienia, poniżej w niepozornym domeczku z werandą przycupnęła przydrożna kawiarenka, zaś u rozwidlenia dróg w obskurnym, pomalowanym na żółto baraczku mieścił się. jak głosiła wywieszka, bar „Na Klinie". — Wskakujemy? Z ręka na sercu trzeba powiedzieć, że na sam widok tego przybytku zbiorowego żywienia stracili połowę animuszu. Ale cóż, po to przecież się tu znaleźli. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Wojtek z gęśli) miną wkroczył do ciemnawego pomieszczenia. Heniek deptał mu po piętach. Podłoga wysmarowana była pylochlonem, cerata na stołach powleczona trudną do zidentyfikowania tłustością, łaziły po niej muchy utuczone jak na eksport: dobrze im się tutaj działo, bo nikt ich nie przepędzał. Dwa stoliki pod oknem obsiedli podchmieleni, mimo przedpołudniowej pory, mężczyźni. Doprawiali się „pyfkiem". Spora bateria butelczyn stalą jeszcze przed nimi. Prowadzić wywiad w takich okolicznościach? Ciężka sprawa. Wojtek zamówi! oranżadę. Usiedli w kącie, sącząc ją powolutku. Dobiegały ich strzępy rozmowy. — Co się nie ma udać. „Powtórzymy to jeszcze raz" — zanucił ochrypłym głosem jeden z biesiadników. — A ja wam gadam, że to się źle skończy... — bełkotał żałośnie starszawy mężczyzna, który oparł się łokciami na stole i zwiesił głowę objąwszy ją rękami. — Maloście dostali? Taki interes! Złoto nie interes... zaemokal koleś obrócony do drzwi plecami, po czym zaraz obejrzał się za siebie i uspokojony widocznie tym, że poza parą wyrostków w kącie nic ma tu nikogo, kończył: — Jeden krowi ogon do drugiego podobny. Kto będzie wiedział, ileś krów przepędził? A jak się przybłąkały, to je trza oddać właścicielom, nie? Co sobie mają krzywdować, kiedy tak dobrze zapłacili. Ho, ho... A że bidny człowiek sobie przy lej okazji zarobi, to i lepiej... He, he... No to abyśmy! Brzęknęły szklaneczki. Aha, to nie tylko „pyfko" było. ale tak czy owak — niewielki z tych pijaczków pożytek. Nawet gdyby ich zagadnąć, trudno oczekiwać sensownej odpowiedzi. Awantura była bardziej prawdopodobna. Heniek i Wojtek wynieśli się tedy chyłkiem i dla wszelkiej pewności zajęli stanowisko po przeciwnej stronie, koło kawiarenki „Krokus". Wojtek minę miał wielce markotną. Wydawało się już, że rewelacyjny pomysł spalił na panewce. — Czekaj — powiedział Heniek. — o załatwię. Wbiegł po paru schodkach. W stylów izdebce, umeblowanej góralskimi sprzętami, uwijała się dziewczyna w mini. Uśmiechnęła się do Heńka. gdy ten podszedł do bufetu. — Które ciastko podać? — Nie. ja dziękuję — wycofywał się spłoszony Heniek. — Chciałem tylko spytać... Mam wiadomość dla pana Piekarskiego, mówili mi, że tu można się dowiedzieć, gdzie on mieszka. Ładna, troszeczkę może zbyt pyzata twarzyczka — spochmurniala. Duże, niebieskie oczy obrzuciły chłopca bystrym wejrzeniem. Przesunęła ściereczką po lśniącym jak szkło blacie, strzepując niewidoczne okruchy. — Chyba go nie zastaniesz. On rzadko w domu bywa — powiedziała jakby z ociąganiem. — To może z jego żoną będę mógł porozmawiać. — Z żoną? Ano tak. To tu niedaleko, pensjonat „Limba" przy drodze do Głodówki. Henryk podziękował i wycofał się nieco speszony. Dowiedział się wprawdzie, czego chciał, ale w obejściu dziewczyny coś go zmroziło. Chyba nie życzyła mu spotkania z Piekarskim. Ale dlaczego? Zawrócili z Wojtkiem tą samą drogą, gdzie pyszniły się wille, które tak olśniły Henryka. Wokół „Limby" byl schludny ogródek, kolorowe ławeczki. Pośród ozdobnych krzewów spostrzegli dwa upiornie czerwone, monstrualnych rozmiarów, sztuczne muchomory. Z gipsu czy z czego? No cóż, co człowiek to gust. Obszerny garaż wznosił się na wprost, w głębi ogrodu. Wiódł doń szeroki podjazd. Zaczęli się zastanawiać, jak by tu spenetrować, czy wewnątrz znajduje się taunus. — Musimy wydostać się na tyły parceli. Garaż przytyka do ogrodzenia, widzisz9 Może tam jest jakieś okienko albo co? Było. Wysoko, pod samym dachem — trzy niewielkie szybki. Jedna uchylona. Coś w rodzaju świetlika. Sforsowanie płotu poszło im nawet gładko. Mieli w, tym niejaką wprawę. Gorzej było z dostaniem się do owego lufcika. Na szczęście garaż zasłaniał ich przed niepowołanym okiem Ani domu, ani szosy nie było stąd widać. — Podsadź mnie. — Heniek zgiął się wpół, Wojtek wdrapał mu się na plecy. — Za nisko — syknął — nie da rady. Stań prosto, wejdę na ramiona. Heniek sieknął, ale posłusznie wykonał polecenie. Wojtek wspiął się, wsadził głowę w okienko, zachybotał się. Heniek straci! równowagę, oparł 133 się o ścianę garażu, aż zadudniła blacha, ale już nie zdzierżył i potoczyli się obaj na trawę. Rumor obudził czujność psa, który gdzieś się wylegiwał do słońca. Rozległo się ujadanie, zawzięte i piskliwe. Nie był to zapewne bardzo duży pies, ale i tak nie mieli ochoty na bezpośredni z nim kontakt. W okamgnieniu znaleźli się za siatką, właśnie kiedy dopadł do niej biały, puchaty szpic z fikuśną kokardą przy obroży. Ujadając wspinał się na siatkę i drapał ją pazurami, daremnie próbując się dostać do nieproszonych gości. W odwet Wojtek pokazał mu język. Pies, zaskoczony, zamilkł na chwilę, a oni nie czekając dłużej, czmychnęli za bujny żywopłot okalający sąsiednią parcelę. Po chwili, zorientowawszy się, że nikt ich nie ściga, zatrzymali się na naradę wojenną. Wojtek rozcierał potłuczoną nogę, Heniek ssał palec poharatany na ostrym szpikulcu wystającym z siatki. — Widziałeś? Wojtek skinął głową. — Dwa auta. Pod samym oknem volkswagen. Nowiuteńki jak z igły. Za nim inna maszyna. iNie wiem, jakiej marki. Tyle że karoseria biała. Rozumiesz? Biała jak mleko. — A nasz taunus? — Nie ma. — Wojtek wzruszył ramionami. — Chyba go przez te dwa dni nie przemalował na biało. — I co teraz będzie? — A nic. Wracamy. Ten specjalista od rzodkiewek zrobił nas w konia. — Pomylił się? Umyślnie? — Po prostu pewnie sam nie wiedział. Nudziło mu się, na poczekaniu zbujał bajeczkę, żeby się pochwalić, jaki to on oblatany. — Ale przecież istnieje prawdziwy Piekarski, który mieszka w Bukowinie. — Albo to jednemu psu Burek? Nie takie znów rzadkie nazwisko. U nas w klasie też byl Piekarski. — I po co wysyłałem tę kartę do Cześka — zmartwił się Heniek. — Chłopaki niepotrzebnie się ucieszą, że wpadliśmy na jakiś trop, a tutaj nici. — Marne widoki — przytaknął Wojtek. Wrócili na skrzyżowanie, licząc na to, że trafi się jakaś okazja w stronę Zakopanego. Nieobecność ich przeciągała się ponad zwyczajną miarę. Nie zameldowali przecież, jak to zwykli robić poprzednio, dokąd się wybierają. Na Ornaku pewnie zachodzono w głowę, gdzie się podziewają. A jeszcze dobrych parę godzin minie, zanim dokołaczą się do schroniska. Stracony dzień. Na niewielkim parkingu stał rozbebeszony opel z rejestracją zagraniczną. Uwijała się wokół niego para w średnim wieku. Wymachując rękami, na migi usiłowali się dogadać z usmolonym mechanikiem w drelichu, który zjawił się tu chyba dla własnej ciekawości, porzucając robotę — bo widzieli go poprzednio, jak coś dłubał przy ciężarówce, na podjeździe obok aluminiowo-szklanego domu wypoczynkowego. Pan mechanik w dosadnej polszczyźnie wyjaśniał właśnie owemu cudzoziemcowi, że kierowca z niego żaden, że na hulajnodze mu jeździć, nie oplem. Francuz — bo już to zdołali rozszyfrować podchodząc bliżej — rozkładał ręce i z uprzejmym uśmiechem coś tam po swojemu prawił, widocznie pełen nadziei, że pojedzie dalej. Pani dosyć nieśmiało podsunęła mechanikowi czerwony papierek. Odprawił ją gestem pełnym oburzenia i zwracając się do wdzięcznych słuchaczy, jakich nieomylnym instynktem wyczuł w chłopcach, ze wzrastającym zapałem perorował: — Za głupią stówę mam się z tym paprać. Popatrzcie sami. Jak ten facet aż tu dociągnął, pojęcia nie mam. Kiepski wariat, na niesprawnym wozie pchać się w te zakręty. Na miazgę mogli się rozwalić — strzyknął śliną w bok. Francuz widocznie skapowal, że daleko nie ujedzie, bo wyraźnie posmutniał, a potem łapiąc mechanika za łokieć, znowu mu zaczął coś przedkładać. — A dajże mi święty spokój! — mechanik wpadł w złość. — Byskur-cyja jedna! Wykrzywia się jak małpa, a językiem trzepie, że uszy puchną. — On chyba się o mieszkanie dopytuje — domyślił się Wojtek, który parę francuskich słówek zapamiętał, resztę z gestów pojął. — Chciałby tu zanocować i pyta gdzie. — Aha — mechanik spojrzał życzliwiej. — To chyba najlepiej niech do Piekarskiego idą, on rad kręci się koło zagraniczników, bo różne z nimi interesy ubija. Jakby go przyjął, to i auto zreperuje. Rozumie się na samochodach nie gorzej ode mnie. — Piekarski? Ten z „Limby"? — zagadnął niwinnie Heniek. — Ano. Znacie go? — Wiemy, gdzie mieszka. Fajna willa — wymijająco odparł Wojtek. — Podobno ma wdechowego taunusa. — A ma. Niedługo nim jeździ. Chyba z miesiąc. Przedtem miał to auto schowane kajsi, bo mu się zepsuło czy co. Więcej niż rok tak stało. Aż je potem widać wyremontował i jeździ. Ale nie wiem, gdzie je trzyma, bo przy „Limbie" jest miejsce tylko dla wozów gości, a tam zawdy tłok. 134 135 — To może i dla tych Francuzów miejsca nie będzie? — zatroskał się Heniek, spozierając kątem oka na zrezygnowanych cudzoziemców, którzy bacznie przysłuchiwali się rozmowie, usiłując z niej cokolwiek wymiarko- wać. - E, nawet jakby nie było, to on ich do szwagra zaprowadzi — pocieszył go mechanik. — Oni tu razem interes trzymają i jeden drugiego popiera. Ale musielibyście sami zaprowadzić tych gości, bo ja nie mam czasu — zastrzegł się, przypominając sobie porzuconą nie w porę robotę. — Czemu nie — ochoczo zgodził się Wojtek. Na migi wytłumaczył Francuzom, że znajdzie dla nich mieszkanie. Przyjęli z radością tę ofertę i powędrowali za chłopcami z całkowitą ufnością. Chłopcy raz jeszcze przedefilowali przed barem „Na Klinie", raz jeszcze wspięli się ku „Limbie". Ale tym razem zuchwale wkroczyli przez zieloną bramkę. Wybiegi im naprzeciw znajomy już szpic, który zaczął wściekle ujadać, najwyraźniej czyhając na gołe łydki chłopaków. Niewiele się tymi psimi obelgami przejmowali. Drzwi otworzyła dziewczyna w ciemnym fartuchu. Wojtek nie wdawał się w zbyteczne komentarze. Skoro się tu już prawem kaduka dostali, trzeba wyzyskać każdą okazję, żeby jak najlepiej poznać dom i jego mieszkańców. Mechanik stwierdził, że Piekarski ponad rok nie używał taunusa. Dziwne. Czyżby ubezpiecza! się po wypadku w Kwidzyniu? Jednak taunus! Wojtek tryumfował. Wprawdzie sam wóz był ciągle nieuchwytny, jednak warto poznać domniemanego właściciela. —Przyprowadziliśmy gości. To cudzoziemcy — oznajmił. — Chcieliby iię widzieć z panem Piekarskim. Otaksowała ich wzrokiem, prześwidrowała na wylot. Oczy miała jak ;zpileczki. Nie zyskali widocznie jej uznania, bo całą uwagę poświęciła :udzoziemcom. Lustrowała ich spojrzeniem, jakby za chwilę miała z liezwykłą dokładnością przypiąć odpowiednią cenę do każdej sztuki >dzieży, do ręcznego bagażu, do biżuterii Francuzki. Wreszcie kiwnęła ;łową i powiedziała bezosobowo, przed siebie: — Pana nie ma. Poproszę panią — i znikła. v- Ale babsko — jęknął przerażony Henio. — Jak pogrzebacz. Ty, zkoda tych biedaków — spojrzał ze współczuciem na Francuzów. — 'abieramy ich stąd i wiejemy, co? — Ani mi się waż — zasyczał Wojtek. — To jest niepowtarzalna kazja... — urwał, bo drzwi się otworzyły i do pokoju wkroczyła pulchna londyna o bujnych kształtach opiętych obcisłą sukienką. Ta dla odmiany oczy miała całkiem bez wyrazu, jak szklane paciorki. Francuz się skłonił przed nią, a Wojtek wyłożył sprawę. — Państwo mają defekt w samochodzie, nie mogą jechać dalej, chcieliby tu przenocować. Wskazano nam ten pensjonat jako najodpowiedniejszy dla cudzoziemców. Ten pan jest przedstawicielem francuskiej firmy ubezpieczeniowej — brnął z fantazją. Heniek wytrzeszcza) oczy. Wojtek miał ochotę dać mu sójkę w bok, bo tą swoją głupawą miną mógł ich sypnąć. A przecież trzeba jejmość koniecznie zainteresować sprawą. — Ci państwo dobrze zapłacą za gościnę — dołożył koronny argument, truchlejąc na myśl, co będzie, jeżeli Francuzi nie mają ochoty szastać pieniędzmi. Ale przecież na drodze też nie będą chcieli nocować, więc może się jakoś zgodzą — pocieszył się w myślach. Ostatnie zdanie rzeczywiście poskutkowało. Blondyna zwróciła się bezpośrednio do cudzoziemców. Wojtek zamarł z przerażenia. No, teraz się wszystko wyda, jęknął w duchu. — Sprechen Sie deutsch? — Non, non — zaprzeczył gorąco Francuz. — Je parle francais. Ah, oui, vous ne comprenez pas. Quel malheur! Mais... 1 can speak English. English — powtórzył bardzo wyraźnie, spoglądając wyczekująco na gospodynię. Ale ta potrząsnęła przecząco głową. — Italiano? — dopomogła małżonka. Ale i to nie trafiło. Blondyna poza niemieckim najwidoczniej żadnych cudzoziemskich języków nie znała. Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Oczy wszystkich zwróciły się znów na Wojtka, który natychmiast odzyskał dawny rezon. — Nic nie szkodzi — powiedział z wielkopańską miną. — Niechże pani zapewni państwu wszystko, czego im potrzeba. Będą wdzięczni. To bardzo ważne osobistości — dodał poufnym tonem. — Sam pan ambasador może się zainteresować niefortunną przygodą. — Ale... Wojtek jednak nie dał gospodyni dojść do słowa. ,— Skoro pan Piekarski wróci, to może jutro odstawi państwa do Zakopanego swoim taunusem albo poradzi, co zrobić z ich samochodem. Koszt przejazdu i wszelkie inne, oczywiście, mu się zwróci — szedł już na całego, na oślep. Okazało się, że trafił. W mętnawych, szklanych oczach coś zamigotało. — Taunusem? Nie mamy żadnego taunusa. — Tak? Och, to szkoda. Widocznie wprowadzono nas w błąd, 137 sądziliśmy, że państwo, mając samochód, będą mogli pomóc... — uprzejmie zdziwionym tonem odparł Wojtek. — Przed chwilą nam mówiono... dlatego liczyliśmy... — zaakcentował to „nam", „nas", obejmując nim szczodrze przede wszystkim Francuzów. To zbiło z tropu blondynę. — No tak, rzeczywiście — bąknęła. — Mieliśmy kiedyś taunusa. Ale już dawno. Nie odpowiadał mążowi i postanowi! go sprzedać... Ja się do jego spraw nie wtrącam. I nie znam się na maszynach — dodaia rozbrajająco. Kłamie, pomyślał Wojtek, ach, jak kłamie. Ale dlaczego? Na wszelki wypadek? Wszystko obraca się wokół taunusa. To jest, to znika. Sa-mochód-widmo. Koniecznie trzeba ściągnąć chłopaków z Krakowa, postanowi!. Heniek, który by! dotąd milczącym świadkiem rozmowy, począł żegnać się z Francuzami. Rzeczywiście, nie można już byio dłużej przeciągać struny. I tak powiodło im się nad podziw. Blondyna, aczkolwiek niezbyt entuzjastycznie, dała się wreszcie przekonać. No to i dobrze, odetchnął Wojtek z ulgą. Na dźwięk dzwonka pojawi! się znowu pogrzebacz w fartuchu, pokojówka czy jak ją tam zwal, najwidoczniej prawa ręka gospodarzy. Zajęła się bagażem gości. Francuzi rozstali się z chłopcami wylewnie, najwidoczniej wdzięczni, że ich wybawiono z kłopotu i w prostocie ducha nie podejrzewając nawet, jakie rewelacje na ich cześć wymyśli! Wojtek. Pan nakreślił kilka zdań w notesie, wydar! kartkę, podał Heńkowi, poklepał ich obu po ramieniu. Pani uśmiechała się i coś tam świergotała po swojemu. Pokiwali ze zrozumieniem głowami i żeby nie przedłużać tej wzruszającej sceny, wyskoczyli za drzwi, jak mogli najszybciej. Szpic wszelako czyha! już na nich i zdąży! jeszcze ucapić tenisówkę Wojtka. — Auu — zawył poszkodowany i wierzgnął z całej siły, trafiając psa w nos. Psiak pisnął i odskoczywszy dla pewności parę metrów, zaczął ujadać, le wlezie. Ale teraz już ich to niewiele obchodziło. Szparko ruszyli szosą w iół, rozprawiając, gubiąc się w domysłach. Rozdział jedenasty Tajemnica za tajemnicę — Grota Przeziorowa — Świątecznie, tanecznie — Powiedz ty, to i ja ci powiem. — Dorota zaczepnie spoglądała na siostrę. — Kiedy Teodor nie chce, żeby to się rozniosło. — Powiedz raczej, że Jasiek zakazał ci mówić. — Dużo mi Jasiek może zakazywać! — obruszyła się Anka, zadraśnięta w swojej ambicji. — No to powiedz. Widzisz, boisz się — drażniła ją Dorota. — Dobrze, powiem — zdecydowała się nagłe Anka. — Żebyś sobie nie myślała... Ale obiecaj, że nikomu ani słowa. — Jak kamień w wodę — uroczyście przyrzekła Dorota. — Więc słuchaj. Przyszedł kiedyś do Szymona kolega jego syna, tego, którego Niemcy zakatowali, wiesz, ojca Bronki. Zagadali się o tamtych czasach. Teodor się przysłuchiwał, bo jego w ogóle interesują losy kurierów tatrzańskich. Chciał o nich kręcić film. Ale ciągle nie miał klucza. — Jakiego klucza? — No... pomysłu. 1 dopiero ten Stasiak... Jasiek mówi, że on mógłby opowiadać bez końca, zna nieprzebrane mnóstwo faktów, zdarzeń, sam przeżył takie historie, że wprost nie do wiary. Jasiek obiecał, że się kiedyś do niego wybierzemy... — Miało być o Teodorze, a nie o twoim Jaśku — przerwała niecierpliwie Dorota. — Ty to też — obraziła się Anka. — „Ten twój Jasiek", no proszę — i całkiem już inaczej, z ciekawością spytała: — Naprawdę myślisz, że jest mójV — Nic nie myślę. Opowiadaj — zezłościła się Dorota. — Ach, co ja z tobą mam!... No dobrze — podjęła Anka z miną 139 uciśnionej niewinności. — Otóż Stasiak mówił, że gdzieś tak pod koniec wojny zebrano na tych terenach ogromne sumy na dozbrojenie podziemia. Ludzie wyzbywali się wszystkiego. Oddawali nawet obrączki. Kruszec przetopiono potem na sztabki. To był podobno niewiarygodny majątek. Ktoś zdradził. Niemcy tak obstawili konspiracyjną kwaterę, żeby się nikt nie wymknął. Tam było sześciu partyzantów. Ostrzeliwali się, a potem zabili się sami, Niemcy nikogo żywego nie dostali w ręce. A złoto znikło. Bez śladu. Rozbili całą chałupę, przekopali teren szukając skrytki, ale nic z tego. — Widocznie partyzanci zdołali ukryć skarb gdzie indziej. Może się domyślali zdrady? Nie zostawili wskazówek? — Jeżeli tak, to je zniszczono. Chałupa poszła z dymem, ale kiedy ludzie odgrzebali potem zgliszcza, na progu wpół zwęglonym dało się jeszcze odczytać wyryte nożem imię: Ambroży. — To mogło być imię tego, który zdradził. Albo tego, co zioto miał przechować. Anka skinęła głową. — Tak się też domyślano. Ale... w całej konspiracji nie było człowieka o tym imieniu. — Może pseudonim? — Też nie. — Więc? — Więc Teodor, przypuszczając, że musiał to być ktoś miejscowy, bo jakiemuś przybłędzie trudno w takiej sprawie zaufać, postanowił za wszelką cenę odszukać Ambrożego. Wpadł na pomysł, aby skontrolować nawet pochodne nazwiska. Sporządził całą listę takich podejrzanych, a ponieważ nie zdążył jej sprawdzić sam, prosił Jaśka o pomoc. — Uhm. I dlatego ty... — Aha. W czasie wycieczki na Czerwone Wierchy Jasiek wtajemniczył mnie w całą sprawę. Zabronił komukolwiek pisnąć choćby słówko. Jak ja mu się teraz na oczy pokażę! Tak mnie wykolowałaś. — Ja ciągnęłam cię za język? — oburzyła się Dorota. — Ja? Słowa bym nie pisnęła. Przecież to ty chciałaś poznać moją tajemnicę. — No to gadajże wreszcie. — Czekaj. A trzy dni temu tak się wyślicznilaś, bo latałaś sprawdzać tę listę, tak? — No. Ambroziaka i Amroziewieza. Ambroziak przyjechał na Podhale w 1952 roku, więc o niczym nie ma pojęcia. Ambroziewicz miał trzy lata, 140 kiedy się to wszystko działo i też odpada. A wychowywał się u babki, która nazywa się całkiem inaczej. — I ludzie warn chętnie opowiadają, gdzie byli, co robili? Nikogo to nie dziwi? — Pewnie, że się dziwią. Ale Teodor skombinował dla Jaśka zaświadczenie z telewizji, że zbiera materiały do nowego filmu. Ludziom telewizja dosyć imponuje, a jeszcze jak mają nadzieję, że mogliby się znaleźć na ekranie, to ojej! Zresztą da! nam Teodor cały zestaw pytań. Już odpowiedzi na pierwsze z nich eliminują nam człowieka z listy. Gdybyśmy wpadli na coś ciekawego, mamy się zwrócić po instrukcje do Teodora, a on już sam się tym zajmie. Ale dotychczas nic nie było. — E, to żadna zabawa — skrzywiła się Dorota. — Nie zabawa, tylko bardzo poważna sprawa — zaperzyła się Anka. — Pomyśl, gdyby udało nam się odnaleźć tego człowieka! Dowiedzieć się, co się stało ze skarbem... — ...odszukać skarb — wpadła jej w słowa Dorota. — Wcale w to nie wierzę. — To może twoja tajemnica lepsza? — Pewnie że lepsza. Chodź, to ci pokażę. Dorota przezornie zabrała teraz linkę z ciężarkiem. Przy jej pomocy dziewczęta łatwo dostały się na skalną platformę, gdzie rósł świerk. Zajrzawszy jednak w ciasną szczelinę, Anka cofnęła się stanowczo zapowiedziała, że ani kroku dalej nie pójdzie. Dorota była zawiedziona. Na próżno opowiadała o wspaniałościach wężowej groty, o tych „kryształowych strzechach jak u dachu lody umarznione". — Nie — upierała się Anka. — Mogę to sobie wyobrazić, ale za nic tam nie wejdę. Miałabym wrażenie, że wszystko zaraz się zawali. Dorota, z własnego doświadczenia znając to przykre uczucie, ustąpiła. Zresztą syta była chwały, bo Anka rozglądała się wokół z wyraźnym podziwem. Dorota opowiedziała jej też o dziwnym włóczędze, który krył się w zaroślach po przeciwnej stronie żlebu. Ankę to zafrapowało. — Chodźmy tam. Przecież nie siedział w takim gąszczu ot tak sobie. Musiał mieć powód. Przed tobą się nie ukrywał, bo nie wiedział, że tu jesteś. Może rzeczywiście coś zgubił? Nóż? Fajkę? Może znajdziemy. •— I tak nie wiesz, komu oddać. — Zostawiłybyśmy u ciotki Anny na Pisanej. Tamtędy tak wiele ludzi przechodzi, może się kto rozpytywał. Zresztą, czego dzielić skórę na 141 niedźwiedziu, który jeszcze żywy chodzi. Przecież dotychczas nic nie mamy. Chodź — i Anka zręcznie zsunęła się po linie. Dorocie na wzmiankę o niedźwiedziu zrobiło się nieswojo. A może tamten człek okaże się kłusownikiem, który tu kryje upolowaną zwierzynę? Trzeba by było o tym zawiadomić wujka. A w takim razie ani chybi przylecieliby chłopcy i jej grota mogłaby zostać przedwcześnie odkryta. Jeszcze gotowi sobie przypisać całą zasługę. Chociaż... Oni od paru dni też są jacyś nieswoi. Poszeptują po kątach, umykając wzrokiem. Kilka dni temu dostali od wujka straszną burę, bo zjawili się dopiero późnym wieczorem i nikt nie wiedział, gdzie się podziewają. Wujek powiedział, że zabroni im samodzielnych eskapad, jeżeli nadal będą sobie tak nieodpowiedzialnie poczynać. Zaraz, kiedy to było? Chyba tego samego dnia, kiedy ona odkryła grotę. Anka tymczasem w najlepsze buszowała w chaszczach. Naraz Dorota usłyszała zdławiony krzyk. Anka znikła jej z oczu. Co się stało? Dorota błyskawicznie znalazła się w żlebie, skoczyła w stronę, gdzie przed chwilą przeświecał jasny warkocz Anki. Ani widu, ani słychu. — Anka! — wrzasnęła rozpaczliwie. — Ciicho! — Anka pojawiła się naraz tuż koło niej jakby spod ziemi wyrosła i zatkała jej usta dłonią. — Co takiego? — Dorota patrzyła w pobladłą z przejęcia twarz siostry. Anka pociągnęła ją za ramię. — Chodź. W zaroślach wysterczała niewielka turniczka szczelnie przesłonięta drzwiami. Można się było jednak zbliżyć aż do samej ściany, a wtedy widoczny stawał się otwór u jej podnóża. Jaskinia? Druga? Tutaj? To wręcz nieprawdopodobne. Wśliznęły się do wnętrza pieczary. Nie musiały nawet zapalać latarki. Było tu całkiem widno. U góry, jeden obok drugiego widniały trzy niewielkie otwory. Jak przeziory w góralskiej chacie. Jaskinia Przeziorowa, przypomniała sobie Dorota nazwę z jakichś odległych lektur w wujowych szpargałach. Nie byiy tu pierwsze. Oczywiście, że nie były pierwsze. Pośrodku przestronnej groty widniał wyraźny czarny krąg — ślad ogniska — i to rozpalanego niedawno. Bardzo niedawno. Pod ścianą coś połyskiwało. Anka schyliła się i podniosła blaszaną puszkę po konserwach. W jednej z odnóg jaskini, przypominającej długą wnękę czy też raczej korytarz, w 142 którym osunął się wielki blok kamienny, znalazły legowisko i porzucone pudełko zapałek. Ktoś bywał tutaj częstym gościem. Może góral ze Stołów przeniósł się tutaj? Ale nie. To wyglądało na tymczasowe schronienie. Na kryjówkę. Wymknęły się z groty z dziwnym uczuciem, że je ktoś śledzi. Schodziły szybko żlebem, byle jak najdalej. Odetchnęły dopiero nad potokiem, który pomrukiwał przyjaźnie i łasił się ich bosym stopom. Przebiegły go, rozpryskując wodę w rozpędzie, już znowu roześmiane i szczęśliwe, chociaż nie dawała im spokoju myśl o ludziach, którzy w tej ukrytej pieczarze szukali schronienia. Przed kim? Na Ornaku czekała ich niespodzianka. Przed schroniskiem na drewnianej ławie Wojtek i Heniek rajcowali zawzięcie z dwoma nieznanymi chłopakami. Podnieśli się na ich powitanie. „Roman", „Czesiek" — wymienili swoje imiona. Aha, przyjechali studenci, którzy wtedy obwozili chłopców po Krakowie. Obie pary przyglądały się sobie z ciekawością. Ance wpadł w oko Roman. Przystojny, ciemnowłosy. Zaraz też przypomniała sobie nowy, jeszcze tutaj nie noszony sweterek, który dotąd leżał w walizce, i skoczyła na górę, żeby się przebrać. — Na długo przyjechaliście? — spytała Dorota. — To się jeszcze zobaczy — mrugnął porozumiewawczo Czesiek. — Gdyby to ode mnie zależało, choćby i na całe lato. Zabraliśmy namiot, może nam pozwolą biwakować nad potokiem. — Czemu nie w schronisku? — Bo ja wolę czyste niebo nad głową zamiast najwspanialszych nawet dachów. — A jeżeli będzie lało ciurkiem i bez przerwy? — Nie ma takich mocnych, żeby nas do czegoś przymusić — zaśmiał się Czesiek. — Jak się uprę, to będę nawet pływał w namiocie i nogi moczył. — A Roman? — Ja w ostateczności może skapituluję — uśmiechnął się Romek. — Ale czemu mówicie o słocie? — Racja! — Czesiek zerwał się z ławki. — Jeszcze gotowa posłyszeć i przylecieć. Słoty są kłapouche, wiecie? Jak spaniele. Uszy mają stąd — dotąd — przekomicznie rozstawił dłonie przy twarzy i powachlował nimi. Dorota i chłopcy pękali ze śmiechu. — Wiecie, co mi wpadło do głowy? — kontynuował Czesiek. — Urządzimy bal. 143 Gapili się na niego wyczekująco. Zniecierpliwił się. — Nie rozumiecie? Jutro dwudziesty drugi lipca. Święto i w ogóle. Moglibyśmy sobie trochę potańczyć. Zabrałem gitarę. Jakiś adapter i płyty chyba się znajdą, dziewczyny pewnie nie odmówią — skłonił się nisko przed Dorotą. — Naturalnie. Tak. Cudownie! — Dorota zaczęła klaskać w ręce, obracać się jak fryga. — Anka, słyszysz? — wołała do nadbiegającej siostry. — Będzie zabawa. Och, jak się cieszę. Tak strasznie lubię tańczyć. Och, jak się cieszę — porwała Cześka za szyję, zaczęła się z nim obracać w kółko, w kółeczko. — Dorota, zwariowałaś! — wołała Anka. Dorota puściła Cześka, chwyciła Ankę za ręce, zawirowały obie. Śmiech, pisk- Na progu pojawiła się zaciekawiona Halinka. Dorota już biegła ku niej. — Halinko, wyobraź sobie, urządzamy jutro zabawę. Będą tańce. Przystroimy jadalnię, dobrze? Pomożesz mi, moja złota? Zrobimy lampiony. I pożyczysz nam swój adapter, dobrze? — zaglądała jej w oczy, ściskała z całych sił. — Ależ dobrze, pożyczę, pomogę — mówiła ze śmiechem Halinka, uwolniwszy się z objęć Doroty. — Musimy polecieć po Bronkę i Miłkę — zakrzyknął Wojtek. — Trzeba je koniecznie zaprosić. — I Jaśka — dorzucił Heniek. — I zorganizować nadzwyczajne zapasy — praktycznie zauważył Czesiek. — Kto pojedzie ze mną do Zakopanego? — Ja! — wykrzyknęły chórem bliźniaczki. — No to jedziemy w trójkę. Klawo. Romka oddaję pani — zwrócił się do Halinki. — Niewielki wprawdzie z niego pożytek, ale może się na coś przyda. Potrafi wbijać gwoździe wszędzie, gdzie nie trzeba, nawet sam sobie takiego gwoździa w głowę zabił... — Roman zdzielił go kułakiem, zaczęli ze śmiechem przyskakiwać do siebie, boksować się. — Panowie! — zawołała Dorota. — Odłóżcie to na potem. Nosy sobie porozbijacie i jakich my będziemy miały tancerzy. — Skoro kobieta prosi, usłucham — oznajmił dwornie Czesiek. — Porachujemy się pojutrze. — Aha, jesteś mi winien za dwie paczki sportów. — Roman znikał w drzwiach schroniska taszcząc ich ekwipunek. Czesiek w świętym oburzeniu wzniósł ręce do nieba. 144 — A to łotr bezecny! Liczykrupa! Ciułacz! Panie same widzą, jakie ja z nim mam życie. Wylicza mnie z każdego grosza — skarżył się żałośnie Ance i Dorocie. „Panie" śmiały się do rozpuku. — No to komitet organizacyjny już tak jakby powołany — przerwał im Wojtek. — Robota przydzielona. Zostaje bagatela: zawiadomić pana Walerego, co tu się jutro będzie działo. Kto się tego podejmie? — Może ty — zaproponowała Dorota. — Może wy — odbił piłeczkę Wojtek. — Niech będzie — zgodziła się w imieniu własnym i siostry. — Powiemy wujkowi, że idzie o mały wieczorek taneczny... — Może się nie zgodzi — zatroskał się Heniek. — Musielibyśmy odpowiednio urządzić jadalnię, bo to jedyna sala, która nadaje się na tańce. Powynosić stoły. A teraz tyle luda przewala się codziennie przez schronisko. Jutro święto, na pewno przyjadą wycieczki. Gdybyśmy zajęli jadalnię, to strasznie utrudni wydawanie posiłków — Nie martw się, chłopie — Czesiek przyjacielsko klepnął go po łopatce. Kolacja do dziesiątej, tak? No to o dziesiątej zrobimy zabawę. Po kolacji. Tych, co tu będą nocować, przeprosimy pięknie, bo może będzie trochę głośno; zresztą też mogą zejść do nas i potańczyć. Myślicie, że nie będą mieli ochoty? — Pewnie, że tak — wykrzyknęła Dorota. — Lecimy do wujka. Zgodę pana Walerego uzyskano, aczkolwiek nie bez pewnych obiekcji z jego strony. Zastrzegł sobie, że na cały regulator wolno im grać tylko do dwunastej, a potem choćby mieli na głowie stanąć — w schronisku musi być cisza. Dorota była niepocieszona. Zanosiło się na tańce przez całą nóc, a tu masz, babo, placek. Czesiek ją pocieszał: — Uszy do góry, dziewczyno. Jeszcze na pewno do jutrzejszego wieczora w mojej genialnej głowie zrodzi się jakiś pomysł, aby złu zaradzić. — Z pustego i Salomon nie naleje — pobłażliwie powiedział Roman. Na takie dictum Czesiek przewrócił oczyma, zgrzytnął zębami i zrobił tak straszną twarz, że się panny znów rozchichotały. Dopiero Wojtek, popatrzywszy na zegarek, zaczął naganiać towarzystwo do roboty. — Za parę godzin w Zakopanem sklepy zamkną. Kiedy zrobicie zakupy? — No to raz-dwa! — Czesiek przestał błaznować. — A jak z dostawą? Zdałaby się jakaś skrzynka butelek wody mineralnej albo płynnego owocu, ale ja takiego bagażu nie będę dźwigał — zawarował sobie z miejsca. 10 — Kto sieje wiatr 145 — Poprosimy Halinkę, żeby wieczorem wyjechała ku nam łazikiem ze schroniska, to prowiant podrzuci. — W porządku — Czesiek odetchnął z widoczną ulgą. Wafle i słodycze kupili w sklepie u wylotu doliny. Po owoce, wodę, papierowe serpentyny trzeba było jechać do Zakopanego. Wojtek wpadł do Bronki, Miłki nie zastał, wydyszał wiadomości i — żeby koniecznie przyszły — i już go nie było. Szykowała się zabawa całą gębą. Do późnej nocy kleili kolorowe lampiony, dekorowali ściany jedliną. Czesiek zalecał się do Halinki, aż go raz czy dwa trzepnęła po łapie, bo stawał się zbyt natarczywy. Anka robiła słodkie oczy do Romana, który jednak zaprzątnięty był widać swoimi myślami, bo odpowiadał jej roztargnionym uśmiechem albo zgoła nie zwracał na nią żadnej uwagi. Obraziła się. Bez łaski. Ale kiedy zamówił sobie u niej pierwszy taniec, zgodziła się bez wahania. Nazajutrz po południu przywędrowała Milka, niosąc pod pachą całą paczkę płyt, które przewidująca Bronka wybrała z własnej kolekcji. Ale właściwie muzycznych możliwości mieli aż nadto, bo Czesiek już się w jakiś cudowny sposób zwąchał z zakopiańskim kołem ZMW i wypożyczył stamtąd magnetofon i taśmy z szałowymi nagraniami. Pan Walery oddał w ich ręce swego Turandota, przenieśli go na dół z zachowaniem wszelkich ostrożności, podłączyli magnetofon i wypróbowali zaraz po obiedzie. — Palce lizać — zawyrokował po przesłuchaniu Czesiek. — Można szaleć choćby do białego rana. — Ale wujaszek... — Na wujaszka znajdzie się sposób. Już się znalazł. Ale cicho, sza! — Czesiek zamrugał tajemniczo. Dorotę paliła ciekawość, ale nie udało jej się nic więcej z niego wyciągnąć. Zwłaszcza że Czesiek przyczepił się teraz do Miłki i na krok jej nie odstępował. Wojtek i Heniek również przypatrywali się Milce prawie z niedowierzaniem. Ledwie tydzień minął i na pozór nic się w niej nie zmieniło, a jednak... Głowili się, na czym to polega, ale ani rusz nie mogli zgadnąć. Za to dziewczyńska intuicja Doroty podpowiedziała jej trafne rozwiązanie. — Widziałaś, jak Miłka ładnie się uśmiecha? — powiedziała do siostry, kiedy po kolacji gorączkowo przebierały się i stroiły w swoim pokoiku. Ale Anka zanadto zajęta była doniosłym zagadnieniem, czy włosy związać w wymyślny węzeł na karku, czy je luźno puścić na ramiona; przymierzała to tak, to siak i z roztargnieniem słuchała tego, co mówiła Dorota. 146 Czesiek wpakował się na górkę do chłopców. Krytycznym wejrzeniem obrzucił niezbyt balowy przyodziewek Heńka i Wojtka. — Gotowi jesteście? No to jazda na dół przypilnować, czy czego nie brakuje. Muszę się tu u was ogolić i przebrać, bo z Romanem w ogóle wytrzymać nie można. — Pokłóciliście się znów? — domyślił się Wojtek. — Uhm — mruknął półgębkiem Czesiek. — No, wynoście się, bo na trzech tu za ciasno, a mam mało czasu — i zaczął rozkładać przybory toaletowe i dobywać z zawiniątka jakieś kolorowe szmaty. Nie mieli ochoty znosić jego złych humorów, zresztą, rzeczywiście nie było tu już nic do roboty, toteż ulotnili się czym prędzej, zostawiając go samego. Zajrzeli jeszcze do jadalni, ale i tu było wszystko gotowe. Przez szeroko otwarte okna napływała fala gorącego powietrza, miękkiego jak aksamit, ciężkiego. Po upalnym dniu i noc była parna. Wyszli przed schronisko. Ciemnym, gładkim niebem zdawały się co chwila wstrząsać niewidzialne dreszcze. To znów przelatywały po nim króciutkie błyskawice, niemal nieuchwytne dla oka. Posłyszeli przyciszony pieszczotliwy głos. Podeszli bliżej. Na trawie, która głuszyła ich kroki, klęczała Miłka, odwrócona do nich plecami, obejmując za szyję siedzącą przed nią Pyszną i coś tam naszeptując w gęstą sierść zwierzęcia. Pyszna trącaia ją nosem, lizała po rękach. Na widok chłopców poruszyła parę razy ogonem, okazując w ten sposób swą wyjątkową dla nich życzliwość. Pyszna na ogół nie lubiła się spoufalać. Odnosiła się z wyraźną wyższością do pochlebstw, jakich jej nie szczędzili ani turyści odwiedzający Ornak, ani mieszkańcy schroniska. Właściwie uznawała tylko pana Walerego. A Miłkę widziała zaledwie drugi raz i już jej się pozwalała głaskać? Wojtek wyraził głośno swoje zdziwienie. — Ja bardzo lubię psy — odparła Miłka, jak im się zdawało, z pewnym zmieszaniem. — Pogadałam sobie z Pyszną. — Co jej opowiadałaś? — spytał ciekawie Heniek. — A takie tam... Nic ważnego. Same banialuki — zaśmiała się podnosząc się z kolan.' — Przemoczyłaś sukienkę od rosy. — No to nic wielkiego. Wyschnie. Czy im się wydawało, czy i twarz miała w rosie skąpaną? Srebrzysta ścieżka na policzku? Otarła ją ukradkiem. — Chodź, pokażemy ci wigwam krakowiaków — zaproponował Wojtek. — Mówię ci, jest w dechę. 147 Ujął Miłke za rękę, prowadząc ją wśród ciemności wśród drzew. Chojary zwieszały tu gałęzie niemal do samej ziemi. Ktoś nie znający terenu z łatwością mógłby przekoziołkować aż do samego potoku. Wojtek jednak prowadził nieomylnie w miejsce, gdzie ze dwa metry ponad szumiącą, pogrążoną w tej chwili w cieniu wodą, przerzucono smrekowy pień. Miłka się zawahała. Wojtek ścisnął silnie jej palce, przebiegła za nim lekko tę chybotliwą kładkę. Po drugiej stronie na niewielkim cypelku studenci ustawili swój namiot, — To jest wyspa, wiesz *— Wojtek szeptem poinformował Miłkę. — Powyżej potok się rozwidla i jego odnogi opływają ten skrawek. Pyszne miejsce na biwak, nie? Posłyszawszy kroki na zewnątrz, Roman wyściubił głowę z namiotu i opryskliwym tonem zapytał: — No co, wywietrzały ci wreszcie ze łba te idiotyzmy?... A to wy... Przepraszam — mruknął poznając kto przed nim stoi. — Myślałem, że to ten półgłówek. — Czesiek? — No. Wiesz, co ten dureń wymyślił? Podpuścił jakiegoś chlopaczynę na Pisanej, żeby przyleciał tu o północy, niby że ktoś na Czerwonych Wierchach wzywa pomocy. Żeby wywabić kierownika ze schroniska, rozumiesz? Bał się, że mu ubaw popsuje, więc chciał sfingować wypadek. Fajne zagranie, co? Wojtek jęknął przerażony. — Przecież to granda — zdenerwował się. — Wodzić ratowników po nocy przez takie psie figle. A gdyby rzeczywiście zdarzył się w tym rejonie wypadek i nie było komu ratować, bo tamtych wywabiono w pole? Co za kretyn! — Słowo w słowo to samo mu powiedziałem. Jeszcze się zaczął rzucać, że się na żartach nie rozumiem. — Ładny żart! Głupota! — Zapowiedziałem, że mu nogi z tyłka powyrywam, jeżeli sprawie łba nie ukręci. — A ten chłopak tu przyleci? — Przyleci. Trzeba na niego czatować, żeby nie zdążył ogłosić tej swojej wielkiej nowiny. — Kurczę blade, musimy wartę zaciągnąć i pilnować. — Nie inaczej. — Wiesz przynajmniej, jak ten chłopak wygląda? 148 - Skądże; Czesiek sjini to /ułatwiał dziś rano w wielkiej tajemnicy, „ak wracał z magnetofonem. Wygada! się, bo dumny był jak paw, że się okazał iaki pomysłowy. Komuś tu chciał zaimponować. - Nie ma rady, on sam nawarzy! tego piwa, on je musi wypić. Zamiast tańczyć, będzie warował przy drzwiach i czeka) na lego wysłannika z pieklą rodem. — Ciekawym, kto go do tego zmusi - zgryźliwie odparł Romek. Czesiek jest w gruncie rzeczy dobry chłop, ale jak się przy czymś uprze... A teraz w dodatku obrażony jest na mnie i na cały świat. — Może ja bym mu mogła wytłumaczyć - - odezwała się nieśmiało Milka. Romek popatrzył na nią pełen zwątpieniu. On, najbliższy kumpel, nie umiał temu baranowi wyperswadować, a tej dziewczynie, którą pierwszy raz na oczy widzieli, miałoby się to udać? — Ha, próbuj - powiedział z rezygnacją. — Ale nie wiem, czy wiele wskórasz. W razie czego będziemy go pilnowali we trzech - oznajmił twardo Heniek. — 1 caia zabawa zmarnowana — powiedział z żalem Wojtek. - A przecież to był rzeczywiście znakomity projekt. Roman spojrzał na zegarek. — Dochodzi dziesiąla. Smarujemy do schroniska. . ........ Bronka z Jaśkiem powinni już tu być — niepokoiła się Milka. — Widocznie zasiedzieli się u Szymona. Żeby tylko staruszkowi się nie pogorszyło. — Przecież już wstawał. — Wojtek szczerze się przywiązał do starego i trochę go sumienie gryzło, że od tygodnia do niego nie zaglądali. - Wstawili, ale był jeszcze osłabiony i podtapał zapalenie płuc. Bronka go leczy, mówi, że to nic groźnego, aie swoje musi odleżeć. - Przecież Anka widywała się z Jaśkiem ostatnio. A nic nie mówiła. - Widocznie nie przywiązuje wagi do takich spraw — powiedział Heniek. — Jasiek na pewno o tym wspominał, ale jej to wyleciało z głowy. Taki drobiazg. Ważniejsze, żeby bluzka była podiug najświeższej mody. — Nie mów tak — broniła Miłka dziewczyny. — Ona po prostu jeszcze nie wie, co to znaczy martwić się o kogoś bliskiego. -*— Egoicha i tyle. — Takim podobno żyć najłatwiej, bo zajmują się tylko sobą i nie zaboli ich cudza bieda. 149 — A co to warte? Świat się kurczy od rozmiarów własnego pępka, który jest przedmiotem adoracji. — A Dorota? Całkiem inna. Dlaczego? Bliźniaki powinny być podobne. — Może doświadczając na własnej skórze objawów rozkosznego charakteru siostrzyczki, nie chce być taka. Tylko wątpię, czy zdaje sobie z tego sprawę. — Jesteście potwory — obruszyła się Miłka. — Tak sobie to szufladkujecie raz na zawsze, jakby nie szło o żywego człowieka, który zmienia się, rozwija, dorasta. Łatwo oceniać innych. Zamilkli. Chyba rzeczywiście nie byli całkiem w porządku. Ale przecież nie mówili nic złego. No, jeżeli teraz Miłka wypaple wszystko dziewczynom, będą tu mieli życie zatrute do końca wakacji. Na pewno wypaple. Gdzie taka dziewczyna potrafi utrzymać język za zębami. Aha, teraz znowu Milkę szufladkują na wyrost. Czy słusznie? A niech to licho weźmie! Bronka z Jaśkiem schodzili właśnie ku schronisku. Zasypano ich pytaniami o Szymona. — Ma się lepiej — odparła Bronka. — Ale trudno cokolwiek zagwarantować. Żeby to dziadek zechciał na siebie uważać. Ale jemu się zdaje, że jeżeli sam się do roboty nie weźmie, to gospodarka zmarnieje, krowy pozdychają, świat się zawali. Trudno mu wytłumaczyć, że przychodzi dla niego pora, żeby wypoczywał. A on właśnie póki pracuje, póki mozoli się, tworzy, ulepsza, póki na swój sposób i wedle swych możliwości kształtuje świat, poty naprawdę żyje. Bezczynność niekiedy dobija. A tymczasem sił już nie ma tych, co były, i każdy większy wysiłek, wyczerpuje organizm i naraża na niebezpieczeństwo. Niewesołe to wszystko. — Czemuście tak późno przyszli? — z pretensją w głosie zapytała Anka, bo i sio&trzyce tkwiły już od dobrej chwili przed schroniskiem, wypatrując rozproszonych uczestników zabawy. — Czekaliśmy na was. — Dziadek nas zatrzymywał — odpowiedziała Bronka — a jeszcze chwilę, a jeszcze. Przykrzy mu się leżeć. Tak że wyszliśmy od niego dobrze po ósmej, A potem już goniliśmy, ale to przecież kawał drogi. — Mogliście zaczynać bez nas, skoro się wam tak śpieszy — zauważył Jasiek. — E tam, co gadasz — zatuszował Wojtek niezręczność Anki. — Czekaliśmy, bo chcemy się weselić wszyscy razem. No to już chodźcie, proszę, proszę — gestem gospodarza zapraszał do środka. 150 Przy magnetofonie kręcił się Czesiek. Osłupieli na jego widok. Wystąpił z zabójczą wprost elegancją. Miał na sobie wprawdzie te same wyświechtane pluszowe spodnie, ale przywdział do nich jaskraworóżową koronkową koszulę, którą przyozdobił szrokim krawatem kolorowym jak ścieżka w dżungli. — Oj, nie mogę — zwijał się ze śmiechu Wojtek. Czesiek obrzucił chłopców spojrzeniem spode łba, Romana w ogóle nie dostrzegał. Szukai wzrokiem Miłki, na której najwidoczniej chciał wywrzeć nieodparte wrażenie. Ją też pierwszą poprosił do tańca. A tańczył wyśmienicie, trzeba mu to było przyznać. Zgrali się z Milką, że lepiej nie można. Inni też nie próżnowali. Po chwili już kilka par uwijało się po sali. Z góry zbiegali turyści przywabieni dźwiękami muzyki, przyszły dziewczęta, które już uwinęły się z pracą w kuchni. Pocztą pantoflową dotarła widocznie wieść o zabawie na Pyszną, gdzie biwakowali naukowcy, bo koło jedenastej pojawiło się stamtąd dwóch panów asystentów. Wzięli najpierw w tany Ankę i Dorotę, które już się zdążyły rozbrykać jak koźlęta. Obie miały rozwiane włosy, błyszczące oczy, zarumienione policzki, obie były w tej chwili rzeczywiście bardzo do siebie podobne, bo i Anka zapomniawszy o swych poprzednich aspiracjach, aby zostać królową balu, bawiła się po prostu całą duszą. Jasiek. Roman, Heniek — tancerze się zmieniali, ale ją to już niewiele obchodziło, byle krążyć po sali, byle całym ciałem powtarzać rytm muzyki, byle tańczyć, tańczyć. Zabawa trwała non stop. Przed dwunastą zszedł na dół pan Walery, aby przypomnieć, że o północy muzykę trzeba wyciszyć. Ale w schronisku nikt nie spał i nikt nie miał zamiaru iść spać. Wycieczkowicze, turyści, kto żyw -- obiegli kierownika, prosząc, żeby pozwolił jeszcze przynajmniej godzinę, najwyżej półtorej. Tak nalegali, że w końcu ustąpił. Rzeczywiście szkoda by mu było gasić ich wesołość. — No więc do drugiej — zapowiedział srogo. — Ani minuty dłużej. Jutro schronisko pracuje na pełnych obrotach i musicie się wyspać — zwrócił się do personelu. Ale personelowi sen nic w głowie. Dziewcząt było mniej niż chłopców, toteż żadna chwili nie posiedziała. Gdzie im tam o spaniu przypominać. Wracając do siebie, pan Walery wyjrzał jeszcze na chwilę przed schronisko. Zdumiał się, widząc stojącą na kamiennej przyzbie Miłkę i bałwochwalczo zapatrzonego w nią Cześka. Wycofał się bez słowa. — Może już nie przyjdzie — powiedziała cicho Miłka. 151 — Miał być przed północą. Chyba nie skrewił — mruknął Czesiek, z natężeniem wpatrując się w czerniejącą przed nimi ścianę boru. - Jest — szepnął po chwili, kiedy na ścieżce pojawił się cień odrobinę tylko czarniejszy od otaczającego go mroku. Czesiek wybiegł naprzeciw. Z przyciszonej rozmowy Miłka wywnioskowała, że pertraktacje napotkały widocznie pewne opory. Wreszcie Czesiek wyciągnął coś z kieszeni, wcisnął tamtemu w garść. Chłopak zamruczał niewyraźnie, zawrócił na pięcie i odszedł. Czesiek wrócił do Miłki. — A to cwana bestia. Mówię mu, jak komu dobremu, ze niepotrzebnie przychodził, że to był tylko żart, a ten mi gada, że za fatygę mu się coś przecież należy, a jak nie, to pójdzie do kierownika i wszystko opowie. Masz pojęcie? — Ileś mu dal? — Dwie dychy. Trudno, rzucam papierosy w tym miesiącu. Mniejsza z tym. Powinienem po łbie dostać za ten pomysł, fakt. Miłka milczała. Czesiek przysunął się ku niej nieśmiało, zajrzał w oczy, cofnął się. Kiedy się odezwał, w głosie dźwięczała prośba: — Milka?... Gniewasz się? Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi. Odetchnął. Poweselał. — Zatańczymy? — Nie trzeba mi dwa razy tego powtarzać — zaśmiała się. — Wystałam się tu jak na pokucie. — To przeze mnie. — No pewnie, że przez ciebie. Teraz już ani jednego tańca nie daruję. — Miłka — wyjrzał do sionki Roman —- gdzie się podziewasz? Wszędzie cię szukałem. No jak, Czesiek? Wszystko w porządku? — W porządku, stary. Rozdział dwunasty Jakże cię widzę, nieopisaną... — Skąd się wzięły Wantule — Zwierzenia W pierwszych dniach sierpnia, dość nieoczekiwanie pojawił się znowu Teodor. Przyjechał z całą ekipą. Kręcili film o świątkarzach, twórcach ludowych. Teodor zwijał się jak w ukropie. Znajdował jednak czas, aby wieczorami wpadać do Szymona, gdzie zazwyczaj spoiykal Bronkę i Milkę, Jaśka lub któregoś o ornaczańskiej gromadki. Niekiedy zaglądał tu pan Walery, przychodził Stasiak, dawny kolega i towarzysz ojca Bronki, nawiedzali Szymona sąsiedzi. Teraz, w chorobie, przekonał się naocznie, jak wielu ma wokół siebie życzliwych ludzi. Często pogwarki przeciągały się długo w noc. Wspominano dawne czasy, cytowano jędrne, tryskające od humoru, niekiedy rubaszne góralskie opowieści: o babie, co diabla wyonaczyła, o stworzeniu niewiasty z psiego ogona, o tym, jak Jędrek Król cysarzem chciał ostać, i wiele, wiele innych. Żartowano, śpiewano przekorne i zadziorne pieśniczki - - celowa! w tym zwłaszcza Jasiek. Niekiedy, poważniejąc, debatowano nad przyszłością tych okolic, nad losem Zakopanego, które wedle prognoz futurologicznych rychło mogło się zmienić w miasto-molocha, pożerającego bezpowrotnie Tatry, zatruwającego wodę i powietrze. Jakże — za parę lat spodziewano się tu ośmiu milionów turystów — i to przeważnie zmotoryzowanych. — Osiem milionów! — wykrzyknął Jasiek wysłuchawszy relacji Teodora. — A ty byś pewnie drogę do gór płotem zastawił — oburzyła się Dorota. — Mieszkasz tutaj stale, to ci dobrze. A inni? Czasem pół Polski przejadą, walą tu zza paru granic... — Żeby się sfotografować z misiem na Gubałówce i przynapić u „Jędrusia", albo w „Morskim Oku", przecież nie w tym, co w Tatrach, ale które w Zakopanem — wpadł jej w słowo Jasiek. 153 — Bo ja po prostu nie wierzę, że można organizować coś takiego jak uwrażliwienie na przyrodę i radość z kontaktu z nią. To raczej sprawa stwarzania potrzeb, wychowywania wyobraźni. Ludzie przecież od lat ciągną w Tatry. Kto może przewidzieć, komu to jest do życia potrzebne, a komu służy tylko dla zabicia czasu? — powiedział w zamyśleniu Teodor. — No to wychowuj wyobraźnię. Od czego jesteś? — Ba, nie takie to proste. — Gdybym była panem ministrem — powiedziała marząco Anka, a Wojtek, ubawiony, zachichotał, ale ona ciągnęła dalej, nie zważając na niego — zamieniłabym całą kotlinę nowotarską w wielkie centrum wczasowo-rozrywkowo-wypoczynkowe. Niechby tam sobie były luksusowe hotele i lokale, magazyny i sklepy, lunaparki, kasyna gry... Co jeszcze może być? — spojrzała niepewnie na Teodora. — Nic, nic, mów dalej — uśmiechnął się Teodor. — Już to sobie wyobrażamy. Co potem? — No więc każdy znalazłby okazję, żeby się tam wyszaleć, wyszumieć. Za to od Poronina: stop! Od Poronina, Bukowiny, Chochołowa na południe można byłoby się dostać tylko albo pieszo, albo konno, albo rowerem... — Zmiłuj się — przerwał jej ze śmiechem Wojtek. — A jeżeli ktoś nie umie jeździć ani rowerem, ani konno, a nie lubi chodzić na piechotę? — No to po co go przymuszać, żeby wędrował po górach? — Niby racja — poparł ją Heniek. — Zresztą, ostatecznie, puściłabym przez kotlinę, zakopiańską kolejkę elektryczną, taką, jaką mają Słowacy — łaskawie ustąpiła Anka. — Znowu byłby tłum. — Wcale nie, bo w Zakopanem zostawiłabym tylko to, co najkonie-czniejsze do życia: sklepy spożywcze, apteki, pogotowie, resztę kazałabym przenieść do Nowego Targu. Zakopane byłoby bazą tylko dla turystów pieszych wędrujących po górach. — Gdyby o twoich genialnych pomysłach dowiedzieli się właściciele zakopiańskich pensjonatów, niechybnie rozszarpaliby cię na kawałki. Gdzie by się podziały te barany, które teraz strzygą? — Za to zmieniłby się ten melinowaty Zakopaniec w centrum turystyczne z prawdziwego zdarzenia. Przekształcić jego charakter, ot co. A nie odstraszać ludzi od gór. — To nawet całkiem fajny pomysł, tylko obawiam się, że nierealny. — Wiadomo, geniuszy zawsze zakraczą — skromnie zauważyła Anka. Słowom tym towarzyszył chóralny wybuch śmiechu. 154 Jakoś tak się utarło, że z posiadów u Szymona Bronkę i Miłkę odprowadzał Teodor. Panny-dziewanny inną miały eskortę. Nawet studentom poręczniej było wracać od razu na Ornak, niż ganiać do Zakopanego i z powrotem. Wprawdzie wyglądało na to, że gdyby tylko Miłka kiwnęła palcem, Czesiek byłby skłonny bez mrugnięcia okiem odwalać ten kilkunastokilometrowy spacerek i to dzień w dzień — ale Miłka nie prosiła. Więc robiąc dobrą minę do złej gry, Czesiek przekomarzał się z Dorotą w czasie powrotów albo nadawał takie tempo, że reszta gubiła nogi, goniąc za nim. Rychło zasmakowali wszyscy w takich nocnych wędrówkach Kościeiiską. Noce szły księżycowe, chłodne, całe w blasku. Im bardziej przechylało się lato na stronę jesieni, tym noc stawała się głębsza, wyraźniejsza, tym silniej płonęły gwiazdy. Polany: Kira, Miętusia, Cudakowa, Stare Kościeliska, Pisana, Smytnia, gdy wychodzili ku nim z lasu — zdawały się rozbłyskiwać zimnym lśnieniem jak skute lodem jeziora. Las przymykał się blisko, zwierał wokół idących jak żelazne oklepce. W gałęziach postukiwały i szuściły jakieś dziwolągi, przepadające, ledwieś oczy w tę stronę zwrócii, potok syczał w ciemności. Wojtkowi zdawało się to wszystko niesamowite i nierealne, tylko głosy towarzyszy, gawędzących niefrasobliwie między sobą, przywracały mu poczucie rzeczywistości. Wciągał głęboko w nozdrza ostry, cierpkawy zapach, charakterystyczny dla tej doliny. Wyjaśniła mu kiedyś Dorota, że tak pachnie lepiężnik, roślina bujnie zarastająca łożysko potoku. Ale dla niego było to po prostu zapach dzikości. Dziki zapach. Nieoswojony. Teodor za to w czasie wieczornych powrotów znacznie mniej uwagi poświęcał otoczeniu, wolał obserwować swoje towarzyszki. Ściślej: Milkę. Zdumiewał się, bo całkiem niemożliwe wydawało mu się zestawienie tej smukłej, ciemnowłosej dziewczyny z oczami niezwykłej barwy, pełnymi odblasków, migotów — z tamtym nieszczęśliwym stworzeniem, które mu weszło w drogę w owym rozhukanym leśnym jarze. A nawet i później, kiedy ją parokrotnie widywał u Bronki, przypominała raczej wystraszone leśne zwierzątko. A teraz?! W natłoku zajęć, w gorączkowej kretaninie, całkiem wywietrzał mu z głowy ów tajemniczy Ambroży, którego przykazał szukać Jaśkowi. Może i ten pomysł, jak wiele innych przedtem, odłoży do lamusa. Praca bieżąca okazywała się zawsze ważniejsza, a wracać do dawnych projektów Teodor nie umiał. Przestawały go interesować. Wprawdzie ciągle przemyśliwał o „jakimś temacie z tatrzańsko-kurierskiej epopei", ale mgliste to było i po staremu nieokreślone. Uznał zresztą, że nie da rady. Może ktoś inny zrobi 155 o za niego. On sam po prostu widocznie nie ma odpowiedniej perspektywy, umiejętności widzenia tych spraw, przygotowania. Bo to powinna być przeszłość żywa, sprawy ważne do dziś, aktualne. Jaki skrót mógłby to .ikazać? Jaka metafora? Niekiedy, budząc się w- środku nocy, bil się z myślami, ale rano czekał id zawsze taki młyn, że zapominał o wszelkich próbach, poszukiwaniach, wątpliwościach. Mieli jeszcze na jeden dzień roboty. Kręcili do południa w niedzielę, ale DOtem ekipa zbuntowała się. zażądali chwili wytchnienia. Należała im się dusznic. Teodor ogłosił fajrant. Zostało pół dnia, co z nim robić? Teodor iani nie wiedział, jakim sposobem droga zawiodła go przed niewielki Jrewniany domek przy Strążyskiej. Bronki nie zastał. Miała dyżur w szpitalu. Milka na leżaku przed domem czytała jakąś książkę. Zajrzał jej hy.cz ramię. — Co czytasz? Zaśmiała się, odkładając książkę. -i- Nigdy byś nie zgadł. Gramatykę angielską. - Co? - Aha. Widzisz! Ściślej: uczę się idiomów, charakterystycznych zwrotów, powiedzonek. -..... Po co ci to? — Uzupełniam wiedzę, żeby nie nawalić w razie czego. Byłby wstyd. No dobrze, ale po co ci to? — powtórzył Teodor. - To ty nie wiesz, że ja pracuję? W informacji turystycznej. Teraz w sełni sezonu mają urwanie głowy. 1 na gwałt potrzebują ludzi, którzy znają :>bce języki. Nawet sobie nie wyobrażałam, że mnie przyjmą. A przyjęli. Nie masz pojęcia, jak się cieszę!... W lipcu też już trochę pracowałam na Jniówki. W magazynie, wiesz? Przy porządkowaniu towarów. Zarobiłam iarę złotych i rnogiam zapłacić za obiady. Bronka się upierała, że ona mnie sędzię żywić, ale jej wytłumaczyłam, że nie mogę tak od niej wszystkiego Trać, skoro potrafię na siebie zarobić. Musiała się na to zgodzić. Zagroziłam jej, że ucieknę —- zaśmiała się. ale była w tym śmiechu idrobina goryczy. Dlaczego? —¦- A uciekłabyś? Z namysłem potrząsnęła głową. - Od Bronki?... Chyba nie. Teodor wolał zmienić temat. -— A czy osoba samodzielna zechciałaby rzucić w kąt te uczoności i towarzyszyć biednemu, samotnemu człowiekowi w niewielkiej wędrówce? — Wędrówka? Zawsze! - Miłka nachyliła się, żeby złożyć leżak. Teodor ją uprzedził. Wyprostowała się, spojrzała przekornie. Ale czemu biedny człowiek jest samotny? Gdzie ekipa? - Człowiek jest zawsze samotny filozoficznie wykręcił się sianem Teodor. — Co zaś do ekipy... Moich playboyów pewnie trzeba będzie jutro na rękach wynosić z „Obrochlówki". Umyślili sobie zabawić się na całego. Niechże im to. pójdzie na zdrowie. — A pan? — Co za pan? Jaki pan? - nasrożył się Teodor. Spojrzał. Iskierki złotawe w przymrużonych oczach. W kącikach warg uśmieszek... Ą niech to! - Może zabiorę podręcznik - powiedziała potulnie Milka. Zdaje .się, że nie będziemy rozmawiać. Pan się złości. O, czekajże ty! — Jak pani sobie życzy odparł chłodno. Uśmieszek rozprysł się wybuchem śmiechu. Koniuszkami palców musnęła jego policzek. No, już nie będę. Obiecuję. Idziemy? zajrzała mu w oczy. Teodor się rozchmurzył. Skoczył na schody, żeby odnieść rzeczy do domu. A zabierz wiatrówkę! - krzyknął za nią. — Chciałbym ci pokazać Wantule. a nie zdążymy tam przed wieczorem. Nie śpiesząc się wędrowali Sirążyską. aż popod wypukłą jak tarcza, srebrzystą ścianę Giewontu. Weszli na tą samą ścieżkę, którą parę tygodni temu Teodor znosił półprzytomną Miłkę. Nie mogło mu się w głowie pomieścić, że było to lak niedawno i że było naprawdę. Tymczasem ona szła, jakby niepomna niczego, to nucąc, to pozostając parę kroków w tyle. żeby przyjrzeć się jakiejś roślinie, skręconemu korzeniowi, wybiegającemu z burej ściółki, czy po prostu, żeby się zagapić na ścieżkę poza nimi, na niebo nasączające się przedwieczorną siwawą pozłotą, ot, na powietrze samo, jakby w tym powietrzu licho wie jakie cuda widziała. Teodora poczynała już po trosze irytować ta jej nieobecna obecność, pełna roztargnienia. Tak jakby nic zauważała w ogóle, że on tu idzie z nią razem. Powiedział jej to w formie żartobliwej wymówki. Spojrzała zdumiona. 156 157 — Nie zauważam, że jesteś? Jakże? Przecież to wszystko wydaje się takie... takie niezwykłe, pewnie właśnie dlatego, że jesteśmy razem. O! Teodor z rezygnacją pokręcił głową. No właśnie. SchodziH ku Małej Łące i przed' Miłką rozchyliła się ta gubiąca się pośród otaczających ją urwisk długa, wąska polana. Czerniała nad nią od zachodu bryła Wielkiej Turni. Cały kocioł skalny po tej stronie tonął już w cieniu, ściany w głębi odcinały się kredową białością od ciemnych, jakby węglem naszkicowanych smug lasu. Na twarzyczkę Miłki również jak gdyby nasunął się cień, który tu panował. Teodor narzucił jej na ramiona wiatrówkę gestem nie znoszącym sprzeciwu. Pociągnął ją za rękę. — Chodź szybciej. Chciałbym ci jeszcze tyle pokazać, zanim się słońce skryje. Ręka w rękę pobiegli, nachylając się pod nisko nawisłymi gałęźmi, przeskakując parę razy oblany pień drzewa, jaki zagradzał ścieżkę, mijając niewielki domek na stromym cypelku wśród lasu. Jeszcze jedno wahnięcie drogi w górę, w dół i oto spomiędzy młodego lasu, pachnącego bez mała wigilijnie, wyszli na szeroką trawiastą płaśnię. Przed nimi wysoko, jakby zawieszona w powietrzu, strzelała ku niebu skalna wieżyczka, jasna od słońca, lekka, śmigła. — Co to? — Zawiesista Turnia. Chodźże — niecierpliwił się. Przyklękła. Wśród maleńkiej kędzierzawej trawy, jakby kto wiśni sypnął, czerwieniały kulki szkarłatnej koniczyny. — Popatrz. — Dobrze, dobrze. Koniczyna. — Ale jaka! Popatrz. Spojrzał w oczy Miłki bezbrzeżnie zachwycone łąką, turnią i nawet taką sobie głupią koniczyną i naraz uznał, że warto chodzić po świecie. — Chodź, Miłka — powiedział łagodnie. — Jeszcze mam dla ciebie niejedną niespodziankę. Chodź. Kawałek do góry. W lewo. Odkryty trawiasty bastion wysoko ponad doliną. Olśnienie. Rozległa hala łagodnie nachylająca się ku zachodowi. Jedwabisty połysk zieleni. Na stromym progu chata — jakby z zapałek zamiast z bierwion uczyniona. Wokół uwija się gromadka kolorowych punktów. Jakaś spóźniona wycieczka. Niektórzy już schodzą ścieżką w las, lam dalej w rozchyleniu stoków wiedzie szlak do Kościeliskiej. Wysoko ponad owym ludzkim schronieniem, jakby jeszcze zaznaczając jego znikomość, pali się w słońcu, strzelista turniczka. W dole, u stóp, w głębokim rozpadlisku — dolina. Wesoła, słoneczna, pogodna, zielenią wyścielona. Od miejsca, na którym stoją, podługowaty grzbiet ciągnie się aż po ogromne gniazdo skalne, nad którym wysoko spiętrzone Czerwone Wierchy. Kamienny masyw, prześwietlony blaskiem zachodu, jakby swego ciężaru pozbawiony. Wierchy zdają się jak z dymu utkane, niebieskawosiwe, jasne, w niczym nie przypominają surowości skal w Małej Łące. Miłka i Teodor spoglądają na głazy zapadnięte w murawę tego słonecznego przyczółka. Na jednym z nich niebieski znak. Teodor wyjaśnia: — To szlak na Czerwone Wierchy przez Kobylarz. Przed sobą masz dolinę Miętusią. A lam — lo schronisko na hali pod Przysłopem. Jedno z najsympatyczniejszych, jakie sobie możną wyobrazić. Ot, zwykła góralska chałupa. Bo to właściwie nawet nie jest schronisko, ale szałas służący turystom w sezonie letnim. Może zajrzymy tam potem, ale tymczasem pójdziemy górą. Jeszcze chwilę idą odkrytym zboczem, po czym zanurzają się znowu w las. Pomiędzy pniami słońce rzuca skośne promienie, konary od nich zdają się płonąć jak żagwie. Wielkie pierzaste paprocie pośród załomów skalnych przy rozległym, stromym żlebie. Szarawe zbocze. Strzępiaste jęzory kosówki, prawie granatowe. Bije od nich ciężki, ciemny zapach. Jakby kto nożem ciął i odwalił skałę, urywa się pod stopami niemal pionową krawędzią. Przed nimi skalisty kocioł. Gdzieniegdzie do tej pory utrzymał się śnieg. Nie szkli się bielą, zmatowiał. Martwy śnieg. Wokół pionowo skrzesane ściany, kształt wielkich organów przywodzące na myśl.Gdyby ten skalny masyw przetłumaczyć na muzykę, byłaby dzika, chrapliwa. — Wielka Świstówka — objaśnia Teodor. Zawraca tą samą ścieżką. Nieco poniżej skręca ledwie widoczną percią pośród upłazów i kęp kosówki. Miłka, nauczona już, że nie wolno schodzić ze szlaku, trochę się waha. Ale ufa Teodorowi. Biegnie za nim. Wątlutka ścieżynka gubi się wśród bloków skalnych. Teodor przesuwa się pośród nich z łatwością. Milce idzie trudniej. Teodor podaje jej rękę, pomaga. Schodzą pośród przedziwnego boru. Głazy tu leżą wielkie jak kamienice, jakby kto górę roztrzaska). Po nich wspina się bór. Niektóre kruszy, rozdziera na polowy. Między skałą a lasem trwa milcząca walka, pełne 159 napięcia, straszliwe mocowanie się. Skała powalona, bór drze ją pazurami, ale nowe poruszenie tych głazów mogłoby las zmiażdżyć na proch. I tak już zmierzch zapada, ale tutaj chyba zawsze panuje mrok. Wielkie cienie okrążają głazy. „Niewybuchły huk skał" — przypomina sobie Miłka fragment wiersza Przybosia. Teraz zaczyna pojmować ten wiersz. Wreszcie polana. Jaśniej tu i zaraz raźniej, chociaż dnem doliny zalega już niebieskawy cień. Tylko wysoki stok Skoruśniaka, którym przedtem szli, ciągle jarzy się w słońcu. Miłka ogląda się za siebie na ten dygocący od zmagań ze skałą, z ziemią, z powietrzem bór. — Co to było? __ Wantule. To właśnie chciałem ci pokazać. Górale opowiadają, że niegdyś była tu piękna hala, ponad którą wznosiła się wyniosła turnia. Dobrze by tu się żyło ludziom, cóż kiedy byli nieużyci i serca mieli nieczułe na cudzą krzywdę i niedolę. Przybłąkał się kiedyś na halę ubogi starzec. Biedaczysko ledwie żyw był z głodu i wyczerpania, ledwie nogami powłóczył. Prosił o nocleg, prosił o łyżkę strawy. Podróżnemu w górach odmówić pomocy — to grzech. A jednak baca rozkazał przepędzić biedaka, nawet psami go poszczuł. Tylko najmłodszy juhas ulitował się nad nim i potajemnie oddał mu swoją rację żywności, bo baca skąpy był okrutnie i własnym ludziom jadło wydzielał. Starzec przyjął chleb od juhasa i nakazał mu, aby gdy nazajutrz ujrzy obłok nad turnią, zabierał swoje owce i uciekał jak najdalej. __ 1 co było potem? Powiadaj. — Znowu wędrowali przez las. W pobliżu ścieżki cichuteńko biegł potoczek, który się tu przed chwilą z nasiąkłego zielenią źródła narodził. — Co dalej? __ Juhas posłuchał owego dziwacznego nakazu i dobrze uczynił. Bo kiedy był już ze swymi owocami nie opodal Zawiesistej Turni, obejrzał się i zobaczył, że obłok nad górą jakby od ognia sczerwieniał, a potem wytrysnął zeń piorun, który uderzył w szczyt z taką mocą, że roztrzaskał górę, a ogromne złomy, właśnie owe wanty, przywaliły nielitościwych pasterzy. Tak w tych stronach wymierzana była sprawiedliwość — uśmiechnął się Teodor. Miłka szła dziwnie nasępiona. — Co ci jest? __ Tak sobie myślę — odparła wymijająco i przeskoczyła na drugą stronę potoczku, który zbierał spływające z sąsiednich stoków strumyki i podrastał w szumną i swarliwą wodę. U zbiegu z lasem następnej polany Teodor nieco się zawahał. 160 — Chcesz wspinać się do schroniska? — zagadnął, wskazując budynek na stoku przed nimi. — Nie — odparła, odwracając głowę. — Niekoniecznie. Zapadła między nimi cisza, niezrozumiała jakaś i niezręczna. Cóż to się stało? Teodor złościł się w duchu na dziewczynę, na siebie, na cały świat zresztą, który mu raptownie obrzydł. Niechby powiedziała, o co chodzi. A tak? Wśród rzadko rosnących drzew, w smutnawym lesie na dnie wąskiej szczeliny, w której obok potoku biegła kamienista dróżka, Miłka posuwała się szybko, prawie biegła. W półmroku jej sylwetka rysowała się bladawą plamą. Szła tak, jakby nie chciała, żeby Teodor zajrzał jej w twarz, wyczytał z niej wewnętrzne wzburzenie. Zahradziska. Jasność stała nad polaną przymglona, miękka. Jakże łagodna po tym niegościnnym lesie, z którego przed chwilą wyszli. Droga półkolem okrążała polanę, ale można było również przejść na ukos, skracając sobie odległość. — Słuchaj no, Miłka — przerwał milczenie Teodor, dogoniwszy ją. — Chciałbym, żebyś mi wytłumaczyła, co to wszystko znaczy? Co się stało? Spojrzała na niego pochmurnie. Stanęła w niepewności. W zatrwożeniu? — Miłka? — Dobrze — zdecydowała nagle. I patrząc na leżące niedaleko, pośrodku polany zwalone pnie drzew, rzekła: — Siądźmy na chwilę. Chcę cię o coś zapytać. I chyba chciałabym ci opowiedzieć... — zamilkła. Teodor czekał cierpliwie. Miał nadzieję, że teraz już słowa popłyną same z siebie. Że przełamały się w dziewczynie jakieś bardzo bolesne bariery. Powinna mówić. Będzie mówić. Nie wolno jej w tym przeszkadzać. Żeby więc pomóc — milczał. Podeszli do owych pni. Usiedli. Teodor wyciągnął papierosy. Palił w milczeniu, obserwując to rozżarzający się, to gasnący punkcik. Mgły wysnuwały się ponad lesistymi wzgórzami, unosiły się ponad łąką, otaczały ich coraz ściślej. Jak gdyby zamykał się wokół nich mleczny obłok. Dobrze było. Wyciągnął rękę, dotknął jej ramienia. — Nie zimno ci? — Nie. — I naraz, zaczerpnąwszy oddechu jak pływak, kiedy się w głęboką wodę rzuca, rzekła: Dlaczego tak jest? Powiedz! Czy ten juhas z baśni mógł uratować innych, gdyby się wrócił i skłonił ich do ucieczki? A może to właśnie on był winien, że zginęli? 11 — Kto sieje wiatr 161 Patrzyła mu pilnie w oczy, on zaś, widząc tę ściągniętą od napięcia twarzyczkę, uświadomił sobie ze zdumieniem, że oto jej los uzależnia się od tego, co on powie. Bo chyba szło jej o jakieś własne tajemnice i nierozstrzygalne sprawy. Więc ważył w myślach odpowiedź, aby rzeczywiście zgoda była z jego przekonaniem. Musiała to być szczera prawda. — Sądzę, że gdyby nawet wrócił, nic by nie wskórał i sam zginął. — Zawahał się. — Istnieje wewnętrzna konieczność czynów, które pociągają za sobą takie, a nie inne konsekwencje. Dopóki człowiek jest w stanie pojąć swój błąd, może jeszcze wybierać, cofnąć się, coś zmienić. Tamci byli przecież świadkami niesprawiedliwości i krzywdy — dlaczego nie zareagowali? Człowiek to nie owca, żeby szedł na oślep. Więc nawet ratować go trudno wbrew jego woli. Jeżeli sam zechce, to wówczas tak. Na tym polega wolność. — Jakże to? Więc pozwolić, żeby wszystko przepadło? — Każdy zbiera, co zasiał. Miłka zastanawiała się przez chwilę, zanim zaczęła mówić. — Widzisz, nie chciałabym, żebyś myślał, że milczę, bo chciałabym coś ukryć, bo mam coś do zatajenia. Widzisz... jeżeli ktoś ma życie barwne, ciekawe, to mu chyba łatwiej o sobie mówić. A jak się nie ma nic? To znaczy, nic ważnego na własność?... Jeżeli się jest jak dom, z którego się ktoś wyprowadził, zabierając wszystkie potrzebne rzeczy, a zostawił po sobie bałagan, trochę śmieci?... — To nieprawda. — Prawda. — Naraz zaczęła mówić pośpiesznie, zachłystując się, połykając sylaby. Nieopanowana, rozdygotana, dziecinna. — Ja... Wychowywała mnie babka. Matka ojca. To była bardzo solidna osoba, wiesz? Dbała o mnie. I w ogóle... Ale kiedy zmarła, nie mogłam przecież zostać sama w Olkuszu. Właściwie mogłabym, ale... Akurat mama przeżywała okres czułości macierzyńskiej i zabrała mnie do siebie. Nie pytając, czy zechcę, ani nic... Tak jak się nabywa w sklepie jakiś przedmiot. Ona w ogóle lubi sobie ludźmi meblować życie, przestawiać z kąta w kąt wedle własnego widzimisię. Widocznie ja się jej akurat nadałam... — płacz zabrzmiał w rozdygotanym, cichym głosie. Rozbeczy mi się tutaj jak nic, pomyślał z rezygnacją Teodor. Jeszcze mi tylko damskich szlochów potrzeba. Ale chciał, bardzo chciał z tego chaosu wyplątać jakiś porządek. Ujął jej dłoń, uścisnął ciepło, żartobliwie. Potrząsnęła głową, opanowując się z trudem. — Bo widzisz, moja matka jest aktorką — tu wymieniła znane 162 nazwisko, tak znane, że Teodor spojrzał na nią z niedowierzaniem. Niemożliwe. Ten niepozorny chudzielec — i pierwsza gwiazda ekranu! Skąd?! Ale Milka najwidoczniej nie rozumiała jego zdumienia, bo mówiła jakby nigdy nic. — Babka mi opowiadała, że pobrali się z ojcem wówczas, kiedy matka była jeszcze początkującą aktorką, stawiała pierwsze kroki na scenie. Tato był recenzentem, miał wielki autorytet, ceniono go. Właściwie lo on ją wylansował. Ale rzuciła go w parę miesięcy po moim urodzeniu. Ten drugi to był chyba dyrektor teatru, w którym wówczas pracowała. Nie wiem na pewno... Babka twierdziła, że to wykończyło ojca, który nigdy naprawdę nie mógł się już z tego pozbierać. Ale na pozór wszystko jakoś się ułożyło. Tato mnie zabrał i oddał swojej matce na wychowanie. Chyba nie była lym uradowana, bo miała żal do mamy, a zresztą nigdy się nie lubiły... — znowu przerwała i dodała naiwnie: — Może dlatego babka i mnie nie mogła polubić tak naprawdę, bo jej stale przypominałam mamę. Ale opiekowała się mną rzeczywiście bardzo dobrze, chociaż ja mam podobno paskudny charakter i wszystkie wady mamy. Ja nie wiedziałam, czy tak jest. Mamy nie znałam prawie wcale. Tylko z kartek, które przysyłała czasem na imieniny, na święta albo z podróży. Ale teraz to mi się wydaje, że jestem zupełnie inna. Nie... Nie chciałabym być do niej podobna... -powiedziała spoglądając niemal błagalnie na Teodora, a ten się znów zdumiał, bo efektowna kariera aktorki, jej głośne sukcesy i powodzenie stanowiły magnes przyciągający wyobraźnię wielu młodych dziewcząt, które niewolniczo małpowały jej sposób ubierania się, makijażu. A to chucherko tak bezceremonialnie odrzeka się tego wszystkiego. Woli własną zwyczajność. Niebywale! — Tato zginął w wypadku samochodowym, kiedy miałam parę lat. Mało go pamiętam. Posłyszałam kiedyś przypadkiem, jak znajome podczas nieobecności babki komentowały to nieszczęście. Mówiły, że to nie było przypadkowe... że on chciał... — urwała i przełknęła ślinę, jakby jej nagle zaschło w gardle. — Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły i nauczyłam się pisać, napisałam swój pierwszy w życiu list do mamy, adresując go do teatru, w którym wtedy występowała, bo innego adresu nie znałam. Pisałam, że muszę ją zobaczyć. Ale ona mi nie odpowiedziała. Może wcale nie dostała tego listu, a może po prostu nie chciała mnie widzieć. Teodor mocniej splótł palce z drobnymi paluszkami Miłki. Więc to tak. 163 To wszystko wyjaśnia. Odetchnąwszy głęboko Miłka mówiła coraz swobodniej, z coraz większą otwartością. Kiedyś w szkole wywołano mnie z lekcji i wychowawczyni powiedziała, że babka nagle zmarła. Byłam... Byłam zdumiona, bo ona nigdy nie chorowała, na nic się nie skarżyła. Zresztą nawet gdyby jej coś było, to i tak by mi pewnie tego nie powiedziała. Sąsiadki zawiadomiły mamę. Nie zjawiła się i nawet się nie odezwała. Tylko po paru dniach dostałam telegram, żebym natychmiast przyjeżdżała. To było zaraz po półroczu, trochę się bałam i nowej szkoły, i tej nowej, nie znanej mamy, ale wychowawczyni wezwała mnie do siebie i rozmawiała wtedy ze mną bardzo długo i serdecznie. Powiedziała, żebym się niczego nie bała i że zawsze mogę wrócić, a ona mi pomoże. To wspaniały człowiek ta wychowawczyni — powiedziała z zapałem i oczy jej pojaśniały. — Nie wyobrażasz sobie. Niby szorstka. Niby surowa. Dwóje sypała bez litości, ale strasznie dobra, wiesz? Nie tak cukierkowo i mdląco słodka jak inne panie, ale raczej jak czysta woda, co to się napijesz i chciałabyś znowu się napić, i znowu. Wiesz? — Wiem ~- powiedział Teodor. — Naciągnij tę wiatrówkę. Posłuchała. Zacisnęła wiatrówkę pod szyję, wtuliła twarz w kołnierz. — Sama ją sobie kupiłam — powiedziała z dumą. — Podoba ci się? Prawda, że ładna? Połowę pożyczyłam od Bronki, oddam jej na pierwszego z następnej wypłaty. Dobrze jest samej pracować i nikogo o grosz nie prosić, wiesz? Wiem — powiedział Teodor. — Mów dalej. Jak to było u matki? — Jak było? Przyjęła mnie gosposia, bo mama była akurat na próbie. Już jej się tego dnia nie doczekałam, wróciła późno w nocy. Potem rozmawiałyśmy w przelocie, parę minut, nie miała nigdy czasu, śpieszyła się. Kazała gosposi zająć się moimi potrzebami... i tyle. Jakie ja mogłam mieć potrzeby, sam powiedz? Chodziłam do nowej szkoły, miałam gdzie spać i co jeść, trochę ubrania i bielizny przywiozłam z Olkusza. Miałam w czym chodzić. I złożone w PKO pieniądze. Niewiele, ale zawsze. Przydały mi się później. Mamę widywałam rzadko. Możliwe, że miała kłopoty, konkurencja jest duża i w ogóle. Z tego, co mówiła, naokoło były same kretynki i awanturnice. Myślę jednak, że to jej ujadanie na drugich było po prostu metodą walki, bo aż się wierzyć nie chce, żeby wszyscy byli tacy wredni. Jak ci się zdaje? Nie mówiła tego zresztą specjalnie do mnie, ja tam byłam trochę jak kaloryfer: niby jest, ale trudno z nim dyskutować, nie? Wiosną tego roku nagle się wszystko odmieniło. Przygotowywalam się do 164 matury, musiałam się dużo uczyć, bo nie byłam taką znowu świetną uczennicą, a koniecznie chciałam dobrze zdać. Marzyły mi się studia w ASP. Akurat mama wpadła w szał przyjęć. Może w ten sposób musiała sobie potwierdzać własne oszałamiające powodzenie? Zażądała, żebym była obecna w czasie tych ubawów. Wyśmiewała się ze mnie, kiedy mówiłam, że muszę się uczyć. To w ogóle nie miało dla niej znaczenia. Wypominała mi, że skoro mnie utrzymuje, mam wobec niej obowiązki i powinnam wypełniać jej polecenia. Zaczęłam się buntować. To było nie do zniesienia. Gdybym miała dokąd, odeszłabym. Myślałam o tej mojej wychowawczyni. Ona by mi pomogła. Ale nie chciałam zwijać manatków tuż przed maturą. Zresztą musiałabym opowiedzieć tej kobiecie, jaka jest moja matka. Nie... nie mogłam. Więc zostałam. Siadywałam w kącie, nudziłam się, prawie nie odzywałam. Ale jednak zwrócił wtedy na mnie uwagę mężczyzna, o którego poparcie mojej mamie chodziło. Chyba jej bardzo na nim zależało, bo naraz stała się dla mnie uprzedzająco słodka i czuła. Domyślałam się, że snuje jakieś plany. Potem, zaraz po maturze, we trójkę z tym panem, pojechaliśmy nad morze. I tam mi powiedziała. Jeszcze niewiele rozumiałam, więc to wyjaśniła. Dokładnie. Powiedziała, czego ode mnie oczekuje. Byłam... Byłam osaczona. Pilnowali mnie. Poszliśmy któregoś wieczoru do lokalu na dancing, „żeby się mała otrzaskała". Wyszłam niby na chwilę do szatni po chusteczkę, którą miałam w płaszczu. 1 zwiałam. Nie miałam grosza przy duszy. Na gapę i trochę autostopem wracałam do Warszawy, gdzie zostały moje rzeczy. Zostawiłam mamie kartkę, że nigdy do niej nie wrócę, a ponieważ jestem już pełnoletnia, nie ma do mnie żadnego prawa. Zresztą na pewno nie chciałaby, żeby cała ta historia wyszła na jaw. Reklamy by jej to nie zrobiło. W każdym razie już jej więcej nie widziałam. Parę tygodni, do czasu egzaminów na studia, przemieszkałam u koleżanki w sublokatorskim pokoju. Moje oszczędności rozpływały się bardzo szybko, chociaż starałam się wydawać mało, po prostu nie jeść. Można się przyzwyczaić. Zdałam. Nie przyjęli. Nie miałam co ze sobą zrobić. Tak w ogóle było mi już wszystko jedno. Ale nie chciałam wracać. Donikąd. Nie chciałam oglądać się za siebie. Poszłam na dworzec, na peronach było pełno ludzi, śpieszyli na wakacje, na urlopy... Tylko ja nie miałam się do czego śpieszyć. Akurat podstawiono pociąg do Zakopanego. Pomyślałam, że tu czy gdzie indziej, to i tak bez różnicy. Pobiegłam do kasy, jeszcze zdążyłam kupić bilet i wcisnęłam się do wagonu. W Zakopanem byłam pierwszy raz. Poszłam do Domu Turysty. Pani w recepcji była taka dobra, że jeszcze znalazła dla 165 mnie wolne miejsce. A potem włóczyłam się to tu, to tam. Trochę jak we śnie. Nie zastanawiałam się nawet, co ze mną będzie, kiedy się ostatek pieniędzy wyczerpie. Odrętwiało mnie zmęczenie, takie od środka, wiesz? Takie, co zupełnie paraliżuje... Dopiero jakeś mnie wyciągnął spod kopyt tego konia, kiedy mnie Bronka przygarnęła — jakbym się ocknęła. Ta paczka z Ornaku, oni wszyscy — Szymon... Ale znowu było mi ciężko z tym przekonaniem, że żyję nie we własnym imieniu, ale jakby na rachunek Bronki. Chciałam tu zostać, ale uważałam, że nie mam prawa. I wiesz... Bronka powiedziała, że jestem jej potrzebna. Że jej pomagam. W czym? — w głosie Milki brzmiało szczere zdumienie. — W tym, że jesteś, głuptasie. — Teodor ogarnął ją ramieniem. — Wszystkim nam jesteś potrzebna... ] mnie — dodał po chwili jakby do siebie i tak cicho, że pewnie nie dosłyszała. Rozdział trzynasty Roman jako plantator z Argentyny — Spotkanie u „Krnicica" — Czesiek w roli asa wywiadu Pan Chandelier okazał się człowiekiem niezwykle uprzejmym i serdecznym. Kiedy za namową Cześka chłopcy odnaleźli miłego Francuza pod adresem, który im zapisał na kartce, przyjął on całą czwórkę z otwartymi ramionami. Na szczęście Roman liznął francuskiego o tyle. o ile. dość że mogli się dogadać. Pan Chandelier rozpływał się zwłaszcza nad Wojtkiem, który - jak twierdził — wybawił go wraz z małżonką z niezwykle trudnej sytuacji. Jak się bowiem okazało, Piekarski (zresztą za dość wygórowaną sumę) stanął na wysokości zadania i po jednym zaledwie dniu pobytu w jego pensjonacie państwo Chandelier uszczęśliwieni odjechali swoim opelkiem, który znów sprawował się wzorowo. Piekarski wytrzasnął skądsiś części zamienne. Piekarski sprowadził mechanika, jednym słowem Piekarski okazał się niezastąpiony. O taunusie natomiast pan Chandelier. zagadnięty mimochodem, nic nie wiedział. - Może ten Niemiec, który u niego mieszka już od dłuższego czasu, mógłby więcej powiedzieć. On stale gdzieś wyjeżdża z Piekarskim albo z jego szwagrem, jak nam się uskarżała madame. — To państwo się z nią porozumieli? -- Na Wojtku trochę ścierpła skóra. - Niezupełnie. Jednakże przy obiedzie obecna była pani, która cokolwiek pamiętała francuski ze szkoły i usiłowała nam służyć za tłumaczkę — uśmiechnął się łagodnie. — Bardzo zabawne — dodał po chwileczce namysłu. - Ciekawy był pobyt w tym domu. I pouczający. Byłem zdumiony, że w waszym kraju tak łatwo można poza bankiem wymieniać pieniądze... — Wymieniać? — Roman ściągnął brwi. 167 — Pan Piekarski pytał mnie, czy mam dolary. Był skłonny każdą ilość wymienić na złotówki, reflektował również na franki. Ale ja mój czek zrealizowałem w banku, tak że nie miałem żadnych potrzeb. Pan Piekarski jest niezwykle uczynny. Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo. To stawało się interesujące. — Pan Piekarski powiedział, że jeżeli kiedykolwiek będę potrzebował tego rodzaju przysługi, mogę się skontaktować z jego przyjacielem, który mi wszystko ułatwi. Zanotował mi nawet adres, żebym wiedział, gdzie szukać. Mówił, że może któryś ze znajomych... Ale ja tu nie mam znajomych — dodał rozbrajająco. Roman rzucił okiem na karteczkę. Kiosk „Ruchu" u zbiegu Chałubińskiego i Witkiewicza jako prywatny punkt wymiany dewiz? Coraz lepiej. Ukradkiem wsunął świstek do kieszeni. Pożegnali się z panem Chandelier równie wylewnie, jak powitali. Zapowiedział, że oboje z małżonką zjawią się jeszcze na Ornaku. Wymknęli się co żywo wśród wzajemnych ukłonów. Czesiek tym razem trafił w dziesiątkę. — Pójdziesz na wabia, Roman. Ja mam zanadto słowiański wygląd, żeby ktokolwiek dał się nabrać. Ale ty z twoją urodą południowca mógłbyś uchodzić nawet za plantatora z Argentyny. Albo za przemysłowca. — Wolę już plantatora — rozzuchwalił się Roman. — Jaki tam język? Hiszpański. O kurczę! Ale to nie szkodzi. Francuzki znasz, a hiszpańskiego, jak mniemam, nie zna Piekarski. Co u licha, nie jest przecież poliglotą! W razie czego nawijaj, żeś Argentyńczyk francuskiego pochodzenia. Twoja prababka była Francuzką. — Dobra, dobra. Całe drzewo genealogiczne mi stworzysz. — Ja dla ciebie, bracie wszystko. Musimy ci tylko ciuch odpowiedni skombinować. Pójdę na bazar jutro z samego rana albo nawet do Nowego Targu pojadę. — Skąd weźmiesz forsę? — Pożyczę albo zarobię. Od czego głowa na karku? — Pewnie znowu jakiś pomysł z piekła rodem. — A choćby nawet, to i co z tego — zaśmiał się Czesiek. Następnego wieczora zjawił się na Ornaku dygając pakowny sakwojaż. Władował się do pokoiku chłopców, upchnął tam i Romana, wobec czego nie było już się gdzie ruszyć — i nakazał zamknąć drzwi na kiucz. — Żeby się dzierlatki nie zwiedzialy — wyjaśnił. 168 „Dzierlatki" na szczęście latały jeszcze po jakichś komyszach, szalenie przejęte misją odkrywania Kościeliskiej. Inaczej, ani chybi, zwiedziawszy się, że coś się dzieje, znalazłyby odpowiednią drogę. Tymczasem, ponieważ klucza nie było, rozkazano Heńkowi przycisnąć się do drzwi i nikogo nie puszczać. Heniek zadanie miał ułatwione, bo zaklinowany został między szafkę a Wojtka, tak że ani zipnąć nie mógł a cóż dopiero kogokolwiek wpuścić do środka. — Rany — jęknęli chłopcy w zachwycie, kiedy Czesiek wypatroszy! torbę. Od skarpetek do koszuli wszystko wiało na kilometr bardzo daleką i egzotyczną zagranicą. Tyłka krawata brakowało, ale Czesiek skłonny był swój własny udostępnić koledze, Roman gorąco podziękował, oświadczając, że nawyki chodzić bez krawata i na ten raz nie zamierza się przymuszać. Przystrojony, wyglądał wspaniale. Ubranko było wprawdzie wymiętoszone. jakby psu z gardła wyciągnięte, ale Czesiek uważał, że można to uznać za niedbałość właściwą milionerom. — Ileś ty za to dal? — podejrzliwie zapytał Roman. Czesiek tryumfalnie podsuną! mu poci nos przegub, na którym od ciemnej opalenizny odznaczał się wyraźnie ślad po zegarku. — Zegarek sprzedał! Kiepski wariat. - Nie sprzedał, nie sprzeda! - - uspokajał go Czesiek. -- Dałem w zastaw. Odniosę ubranko i będzie zegarek z powrotem. Mały procent, ale to się nie liczy - lekceważąco machnął ręką. - A przecież chyba nie zaszargas/ tych szat? — spojrzał z niepokojem. — Przeciwnie, będę siadał tylko na gorącym żelazku, żeby je odprasować uroczyście zapewnił Roman. - Ale. stary, skąd ja wezmę walutę? Muszę im czymś w oczy błysnąć. Czesiek z zanadrza wyciągnął imponujący rulon... studolarówek. Wytrzeszczyli na niego oczy jak na magika w- cyrku. — Spotkałem w Nowym Targu kumpla — tłumaczył się Czesiek. - Poszliśmy na piwko. Ja mu się zwierzyłem, ze mi dla kawału potrzeba czegoś takiego. Chłop wesoły, lubi się pośmiać. Pyta. czy to o zakład chodzi. O cholernie dużą stawkę, mówię mu. Poszliśmy do niego. Mieszka z ciotką. Gołąb nie ciotka — rozczulił się. A jakie knedle robi! — mlasnął językiem. - Ciotka miała stówę, którą jej nieboszczyk z Ameryki w prezencie przywiózł. Więc ją wypożyczyła na wielkie molestowania. A te w środku tośmy sami artystycznie wykonali. Kumpel rekwizyty w teatrze preparuje i na rzeczy się zna. Nie musisz ich zresztą z bliska pokazywać. A co, podobne'.' ----- cieszył się jak dziecko. Speca ten falsyfikat zmylić nie mógł, ale trzymany w zaciśniętej dłoni, z której supła się jeden papierek... Kto wie? Nazajutrz Roman, wysztafirowany jak małpa na odpuście (wedle barwnego określenia Henia), pojawił się przed kioskiem na Chałubińskiego. Pospacerował w tę i w tamtą stronę, żeby kioskarz mógł go sobie dobrze obejrzeć. Wreszcie podszedł do okienka. Po francusku poufnym szeptem spytał o Piekarskiego. Dodał, że nagląca sprawa. Kioskarz przyjrzał się kartce z własnoręcznie przez Piekarskiego skreślonym adresem, skinął głową i podając Romanowi jakiś dziennik, coś ukradkiem zapisał wewnątrz na marginesie. — Dzisiaj? Kioskarz powtórnie skinął głową. Podchodził już nowy klient. Roman oddalił się z godnością. Koło „Watry" przyśpieszył kroku i dopiero wtedy odważył się zerknąć na adnotację na marginesie „Dziennika Polskiego": „Kmicic", 20.00. Tylko tyle. Dużo. Bardzo dużo. Zdumiałby się niepomiernie małomówny kioskarz, gdyby zobaczył domniemanego Argentyńczyka, jak się w leśnym zakącie naradza z trzema oberwańcami. — Jeżeli oni rzeczywiście na to pójdą — gorączkował się Roman — będę się starał przeciągnąć pertraktacje, a wy zawiadomicie milicję. Jeżeli zajmą się tym panem, to i sprawa czerwonego taunusa wyjdzie na jaw. — Nic ci nie grozi? — E tam — Roman strzepnął pogardliwie palcami — Nie jestem dzieckiem. — Będę cię obstawiał — zadecydował Czesiek. — My też. — Mowy nie ma. Jesteście małolaty. — A kto wytropił taunusa? — To co innego. Możecie zresztą być na zewnątrz. Zajmijcie jakiś punkt obserwacyjny. — Odnowimy znajomość z padalcem — szepnął Heniek do Wojtka. Ten skrzywił się niechętnie. Zieleniak na szczęście skasowano. Nie mieli potrzeby odnawiać dawnej zażyłości. Zamarkować swą obecność tutaj było bardzo łatwo. W pobliżu znajdował się „Coctail" ze słynnymi lodami. Kupili sobie po waflu i lizali z apetytem, gapiąc się od niechcenia przed siebie. O wpół do ósmej przyszedł Czesiek. Z nonszalancją wparował do środka. W kwadrans później zameldował się na mecie Roman. 170 Potem przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Wtem... Zamrugali oczyma. Ulicą 15-go Grudnia zbliżał się czerwony taunus, za którym uganiali się tyle czasu. Zakręcił zgrabnie koło stacji benzynowej, zatrzymał się na parkingu przed „Kmicicem". Nie koniec jednak było tym niespodziankom. Z wozu wyszedł najpierw jakiś facet rumiany na gębie, pucołowaty, potem wyskoczyła dziewczyna, a następnie własnym oczom nie wierzyli. Obok taunusa stała Miłka i czekając, aż kierowca zamknie wóz, najswobodniej w świecie rozmawiała z jednym z towarzyszących jej mężczyzn. Potem wszyscy razem ruszyli do „Kmicica". Chłopcy mogli sobie teraz wyobrazić minę Cześka. A Miłka? Jeżeli się zdradzi, że zna studentów, cała akcja na nic. Licho nadało dziewczynę. Ale skąd się ona tu właściwie wzięła? Czekali na dalszy rozwój wypadków pełni napięcia. Pół godziny. Nic. Wreszcie drzwi się otworzyły. Wyszedł Roman i tamtych dwóch z taunusa. Miłka i kościsty facet, który jej towarzyszył, zostali. Wszyscy trzej podeszli do taunusa. Roman nie okazywał żadnego zdziwienia. Usiadł obok kierowcy, tamten drugi z tyłu. — Co z Cześkiem? — syknął Wojtek. — Nie powinien tak zostawiać Romana na pastwę losu. —r Trzeba ich ścigać. — I spłoszyć. Zresztą jak? Na piechotę za taunusem? Czekaj! Taunus śmignął z powrotem w tę samą stronę, skąd nadjechał, kiedy z kawiarni wypadł Czesiek. Już byli przy nim. — Czemu tak późno? Odjechali. — Łapiemy taksówkę i za nimi. Galopem. Łatwiej powiedzieć, niż uczynić. Złapanie taksówki o tej porze i w tym miejscu okazało się marzeniem ściętej głowy. Gdybyż tu był Smok! Ale poturbowanego łazika zostawiono w Krakowie. Co robić? —- A Miłka? Co z Miłką? — Siedzi tam i gada z tym długim. Zdaje się, że ją przydzielili do niego jako pilotkę. Ale wpadła. Lepiej nie można. — A Roman? Załatwił co? — O ile się mogłem zorientować, to tak. Pokazywał tamtym coś pod stolikiem. Roman miał im truć, że rozbił auto i musi kupić nowe. Więc potrzebuje albo forsy, albo auta. Rozumiecie? — A oni po niego tym właśnie taunusem przyjechali. — Teraz już nie dogonimy. Roman miał się nagle rozmyślić, żeby pertraktacje przeciągnąć. Może się nie zgodzić na ich warunki. 171 Może postawić tak wygórowane żądania, że oni nie będą mogli ich przyjąć. — Zawiadomić milicję? — Tak. Teraz tak. Ale Roman musi mieć dowody w garści. Zdecydowali, że najlepiej zaczekać na niego w tym samym miejscu. Ale mijały kwadranse, a Roman nie wracał. Czesiek był przerażony. Odesłał już wcześniej chłopców na nocleg do Szymona i teraz trwał na tym straconym posterunku z minuty na minutę przekonany coraz bardziej, że z Romanem stało się coś złego. Nie pocieszył go widok gości wysypujących się z „Kmicica". Wśród nich była Miłka z tym kościejem, jak go w myślach nazywał. Odprowadzał ją chyba do domu. A on tu musiał stać i patrzeć na to jak głupi, zamiast... Ale właściwie co — zamiast? To chyba jakiś cudzoziemiec, którego holuje Miłka. Trudno mieć do dziewczyny pretensje. Przecież nie ona legitymuje gości, tylko biuro podróży. Ten facet pewnie mieszka u Piekarskiego i uczynny gospodarz postarał się o to, żeby swemu klientowi zapewnić przewodnika. A że trafiło na Miłkę? Trudno. Swoją drogę, co to może być za facet? Pan Chandelier wspominał coś o jakimś Niemcu, którego podejmuje Piekarski. Może to ten właśnie Niemiec. Spojrzał na zegarek. Już po jedenastej. Dosyć. Roman powinien być z powrotem, jeżeli... Jeżeli nic się nie stało. A skoro go nie ma, czas najwyższy oddać sprawę w ręce milicji. Ruszył do komendy na Kościuszki. Milicjant, któremu zameldował o zaginięciu kolegi, obejrzał go od stóp do głów bez najmniejszego entuzjazmu. Kiedy zaginął? Dwie godziny temu. I zaraz taki raban? Poczekamy, znajdzie się. — Ale to bardzo ważna sprawa — denerwował się Czesiek. — Porwała go szajka waluciarzy. Sierżant nadstawił uszu, popatrzył na Cześka znad okularów. — Tak? To ciekawe — mruknął. — Porucznik właśnie przesłuchuje jednego chłopaka w podobnej sprawie. Pójdziecie do porucznika — zadecydował. — Wasze dane, obywatelu?... Ale trzeba będzie zaczekać — dodał życzliwie po sprawdzeniu dokumentów. — Porucznik przesłuchanie dopiero zaczął, to może potrwać. Odpowiedź jednak przyszła błyskawicznie: — Prosić. Czesiek wszedł do jasno oświetlonego pokoju i stanął zbaraniały. Na krzesełku przed biurkiem siedział Roman — ale w jakiż smutnej 172 losu odmianie. Z szykownego plantatora z Argentyny łachman został, stary kłapeć. Ubranie w strzępach. Łeb obandażowany. Ręka też. — Chłopie! — przypadł do niego Czesiek. — Nic się nie stało — uspokajał go Roman. — Tylko dwa palce wybiłem sobie, kiedy upadłem. Nic wielkiego. — Upadłeś? — Wypchnęli mnie z wozu. — Roman! — No tak. Skąd mogłem wiedzieć? Przyuważyli ten plik dolarów, musiał im bardzo w oko wpaść. Zresztą, nie kryłem się, bo chciałem ich zainteresować. Zwąchali, że to grubszy interes. Tu na miejscu nie można, powiada Piekarski. Załatwimy to gdzie indziej. Musiałem się zgodzić. Wsadzili mnie do taunusa i myślałem, że do Bukowiny ciągną. Ale gdzie tam, zajmowali mnie rozmową, aż koło Zazadniej ten, co siedział z tyłu, trzepnął mnie czymś twardym w łeb. Niezbyt mocno, ale w sam raz, żeby ogłuszyć. No to już bez żadnego kłopotu wyciągnęli mi te nieszczęsne papierki, a potem wypchnęli z taunusa. Szybkość nie musiała być taka wielka, bo kości jakoś całe. — Pomacał się. — Zresztą, na szczęście, upadłem na pobocze, gdzie mnie znalazł i ocucił pan porucznik. Czesiek spojrzał pytająco. Mężczyzna zza biurka, blondyn, o wesołych, ale i uważnych oczach, uścisnął mu rękę. — Porucznik Łoś. — Widzi pan, poruczniku, nie mówiłem, że Czesiek na pewno tu się zgłosi? Aleś się długo namyślał, stary, mogli tam ze szczętem ze skóry obedrzeć do tej pory. — Nie mogłem wcześniej alarmować — bronił się Czesiek. — Musiałem zostawić ci czas na pertraktacje, nie? Tak było w umowie. Chłopaki przyuważyli taunusa i wyrywali się, żeby cię gonić taryfą. Ale nigdzie nie mogli dopaść wolnego wozu. To i lepiej, bo taka pogoń nic by nie dała. — Kto inny był na tropie — wtrącił porucznik. — Pan? — Czesiek najwyraźniej w świecie zdumiony. — Więc to nie przypadek? Pan śledził taunusa? Ale dlaczego? — Może najpierw wy odpowiecie mi na parę pytań, a najlepiej mówcie w ogóle wszystko, co wiecie na ten temat, a potem ja wam niektóre sprawy wyjaśnię. — Heniek i Wojtek mogliby też coś dorzucić — odezwał się Roman. — To właściwie oni wynaleźli Piekarskiego, byli u niego w Bukowinie, zaprowadzili tam państwa Chandelier. 173 - Pogadamy i z nimi. Tymczasem mówcie. Przede wszystkim dlaczego w ogóle zainteresowaliście się taunusem, bo, jak widzę, on tu jest koronnym świadkiem. Odpowiedzieli. I o Kwidzyniu, i o dociekliwości Hanki, i o machlojkach w końskim pegeerze, i o piracie drogowym. Potem o pościgu w okolicach Tyńca i o rozbitym Smoku. Czesiek miał nawet przy sobie owe żelazne kolce, na które się wówczas nadziali. Porucznik przyglądał się im uważnie. O dziwo, wyglądał na zadowolonego. Potem Roman opowiedział, jak doszło do tego, że się przeobraził w Argentyńczyka (Czesiek patrząc na strzępy, jakie okrywały kolegę, pożegnał się już na wieki z zegarkiem. A zegarek był fajny. Dostał go od swego starego za konkursową maturę. Zegarek zegarkiem, ale jakim cudem odda ciotce kumpla te sto dolarów? A niech to jasny gwint!). Tymczasem Roman scharakteryzował kioskarza, u którego najwidoczniej Piekarski urządził sobie skrzynkę kontaktową. Gdyby nie odręczna adnotacja, którą zapobiegliwy Piekarski wręczył Francuzowi, kto wie, czy kioskarz, mimo argentyńskiego szyku, chciałby z nim gadać. — Masz tę notatkę? — Powinienem mieć. — Roman wywrócił kieszenie. — Choroba! — zaklął. — Zabrali razem z forsą. — Facet zobaczy te kiepskie imitacje, zrozumie, że go ktoś chciał nabrać. Może skombinować, że informację mieliśmy od Francuza, którego znowu chłopaki sprowadzili mu na głowę. Niepięknie to wygląda... — snuł głośno rozważania Czesiek. — Jesteśmy spaleni. Facet gotów zwinąć cały interes, dać nura i tyle go będziemy widzieć. Aż mnie ręka świeżbi, żeby mu za ciebie gnaty porachować. Te jego finansowe spekulacje mało mnie obchodzą, ale wyrzucać nieprzytomnego człowieka z pędzącego auta! To bandytyzm! To przecież usiłowanie zabójstwa. — Może liczył na to, że tam po drodze wykituję. Nocą tamtędy niewiele wozów przejeżdża, bo mają dogodniejszą szosę przez Bukowinę. Więc zanim by mnie kto znalazł, mógłbym już ostygnąć. — Raczej nie — odezwał się porucznik. — Gdyby chcieli cię zabić, mieliby wiele innych sposobów. Wygląda raczej na to, że chcieli obrabować i usunąć z drogi. Wiadomo, że człowiek, który pokątnie dokonuje transakcji, nie śpieszy się zawiadomić milicji. Raczej próbuje odzyskać pieniądze na własną rękę. Widocznie Piekarski czuł się zupełnie bezpieczny. Te fałszywe dolary mogą go rzeczywiście wkurzyć, bo afera mu się nie opłaciła, ale i zarazem uspokoić. Weźmie cię najprawdopodobniej za pospolitego oszusta, cinkciarza. Może nawet spróbuje odszukać cię, żeby się z tobą policzyć. Lepiej będzie, jeżeli teraz na parę dni znikniecie bez śladu. Nie trzeba, żeby się ktokolwiek dowiedział, że jesteśmy w kontakcie. — Mamy biwak na Ornaku. — To i dobrze. Nosa stamtąd nie wychylajcie. Uprzedzimy tego Francuza. W razie gdyby się ktokolwiek dowiadywał o Argentyńczyka, powie, że poznali się w restauracji i tam słysząc o kłopotach przygodnego znajomego dał mu ten adres. A jutro pogadam sobie jeszcze z tymi chłopakami. Mówicie, że potrafili w pogoni za taunusem wkręcić swego człowieka — bo ten Francuz jednak jest „swój" —- do willi Piekarskich? No, no. Bardzo jestem ich ciekaw-. Nazajutrz krępy blondyn w barwnej letniej wiatrówce i mocno sfatygowanych dżinsach zjawił się przed chałupą Szymona. Napatoczył się Wojtek. — To pan! — wykrzyknął radośnie - Heniek, popatrz, jest tu ten gość, co nas kiedyś podwoził na Poroniec. Szuka pan kogoś? A może chciałby pan wynająć mieszkanie na letnisko? Chętnie pomożemy. My tu wszystkich w okolicy znamy — zapewniał uczynnię. — Tylko, wie pan, m\ teraz musimy do Zakopanego. Mamy tam strasznie pilną sprawę i... — Pewnie szukacie Cześka i Romana? — A pan stąd wie o tym? -- Wojtek aż się cofnął o krok. Porucznik Łoś podsunął mu legitymację. Chłopakom z przejęcia płonęły policzki. Domyślali się wielkiej afery. Więc jednak taunus... — Schwytaliście taunusa — wydyszeli jednogłośnie. — Jeszcze nie — porucznik pokręcił głową. — Ale chyba możecie nam bardzo pomóc w ujęciu go. Mówcie wszystko, coście widzieli i słyszeli na Bukowinie, wszystko, co się wam nawet może wydawać nie związane ze sprawą. A o Romka i Cześka nie musicie się martwić, bo już od świtu są na Ornaku. Gadajcie. Spoglądali na niego z ukosa. Nie było czym tak bardzo chwalić się. Podsłuchiwaniem w knajpie i zaglądaniem przez lufcik od garażu? Co do Francuza... Ot, trafiło się ślepej kurze ziarnko. Ale porucznik prędko rozwiał te pozory skromności. Przycupnęli pod sko-ruszą, nie opodal chałupy. Porucznik wyciągnął notes. Ależ ich wymaglowa). Kazał sobie powtarzać rozmowę podsłuchaną w barze. Zanotował wypowiedzi typa od warzyw. Ten go weźmie w obroty, pomyślał Wojtek, będzie się gość pocił jak w oberku — porucznik akurat żyłował Henia na lemat owej dziewczyny spod „Krokusa". Heniek jednak niewiele umiał powiedzieć. 175 — Może Miłka coś będzie wiedziała — podsunął Wojtek — Skoro holuje tego gościa od Piekarskiego, łazi z nim po kawiarniach, mogła coś ciekawego posłyszeć, nie? — Co za Miłka? — zainteresował się porucznik i obrócił kartkę w notesie, patrząc wyczekująco na Wojtka. — No co takiego? — porucznika zdziwiło widoczne zmieszanie chłopca. Dotąd na wszystkie pytania odpowiadał tak trzeźwo i otwarcie. A teraz najwidoczniej coś kręci. — Bo... tego... E, nic — usiłował się wyplątać Wojtek. — Nie zalewaj głodnych kawałów. Gadaj zaraz, o co chodzi. — Bo — powiedział z determinacją Wojtek — Miłka przyjechała taunusem i była u „Kmicica" pewnie z tym Niemcem, ale ja panu mogę głową ręczyć, że ona nic do tego nie ma. Po prostu kazali jej w „Orbisie", to musiała. Ona całkiem wariuje z tą pracą, jak mówi Bronka. — Teraz znowu jakaś Bronka — zniecierpliwił się porucznik. — Gadajże po ludzku. — Ale Miłka... — Przecież jej nie zjem. Rycerz się znalazł. Całkiem głupio chcesz ją z tego wyplątać. Bo jeżeli, jak zaczynam się domyślać, przypadkiem znalazła się w tym towarzystwie, to z tamtej strony może jej coś grozić. Może nawet poważne niebezpieczeństwo. To nie przelewki, Wojtek. Romana faceci zaprawili łomem po głowie i wywalili z pędzącego auta. — Jej! Nic nam pan nie mówił. — Nie musiałem. A teraz mówię. Więc nabierz nareszcie rozumu i gadaj, co wiesz. Opowiedzieli. Wszyściuteńko. Zatrwożyli się o Miłkę. Radzi by się jak najszybciej przekonać naocznie, że jest cała i zdrowa. Porucznik zapisał jej adres. Podniósł się, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. — Pójdzie pan tam teraz? — zagadnął niepewnie Wojtek. — A bo co? — To jej pan nie zastanie. Ona po całych dniach gania z zagranicznymi turystami. Ale słyszałem, jak dziewczyny z Ornaku mówiły, że są z nią na dziś wieczór umówione. Miała przyjść, pomóc im zaścibolić jakieś fatałachy na wesele. Żeni się kuzyn Jaśkowy z Dzianisza i zaprosił nas wszystkich... — rozgadał się znów Wojtek jak świeżo naoliwiony. — Więc ta dziewczyna wieczorem na pewno będzie na Ornaku? — upewnił się porucznik. - Na pewno. — No dobrze, będę i ja, bo o to wam pewnie chodzi — uśmiechnął się. -Bardzo się jakoś przejmujesz lą dziewczyną. - Wojtek się zarumienił po uszy. Zrobiło mu się głupio. Przecież on nie dlatego... To już raczej Czesiek. Jemu po prostu szkoda Milki. Nic chciałby, żeby ją spotkała jakakolwiek przykrość. Takie toto zdawało się kruche, wrażliwe. I tak się przejmuje tą swoją odpowiedzialną pracą, jakby to była co najmniej misja dziejowa. Rzeczywiście, misja! Ani się domyśla, w jakim towarzystwie się znalazła. A może się jednak domyśla? Czemuż to wczoraj nie przyznała się do znaiomości z Cześkiem i Romanem? Chłopakom to znakomicie ułatwiło zadanie — to prawda, ale ten fakt świadczy, że Milka też miała się na baczności. A więc coś wie? - Ale jeden warunek zastrzegł się porucznik. - Od tej pory śledztwo prowadzę ja. Zrozumiano? Więc do mego przyjścia ani pary z ust. Choćby się waliło, paliło. Obiecali. 176 Rozdział czternasty Relacja Milki — Dziwne hobby gościa z Austrii — Porwanie Panny-dziewanny były w swoim żywiole. Siedziały na dole u Halinki. Przyszła też i Miłka. Usta im się nie zamykały. Terkotała maszyna do szycia, migały igły, szpileczki. Krojono, fastrygowano, przymierzano, poprawiano. Kreacje miały być wystrzałowe. Chłopców, którzy chcieli się do nich wprosić i wetknęli głowy przez drzwi zwabieni widocznie wybuchami śmiechu dolatującymi z izdebki, przepędziły na cztery wiatry. — Nie potrzeba was tutaj. Mamy swoje sprawy. Obrazili się. Zarozumiałe sroki. Dobrze. Nie potrzeba. Poszli do studentów. Ale aż ich podnosiło. Może porucznik już jest? Może przyszedł? Rozmowa nie kleiła się, Roman a po wczorajszym bolały gnaty. Czesiek okładał go kompresami z arniki z wodą Burowa, klnąc przez zęby i pomstując tak straszliwie na ferajnę Piekarskiego, że uszy więdły od słuchania. Porucznik powiedział im tyle co nic. Domyślali się, że sprawy, o które się otarli, stanowiły zaledwie cząstkę ożywionej działalności Piekarskiego. Szefunio miał chyba rzeczywiście łeb do interesów, jak twierdził ów potentat od kalarepki, w każdym razie nie zasypiał gruszek w popiele. Tylko trudno było jedno z drugim powiązać. Kwidzyn i Bukowina, zagraniczne auta i zagraniczni goście, zwykły rozbój na drogach i kombinacje z obcą walutą... Tymczasem u Halinki debatowano nad sprawą... — rękawów. — Muszą być bufki — upierała się Anka. — Bufki teraz modne. — Do niczego — oponowała Dorota. — Z tego materiału? Pogodziła je Miłka. — Może rękaw rozciąć i tu przewiązać. O tak. Widziałam wczoraj taką toaletę u „Kmicica". Bardzo to ładnie wyglądało. — U „Kmicica"? — spytała ciekawie Anka. — A coś ty tam robiła? 178 — Towarzyszyłam mojemu Austriakowi — zaśmiała się Miłka. — No popatrz sama. O wiele lepiej. — Austriaka pilotujesz? — z zazdrością w głosie dopytywała się Anka. — Dobrze ci się powodzi. — Gdzie tam dobrze. Nudny jak flaki z olejem. Zresztą ciężko się z nim dogadać. — Czemu? Myślałam, że ty właśnie jesteś przy nim za tłumaczkę. — Niby tak. Ale wszystko się pogmatwało, f>o wiecie, że ja dobrze znam angielski i francuski, a temu panu potrzebny był ktoś władający niemieckim. Gospodarz, u którego mieszka, zgłosił się do naszego biura trzy dni temu, pytając o taką osobę. Tak się akurat pechowo złożyło, że wszyscy koledzy od niemieckiego byli już wcześniej umówieni. No i z braku laku dano mu mnie, bo ten pan troszeczkę mówi po angielsku, chociaż z bardzo śmiesznym akcentem. A poza tym on ma bardzo dziwne hobby i mnie w tym zakresie często brakuje słów, żeby mu coś wytłumaczyć, bo się po prostu na tym zupełnie nie znam. — A jakie to hobby? — zaciekawiła się Dorota. — Dawne bartnictwo na tych terenach. Moja praca na tym właśnie polega, że jeździmy po wsiach podhalańskich i dopytujemy o starych pszczelarzy, starodawne ule... Zdaje się, że wreszcie znalazł coś interesującego dla siebie, ale tu go spotkał wielki zawód. Pan Piekarski obiecał wczoraj, że mu to załatwi, ale szczerze mówiąc, wątpię, czy mu się uda. — Popatrz, może zrobimy dół szeroki — a karczek w zakładeczki... — przerwała Anka. — Nie przeszkadzaj — zgasiła ją Dorota. — Mów, Milka, to ciekawe. — Właściwie niewiele mam do powiedzenia. Trafiliśmy wczoraj do Gliczarowa, bo ten mój Austriak z mapą w ręce systematycznie zwiedza kolejno wszystkie wsie i osady w Nowotarskiem. Dojazd tam podły, kierowca klął, że samochodu szkoda, bo to rzeczywiście piękny taunus. Luksusowy. Ale mój Austriak się uparł, a wiadomo: gość płaci, gość wymaga. Tylko że gość jest od Piekarskiego, a taunus należy chyba do tego drugiego. To jakiś kuzyn czy pociotek... — Mniejsza z tym -~ niecierpliwiła się Dorota. — Miałaś mówić o rozczarowaniu. — No tak. Trafiliśmy do stareńkiego pszczelarza. On ma jeszcze staroświeckie, prymitywne ule wyrzeźbione z jednej kłody drzewnej. Taki pień, obrobiony w kształcie postaci jakiegoś świętego, wydrążony bywał w środku i wewnątrz znajdował się zwykły ul. A święty opiekował się i ulem, 179 pasieką, zapewniał pszczołom dobry zbiór miodu. To ładny obyczaj, nie lważacie? 1 te ule też są znakomite, a wyglądają, jakby drzewo samo )rzybraio na się ludzką postać. Albo jakby człowiek, życzliwy i opiekuń-:zy, w drzewo się obrócił. Niby coś takiego jak u Szymona, tylko grubiej :iosane... — Halinko, przeszyj mi, o tu — pokazała Anka. Halinka zasiadła do naszyny, Anka obrzucała szew różowej sukienki. — Wiele ciekawych rzeczy mógłby na pewno opowiedzieć ten bartnik, Je strasznie nieufnie spoglądał na mojego cudzoziemca. Najpierw myśląc, e to Niemiec, wcale nie chciał z nim gadać. Wytłumaczyłam mu potem, że o całkiem inny naród, że nie można się tak uprzedzać do człowieka. >ochę się niby udobruchał, ale do chałupy nas nie wpuścił. Drzwi zaparł i iie poprosił do środka. Ale pasiekę pokazał. Austriak zachwycony, bo /laśnie takich uli szuka. Chciał je od razu kupić. A muszę wam iowiedzieć, że chociaż się zapalił, to taki był obcesowy i tak lekceważą-o traktował tego górala, że aż się ucieszyłam, kiedy gazda go stanowczo byl. — To nie na sprzedaż — powiada — Nie myślcie se, że na świecie /szystko za pieniądze dostanie. Mnie tam waszych dudków nie potrza. Milka nawlokła nitkę, przyjrzała się robocie i podjęła swą opowieść: — Austriak się skrzywił, jakby co zrozumiał. Może i rozumiał, bo ton ył, jakbyś kamieniem rzucił. Nuż ja do starego w prośby, czy może wie o iszych takich ulach? Przecie się ktoś znajdzie, kto sprzeda. I tu już mi się dawało, że wygrałam. — Syćkie ule samiućko tak wyzdajane — powiada lój gazda — co to właściciel pomarł, albo zgodził się ustąpić, kupiło luzeum Tatrzańskie. — Marna dola, myślę sobie. Muzeum nie sprzeda. Je mój Austriak rad, jakby znalazł, czego nie zgubił. Wracamy do akopanego, powiada. Już ani oglądać nic nie chciał, ani kupować, ojechaliśmy do Muzeum. Ule są, owszem. Przewodniczka nam pokazuje, powiada, a najwięcej pyszni się świętym Ambrożym, co w przedsionku ierwszego piętra stoi... — Ambroży! — wykrzyknęła Anka. Przerwała szycie, wpatrując się w liłkę. — Austriak interesował się dosłownie wszystkim — kończyła opowieść liłka — co dotyczyło tych rzeźb. To chyba rzeczywiście jakiś zwariowany nator-kolekcjoner. Wypytywał, skąd pochodzą, od kogo zakupione, jak awno... — A święty Ambroży? — Dorota też już, widać wpadła na jakiś omysł, bo wlepiła w Milkę błyszczące oczy. — Okazało się, że tuż po wojnie wynalazł go dyrektor Muzeum gdzieś przy wypalonej sadybie na Budzów Wierchu. Nie wiem nawet, gdzie to jest. — To już do Murzasichla należy — wyjaśniła Halinka. — Kiedy Austriak to posłyszał, niby nie dał nic znać po sobie, ałe ja go już przez te kilka dni trochę poznałam i widziałam, że go ten Ambroży jakoś poruszył. Oglądaliśmy potem jeszcze inne rzeźby, ale go przyłapałam na tym, jak się szczególną uwagą przyglądał temu świętemu. — Ile on ma lat? — przerwała jej Anka. — Kto? Święty Ambroży? h — Nie wygłupiaj się. Ten facet. — Czy ja wiem? Nie pytałam. W biurze pewnie wiedzą. Chyba w wieku waszego wuja. Może trochę młodszy. Nie wiem. On jest taki jakiś nieokreślony. Jakby zgubił własną twarz. — Nie opowiadaj byle czego. Powiedz raczej, czy pertraktował z dyrekcją Muzeum? — A jakże. Na szczęście nie musiałam tłumaczyć, bo ta pani, z którą rozmawiał, świetnie zna niemiecki. Ale kategorycznie odmówiła. Był wyraźnie zawiedziony. Tłumaczył jej, perswadował. Proponował oszałamiającą cenę. — A ty skąd wiesz, jeżeli rozmowa była po niemiecku? — Tak trochę to ja tego języka też liznęłam. Moja babka twierdziła, że mam zdolności językowe... — westchnęła. — To chyba jedyna zaleta, jakiej się we mnie doszukała. No nic... Ona sama angielski i francuski znała perfekt i wyżyłowała mnie tak, że to, co umiem, jej zawdzięczam. Gdyby nie znajomość tych języków, może trudno byłoby mi się gdzieś zaczepić. Teraz jestem jej wdzięczna, ale kiedyś buntowałam się za te dodatkowe lekcje, komplety, konwersacje. Posyłała mnie również na kurs niemieckiego. Twierdziła, że może mi się to w życiu przyda. Chyba niewiele skorzystałam na tym kursie. Nie chciało mi się, zresztą nie lubię tego języka. Taki chropowaty. I potwornie długie słowa. Na jeden oddech nie wystarczy. Trochę sobie bimbałam. Potem i to się urwało... Teraz mówić bym się nie ośmieliła, więc nigdzie nie popisuję się znajomością tego języka, do biura też nie zgłosiłam. Ale rozumieć, to nawet trochę rozumiem. Więc i z tej rozmowy sporo złapałam. Ale to właściwie nic. Potem było jeszcze gorzej. — Co było? Mówże. — Kiedyśmy byli u „Kmicica", rozmowa toczyła się po niemiecku. Obaj panowie, Piekarski i ten drugi, znakomicie władają tym językiem. Ja siedziałam jak mysz pod miotłą. Tym bardziej że się od razu speszyłam. Bo najpierw, jak tylko weszliśmy, zobaczyłam pod ścianą Cześka, który zrobi} 181 taką głupią minę, że... Na wszelki wypadek udałam, że go nie poznaję. Co miałam robić? A potem było jeszcze gorzej. Tam są takie niewielczutkie pokoiki, jak w normalnym domu, więc właściwie siedzi się na kupie. Czesiek z jednej strony, a z drugiej, osobno, Roman. — Roman?! — No. Jakoś tak dziwnie przebrany. W pierwszej chwili myślałam nawet, że się mylę. Ale to na pewno był on. — I siedzieli z Cześkiem osobno? Nieprawdopodobne. — Co więcej, pan Piekarski znał chyba Romana, bo natychmiast się do niego przysiadł. Rozmawiali po francusku. — Nie bujasz? — Mówię szczerą prawdę. Chyba załatwiali jakiś interes, była mowa o kupnie samochodu. — Roman chciał kupić samochód? Przecież oni mają tego pogruchotanego łazika. A pieniądze?... — Roman miał taką minę, jakby się z pieniędzmi w ogóle nie musiał liczyć. Zresztą, potem już przestałam uważać, bo przy naszym stoliku Austriak z Kowalikiem, kierowcą taunusa, naradzali się, jak wykraść z Muzeum świętego Ambrożego. Austriak naglił, mówił, że grubo zapłaci. Nie wiem, na czym ostatecznie stanęło, bo wrócił Piekarski i odwołał Kowalika. Powiedział, że mój cudzoziemiec zanocuje w Zakopanem, więc zabierają wóz. I zmyli się raz-dwa. Wtedy Austriak przypomniał sobie o moim istnieniu, i wróciliśmy do tej naszej nieszczęsnej angielszczyzny. On się strasznie zacina, wiecie? No ale mniejsza z tym. W każdym razie zrobił się ogromnie dla mnie miły i uprzejmy, chciał stawiać koniak, ale odmówiłam. Z nie ukrywanym żalem oznajmił mi, że nasza znajomość dobiega końca. Nie będę już mu potrzebna, bo wkrótce wyjeżdża. Rozpływał się w uprzejmościach. Wreszcie oświadczył mi, że jestem miła jak chleb z masłem. Parsknęła śmiechem. — Może mu się coś pomyliło? — Może — zgodziła się Milka. — Niewiele mnie to obeszło, bo po tych konszachtach wydał mi się dość obrzydliwy. Ale rozstaliśmy się uprzejmie. Nawet mnie odprowadził do domu. — A Czesiek? Roman? — Roman odjechał z Piekarskim i tym drugim. Nawet mi się nie ukłonił. A Czesiek miał zatarg z kelnerką... — Jaki zatarg? — Zdaje się, że nie uwzględnił wysokości cen u „Kmicica" i chyba zabrakło mu pieniędzy. Byłabym mu przecież pożyczyła, ale nawet się nie obejrzał. Jakoś tam wreszcie doszli do ładu i Czesiek wyskoczył z lokalu jak oparzony. — Ale ta kradzież... Myślisz, że to na serio? — Opowiedziałam to dzisiaj rano mojemu kierownikowi. Śmiał się. Mówił, że albo nie zrozumiałam dobrze, albo to był żart. Kolekcjonerzy rzeczywiście daliby czasem wiele za przedmiot, jakiego poszukują, ale nie każdy jest złodziejem. Tak twierdził. Obiecał jednak, że zawiadomi Muzeum, żeby mieli oko na świętego Ambrożego. Bo tak naprawdę, to on jest w takim miejscu ustawiony, że gdyby się ktoś uparł, mógłby..go zdmuchnąć. Szkoda by mi było. Bardzo sympatyczny święty. Do pokoiku zajrzał pan Walery. — Jest tu Miłka? — Jestem. — Pozwól do mnie na chwilę, moje dziecko. Jeden pan chciałby z tobą pomówić. — Ze mną? — zdumiała się Miłka wstając i wygładzając błękitną płócienną spódniczkę. — Kto taki? — Mój znajomy. Zabieram wam Miłkę na chwileczkę — zwrócił się do dziewcząt. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, siostry wymieniły spojrzenia. Któż to był? Skąd wiedział, że Miłka jest na Ornaku? Halinka odłożyła szycie. — Pójdę zajrzeć do kuchni. Nie spóźnijcie się na kolację. Anka i Dorota nie wytrzymały. Pobiegły na pierwsze piętro, gdzie na końcu korytarza znajdował się pokój pana Walerego. Tutaj natknęły się na Wojtka i Heńka. Zagrodzili im drogę. — Dokąd? — Chciałyśmy zobaczyć, czy Milka... Co z Miłką... — Dorota była najwyraźniej speszona. — Przyszedł porucznik Łoś — poinformował ją zwięźle Wojtek. — Nikomu nie wolno o tym mówić — dodał znacząco. — Chodzi o wyświetlenie pewnej sprawy. — A ty jesteś wtajemniczony? — Dorotę aż podrzuciło. — Oczywiście — Wojtek wypiął dumnie pierś. — My wszystko wiemy. Ale to są nasze, męskie sprawy — podkreślił, rewanżując się za przepędzenie go z izdebki na dole. Strzał był celny. Dorota zagryzła wargi. 182 183 — Jeszcze się okaże, czyje tajemnice są ważniejsze — i obie z Anką zbiegły na dół. Wojtek wzruszył ramionami. Spojrzał na Heńka. Ale Heniek był czegoś nachmurzony. Wyczekiwali dość długo, wreszcie wyszedł porucznik z Miłką. Pan Walery odprowadził gości. Porucznik Łoś pożegnał chłopców uściskiem dłoni i pociągnął za sobą Miłkę. Odwróciła głowę uśmiechając się do nich. — Chyba jej nie zaaresztował? — sapnął z niepokojem Heniek. U drzwi spotkali Cześka. Wybałuszał oczy za oddalającą się parą. Na widok Wojtka i Heńka zacisnął pięści. Zanosiło się na odręczne wyjaśnienia. Na szczęście wracał pan Walery. Miłka dostarczyła porucznikowi jakich ważnych informacji — szepnął trzem spiskowcom. — Porucznik prosił jednak, żebyście się już w żadnym wypadku do tego nie mieszali. Właściwie — dodał z rozbrajającym uśmiechem — od tej pory jesteście tu na Ornaku w areszcie domowym i nie wolno wam się stąd oddalać. Przez kilka dni. A już ja sam osobiście dopilnuję, żeby ten rozkaz był wykonany. Nazajutrz chłopcy chodzili jak struci. Nie poprawił im humoru widok obydwu sióstr wybierających się do Zakopanego. — Może wam co załatwić w mieście? — z udaną życzliwością zagadnęła Anka. Wojtek odwrócił się do niej plecami. A to żmija, jeszcze sobie kpi. Dorocie żal się zrobiło Wojtka. Miał taką zgnębioną minę. 1 przecież w gruncie rzeczy nie narozrabiał. — Parę dni szybko minie. Ani się obejrzysz — pocieszała go. Rozkaz pana Walerego dotarł już do wszystkich domowników na Ornaku, którzy mieli pilnować czterech łazików jak oka w głowie. Litość Doroty wydała się rozżalonemu Wojtkowi jeszcze grubszym szyderstwem. Gdyby to nie była dziewczyna, toby ją chyba sprał, ale i tak spojrzał wrogo, aż Dorocie zrobiło się rzeczywiście nieprzyjemnie. Szły naradzić się z Jaśkiem. W końcu pod nieobecność Teodora to on był szefem akcji „Ambroży". Jaśka w domu nie zastały, Właduś powiedział im, że z samego rana pojechał ku Roztoce. Spotkały go już w drodze powrotnej. Zeskoczył z wozu, szedł obok nich z lejcami w garści i słuch} uważnie. Nie przypuszczały nawet, że ich relacja wywrze na nim tak wielkie wrażenie. Jasiek, kojarząc sobie to, co mu Teodor powtórzył z opowieści Stasiaka, widział, jak wszystko układa się w logiczną całość. Budzów Wierch? No tak, to właśnie tam. Zrozumiałe, że nie chcieli takiego majątku przechowywać w domu. A jaki może być lepszy schowek niż pasieka? 