Karl Hans Strobl CO SPOTKAŁO PORUCZNIKA INFANGRE (Der Fall des Leutnant Infangre) Tak, to prawda, wciąż jeszcze nie wyglądam najlepiej. Nie będę przecież sam w siebie wmawiał, że już całkiem wydobrzałem. Wszakże pewne jest, że czuję się obecnie dużo lepiej aniżeli wcześniej. Wkrótce będę miał to wszystko za sobą. Tak czy inaczej... była to ciężka choroba i osobliwa przy tym. Tym bardziej osobliwa, że pierwotnie nie miała ona absolutnie nic wspólnego z moim ciałem. Jak to się stało? Słusznie, tak... z tych wszystkich doniesień prasowych trudno wyrobić sobie jakiś rzeczowy pogląd na całą tę sprawę. Narobiła ona wiele szumu. A i dla mnie stała się źródłem wielu przykrości. Nie powinienem był może zachowywać takiej rezerwy, a przyczyniłbym się wówczas do rozświetlenia narosłych wokół tego wydarzenia zagmatwań i niejasności. Ale dziwny jakiś lęk powstrzymywał mnie przed publicznym roztrzęsieniem tego przypadku. Wam jednak, drodzy i dyskretni przyjaciele, chcę opowiedzieć całą tę historię, tak jak mi się ona teraz jawi w swoich przyczynach i skutkach. Czy aby jednak moja interpretacja wydarzeń jest słuszna, to może okazać się sporne. Dochodzenie nie przyniosło, jak wiadomo, żadnych rezultatów. Osobiście jestem jednak głęboko przekonany, że się nie mylę. A twierdzę, że szczególne siły drzemiące w człowieku, które uwolnić można poprzez sugestię czy hipnozę, posiadają właściwości uwielokrotnienia się, o jakim nam się nie śniło. Starym kulturom Wschodu wiadome są tajemnice, których istnienia nawet się nie domyślamy. W przypadku tego, czego doświadczyłem na sobie, mówiłbym najchętniej — gdyby nie brzmiało to nazbyt śmiało — o bezkablowej telegrafii woli, o oddziaływaniu na odległość obywającym się bez łączy. Zajmowałem się przez jakiś czas filozofią techniki, gdzie dużo się mówi o projekcjach organicznych. Wszystkie nasze wynalazki nie są niczym innym, jak tylko naśladowaniem organów i funkcji naszego ciała. Teleskop ma swój pierwowzór w ludzkim oku, młot naśladuje ściśniętą pięść przedłużoną o ramię, łączom zwykłej telegrafii odpowiada system zwojów nerwowych. Można śmiało przypuszczać, że każdy nowy i zaskakujący wynalazek ma zawsze swój ekwiwalent w nas samych. I tak telegrafii bezkablowej, będącej wynalazkiem ostatnich lat, odpowiada właśnie zjawisko, o którym chcę wam opowiedzieć. Oczywiście nie mam zamiaru narzucania się komukolwiek ze swoim sądem. Niech każdy sam to sobie wytłumaczy na swój sposób. Było to, jak wiecie, 18 maja. Wybrałem się na dłuższą wycieczkę rowerową, bowiem jestem namiętnym cyklistą. Jeżeli odczuwam czegoś brak w swoim zawodzie oficera marynarki, to częstej możliwości jazdy na rowerze, która sprawia mi zawsze ogromną przyjemność. Motocykl i samochód są mi obojętne. Podoba mi się przede wszystkim wykorzystywanie siły własnych nóg do jak najszybszego poruszania się po drogach. Jeżeli mam tylko po temu okazję, wykorzystuję każdy dłuższy postój w porcie do stosownej wycieczki. Przed dwoma dniami weszliśmy do portu w Trieście i wyżywałem się zatem na swoim rowerze do woli. Dzień, o którym mówię, był bardzo gorący, i całodzienna wycieczka dała mi się nieźle we znaki, kiedy tuż przed zapadnięciem zmroku wracałem do miasta. Spieszyłem się, ponieważ oficerowie z naszego krążownika otrzymali na wieczór zaproszenie, z którego przynajmniej ja miałem zamiar bardzo chętnie skorzystać. Droga pochylała się lekko w dół i szusowałem teraz wystawiając się na pęd wiatru, nie musząc przy tym kręcić pedałami. W szarówce zachodzącego dnia zamajaczyła przede mną bryła samochodu z włączonymi światłami stopu. Obok pojazdu stało parę osób najwidoczniej niezdecydowanych, jak mają jechać dalej, bowiem droga rozwidlała się w tym miejscu w trzech kierunkach. Kiedy zbliżyłem się, jeden z mężczyzn postąpił w moją stronę i uchylił, pozdrawiając, kapelusza. Uderzyło mnie w blasku świateł, że mężczyzna miał jakoś dziwnie osadzone oczy i pozbawiony był prawie brwi. Zapytał mnie kiepską niemczyzną o drogę do Goricy. Ciężko było wytłumaczyć z tego punktu gdzie leży ta droga, więc sięgnąłem do mapnika, aby obcemu wyjaśnić to na mapie. W chwili, kiedy się pochyliłem z mapą w stronę światła, poczułem nagły ucisk na czaszce, nawet wcale przyjemny i straciłem przytomność. Ocknąłem się w całkowitych ciemnościach. Siatka dróg z mojej mapy rowerowej stała mi jeszcze wyraziście przed oczyma. Mógłbym ją teraz bez problemów narysować z pamięci. Wszelako miałem w zaistniałych okolicznościach ważniejsze rzeczy na głowie. Nurtowała mnie ostra świadomość wielkiego niebezpieczeństwa, w jakim się ni stąd, ni zowąd znalazłem, i nie zdziwiło mnie, że nie mam na razie rozeznania, co do sytuacji, w jakiej aktualnie byłem. Związane miałem ręce i nogi, toteż oprzytomniawszy zacząłem czynić usilne starania, aby w pierwszym rzędzie pozbyć się więzów. Posłyszałem nagłe obok obcy, zasapany oddech. Musiałem wiedzieć, kto jeszcze przebywał oprócz mnie w tej ciemnicy, więc zapytałem o to głośno ryzykując, że mogę ewentualnie oberwać jeszcze raz w głowę od strażnika. — Gdzie my tutaj jesteśmy? — odpowiedział jakiś głos pytaniem na moje pytanie. Wydał mi się skądś bardzo znajomy z tym swoim specyficznym ciemnym zabarwieniem. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, po czym, chcąc połoŻyć koniec tej huśtawce pytań wymieniłem swoje nazwisko. — Ach.. — zdziwił się głos, wyraźnie zaskoczony, a po chwili dorzucił: — Jestem baron Latzmann. Nie pomyliłem się więc. Znajomy leżał obok mnie, tak samo spętany na rękach i nogach. Baron Latzmann był razem z nami w Azji Wschodniej w charakterze korespondenta wojennego podczas powstania bokserów. Bardzo to było osobliwe, że uprowadzono nas razem i wtrącono do tego ciemnego pomieszczenia. Nie podnosząc głosu opowiedzieliśmy sobie wypadki ostatnich naszych świadomych chwil. Na barona także zastawiono pułapkę. Był on znanym powszechnie kobieciarzem. Niedawno wplątał się w przygodę, która pociągała go o tyle silnie, że celem podchodów była piękność uchodząca ogólnie za niedostępną. Akurat dzisiaj przekazano mu wiadomość, która otwierała mu wrota do szczęścia. Udał się na wskazane miejsce. Oczekiwano go już tam, i jak to się dzieje we włoskich nowelach poprowadzono zaułkami do stojącego na uboczu domu. W środku wpuszczono go do obwieszonego suto dywanami pomieszczenia i kazano czekać. Baron nie potrafił powiedzieć, co się z nim dalej działo. Przypuszczał, że odurzono go jakimś bezwonnym gazem. Podczas gdy baron opowiadał, wpadł mi w ucho lekki, miarowny szum, na który my, marynarze, jesteśmy w każdych warunkach wyczuleni. — Wie pan gdzie jesteśmy? — zapytałem go, gdy skończył swoją relację. — Jesteśmy na okręcie. Słyszę chlupot fali o burty. Okręt stoi na kotwicy... jesteśmy jeszcze w porcie. — Ale dokąd — dokąd mamy zostać zabrani? — W jego głosie malowały się lęk i wzburzenie. Nagle