184 Pszczół) same bronią dostępu. Na Podhalu hoduje się przeważnie mało. ciemne „borówki". Kąśliwe, że nic daj Bo/e! Ów niebezpieczny legał schowany w pniu, służącym za ul, mógł znajdować się tam do dziś. Ale skąd by się o tym /wiedział ów Niemiec czy Austriak'.' A może rzeczywiście chodziło mu tylko o starodawną rzeźbę? Jasiek gubi) się w domysłach. Rozumiał jednak, że działać trzeba natychmiast. Wierzył, że Miłka wiernie powtórzyła to, co usłyszała. Zatem istotnie szykował się zamach na świętego Ambrożego. Trzeba było tę kradzież udaremnić, niezależnie od wszystkich innych historii związanych z Ambrożym. A czasu było niewiele. Austriak ubijał sprawę z Piekarskim przedwczoraj. Do tej pory mogli już coś zmontować, zwłaszcza że zagraniczny gość podkreślał, że mu się śpieszy. 1 nie żałował na len cci pieniędzy... W takim razie... — Siadajcie na wóz - zwróci! się do dziewcząt. Pojedziemy. Szybciej będzie — i cmoknął na Maćka. Konisko zastrzygło uszyma. obejrzało się na Jaśka i jak nie ruszy z kopyta!... Niebawem znaleźli się przed Jaśkową chałupą.. Matki nie było. Jasiek wyprzągł Maćka, przykazał Wladkowi nic ruszać się z obejścia i już ostrym kłusem biegli do przystanku u wylotu Chochołowskiej, aby zdążyć na zakopiański autobus. Dopadli go w ostatniej chwili, kiedy ruszał. Konduktor skrzyczał ich. że wskakują w biegu. Ale co mieli robić? Wysiedli przy starym kościele, pognali do Muzeum, jakby się paliło. Już z daleka spostrzegli jasnoniebieski mikrobus otoczony zwartym tłumkiem gapiów. Przepchnęli się bliżej. Duże litery układały się w wyraźny napis: Polskie Radio i Telewizja. Rejestracja krakowska. Nadzieja wstąpiła w serce Jaśka. Może Teodor przyjechał? W wozie nie było nikogo. Na szczęście Jasiek zauważy! w pobliżu Kazka, który poprzednio po całych. dniach kręcił się koło ekipy, pomaga! nosić kamerę, rwa! się do tego, aby być jak najbliżej operatora. Zagadnięty przez Teodora wyznał, że chciałby skończyć technikum łączności i pracować później jak się zabawnie wyraził „na aparatach". Zaprzyjaźnili się, Teodor obiecał mu pomóc, byle tylko skończy! podstawówkę na piątkę. Chłopak był synem woźnego w Muzeum. Teraz leż najwidoczniej chciał się wkręcić do owej radiowo--tclewizyjncj grupy. Ale minę miał niewyraźną. Jasiek kiwną! na niego. — Kazek, a pójdźże tu. Chłopak, zobaczywszy Jaśka, podbiegi ku niemu. Gęba mu się zaśmiała. Jasiek odciągnął go na stronę. Nie widziałeś szepnął - czy redaktor Wójcicki przyjechał? Ni zaprzeczył chłopak. Aż mi to i dziwne, bo gadali łacie, że 185 m som z tej samej grupy, co to świątków podhalańskich filmowała. Znaczy się: od pana redaktora. Pewnikiem cosik się zepsuło i przyjechali dogrywać. Jakisi święty im potrzebny, chcom go wypożyczyć na kwilę. Kierowniczki nie było, bo do Prezydium poszła, nie chcieli na nią czekać, ale mus. Gadali, co im się straśnie śpieszy. Jeden, taki czerwony na gębie, skrzyczał tatę, że im nie chce świętego wydać. Ale bo to tato winien? Pan Teodor całkiem inkszy, człowieka uszanuje, głosu nie podniesie, a ten ino wrzeszczy i jakimsi papierkiem macha, że ma polecone świętego brać. Kierowniczka dopiero co się wróciła, kłócą się tam na górze... — podniósł oczy w stronę okien pierwszego piętra. Jasiek gorączkowo usiłował jakiś sens wysupłać z tej chaotycznej opowieści. Choroba, nic tu nie gra. Ale jak się upewnić? W drzwiach Muzeum ukazało się dwóch mężczyzn. Dźwigali ostrożnie jakiś wielki kloc owinięty w szmaty i starannie osznurowany. Jeżeli... — Anka, spytaj, czy to święty Ambroży? — szepnął Jasiek. Dziewczyna błyskawicznie znikła i zanim mężczyźni dotaskali kloc do samochodu, już była z powrotem. — Tak — poinformowała zdyszanym szeptem. Jasiek podjął decyzję. Jeżeli to faktycznie telewizja i będzie granda, jakoś go Teodor wybroni. Skoro szło o ten film o świątkach, nad którym pracował Teodor, to on miał najwięcej do gadania. Zresztą... Co tam! Nie pozwoli zdmuchnąć sobie sprzed nosa tajemniczego świętego Ambrożego, póki go sam dokładnie nie obejrzy. Niech się dzieje, co chce. Faceci z zachowaniem wszelkich ostrożności ładowali rzeźbę do wozu. — Kazek — szepnął Jasiek do smyka, który stał obok. — Chciałbyś panu Wójcickiemu oddać przysługę? Pan redaktor nigdy ci tego nie zapomni. — No — chłopak zmienił się w słuch. — Leć do ojca i przekonaj starego, żeby tu natychmiast przyszedł i kazał tym dwóm, żeby jeszcze na chwilę poszli do kancelarii. Że pani kierowniczka prosi i musowo trzeba, żeby obaj — pamiętaj: obaj — podpisali dokument o wypożyczeniu świętego. Bez tego dokumentu niech ich nie wypuszcza. Chybaj! — pchnął go lekko. Chłopaka już nie było. Tymczasem tamci uporali się ze świątkiem, umocowali go pasami. Niższy otrzepywał ręce, czerwony na gębie siadał za kierownicą. Szykowali się do odjazdu. W drzwiach ukazał się zdyszany woźny. Kazek deptał mu po piętach. — Pani kierowniczka prosi na minutkę na górę — kłaniał się. — Aby na minutkę. Jeszcze jeden papierek trza podpisać... 186 Niższy splunął ze złością. — Przeklęta biurokracja! — Ale widać nie chciał tu z nikim zadzierać, bo jednak wysiadł z wozu i przeskakując po dwa stopnie wbiegł na schody. Kierowca nie ruszał się z miejsca. Woźny podszedł bliżej. — Co, ja? A po co? — zdumiał się szofer. — Muszą być dwa podpisy, inaczej nie będzie ważne. Chodźże pan — ponaglał woźny — bo inaczej wszystko się przeciągnie, a wam, jakem słyszał, spieszno. Aby na minutkę. Ten ostatni argument, widać, poskutkował, bo szofer wysiadł i mrucząc coś pod nosem zniknął w drzwiach budynku eskortowany przez nieustępliwego woźnego. Jasiek nie wierzył własnym oczom: klucze zostały w stacyjce. To się nazywa mieć szczęście! — Kazek — zwrócił się do chłopca — żeby się tu ani żywa dusza nie dowiedziała, kto my ani skąd. Gęba na kłódkę, rozumiesz? To dla pana Teodora. Za parę dni wszystko ci powiem. Teraz dopilnuj, żeby nas nie gonili, bo nam tego nie potrzeba. Siadajcie, no już — popychał zdezorientowane dziewczęta. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Już siedziały w wozie czule podtrzymując z obu stron świętego Ambrożego, spowiniętego w szmaciane pieluchy. Jasiek skoczył do szoferki. Wóz ruszył. Przelecieli przez mostek i wypadli na Krupówki. Teraz w prawo, prosto. Zmylić pogoń. Skręcili w Orkana. Zjechali w dół Kasprusiami. Teraz na Kościelisko. Na szosie niebezpiecznie. Jeszcze z takim bagażem! Lepiej nie ryzykować. Skręcił ku Wojdyłówce. Przed wieczorem milicja odnalazła niebieski mikrobus z napisem: Polskie Radio i Telewizja i z fałszywą rejestracją krakowską. Stal sobie najspokojniej w świecie przed Domem Książki w Czarnym Dunajcu. Nikt się do niego nie przyznawał, nikt nie wiedział, skąd się tu wziął. Porucznik Łoś, który miał już meldunek o porwaniu rzeźby sprzed Muzeum Tatrzańskiego i o dziwnej ekipie telewizyjnej, która również przepadła jak kamień w wodę, zadzwonił na Ornak, Jednakże od pana Walerego dowiedział się, ku swojemu zdumieniu, że ani Roman, ani Czesiek, ani Wojtek, ani Heniek — nogą nie ruszyli poza dolinę. Pan Walery dawał na to swoje słowo. Odkładając słuchawkę, porucznik potrząsnął głową. Więc kto? Ale już się rozdzwoniły telefony. Nie było czasu do namysłu. Porucznika czekała ważniejsza przeprawa. Kwestię świętego Ambrożego trzeba było tymczasem odłożyć. Sprzed komendy MO na Kościuszki odjeżdżały coraz to nowe samochody... 187 Rozdział piętnasty Gdzie się podziały dziewczyny? Wewnątrz pożogi t? — Pościg Odkładając słuchawkę, pan Walery z żartobliwym marsem spojrzał na ;ojących obok chłopców. i-,—i Ale się wami interesują. Ggień i siarka. Niebezpiecznie mieć was od jednym dachem. ;,.,—- Ach, to o nas chodzi? — Wojtek całkowicie zlekceważył tę rzymówkę. — Myślałem, że dziewczyny dzwonią. — Dziewczyny! — pan Walery zmarszczył brwi. — Od rana ich nie ma. Halinka mówi, że poszły do Jaśka. Miały być 0 obiedzie. A tu już wieczór.. — Tak, rzeczywiście! — Pan Walery był lekko zaniepokojony, mimo że .arał się tego nie okazywać. Zapadło milczenie. — Słuchajcie — powiedział naraz, zwracając się do chłopców. — Wybierałem się i tak łazikiem do Zakopanego. Podskoczyłbym do Jaśka, łoje panny-dziewanny pewnie się tam zasiedziały. Zabiorę was i wrócicie 1 razem, dobrze? Musicie mi tylko obiecać, że nigdzie poza dolinę się nie -yrwiecie. Macie iść prosto do schroniska. Żadnych kawałów. Poruczniko->i zależy na tym, żebyście się nie wplątali w jakąś kabałę. Dacie mi słowo, o? — Dajemy — obiecali uroczyście. Doskwierał im już ten przymusowy obyt w schronisku. Najlepsze rzeczy można człowiekowi obrzydzić, jeżeli ę go do nich przymusza. Na Białym Potoku, skoro tylko zatrzymali się przed Jaśkowym bejściem, dobiegły ich narzekania: — Co ja, biedna, mam z ciebie za pociechę? Cały dzień latasz, ani cię w omu uświadczy. Ręce opadają. Weszli. Jasiek, skruszony, krzątał się gorliwie wokół obrządku. Matczynych wymówek słuchał z widoczną przykrością. Nie odcinał się, jak to było w jego zwyczaju. Pan Walery powitał matkę Jaśka. — Nie ma tu moich dziewcząt — zagadnął. — Dawno ich nie widziałam. — Jakże — wtrącił Właduś przysłuchujący się rozmowie. — Były tu dziś z rana, szukały Jaśka.Potem się naleźli, Jasiek konia ostawił i znowu kajsi polecieli. Jasiek groźnie spojrzał na brata. Gaduła! Maminsynek! — Jasiek, a pójdźże tu — kiwnął na niego pan Walery. — Nie wiesz, gdzie one mogą być? — Powinny już wrócić na Ornak — niepewnie odparł Jasiek. — Rozstaliśmy się koło południa. — I do tej pory ich nie ma? Nie mówiły ci, dokąd się wybierają? — Nie było kiedy — mruknął Jasiek. — Chyba że... Ale to niemożliwe. — Gadajże! — Wojtek ciągnął go za rękaw. — Czy to ma jakiś związek z Miłką? — w głosie jego brzmiał niepokój. Jasiek spojrzał zdumiony, wyszarpnął rękaw. — Coś się mnie uczepił jak rzep psiego ogona! Skądeś tu znowu wytrzasnął Miłkę? — Nie? — odetchnął Wojtek. — To i dobrze. — Zaraz — Jasiek uświadomił sobie odległy związek. — To jest... To znaczy... mogły się zainteresować tym, co im opowiadała Miłka... — Jasiek! — Ojej, czy ja wiem — stropił się do reszty Jasiek. — Może pojechały zobaczyć Budzów Wierch... Skądże ja mam wiedzieć, co im strzeliło do głowy. Teraz pan Walery zaniepokoił się nie na żarty. — Naprawdę sądzisz, że się wybrały na Budzów Wierch? — spytał patrząc na Jaśka uważnie. — To źle. To bardzo źle. Zabieraj się z nami. Pojedziemy ich szukać. Na ten raz pozwolicie mi jeszcze zabrać go? — zwrócił się z prośbą do matki Jaśka. I ona była zaniepokojona. Puściła Jaśka bez wahania: — Jeśli się wam na co przyda... A panny-dziewanny? Po rozstaniu z Jaśkiem, stwierdziwszy, że mają jeszcze masę czasu, wybrały się na „wizję lokalną". Podjechały autobusem 189 do Brzezin, przeleciały się na Budzów Wierch, dopytując o wypaloną sadybę. Nie było już ani znaku po zwęglonym progu z wyrytym napisem. Na gruzowisku porósł młody las. Nikt się tu w pobliżu nie budował. Kobieta, zbierająca w pobliżu maliny, zagadnięta przez Ankę, z niechęcią odwróciła głowę. To niedobre miejsce — powiedziała po chwili. — Dlaczego? — nalegała Anka. — Swojak ich wydał. Zdradą. Obiecali mu pono Niemcy, że jak wyzdradzi swoich, to mu córkę wypuszczą, co ją więzili w „Pałace". — Wypuścili? — Gdzie zaś! Abo te gady kiedy słowa albo umowy jakiej dotrzymały? Głupi by uwierzył. — Wiedzieliście kto to? — No. Dyć mówię, że sąsiad. Żona mu młodo pomarła, aby jedną córkę ostawiła. Światła za nią nie widział. Zmówiona była ze Stasiakiem z Olczy. Stasiak kurierskim szlakiem chadzał, mieli go Niemcy na oku. To i dziewuchę zabrali. Staremu cosi widno na rozum padło. Siebie za nią dawał. Wydrwili go. Przy gestapo kręcił się taki jeden, niby tłumacz, ale kto go tam wie. Otto Schmisch się nazywał. Przódzi był w Nowym Targu, gdzie się na Żydach obłowił, co ich potem do gazu powysyłał. Zasłużył się, więc go do Zakopanego przenieśli. Za dudki to on by diabłu duszę zaprzedał, ba, nie wiadomo, czy diabeł by w tym miał jaki interes, bo to i tak jego. Schmisch wyniuchał, że tutok kajsi partyzanci bogactwa na dozbrojenie zbierają. Obiecał staremu, że jak te pieniądze dostanie, to mu córkę wypuści. A ten już chodził całkiem jak głupi. Wyślakował naszych i dał znać gestapo; jak raz którejś nocy Niemce przyjechali, chałupę otoczyli. Strzelanina była, ale krótko. Nasi ta wiedzieli, co im sądzone, bo się syćka przódzi pozabijali. Nie ostał się nikt. A Niemce złota nie naśli. Ludzie gadali, że Schmisch całkiem się wściekł. Dziewkę pono prętami żelaznymi bił, aż mięso do kości odpadało — tak się mścił. Potem odesłali ją do Tarnowa, gdzie jej też zrobili koniec. — A stary? — Przepadł, jakby się pod nim ziemia rozwarła. Szukali go i Niemce, i nasi. Ba, nie naśli nika. Może tam gdzie i pomarł. Gaździna zbierała się do odejścia. Dziewczęta już jej nie zatrzymywały. Ze ściśniętym sercem słuchały tej krwawej historii. Wracały w milczeniu. Wielka przygoda, którą się tak entuzjazmowały, nabrzmiewała ludzkim cierpieniem. 190 W pewnej chwili Dorota przystanęła i rozejrzała się wokół. - Chyba tędy nie szłyśmy — powiedziała niepewnie. — Nie było tego potoku... - Rzeczywiście. Chodź, spytamy w tej chałupie. Okazało się. że trochę pobłądziły i minąwszy właściwą drogę, doszły do Capówki. Nie było sensu wracać. Postanowiły iść dalej, aby przez Palenicę Pańszczykową dotrzeć znowu na szosę. - Może wrócimy przez Zazadnia i Poroniec? - - zaproponowała Dorota. — Z Brzezin już o tej porze żaden autobus nie odchodzi, a na lamtej trasie na pewno coś złapiemy. — Dobrze — zgodziła się Anka bez namysłu. — Popatrz, jak lu ładnie. Szły przez gęsty las. który to stulał się wokół nich i zachylal lak. że tylko pasemko nieba nad głową widne było. to znów rozstępował na boki na słonecznych porębach. A ponad leśnym wałem ukazywały się w oddali sinawe wierchy, spochmurniale, groźne mimo panującej naokoło pogody. Na szosie skręciły w lewo. kierując się ku Zazadniej. Minęły już mostek na Filipczańskim Potoku, kiedy naraz posłyszały za sobą szum nadjeżdżającego samochodu. Zeszły na pobocze i przystanęły. Może irafi się jakaś okazja. Zza zakrętu wyskoczył lśniący czerwony samochód. Anka już podniosła rękę, aby go zatrzymać, kiedy Dorota szarpnęła ją gwałtownie za ramię. —- Nie! Samochód minął dziewczęta. W wozie znajdowało się dwóch mężczyzn. Jeden za kierownicą, drugi z tylu. Miejsce obok szofera było wolne. Anka spojrzała z wyrzutem na siostrę. — Mógł nas zabrać. Nie! - Dorota oddychała szybko. —- Nie rozumiesz? To był czerwony launus. — Ten sam. o którym Milka?... — A co. myślisz, że nie? 1 wiesz, wydaje mi się, że kierowcą był ten drab sprzed Muzeum, len czerwonogęby. Nie dałabym trzech groszy, że to nie on, chociaż mi tylko mignęli w przelocie... Rozejrzały się wokół z uczuciem niepokoju. Okolica naraz wydala im się dziwnie odludna i nieprzyjazna. Ostrym marszem ruszyły naprzód. Minęły leśniczówkę na Zazadniej. Droga wiodła dalej ponad kolliną, wciskając się głęboko w strome lesiste stoki. Skręciły i poszły skrótem wiodącym na grzbiet Porońca. Po lewej stronic rozciągało się owo ogromne leśne cmentarzysko, które nie tak 191 dawno mijali chłopcy. Dziewczęta same przed sobą nie chciały się do tego przyznać, ale było im coraz bardziej nieswojo. Zapadł już wczesny zmierzch. W jego widmowym świetle sterczące tu i ówdzie ponad wiatrołomem, odarte z gałęzi, potrzaskane szkielety drzew potęgowały nastrój dziwnej beznadziejności. Po ziemi wokół nich plątały się zeschłe gałęzie, sucharze, większe pnie pościągano, ale pełno jeszcze było dziur i wykrotów. Dziewczęta pocieszały się w myślach, że już niedaleko. Dłużyło im się to ponure podejście, kiedy naraz stanęły jak wryte. Przed nimi w niezbyt wielkiej odległości huknął strzał. Jeden, potem drugi. Nadsłuchiwały przez chwilę. Znów strzały. Jeszcze bliższe. Chwyciły się za ręce i kryjąc się pod drzewami pobiegły naprzód. Jeszcze kilkanaście metrów... i oto znalazły się na grzbiecie wzgórza. Opodal wywijała się z lasu srebrniejąca w półmroku szosa, która dalej w licznych serpentynach biegła wśród powalonego ze szczętem lasu. Po drugiej stronie głębokiej doliny stok wznosił się stromo ku Głodówce, kryjąc niewidoczną stąd drogę, która nie opodal rozwidlała się jednym ramieniem ku Łysej Polanie, drugim skręcając w tę stronę, gdzie teraz stały obie siostry. Dobiegał stamtąd terkot wystrzałów. Ciekawość pchała je naprzód, rozsądek nakazywał przeczekać. Stały tak w niepewności, osłonięte gałęźmi chojarów, pogrążone w zupełnym cieniu, kiedy posłyszały ryk silnika pracującego na pełnych obrotach. Obydwie jednocześnie pomyślały o taunusie. Tak, to był on. Wyprysnął z lasu, trochę zwolnił przed pierwszym wirażem. W tej też chwili ukazał się motocykl. Z szaleńczą brawurą ściął zakręt. Przez tylne okienko taunusa wysunęła się lufa. Padł strzał. Celny. Człowiek na motocyklu wypuścił z rąk kierownicę. Maszyna zatańczyła w powietrzu. Pęd wyrzucił motocyklistę w owe sucharze, daleko od drogi. Anka i Dorota patrzyły zamarłe z przerażenia. Działo się to w mgnieniu oka. Słyszały jeszcze wycie taunusa, kiedy znów rozległy się strzały. Mijając kolejny wiraż, widoczny stąd doskonale, wiraż niemal w połowie zbocza, taunus dostał serię w opony. Z przeraźliwym, chrapliwym rykiem maszyna zadrgała, zawirowała na szosie i zwaliła się w strome rozpadlisko po prawej stronie szosy. Rozległ się wybuch. Taunus, ciągnąc za sobą smugę płomieni, dotarł na dno doliny. Rozpętało się istne piekło. Momentalnie stanęły w ogniu wysuszone gałęziska, sucharze, wykarczowane smolne pniska, trawy. Pożar rozprzestrzeniał się z niesamowitą szybkością. Kotlina błyskawicznie zamieniała się w wielką zatokę ognia. 192 Pierwsza ocknęła się Dorota. Rzuciła się nieprzytomnie naprzód. Anka szarpała ją za ramię. Krzyczała: — Uciekaj! — Tamten człowiek... — Ten na motorze... Może on żyje!... — Nic mu nie pomożesz. Tam wszystko w ogniu. Gdzie go będziesz szukać! Dorota! Dorota wyszarpnęła się rozpaczliwym gestem i zsunęła się zboczem w tę stronę, gdzie runął motocykl. Dławił ją gęstniejący dym. Po wyschniętych na pieprz badylach przeskakiwały złotawe iskierki, złośliwe i migoczące jak kocie oczy. Dorota śpieszy się, musi znaleźć tego człowieka, póki ogień go jeszcze nie ogarnął. Z daleka już spostrzegła jasny kask. Podbiegła. Jest! Pochyla się nad rannym czy nieżywym, unosi go za ramiona. Człowiek leci jej przez ręce. Nie ma czasu do stracenia. Płomyki pełgają już naokoło jak złociste jaszczurki, rozbiegają się, opodal wybucha cały stos, ogień strzela z jadowitym trzaskiem, rozhukany, rozbawiony, zda się, okrąża Dorotę. Ciąży bezwładne ciało. Dorota mocuje się, szarpie, ciągnie rannego za ramiona, pełznie powoli naprzód. Jakżeby się teraz przydała pomoc Anki. We dwie poradziłyby sobie łatwiej. Ale Dorota jest sama. Anka stoi na szosie i wzywa pomocy. Bała się tutaj wejść za nią. W pobliżu kikut obumarłego drzewa pęka naraz, rozpryskując się na tysiąc kawałków, jak gdyby rozsadzony od środka. Zajmują się żywym ogniem cierniste krzaki, poprzez które Dorota wlecze swój ciężar. Gdyby się od niego uwolniła, mogłaby chyba jeszcze uciec. Ale zostawić tego człowieka? Nie. Za nic. Dobywa resztek sił. Tli się na niej sukienka, straszliwy ból ogarnia ją całą, ale nie rozluźnia uchwytu zaciśniętych dłoni, krztusi się dymem i pełznie, pełznie naprzód. Naraz potyka się. Upada. Ogarnia ją ciemność tym głębsza, im większy jest blask bijący wokół niej. 13 — Kto sieje wiatr Rozdział szesnasty Białe drzwi — Porucznik Łoś i kapitan Hawatiek — Wyjaśnienia Na szpitalny korytarz wychodzi Bronka. Twarz ma zmizerowaną, wokół oczu ciemne piętna. Zrywają się wszyscy. Otaczają ją zbitym kręgiem. Najbliżej przysuwa się Anka zapuchnięta od płaczu. Patrzy na Bronkę, jakby oczyma chciała wypić każde słowo, które tamta za chwilę wypowie. — Nie lepiej? — pyta cicho pan Walery. Przeczący gest. — Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale... Teraz wysuwa się Wojtek. - Może moglibyśmy pomóc... Coś zrobić — pyta bezradnie, a za gardło chwyta go jakiś dziwny skurcz. — Ma wszystko, czego jej trzeba. Milka przy niej czuwa już drugą noc. - Bronka kładzie dłoń na ramieniu pana Walerego. — Nie traćcie nadziei — prosi. — Może jakoś się przecie z tego wydobędzie. Pan Walery mocno zaciska usta. Przed oczyma staje mu dziewczęca twarzyczka, zawsze roześmiana, pełna życzliwości, niefrasobliwa. A teraz... A ten wopista? — pyta cicho Wojtek. — Co z nim? - Nie żyje. Stan byl beznadziejny, kiedyśmy go przewozili do szpitala. — Więc Dorota go nie uratowała — odzywa się Anka zachrypniętym, nieswoim głosem. — Mówiłam jej, że to niepotrzebne. Nie chciała słuchać. Bronka patrzy na nią uważnie. Nic nie odpowiada. Odchodzi. Przy wejściu czekał milicjant. Oznajmił, że porucznik Łos prosi ich do siebie. Kiedy weszli do gabinetu, zza stołu podniósł się siwy, starszy 194 mężczyzna o twarzy jakby wiecznie zafrasowanej, o zagiętym, krogul<):zym nosie. — Kapitan Havranek — przedstawił gospodarz — z Verejnej Bei cznosti. Kapitan współpracuje ze mną w tej sprawie i chciałby od usłyszeć relację o wydarzeniach na Porońcu. Ale najpierw mówcie, jak Isię czuje nasza mała? — Lekarze walczą o jej życie. Bronka powiada, że jest nadzieja. — Dzielna dziewczyna — mówi porucznik. — Dzielny człowiek dodaje zaraz, jakby się poprawiał. — "Jej siostra dała nam znać, gddie szukać. Dzięki temu doszliśmy do niej tak szybko. Może... — nie kończ Milczenie przerywa pan Walery. — A co z tamtymi? Macie ich? — Ci dwaj z taunusa zginęli na miejscu. Zidentyfikowaliśmy szwagr Piekarskiego, który prowadził samochód, i Czarnego Julka, oprycha Krakowa: widać ściągnęli go tu na gościnne występy. Udało nam się nakryć znaczną część bandy, łącznie z samą madame, kierowniczk pensjonatu „Limba", u której znaleźliśmy znaczne ilości złota i obce waluty, pochodzące z nielegalnych transakcji. Ale sam Piekarski zbiegi. Nit natrafiliśmy także dotąd na ślad owego Austriaka, który tam mieszkał. Dowiedzieliśmy się o nim od Piekarskiej interesujących rzeczy. Przyciśnięta do muru, sypie teraz a sypie. Ma widocznie nadzieję, że w ten sposób uchroni się od odpowiedzialności za udział w przestępstwach, jakie popełniła szajka Piekarskiego. A mają ich na swoim koncie niemało... — To byli waluciarze, tak? — zagadnął Wojtek. — Spytaj raczej, kim nie byli i czym się nie zajmowali. Skupowali złoto i walutę, owszem. Ograbiali cudzoziemców w ten sam sposób jak naszego fałszywego Argentyńczyka — Romana, zwabiając ich do samochodu i wywożąc poza miasto. Tam ofiara dostawała w łeb i wyrzucano ją bez ceremonii na bruk. Nawet trudno się dziwić, że nikt nie zgłaszał reklamacji po takiej przygodzie, rad, że z życiem uszedł. Dlatego mimo licznych poszlak, które nas naprowadziły na działalność Piekarskiego, stale brakowało nam dostatecznych danych. — Więc jednak przydaliśmy się wam — z nadzieją w głosie, nieśmiało zapytał Wojtek. Bo jeżeli się okaże, że tylko psuli szyki milicji... Aie porucznik spojrzał na niego życzliwie. — Oczywiście, żeście nam pomogli. Wprawdzie było trochę trudno was upilnować, bo okazaliście się diabelnie ruchliwi i wyrastaliście tam, gdzie was nie posiano, jak choćby w tej historii ze świętym Ambrożym... 195 j- Jakiej historii? — przerwał stropiony Wojtek. -4- No a kto porwał świątka sprzed Muzeum? Ba, żeby tylko świątka. Ak ,'i półciężarówke. — My nic o tym nie wiemy — chórem odparli chłopcy, Anka, zasunięta w kąt, milczała. Jaśka nie było. — Czyżby? —.porucznik przykrzywił zabawnie głowę. — No nic, dojdziemy i do tego. Tymczasem chcę wam powiedzieć, że właśnie dzięki Riomanowi nawiązaliśmy kontakt z Kwidzyniem i to nam wyjaśniło wiele spraw... — Co takiego? — przerwał rozciekawiony Roman. — Więc jednak ten czerwony taunus pod Kwidzyniem należał do Piekarskiego? Porucznik skinął głową. I — Ten ptaszek, jak wam już powiedziałem, uprawiał ożywioną działalność. Zajmował się też przemytem i to na wielką skalę. Przemycał na Slłowację bydło i konie. — Konie? I — Ano tak. Wszedł w porozumienie z niezbyt, jak się okazuje, uczciwym kierownictwem owego PGR-u. Dwa razy na rok spory tabunek koni szedł stamtąd na Bukowinę. Piekarski ostatnio nawet mocno szarżował. Udało mu się przepędzić konie przez zieloną granicę, spróbował z bydłem. Wygrywał na różnicach cen. A pomysłowość jego była nieograniczona. Miał swoich ludzi po słowackiej stronie i przekazywał im odpowiednie informacje. I wtedy zjawiał się na posterunku granicznym chłopina, który opowiadał, jak to krowy, beskurcyje, uciekły na polską stronę. Nikt tego nie kwestionował. Chłopina dokładnie opisywał swoje bydlęta, a po paru godzinach okazywało się, że istotnie na polskiej stronie znalazł ktoś takie krowy. Oddawano je tryumfalnie właścicielowi, nie wiedząc nawet, że ten śmieje się w kułak, bo krówska pierwszy raz na oczy zobaczył, ale były jego, bo zapłacił za nie poprzednio pośrednikowi Piekarskiego. — Aha — przypomnieli sobie chłopcy rozmowę zasłyszaną w gospodzie — więc tamci faceci z tego tak się cieszyli? — No właśnie. — Wspomniał pan o tym Austriaku... — zagadnął go z kolei Czesiek. — Co to za gość? — Tutaj sprawa była znacznie bardziej zawikłana i ślady starannie zatarte. Jak twierdzi żona Piekarskiego, ze dwa lata temu wszedł z nimi w kontakt pewien gość z RFN-u, który chciał odzyskać jakieś pamiątki rodzinne, rzekomo pozostawione na Podhalu. Piekarscy nie interesowali się szczegółami tej sprawy, wystarczało im, że zarobek miał być dobry. Gość zaprosił do siebie szwagra Piekarskiego. Właśnie wtedy tamten przywiózł sobie tego taunusa. Prawdopodobnie dostał go od Schmidta na konto przyszłych usług. — To on się nazywa Schmidt? — spytała Anka. Spojrzeli na nią z ciekawością, bo odezwała się pierwszy raz, odkąd się tu znalazła. — Tak. Schmidt. Otto Schmidt — potwierdził porucznik. — Mówi ci coś to nazwisko? — Kiedyśmy odwiedziły z Dorotą Budzów Wierch, opowiadała nam stara gaździna o Niemcu, który doprowadził do tamtej masakry. Ale on się nazywał trochę inaczej. Otto Schmisch. — No właśnie — porucznik pokiwał głową. — My też porównaliśmy sobie pewne zdjęcia i dokumenty. Spójrzcie — rozrzucił przed nimi na biurku kilkanaście fotografii. Niektóre przypominały odbitki ze starych zdjęć, inne wyglądały na całkiem niedawne migawki. Na jednych był dość młody jeszcze mężczyzna w mundurze SS. Gładko wygolona twarz, wąskie jak sznurek usta. Na innych starszy siwowłosy pan z blizną na policzku, niewielkimi bakami. — Wcale niepodobne — odsunęła je z niechęcią Anka. — Tak ci się zdaje — sprzeciwił się Roman. — A ja jestem pewien, że to ten sam. Na pewno tak. — Pokazaliśmy zdjęcia osobom, które mają powody, aby pamiętać tego pana. Ludziom, którzy zetknęli się z nim w „Pałace" w czasie okupacji, ludziom, którzy cudem umknęli śmierci. Wszyscy go poznali. To jest Otto Schmisch. — I odważył się tu przyjechać? — Po tylu latach... Zaopatrzył się w austriacki paszport. Ufał w protekcję i wszechmocną opiekę Piekarskiego. Zresztą ściągnęła go tu chciwość, pod tym względem drań się nie zmienił. Teraz wreszcie chciał zabrać łup, który wyśliznął mu się z pazurów w czasie wojny. Piekarskiemu zapewne wszystkiego nie powiedział. Ale musiał mu obiecać spory zysk, skoro Piekarski zdobył się na sfingowanie tego numeru z telewizją, chociaż wiedział, że i tak zaczyna mu się ziemia palić pod nogami... — To znaczy, że... — pan Walery spod oka spozierał na gromadkę młodych. — To znaczy, że w staroświeckim ulu figuralnym, który przedstawiał świętego Ambrożego, ukryto skarb, czy jak to nazwać? Ten ul stał sobie 196 197 spokojnie w Muzeum Tatrzańskim, dopóki nie zainteresował się nim cudzoziemiec mieszkający u Piekarskiego oraz pewna paczka, która Piekarskiemu deptała po piętach. Mo a teraz dosyć zabawy, gadajcie, gdzie jest ten ul? — Kiedy my naprawdę... — Trzeba spytać Jaśka — powłfefaiała Anka. — Byłyśmy z nim razem, ale nie wiem, gdzie on go potem zawiózł. Jasiek chciał ten ul dla Teodora... Wojtek i Heniek natarli na Ankę. — I nic nam nie powiedziałyście? Jakże to tak?! — Byliście wtedy przyaresztowani na Ornaku. Zresztą, to nasza sprawa. Jaśka i moja — rozzuchwaliła się ni stąd, ni zowąd Anka. Dyskusję przeciął porucznik. — Jedziemy do Jaśka. Dosyć tych tajemnic i spisków. Pora nareszcie wszystko wyjaśnić. — A z tamtymi co? Z Piekarskim i z tym Niemcem? — Sieć zastawiona. Na pewno się z niej nie wymkną. Ale tymczasem musimy czekać. Odpowiecie kapitanowi na parę pytań i jedziemy. Właduś był sam na gospodarstwie na Białym Potoku. — A gdzież to Jasiek? — zagadnął go porucznik. — Do wierchu poszedł — odparł mały. — No to idźże go przywołaj. Minęło małowiele czasu, a już był z powrotem. Bez Jaśka. — Co Jaśkiem? — Jasiek gadał, coby pan sam ku niemu przyszedł. — Ale twarda bestia — zaśmiał się porucznik. — No niech mu będzie. Prowadź. Tym razem rozmowa trwała długo. Zjawili się wreszcie. — Musiałem go jeszcze pochwalić, za porywanie samochodów, bo wcale nie chciał ze mną gadać — mówił porucznik. — No, Jasiek, to gdzież ten święty Ambroży? — A gdzie ma być? W pasiece... Jasiek poprowadził ich prosto do sadku. W pasiece, wśród innych uli stał święty Ambroży, radując się najwidoczniej pszczelim rozgwarem. który wokół niego panował, bo wyrzezane z drzewa grube wargi zdawały się rozchylać w dobrotliwym uśmiechu. — Zostawiłem go na Roztokach, a potem koniem przywiozłem. Ale tu nic nie ma — powiedział Jasiek. — Oglądałem go na wszystkie strony, zaglądałem do środka. 1 nic. Porucznik przyglądał się uważnie drewnianej figurze. Wszędobylski Wojtek również się przybliżył. Także pszczoły kręciły się tam i sam, spacerowały po drewnianych fałdach. Najwidoczniej chętnie zagospodarowałyby ten nowy lokal. Pośrodku figury czerniał niewielki otwór wylotowy. Po prostu pępek. Właśnie jedna z pszczół tam powędrowała i zaraz się cofnęła, ulatując z donośnym brzęczeniem. Jasiek, zaciekawiony, wsadził palec w otwór. Zdumiał się. Otwór wylotowy zatkany był kołkiem. Jakiż to pasiecznik tak robi? Dłubał chwilę, starając się kołek obluzować. Wreszcie wyskoczył i wewnątrz coś szczęknęło. Uchyliło się denko, odsłaniając krągłą dziuplę w nogach świętego. Porucznik sięgnął ręką, dotknął zetlałych szmat. Wewnątrz nich zalśniło... Ciężkie, poczerniałe, ale świecące. Złoto. W parę godzin później zgromadzili się znów przed białymi drzwiami, które oddzielały ich od Doroty. Czekali w milczeniu. Bronka zwołała konsylium. Wyszli wreszcie. Siwiuteńki profesor o twarzy dziwnie młodzieńczej mimo zmarszczek, które ją poorały, podszedł do pana Walerego. Uścisnęli sobie ręce. — Panie doktorze, jak? — Będzie żyła. Ale... — profesor zawahał się przez chwilę, potem dodał stłumionym głosem: — Będzie żyła, ale nie wiem, czy uda nam się uratować jej wzrok. Rozdział siedemnasty Leśna Madonna — W szałasie — Wściekły Żleb Wicher się w gałęzie wplątuje, potrząsa nimi, targa. Białe ściany kapliczki jaśnieją w mroku. Niekiedy wiatr bure opony na niebie rozerwie, światło księżyca wtedy jak pchnięcie w plecy uderza. Drogą od wylotu doliny przemyka się cień jakiś. Już się w gąszczu okalającym kapliczkę zanurzył, przystaje. W kapliczce leśna Madonna podróżnych od złej przygody strzeże, od niepewności w drodze, od pobłądzenia, od zatraty. Ale teraz, nocą, nic nie widno w pobielanej wnęce. Lipy opodal oddychają już deszczu zapachem. Człowiek wpatruje się w zasnutą cieniem wnękę. Coś tam do siebie mamroce, zaciskając pod szyją wyliniały serdak. Zwiduje mu się w tej wnęce twarz dziewczęca, smutna, zapłakana. Nawet i patrzeć nie chce, oczy odwraca. Niedobra. On by za nią cały świat przeszedł, a ona ani nawet patrzeć nie chce. Przecież ratować ją musiał. Skądże miał wiedzieć, skąd? Odchodzi. Odwraca się. Coś jakby jęk tłumiony piersi mu rozrywa. Ale tylko ciaśniej na głowę nasadza czarny kłobuk i postępując ścieżką, skręca ku górze. W piecyku wesoło trzaska ogień. Za przyjaciela mi się ostał najlepszego, myśli stary człowiek. Siedział nieruchomo na ławie pod ścianą. Ręce sękate i w gruzłach splótł przed sobą. Ta nieruchomość, jakby się w kamień obróciła, skrywała niepokój, co się w nim burzył. Jakby cały świat w nim krzyczał, o którym chciał zapomnieć, który o nim zapomniał. Nie odwrócisz doli, człowieku; wóz do potoka nie tak chyżo po stromiźnie leci — i ani go utrzymiesz! — jak dola, jak los, co się ciebie uplatał i niby kamień na dno, na głębię ciągnie. 200 Zbliżył się do stołu i począł kroić chleb. Głodny był. Daleką miał za sobą drogę. Wiódł przez zieloną granicę człowieka, który mu się niedawno wszechmocny wydawał, z ludzkiej sprawiedliwości kpił, czynił z ludźmi, co chciał i jako chciał, a teraz — uciekać i kryć się musiał i los swój zawierzył takiemu dziadowi jak on. A przecież poprzednio gorzej psa go traktował, chociaż potrzebowali go, tak. Ileż to razy wskazywał im drogę przez granicę. Tamten się bogacił, używał — jego w pogardzie miał. A teraz sam do niego po prośbie przyszedł, złote góry obiecywał, żeby tylko głowę stąd unieść. Dniem go przechował w jaskini Przeziorowej. Dobra kryjówka. Nocą wyprowadził ku Kamienistej i na Podbańską. Warciutko wracał, aby go zaś kto nie zdybał. Co mieli zdybać... U siebie był. Każdziutki kamień tu znał. Udało się. Czemu go zaś teraz złe myśli opadły? Wspominki. Eh, wiera, nie syćkie rany czas leczy. Pierwszy to raz zawiódł go słuch, wyćwiczony jak u dzikiego zwierzęcia, co odgaduje nawet pierwej, nim dosłyszy. A może własne myśli i niespokojność tak go otumaniły, że nie czuł, kiedy w drzwiach stanął obcy. Dopiero gdy ten drzwi zamknął za sobą, kiedy szczęknął skobel... Drgnął, odwrócił się raptownie. Ujrzał przed sobą czarny wylot lufy. — Rzuć nóż! — powiedział tamten. — Słyszysz? Rzuć nóż! Palce — kurczowo zaciśnięte na wyślizganej rękojeści starego myśliwskiego noża, który nie tylko do krajania chleba służył mu w życiu, nie tylko — rozwarły się jak gdyby wbrew jego woli. Nóż wypadł z nich, tępo uderzając o ziemię. — Teraz ręce na kark i pod ścianę! — komenderował tamten. — Odwróć się. Posłuchał. Chytre, czujne ręce obmacały go. Ej, czegóżby szukał? Nie nalazł nic. Stary człowiek nie miał broni. Nie była mu potrzebna. Chociaż wyklęty, żył przecież pośród swoich. W pobliżu. Naraz gwałtownie zapragnął obecności tych swoich. Odrzuconych. Czy nie wzgardził nimi kiedyś? Uważał, że mu niepotrzebni. Opuścili go. Ludzie go opuścili. Ludzie. Gdyby umiał się modlić, gdyby umiał zakląć los, prosiłby tylko o to, żeby ktokolwiek przyszedł tu teraz na polanę, żeby nie był sam, kiedy trzeba się będzie odwrócić i spojrzeć tamtemu w oczy, żeby nie był sam, kiedy tamten znowu odezwie się do niego. Szczekliwy głos, chropowato brzmiące swojskie, ale nieswoje w tych ustach słowa. Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Czy to możliwe, że nic się nie zmieniło? Cofnęły się te wszystkie lata przed nim? 201 Tamten z kolei obszukiwał izbę. Niewiele miał zajęcia, bo niewiele tu było, chociaż ludzie Piekarskiego zaopatrzyli górala w najpotrzebniejsze rzeczy. Ot, żeby nie zdechł, skoro miał ich przez granicę wodzić. Niepiękna to była izba. Bieda z nędzą, to prawda. I na co mu przyszło, że tyle lat na świecie przeżył? Skurczył się, zebrał się w sobie, kiedy tamten znów do niego podszedł i trącił lufą w bok. Lufa mu się omsknęła po wychudłych żebrach. Zabolało? Ej, nie to zabolało. Wewnątrz, w piersiach żywym ogniem pali. — Siadaj tam, na ławie, i nie ruszaj się. — Tamten mówił powoli, z namysłem dobierał słowa. — Piekarski uciekł, tak? O mnie się nie zatroszczył. Nie wyjdzie mu to na dobre. Jeszcze się policzymy. Wyprowadziłeś go, gadaj! Góral obojętnie skinął głową. To już było nieważne. Nic nie miało znaczenia poza tym, .co się w tej izbie działo. — Piekarskfnie przypuszczał, że sam do ciebie trafię. A przecież mi się wygadał, że ma swojego człowieka na Stołach. Nie wiedział, że ja te okolice mogę znać nie gorzej niż on. Do Zakopanego mnie wywiózł. Sukinsyn. O tym, że mu depczą po piętach, ani słowa nie pisnął. Bał się, że go zysk minie. Wszyscyście, psiakrew, tacy! Stary człowiek zacisnął ręce na kolanach. Milczał. Więc to tak. Widocznie trzeba było, żeby się powróciło wszystko, zanim swego końca dożył. Już się nie będzie śmierci dłużej wypraszał. Nie. — Obstawili wszystkie przejścia — gadał tamten — ale powinni mnie szukać raczej w Wysokich Tatrach, nie tu. Patrolują Kościeliska i Chochołowską, a ja im pod nosem przejdę — syczał. — Wiem, że mnie potrafisz przeprowadzić. Wiem, Piekarski o tobie dużo mówił. Między palcami się prześliźniesz, jeżeli będziesz chciał. Trzeba tylko, żebyś chciał. Ale ty zechcesz. Zechcesz na pewno. Bo jak nie, to kula w łeb. Prędzej w plecy, myślał stary, to bardziej do ciebie podobne. Gdybym cię nawet przeprowadził, gdybym chciał tego, czego nie chcę, to i tak byś mi w plecy strzelił, ledwie byś się poczuł bezpieczny. Jedna nam droga. Teraz trzeba tylko wybrać tę najlepszą? Nie pójdę sam. Naisto, nie pójdę sam. Tamten niedbale trącił butem nóż, podniósł go, wsadził sobie za pas. Oczy starego człowieka, skurczonego na ławie pod ścianą, bacznie śledziły każde jego poruszenie. Me przyjdzie nikt, myślał. Nikt dzisiaj nie przyjdzie na halę. Są tu tylko oni dwaj. Tamten na pewno będzie ostrożny. Wie, że taki przewodnik po 202 niewoli nie powinien mieć swobody zbyt wielkiej. Będą szli razem. Obok siebie. Pomyślał o dotyku lufy na żebrach i coś mdlącego podeszło mu do gardła. Strach? Nie. Jest tylko po prostu zmęczony. I już ma dość, za długo się po świecie natłukł, czas spocząć. Ale nie można sobie jeszcze pozwolić na wytchnienie. Trzeba obmyślić wszystko do końca. Jeden fałszywy krok? Są takie progi w Kominiarskim Wierchu. Można tamtędy obcego poprowadzić, można ten jeden fałszywy krok zrobić. Ale jeśli tamten się uwolni? Ocaleje? Taki potępieniec, co diabłu duszę zaprzedał, to się z nim sam diabeł pieści. Jako tu diabła przechytrzyć? Miałby tamten ujść przeznaczeniu? Trzeba wymyślić drogę pewną, drogę najlepszą. Tamten go nie poznaje. Nie wie. Cóż, dla nich tutejsi byli wszyscy do siebie podobni w mniejszej od zwierząt cenie. Gadali nawet, że dobry Polak to tylko martwy Polak. Gdzieżby się teraz starym góralem przejmował! — Pewnie ci nogi ścierpły, co stary? Niedługo je rozruszasz. Jeszcze z pół godziny, zaczekamy, aż się ściemni. Do Przybyliny mnie wyprowadzisz, na Słowację, przecież ci to nie pierwszyzna, co? — zachichotał. — Stamtąd już sobie dam radę. Jeszcze tylko pół godziny. Gdyby ktoś nadszedł... Ale kto by czego szukał na Stołach po nocy. Wszyscy wiedzą, że hala opuszczona, na uboczu. Poruszył się niespokojnie. Tamten zareagował natychmiast. Przyskoczył i uchwyciwszy go za koszulę na piersiach — podniósł, dźwignął z ławy, potrząsnął, aż staremu głowa poleciała do tyłu. — Tylko bez kawałów! — zagrozi!. — Prędzej ty, niż ja, pamiętaj! — puścił go i stali przez chwilę mierząc się wzrokiem. Stary człowiek patrzył na niego, nie widząc. Kiedyś, dawno, podobnie rozmawiano z nim w zakopiańskim „Pałace". Pamiętał pokrwawioną, umęczoną twarz córki, jej powykręcane ze stawów ręce, zwisające bezwładnie. Jej oczy błagały: nie mów nic, nie wydaj nikogo. Ale oni obiecali, ten sam, co przed nim stoi, przyrzekł mu, że jeśli będzie mówił, jego córkę wypuszczą na wolność. Miał to na papierze zaświadczone podpisem samego komendanta. Zabrali ją czasowo do Tarnowa, a jeśliby wydał tych wszystkich z Budzów Wierchu, daliby mu za to jej życie. W końcu nie była im potrzebna ta góralska dziewczyna. Wiedzieli, że jest niczemu niewinna. Ale trzymając ją w garści, jego samego dławili za gardło. Tchórz? A ją zakatowali w Tarnowie. Kiedy tam pojechał po wszystkim, z tym świstkiem, który znaczył tyle, jakby się sam dobrowolnie na potępienie 203 wiekuiste wydał, powiedzieli mu, że się spóźnił, że ona już wolna, owszem, bo od tygodnia nie żyje. Tchórz? Powinien był wtedy wrócić i za wszystko sprawiedliwie zapłacić. A teraz tamten, który przy tym wszystkim był, za świadka przy tym był i sam do zdrady namawiał, i więcej niż za świadka: za oprawcę — stal przed nim. Rozumiał już. Nie ma innej drogi. To się musi stać tutaj. Zaraz. Ale cóż on poradzi? Jest sam. Ludzie... Gdyby sprowadzić tu ludzi. Gdyby dać im znać. Nie wolno, żeby tamten stąd odszedł. Stary człowiek spuszcza głowę. Wciska ją między ramiona. Tamten uznał to widać za kapitulację. Śmieje się. A stary człowiek zaklina los, żeby mu pozwolił tę ostatnią drogę, tę jedyną szansę wyzyskać. Jeżeli... Zna na pamięć ten szałas. Każdy sęk w dachu zapamiętał, leżąc tu tyle nocy bez snu, leżąc i rozpamiętując. Tamten stoi po przeciwnej stronie, tam, gdzie niewielkie okienko. Gdyby ktoś nawet podszedł, to i tak go nie uwidzi. Dobrze pomyślane, mądrze. Drzwi są mocno zaparte, skobel zasunięty. Nikt tu nie miał prawa wejść na czas tej rozmowy. I to mądrze pomyślane. O niczym ten obcy nie zapomniał. A może... Na środku izby stoi piecyk. Ogień na nim nie podsycany, coraz bardziej nikły, niezadługo zgaśnie. — Pozwólcie mi się napić — mówi stary. — Droga długa przed nami. Sił mi nie staje. — Co, słabyś? — syczy wzgardliwie. — Po tamtej stronie odpoczniesz! — śmieje się. — A teraz żebyś mi nie skomlał. Na litość mnie nie nabierzesz. No, ale napij się, dobrze — pozwala. Blaszana bańka od mleka stoi opodal ławy. Taka sama, jakich używają kobiety po wsiach. Przynieśli ją tu ludzie Piekarskiego na zapas, na wszelki wypadek. Trzeba mieć zapas mleka czy wody, kiedy się na odludziu mieszka samemu, prawda? — Stary człowiek pochyla się nad bańką, otwiera, ujmuje ją oburącz, jakby dziecko podnosił, prawie szczęśliwy. Ostry, duszący zapach. Sił przybywa w dwójnasób, wielokrotnie. Stary człowiek prostuje się i chlusta prosto na piecyk, prosto w ogień. Słup ognia i wraz potok, potok płomieni obejmuje szałas, rozlewa się wokół, odcinając drogę do drzwi. Wrzask przerażenia. Bólu. Dwa sczepione ciała tarzają się po podłodze, pośród płomieni. Wyleciał z ręki rewolwer, potoczył się nie wiadomo gdzie. Uciec, uciec stąd! Na szyi zaciskają się czyjeś chwytliwe jak szpony jialce, dławią. Ręka szuka myśliwskiego noża. Jest! Wyszarpnąć go, odebrać... Wokoło wścieka się ogień. Plonie rozlana nafta. Zajęły się już nieliczne sprzęty, tli się ściana utkana suchym mchem. , Znali takie pchnięcie pod ziobro starzy polowace. Nawet na niedźwiedzia potrafił poniektóry z nożem pójść. Ale teraz piersiom brakuje Itchu, ręce nie mają już tej krzepy, co kiedyś. Ostrze się ześlizguje... ześlizguje... Tchu brak... j Watra pod samo niebo płonie na Stołach. Blask bucha na całą Widzą łunę ludzie w Kościelisku, aż het pod Palenicę. Patrole okolicy postawione w stan gotowości. Już osaczają Stoły mi żelaznym pierścieniem, który zacieśniać się będzie coraz bardziej. J w oddali, ale nadchodzą. Nadejdą z pewnością. Ludzie, których w (polanę, w całej ;zącym, szcze są ostatniej godzinie przywoływał ten wyklęty przez wszystkich. Z płonącego szałasu przez wywalone drzwi dobywa się jakaś postać. Płomyki po niej pełzają świecącym wężykiem — to ubranie się tli. Twarz poparzona do mięsa, ze skóry odarta, ręce, włosy osmolone. Widmo. Upada w pobliskie źródełko, gasi ogarniający go płomień, próbuje ugasić, jakby było na świecie takie źródło, które od podobnych płomieni ocala. Ciemna postać czołga się, wlecze na kolanach, wreszcie/ zrywa i zataczając się, potykając się — biegnie. Byle dalej od świecącej luny Byle prędzej osiągnąć granicę lasu, skryć się w mroku. Wniebogłosy woła żywym ogniem szałas na Stołach. Czy uda się skryć?! Kamienistym holwegiem na Stoły biegnie patrol. Psy, spuszczone z uwięzi, pierwsze dopadają szałasu. Teraz to już nie szałasj — (sterta bezładnie zwalonych na stos pni. Psy wiedzą już, co się stał®. Unjosząc długie, wąskie pyski ku niebu — poczynają wyć. Słyszy to wycie uciekinier. Niesie je ze sobą, we krwi. Jaśniejsza w lesie przesieka. Ścieżka? Uda się ją przeskoczyć? Zbieg kryje się w gęstym borze porastającym stoki Świń ikiej Turni. Zapaść gdzieś tutaj. Przeczekać. Teraz już na pewno uwaga wszystkich zwróciła się na StoW. Jak gdyby ognistym palcem wskazano ludziom: to tu. Ten stary czort wiedział, do czego dąży. Zaalarmował całą okolicę. Już się teraz mysz ni«| prześliźnie, ptak nie przeleci. Znajdą. Spod ziemi wygrzebią, a dostaną(. Przeklęty naród. Wydawało mi się, że stary pod lufą całkiem oklapł. 204 205 Nie miał przecież innego wyjścia. Jak? Bez broni? Wyglądało na to, że się poddaje. A on zdradę knował, żeby mnie stąd nie wypuścić. Musiał coś o mnit( wiedzieć. Skąd wiedział? Od Piekarskiego? Ale Piekarski mógł się tylk<» domyślać. Przeklęte nasienie. Za mało ich wymordowaliśmy w czasie wojny. Trzeba było wtedy zabijać wszystkich, jak popadnie. Tych niedorostków zwłaszcza. Każdy z nich nienawiść w sercu nosił, choćby głowę spuszczał, w oczy nie patrzał, choćby się łamał z pozom. Za mało ich wybito, za mało ta ziemia krwią spłynęła. Eh, gdybym to ja miął teraz taką władzę) jaką miałem kiedyś w „Pałace"! Nikt by stamtąd na świat nie wyjrzałl Chociaż i tak niewielu, co się nam wtedy w ręce dostali, uszjo z życiem. Chyba przez przypadek lub przeoczenie. Jak się te drzewa czepiają, plączą się pod nogami korzeniem, pazurami sięgają ramion. Tutaj nawet drzewa są mi wrogie. Jakby wrogość z ziemi płynęła. Pod tępna ziemia, zła. Chcieliśmy ją kiedyś niemieckimi obcasami rozdept ić i co? Niby się musiała poddać, ale i tak czyhała na zgubę. Nie chciała nas na sobie nosić, jakby w piej kaj;dy kamień zmartwychwstawał i obracał się przeciw. Zielonkawy ognik zajaśniał przed nim w mroku. Ryś? Jakaś inna dzika bestia? Dwa błyszczące punkty na wysokości twarzy. Żachnął się, chciał uskoczyć. Oślizgły głaz obsunął się pod nim. Daremnie usiłując zachować równowagę, stoczył się niżej, upadł — i wraz z lawiną kamieni runął w dół z kilkunastometrowego progu, który naraz otworzył przed mm czarny, długi, nie kończący się tunel bez dna, bez dna. I UcieMinier posuwał się na znacznej wysokości. Las jakby ustępował. Drzewa tu były nieco rzadsze. Dostrzegł przed sobą niewielką szczelinę pośród kAstropatego gąszczu, jakby ną wpół zarośniętą, karnienistą §cieżkę sprowadaaijącą łagodnie w dół. Może uda mu się przedostać tętjy- Zaczynał nabierać (Muchy. Chyba tylko dzikie zwierzę potrafiłoby go tu dpsjęgnąć. Zapuścił się ostrożnie ścieżką. Lekko, na pozór niedbale sprowadzała zboczem. Kamienie były tu oślizgłe, gąszcz po obu brzegach p rfawet. i psy mnie tu nie znajdą, pomyślał. Śicieżka zaprowadziła«g@ w stromy parów, wąwóz, w zdradliwie śliską pochyłość. Czepiaj się rękoma zwisających obok gałęzi, ale raniły go i odpychały 1 Raz i drugi ząchybptał się pod nim kamień. Szedł na oślep, wymacując drogę. Naraz obleciał go strach. Kto wie, dokąd zajdę? Ale ostatecznie, póki nie natrafił na ludzi, nie było powodu do obaw. W lesie możni kilka dni przeżyć, potem się jakoś wymknie. Miał tu jeszcze parę kontaktów, zna! spekulantów, waluciarzy z otoczenia Piekarskiego. Ci mu pomogą wydostać się za granicę. Każą sobie słono zapłacić, oczywiście, ale na pewno znajdzie się jakiś sposób. Przecież chyba nie wszystkich nakryli. 206 Rozdział osiemnasty „Pałace" — Mamo, nie płacz — Dorota — A potem... Znalazły go nad ranem psy. Całą noc przeszukiwano okolice. Obstawiono wszelkie wyloty. Nie mógłby się żadną miarą z tego saka wydostać. Ale oto leżał dziwacznie skręcony, na wpół przysypany kamiennym gruzem, jaki na siebie, upadając, ściągnął. Ciekawscy zaczęli się gromadzić u wylotu Wściekłego Żlebu wówczas, gdy żołnierze znosili już stamtąd ciało owinięte w brezentową płachtę. Szeptano między sobą, twarze były ponure, zacięte. — Głowę mu odrąbało. Głowa się potoczyła osobno. — Ale gdzie to zalazł. Co go tu ściągnęło? — Pewnikiem drogę zmylił. — Ale... W huściawę wleciał, juże się wyrtnąć nijak nie mógł. — Przecieby jak wylazł. — Może go cosi wodziło. Albo się ze złym śretnął i wte go dołu prasło. — E, cóż ta gadacie, krzestny. Już to wereda taki był, co pewnikiem samego diabła miał za spółnika. Gadał mi gajowy, że on tu pono w Polsce lie pierwszy raz. Za okupacji był, w gestapo pracował. Telo ludzi latracił!... Już on tam zasługi w piekle ma, coby z niego nie wyjrzał, zatraceniec. — Naisto. Dobrze gada — ozwały się głosy. — Pewnikiem mu owczarz ze Stołów drogę zaszedł. — Gadają: całkiem się spalił. Prawda to? — E, dyć! Ogień taki wielgachny, co go aże od Wojdyłówki widać )yło. Syćka chłopy od nas nie zleciały. Myśleli my, że kto ogień podłożył. — Żołnierze gadali, wicie, że stary naftą szałas pooblewał i zapalił, vidno, coby ludzi zaalarmować. — Ale kaz to ten gad go naseł? •08 — E, bo on już dobrze wiedział, że go szukają. To jakisi spólnik tego Piekarskiego z Bukowiny, co uciekł, kie wykryli, jakie to on tam interesa robił. — Mówcie. Co z Piekarskim? — Pono już do Wiednia się dostał. Starszy klął, ile wlezie, że mu się to kajsi stracił. — E, może się jeszcze najdzie. — Ale zaśby głupi był, żeby tu łazi. Cheba że wróci po te pieniądze, co na głupocie ludzkiej zrobił. — Powiadajcie, krzestny, jako to było? — Ano to, wicie, tak... U Szymona tymczasem toczyła się wcale inna narada. Rankiem wezwano studentów do Komendy MO do Zakopanego. Proszono też o obecność i pana Walerego, i chłopców. Po trosze domyślali się, o co idzie. Tej nocy na Ornaku nikt oka nie zmrużył, a pan Walery osobiście był na Stołach, pomagał przy gaszeniu ognia i w odgrzebywaniu zwęglonych szczątków owego nieszczęśnika. Anka, gdy się o wszystkim dowiedziała, dostała ataku płaczu. Szok był tak silny, że nawet środki uspokajające niewiele pomogły. Zasnęła dopiero, gdy zaczęło już świtać. Pan Walery poruczył ją opiece Halinki, a sam z chłopakami wyruszył do Zakopanego. Ponieważ jednak czasu mieli aż za wiele, postanowili po drodze wstąpić do Szymona. Szymon już wstawał, ale jeszcze musiał bardzo na siebie uważać. Ckniło się staremu, trochę dłubał około swoich figurek, przeważnie jednak siedział przed domem, fajkę kurzył i gości wyglądał. Wiadomość o pożarze na Porońcu i odwadze Doroty, a także o cenie, jaką za swą dzielność zapłaciła, poruszyła go do głębi. Teraz też zaczął wypytywać o zdrowie dziewuszki. — Nie wiem, nie wiem — mówił pan Walery, zgnębiony ostatnimi wydarzeniami. — Lekarze niby dają jakąś nadzieję, ale każą czekać. Gdyby utraciła wzrok... — Takie dziecko! Ledwie się przed nią życie otwiera. — Zabierają ją w tym tygodniu do kliniki do Krakowa. Anka też naprasza się z nią jechać. Nie wiem, jako to będzie. — A chłopcy? — Do dwudziestego piątego sierpnia pewnie ich zatrzymam, potem 209 i oni muszą wracać. Pusto mi będzie na Ornaku samemu bez tych wszystkich wisusów... — Powiedzcie nam, dziadku — wyrwał się Wojtek, korzystając z tego, że rozmowa na chwilę umilkła — znaliście wy tego owczarza ze Stołów? Bo Jasiek nam coś wspominał... — Co nie miałem znać — zamruczał ponuro Szymon. — Starzy ludzie w okolicy pamiętają go dobrze. Ej, zapisał on się w pamięci, zapisał. Konfidentem niemieckim był kiedyś. Przez niego i ci z Budzów Wierchu, i mój syn, a ojciec Bronki, zginęli. A że on tu z czyjej ręki nie padł, to tylko dlatego, że go chroniła pamięć o córce, którą męczeńska śmierć od Niemców spotkała. Dla niej to pono, dla jej życia on się tak zaprzedał. No to potem nikt go już palcem nie ruszył: niech sam sczeźnie. Tak się też i stało — jakie życie, taka śmierć. — Schmischowi też na nielekki koniec przyszło — ozwął się Roman. Szymon drgnął, spojrzał na niego bystro. — Jako powiadasz? Schmisch? — Ten, co go teraz we Wściekłym Żlebie na dół prasło. — Gadali ludzie, że to właśnie Niemiec nazwiskiem Schmisch owczarza do zdrady namówił. A teraz się spotkali?... No to i nie dziwota, że tak się los obrócił. Przecież sprawiedliwość ich obu dosięgła. — Cóż, pójdziemy — dźwignął się z ławy pan Walery. — Zostawajcie w zdrowiu, Szymonie. — Bywajcie zdrowi. W komendzie spędzili parę godzin. Roman i Czesiek pojechali, aby identyfikować zwłoki Schmischa vel Schmidta. Wrócili całkiem zgaszeni. — Brr — otrząsnął się Czesiek. — Poparzony, zmasakrowany. Żeby ni się tylko nie śnił po nocach. Straszny los. — Gdzie było „Pałace"? — dopytywał się Heniek. — Tyle o nim słyszeliśmy... — Było? Do dziś stoi ten budynek. Pokażę wam zaraz. Jesteśmy wam eszcze potrzebni, poruczniku? — Pan Walery zwrócił się do Łosia. — Nie, nie. W porządku. My tu z kapitanem będziemy teraz obmyślać iposoby, żeby złapać tego ostatniego ptaszka, który nam umknął. — Piekarskiego? — Tak. Domyślamy się, że jest w Słowacji. Ma tam swoje meliny i eraz pewnie przywarował. Ale przecież wypłynie. Kapitan Havranek już tam ma oko na wszystko. Przydałoby się panu, kapitanie, paru takich zuchów jak ci tutaj, co? — dodał z uśmiechem wskazując na Heńka i Wojtka. Ci bąknęli coś niezrozumiale i szurnęli za próg. Peszyły ich te pochwały. Nic takiego właściwie nie zrobili, to już więcej Czesiek i Roman. — Czesiek, a co z tą studolarówką? Odzyskałeś ją? — zapytał Wojtek. — Wszystkie zatrzymane banknoty są w depozycie. Ale porucznik obiecał, że po ukończeniu śledztwa zwrócą ją tej ciotce z Nowego Targu, z pouczeniem, żeby już nikomu jej nie pożyczała. Ona to sobie na czarną godzinę chowała, rozumiesz? 1 dlatego było mi podwójnie głupio. Chłopie, jak mi było głupio! Poszli wąską alejką przez Równię Krupową, tę piękną, bujną łąkę w centrum zakopconego, obskurnego mieściska. tu jeszcze pachniało świeżo skoszonym sianem. Za plecami zostały paskudne wielopiętrowe bloki przy alei Pierszego Maja. Jeżeli się człowiek nie oglądał za siebie, mógł się tu czuć całkiem sympatycznie. Między parkanami wydostali się na ulicę Sienkiewicza, wzdłuż której stały staroświeckie drewniane wille. Doszli do skrzyżowania z ulicą Witkiewicza. Spojrzeli ciekawie na kiosk pamiętny z pertraktacji, jakie tu toczył Roman. Kiosk zamknięty był na cztery spusty. Potok burczał tuż obok, pod mostkiem, potem zasłoniły go domy. Ulica Chałubińskiego. Pod numerem siódnym biały budynek. Przy bramie czerwona tabliczka: sanatorium. — To jest dawne „Pałace", siedziba gestapo — pokazał pan Walery. Nie umieli sobie wyobrazić, że było to miejsce zbrodni, miejsce kaźni, gdzie zginęły setki ofiai*. Obok, za siatką, wznosił się wysoki, kilkupiętrowy budynek. Na placyku przed nim dzieci skakały bawiąc się w klasy. Pan Walery poprosił, aby ich wpuszczono do środka. — Nie pójdziemy na górę — mówił. — Tamte sale odremontowano, wyglądają całkiem inaczej, służą chorym; ludzie odzyskują tu zdrowie. Ale zjedziemy do piwnic. Szli wąskim, dusznym korytarzem. Zatrzymali się przed okratowanymi drzwiami. Szczęknęły klucze w rękach woźnego, którego przywołał pan Walery. * Czytelników, których zainteresuje bohaterska walka ludu Podhala z hitlerowskim najeźdźcą, odsyłam do opracowań A. Filara „Palące kctewnia Podhala" (Warszawa 1970) oraz „Opowieści tatrzańskich kurierów" (Warszawa 1970). 211 — Tera tu mag-azyn — mówił woźny wpuszczając ich do środka. — przódzi to w tych celach trzymali naszych, pokiel ich nie zamęczyli, zie tu śmierci czekali jak wybawienia. Przypatrzcie się... W ostrym blasku elektrycznej latarki na ścianach celi zobaczyli na wpół rte napisy, wydrapane kiedyś w murze: nazwiska, daty... Wiele. Bardzo e. "hłopcy stanąwszy tuż przy murze, usiłowali odcyfrować zatarte isy: — Basia G., lat 15, Maków. — Błażusiakówna Helena, lat 18, siedzi od 25 IX 1944. — Gdy ktoś to będzie czytał, niech zmówi „Zdrowaś Mario" za ¦:ami. — Pęksa Jan, Olcza Zakopane, zabrany do obozu. — Jurek Stanisław, lat 18, siedzi podejrzany o bandyctwo, w sprawie yzanckiej od dnia... września do grudnia 44. — Wojtek, poświeć. Tutaj, nad samą podłogą. Bliżej. Chłopcy przyklękli i wspólnie, głowa przy głowie, starali się odczytać. — Nie mogę — stęknął Heniek. — Tu coś jest, ale... — Poczekaj, ja zobaczę. — Czesiek ukląkł obok nich, nachyli! się lan, przybliżył pan Walery i woźny, wszyscy skupili się przy owej lie, która nie z cegieł wydawała się, a z ludzkiej krzywdy, takiej kiej, że jej ogarnąć nie sposób. "zesiek powoli, uważnie, litera po literze składał ten niemal nieczytelny ylu latach napis: — M-a-m-o n-i-e p-ł-a-c-z, n-i-e... — O, cholera! — Roman zakręci! się w miejscu, jakby go kto między pięścią zdzielił, i wyszedł z celi. 'naleźli go na zewnątrz, na dziedzińcu, gdzie kwitły wspaniałe rabaty itów. Stał w miejscu i wpatrywał się w ziemię, w drobny, ciemny, scami rdzawy żwir. V kilkanaście dni później Wojtek wpadł do pokoju pana Walerego. — List od Doroty, list od Doroty — krzyczał wymachując niebieską :rtą. 'a nim, przeskakując po dwa stopnie naraz, biegł Heniek, 'an Walery rozerwał kopertę. Czytał: - „Kochany Wujku. Czuję się lepiej. Ściskam ciebie i chłopców. Dorota". — Więc wyzdrowieje. Wszystko dobrze!— Wojtek, uradowany, skakał wokół pokoju. — Wujku, niech wujek czyta, tam jest jeszcze jakiś dopisek, — To pisze matka Doroty — odpowiedział pan Waiery. — Istotnie jest lepiej, ale mała będzie jeszcze musiała długo leżeć w zaciemnionej sali. Najważniejsze, że już nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Ale, ale ¦— zastanowił się — skąd wy o tej porze wzięliście list od Doroty? Przecież poczta jest rano, a teraz... — Czesiek i Roman przywieźli. Są tutaj. — Wojtek, przestań wariować, niech ja nareszcie wiem, co się tu dzieje. — No przecież mówię. Przyjechali... — Gdzie są? — Właściwie tylko Czesiek przyleciał z listem i zaraz poszedł, bo oni szukają garażu dla Smoka i nigdzie nie mogą znaleźć nic odpowiedniego. — Smok? Aha, to ten ich samochód. A co, już na chodzie? — No. Porucznik Łoś wytrzasnął im skądś części zamienne. Pasowały chłopakom jak ulał. Kilka dni tyrali, żeby to zmontować, a teraz Smok podobno ciągnie... no jak smok. Trzy godziny lecieli z Krakowa. — Całkiem nieźle. — Pewnie się na tym skończy, że zostawią Smoka u Jaśka w szopie, a sami tu przylecą na noc. Przepowiednia Wojtka spełniła się co do joty. Wieczorem przy kolacji gadali wszyscy czterej jak najęci, nagadać się nie mogli. Sekundowali im pan Walery, który odetchnął, otrzymawszy pomyślną wiadomość od swojej panny-dziewanny. Wypytywał o drugą siostrzenicę. — Anka? Codziennie odwiedza Dorotę z jakimś dryblasem, który jest chyba następcą Jaśka. Siedzą u dziewczyny godzinami i plotą jakieś klituś--bajduś, ale Dorotę widocznie to bawi, bo śmieje się jak szalona. Chyba się jej, biedactwu, zdaje, że odzyskała siostrę dla siebie. Tymczasem w gruncie rzeczy nie sądzę, żeby Anka była w stanie zająć się czymkolwiek i kimkolwiek na serio poza własną osobą. Sprawa z Dorotą, która mogła mieć przecież całkiem inne zakończenie, spłynęła po Ance jak woda z gęsi. Już chyba o tym wszystkim nie pamięta. Podejrzewam nawet, że siostrę odwiedza, żeby się trochę popisać przed tym chłopakiem. Ale Dorota łudzi się, że to z dobrego serca, więc niech jej będzie. Pan Walery bębnił palcami po stole. — Szkoda Jaśka — ozwał się Wojtek z przekpinką w głosie. 213 --*¦ Jaśka? A to czemu? Zastaliśmy go dzisiaj zapatrzonego w taką ikłą, taką smagłą... • — Czesiek się nad nią rozpływa, widzicie? — No bo mi się bardzo udała. Ale ona ani na mnie spojrzała. Takie już je szczęście — smętnie westchnął Czesiek. — Słuchajcie, chłopaki — ozwał się Roman. — Chcieliśmy wam coś roponować. No i pana o zgodę zapytać — pochylił głowę w stronę pana lerego. — Wybieramy się do Lublina naszym Smokiem. Zostaniemy i pewnie do połowy września. Moglibyśmy was podrzucić. — Czesiek! Roman! — chłopcy rzucili się ich ściskać. Tamci się bronili. — Nie ma o czym mówić. Jesteśmy wam przecież winni jakiś rewanż za lieudaną przejażdżkę pod Tyńcem. Pamiętacie? — Jakże nie mamy pamiętać! Przecież od tamtej chwili wszystko się zęło. — No i co, nie ma taunusa, a nasz Smok pożera wszystkie drogi ze miewającą prędkością. Sami zobaczycie. Chodzi jeszcze lepiej niż 2dtem — zachwalał go Czesiek. — Ale czy to wam na pewno nie sprawi kłopotu? — zasumował się pan lery. — Przecież tak daleko i... — Hanka już tam pewnie piecze placek ze śliwkami na naszą cześć. To , pardon, nie naszą, a na Romeczka cześć. Ja tam biegam za piąte koło rozu. — Niech cię gęś kopnie! — Dziękuję ci, bracie, że nie wyręczasz gęsi. Oj! — wrzasnął Czesiek. — Nie wiem, czy powinienem was razem puścić? — wahał się pan lery. — Co wy tam we czwórkę możecie zmalować, kto to może dzieć? — Najwyżej pryśniemy w Polskę... — Wojtek mrugnął do Heńka. — Gwarantuję panu, że pojedziemy do Lublina najkrótszą drogą, jaka ieje. Hanka czeka, a Romek wolałby połknąć własny zegarek niż źnić się na spotkanie z nią choćby o pięć minut. Nazajutrz, dowiedziawszy się o rychłym ich odjeździe, przybiegły na lak Miłka i Bronka. Zjawił się Jasiek z czarniutką jak leśna jagoda :wczyną, najnowszą swoją sympatią, Zosią. Pod wieczór zaś, ku mieniu ich wszystkich, nadszedł Teodor. — Skądeś się tu wziął? — witała go Bronka. — Mało brakowało, a myślelibyśmy, żeś już o nas z kretesem zapomniał. — Roboty miałem po uszy — tłumaczył się. — Ale reportaż się udai. Szef zadowolony. Sfinalizuję też chyba moje marzenia o scenariuszu — tym, pamiętasz, o tatrzańskich kurierach. Zrobimy z tego serial. Szef mnie puścił na cały tydzień, żebym się w terenie dobrze rozejrzał. Wybieram się na Słowację. Może byśmy tak skoczyli całą paką? — zaproponował, zwracając się do reszty towarzystwa. Zakrzyczeli go. — Aleś się wybrał! Nie mogłeś wcześniej? Za parę dni zaczyna się szkoła. Musimy wracać — napadli na niego rozżaleni chłopcy. — Musimy — potwierdził Roman, przypomniawszy sobie Hankę. Czesiek westchnął tylko i wcale się nie odezwał. — A wy? — Teodor zwrócił się do Bronki i Miłki. — Ja urlop mam dopiero w grudniu. Chyba że Miłka... — No jak, Milka? — Zobaczymy. Ale nie wcześniej niż po pierwszym. Na początku września może już nie będzie takiego ruchu. Za te popołudnia, kiedy pracowałam, może mi dadzą parę dni wolnych. — Bardzo cię proszę... — zajrzał jej w oczy. — Obiecujesz? — Nie obiecuję — prychnęła na niego, ale zaraz dodała z uśmiechem: — Ale i nie odmawiam. Zobaczymy — powtórzyła swoje. Rozmowa znów się żywo potoczyła. Opowiadali sobie wzajem te wszystkie wydarzenia, w których Teodor nie brał udziału. Zasiedzieli się przy kolacji, zagadali. Teodor mówił najmniej. Zasunięty w kąt, ukradkiem spoglądał na Miłkę. Przyciągała jego wzrok, gdziekolwiek się znalazła. Czy to kiedy siedząc roześmiana między Wojtkiem i Heńkiem naszeptywała sobie z nimi coś na ucho, czy kiedy z odchyloną do tyłu zgrabną główką słuchała uważnie tego, co mówił pan Walery, czy to gdy zsunięto stoły w jadalni i Czesiek zaczął brzdąkać na gitarze, a przy jej wtórze Jasiek wziął do tańca Zosię, Roman Miłkę. Teodor skłonił się przed Bronką — odpowiedziała uśmiechem. Ale nawet w tańcu, nawet podczas ożywionej rozmowy Teodor gonił wzrokiem Miłkę. Jej śmigła sylwetka w zgrabnej, wespół z Bronką uszytej sukience, nabrała pewności siebie. Główkę nosiła wysoko na strzelistej szyi. Włosy miała trochę dłuższe, opadały wokół twarzy jedwabistymi pasmami, odrzucała je niekiedy ruchem głowy też jakimś śmiałym, radosnym. Co też swoboda czyni z ludzi! No tak. Milka nie potrzebowała już nikogo o jomoc prosić. Była u siebie. I co najważniejsze: była wśród swoich, wśród udzi, na których można było liczyć, którym warto było zaufać. Spotkali się oczyma. Jej — były po dawnemu połyskliwe, mieniące się, ile zarazem — radosne. Odczytała chyba ciepło jego spojrzenia, bo odpowiedziała uśmiechem jak liść na przedwiośniu lekkim, przejrzystym, a )otem, licho wie czemu, zarumieniła się nagle i zwróciwszy się do Romka >rzestała na Teodora zwracać uwagę. — Księżyc świeci, noc jasna, chodźmy pożegnać dolinę — powiedział iVojtek. Przystali z ochotą. Szli trzymając się za ręce, razem, zajmując całą izerokość drogi. Potem ten łańcuch począł się rozluźniać, ktoś się wysunął laprzód, ktoś przyzostał w tyle. Czesiek cichuteńko pobrzękiwał na gitarze. Dobrze się szło przy tym vtórze. Wojtek obejrzał się raz i drugi na Jaśka i Zosię — zagadanych, lachylonych ku sobie. Przypomniał sobie niedawne zalecanki z Anką, iśmiechnął się ukradkiem i na Jaśkową nutę zaśpiewał: Dolina, dolina, na dolinie skała. °owiedz mi, dziewczyno, czy mnie będziesz chciała? Przeciągnął to „aaa", aż mu odpowiedziało echo przyczajone pośród »iałych, księżycowych turniczek. Jasiek, dostrzegłszy tę jawną złośliwość, doskoczył i przyłożył Wojtkowi po karku. Zaczęli się tarmosić, mocować. Miłka podbiegła i sztorcując :h ze śmiechem raz-dwa rozdzieliła. Czesiek zapatrzył się na Miłkę jak ielę na malowane wrota. Westchnął po cichutku. W cieniu smreka chował ię Teodor. Bystre oczy Zosi pobiegły ku niemu. Teraz ona zaśpiewała: )j, z kamienia na kamień przesiępuje jeleń. )j, chłopcy mnie kochają, da ja nic o tym nie wiem. — O kimże to? — zawołała roześmiana Miłka. — O takiej jednej, nie znasz jej — odparła chytrze Zosia i chwyciwszy aśka za rękę pobiegła naprzód. Za nimi ruszyła reszta rozbawionej zeredy. Dobiegł ich dalszy ciąg piosenki:. )j, z kamienia na kamień jelenie biegają. )j, ledwiem cię poznała, da już mi wymawiają. — A ty mi nic nie zaśpiewasz? — Teodor szedł obok Milki, niby nie patrząc na nią, ale zdając się zważać na każdy jej krok. — Nie znam takich piosenek — odparła wesoło. — Nie trzeba wcale znać. Wymyśl coś sama i zaśpiewaj. Dla mnie. — Dla ciebie? Dobrze. Ale nie teraz — i pobiegła za tamtymi. Heniek z Wojtkiem zwolnili kroku. Myśleli o tym samym. Chcieliby tu kiedyś wrócić, dotknąć i poznać z bliska wszystkie owe pyszne turnie, które widzieli z Głodówki, sięgające chmur, roziskrzone od słońca. Pragnęli wrócić do tych ludzi, bardzo im bliskich; połączyły ich z nimi najsilniej wszystkie sprawy razem przeżywane. Tak szybko biegł czas. A przecież to, co ich tu spotkało, zdawało się teraz tak samo niejasne i cudownie jak turnie Raptawicy, zda się z cienia i blasku — nie ze skały — uczynione. Szli ramię przy ramieniu, a góry otwierały się przed nimi przyjazne i życzliwe, jakby posiedli sekret, jak je zdob>ć. Zdobyć, to znaczy po prostu całym sercem ogarnąć. Rozdział dziewiętnasty W Dolinie Białej Wody — Z dna jeziora Burza Wyprawa na słowacką stronę ciągle się odwlekała. Teodor ludzi poumawiał na rozmowy, z wielkim zapałem nocami pisał, notował, skreślał, poprawiał, naradzał się z Szymonem, który wiernie towarzyszył narodzinom scenariusza i głos miał w wielu szczegółach decydujący. Potem, naraz, telegraficznie odwołano Teodora do redakcji. Wyjechał zły jak wszyscy diabli, ani wiedząc, kiedy wróci. Wreszcie któregoś dnia w skrzynce na listy Miłka znalazła kopertę zaadresowaną jego energicznym pismem. Pisał, żeby była gotowa, bo „inaczej znowu coś wypadnie i nie uda nam się wyrwać w góry". „Nam się" — to było całkiem podobne do Teodora. Ani pyta, czy ona będzie miała teraz czas, czy zechce. Ona, co prawda, miała już wszystko załatwione, ale mógłby się o to przynajmniej dla przyzwoitości zatroszczyć. Bronki jeszcze nie było. Miłka podgrzewała na maszynce kolację i niecierpliwie co chwila wybiegała do okna. Chciała jak najszybciej podzielić się z Bronką swoją radością, którą przed innymi tak skrzętnie ukrywała... Czyż to nie jest cudowne? Ma teraz siostrę. Prawdziwą, mądrą siostrę. Należy do kogoś i ktoś do niej należy. Przypomniała sobie zdanie wynalezione kiedyś w listach Majakowskiego do Liii Brik: „Każdy musi mieć swego człowieka na własność". No właśnie. Chociaż... To jednak trochę inaczej. Nie chodzi przecież o prawo własności do kogoś, tylko o to, żeby być razem, razem przeżywać świat, dobrą i złą dolę, być nawet w nieobecności obecnym. Miłka musnęła palcami niebieską kopertę leżącą na stole. Teodor zjawił się w poniedziałek. Przybiegł z samego rana wprost od Szymona, gdzie przenocował. Zastał obie dziewczyny wybierające się do pracy. Chwycił Miłkę za ręce i okręcił wokół siebie. — Aleś mi wyładniała. — Puśćże mnie, ty wariacie! — niby krzyczała, ale oczy jej się śmiały. — Idziemy na Słowację, wiesz? — Nie wiem! — Próbowała odebrać ręce, ale trzymał mocno. Pół żartem, pół serio wtrąciła się Bronka: — Dajże spokój dziewczynie. Pracuje, jakże jej się urwać, to niemożliwe, teraz jeszcze nie. — Już wy coś wymyślicie, nie strasz. Prawda, Miłka, że da się coś zrobić? — Jak spokorniał od razu. A mnie nie zaprosisz na wycieczkę? — przekomarzała się Bronka. — Czemu nie? Oczywiście, możesz iść. Bronka parsknęła śmiechem. — Możesz iść. Słyszałaś, Miłka? Kilometry uprzejmości ma w zapasie ten nasz Teodor. Radzę ci, namyśl się dobrze, zanim wybierzesz się na tę włóczęgę. Odcisków tylko od jego uprzejmości i od samej włóczęgi można dostać. — Zastanowię się — niby to z namysłem powiedziała Miłka. Teodor puścił jej ręce. Wyglądał na zawiedzionego. — Przyjdź po mnie o trzeciej — powiedziała. — Będziesz? — Będę. — No to cześć! I tak się wszystko samo z siebie złożyło, że już we środę wyruszyli wyekwipowani całkowicie; z samego rana, bo na wieczór Teodor chciał dotrzeć do Smokowca, gdzie umówiony był z panem Ondraszem, Słowakiem, który ongiś czynnie wspierał polski ruch oporu i pośredniczył w przerzutach na Węgry. Pan Ondrasz specjalnie z tej okazji przyjeżdżał z Bratysławy, gdzie stale mieszkał, do córki, do Smokowca, aby się z Teodorem spotkać. Miika wprawdzie trochę kaprysiła, mówiąc, że ona by wolała więcej po górach chodzić niż po okolicznych osadach, ale nie było wyjścia. W końcu ten wypad Teodora miał charakter na poły służbowy, chociaż obie z Bronką dworowały sobie, twierdząc, że on specjalnie dobiera takie tematy, aby mieć okazję do łazęgowania. Uporali się szybko z formalnościami na Łysej Polanie i przekroczywszy most na Białce ruszyli w głąb Doliny Białej Wody. Na urwiskach Czerwonych Skałek już zaczynały barwić się skorusze, na krzewinkach, pokrywających obficie stoki, żółkły liście, ciemna zieleń smreków wydawała się przy nich szklista, błyszcząca. Roślinność była tu niesłychanie bujna, 218 219 rodna. Dzień zapowiadał się pogodny, nawet upalny, chociaż panował zcze chłód poranny. Rześki, ostry zapach bił od pieniącej się w pobok idy, szumnej, głośniej, po kamieniach lecącej z rozmachem. Białka? Biała ada? Tu w cieniu zdawała się zielonkawa, kołoru łopuchów i podbiałów, do samego jej nurtu sięgały, śniada od gałęzi ku niej nawisłych, brzystą grzywę kropel za sobą ciągnąca, kiedy jej przelatywać przyszło nad głazem, który drogę zagradzał, pośród powalonych drzew i pni na iół zbutwiałych, to unoszonych bystrym prądem, to wklinowujących się ędzy głazy, póki nowy przybór wód nie poniesie ich dalej. Minęli gajówkę. W otwartych szeroko drzwiach stał jakiś mężczyzna, machał im ręką, odpowiedzieli na to pozdrowienie. Miłka, zapatrzona w chylające się przed nimi szczyty, molestrowała Teodora o ich nazwy. Ale i mówić nic nie chciał. — Poczekaj, podejdziemy bliżej — powtarzał. — Nie wszystko na-i — Znów ich ogarnął płaszcz lasu spływający ze stoków Szerokiej worzyńskiej. pod mostkiem zahuczał ciemny, czarniawy potok wypływa-:y ze Spisrnichałowej Doliny. Teodor wskazał Miłce i samą dolinę; wąską :zerbę pośród urwistych upłazków, sięgającą Spismichałowej Czuby, iciał jej przecież wszystko opowiedzieć, pokazać, podzielić z nią, rawdzić w jej olśnionych, szczęśliwych oczach. Mówił: — Parę lat temu zajrzałem do Jurgowa, bo mi Szymon powiadał, że n na poczcie pracuje góral, co starymi baśniami sypie jak z rękawa. oczywiście. Jaka wspaniała wyobraźnia. Jemu wszystko za przedmiot śni służyć może, nawet kołek w płocie. Zgadaliśmy się, bo akurat bierałem się w te strony, o Dolinie Spismichałowej. Zaintrygowała mnie nazwa. Wiesz, od czego on ją wywiódł? Otóż przed laty wszędy na idhalu straszna była bieda, ludzie utrzymywali się przeważnie z sterstwa. Owce wypędzano na hale wczesną wiosną, a trzymano nieraz i samej zimy, aby się wyżywiły same. Żył w Jurgowie hruby gazda, który ał wiele owiec, ale był straszliwie skąpy, więc małych chłopców, prawie ieci, wynajmował, aby je strzygli. Tam w górze doliny szałas mieli i szar dla owiec. Zima wczesna kiedyś nastała, już w połowie września adły okrutne śniegi, nadciągnęły kurniawy i dujawice. Owce jakoś same dolinę zeszły, tam je ludzie pochwytali, ale nie wróci! jeden z pasterzy, ichał, kilkunastoletni ledwie chłopak. Jego matka była wdową. Bieda u ;h w chałupie aż piszczy, a dzieciaków kilkoro i nie mają co do gęby ożyć. Więc Michał poszedł na służbę. Ale kiedy chłopak z gór za owcami >0 nie wrócił, gazda ani się zatroszczył. Siedział w ciepłej izbie, gdzie by zaś chciało mu się sługi szukać. Przepadł, to i przepadł, znajdzie się inny. Wdowę, co do niego przyszła o pomoc prosić, jeszcze kijem po grzbiecie przejechał, a pomstował, ile wlezie, że chłopak nierób, że się tylko obija i pewnikiem teraz gdzie pod piecem siedzi i skwarki z kaszą zjada. Owinęła się matka w płachtę i nie bacząc na ową kurniawę sama poszła syna szukać. A z Jurgowa tam kawał drogi bezludziem. Ale jaka to matka, dziecka swego szukając, ulęknie się czego. Tak też i ona do tej doliny doszła i szałas na wpół śniegiem zawiany odnalazła. Chłopak tam leżał siny całkiem i przemarznięty na kość. Chwyciła go kobieta w ramiona, tulić zaczęła i wołać: Michał, spis, Michał?" 1 stąd to nazwa tej doliny poszła. — A co się stało z Michałem i jego matką? — spytała Miłka wysłuchawszy uważnie opowieści Teodora. — Mówi mi ów jurgowianin, że od lez matczynych — niebo się ulitowało — Michał ożył i szczęśliwie wrócili w dolinę. Ale mnie się widzi, że prędzej zamarzli tam oboje. Zima w tych stronach surowa jest i me daje się przebłagać. — A wiesz — powiedziała mimochodem Miłka — napisałam do matki. — Tak?... — Że pracuję, że jest mi dobrze i że... że nie mam już do niej żalu, — A nie masz? — Chyba nie. Tamto wszystko zostało tak daleko za mną. Przestało mnie dotyczyć. Ona ma swoje życie, ja mam swoje. Wiem, że do tamtego nie wrócę. A reszta, cóż mnie może obchodzić? — Może i tak — Teodor ogarnął wzrokiem drobną twarzyczkę. Miłka stąpała obok z zadartą wysoko główką, jakże śmigła, jakże pewna siebie Ścieżynka, na którą zboczyli popod Spismichałową, poprzez rozległą polanę, bramowaną w głębi zębatą granią Upłazków wywiodła ich znowu na drogę. Naprzeciw spiętrzyły się pionowo skrzesane, lite skały Młynarza. Posępne zerwy, lecące z ogromnej wysokości, podcięte, jakby siekierą wyrąbane. Chłód bije od tych ścian urwistych, z dna ziemi wydźwigniętych, w mroku, w pustce, w grozie powstałych. Ale za to przed nimi, w oddaleniu jeszcze, iskrzą się od słońca, w błękitnawym zatapiają cieniu, wybłyskują granią, od której jaskrawy blask bije: Wysoka, Ganek, Batyżowiecki, Gerlach. Znów tunel lasu. W dole woda kipi w ciasnym jarze, rozpryskuje się w szalonych bryzgach, leci naprzód dzika, nieoswojona. Biała Woda! Iście, biała, jakby śniegiem pianą ciska, lodowaty od niej bije oddech. 