drgnąłem cały. Wewnętrzny prąd przeszył mnie od stóp do głów. Poczułem jak sztywnieją mi palce. Nawet jakiś zduszony krzyk wyrwał mi się przy tym z ust. — Co panu jest? — zapytał baron. Przed moimi oczyma stanęła naraz dawna scena, we wszystkich swoich niegdysiejszych barwach, i w całym pędzie, w jakim się wówczas rozegrała. — Czy przypomina pan sobie... czy pamięta pan pagodę w Tshi— nan— su? — Było to właściwie śmieszne pytanie. Takich przeżyć nie zapomina się po prostu. Wszelako nie potrafiłbym wyjaśnić, co kazało mi w tej chwili przypomnieć sobie tę chińską pagodę. Może było tym czymś to samo, co i wówczas, silne poczucie zagrażającego niebezpieczeństwa, uczucie, które towarzyszy czasem groteskowym snom? A może kazała mi się cofnąć do Chin ta szczególna twarz nieznajomego pytającego mnie o drogę? Krój oczu? Żółto— brązowy połysk jego skóry? Nie wiem. Wiem tylko, że sceny z pagody stanęły mi z całą wyrazistością przed oczyma. Baron Latzmann brał udział w kampanii pekińskiej, gdzie wyróżnił się w walkach przeciwko powstańcom. O toczonych bojach pisał do swojej gazety interesujące sprawozdania i komentarze. Po wejściu do cesarskiego miasta oddał się natomiast z zapałem przyjemnościom, które jak mniemał, słusznie się zwycięzcom należały. Ledwie przywrócono komunikację z wybrzeżem, a miasto stało się natychmiast widownią kawalerskich przygód. Za bogiem Marsem wkroczyła do miasta bogini Venus. Miejscowe piękności poszły w zawody z damami, które przyciągnęły za wojskami z wielkich miast portowych. Wokół barona zebrało się małe, ale wesołe towarzystwo, którego ozdobą była przyjaciółka Latzmanna, Hortensja, drobniutka i rozpuszczona Francuzka. Obracało się w tym kręgu i paru oficerów z naszej eskadry. Pewnego dnia umówiono się na wycieczkę do pagody w Tshi— nan— su, będącej cudem sakralnej architektury buddyjskiej. Wśród zaproszonych znalazłem się także ja i muszę przyznać, że baron znakomicie potrafił bawić całe towarzystwo. Piliśmy sporo i hałasowaliśmy już dosyć głośno, gdy ktoś zaproponował, aby zwiedzić także wnętrze pagody, dla której tutaj przecież przybyliśmy. Ustawiliśmy się w uroczystą procesję i pośród głośnych śpiewów, naśladując w tym zwyczajowy ceremoniał, ruszyliśmy przez mały, drewniany mostek do świątyni. Mrukliwi kapłani nie byli zachwyceni naszą wizytą i wpuścili nas do środka z nieukrywaną niechęcią. Świątynię wypełniał aromatyczny półmrok. Na podwyższeniu, z którego prowadziły w dół tylko wąskie, pojedyncze schody, tronował święty posąg Buddy ze sztywnym uśmiechem przylepionym do twarzy i rękami skrzyżowanymi na wydatnym brzuchu. Cały posąg ubrany był w kosztowne szaty jedwabne. Nie bacząc na sprzeciwy służby świątynnej wspięliśmy się po schodkach na górę, aby móc przyjrzeć się figurze z bliska. Była to prastara rzeźba z gliny i miała jakieś dziwne, niejako do wewnątrz skierowane oczy. Posąg usytuowany był dokładnie na wprost schodków. W pewnej chwili Hortensji przyszła ochota na przymierzenie świętych szat Buddy. Niektórzy z nas, którzy zachowali jeszcze nieco samokontroli próbowali odwieść ją od tego pomysłu, ale większość zaczęła bić brawo. Zachęcona tym poparciem dziewczyna zdarła jedwabie z figury i udrapowała się nimi tak szybko, że . porażeni zgrozą kapłani na dole nie zdążyli jeszcze przyjść do siebie, gdy Hortensja prezentowała się nam już w swej nowej kreacji z właściwą sobie gracją. Budda siedział teraz goły, tylko w