221 Uwagę Miłki zajął rudy korzeń zwisły nisko ponad niewielkim baniorem, gdzie woda cienista, nakrapiana przesianym pośród gałęzi słońcem. Więc już tam biegnie, wymijając wykroty, powalone pnie, zręcznie przeskakując z głazu na głaz, coraz wyżej, jak potok — tylko w przeciwną stronę, do źródeł. Już go ma, zaciska tryumfalnie w dłoni, wspina się ku Teodorowi. — Popatrz — z dumą pokazuje swoje znalezisko. — Co? 1 może ja mam za tobą nosić wszystkie podobne skarby? — śmieje się Teodor. Śmieją się oboje. Zda się, że cały świat mogliby tak jednym tchem przebiec, cały świat ogarnąć. Siła i radość. Dziki las, dziki potok, dzika, niesforna dziewczyna. Tęczowa okiść migoce w kropelkach wody na igłach smreków. Słońce coraz wyżej. Przez gałęzie przesącza się ulewa światła. Rychło się las przed nimi rozstąpi. Teodor dłońmi zasłania Miłce oczy. — Spojrzysz, jak ci pozwolę. Kilkanaście, może więcej, kroków. Cudownie tak iść w zasięgu jego ramienia, uśmiechać się, czekać na zapowiedzianą niespodziankę... — Patrz. Odsłonił się przed nią widok tak niezwykły, że stanęła z bijącym sercem, niezdolna wyrzec słowa. Jak niekiedy zajrzawszy w oczy bliskiemu człowiekowi, dostrzeże się w nich najprawdziwszą jego istotę, tak przed nią w tej chwili odsłoniły się do głębi swej Tatry. Ogromne, świetliste powietrze nad głową zewsząd zamykały skalne ściany i urwiska. A na samym dnie, rzekłbyś, tej prześwietlonej blaskiem ciszy była polana, na której stali, jasnozielona, słoneczna, ciemniejszym pasmem boru dokoła obwiedziona. Polana pod Wysoką. Teodor coś tam prawił o poetach, którzy pisali o tej polanie, coś tam cytował, ale do Miłki to nie docierało. Po prostu całą sobą chłonęła ten krajobraz, jakby chciała jak najwięcej zaczerpnąć zeń w siebie, zachować. Siedzieli dobrą chwilę na zwalonym przy drodze smreku i żadnemu z nich nie chciało się iść w dalszą drogę. — Gdybyśmy... — Miłka nie dokończyła, ale Teodor i tak wiedział, o co chodzi. Sam przecież o tym myślał. Pieszczotliwie ujął jej dłoń i na chwilę zatrzymał w swoich rękach. — Wrócimy tu kiedyś z namiotem, tak? — zajrzał jej w oczy. — Spenetrujemy wtedy te wszystkie wiszące wysoko, ukryte w skałach dolinki. Chcesz? 222 Skinęła głową. Ale... Z taką pewnością siebie i tak zupełnie zwyczajnie mówił: „my", jakby... jakby w ogóle nie było możliwe, że będzie inaczej, jakby... Ale już stał nad nią ten duch niespokojny i pokrzykiwał: — Idziemy! Wstawaj, mała! Czas w drogę. Dzień teraz krótki. Nawet się nie obraziła za tę „małą", chociaż może powinna, bo co taki dryblas sobie myśli i w ogóle... A co tam! Idą. Na prawo wąziutka ścieżynka wchodzi ostrym zakosem w las, spadzistym zboczem Młynarza wspinający się w górę, ku przepaścistym ścianom, w których widoczna jest jakby szczerba, obniżenie, próg. Wali stamtąd wściekłym pędem potok, ku światłu się przychyla, iskrami ciska, zda się, struga roztopionej gorącej stali wysyła ku wschodowi skalistą ostrogę zakończoną kanciastą Zasłonistą Turnią. Tam w górze szczyty rozpalone od blasku, rtęciowym połyskiem świecą hełmy Ganku i Rumanowego, ale ze skalnego kotła poniżej północnych ścian Gerlachu nie ustępuje zimny, granatowy cień. — Kacza Dolina — pokazuje Teodor ów kamienny kocioł. — A gdybyśmy tam na chwilę, na małą chwileczkę wpadli? — prosi Miłka. Ale Teodor spogląda na zegarek, potrząsa głową. Co za nieznośny towarzysz z tej dziewczyny. O, proszę, jeszcze się dąsa. — Możemy najwyżej skoczyć do Zielonego Stawu w Dolinie Kaczej — kapituluje. — To prawie po drodze — dodaje, aby ratować swój autorytet. Nie ma mowy o autorytecie. Kto by tam o takich głupstwach myślał. Miłka jest szczęśliwa. Uszczęśliwiają i ta obietnica, i to, że razem zobaczą staw, zresztą: wszystko. Jakże ta dziewczyna potrafi się cieszyć! Za te wszystkie szare, beznadziejnie smutne lata, które ma za sobą. I jakby czyniąc odkrycie, że już to samo, iż są razem, wystarcza do radości — Teodor również czuje się beztrosko jak nigdy. Las przywarował za nimi. Weszli w rozciągające się ku skalnym piętrom łany kosówki. W kosówce zawsze szum i szelest. Kosówka jest gadatliwa i towarzyska. Po trosze plotkarska. Splątane gałęzie zdają się sobie nawzajem coś naszeptywać, w kłębowisku korzeni tyle zaciekłości i zawiłości, co w poniektórych dysputach człowieczych. Strome zakosy wydźwigają ich na próg Kaczej Doliny. Szum — stąd do nieba! Jakże piękny tryska tu wodospad. — Teodor! — Miłka wykrzykuje uszczęśliwiona i ten jej okrzyk przelatuje nawet ponad rozgłośnym śpiewem wodospadu. — Teo! 223 Jakby to on w tej chwili ten wodospad stworzył, ze skały dla niej wywołał, jej go podarował. A może to i tak właśnie jest? Potok zagradza im drogę, obok odgałęzia się ścieżka. Tędy idzie się do Zielonego Stawu. Teodor znów ukradkiem spogląda na zegarek. Dochodzi południe. Do Smokowca kawał drogi. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu. — Już jej się więcej nie dam napuścić na żadne skoki w bok — postanawia Teodor i... skręca w stronę Zielonego Stawu. Od Litworowego, poza którym czarnym, kolistym płaszczem owija się Gerlach, od Batyżowieckiego, od Ganku jak w kamiennym amfiteatrze olbrzymów piętrzą się strome ściany. Parę minut ścieżką wśród kosówki, potok obok szaleje z radości, jakby specjalnie na ich widok: gada, pokrzykuje — i oto już pośród skalnych rumowisk prześwieca seledynowa, ale ciężka, jakby metaliczna tafla jeziora, które swym kształtem czterolistną koniczynę przypomina. Jest niewielkie. Obchodzą je naokoło, przeskakując po kamieniach między dwiema strugami wody, która to jezioro zasila, wypływając stromymi żlebami kędyś od Gerlachowskich Spadów. Miłka ku swojej radości odkrywa w pobliżu jeszcze dwa maleńkie jak zwierciadełka stawki. W przeciwieństwie do tamtej wody: matowej, połyskliwej, którą zacieniają stojące wokół olbrzymy, ta jest płytka, ku słońcu wychylona, prześwituje tu wyraźnie dno jasne jakby masą perłową wysłane. Ono to rozjaśnia tę odrobinę wody własnym światełkiem. Takie bliskie są te jeziora, a takie odmienne, niezależne od siebie. Miłce wydaje się, że każde z nich ma swój własny charakter, niepowtarzalną osobowość. Zwierza się z tego Teodorowi. — Bo tak jest — potwierdza z uśmiechem. — Tutaj co krok to indywidualność. I wśród ludzi, i nawet wśród kamieni. Popatrz — i pokazuje Miłce ogromny złom granitowy nad brzegiem jeziora, a niżej w zagłębieniu, spłukiwanym przez wodę, niemal czarny, błyszczący jak dżety żwir. Zanurza rękę, wyjmuje garść lśniących kamyków. Trącona i poruszona woda od stóp mu nagle odbiega, jakby oburzona, ciemnieje jeszcze bardziej, śniada smagła. Ale żwir w dłoni szybko wysycha, traci swoją urodę — szarzeje, staje się nieciekawy, gaśnie. — To jak w tej baśni o dukatach — powiada w zamyśleniu Miłka — które temu, co zaklęciom nie sprostał, zamieniły się w garstkę liści, garść wiórów, garść prochu. Teodor otrzepuje ręce. 224 — Myślisz, że nie jesteśmy warci takich wspaniałości? — pyta na wpół ze śmiechem, a na wpół ze smutkiem. Nie pierwszy to raz gaśnie mu w dłoniach to, co wydawało się najważniejsze, najpiękniejsze, to co chciał zdobyć, osiągnąć. Omyłka? A może po prostu nie ma nic takiego w świecie, a tylko nieustający głód człowieczy i jego własne poszukiwania każą mu niekiedy: widzieć? To dziwne, myśli Teodor, Miłka mówi teraz właśnie o tym samym, ale tak, jakby znała i przyczynę, i zaklęcie, które taką cudowność i niezwykłość w życiu otwiera. A Miłka dopowiada: — ...bo tak sobie myślę, że przecież nic samo z siebie nie jest ani piękne, ani ważne, dopóki człowiek sam takiego znaczenia nie znajdzie, póki sensu nie nada temu wszystkiemu, co go otacza, póki się on sam przed światem i na świat nie otworzy. Egzaltowana dziewczyna. Cóż ona wie o życiu? Te jej pierwsze, niefortunne doświadczenia? Ale to jeszcze nic nie znaczy. Cóż ona wie? A teraz przyklęka nad jeziorem, dłoń zanurza, jakby tej wodzie rękę podawała. I dziwne — jezioro od niej nie odbiega, nie ucieka. Przeciwnie. Jeszcze ją przyciąga, od dna ku niej wypływa, przylega. Teodor widzi w smagłej tafli, niby w matowym zwierciadle, najpierw tylko zarys postaci, smugę włosów. Ale oto już jaśnieje mleczny owal policzków i miękki zarys brody i wnet ku tej twarzy, ledwie zamyślanej, skądeś ode dna pogląda dwoje oczu wielkich, ciemnych, zadumanych. Jak w obrazach bizantyjskich świętych. Oczy bez dna, bez źrenic, wieczne, niegasnące. Nagłym szarpnięciem Teodor odrywa Miłkę od wpatrzonej w nią wody. A woda jeszcze jakby za nią z brzegów wybiec chciała — drży promieniście, lecą po niej sypkie smugi, błyski, przenikliwy dreszcz. — Głupstwo — mówi Teodor bardzo głośno, jakby sam siebie chciał przekonać o niedorzeczności tego wrażenia. — Głupstwo — powtarza. Ale Miłka spogląda na niego trochę gniewna, oczy ma zachmurzone tak samo jak woda przed nią. Trzeba to jakoś zagadać. Legendą, baśnią? — Powiem ci. Każdego tatrzańskiego jeziora panna skalna strzeże, każde do innej należy. 1 dlatego takie są do siebie niepodobne. Panny owe mieszkają w grotach na dnie i rzadko komu się pokażą, chociaż przed wschodem słońca wybiegają na brzeg, aby pierwszy promień schwycić. Z tych promieni przędą potem długie pasma, barwią je najpiękniej, jak potrafią, przechwalają się jedna przed drugą, jak góralskie dziewczęta: której wstążka najpiękniejsza. Kiedy indziej znów zwołują się w górach na 15 — Kto sieje wiatr 225 tańce. Ludziom się wtedy zdaje, że to burza, ale tak naprawdę to górskie weselisko. Najpierw ruszają w taniec wierchy, jak chłopy mocarne. A krzeszą zbójnickiego, aż iskry lecą, aż dudni. Skalne panny boczkują tancerzom, ale jak się zaczną zwyrtać, tylko furkocą niebieskie spódnice, tylko zęby łyskają w śmiechu weselnikom, tylko się szumnie niosą światem. A kiedy się skalna panna polubi z jakim wierchem, już się oni na zawsze stowarzyszą. Wtedy ona swoją szarfę świetlistą i barwistą ku niemu rzuca, a ludzie w tym widzą znak szczęścia i radości. 1 tęczą taką wstążkę nazywają. — Myślisz, że to prawda? — Co takiego? — No, szczęście. Radość. Że naprawdę osiągalne? — Myślę — odparł. Schodzili ścieżką na porzucony szlak. Stąd, z góry, wodospad wyglądał jak promieniste pióro: jasne bryzgi, jasna smuga. — Słowacy nadali mu imię swego poety: Hviezdoslava. To najwspanialszy dla poety pomnik, nie uważasz? Tutaj poezja konkretyzuje się: szumem, światłem, porywistą siłą... Miłka naraz parsknęła śmiechem. Cisnęła na ziemię plecak. — Mam ochotę wykąpać się pod tym wodospadem. Jeżeli to czysta poezja... — ściągnęła przez głowę bluzkę, zsunęła spodnie, stała tylko w kostiumie. Wiązanie granatowego staniczka wąskim pasemkiem przecinało opalone, gładkie plecy. Teodor zgłupiał. — Miłka! Nie słuchała. Podbiegła w stronę owego pienistego szumu, jasnej kipieli. Ponad nią w kilkunastometrowego progu skacze woda. z rozmachem odtrąca głazy, z gwałtowną siłą ciska się w dół. To piękna siła, ale groźna zarazem. Co ta szalona dziewczyna wyprawia! Teodor zrzuca sweter, biegnie za nią. — Miłka! Znikła w obłoku wodnego pyłu, drgającego w słońcu, jakby chciał się od ziemi oderwać. U podnóża wodospadu sterczy wielgachny czarny głaz, woda liże go ze wszystkich stron, chlusta przezeń we wściekłych bryzgach, ale on przeciwstawia jej swą nieporuszoną siłę, swój opór. A może to ten głaz wybiega wodzie naprzeciw? Teodor już wie, do czego zmierza Miłka. Czarny głaz leży pośrodku 226 nurtu. Przy brzegu zalegają skalne wanty, wokół nich syczy woda. Między nimi a owym głazem jest wąskie gardło, w którym charkocze strumień szukający ujścia. Jeżeli Miłka nie przeskoczy... Jeśli się ześliźnie, straci równowagę... Wówczas woda zniesie ją w mgnieniu oka, wtłoczy, między skały poniżej, zmiażdży. Teodor chce krzyknąć, ostrzegawczy głos gubi się w tumulcie wodnym. Miłka już przelatuje ponad ową kipiącą cieśniną, na chwilę zasłania ją obłok kroplistego pyłu i naraz znika mu z oczu. — Miłka! Teodor nie dostrzega już ani rozszalałej wody, ani owego charkoczącego wściekłością gardła. Nogi same niosą go jak sprężyny, same wynajdują niepewne oparcie. Oczy wypatrują w kipieli dziewczyny walczącej z nieposkromionym żywiołem. Może jeszcze zdąży ją pośród tych kotłujących się i przewalających mas wody uchwycić, własnym ciałem osłonić przed miażdżącymi uderzeniami głazów, wyszczerzonych jak kły drapieżnego zwierzęcia. W nagłym — oślepiającym swą jasnością — błysku Teodor uświadamia sobie, kim jest dla niego Miłka. Chlusta na niego ogrom wody, przewalając się ciekłą ścianą, uderza straszliwym ciężarem. Uskoczył. Złapał oddech. Stoi na czarnym, oślizgłym grzbiecie. Poniżej szczerbi się niewielki prożek oddzielający od rozszalałego nurtu nieckę owalną jak soczewka, usłaną na dnie złotawym, jasnym żwirem; od progu, miejscami porośniętego mchem, sączą się ku tej zielonkawej głębi cieniutkie stróżki wody. Miłka wychodzi właśnie stamtąd na rozgrzane od słońca kamienie. Teodor skoczył ku niej. Jest wściekły, ale... szczęśliwy. — Co ty wyprawiasz! — Miłka! Ona albo rzeczywiście nie rozumie, albo tylko udaje takie niewiniątko, bo najzwyczajniej w świecie mówi: — Ależ lodowata woda. Całkiem nie mogłam tchu złapać... Teo, co ci jest? Gniewasz się? — Przecież woda mogła cię tu rozszarpać. Milka! Dotyka jego ręki, oczy jej nagle ogromnieją. Waha się przez chwilę, jakby chciała coś powiedzieć, aie nie mówi nic — i tak jest lepiej. Schodzą nieco w dół, gdzie woda już spokojniejsza. Przeskakują po kamieniach, podając sobie ręce, pomagając wzajemnie. Wracają do 227 porzuconych na środku ścieżki rzeczy. Słońce praży jak w środku lata. Przemoczone ubranie wysycha błyskawicznie. Miłka włosy ma jeszcze wilgotne. Zdają się dzięki temu ciemniejsze, jeszcze bardziej lśniące. Powracają na szlak. Teraz czeka ich mozolne podejście pod Rohatkę. Towarzyszy im ku górze Litworowy potok. Wkrótce wychodzą z kosodrzewia; poczynają się wielkie zwaliska głazów. Blask odbity od zbocza niemal oślepia. Wspinają się ku głębokiej szczerbie, co Litworowy i Wielicki Szczyt dzieli od Światowej Turni. Rychło ukazuje im się kolisty staw, który samo niebo, samo południe zdaje się odzwierciedlać. Jakże modra, jak mądra wydaje się ta woda. Jak różna od tamtej nad wodospadem: smagłej i gwałtownej. Ścieżka wymija Litworowy Staw, pnie się ku pogrążonym w cieniu piargom osypującym się od kotła pod Polskim Grzebieniem. Po głazach i rumowiskach wznoszą się na skalny próg. 1 oto niespodzianka. Wśród nieregularnych brzegów, strzępiastych od usypisk gruzu, który tu zewsząd sięga, coś połyskuje. Podchodzą bliżej. Staw? Tafla lodowa. Na dnie przepaścistej szczeliny, do której z rzadka zapewne docierają promienie słońca, leży ten staw, Zmarzłym zwany, pełen martwoty i beznadziejności. Pionowa ściana zdaje się wdzierać w leżące u jej stóp jezioro, a ono jakby się chciało wcisnąć jeszcze głębiej, zachować pod ziemią. Groźny, potężny cień nasuwa się nad cały ten kocioł. Miłka aż się wzdrygnęła. Szli pod czarniawym chropowatym nawisem, mając u stóp taflę lodu zielonkawego miejscami jak pleśń, miejscami szarzejącego jak oksydowane srebro, otoczeni ogromną ciszą, w której ich nieważkie kroki nie mogły się liczyć bardziej niż szept sekund na niezmiernym obszarze czasu; lat, wieków. Na niewielkiej płasience opodal wysterczały dziwaczne głazy, jakby wędrowcy w marszu, których jakoweś zaklęcie w kamień obróciło. Miłka obejrzała się za siebie. Sylwety Młynarza, Ganku, Rysów — zdawały się urastać do niebotycznych rozmiarów. Teodor wyprzedził ją. W prawo odgałęziała się droga na Polski Grzebień. Teodor spojrzał ku niej z wyraźnym żalem. Gdyby nie to umówione spotkanie w Smokowcu, mogliby iść do Wielickiej Doliny. W ogóle nie pamiętać o niczym, nie myśleć o niczym, nasycić się górami. Poniekąd klął teraz swój służbowy tutaj pobyt. Ale to nic straconego, pocieszał się. Właściwie nawet dobrze, jeżeli nie można mieć wszystkiego naraz. A i tak wiadomo, że im dalej idziemy razem, tym więcej przed nami. To dobrze. I poprowadził Miłkę ku Rohatce po szarych, ostrych piargach zaścielających podnóże Małej Wysokiej. 228 Nużąca to była droga. Jałowa. Piarg zgrzytał zjadliwie, usuwał się spod stóp. Stanęli wreszcie przed żlebem. Miłka raz i drugi obejrzała się na jezioro, które pozostało tam w dole, za nimi. Bez skrawka zieleni, wśród szarości i czerni, obok druzgocącej pychy stalowych blach Wielickiego Szczytu, zdało się jej naraz, widziane z tej odległości, pełne głębokiego spokoju i nie uśpienia, nie rezygnacji, ale właśnie — łagodności. Cierpliwej, chociaż smutnej. Siwy, gołębi staw zamknięty w stalowych łapach kamiennych olbrzymów. Niewesoło musi być skalnej pannie, która się nim opiekuje, pomyślała. Pewnie nigdy nie rozwiesi tęczy nad Tatrami. I naraz, drogą jakich przewrotnych skojarzeń, przypomniała sobie nie tak znów przecież odległe chwile spędzane przy wygaszonym świetle w pustawym, chłodnym pokoju. Przypomniała sobie wrogość ścian, obcość okna, które zdawało się odtrącać wzrok, nieżyczliwość drzwi, zamykających się zawsze z oschłym trzaskiem. A teraz? Teodor szedł pierwszy. Żleb wyprowadził ich na przełęcz. Ostry blask uderzył oczy. Przed nimi jęzor piargu spływał ku Dolinie Staroleśnej. Dolina cala była przymglona, od mgły odbijała się słoneczność, przez co i urwiska wydawały się łagodniejsze, nie tak bezlitosne jak ściany Wielickiego. Od przełęczy dolina opadała tarasami podciętymi stromizną progów. Tu i ówdzie migotały lusterka wody, jakby kto wielkie zwierciadło strzaskał i okruchy rozsypały się na wsze strony. Niziuteńko na jednym z tych tarasów przycupnęło schronisko. Teodor, przesłoniwszy oczy dłonią, wpatrywał się w turnie wybiegające z oddali. Górował nad nimi wyniosły czub Lodowego, świecił w słońcu ponad granią Jaworowych Szczytów, nawet wydatny garb Łomnicy zdawał się maleć wobec jego świetności. O ile jednak wokół nich była wciąż kipiąca weselem pogoda, o tyle wschodnie obszary nieba, dotąd przed nimi zakryte, sinawe były i jakby napuchnięte. Tu ledwie mgła leciuśka snuła się ku górze, tam z niewidnych zakamarków wysuwały się, wypychały chmurska. Teodor spoglądał ku nim nieufnie. Żebyż się tylko z tego słota jaka nie wywiązała. Dzisiejszy skwar, który tak radował Milkę, nie zdawał się wróżyć nic dobrego. Bystro zniżali się ku dolinie, schodząc zakosami po stromym, piarżystym zboczu. Niespodzianie pośród głazów i piargu pokazał się potoczek i drogę im zabiegł. Powitali go jak upragnionego towarzysza. Teodor wody zaczerpnął, pili na zmianę. Woda była cierpkawa, z odrobiną goryczki. — Smakuje jak gałąź brzozowa w marcu albo w kwietniu — powiedziała Miłka oddając kubek. 229 — Ale, ale — przypomniał Teodor — winna mi jesteś piosenkę. Pamiętasz? Obiecałaś mi wtedy, w Kościeliskiej. Wymyśliłaś? — Wymyśliłam, ale... — No to nie każ się prosić. Śpiewaj. Spojrzała na niego ze śmiechem. Czegóż to się znowu tak namarszczył? Gryzie się czymś ten chłopak. Skryty jest. Niewiele jej mówi o sobie. Taki już jest. Milczek, chociaż na pozór brat-łata. Wadzi się z sobą, ze światem. Pomóc mu? Nie będzie się więc dłużej droczyć. I zbierając z nim ramię w ramię Miłka, na pozór niefrasobliwie, dźwięcznym dziewczyńskim głosem podejmuje na Jaśkową, ozwodną nutę: Hej, kany mnie slonecko oświeci, hej, kany mnie wiaterek obleci, hej, syćkie smutki ze mnie opadną, hej, by kamienie w potoku na dno. I, trochę zalotnie, pyta: — Podoba ci się? — Podoba — odpowiada Teodor, a myśli: skąd ta dziewczyna tak dobrze rozumie to, co nawet powiedziane nie jest? Piarżyska w końcu ustąpiły, rozchyliły się skalne ramiona. — Spojrzyj — Miłka wskazała w lewo — wygląda jak kołpak z czaplą kitą. Teodor nie podzielał jej zachwytu. Z niepokojem wpatrywał się w ciemne czapy Jaworowych Szczytów, sponad których długa, powiewna smuga wystrzelała w niebo, gęstniała, rozsnuwała się coraz dalej. Poderwał się wiatr i zaraz przypadł do ziemi. Potem znów kilka raptownych, ostrych pociągnięć, jak podczas strojenia intrumentu przed koncertem. Kiedy mijali schronisko, zaczęło już dmuchać ostro i porywiś-cie. Teodor przyśpieszał kroku. Miłka przez chwilę oglądała się na Zbójnicką Chatę, przed którą kręciło się parę osób. Jeden z mężczyzn coś ku nim krzyknął, wskazując ręką niebo. Teodor w odpowiedzi pomachał ku niemu dłonią, dogonił Miłkę. — Co on mówił? — spytała. — Burza idzie — objaśnił krótko. Popędzili w stronę podłużnego stawku. Zdawał się niemal granatowy, przy brzegu granat przechodził w amarantowe, fiołkowe lśnienia, woda w ostrych, zacinających podmuchach marszczyła się niespokojnie. Wiatr się 230 wzmagał, Piarżystą ścieżką, zakosami zbiegli w kosówkę. Ciężkie okute gwoźdźmi buty Teodora chrzęściły i zgrzytały po kamykach. ¦¦:., Naraz i kosówkę przeciągnął wicher niby niecierpliwą, mocną dłonią. Zielona, kosmata gęstwina wokół nich zaczęła burzyć się i falować. Wiatr ciął jak biczem, poruszył się piarg na pochyłości, sypnęło ostrym żwirem. Miłka biegła tuż za Teodorem. Rozrzucone wokół twarzy włosy przesłaniały jej oczy. #— Zaczekaj! —- krzyknęła. W biegu wiązała chustkę. W tej chwili błyskawica, jak przeciągły okrzyk, przebiegła niebo od wschodu do zachodu. Miłka przybladła, zadrżała.' Sama przed sobą nie chciała się przyznać do tego, jak bardzo boi się burzy. Spoza Pośredniej Grani, która jak rygiel zamykała wąską cieśninę doliny, wywalały się teraz jedna za drugą skłębione chmury koloru grafitu, gdzieniegdzie znaczone czerwonawą cętką. Błysk. Jakby kto długi obosieczny miecz wbił z całej siły w dymiący kadłub góry. Stęknęla przeciągle, głucho, aż jęk ten, ustokrotniony echem, wstrząsnął doliną. Pośród gór narastał głuchy pomruk. Budziły się, zwoływały. Miłce widziało się, że dolina zacieśnia się coraz bardziej, a otaczające ją olbrzymy lada chwila zewrą się w śmiertelnym zmaganiu. Znowu błysk. Mimo woli przymknęła oczy. Pędziła trochę na oślep. Teraz huk wybuchł, osypując się dobiegającym zewsząd pogłosem. Miłce wydawało się, jakby w.tym huku waliły się spiętrzone wokół ściany, jakoby całe niebo poszarpało się w kawały. W tym momencie lunął deszcz. Ziarnisty, gruby, ciężki. Teodor chwycił ją za rękę, pociągnął za sobą. Oślepiona i ogłuszona, wzdrygając się za każdym kolejnym błyskiem, biegła za nim. Minęli mostek na potoku białej piany rozbijającej się wśród głazów. Droga tu zakręcała, teraz deszcz mieli prosto w oczy. Biegli w nieustającym zewsząd pomruku, kiedy powietrze znów poraził oślepiający błysk i huk. Wtem Teodor pociągnął Miłkę do koleby, ukrytej pod nawisłym jak okap głazem. Stali tak, przytuleni do siebie, oddychając ciężko, a wokoło rozpętała się istna palba. Raz za razem różowawy, opalizujący błysk rozświetlał pociemniałe ze zgrozy niebo, raz za razem uderzał piorun, wszystko to w nieustannej ulewie, w kanonadzie deszczu. W ciągu tych kilkunastu minut przemokli doszczętnie. Miłka dygotała jak w febrze. Wiatr jej porwał chustkę, mokre włosy przesłoniły twarz. Teodor odsunął ciemne pasemka, pochylił się i ucałował wylęknioną twarzyczkę. Wtuliła twarz w jego kurtkę rozchyloną na piersiach. Nie chciała nic widzieć, nic słyszeć. Teodor trzymał ją w ramionach, czekając, aż się trochę uspokoi: 231 Burza jak nadleciała raptownie, tak też i szybko poczęła się oddalać. Pomruk piorunów przycichał. Tylko deszcz prał teraz ze zdwojoną zaciekłością. Teodor delikatnie odsunął Miłkę od siebie, potrząsnął nią lekko. — Miłka, no, Miłka, weźże się w garść. Burza już ustaje, musimy iść dalej. Niedługo zacznie się ściemniać. Nie możemy tu nocować. Trzeba dobrnąć przynajmniej do schroniska na dole. Mogłabyś tam zostać, ogrzać się i odpocząć, a ja pobiegnę do Smokowca na parę godzin. Nie mogę robić staruszkowi zawodu, skoro tu specjalnie z tak daleka przyjechał. No, Miłka. Naciągnęli kaptury i ruszyli we wszechogarniający deszcz. Gdzież się podziała niedawna przejrzysta, wysokopienna pogoda? Teraz olbrzymy górskie zasnuły się chmurami, ciemny, nieprzenikniony pułap wisiał nisko nad doliną. Wkrótce powitał ich las. Milce zrobiło się nieco raźniej. Ale burza, która z pozoru przeszła, jęła się znów nabliżać, wahając się, przystając, odzywając się to bliżej, to znów dalej. Ścieżka prowadziła coraz niżej w przepaścistą rozpadlinę, dnem której szorował potok głośny i gwałtowny. Schodzili stromym, oślizgłym zboczem, las wokół gęstniał. Może od mroku, burzy i zmierzchu wydawał się niezbyt przychylny. Wreszcie w głębi jaru, u swoich stóp zobaczyli niewielki budynek. Niezdarne schody ułożone z kamieni wiodły w dół pochyłości. — No, nareszcie — odetchnął z ulgą Teodor. — Jesteśmy na miejscu. W tej samej chwili, jakby chcąc pokazać, kto tu ma ostatnie słowo, strzelił gdzieś w pobliżu, bardzo blisko, piorun. Miłka aż się cofnęła. Zdawało jej się, że piorun uderzył tuż obok nich, jak gdyby zagradzając im drogę. Ale Teodor trzymając ją za rękę już zbiegał do schroniska. Rozdział dwudziesty Schronisko „Kamzik" — Goście zza ściany — Nocna rozmowa W schronisku „Kamzik" przy niezbyt schludnym bufecie i w dosyć zaniedbanej sali jadalnej nie było żywego ducha. Nikt się też nie pokazał, mimo że narobili rumoru, zwalając w kącie plecaki i otrzepując się w przedsionku z deszczu. Miłka z ciekawością rozglądała się wokół siebie. Przeszkolona jadalnia przypominała jej trochę swym gustem i wystrojem werandę w dość pretensjonalnym pensjonacie. Na ścianach w charakterze ozdoby wisiały wypchane ptaki, łypiące szklanymi paciorkami oczu, mocno nadjedzone przez mole. Teodorowi udało się wreszcie wywołać z dalszych pomieszczeń tęgiego, nieco pryszczatego młodziana w wymiętej, sztruksowej marynarce. Zdziwił się setnie ujrzawszy przed sobą nieoczekiwanych gości. Indagowany w sprawie noclegu oświadczył, że właściwie jest już po sezonie, a kierownik schroniska został wezwany w pilnej sprawie do Smokowca i na pewno nie wróci wcześniej niż jutro rano. A tak w ogóle to właśnie przeprowadzają remont, więc nie widzi możliwości przenocowania kogokolwiek. Teodora mocno zaskoczył ten popis gościnności, miał już machnąć ręką na wszystko, ale widząc zrezygnowaną minę Miłki, uparł się. Nie miał serca ciągnąć dziewczyny do Smokowca w taką psią pogodę, zwłaszcza że, jak wyjaśnił pryszczaty, kolejka na Hrebienok też chwilowo była nieczynna. Teodor użył całej swej wymowy, a nawet poparł ją w końcu, jak się domyślała Miłka, brzęczącym argumentem, bo ostatecznie chłopak ustąpił i powiódł ich na piętro, pokazując dwa pokoje, skąd jeszcze nie powynoszono mebli i w których od biedy można się było ulokować. W jednym z nich przez nieszczelne czy nie domknięte drzwi, wiodące na mały balkonik, spływał szeroką strugą deszcz, tworząc sporą kałużę na środku. ! 233 Chłopak zaklął, rzucił się do spaczonych drzwi, ale, pomocowawszy się z nimi chwilę, stwierdził, że nie ma mocnych i dał spokój. Miłka wybrała dla siebie pokój narożny. Dwa piętrowe- łóżka, koślawy stolik, niewielka szafa — dopełniały umeblowania. W małe okienko, umieszczone tuż nad blaszanym płaskim dachem, bez przerwy chlustała woda. Łapy świerków rosnących opodal szamotały się z wichrem w rozpaczliwych gestach. Teodor wbiegł po schodach, zajrzał do pokoju. — Choroba, telefon nieczynny. Ani telefonu, ani światła. Chyba piorun uszkodził linię. Próbowałem się porozumieć z Ondraśzem, myślałem, że uda się przełożyć to spotkanie na jutro, a tak, nie ma rady* muszę iść. ¦• ¦ ¦ Iść? Zostawić ją tu samą w tym nędznym pokoiku? Przybliżył się, zajrzał w pomizerniały nagle pyszczek. — Śpij spokojnie — powiedział. — Jutro raniutko przybiegnę po ciebie ze Smokowca i jeżeli pogoda się poprawi, pójdziemy do Pięciu Spiskich Stawów. Pokażę ci wspaniały wodospad. Pod warunkiem, że już cię nie napadnie ochota, żeby się w nim kąpać. Ile ja się dziś przez ciebie strachu najadłem! . — To po coś się bał? — powiedziała zaczepnie, weselsza już i nie tak zgnębiona. — A na kogo bym się mógł wściekać, gdybyś ty mi z wodą poleciała, co? — powiedział żartobliwie. Ale zaraz głos mu ściemniał, zadrgał gorącym tonem: — Wiesz, aż mi się czasem wierzyć nie chce... Ciągle mi się zdaje, że mi się w potok zamienisz albo jak. Tak mi się wymykasz — przygarnął ją do siebie. Poddała się temu uściskowi, lgnąc do niego ufnie, gorąco. Chłopak z bufetu wetknął głowę w drzwi i zaanonsował: — Zagrzałem wodę, może być herbata. — Herbata, to pysznie! —- ucieszyła się Miłka. — Nareszcie napijemy się czegoś gorącego. Całkiem mnie przewiało. Już schodzimy, tylko się przebiorę — krzyknęła do chłopaka, który się zaraz wycofał spłoszony, widać, miną Teodora. Miłka wyciągnęła z plecaka suche ubranie. — Zostań jeszcze, Teo — prosiła — razem wypijemy herbatę, zrobię kanapki, mamy przecież jeszcze jakieś zapasy. ; ;, Tak prosiła, że został. Teraz zresztą, kiedy miał już w pobliżu Smokowiec, przestał się niecierpliwić. Z ciekawością myślał o człowieku, 234 z którym się miał spotkać. Gdyby tak dało się go namówić, aby im towarzyszył w góry, pokazał dawne kurierskie szlaki. Co innego słuchać o czymś, co innego widzieć naocznie. Wiedział, że Ondrasz współdziałał z punktem kontaktowym w Trzech Studniczkach, że był towarzyszem słynnego Kertesza. Wybrać się tam!... Poszliby potem dalej z Miłką doliną Koprową, pokazałby jej Ciemnosmreczyńskie Stawy, o których piękności tyle już napisano. Co też ta dziewczyna zobaczy w tych stawach, co on sam ujrzy dzięki niej, przez nią? To niezwykłe odkrywać tak świat we dwoje. Przyłapał się na tym, że wszystko, czym się do tej pory przejmował, okazało się niezupełne, skoro Miłka nie brała w tym udziału. Zapragnął naraz przeczytać z nią razem wszystkie książki, które go poruszyły, posłuchać ulubionej muzyki, przejść wszystkie drogi, które były ważne. — Czemu mi się tak przyglądasz? — zapytała Miłka. — Mam sadzę na nosie czy jak? — sięgnęła z nagłym niepokojem do zgrabnego noska. — Miłka... — Co?... No, gadajże, o co ci chodzi — zniecierpliwiła się. Chciał jej powiedzieć wiele, bardzo wiele, ale kiedy spojrzał na tę ciągle jeszcze na poły dziecinną twarzyczkę i kiedy spostrzegł chłopaka zza bufetu, który wpatrywał się w nią jak sroka w kość, ogarnął go nagły gniew na siebie samego i na nią, że nie wiadomo, jak jej teraz ludzkie słowo rzec. — Strasznie jesteś niemądra, wiesz? — powiedział. Prychnęła na niego gniewnie jak leśny zwierzak, ale chyba się nie obraziła naprawdę, bo odprowadziła go do samych drzwi. — Wracaj jak najwcześniej, bo jak będzie pogoda, to ci ucieknę — zagroziła. — Dobrze. Nachylił się ku niej, musnęli się wargami. Nie oglądając się za siebie, zbiegł szybko po schodach, jego sylwetkę prawie natychmiast zamazał zmierzch i deszcz. Wróciła do stolika, a że apetyt jej dopisywał po dzisiejszej wyprawie, więc wcinała pozostałe kanapki. Chłopak zza bufetu nadal się gapił. Zrobiło się jej go żal, więc gestem zaprosiła go do jedzenia. Przyszedł, owszem, rozsiadł się naprzeciw, ale jeść nie chciał, tylko gapi! się wytrwale, a że oczy miał dość wyłupiaste, więc, jak w duchu stwierdziła Miłka, wyglądał niemożliwie głupio. Zaczął ją zagadywać, ale nie bardzo rozumiała, co mówił. Poderwał się, zniknął w służbowym pokoju, po chwili wytaskał gitarę. Coś tam przygrywał i podśpiewywał, nawet całkiem niezgorzej, ale Milce już się 235 trochę chciało spać. Miała zaś do reszty dosyć tego towarzystwa, gdy przebudzony, widać, tą muzyką wypełzł z jakichś zakamarków schroniska drugi młodzian, jeszcze bardziej niechlujny, rozczochrany i rozmamłany, a w dodatku cuchnący piwskiem na kilometry. Ściemniło się. Miłka daremnie przekręcała kontakt, usiłując zapalić światło. Przypomniało jej się, co mówił Teodor, że piorun widocznie uszkodził przewody i ani telefon nie działa, ani prądu nie ma. — Ładny gips — rozważała Miłka. — Siedzę tu zamknięta prawie jak w więzieniu. Może lepiej było uprzeć się i iść z Teodorem. Pomyślała o ciemnej drodze wśród ulewnego deszczu i stale powracającej burzy, o nowych kilometrach marszu. Tak, ale byłaby razem z Teodorem, a wtedy wszelkie uciążliwości stałyby się nieważne. Tymczasem musi tu siedzieć i wysłuchiwać jakichś głupot, jakie wygadują ci faceci. Podrywacze się znaleźli! Rozkudłany przysuwał się coraz bliżej. Skądeś wyciągnęli parę butelek, ustawili na stole, częstowali, nie żałując sobie. Miikę wkurzyło to spoufalenie. Bąknęła coś, co miało znaczyć: „zaraz wracam", i wymknęła się na schody, zostawiając facetom na pożarcie resztki zapasów. Zamknęła się na trzy spusty w swoim pokoju. Na szczęście zamek działał sprawnie. Upłynęło niewiele czasu, kiedy posłyszała nawoływania z dołu. Aha, wołaj zdrów, mruknęła do siebie. Rozkudłany amant okazał się jednak wytrwały. Po chwili usłyszała tuptanie po schodach i ktoś bez ceregieli próbował się dostać do pokoju. — Czego! — krzyknęła całkiem już rozeźlona. Facet coś tam mamrotał niejasno, ale właściwie zupełnie jednoznacznie. Zrobiło jej się całkiem niedobrze. Trzeba najpierw po dobremu. Może oni po prostu nie rozumieją, że jej to nie bawi. — Idę spać! — krzyknęła bardzo głośno i wyraźnie. — Dobranoc! Intruz na korytarzu zrozumiał wreszcie, że nic nie wskóra. Parę razy jeszcze szarpnął klamką. Na szczęście drzwi — chyba one jedne w tym pokoju — okazały się solidne. Jeszcze parę przekleństw rzuconych pod nosem i Miłka z ulgą posłyszała, że kroki się oddalają. Zaczęła się po ciemku rozbierać. Nie miała nawet latarki, bo Teodor zabrał swoją, a ona, naturalnie, nie była tak zapobiegliwa. Heniek i Wojtek — ci by nie zapomnieli, uśmiechnęła się z sympatią na myśl o chłopakach. I w końcu nie został rozstrzygnięty ten ich turniej z bliźniaczkami o rewelacyjne odkrycia w Kościeliskiej. Tyle się potem namnożyło tych odkryć o wiele ważniejszych i prawdziwszych, że widocznie tamto wyleciało im z głowy. Ale może za rok, gdy tu wrócą. Za rok... Co będzie za rok? Zimą pewnie trochę pojeździ na nartach z Teodorem. Halinka obiecała ją przetrenować, a koło Ornaku i w Chochołowskiej mają znakomite tereny narciarskie. A od wiosny zaczną robić z Teodorem dalekie wypady w góry. Jakoś czas przyszły w ogóle nie liczył się bez Teodora. Rzeczywiście, całkiem zgłupiałaś, dziewczyno — zganiła się w myślach. Teo ma rację. No tak, znów Teo. Et, lepiej dać spokój i iść spać. Jeżeli się w myślach zadomowił, to niech będzie, przecież go nie wyrzucę. Zresztą, po co? Pościel była wilgotnawa, nieprzytulna. W pokoju cuchnęło stęchlizną, niedopałkami. Nieprzyjemny to był pokój. Zasnęła jednak i musiała spać kilka godzin, chociaż wydawało jej się, że dopiero co oczy zmrużyła, kiedy naraz w środku nocy obudziły ją głosy rozmawiających mężczyzn. Usiadła na łóżku, jeszcze niezupełnie przytomna, i jakoś jej się zaraz przypomniał niefortunny adorator. Zwymyślam go, na czym świat stoi, postanowiła. To jednak nie byli tamci chlopysie z dołu. Rozmowa toczyła się po polsku. Mężczyźni mówili wprawdzie przyciszonym głosem, ale. Miłka słyszała ich tak wyraźnie, jakby znajdowali się w tym samym pokoju. Po chwili domyśliła się przyczyny. Kiedyś widocznie sąsiednie pokoje łączyły drzwi. Potem zastawiono je z obydwu stron szafami — i spokój. Może zresztą otwór po prostu niezbyt szczelnie zabito deskami? Zza szafy przez szparę sączyło się nikłe światło. Mężczyźni mieli widocznie ze sobą latarkę albo świecę. Rozmawiali zupełnie swobodnie. Pewnie ani się domyślali, że mają sąsiedztwo. Chłopak z dołu nie uważał widocznie za potrzebne informować ich o Polce, która tak obcesowo odrzuciła jego zaloty. Miłka była rada. Opustoszałe schronisko z wielu względów nie wydawało jej się zbyt miłym miejscem pobytu. Ucieszyła się więc z sąsiedztwa Polaków. To pewnie jacyś turyści, których burza musiała złapać wysoko w górach i dopiero nocą dobrnęli do schroniska... Już miała się obrócić na drugi bok i zasnąć snem sprawiedliwego, kiedy naraz znieruchomiała. Głos, który dobiegł ją zza ściany, wydał jej się znajomy. Któż to mógł być? Mimo woli zaczęła nadsłuchiwać. — Ta przeklęta zmiana pogody popsuła nam szyki — mówił ktoś za ścianą. — Samochód będzie czekał w Matlarach jutro wieczorem. Do tego czasu trzeba opróżnić schowek i zawiadomić szefa. Teraz ten drugi głos, nosowy i lekko zaciągający. Gdzież ona go słyszała? 236 237 I — Którędyś szedł? Przez Rynias? — Tam wszystko obstawione. Pilnują, psiekrwie. Mało kołowacizny nie dostali, tak za mną gonili. — A przecież ich wykiwałeś. — Nie takie rzeczy się robiło. — A za Piekarskim jak węszyli! Za dużo on im sadła za skórę nalał i za drogo skarb państwa kosztował. — A ja ci mówię, że to jego wina. Za wiele chapał. Jeszcze ten Niemiec i granda przed Muzeum. Od razu mówiłem... Miłka aż dłonią zacisnęła usta, żeby nie krzyknąć. Przecież to ten kierowca taunusa, który wtedy u „Kmicica" tak gorliwie nadskakiwał Schmidtowi. On to woził ich po wsiach podhalańskich. Że też sobie natychmiat tego nie skojarzyła! Ale skąd tutaj? Jakże on się nazywał? Kowalik. Wiktor Kowalik. Słuchała teraz uważnie i pilnie. — Cholera nadała tego Szwaba! — zaklął rozmówca Kowalika. — Ehe, ty sobie nie myśl, że myśmy go tak ze szczerego przywiązania pieścili. On tu złota szukał, wiesz? — To i co z tego. Kark skręcił we Wściekłym Żlebie, a do złota nie doszedł. Zdmuchnął wam je ktoś sprzed nosa. Ty, a może Piekarski dowiedział się, gdzie trzeba szukać, i dlatego tak przywarował? Nie wiesz, przechodził on jeszcze na polską stronę? — Kto go tam wie. Może i tak. Ale jeżeli ten stary szachraj sam się obłowił i nam nic do podziału nie da... — Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jak mówią. Dawno by nas kantem puścił, gdybyśmy nie byli mu potrzebni. Ale teraz on na naszej łasce. Nie wydostanie się stąd bez nas. Dobrze o tym wie. — Racja. Gdyby go tak do muru przycisnąć, może by farbę puścił. — A potem w razie czego... — nieprzyjemny chichot dobiegający zza ściany wystraszył Miłkę, aż się skuliła na swoim posłaniu. — Nosiła nam ta kura złote jajka, nosiła. Co, Wiktor? — Ty, pamiętaj, że on już niejednego przechytrzył i na tamten świat wyprawił. Chcesz być kolejnym kandydatem? — A co, tchórzysz? — Nie, tylko zanim się do reszty złote jajka wybierze i kurze gardło poderżnie, trzeba jej napierw dziób i pazury wyrwać. Rozumiesz? — Uhm. Ktoś tam przeszedł parę razy po pokoju. Słychać było jego ciężkie kroki. Naraz stanął i Miłce wydawało się, że tuż nad jej głową powiedział: V- Zaciągnęło się na jakieś trzy dni. Ta słota nawet mi na rękę. Puściej będzie na szlakach. Nie potrzeba nam świadków. I deszcz ślady najlepiej zaciera. Mgła i deszcz to sprzymierzeńcy, nie? — zaśmiał się chrapliwie. — Ty pójdziesz? — Ja. Znam lepiej te dziury. Ty czekaj w Matlarach. Albo nie, lepiej wyjedź do Zimnej Studni. Może sam nie dam rady. My obaj z Piekarskim zwiniemy skrytkę. — Miał nadejść od Jaworowej? — Tak. Znasz tę kolebę nad Modrym Stawem? Tam będzie czekał. On... albo ja na niego — zabrzmiało to i dwuznacznie, i złowrogo. Uznali widać, że wszystko zostało dostatecznie wyjaśnione, bo skrzypnęły łóżka i światełko zgasło. Widocznie położyli się spać. Wkrótce zza ściany dobiegło posapywanie i pogwizdywanie. Miłkę natomiast sen odbiegł na dobre. Dygotała z przejęcia, powtarzając sobie i układając w myślach fragmenty zasłyszanej rozmowy. A więc to tak, więc to tak! Wyglądała niecierpliwie świtu i nadejścia Teodora. Trzeba jak najszybciej zawiadomić Verejną Bezpiecznost. Kapitan Havranek. To on zajmuje się tą sprawą. Ale jak go odnaleźć? Gdyby czynny był telefon... Ale i tak nie mogłaby się stąd swobodnie porozumieć. Iść do Smokowca? Teraz? Nocą? W nieznanym terenie? W dodatku gotowa spłoszyć tych niebezpiecznych sąsiadów zza ściany. Lepiej ich nie alarmować, niech się nawet nie domyślają, że ich podsłuchano, że w ogóle ktoś tu jest. Siedziała jak mysz pod miotłą. Ledwo się zaczęło trochę rozwidniać, za ścianą już się zrobił ruch. Śpieszyli się. Nie zachowywali nawet ostrożności, nie podejrzewali niczego. Czuli się całkiem pewni siebie. Zziębła. Za oknem snuł się uporczywy deszcz, słała się gęsta, lepka mgła. Wysoko w górze prześwitywał chwilami siny skalisty garb. Schronisko znajdowało się jak gdyby na dnie głębokiej studni, a zielonkawe, mętne światło pochmurnego świtu nie ożywiało okolicy, przeciwnie — czyniło ją jeszcze bardziej smutną. Sąsiedzi Miłki nie zasypiali gruszek w popiele. Nie było jeszcze piątej, kiedy obaj zeszli na dół. W chwilę potem posłyszała trzaśniecie wejściowych drzwi. Zaczaiła się przy oknie, usiłując dostrzec, co się dzieje przed schroniskiem i dokąd udadzą się nieznajomi, ale pole widzenia przesłaniał jej rozłożysty blaszany dach, lśniący od wilgoci. Po chwili jednak poza jego krawędzią spostrzegła dwie sylwetki w ortalionowych wiatrówkach, przemykające ścieżką w górę strumienia. Rychło przepadły wśród drzew. 238 239 Żeby Teodor już nadszedł, żeby nareszcie nadszedł, myślała. A nioże wybiegnę mu naprzeciw? Za nocleg zapłacone, dowód mam przy sobie. Najlepiej spakować manatki i zabrać się stąd. Im szybciej zobaczę się z Teodorem, tym lepiej. Ogarnęła się w mig. Właściwie przydałaby się jej teraz szklanka gorącej herbaty, ale nie pora o tym myśleć. Plecak, na szczęście, zrobił się dużo lżejszy. Ubyło zapasów, które wczoraj zniosła na dół. Markotna, zajrzała do kieszeni z boku. Aha, jest czekolada. Już sięgnęła po nią, kiedy się naraz zatrzymała. Zaczekam. Gorzej było z plecakiem Teodora, znacznie solidniej wypchanym. Objuczona jak wielbłąd zeszła, jak umiała najciszej, na dół. Ale i tam się już krzątano. Wczorajszy jej adorator stał przed niewielką chałupinką, całą pobudowaną z kamienia, która znajdowała się obok schroniska. Prawda, Teodor wczoraj napomykał, że w pobliżu miało się znajdować najstarsze w Tatrach schronisko, ponad sto lat liczące. To pewnie ono. Jak się nazywało? Jakoś tak śmiesznie. Aha, Rainerova Chałupka. Teraz, jak widać, przechowywano w nim węgiel. — Dzień dobry! — krzyknęła ku chłopakowi. Teraz, gdy noc już minęła i nic jej nie zatrzymywało w schronisku, niewiele ją obchodziły jego wczorajsze niedźwiedziowate zaloty. Ale on najwidoczniej nie mógł przeboleć afrontu, jaki go z jej strony spotkał, bo tylko spojrzał spode łba i odwrócił się. Mam go w nosie, pomyślała Miłka. Drogowskazik przed schroniskiem wyraźnie wskazywał kierunek do Smokowca. Miłka wspięła się kamiennymi schodkami i skręciła w lewo w szeroką, niemal parkową ścieżkę, która wiodła zboczem wysoko ponad dnem doliny. Na zboczu wśród skalnych załomów rosły bujne, rozłożyste paprocie. Gdzieniegdzie kwitły jeszcze kępy letnich gencjan: na długiej łodydze gęsto osadzone szafirowe kielichy. U nas nazywają je świecznikami, przypomniała sobie Miłka, a tu? Góry całkiem takie jak u nas, jakby nie dzieliły ich żadne granice. A może naprawdę nie dzielą? Skoro każdy ma prawo się nimi radować, skoro są wspólnym dobrem kochających je ludzi. Rada była, że już się wyrwała z tego ponurego schroniska, że wędruje naprzeciw Teodora, który lada chwila, może już za następnym zakrętem powinien się ukazać. Ale jakoś się nie ukazywał. Zmachała się setnie, taszcząc oba plecaki, zanim je dodźwigała na obły lesisty pagór. Aha, to jest pewnie Hrebienok, domyśliła się, ujrzawszy stację kolejki zębatej. Bliźni brat naszej Gubałówki. Ale gdzie mu tam do niej, skoro on przycupnął u stóp skalnych 240 olbihzymów, a ona całe tatrzańskie pasmo ma naprzeciw. Ale za to tutaj nie widaę takiego kożucha dymu jak nad Zakopanem. Widocznie Słowacy lepiej \ potrafią dbać o czyste powietrze, o nienaruszalność przepychu przyrody, która ich otacza. Było tu znacznie czyściej, znacznie porządniej. Przewędrowali już przecież z Teodorem spory kawał drogi, a nie widziała ani raził miejsca tak zaśmieconego, jak choćby okolice Hali Gąsienicowej., A Kasprowy i okoliczne turnie? Jeden śmietnik. Przypomniała sobie niedawną wycieczkę przez Zawrat do Pięciu Stawów, na którą wybrały się obie z Bronką. Świetność przestrzeni, parada szczytów i rozwrzeszczany tłumek na Zawracie. A jeszcze jakaś wycieczka zaczęła zabawiać się w spuszczanie kamieni na niżej idących. O mały włos nie doszło do poważnego wypadku, bo ktoś tam jednak dostał kamieniem. Ponure. A tutaj? Cisza, spokój. No może to tak wygląda tylko dlatego, że już po sezonie i słota, wmawiała sobie. Ale jakoś jej wierzyć było trudno, że na co dzień może być inaczej. Chyba polubię Słowację, myślała, już ją lubię. Stanęła przed dużą mapą turystyczną Tatr. Nie chciała iść dalej, żeby nie rozminąć się z Teodorem, wolała tu na niego zaczekać, nawet gdyby miała trochę zmoknąć. Z łatwością odnalazła trasę, którą wczoraj przeszli z Teodorem. Ale kiedy z kolei próbowała znaleźć Modry Staw, o którym mówił Kowalik, zgubiła się pośród niezliczonej ilości niebieskich plamek rozsianych na mapie. Niektóre z nich były tak maleńkie, że w ogóle ich nie oznaczano żadną nazwą. Może to któreś z nich? Nie patrząc, nie oglądając się za siebie poznała naraz, że Teodor jest w pobliżu, że patrzy na nią. Podszedł cichuteńko. Udawała, że jest całkowicie pochłonięta studiowaniem mapy, aż czyjeś dłonie przesłoniły jej oczy. — Zabieraj te łapska, słyszysz? — powiedziała niby gniewnie. — Ty mi całkiem świat przesłaniasz, to ja też chciałbym chociaż troszeczkę — niby żartobliwie, ale z jakąś dziwną nutką w głosie powiedział Teodor, przesuwając miękko palcami po jej policzku. — Gdybym przesłaniała, tobyś wczoraj do Smokowca nie trafił. — Ale jak ja tam szedłem, dziewczyno! Szedłem i zawracałem. Ciągnęło mnie z powrotem. Pewnie bym i po nocy wracał, gdyby nie to, żeśmy się z Ondraszem zagadali do białego rana. Uprosiłem, żeby się jeszcze parę dni zatrzymał, chociaż mu pilno, bo to, powiada, robota czeka. — To ten partyzant, tak? — No. Co za człowiek! Cieszę się, że go poznasz. Spodoba ci się. 16 — Kio sieje wian 241 Zapaleniec, raptus, ogień musiał być — nie chłop. Życie miał takie, bestia, kolorowe, że i na kilka filmów opowieści by starczyło. I świetnie j^ada. Słucha się z zapartym tchem. Po polsku mówi też całkiem nieźle. Zaprosił nas do siebie. Chciał koniecznie teraz, ale mu wytłumaczyłem, jże się urywamy do Spiskich Stawów przy okazji, więc pofolgował nam do jutra. Jutro do niego zejdziemy. Widzisz, ile mam notatek? Cały plik? Przejrzysz je sobie potem, a i ja się w nich jeszcze rozpatrzę, to mi się lepiej \j/szystko w pamięci uporządkuje, kiedy sobie razem obgadamy... — gadał jak najęty. Rozpromieniony był i radosny. Miłka go jeszcze takim nie widziała. Ale on połapał się, że coś jest nie w porządku. Miłka wyraźnie nieswoja. Może zła na niego, że ją tak samą zostawił. Ale co miał robić? Lepiej przecież było dla niej przeczekać tę pluchę pod dachem. — Czekałaś na mnie, tak? 1 dlatego wybiegłaś naprzeciw? — zajrzał jej w oczy z uśmiechem. — Teo, słuchaj, ty nic nie wiesz... — Wiem, wiem — odparł z pewną siebie miną. — Ale po co taszczyłaś te plecaki, dziewczyno? Przecież wracamy tamtędy. Miłka zniecierpliwiła się. Wstrętny zarozumialec. Co on sobie wyobraża! Zaraz mu tu mina zrzednie. — Wiesz, jakich ja miałam sąsiadów tej nocy? — Skąd mam wiedzieć? — Nachylając się, zbierał plecaki. — Jacyś znajomi! — 1 jak jeszcze. Wiktor Kowalik z jakimś drugim bandziorem. — Kowalik? Kowalik? Czekaj, coś słyszałem... — Pewnie, że słyszałeś. Szofer taunusa. Facet z paczki Piekarskiego. Teodor zostawił plecaki w spokoju, schwycił ją za ramię. — Jesteś pewna, że to był on? — Najpewniejsza. Ale to jeszcze nie wszystko... — i streściła mu nocną rozmowę. Teodor słuchał w milczeniu, a twarz chmurzyła mu się coraz bardziej. Jeżeli Miłka nic nie przekręciła, a nie miał powodu posądzać jej o to, zanosi się — mówiąc bez ogródek — na morderstwo. Co za wściekła sprawa! Przemyt, bo cóż by innego znaczyła ta skrytka, którą dziś mieli opróżnić? Zbieg, którego od paru tygodni szuka milicja polska i słowacka. Po przekroczeniu granicy musiał się widocznie zaszyć w jakimś schronie w górach i dopiero teraz, zorganizowawszy sobie przerzut, rusza dalej. Prawdopodobnie zamierzał dostać się do Austrii, a tamtąd, gdzieś do krajów zachodnich. To wszystko razem było już wystarczająco alarmujące. A jeszcze w dodatku ta groźba Kowalika, ten spisek? Teodor był niemal pewien, że jeżeli Piekarski nie będzie im więcej potrzebny, zdmuchną dawpego szefa bez żadnych skrupułów. To im oszczędzi dalszego kłopotu. J może liczą na to, że się obłowią. Zafrapowało ich złoto, na które czyhał Schmidt. Ale cały posag, jakim rozporządzał święty Ambroży, trafił już we właściwe ręce — Teodor wiedział to na pewno. Świątek też wróci na dawne miejsce w Muzeum, skoro się tylko zakończy śledztwo. Tak, ale ci faceci o tym nie mają pojęcia i jeżeli sądzą, że Piekarski dobrał się do złota, uczynią wszystko, żeby na nim położyć łapę. Nie mieli chyba do byłego szefa wielkiego zaufania. To zresztą zrozumiałe. Teraz może przyjdzie mu za to nałożyć głową. Przestępca, zgoda. Ale niechże się nim zajmie wymiar sprawiedliwości. Nie można dopuścić do nowej zbrodni. Miłka tymczasem mówi gorączkowo: — Szukałam tego Modrego Stawu na mapie, ale nie znalazłam. Teodor zmarszczył brwi. — Są dwa stawki, które mogłyby wchodzić w rachubę. Jeden to Modre Pliesko w widłach grani Lodowego. Po naszemu: Lodowy Stawek. O tu, widzisz — pokazał jej w górze niewielką, okrągłą plamkę. — Poniżej Przełęczy Lodowej. Tędy wiedzie szlak z doliny Jaworowej do Pięciu Stawów Spiskich. — A drugi? — O tutaj, patrz! — Palec Teodora powędrował ku górze, na północ. Maleńki, niebieski punkcik. Miłka z trudem odczytała rozmytą przez deszcze nazwę: — Belase Plieso. — Właśnie. A po naszemu: Modry Staw. Poniżej Kołowej Przełęczy, w Jagnięcej Dolinie znajduje się kilka małych jeziorek. To położone jest najwyżej w widłach Jagnięcego i Koziego Szczytu, a z drugiej strony Jastrzębiej i Czerwonej Turni. Miłka spojrzała zafrasowana. Bogactwo wyboru nieco ją zaskoczyło. — No więc który z nich? — Ba, żebym to ja wiedział. Może wymienili jakieś inne nazwy? Przypomnij sobie. — Mówili, że Piekarski ma nadejść z doliny Jaworowej. — Można iść i tędy. To nic nie daje. Szukaj dalej. — Aha — przypomniała sobie Miłka — samochód ma czekać w Matlarach, a ten drugi facet miał wyjść, zaraz, dokąd... do Zimnej Studni. — No to jesteśmy w domu! — wykrzyknął z tryumfem Teodor. — 242 243 / Zimna Studnia to źródło w dolinie Kieżmarskiej. Tamtędy istotnie wiedzie droga do Matlar, a przez przełęcz pod Kopą jest łatwe przejście z doliny Jaworowej. Obok Modrego Stawu. No, może niezupełnie obok, ale zrozumiałe, że Piekarski nie chce się afiszować swoją w tych stronach obecnością. A do Modrego Stawu rzadko kto zbacza. Poniżej ża to prowadzi ścieżka z Kieżmarskiej do Brnczalovej Chaty. Jest więc i niezły punkt obserwacyjny. Bory wokół gęste. To szansa dla zbiega — zamyślił się. Milka również była czymś przejęta. Spojrzała na niego błagalnie, w ladziei, że znajdzie jakieś wyjście. — Teo... a jeżeli zabiją... tamtego człowieka? — powiedziała z niejakim ;rudem. No bo niby rabuś, przemytnik, waluciarz, co kto chce, ale... Śmierć Piekarskiego nie zdałaby się na nic. Zresztą, sama myśl o liedawnych kumplach osaczających uciekiniera, niby dzikie zwierzę, była jdrażająca. — Myślałem o tym samym — szybko powiedział Teodor. — Dobrze, Milka, może coś uda się zrobić. Jak dawno oni wyruszyli ze schroniska? — Jakieś półtorej godziny temu,'no może trochę mniej. Wyszłam Drawie zaraz po nich. — Wyprzedzili nas znacznie — Teodor zagryzł usta. — Nie ma czasu io stracenia. Idą do Doliny Kieżmarskiej, to pewne, ale będą chyba unikali ;ąsiedztwa schronisk, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Popatrz, jak ;hytrze wybrali „Kamzik", orientując się zapewne doskonale, że teraz tam emont i nikt nie zagląda. Będą się chyba poruszali bocznymi ścieżkami. Ja idam się za nimi najkrótszą drogą — przez Wielką Świstówkę. — A ja? Pójdę z tobą. Pozwól mi. — Kochanie — Teodor pieszczotliwie ujął drobne dłonie, teraz odowato zimne z przejęcia, z trwogi, może z porannego chłodu. — Twoja )becność tam na nic się nie przyda. Musimy tych opryszków wziąć w dwa )gnie, zaalarmować Słowaków, ostrzec schroniska w Dolinie Kieżmarskiej, frzeba to uczynić jak najszybciej. Miłka wiedziała dobrze, że Teodor ma rację. Więc pójdzie sam? Z kim potka się na szlaku? Czy tamci... Oh, nie, wolała o tym nie myśleć. — Kochanie, pobiegniesz do Smokowca najszybciej, jak potrafisz, dusisz telefonicznie uchwycić oficera, który się tą sprawą zajmuje. lavranek, tak? Zresztą kogokolwiek. Wytłumacz im, o co chodzi, jeżeli go lie będą mogli zaraz znaleźć. Żeby tylko nie uważali, że to jakiś kawał. Ctoś powinien z tobą być. Czekaj. Pójdziesz do Ondrasza! — Na kartce !44 wyrwanej z notesu szybko zanotował adres. Wetknął jej karteczkę do ręki. — On ci pomoże. Powiesz mu, że to bardzo pilne. Trzeba obstawić i przeczesać całe Koperszady. Czas nagli. Muszą się z tym błyskawicznie uwinąć. — Teo, a ty? — Nic się nie martw. Ja zawsze wychodzę cało. Jak kot, co spada na cztery łapy. Zresztą nie będę się pchał w jakieś opały, jeżeli nie zajdzie konieczność, A na pewno tak nie będzie. No, głowa do góry. Cała bieda, że musisz targać obydwa plecaki, bo ja nie mogę mieć w lej wyprawie obciążenia. — To nic takiego — Miłka wyraźnie nadrabiała miną. — Ja wiem, że nic takiego. Wiem, że sobie poradzisz. Miłka? Długie rzęsy Miłki zatrzepotały podejrzanie szybko. Nie podnosiła na niego oczu. Całkiem zrozumiałe. — Jak się znajdziemy? — spytała niewyraźnie, aż się musiał ku niej pochylić, żeby zrozumieć. Zastanowił się. Szybko coś sobie układał w myśli. Havranek zabezpieczy Dolinę Kieżmarską. A jeśli... Z ukosa spojrzał na Miłkę. — Akcję muszą zamknąć do wieczora. Potem się tam Uspokoi. Może... Czekaj na mnie w Brnczalovej Chacie — zakończył spiesznie, jakby coś zdecydował. — Przyjdę na pewno. Rozdział dwudziesty pierwszy Alarm — Ucieczka — Kto sieje wiatr Znakomita asfaltowa szosa szybko zawiodła Miłkę do Smokowca. Obok dolnej stacji kolejki przystanęła trochę bezradnie. W rozległym parku luksusowe hotele, pensjonaty. Było jeszcze bardzo wcześnie. Znaleźć kapitana Havranka? Ba, ale jak? Szukać poczty, telefonu? Nie, najlepiej zadzwonić z najbliższego hotelu. Zbiegła spacerową ścieżką, która wiodła obok drewnianego kościółka. Jego koronkowa, spiczasta wieżyczka do złudzenia przypominała podhalańskie kaplice. Naprzeciw, po drugiej stronie, widać było rozłożysty gmach „Grand-Hotelu" Miłka weszła do hallu, podbiegła do starszej pani dyżurującej w recepcji. — Jestem Polką —; powiedziała łamiącym się ze zdenerwowania głosem. — Muszę się natychmiast skontaktować z milicją. Verejna Bezpiecznost — dopomogła sobie zapamiętaną nazwą — w Tatrzańskiej Łomnicy. Czy mogłaby mnie pani połączyć? — Jakiś wypadek? — recepcjonistka na szczęście rozumiała trochę po polsku, a widząc zdenerwowanie dziewczyny, napięcie malujące się na jej twarzy, już podnosiła słuchawę, nakręcała numer. Połączenie uzyskano błyskawicznie. Niestety, kapitana Havranka nie było, a dyżurny niezbyt dobrze rozumiał, o co chodzi Miłce. Zrozpaczona odłożyła słuchawkę. Słowaczka zza lustrzanej szyby recepcji przyglądała się jej życzliwie. — Może mogłabym w czymś pomóc? — Jeżeli pani taka dobra — Milka wyjęła z kieszeni kartkę z adresem, który jej zostawił Teodor. — Muszę jak najszybciej odnaleźć tego pana. Czy może mi pani wskazać drogę? Uprzejme zainteresowanie na twarzy Slowaczki ustąpiło miejsca serdecznej życzliwości. — Ondrasz? Naturalnie. Wiem, gdzie mieszka. Ale to kawał drogi, a 246 pani z tymi plecakami — zafrasowała się. -— Zdaje się, że nasz szofer akurat jedzie służbowo w tamtą stronę. Może mógłby panią podrzucić. Proszę zaczekać, zaraz się dowiem. I zanim Miłka zdołała wyjąkać jakieś sensowne podziękowanie, pani znowu podniosła słuchawkę, coś tam objaśniała, prosiła. Milka rozumiała piąte przez dziesiąte, ale wystarczająco wiele, aby stwierdzić, że uruchomiono wszelkie sposoby, aby przyjść z pomocą młodej, nieznajomej Polce. Za chwilę podjechała niewielka furgonetka. Kierowca uśmiechnął się do Milki, pomógł jej ulokować plecaki. Zaledwie zdążyła podziękować miłej pani z recepcji, a już siedziała w szoferce i już lecieli piękną, pełną zakrętów szosą. Kiedy indziej na pewno rozglądałaby się z ciekawością po nowej, nie znanej okolicy, teraz wpatrywała się w drogę, jakby jeszcze zwiększyć chciała szybkość samochodu, żeby już, żeby jak najprędzej. Szofer podwiózł ją pod sam dom, gdzie zatrzymał się Ondrasz. Wyładował plecaki, kiwnął jej przyjaźnie dłonią i odjechał. Stała chwilę przy drzwiach pełna niepokoju i niepewności. Przyciskany gorączkowo dzwonek powinien cały dom postawić na nogi, tymczasem nikt się nie zjawiał. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stanęła młoda kobieta w schludnym różowym fartuszku. — Czy zastałam... Czy mogę się widzieć z panem Ondraszem? — Ojciec jest w domu, ale położył się na trochę. Był bardzo zmęczony, nie chciałabym go budzić. — Ale to bardzo ważna sprawa... Ja... Przysłał mnie Teodor... Pan redaktor Wójcicki. — Pan Wójcicki? — Kobieta spojrzała na nią badawczo... — Przecież wyszedł od nas zaledwie godzinę temu. Jak... -— Czekałam na niego na górze. Bo my jesteśmy razem, pani wie. Kazał mi koniecznie porozumieć się z pani ojcem. On jeden może nam pomóc. Młoda Słowaczka trochę nieufnie przyglądała się dziwacznej osobie, która stała w drzwiach i żądała, domagała się widzenia z jej ojcem. — Niech pani wejdzie i zaczeka — powiedziała wreszcie dosyć chłodno. — Zapytam ojca, czy zechce się z panią zobaczyć. — Niech pani powie, że ja jestem Miłka. Teodor o mnie mówił. Ojciec pani na pewno będzie wiedział, o kogo chodzi. Na pewno zechce mnie przyjąć — prosiła Miłka rozdygotanym głosem. - ' 247- — No dobrze. Zobaczę. — Znikła na schodach wiodących na piętro niewielkiego domku. Miłka powiodła za nią nieuważnym i trochę nieobecnym spojrzeniem. Młoda obieta nie wracała. Miłce czas dłużył się niemiłosiernie. Każda minuta urastała bez mała w godziny czekania. Wlokło się to i wlokło. Wreszcie u szczytu schodów ukazał się starszy pan o włosach jasnych jak gołębie pióra. Schodził ze schodów powoli, ostrożnie. Kiedy się do niej zbliżył, spostrzegła, że lekko powłóczy jedną nogą. — Chciała się pani ze mną widzieć? Słucham — głos miał ostry, rozkazujący, ale spokojne, mądre oczy łagodziły trochę to wrażenie. Miłka próbowała wyjaśnić, o co chodzi. Już po kilku bezładnych pierwszych zdaniach pan Gndrasz skinął głową, jakby akceptując wiarygodność jej opowieści. — Pan Teodor rzeczywiście mówił mi o pani. Planowaliśmy nawet wspólną wycieczkę. Tylko nie spodziewaliśmy się nikogo z was dzisiaj. Wiem, wiem, dziecko. Nie trzeba przepraszać. Rozumiem, że wypadło coś pilnego. Ale chodźmy do pokoju, tam mi pani wszystko spokojnie opowie, a Bożenka da nam śniadanie. Pani pewnie dzisiaj jeszcze nic nie jadła? Miłka tylko kiwnęła głową. Nawet nie pamiętała, że jest głodna. Znaleźli się w czyściutkim pokoju, który najwidoczniej służył za jadalnię i gościnny zarazem. Dom sprawiał miłe wrażenie, chociaż jego właściciele zapewne nie opływali w dostatki. Świadczyło o tym skromne urządzenie mieszkania, niewymyślny strój Bożeny. W ciszy i spokoju tego domu Miłka rychło odzyskała równowagę. Opowiedziała panu Ondraszowi o nocnej rozmowie, objaśniła dzieje bandy Piekarskiego, wydarzenia, których była świadkiem i o których jej opowiadano. Pan Ondrasz słuchał uważnie, potakując głową. Wysłuchawszy całej opowieści, podszedł do telefonu. Znowu rozmowa z Łomnicą, ale dyżurny, który najwidoczniej zlekceważył niezrozumiałą opowieść polskiej turystki, doceniał wagę tego, co mówił pan Ondrasz. — Jeszcze nie ma Havranka. Znajdą go — uspokajał Miłkę pan Ondrasz, starając się ją nakłonić, aby czekała spokojnie, bo i tak w tej sytuacji nie było innego wyjścia. Rozumiała to sama. Ale co mogła na to poradzić, że jej serce łomotało tak niespokojnie. Oni oboje nie wyobrażali sobie tak plastycznie, tak wyraziście samotnej wędrówki Teodora. Widocznie jednak nie doceniła pana Ondrasza, bo właśnie zaczął ją wypytywać o zamierzenia Teodora. Coś go w jej relacji zaniepokoiło, co wyczuła natychmiast, chociaż starał się tego nie okazywać, wprost przeciwnie, chwalił, że Teodor wybrał najwłaściwsze rozwiązanie. Rozdzwonił się telefon. Gorąca linia. Odnaleziono kapitana w Popradzie. Był przy telefonie. Pan Ondrasz wziął na siebie zadanie poinformowania go o całej sprawie. O faktach i domysłach. Krótko i węzłowato. Po drugiej stronie telefonu też nie marnowano czasu. Kapitan Havranek podziękował za informacje i kazał czekać. Miłka była zawiedziona. Ma tu sterczeć? Przecież Teodor kazał jej czekać na siebie w Brnczalovej Chacie. Zrobiła, co do niej należało, teraz nic jej tu nie zatrzymuje. Pan Ondrasz daremnie tłumaczył, że jej obecność tylko przeszkadzałaby w obławie, że tutaj jest przynajmniej w stałym kontakcie z kapitanem i natychmiast może otrzymywać świeże wiadomości. Miłkę ogarnął bunt. Każą jej czekać? Dobrze. Zobaczymy. Zacięła się w milczeniu. Wzięto to za dobrą monetę i znak uległości. Nie wyprowadzała ich z błędu. Byli wprawdzie bardzo dobrzy dla niej, ale nie powinni, nie mieli prawa jej zatrzymywać, kiedy może jest tam potrzebna Teodorowi. Ospale i w napięciu zbiegł im czas do obiadu. Bez wieści. Teodor o tej porze powinien był już dotrzeć do Modrego Stawu, jeśli nic mu w tym nie przeszkodziło, jeżeli... Po obiedzie Bożena zaproponowała Miłce spacer po Smokowcu. Przyjęła tę propozycję z radością. Bożena jednak śpieszyła się, miała jeszcze załatwić jakieś zakupy, toteż zostawiła Miłkę przed księgarnią, informując ją, gdzie i co warto zobaczyć i gdzie się spotkają ponownie. Miłka wysłuchała posłusznie rad, a potem z westchnieniem ulgi śledziła oddalającą się Słowaczkę. Trzeba będzie potem jakoś Bożenę przebłagać, nie chciała jej przecież robić przykrości. Ale nie mogła inaczej. Zbiegła schodkami w dół na przystanek elektriczki. Przestudiowała dokładnie rozkład jazdy i po chwili wsiadła do wagonu zmierzającego w kierunku Łomnicy. Jak to dobrze, że przezornie zabrała ze sobą dowód i pieniądze. Wszystko inne zostało w plecakach w gościnnym domu Ondraszów. W kieszeniach wiatrówki pętał się jeszcze grzebyk, chustka do nosa, scyzoryk, kawałek ołówka i dwa cukierki zabłąkane nie wiadomo jakim cudem. Wszystko jedno. Jest dopiero popołudnie. Na wieczór zdąży chyba do tego schroniska. A jeżeli zatrzymają ją u wylotu doliny? No nic, może się jakoś wyłże, 249 powoła na kapitana. Że z jego polecenia. Ku swemu zdumieniu Miłka stwierdziła, że w tej sytuacji zdolna jest do najgorszych łgarstw, i to bez zająknięcia, bez mrugnięcia okiem. Coś tu chyba nie w porządku, pomyślała samokrytycznie, ale zaraz zwróciła myśli w inną stronę. Na pewno się przemknie. A jeżeli... Pośpiesznie odsunęła myśl o możliwości innego jeszcze spotkania. Kowalik? Poznałby ją chyba. To mogło być niezbyt przyjemne. Ale mniejsza z tym. W Łomnicy szukała przede wszystkim planszy z mapą. Znalazła ją bez trudu i bez trudu też odnalazła na niej drogę, jaką powinna się udać. Y/ąską, krętą alejką, co biegła obok szosy pośród ozdobnych krzewów i pięknie utrzymanych kwietników, do tej pory wabiących oko starannie dobranymi barwami i wypielęgnowaną roślinnością — wędrowała Miłka do. Matlar. Ze stoku góry podchodził w jej stronę las ciemnawy, gęsty. Szary, pochmurny dzień i to niepewne, przygasające światło sprawiały, że nie wydawał się on Miłce nazbyt gościnny. Ścieżka zagłębiła się w las, dwa razy pod mostek podbiegł strumień, napiła się wody ze źródełka, które tryskało nie opodal. Cały czas jednak bezwiednie przyśpieszała kroku. Zdawało się jej, że z zarośli przy ścieżce ktoś ją śledzi. Czuła na sobie czyjś wzrok. To tylko wyobraźnia, tłumaczyła sobie, tylko to moja głupia wyobraźnia. Nikogo tu poza mną nie ma. Ale na wszelki wypadek wolała się nie oglądać. s Ścieżka biegła tunelem gęstwiny, splątane gałęzie tamowały dostęp światła. Ciemnawo i wilgotnie. Wczoraj w tym upale na pewno przyjemnie byłoby iść tędy, ale teraz? Jak to dobrze, że przed wyjściem wciągnęła na siebie sweter. Może jej się bardzo przydać, o ile przyjdzie długo tak wędrować. Poprzez łagodną wyniosłość Miłka dotarła wreszcie do szerokiej, jezdnej drogi wysypanej ostrym szutrem. Było tu znacznie widniej, przestronniej. Droga biegła wzdłuż łożyska potoku, woda huczała^ rozbijając się wśród ogładzonych białych kamieni. Wszystko tu było jakby przyczajone do skoku: las, woda, zawieszona w powietrzu mżawka. Dolina sprawiała wrażenie całkowicie bezludnej. A przecież powinni tu gdzieś warować ludzie kapitana Havranka. Chyba że nie zdążył... Ale to niemożliwe. Całkiem zdumiałaś, całkiem, beształa siebie w duchu Miłka. Poddawać się wrażeniom, urojeniom. Kto to słyszał? Ciągle jej się bowiem zdawało, że obserwują ją czyjeś oczy. Chyba niezbyt życzliwe. Gdzieś tu w pobliżu jest na pewno kapitan ze swymi ludźmi i... i tamci. Ale to nie była żadna pociecha. 250 Minęła polankę ze źródłem, stało tu parę ławek. Zimna Studnia. To tutaj miał czekać tamten. Niedaleko było rozwidlenie dróg. Prosto szło się do doliny Białych Stawów i Kieżmarskiej Chaty, w lewo pod ostrym kątem w górę wiodła ścieżka ku schronisku nad Zielonym Stawem, które wywodziło swą nazwę od słowackiego taternika, Brnczala, który zginął w tych stronach, tak mówił Teodor. Koło potoku pobudowano wielką szopę drewnianą. Wyglądała na magazyn. Potężne i na głucho zamknięte wrota strzegły dostępu. Powietrze stawało się jak wata. Nasycone wilgocią, nieprzeniknione, szarawe. Las, który ją otaczał, przybierał przedziwne, widmowe kształty. Cudacznie skręcone korzenie zabiegały jej drogę. Zza oślizgłych od wilgoci pni zdawały się wybłyskiwać czujne ślepia. Coś ciężko człapało lasem, stękało, wzdychało. W swoim niewesołym dzieciństwie przywykła wprawdzie do samotności, ale była to samotność innego rodzaju, samotność wśród ludzi. Kiedy się niespodzianie znalazła w tak niepodobnym do niczego, co znała, domu Bronki, było to tak, jak gdyby z ciasnego tunelu wydostała się w otwartą przestrzeń. Poczęła dostrzegać coraz więcej sympatycznych twarzy, pełnych dobroci rąk, wsłuchiwać się w łagodne, życzliwe głosy. Teraz — znalazła się znów sama — w dosłownym, fizycznym sensie. Ludzie, jeśli nawet byli w tej dolinie, w co zaczynała wątpić — starannie ukrywali się przed sobą nawzajem. Był tylko ten las dziwaczny, pokrętny. I mgła, co niby żywa istota zdradliwie obezwładniała każdego, co się w jej moc dostał: myliła drogi, kształty, odległości. Nawet potok ścichł i przygasł, odzywając się tylko niekiedy przytłumionym echem z dna rozpadliny. Las jednak zdawał się powoli ustępować i wkrótce Miłka dostrzegła przed sobą kosodrzewiny, morze kosodrzewia, ponad którym kłębiły się, to rozchylały szare tumany. Na moment mgła się rozdarła i Milka stanęła ogarnięta szczerym zachwytem. Wysoko w górze, ponad mgłami, jakby czarodziejską mocą uniesiona w powietrze, wznosiła się skalista wieża. Pośród siwej, jakby szronem osypanej przestrzeni, wydawała się niemal szafirowa, jak te goryczki widziane rano. Na lewo od niej przebłyskiwały potężne ściany, prostopadłe urwiska lecące z zawrotnej wysokości, ale mgły je wkrótce znów przesłoniły i trudno było uwierzyć, że istnieje w rzeczywistości to, co przed chwilą na własne oczy widziała. Jak to dobrze, potoku, że znów mi towarzyszysz. Ależ huk! A może to po ciszy tej, co aż w uszach dzwoniła, może to od niej nawoływanie potoku 251 wydaje się tak rozgłośne. Ogromna, huczna woda. Porywista. Gdzie tam woda! Piana sama, wody śmiech, wody krzyk. W słońcu ten potok pewnie pięknie się śmieje, teraz jest groźny, z wściekłością zdaje się odtrącać głazy, które mu drogę zagradzają. Powiał raptownie wiatr, jakby zębami ukąsił — zimny, ostry. Powiał i ucichł. Ale jego uderzenie rozdarło znów zasłonę mgieł, że pękła od góry do dołu. Miłka oczom własnym nie dowierza. Jakiż to ogromny świat otwiera się przed nią. Na lewo ściana pionowa, gładka, stroma, z tysiąc metrów pnie się w górę. Stalowa, lśniąca, u podnóża śniedzią piargów znaczona, seledynowoszarym osypiskiem. Poza nią w górze zębata grań. Przepaścistym żlebem od szczytu spływa śnieg. Nie biały. Srebrny, mieniący się jak haft. Wieniec skal. 1 ta jedna jedyna turnia jakby podana do przodu, jakby wybiegająca z koła, nie szara — niebieskawa. Skoro już minęła ten dziwny, widmowy las, skoro już góry wyszły jej naprzeciw, Miłka powoli się uspokaja. Zwłaszcza że daleko przed sobą, ponad rozpadliną zarośniętą kosówką, przez którą przebija się potok, prawie u stóp owej strzelistej turni, spostrzega żółty budynek schroniska, które z tej odległości wydało się jej śmiesznie maleńkie. Już niedaleko. Czy Teodor już tam jest, czy będzie musiała na niego zaczekać? Akcję pewnie zakończono do tej pory. Czy schwytano wszystkich? Miłka myśli też, że trzeba będzie ze schroniska zadzwonić do Smokowca, do pana Ondrasza. Niewdzięczny z niej gość. Trzeba się wytłumaczyć. Chyba zaczarowana jest ta dolina. Najpierw wyrósł przed nią niesamowity las, teraz znów droga zdaje się wydłużać w nieskończoność. Idzie i dzie ku schronisku, a ono wcale się nie przybliża. Wicher przybiera na sile, śwista w uszach, szarpie za włosy. Miłka zapina wiatrówkę, naciąga kap-:ur. Mgły znów napływają w dolinę. Nie mgły, chmury. Z tej strony, od której nadeszła. A ten głuchy pomruk za plecami, ten przetaczający się grom?... Miłka ogląda się i przerażenie tamuje jej na chwilę oddech. Od owych wzgórz rozległych, które mijała, nadlatuje teraz bura, prawie czarna ;hmura z rudym środkiem. Niesamowite światło napełnia dolinę. Skały odbijają rudy poblask, jak od pożaru, stalowe blachy nasyca kolor rdzy. Burza. Miłka biegnie, ile sił, byle prędzej dopaść do schroniska. Wiatr ą naścignął. Niemal zbija z nóg. Chrapliwy poświst i wraz uderzenie Dipruna —gdzieś blisko, tuż. Sypnął grad. Białe kamyki, grube kulki lodu ną powietrze ze straszliwą zaciekłością. Milka osłania twarz rękoma, żeby ej nie oślepiło, leci jak na skrzydłach. Wicher nie folguje. Wali prosto w :>lecy, popycha. Niemal spycha Milkę z niewielkiej wyniosłości. 152 Przed nią staw chłostany wichrem i gradem. Zdmuchnie mnie do jeziora, myśli Milka i wytęża resztę sił. Wąski drewniany mostek kołysze się pod uderzeniami wiatru, w dole kłębi się woda uchodząca ze stawu; wzdęta, spieniona, rozszalała. Miłka wbiega na most. Trzeszczą, dygocą deski pod jej stopami. Cały most tańczy nad wzburzoną wodą. Od mostu jeszcze kilkanaście metrów pod górkę, na której wznosi się schronisko. Wicher uderza teraz prosto w twarz. I grad. Kiedy Miłka wreszcie, słaniając się na nogach, dopada drzwi, same otwierają się przed nią, czyjeś życzliwe ręce wciągają ją do środka. Pytają ją o coś, nie rozumie. Opiera się o ścianę i dyszy ciężko. Jakaś młoda dziewczyna, której twarz zamazuje się przed oślepłymi pd wiatru i ulewy oczyma Milki, pomogą jej ściągnąć wiatrówkę, coś mówi pocieszająco, klepie ją po ramieniu, prowadzi po kilku schodkach, a potem długim korytarzem do jadalni. Stawiają przed Miłką gorącą herbatę. Podsuwają talerz z jakimś mięsem w sosie; pachną gorące ziemniaki. Ale Miłka nagle odzyskuje oddech i pamięć p sprawach, jakie ją.tu przywiodły, co z kolei wyzwala zapomnienie o wszystkim, co ją spptkąło przed chwilą. Otaczają ją życzliwe, przyjazne twarze. Wie, że trafiła do celu. Mówi, że jest z Polski, coś tam, plącząc się z pośpiechu, wspomina o kapitanie Havranku, pyta wreszcie o Teodora. Spoglądają po sobie zasępieni jakoś i niespokojni. Krępy mężczyzną, pewnie chatar, kierownik schroniska, nachyla się ku niej i uspokajającym głosem, bardzo wyraźnie, aby dobrze zrozumiała, mówi, że pwszem, kapitan ostrzegł schronisko, są w pogotowiu, ale ani ściganych, ani młodego polskiego turysty do tej pory w okolicy nie spostrzeżono. Miłka nie wierzy. To oczywista pomyłka. To niemożliwe. Tyle czasu upłynęło, odkąd rozstali się z Teodorem. Na pewno tu dotarł. Może się śpieszy), może minął Brnczalovą Chatę. Może tylko nie wiedzą, o kogo chodzi. Daremnie opisuje jego wygląd. Kręcą przecząco głowami. Nie było takiego. Nie było? W takim razie coś się stało. Musiało się coś stać, skoro Teodor nie dotrzymał obietnicy, że będzie tu czekał albo zostawi dla niej wiadomość. Musiało się coś stać, pulsuje gorączkowo w mózgu to jedno zdanie, powracające uporczywie, natrętnie. Coś złego. 1 naraz wraca do niej cale to piekielne zmęczenie ostatniej wędrówki. 1 ' przerażenia niewiadome, jakie ją osaczały, leśne, mgliste. I samotność, jakiej już nie przełamać, samotność, jakby cały świat obrócił się w pustynię, jakby cały świat opustoszał, jakby w nim życie zamarło, jakby nie było nikogo. Skoro nie ma... nie ma Teodora! 253 Miłka opiera głowę na rękach złożonych na stole i wybucha płaczem. Aż się zanosi. Otaczający ją Słowacy spoglądają na nią z jawnym współczuciem. Biedne dziecko. Kapitan Havranek powiedział przecież coś więcej. Wiedziano, że wędruje do schroniska, już dawno zauważyły ją patrole, ale pozwolono jej tu przyjść. Kapitan pamiętał tę dziewczynę, pamiętał spotkanie z nią w Polsce, kiedy ją na chwilę odwołano od łóżka chorej Doroty. Prosił teraz, żeby się nią zaopiekowano. Nie trzeba jej tymczasem nic mówić. Niechże się uspokoi. Młodziutka Słowaczka, rówieśnica, która ją tu przyprowadziła, otacza Miłkę ramieniem i mówi coś miękko, ciepło, serdecznie. Miłka nie rozumie dobrze, ale dociera do niej ten głos pełen życzliwości. Powoli cichnie jej płacz, ale dziewczyna nadal nie odrywa rąk od twarzy, nadal pozwala się przytulać i głaskać jak małe dziecko. Schronisko stoi na cyplu nad samym jeziorem. Za oknami jadalni kipi wzburzona woda. Bicze ulewy chlaszczą o szyby. W strugach deszczu roztapia się, zaciera wszystko. Zapada noc. Wiatr się nie uspokaja, przeciwnie — zawodzi i wyje jak potępieniec i z furią i rozpaczą ciska się na skalne ściany, jakby się chciał o nie roztrzaskać. Rozdział dwudziesty drugi Jastrzębia Turnia — Poszukiwania Miłka budzi się raptownie w środku nocy. Wiatr ustał, jest zupełnie cicho. Zdawało jej się, że ktoś ją zawołał po imieniu. Słyszała wyraźnie. Leży bez ruchu w ciemności, nasłuchując. Cisza. Zapala na chwilę światło, lampka jest tuż pod ręką. Pokoik maluteńki jak szuflada. Odstąpiła go jej ta młodziutka Słowaczka. Własta ma na imię. Poszła spać do koleżanki. Całe schronisko przepełnione. O ile dobrze zrozumiała to, co jej wczoraj tłumaczono, zajęli je sportowcy, którzy tu trenują. Jakiś klub wysokogórski. Nie rozpytywała, wdzięczna, że jednak znaleziono dla niej miejsce. Dziewczyna obiecała, że gdyby zjawił się Teodor albo nadeszły jakieś ważne telefoniczne wiadomości, natychmiast da jej znać. Ale nie przyszła. Pokoik jest tak wąziutki, że niewiele w nim się mieści. Łóżko, przy nim na niskim stołeczku gałąź kosówki w dzbanku i ta lampka rzucająca miłe, ciepłe światło. Na przeciwnej ścianie, blisko — wystarczy ręką sięgnąć — wisząca półka na książki. Sporo tych książek. Powieści. Miłka rozpoznaje nazwiska klasyków. Za łóżkiem w stronę drzwi niewielka szafka z lustrem. Fotografia chłopca — sympatyczna, szczera twarz. Obok, pewnie własnoręczny, szkic otoczenia doliny i — tak! niedźwiedzia, chyba się tu misie często pokazują, myśli Miłka. Wiele przeróżnych kolorowych maskotek, kobiece drobiazgi. We wnęce za firanką miejsce na ubranie, na kołkach wbitych w ścianę obok drzwi wisi czekan i gruba, puchata wiatrówka. Ubogi to pokoik, ale bardzo miły. Piękna barwista narzuta, teraz starannie złożona, ta zielona gałąź, maskotki — sporo mówią o właścicielce. Nawet taki pokoik może stać się domem, myśli Miłka. A ona? Gdzież jest jej dom? U Bronki? Miłka gasi lampę i leży bez ruchu, przełykając łzy. Sama nie wie, kiedy zasypia. 