opasce na biodrach. Dziewczyna okręciła się w jego szatach na czubkach palców i zaczęła tańczyć menueta. Z dołu ozwał się pełen wściekłości wrzask. Nieoczekiwanie stanął pośród nas mały, stary kapłan. Wygląd miał okropny niczym małpa, piana wystąpiła mu na usta, i nim się ktokolwiek z nas zorientował w sytuacji, dwukrotnie pchnął Hortensję w pierś małym, zakrzywionym nożem. Skoczyliśmy do niego z baronem i złapawszy go za ręce i nogi zrzuciliśmy głową w dół na posadzkę. Odpowiedzią był nowy wybuch wściekłości wśród kapłanów, od których roiła się już cała świątynia. Obok mnie strzelał już ktoś w tę ciżbę z rewolweru, ale wobec natłoku ludzi trudno było dostrzec rezultaty strzałów. Kotłujący się tłum kapłanów pchał się na schody, piął się po filarach i pierwsi z nich dotarli już do balustrady. Byliśmy bez szans. Spojrzeliśmy po sobie z baronem i zrozumieliśmy się bez słów. Rzuciliśmy się do posągu, podważyliśmy go do przodu napierając nań ze wszystkich sił i przez moment, gdy znieruchomiał na ułamek sekundy, po raz ostatni widziałem jego pusty uśmiech. Zaraz potem posąg runął w przód grzebiąc pod sobą wspinających się kapłanów i obrywając swoim ciężarem same schody. Głuchy huk rozległ się na dole, skąd uniosła się w górę gęsta chmura kurzu. Wycie kapłanów przerodziło się w piekielny jazgot. Kiedy kurz przerzedził się nieco, zobaczyliśmy, że święty Budda potłukł się na kawałki. Ale zerwanie schodów dawało nam teraz okazję do skuteczniejszej obrony. Oblężenie trwało jeszcze około pół godziny. Z opresji wybawił nas patrol naszej piechoty morskiej, który posłał za nami przewidujący kolega z komenda tury miasta w Pekinie. To była scena, która wyłoniła się teraz nagle z mojej pamięci. Baron milczał przez chwilę, gdy zapytałem go o pagodę w Tshi— nan— su. Słyszałem, jak oddycha nerwowo. — Co pan ma na myśli? Skąd panu ta pagoda przychodzi naraz do głowy? — Czy nigdy nie pomyślał pan o tym, że tamta historia może mieć jeszcze kiedyś ciąg dalszy? Sam oczywiście też nigdy o tym nie myślałem, ale w napięciu ostatnich minut zdawało mi się, jakbym już od dawna liczył się z tą możliwością. Jakbym się był spodziewał, że zdarzy się jeszcze coś, co będzie epilogiem do walki w świątyni. — Dopuściliśmy się wtedy świętokradztwa. Rozbiliśmy posąg świętego Buddy w Tshi— nan— su. Jeżeli przyjąć, że jest jakaś stała namiętność, która cechuje dusze Azjatów, to będzie nią na pewno zemsta i okrucieństwo. — W istocie, jest to w najwyższej mierze osobliwe, że akurat nas dwóch ściągnięto tutaj podstępem — odparł baron, i można było wyczuć z jego głosu, że zadaje sobie trud, aby mówić spokojnie. — Musimy stąd uciec. — Zapewne. Proszę! Ja za panem. — Po tym ironicznym tonie, który zawsze wyróżniał barona w chwilach zagrożenia, poznałem, że wraca mu odwaga. Zastanawiałem się przez moment w milczeniu. Potem przetoczyłem się w stronę barona, aż poczułem jego ciało. Przypominacie sobie, moi drodzy, że nieraz już bawiłem was niezgorzej demonstrując rozmaite sztuczki, jakich nauczyłem się kiedyś od japońskiego kuglarza. Byłem dosyć pojętnym uczniem. Nauczyłem się u niego m.in. sztuki rozsupływania choćby najbardziej skomplikowanych więzów. Bardzo przydało mi się teraz. Podsunąłem przeguby do rąk Latzmanna i poprosiłem go o poluzowanie mi więzów. Gdy to uczynił, potrzebowałem już tylko niecałego kwadransa, aby się całkiem uwolnić z krępujących mnie sznurów. W przeciągu kilku minut oswobodziłem także barona. Posługując się światłem zapałek zbadaliśmy nasze więzienie. Była to dosyć przestronna kajuta okrętowa. Drzwi były naturalnie zaryglowane, a luk zabity deskami. Musieliśmy zachowywać się bardzo ostrożnie i zapalać zapałki najwyżej na kilka sekund, bowiem z pokładu dochodził nas szurgot kroków, a i w korytarzu słychać było jakieś szmery. Zgodziliśmy się, że nie mamy innej możliwości ucieczki, jak tylko przez luk. Wspólnymi siłami udało się nam po jakimś czasie oderwać zakrywające go deski. Matowy blask odbijających się w wodzie świateł portowych wpadł do kajuty. Na nasze szczęście obramowanie luku było drewniane i tak już częściowo przegniłe, że niewielkim wysiłkiem udało się nam wyrwać je ze ściany. Przecisnęliśmy się następnie przez tym sposobem poszerzony nieco otwór (nie obeszło się przy tym bez bolesnych zadrapań i zaczepów) na zewnątrz i opuściliśmy się do wody. Ubrania zostawiliśmy w kajucie. Płynęliśmy teraz powoli i ostrożnie lawirując pomiędzy nieruchomymi cielskami okrętów, bowiem umówiliśmy się wcześniej, że nie skierujemy się od razu do brzegu, aby przypadkiem nie wpaść powtórnie w ręce naszych prześladowców. Musiało już być dosyć późno. W porcie panowała niczym nie zmącona cisza. Poruszając się pomiędzy molami, poprzez plamy światła na wodzie pochodzące od latarni na brzegu, wypłynęliśmy z Porto Nuovo. Za nami pozostały na nabrzeżu ciemne masy zabudowań załadunkowch ze sterczącymi nad nimi groźnie ramionami dźwigów. Skierowaliśmy się w stronę Balcory płynąc pośród kompletnych ciemności wzdłuż plaży. Po jakimś czasie natknęliśmy się na wrzynający się głęboko w morze kamienny nasyp. Zatrzymawszy się dla krótkiego wypoczynku odkryliśmy przycumowaną łódź. Weszliśmy do środka. Co było nam czynić? Siedzieliśmy w łodzi i trzęśliśmy się z zimna, chociaż noc była ciepła i przyjemna. A może był jeszcze inny powód tych dreszczy? Znacie mnie i wiecie, że nie jestem bojaźliwy. Tym niemniej jest całkiem możliwe, że owego wieczoru także i lęk przyprawiał nas o dygotanie na całym ciele. Niesamowita precyzja, z jaką ktoś nami zawładnął, te tajemnicze ręce, które tak niespodziewanie wyciągnęły się po nas — musicie sami przyznać, że mogliśmy się wtedy czuć dosyć nieswojo. Coraz wyraźniej jawiła mi się też przed oczami wykrzywiona wściekłością małpia twarz kapłana, którego strąciliśmy wtedy ze schodów, od nowa widziałem pianę na jego ustach. — Uważam, że będzie najlepiej — odezwał się baron — jeżeli znikniemy teraz na parę najbliższych dni z Triestu. Muszą stracić nasz ślad. Latzmann wypowiedział głośno to, co sam myślałem. Zapewne, to było najlepsze wyjście. Trzeba nam było też natychmiast kontynuować ucieczkę, tak jak tu siedzieliśmy, bez zwłoki. Schronienie mogliśmy znaleźć w którymś z małych miasteczek portowych. Ja miałem jeszcze pięć dni urlopu na lądzie. Po tym terminie zamierzałem powrócić od razu na okręt. Baron, który nie miał w Trieście żadnych spraw do załatwienia mógł się tymczasem kontaktować ze światem zewnętrznym poprzez jakiegoś zaufanego człowieka, a potem zniknąć stąd w ogóle. Raźniej się nam zrobiło, gdy podjęliśmy te decyzje. Odezwał się w nas instynkt samozachowawczy, a posłuchanie go dodało nam świeżych sil. Obluzowaliśmy pal, do którego przycumowana był łódź, wyciągnęliśmy go i wrzucili do łodzi, a potem odbiwszy od kamieni zabraliśmy się żywo do wioseł. Wielkim łukiem, poza zasięgiem łuny świateł, opłynęliśmy