255 Budzi się po jakimś czasie, półprzytomna. Znów jej się zdawało, że ją ktoś wołał. W pokoju nie jest już tak ciemno, rozjaśnia go niezwykły blask. Miłka odsuwa firankę — to już dzień. Właśnie przed oknem Miłki, trochę większym od dwóch dłoni, wznosi się ta piękna, zuchwała turnia, która jej wczoraj szła naprzeciw. Ta sama, ale jakże odmieniona. Oblewa ją krwawy, rubinowy blask, jakby się z wnętrza góry dobywał, jakby cała uczyniona była z przejrzystego kamienia, wewnątrz którego płonie światło. Wewnątrz góry czy u jej szczytu rodzi się ten blask? Miłka chłonie oczami niezwykłe zjawisko. Ta płonąca skała na tle innych, w cieniu jeszcze pogrążonych — może jej się to tylko śni? Ale już zewsząd znów napływają mgły, przędą się wokół świecącej góry, zasnuwają całą przestrzeń. Jeszcze tylko różowawy połysk we mgle się przewija, potem i on gaśnie. Miłce powieki same opadają na zmęczone, spłakane oczy. Zasypia niespokojnym snem. Zdaje się jej, że idzie wąziutką ścieżką, a wtem z góry obrywa się ogromny głaz. Toczy się ze zdumiewającą powolnością. Nie ma gdzie uciekać, gdzie się cofnąć. Miażdżący ciężar uciska piersi, dusi, obezwładnia. Miłka budzi się z krzykiem. Nad nią pochyla się Własta. W oczach młodej Siowaczki coś jak litość, jak żal. — Są jakieś wiadomości? — pyta Miłka. — Telefonował kapitan. Podobno ujęto tych przemytników. Zatrzymano samochód w Matlarach. Kapitan będzie tutaj koło południa. Chce się widzieć z tobą. — A Teodor? — Kapitan nic nie mówił. Może jest z nimi. Na pewno jest — dodaje od siebie Własta. Niechże się ta dziewczyna tymczasem uspokoi. Będzie jeszcze czas na smutek, jeżeli... Ta wiadomość, a raczej cień nadziei, napełniły Miłkę otuchą. Rozmawia z ożywieniem z Własta, niepokoi się, że może się nie wyspała. odstępując jej swoje własne łóżko. Własta śmieje się, że to nie ma znaczenia. Tapczan koleżanki szeroki, nie taka jak tu — półeczka. Wyspały się obie jak susły. Schodzą na dół. Własta pracuje przy kuchni w schronisku. Miłka napiera się, że jej pomoże, nie ma przecież nic do roboty. Ale Własta się prawie obraża. Jakże to, gość i co? Może ziemniaki mają jej dać do skrobania? Nie ma takiego obyczaju. Ale niechże Miłka idzie do jadalni, to razem zjedzą śniadanie. Własta też jeszcze nie pojadła, nie miała do tej pory czasu. Ci sportowcy wstają raniutko i zaraz wołają: jeść. Trzeba im naszykować mnóstwo do jedzenia, bo apetyt mają nie z tej ziemi. A 256 dziś natychmiast skoro świt wyruszyli w góry mimo niepomyślnych warunków. Tutaj nad jeziorem wprawdzie sypnął wczoraj grad, ale wysoko w górach — śnieg.- J dziś też kurzy; chociaż już się wydawało, że się przetrze. . , : ¦ Własta przezornie nie powtarza Milce wiadomości, że kapitan Havra-nek wezwał do telefonu również szefa drużyny sportowców. Wciągnął ich do akcji. Wiadomo, że w takim wypadku potrzeba ludzi obeznanych z terenem, dobrze chodzących po górach i — gotowych na.wszystko. Własta nie śmie się domyślać, nie chce sobie nic wyobrażać na niewiadome, żeby tymxmyśleniem wilka z iasu nie wywołać. Polska dziewczyna budzi sympatię ich wszystkich. A nie trzeba specjalnej bystrości, żeby się domyślać, kim^jest dla niej ten młody człowiek, którego tak wytrwale poszukuje, a który zaginął w górach. Zagin»t? Własta natychmiast wycofuje się z tej myśli w popłochu. Może się jeszcze okaże, że nic złego się nie stało. Różnie się zdarza. Ale jej doświadczenie — dziewczyny wychowalnej w górach i zżytej z nimi od małego — przeczy tym przypuszczeniom. Takie nagłe załamanie się pogody mogło zbić z tropu nawet najdoświadczeńszych turystów, najlepszych wspinaczy. No cóż, może ten chłopak będzie miał po prostu szczęście? Własta gadając z zapałem, opowiadając masę swoich, dziewczyńskich spraw, zwierzając się na poły albo się z tych zwierzeń śmiejąc, stawia przed Miłką chleb, dżem, pachnące, świeże masło, kawę z mlekiem. Sama też zabiera się do jedzenia. Milka otrząsa się z apatii. Wprawdzie jeść nie bardzo może, ale stara się jakoś to zaszachrować, żeby Właście nie robić przykrości. Spoziera ukradkiem na zegarek. Za kilka godzin będzie tu kapitan. On wszystko wyjaśni. Do tej pory nie pozostaje nic innego, jak tylko Czekać, cierpliwie,. rozważnie czekać. Zresztą może nadejdzie i sam Teodor. Ofuknie ją za te niepotrzebne, bezsensowne niepokoje. A.niechby i skrzyczał. Tymczasem... — Słuchaj, Własta — pyta nieśmiało — czy mogłabym zadzwonić .stąd do Smokowca? Mogą się tam o mnie niepokoić. Zrobiłam im straszny kawał. Ją... tak naprawdę to ja uciekłam — wyznaje i ze wstydu nie wie, gdzie -oczy podziać. m \ Własta uśmiecha się chytrze. Kapitan nie pozwoliłby porządnych ludzi tak za noa.wodzić jednej smarkuli. Już wczoraj, kiedy Miłka wędrowała do schroniska, zawiadomiono Smokowiec. Wszystko w porządku. Miłka oddycha z ulgą. Nie chciałaby, żeby sobie tam Bożena i pan Ondrasz myśleli Bóg wie co. I tak oboje z Teodorem narobili im już dosyć 17 — Kto sieje wiatr 257 kłopotu. Ciekawe, czy pan Ondrasz teraz wyjedzie. Teodor go uprosił, żeby został jeszcze na parę dni, ale'może nie zechce czekać? Właściwie trudno nawet byłoby mu się dziwić. Własta zagląda do kuchni. Koleżanki ją stamtąd wypychają na gwałt. Już- one sobie same dadzą radę, a ona niech raczej zajmie tą małą Polką. Miłka z wdzięcznością przyjmuje propozycję wspólnego spaceru. Siąpi wprawdzie dokuczliwa mżawka, ale to nic nie szkodzi. Najważniejsze, że nareszcie trochę się uspokoił ten wściekły wicher. Ale mgła ciągnie w głąb doliny, nieustannie wylewa się zza skalnych grani powolnym, bezmiernym przypływem. — To suche mgły — powiada Własta. — Jest nadzieja na pogodę. Staw pluszcze cichutko w kamiennej misie. Jest rzeczywiście najpraw- dziwiej zielony: soczystą zielenią mchu, wilgoci. Szeroko rozlaną strugą uchodzi doń rozgałęziony, widlasty potok, który rodzi się gdzieś tam w górze pośród skalnych dolin zawieszonych między szczytami, wysoko. Zsuwają się nad jezioro stożki piargu od czarnych płyt Kieżmarskiego, najwynio.ślejszęj tutaj góry, największego olbrzyma. Własta opowiada Miłce, że polscy taternicy: Chwaściński i Śtanisławski — pierwsi zdobyli tę ścianę. Idą ścieżką pośród kosówek w stronę owych usypisk piargu. Z daleka zielonkawe, gdy im się przyjrzeć z bliska, fiołkowy cień je zasnuwa. Dziewczęta stają wkrótce nad niewielkim stawkiem, niemal zupełnie czarnym. Przepaścista woda, jakby zupełnie bez dna, bez nadziei na słońce.* Miłka odgaduje imię stawu, jeszcze zanim je Własta wypowiedziała: — Czarny Staw. A tam za tym żlebem prowadzi droga na Rakuską Czubę. My ją nazywamy Wielka Świstówka. Miłka nadstawia uszu. Tę nazwę wymienił Teodor. Zatem powinien był tędy iść. Ale czy w takim razie mógł niepostrzeżenie minąć schronisko? Pyta o to Włastę. Ta przeczy. — Ale — dodaje po namyśle — jest jeszcze ścieżka przez Małą Świs-tówkę. Droga rozgałęzia się zaraz obok obserwatorium przy Łomnickim Stawie. K4oś, kto nie chce zwracać na siebie uwagi, obrałby raczej tę drugą drogę. Pamiętasz, jak idąc tutaj mijałaś koło Zimnej Studni nasz magazyn? A trochę dalej w lesie na polance odgałęział się zielony szlak. Zauważyłaś? •To właśnie wylot tej dróżki, o której ci mówię. Może być, że twój chłopak poszedł tamtędy. Od źródła wiedzie także kilka ścieżek przez las, którymi można ominąć schronisko i niepostrzeżenie dostać się na Przełęcz pod Kopą- i do Jaworowej. Oczywiście, trzeba dobrze znać te strony. 258 — Teodor był tu już kiedyś, ale tylko raz. Za to zabrał ze sobą. mapę. Własta. lekceważąco macha ręką. — Na'turystycznych mapach nie znaczy się wszystkich drożyn. Za to ci przemytnicy na pewno znają je na wylot. . ¦ Chłodem wieje od nasiąklych wilgocią skał. Ale na szczęście w górze, pośród chmur, czynią się jakoweś niebieskawe prześwity. Coraz ich więcej. Chwilami przelatuje w nich jakby poblask słońca. — Wracamy? Lepiej będzie zaczekać na kapitana przy schronisku, żeby cię nie musiał daleko szukać. Ten argument trafia Milce do przekonania. Wracają.' Siadają na drewnianej długiej ławie pod ścianą schroniska obróconą w stronę jeziora. Ależ przejaśnia się najprawdziwiej w świecie. ¦: ¦ Jeziorko od światła odmienia się zupełnie. Staje się pierzchliwe, migotliwe, kapryśne. Raczej jeziora zamysł, zjawisko — niż rzeczywistość. Dnem zielonkawy chłód przylega, ale już się w jego tafli odbijają otaczające je półksiężycem urwiska. Jaśniejsze,( fosforyzujące plamy to zwierciadlana wizja śriiegów tam, w górze. Teraz, gdy mgła ustępuje, widać wyraźnie, że śnieg mocno przyprószył szczyty. W głębokich żlebach zalega biel, srebrzysta koronka cieniuje skalne załomy i rysy, zwieńcza każdą wypukłość, haftuje się na obrywistych ścianach. Własta uczy Miłkę nazw okolicznych szczytów: Pyszny, czyli Durny, Czarny, Kołowy. Ponad Doliną Miedzianą, Miedzianymi Ławkami, gdzie ongiś pracowali górnicy, ponad*|Sępim zarysem Wideł sinieje garb Łomnicy. Ostry grzebień, wpięty opodal podłużnych Baranich Rogów, to Spiska Grzęda. I wreszcie ta niezwykła strzelista skalna wieża — wczoraj błękitnawa, dziś nad ranem płonąca rubinowym światłem. Miłka pyta o nią ze szczególnym zaciekawieniem. — To Jastrzębia Turnia — odpowiada Własta. — Z czarodziejskiej mocy słynie, ale mocy tej podobno doświadczyć może tylko ten, kto dla ludzi serce ma otwarte, nie goni za czczym zyskiem ani marną sławą. Dla innych to zwyczajny kamień, w kamieniu zaklęta, w kamień obrócona magiczna siła, która ich jednak nigdy nie ożywi. —- Odpowiedz — prosi Milka. Ciekawa jest wszystkiego, co wiąże się z tą górą, jaka ją od początku zauroczyła. Zresztą, czas szybciej leci na słuchaniu, choćby i legendy. Zabić czas. Zabić? Własta opowiada. — Kiedyś przed wiekami był u szczytu tej turni osadzony kamień, 259 karbunkułem zwany, co czerwonym światłem świecił. A kamień ów miał tę władzę, że moce złe odpędzał, słoty i burze powstrzymywał, co się w głębi gór, w głębi pieczar podziemnych rodzą i ciągną nad spiskie Wsie ¦ i poła. Dostępu im bronił. Ludzi ochraniał i Sos im łaskawy zsyłał. Mówiono też, że kto by tego karaienia dotknął, pozna szczęście największe na świecie. Przychodzili tedy ludzie tutaj troski swoje wypowiadać, co komu na sercu ciąży, kogo dola zła. gniecie. A jeżeli klo poczciwe rnia! serce i nie splamiła go żadna krzywda ludzka, wysłuchany był. Przychodzili ludzie, ale nie było takiego śmiałka, który próbowałby się na szczyt turni wspiąć i kamienia dotknąć. Widzisz, jak gładkie są te ściany? Lita skala. Jakby ją topór niebieski okrzesał. Jakże tu na taką ścianę iść?-Teraz, ze'sprzętem, może i łatwo. Ale kiedyś tylko.na zręczności własnych rąk i nóg można było polegać. Mówiono też, że nie ludzka to moc, aby po takie szczęście sięgać, które znać mogą jeno góry wysokie, wiatr, co po wolności, kędy chce, chadza, . słońce, które jednako dla każdego, najlichszego nawet stworzenia łaskawe. Takie szczęście jarzył ognisty kamień. Mówiono, że nie człowiecza to rzecz, bo człowiek na biedę i cierpienie, na niedosyt i udrękę skazany. Zdarzyło się przecież, że poszedł na odpust do Lewoczy chłopak z tych stron, Jano, sławny polowacz. Miał piękne skórki rysie, chciał je sprzedać, strzelbę nową sobie kupić. I poznał na jarmarku dziewczynę, która tam z matką przybyła z pobliskiego Kieżmarku. I rozmiłowali się w sobie okrutnie. Ale rodzina nie chciała mu dać, dziewczyny na^akie niepewne życie, skoro chłopak nie miał ani domu, ani pola, jeno z tego żył, co upolował. Zaparli dziewczynę w komorze, za próg jej nie puszczali. A chłopakowi za nic już była swoboda, w której równy nąjszumniejszym wichrom chadzał. Świat mu się cały potracił, skoro z dala od swej miłej żyć musiał. Skrzyknął towarzyszy, próbował ją porwać. Mówią, że dziewczyna nie była od tego, że się sama ku niemu wykradła. Ale napotkał ich graf węgierski z drużyną, dziewczynę odbił, chłopca poranił, że ten przez trzy niedziele jak bez ducha leżał. Leczyli go dobrzy ludzie, aż się i z łoża podniósł. Powiedziano mu wtedy, że sobie graf jego dziewczynę na kochanicę upatrzył, że bardzo mu w oko wpadła. Jeździł ku niej, prezenty przywoził, wielkie laski obiecywał, aż i rodziców sobie zjednał. A dziewczynę? Któż to zmiarkuje. Zawziął się Jano, boleść się w nim zapiekła. Postanowił zdobyć ów kamień, co w Jastrzębiej Turni świeci, i za niego prawo do dziewczyny pozyskać. Byle mi ona sprzyjała, byle mi wierna była — myślał — 260 * wszystko osiągnę, wszystkiego dokonam. Byle ona myślą była ze mną, to się żadnych trudów ani niebezpieczeństw nie ulęknę. Niechże mi ona wiary dotrzyma, a choćby się między nami ziemia rozwarła, wystarczy nam tej miłości, aby każdą przepaść wyrównać i zjednać ku sobie, I choćby dały świat nam trzeba byio obejść, to starczy nam pnej miłości, .:,., y i u bte wrócić. >' }\ - Przyszedł tedy aż tu, pod Jastrzębią Turnię. Płoczął się wspinać ku owemu światłu gładką skalistą ścianą. Trzy dni i trzy noce wdzierał się na tę górę, aż blisko już był zaklętego kamienia. Jeszcze trochę, a będzie go mógł dosięgnąć. Podwójna go dźwigała siła: miłości wzajemnej; umacniała w wierze i wytrwałości, chociaż ręce pozdziera! do kości, chociaż głód i pragnienie go osłabiły. Tymczasem do dziewczyny graf sunął w zaloty, nie marnował czasu. Pieszczone słówka szeptał, wspaniałością otoczyć kazał, obiecywał los nad inne wspanialszy, sam na każde zawołanie był. Kimże by się okazał przy strojnym grafie ten oberwaniec, Jano? Cóż on mógł ofiarować? Okiść śnieżną na drzewach zamiast diamentowych zausznic? Cóż on, jej mógł ofiarować poza samym sobą? I zawahała się dziewczyna na jedno mgnienie oka: Odstąpiła go w sercu swoim właśnie w tej chwili, kiedy Jano po czarnoksięski karbunkuł sięgał. Jak krucha była jej miłość, tak samo krucha okazała się lita skała, której Jano uczepiony, nad przepaścią zwisał. Jakby się coś wewnątrz turni rozpękło, zadrżała od swoich podstaw aż do szczytu i rozdarła się skalistą bruzdą. Runął Jano do Zielonego Stawu. Zawarła się nad nim woda zielona jak dziewczyńskie oczy. Zapłakała woda zielona. ¦.¦ . , A zaklęty karbunkuł w głąb turni się zapadł i już go nikt od tej pory nie oglądał. — A co się stało z dziewczyną? — Nie ma już dla niej miejsca w tej opowieści. Nawet na pamięć po sobie nie zasłużyła. Pewnie ją graf przegnał, kiedy mu się znudziła, kiedy się nią dość zabawił. W zwykłe szkiełka przemieniły się klejnoty, które od niego miała. Sprawiedliwe to. A Jano "śpi tu na dnie w Zielonym Stanie. Mówią-,-.że się nad nim ulitowała skalna panna, co tej wody strzeże, i że raz na rok życie mu przywraca. Wspina się wtedy Jano na któryś z tych wierchów i ku Spiszowi pogląda. Raz na rok wolność odzyskuje. Miłka w zamyśleniu spogląda na'Jastrzębią Turnię, przypominając ją sobie taką, jak dziś z rana widziała, oblaną szkarłatnym blaskiem. Może to świeci! w niej zaklęty kamień? Szczęście ludziom miał zwiastować. A dla 261 niej? Dla niej liczy się tylko to, aby Teodor wrócił bezpiecznie, aby znów byli razem. Tylko to jedno. — Idą — powiedziała Własta. Na drodze, wysoko nad rozpadliną, w której płynął potok, ukazało się kilka ruchliwych punktów. Zbliżały się, rosły. Milka poderwała się, już biegła naprzeciw. ¦ . ' Kapitan serdecznie uścisnął dłonie Milki, wpatrując się w jej przybladłą, zmizerowaną twarzyczkę. Pośród otaczających go mężczyzn Miłka szukała wzrokiem Teodora. Nie było gó. Przeniosła wzrok na kapitana. — Moje dziecko — powiedział spokojnie. — Chciałbym z tobą porozmawiać. Chodźmy do schroniska. Kierownik odstąpiłam-swój pokój na dole. Kapitan wydał dyspozycje i został sam z Miłką. Sięgnął po naszykowany przez Włastę posiłek. Jadł pośpiesznie, łapczywie. Miłka pomyślała, że pewnie od wielu godzin nic gorącego w ustach nie miał. Wyglądał na okrutnie strudzonego. Nie śmiała go wypytywać. On sam zaczął. <— Zaalarmowaliście nas w porę. Niczego nie przeczuwali. Mamy obstawę samochodu, mamy Syrkacza, który wtedy nocował w „Kamziku" wraz z Kowalikiem. W samochodzie, bardzo pomysłowo zresztą, ukryli ząaczną ilość dewiz, trochę złota. Syrkacz twierdzi, że to nie wszystko, że resztę miał przynieść Piekarski, po którego poszedł Kowalik. Wycisnęliśmy z Syrkacza, ile się dało, ale on bardzo sprytnie twierdzi, że nic nie wie, bo z Kowalikiem rozstał się jeszcze w Dolinie Staroleśnej. On-sam został w odwodzie, czaił się tu przy Zimnej Studni. Tu zresztą go przychwyciliśmy. Najpierw się w żywe oczy wypierał, papiery na pozór miał w porządku, potem dopiero, kiedyśmy skonfrontowali go z tą obstawą z Matlar, załamał się i puścił farbę. - — A o tamtych — głos Miłki załamuje się niebezpiecznie — nic nie wiadomo? — Tak, tak— odpowiada pośpiesznie kapitan. — Szukamy ich. Właśnie chciałbym, żebyś sobie przypomniała wszystko, najdrobniejsze' nawet szczegóły rozmowy z Teodorem. Może to nam da jakiś klucz do ręki. Więc Miłka opowiada znowu wszystko po kolei. I o dwóch Modrych Stawach, i o tym, że jej kazał na siebie czekać w Brnczalowej Chacie. Kapitan się zastanawia. Czy Teodor skierowałby tu.dziewczynę, gdyby przypuszczał, że grozi jej najmniejsze nawet niebezpieczeństwo? Chyba nie. Raczej starałby się je jak najdalej od niej odsunąć. Więc może specjalnie ją 262 tu posłał, wiedząc, że Koperszady obstawimy i z tą tu bandą szybko, się . uporamy. A sam ufał, że sobie poradzi z Piekarskim. Może wybrał jednak, ten drugi wariant, pod Przełęczą Lodową, a do Kieżmarskiej-Doliny miał zamiar przyjść później? Tak suponował Ondrasz. A jeżeli Kowalik spostrzegł, że ktoś jest na jego tropie i umyślnie wywiódł go w jakieś bezdroża? Musimy znaleźć Piekarskiego. Musimy znaleźć ich wszystkich trzech. Ale — czy żywych? ' Bijąc się z tymi wątpliwościami, kapitan mówi jednak uspokajająco do Miłki: — Wszystko będzie dobrze. Nie trzeba się niepokoić. Horska Służba współpracuje z nami, pomagają nam też taternicy, którzy tu w schronisku obozują. Prędzej czy później na pewno ich odnajdziemy. Oby prędzej, myśli kapitan. Kowalik mógł chłopaka zaciągnąć w jakieś zakamarki. Potem przyszła ta fatalna zmiana pogody... Chłopak nie był na -to przygotowany. Co za karygodna lekkomyślność zapuszczać się w te partie gór tak na wariata. Chciał wprawdzie zapobiec zbrodni, chciał jak najlepiej, tak. Ale za to mógł sam nałożyć głową. A wtedy, co będzie z tą dziewczyną, która tu siedzi naprzeciw i wpatruje się w kapitana oczyma wielkimi jak spodeczki od filiżanek, takie są podkrążone. To chyba z Andersena to porównanie; przypomniał sobie baśnie, jakie niedawno, czytał swemu malcowi. Niechże się ta dziewczyna jakoś otrząśnie, umocni w sobie. Miłka albo całkowicie nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, albo tak najzupełniej wierzy, że Teodor odnajdzie się wkrótce żyw i cały. I tylko prosi, zaklina, żeby kapitan pozwolił jej uczestniczyć w poszukiwaniach. Kapitan wreszcie ulega i przydziela Milkę do grupy trzech Słowaków z Horskiej Służby. To już prawdziwa taternicka Wyprawa, a nie taka sobie turystyczna wędrówka. Zabierają sprzęt. Idą z linami, z hakami. Ponieważ poszukiwania w okolicy Jagnięcego Szczytu nie. dały żadnych rezultatów, poszczególne ekipy posuwają sję na zachód, badając cały teren. Grupie, w której jest Miłka, przypadło w udziale spenetrowanie górnych partii Doliny Czarnej Jaworowej. Rozdział dwudziesty trzeci Widma — Źródła mocy.— Wyzwolenie Znowu nadciąga noc nabijana ćwiekami gwiazd. To lepiej. Chociaż i to staje się powoli obojętne. Gęstwina świateł tam, w górze, zdaje się jeszcze potęgować martwotę, dzikość i pustkę, jaka panuje tu, na ziemi. Nie ma sposobu, aby wydostać się z tej pułapki. Wąziutka skalna półka, do której przywarł skulony, nie wyprowadza już nigdzie. Pod nią otwiera się przepaść. Teraz, nocą. wydaje sięr że ta przepaść sięga chyba samych trzewi ziemi. Wczoraj przynajmniej oplatała ich mgła, wiążąc wilgotną siecią, teraz ustąpiła, wypogodziło się i pośród kamiennych urwisk, widocznych w całej swej nagości, oddycha się już samą pustką. ; W górze urywa się ten przeklęty żleb, .który ich tu doprowadził. Pozornie łatwa droga, kończąca się naraz stromą, niemal pionową rynną. Może jakoś mógłby się wydźwignąć. we dwóch może daliby radę. Ale z rannym... Tamten jęknął, Teodor nie czuje już do niego ani litości, ani nienawiści. Ogarnia go.straszliwe odrętwienie. I tak stąd nie wyjdzie: Lepiej byłoby zasnąć, zsunąć się tam w dół, roztrzaskać o czarne progi. Jest w nim już przyzwolenie na to, jest zgoda. Ciało ciąży jak kamień. Ale myśl jeszcze jasna. Nie poddawać się do końca. Walczyć. Więc mimo beznadziei swej sytuacji, uwięzły w połowie ściany, osaczony przestrzenią, co jakiś czas powtarza latarką umowny górski b sygnał, 'wezwanie ratunku: co dziesięć sekund sześć razy błysk latarki. Żadnej odpowiedzi. Jest już za słaby, żeby krzyczeć. Zresztą, kto to usłyszy? Tędy żaden sziak nie prowadzi, ludzie rzadko tu zaglądają. Trzeba by mieć cholerne szczęście. Ale właściwie dlaczego liczyć na nie? Jednak upór, zaciekłość woli nie słabnie. Jest jeszcze jeden sposób. Tak, Po chwili ciszę doliny przeszywa przeciągły świst: jeden-dwa-śześć... Cisza. Czeka. I znów do znudzenia powtarza sygnały jeden-dwa-sześć. Ten śmieszny gwizdek podarowała mu Miłka wtedy w Dzianiszu. Kręcił film o świątkarzach i akurat trafili na odpust. Było barwnie, wesoło. Miłka miała wolne popołudnie, zabrał ją z sobą. Łazili razem, zaglądali na • .i, ga v> Posprzeczali się o coś, pogodzili. Miłka dała mu ten gwizdek na zgodę. — - Gwizdać możesz na cały świat — powiedziała —^ ale nie złość się. Co za cudak, pomyślał wtedy. A teraz myślą wraca do Miłki i nie ustaje w tym beznadziejnym, bezzasadnym wołaniu o pomoc. Mija tak godzina, dwie. Ranny jęknął. Jakże mu pomóc? Jedyny ratunek, jakiego mógł udzielić, to przywiązać go pasem do siebie, aby nieprzytomny nie zsunął się w przepaść. Teraz, bezwładny, wciąga tam Teodora. Eli, rozwiązać ten pas, uwolnić się. Mógłby może sam przetrwać trochę dłużej — przychodzą mu takie myśli. Teodor wie, że tego nie uczyni, ale Chwilami ma już dość. — Nie mogę — szepce spalonymi od gorączki ustami.— Miłka, już nie mogę. ' Napływają ku niemu niczym widziadła wydarzenia ostatnich godzin. Przeżywa je ponownie, znowu uwikłany w ten opętańczy pościg, potem... Rrwą się myśli,, obrazy stają się bezładne... Błysk noża. Uniesione do ciosu ramię. — Nie!!! Kto to krzyknął? On? * Napadli go obaj z tyłu i obezwładnili. Kowalik by się nie cackał. Ale Piekarski wykręcił jego ręce silnym chwytem, wyrwał nóż z garści. Tamten się jeszcze bał. Musiał usłuchać. Teodor zresztą nie łudził się. To żadna wspaniałomyślność Piekarskiego. Ostrożjność. Nie życzył sobie mokrej roboty, inaczej by się dla Teodora nie fatygował. Mieli go tu zostawić, przy skrytce. Niechby sobie potem radził, jak umiał: ze skrępowanymi rękoma w urwistym żlebie. Czysty śmiech. Zostawili go w połowie żlebu, sami ruszyli dalej wąską półką. Musiał tam być schowek w jakiejś szczelinie pośród kamieni. Kiedy ich ujrzał ponownie, Piekarski szedł pierwszy niosąc coś, Kowalik za nim.' Widział, jak się przybliżali. I wtedy krzyknął ostrzegawczo. To ocaliło Piekąrsk-iemu życie. Odskoczył jeszcze w samą porę, ześlizgnął się, zatrzymał na niewielkim skalnym progu. Kowalik nie zdołał już odzyskać równowagi. Runął w dół." Słyszeli, jak jego ciało obija się o skały, jak gruchoczą pociągnięte przezeń kamienie. Teodor podpełzł do Piekarskiego, który miał strzaskaną nogę, i to tak okrutnie, że piszczel przebiła ciało i wyszła na wierzch. 'Wył z bólu. Trzeba 265 go było jakoś zwlec jja dół. Pomógł Teodorowi przeciąć więzy. Tymczasem wiatr, który szalał od dłuższego czasu, naprowadzał burzę, sypnęło ostrymi krupami. Śnieg. Nie 'mogli tu dłużej pozostać. Czepiając się oślizgłych kamieni, Teodor zdołał dociągnąć rannego do żlebu, którym tu przyszli. Ale stracił orientację w nasilającej się śnieżycy. Żleb się w połowie rozwidlał. Wydawało mu się, że przyszli z lewej, wybrał złą drogę. Po kilkunastu metrach rozwarła się pod nimi przepaść. Nad tą półką, do której przywarli, skała wybrzuszała się niemal wypukło, gdyby zsunęli się tamtędy, niechybnie pochłonęłaby ich otwierająca się poniżej czeluść. W . ostatniej chwili natrafili na półkę, która okazała się dla nich ostatnią deską ratunku. Druga noc nad przepaścią. Wczoraj w dzień wszystkie próby wydostania się stąd spełzły na niczym. Druga noc. Jeżeli nie nadejdzie pomoc, to nawet gdyby utrzymali się na tej półce, zamarzną. Północnych urwisk Śnieżnej Dolinki nigdy nie nawiedza słońce. Jeżeli nie nadejdzie pomoc... Ale'skądże miałaby nadejść?... Nawet jeśli ich szukają, to pewnie gdzieś na Koperszadach. I to on sam w tak idiotyczny sposób zmylił pogoń. Chciał zabezpieczyć Milkę, ale liczył na to, że kapitan sam się domyśli. No cóż, widać się nie domyślił. Komu przyszłoby do.głowy pchać się aż tutaj? Opadają go majaki, zwidy. Wyciągają się ku niemu kościste, upiorne ręce. Nigdy stąd nie wyjdziesz, nigdy. Ale oto połyskliwe jak strumień spojrzenie Miłki. Jakby chciała mu powiedzieć, że już niedługo, że jeszcze trochę cierpliwości, że pomoc już nadchodzi. Połyskliwe oczy, mieniące się wzruszeniem. Ech, dziewczyno, co ty tam wiesz! I Teodor nadludzkim wysiłkiem pokonuje ogarniające go znużenie i znowu zaczyna dawać sygnały latarką i gwizdkiem. Ostry przeciągły świst leci doliną. Świst wiatru? Wołanie o pomoc? Potem długa, długa cisza... Nie ma odpowiedzi. Rozbili biwak w kotlince u zbiegu dwóch potoków wypływających,z górnych pięter Czarnej Jaworowej. Jutro, skoro brzask, przeszukają obie odnogi. Rekonesans w dolnych partiach doliny nie dał żadnego rezultatu. Jutro trzecia doba poszukiwań. Kareł patrzy z troską na dziewczynę siedzącą przy maleńkiej watrze. Cóż on jej powie, jeżeli i tutaj ich obecność na nic się nie przyda?... Przejdą Stolarczykową Przełęczą do Dzikiej Doliny, wrócą nad Zielony Staw. A 266 tamci? Jeżeli też nic? Śnieżyca zasypała wszelkie ślady, gdyby nawet były. A jeżeli... Podchodzi i siada obok dziewczyny, okrywa jej kolana pledem. Cóż on jej powie? Widział już tyle katastrof w tych stronach. Czasem miesiącami szuka się zaginionych, czasem można ich znaleźć dopiero, jak wiosenny śnieg spłynie. Czasem giną bez wieści. Jaworowa Dolina złą cieszy się sławą. Ale — może nie tutaj szukać było trzeba? Może to tylko słuszna przezorność Havranka skierowała poszukiwania i w tę stronę, żeby niczego nie zaniedbać, niczego nie ominąć? ,.¦ Podnosi głowę i przygląda się Milce z .podziwem. Takie dziecko, na pozór, takie dziecko. Ale oto siedzi przed nim dojrzały człowiek, spokojny, opanowany. Jakby w ciągu tych kilkudziesięciu-godzin lata całe minęły. Mądra, dzielna dziewczyna. Zdumiewa go, ale i napełnia otuchą jej żarliwa pewność, że chłopak, którego szukają, żyje. Jakby cała groza i dzikość tego widmowego otoczenia nie mogły zachwiać jej serca. Uśmiecha się do niego. Taki śliczny ten uśmiech, taki wzruszający w tej. bladej, wymizerowanej twarzy. Oczy jasne*, ufne, ale jest w nich zarazem coś tak twardego, tak nieugiętego, że i kamieniom sprosta. Kareł namawiają, żeby zasnęła. Odmawia. Woli czuwać tej nocy. Czy myśli o tym, że dla zaginionego jest to również noc bez snu? Kareł, żeby ją czymś zająć, zaczyna opowiadać legendy o skarbach ukrytych rzekomo w Jaworowej, o ludziach, którzy największym byli skarbem tej ziemi. Bachleda... Watra oświetla twarz i dłonie Milki tym samym blaskiem, jaki ogarnął ją dziś rano, bijąc od Jastrzębiej Turni... Bez końca trwa ta noc. Obojętne, dalekie światło gwiazd. Która też może być godzina? Jego rozbił się przy upadku, może Piekarski ma zegarek? • Teodor sięga do jego ręki, do przegubu, i naraz włosy stają mu na głowie. Ręka jest sztywna, bezwładna. Sięga do serca. Bije słabo, ledwie wyczuwalnie. Teodor odetchnął. Żyje. Jeszcze żyje. Jak długo? Piekarski jęknął. Teodor pocrfyla się nad nim nisko, żeby usłyszeć. — Pić — szepce ranny. Teodor zgarnia w zagłębieniach przygarść śniegu. Chłodzi spieczone usta. Ranny przełyka kilka kropel. 267 ----- Zimno —- jęczy znowu. — Zimno. — Pewnie że zimno. I on też marznie okrutnie. Ale tamten leży na skale bez ruchu. Teodor ściąga kurtkę. Opatula nią rannego. Sam zostaje w swetrze. Sweter jest gruby, szorstki. Nie' chciał go brać, kiedy mu Szymon wtykał. Ale stary uparł się, krytycznie spoglądając na miastowy cienki, golfik. '¦¦', . ' — W takim to w bilard możesz grać, nie w góry chadzać — i wmusił w Teodora ten swój własriy, tkany z grubej owczej wełny sweter. Szymon. Cóż on by uczynił w takiej sytuacji? Zostawić tu rannego, który sam na pewno osunie się w przepaść? Ostatnim wysiłkiem spróbować się stąd wydostać? Żleb jest teraz oblodzony. Nie ma żadnych szans. A gdyby nawet były, trzeba tu pozostać przy tym drugim, bezradnym teraz człowieku. Nieważne,' kim był. Trzeba wytrwać do końca. Zimno, zimno wokół, a i w nim sarnyrn. — Jak cię taki zamróz chwyci, to już się nigdy nie rozgrzejesz — opowiadał jSzymon. Kiedyś syn przyszedł ku niemu z kurierskiego szlaku. — Myślałem, że sam mróz do izby wszedł. Oni jednak wytrwali....... Tak. Ale mieli cel. A on? Utrzymać się przy życiu? Tak. Ale przede wszystkim nie poddać się. Warunek ludzkiej godności. Czy może być większy cel? Teodor powtarza sygnały. Żałosny, przenikliwy świst zlatuje z kamiennej ściany ku czarnej dolinie zamarłej tam w dole, w otchłani. Budzi czujność otaczających ścian, budzi je z uśpienia. Zdają się zwracać ku temu miejscu, gdzie człowiek, znikomy nieledwie jak ziarno maku wobec ich ogromu, stawia czoło ciemności, beznadziei, rozpaczy. W głuchym milczeniu czarnych ścian zatraca' się człowiecze wołanie. )WWC — Co ci jest? — ratowłncy otaczają dziewczynę, która do niedawna* krążyła bez spoczynku wokół ogniska, a teraz nagle znieruchomiała, wyprężyła się podana^naprzód, jakby cała zamieniła się w słuch. — Co się stało? — Słyszycie? Jakiś dźwięk... O, znowu! Słuchajcie! Nadsłuchują. Napięci, uważni. Ale to oczywista pomyłka.. Dziewczyna jest przewrażliwiona, zdenerwowana, coś jej się wydaje. 268 — Wiatr idzie granią — tłumaczy jej Kareł. — Wicher lak świszczę. — Nie, to nie wiatr. Słyszę wyraźnie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... Teraz cisza. Słucha jej z bijącym mocno sercem. A może to własne serce słyszała przed chwilą, może..., Ale nie. Teraz znów... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. * — To wołanie o pomoc! Z pewnością, W jej glosie jest gniew. Niecierpliwość. Ona. wie. Czemu jeszcze czekają!? Kareł rozważa sytuację. Noc, Poszukiwanie w tych warunkach jest prawie beznadziejne. Dziewczynie się coś wydaje. Żaden z nich .nie słyszy sygnału. , Ale żeby ją uspokoić, a zarazem uczynić zadość obowiązkom ratowniczym, nakazuje wymarsz. .Dzielą się na dwie grupy. Dwaj ratownicy wyruszają pod Stołarczykową Przełęcz, on z Milką idzie w stronę Śnieżnej Dolinki. To niemożliwe, myśli Kareł.' To niemożliwe. Trudno jej będzie znieść rozczarowanie. Gdy;by można było przewidzieć... Cisza. . ¦ Narasta głuchy szum. Jakby z wnętrza góry dochodził. W oczach migocą świetlne punkty, rój iskier. Zbudzić się -z tego snii.:.. Weszli już w ciasny korytarz dolinki. Wąska, bladawa blizna nieba w : górze. Mrok wydaje się tu niemal dotykalny. Duszny, Słyszą zgrzyt i chrobot własnych butów po piargu, przedzierają się pośród złomów •skalnych. Miejscami leżą wielkie płaty śniegu. Trzeba się już cofnąć. Na nic się nie zdadzą te poszukiwania. Silnym reflektorem Kareł zakreśla wielkie koła. Naraz Milka dotyka jego ramienia. -— Tam — szepce bezdźwięcznie. J— Tam pod ścianą. Glos przedziera się z trudem przez ściśnięte gardło, ręce drętwieją. Od zimna? Od rozpaczy? —( Nie widzę \...... mówi. Kareł. —'- To pewnie kamienie. Gdzie? — Tam pod ścianą. Rzeczywiście, ciemnieje tam jakaś dziwaczna plama. Może się oSazać,. że to po prostu... Nie. Kareł zostawia Milkę, idzie w tę stronę. 269 Pogruchotane przez głazy, bezwładnie rozkrzyżowane ludzkie ciało. Kareł ze świstem wciąga głęboko oddech. Szybko odwraca światło latarki. Chciałby oszczędzić dziewczynie tego widoku. Ale ona stoi już przy nim. Podchodzi do nieżyjącego. Pochyla się nad nim. ' • x ¦ — Poświeć. Kareł jest obok. Milka prostuje się. Mówi bardzo cicho, wyraźnie: — To Kowalik. On... Mój Boże. Kowalik! W takim razie... Rozbiega się rój świetlistych punktów. Znowu nieprzebity mrok dookoła. Teodor obejmuje dłońmi skronie. Nie zasnąć, nie zasnąć. Czy to ciągle trwa ten upiorny sen? W dole, pośród czarnej przepaści posuwa się powoli jakieś niepozorne, wątłe światełko. \ Zgasło? Nie. Zatrzymało się. Znieruchomiało. Jest przecież coś poza tą przerażającą pustką. Ludzie? Martwotę doliny przeszywa przeciągły, ostry świst. Zamarli oboJŁ w bezruchu. Teraz i Kareł słyszy. Tak, to sygnał. Wołanie o pomoc. Mocno ujmując dłoń Milki, Kareł odpowiada trzema przeciągłymi okrzykami. Nadsłuchują. Z głębi czarnej otchłani, co się otwiera ponad ich głowami, dobiega znowu świst. Usłyszano ich odpowiedź. Ktoś uwięziony w skale wie już, że pomoc nadchodzi. Noc ustępuje. Zmąciła się smolista czerń siwym nalotem, popiołem. W ciemnym kotle Dolinki Śnieżnej rozniecono ogromny ogień. Świeci tam jak oset górski, dziewięćsił. Nakazuje wytrwałość. Nakazuje wierzyć. Nakazuje trwać. Karę! wysłał Milkę do obozowiska, żeby zaalarmowała i ściągnęła towarzyszy. 270 l Kamienie same układały siL przychylnie jej stopom, kiedy'biegła, drogi nie bacząc, nie zważając na mrok, na grozę urwistych ścian. Ale też i one same zdawały się czuwać nad nią, chociaż tak surowe i bezlitosne. Zlokalizowano miejsce, skąd dobiegało wołanie. Nikłe sygnały świetlne pozwoliły w przybliżeniu ustalić punkt na prostopadłej niemal ścianie, do którego należało dotrzeć. . Miłka rwała się z nimi, ale .pojęła, że jej obecność tylko utrudniałaby i opóźniała akcję. Ustąpiła więc i została przy ognisku. Niebo pojaśniało, jakby kto mlekiem w czarną wodę chlusnął. Łagodne perłowe światło poczęło się sączyć spoza grani Lodowego, kiedy ratownicy weszli vw ścianę. Miłce^ śledzącej ich z dołu, wydawało się, że idą nieskończenie wolno i nieskończenie długo. Wreszcie Kareł, asekurowany przez towarzyszy. doszedł do owej skalnej półki. Milka z zamierającym sercem, patrzyła, jak powoli, ostrożnie opuszczają jakiś długi, ciemny przedmiot: bezwładne ciało człowieka. Czy?... . » Ale to niemożliwe. Były przecież sygnały ze ściany. Ktoś czuwał, ktoś bronił się do końca. Całą mocą serca wierzy w ocalenie. Próbuje policzyć sylwetki, ale ciągle znikają jej z oczu. Porzuca więc swoje miejsce przy watrze, biegnie jak najbliżej w ich stronę. Zbiera przygarść śniegu, podnosi do ust. Śnieg topnieje na gorącej twarzy. Kocioł doliny jeszcze pogrążony jest w cieniu, ale okoliczne szczyty poczynają się iskrzyć od słońca. Blask okrutny idzie granią. Świeci. Jest dzień. Ciemne sylwetki zwinnie i ostrożnie schodzą wzdłuż niemal pionowej szczerby. Wyruszyło ich trzech, wraca czterech. Kim jest ten, który idzie z nimi? Miłka już widzi, już wie. Podnosi ku niebu twarz. Opiera się o najbliższą skałę, jakby nagle zabrakło jej sil. Szczęście, dla którego nie masz miary, ogarnia ją całą. Za nią wylot Śnieżnej Dolinki otwiera się skalistą, wąską cieśniną ku nielyniernym, nieogarnionym wzrokiem, otwartym ku słońcu, nasyconym światłem przestrzeniom. 27! SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I. Ci wspaniali młodzieńcy w swoim szalejącym gruchocie Nie mów hop! y~ dopóki... — Kogo się boi smok? ... ... ,5 ROZDZIAŁ II. Piorun z jasnego nieba — Gdzież ja, biedny, się podzie- ję?.........•..............19 ROZDZIAŁ III. Jasiek z Białego Potoka — Myśliwi i kłusownicy Opowieść o capie — Panny-dziewanny — Pyszna . . . . . . . 32 ROZDZIAŁ IV. Spotkanie — Cudak? Odmieniec? — Czego szuka Teodor? . . . . ........ . . ¦ . . . . . . . . 47 ROZDZIAŁ V. Jaśkowy honor — Skarby pod Świńską Turnią — Diabeł siedzi na Stołach .....*.............57 ROZDZIAŁ VI. Sen-jąwa — Strzechy ognia — Pod ochroną? . . 69 ROZDZIAŁ VII. W Czerwonym Żlebie -— Owczarze tańcują, a owce im zajmują — Zakład.................. 82 ROZDZIAŁ VIII. Droga Szurka — Nad stawem — Znowu czerwony taunus.................. . ... . 9Ś ROZDZIAŁ IX. O wężowym sadle, poszukiwaczach skarbów i koronie / karbunkułów — Wyprawa Doroty — Zawalona pieczara . . . . 114 ROZDZIAŁ X. Na Bukowinił — Przez nie domknięty lufcik — Zgubiony trop — Kim jest Piekarski?......;.¦'.', , . . . . . . . 127 ROZDZIAŁ XI. Tajemnica za tajemnicę — Grota Przeziorowa - Świątecznie, tanecznie. . . ...........' . . .139 ROZDZIAŁ XII. Jakże cię widzę, nieopisaną... — Skąd się wzięły Wan- tule —- Zwierzenia...... . . . . . . . . .... 153 ROZDZIAŁ XIII. Roman jako plantator z Argentyny — Spotkanie u „Kmicica" — Czesiek w roli asa wywiadu.........167 ROZDZIAŁ XIV, Relacja Miłki — Dziwne hobby gościa z Austrii • Porwanie............. . . . . . . . . 178 ROZDZIAŁ XV. Gdzie się podziały dziewczyny? — Pościg —; Wewnątrz pożogi . ................. . ... . 188 ROZDZIAŁ XVI. Białe drzwi — Porucznik Łoś i kapitan Havranek - Wyjaśnienia..............'..'.. . . ... 194 ROZDZIAŁ XVII. Leśna Madonna — W szałasie — Wściekły Żleb........................ 200 ROZDZIAŁ XVIII. „Pałace" — Mamo, nie płacz — Dorota — A potem....... . . ,........ . . . . .«•. .208 ROZDZIAŁ XIX. W Dolinie - Białej Wody — Z dna jeziora — Burza ....................... 218 ROZDZIAŁ XX. Schronisko „Kamzik" — Goście zza ściany — Nocna/ rozmowa.....................233 ROZDZIAŁ XXI. Alarm — Ucieczka—Kto sieje wiatr . ... 246 ROZDZIAŁ XXII. Jastrzębia Turnia — Poszukiwania.....255 ROZDZIAŁ XXIII. Widma — Źródła mocy — Wyzwolenie ... 264 272