port. Gwiazdy zaczęły powoli blednąć i zbliżał się świt. Szaroołowiane fale uderzały głucho o burty łodzi. Pracowaliśmy wiosłami, na ile nam sił starczało, pragnąc ujść możliwie daleko z zasięgu oddziaływania owych tajemniczych sił, których ofiarami padliśmy w porcie. Posuwaliśmy się nader szybko. Triest leżał daleko z tyłu, a wokół wstawał już jasny poranek. Niebo różowiało i krople wody pryskające z wioseł mieniły się kolorowo. Nagle przeszył mnie dreszcz, drgnąłem cały, jakby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego impulsu. Spojrzałem na barona. Spoglądał na mnie szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, w których malowało się bezgraniczne przerażenie. Na próżno będziecie upatrywać w tym, co zaczęło się teraz z nami dziać, grę rozstrojonych nerwów. Przejścia ostatnich godzin nie mogą być dla tego zjawiska żadnym wytłumaczeniem. To, co się z nami działo, przerasta moje możliwości opisu, było wyraźniejsze i bardziej ostre aniżeli moje słowa. Było to wrażenie zupełnie podobne do tych, jakie emitują do mózgu nasze zmysły. Oto poczułem zupełnie wyraźnie skierowane do siebie wołanie. Ostre, nie znoszące sprzeciwu wołanie. Zawierało ono rozkaz natychmiastowego zaprzestania ucieczki i powrotu. Był to rozkaz kogoś, komu winien byłem bezwarunkowe posłuszeństwo. Popatrzyłem na barona i zorientowałem się, że on również odebrał taki sygnał. Siła, która zamierzała nas unicestwić, przystępowała teraz do zawrócenia nas z drogi ucieczki. Baron z wahaniem wyjął swoje wiosło zwody. Wciąż siedział jeszcze obrócony twarzą do mnie i patrzył na mnie ciągle tymi przerażonymi i nieruchomymi oczami. Wreszcie odezwał się jakimś nieswoim, niezbornym głosem: — Mamy do załatwienia sprawy w Trieście. Musimy zawrócić, zapomnieliśmy czegoś. Zdawałem sobie sprawę, że będziemy zgubieni, jeżeli poddamy się temu wewnętrznemu impulsowi i zawrócimy. Tym niemniej opór, jaki stawiałem przychodził mi z niezmiernym trudem. Chciałem przemówić, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu, który nie reagował na moją wolę. Męcząc się z paroma słowami, czułem jednocześnie ostry ból w głowie i wnętrznościach. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś takiego. Wreszcie, kiedy udało mi się przezwyciężyć ten atak niemocy, wykrztusiłem z siebie: — Nie! Płyniemy dalej! Ledwie to jednak wypowiedziałem, a poczułem się jak przestępca. Moje postępowanie napawało mnie wstrętem. Czułem się tak, jak gdybym podniósł rękę na jakąś świętość. A jednocześnie zacząłem odczuwać tęsknotę za tym, aby być dobrym, aby posłuchać rozkazu, i być tym samym w zgodzie z samym sobą. Tym niemniej było we mnie także coś innego, co stawiało opór, nieznana mi siła, której nie potrafiłbym nazwać, do której miałem jednak zaufanie. Wydawało mi się bowiem, że już nie jeden raz zaufałem jej w przeszłości i dobrze na tym wyszedłem. Baron siedział dalej skulony i nieruchomo. Odwrócił twarz i potrząsnął przecząco głową. — Niech pan się weźmie za wiosło! — ryknąłem na niego. Dalej! Posłuchał bardzo niechętnie. Także i ja zanurzyłem swoje wiosło w wodę. Ale wiosła jakby zwielokrotniły nagłe swój ciężar. Miałem wrażenie, że obracam w rękach pudową sztangę. Woda wydawała się być plastyczną masą, z trudem tylko poddającą się ruchowi wiosła. Najgorszym w tym było, że gardziłem sam sobą, a pogarda ta wzrastała z każdym zanurzeniem wioseł. Posuwaliśmy się teraz bardzo wolno. Naraz baron wyciągnął swoje wiosło z wody i oświadczył stanowczo: — Nie chcę, wracam do portu. — Zauważyłem, że wyraz twarzy wyraźnie mu się zmienił. W oczach czaiły się podstęp i nienawiść. Widziałem, że mój zamiar dalszego wiosłowania doprowadza go do pasji. — Dobrze — odpowiedziałem z wysiłkiem. — Niech pan wraca, ale ja chcę zejść najpierw na ląd. Zastanawiałem się później, jak to się stało, że baron tak szybko poddał się owemu tajemniczemu rozkazowi, podczas gdy ja, chociaż z największym wysiłkiem, zdołałem mu się oprzeć. I myślę, że trzeba to przypisać większej sile mojej woli, jaką wyrobiłem sobie w twardej szkole życia. Jak dobrze wiecie, pochodzę z ubogiej rodziny, i moje życie nie było bynajmniej usłane różami. Musiałem ciężko walczyć i znosić niejeden niedostatek. A baron mógł sobie pozwolić na to, aby się dać nieść życiu. Odziedziczył spory majątek i to, co mu jeszcze z niego pozostało, gwarantowało mu jeszcze całkiem przyjemne życie. Sukcesy, jakie odniósł, nie kosztowały go zbyt wiele. Spostrzegłem, że nie uda mi się zmusić Latzmanna do roboty. Siedział nastroszony i dzikim wzrokiem wodził za każdym moim poruszeniem. Wiedziałem, że muszę mieć się przed nim teraz na baczności. Ale akurat ta mobilizacja wszystkich sił pomagała mi przeciwstawiać się napierającym na mnie obcym mocom, tak że nawet wiosłowanie przychodziło mi już łatwiej, aniżeli jeszcze przed paroma minutami. Nagle baron wyciągnął rękę przed siebie i zawołał: — Tam, jakiś statek! — Dałem się zaskoczyć i odwróciłem głowę na bok. W tej samej chwili łódź zakołysała się gwałtownie a ja poczułem rękę Latzmanna na swoim gardle. Zerwał się z ławki i rzucił się na mnie. Pod impetem jego skoku upadłem plecami na dno łodzi. Rozkołysana łódź nabierała przy przechyłach wody, która zalewała mi twarz. Wiedziałem, że będę stracony, jeżeli nie uda mi się go zrzucić. Szamocząc się z nim uzyskałem powoli pewną przewagę, a wtedy przy pomocy chwytów dżiu— dżitsu obezwładniłem go zupełnie. Wykręciłem mu ramię tak, że mógłbym je bez trudności złamać, gdyby zechciał się jeszcze poruszyć. Chwyt ten, bardzo bolesny, otrzeźwił go nieco. Patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem i nie miał już ochoty do walki. Nigdy nie będę w stanie udowodnić tego, co teraz powiem, ale jest tym niemniej prawdą, że kiedy odwrócił się do mnie całkiem, to ze zdumieniem stwierdziłem, że patrzę teraz w twarz zupełnie mi obcego człowieka. Oblicze barona zmieniło się do tego stopnia, że mogłem sobie powiedzieć, iż nie mam człowieka, którego przed chwilą obezwładniłem. Zestarzał się strasznie na twarzy, z kącików oczu ciekła ropa, a gałki oczne jakoś dziwnie uciekały mu do środka. Wyprostowałem się i odepchnąłem barona od siebie, tak że przeleciał przez ławkę i upadł w drugim końcu łodzi. Podniosłem wiosło i zrobiłem nim młyńca nad jego. głową. — Jeżeli pan jeszcze raz czegoś takiego spróbuje, to rozwalę panu łeb! — ryknąłem na niego. Moje zachowanie było nader krewkie i stanowiło chyba jedyną drogę ratunku. Ale muszę też przyznać, że jednocześnie pogardzałem sobą z powodu tej brutalności i w gruncie rzeczy przyznawałem rację Latzmannowi. Wciąż tkwiła jeszcze we mnie tęsknota za powrotem i wewnętrznym spokojem, jaki wydawał mi się być nagrodą za dostosowanie się do dręczącego nas rozkazu. Postępowałem w istocie przeciwko własnemu lepszemu ja, gdy powtórnie złapałem za wiosła i zacząłem nimi z wysiłkiem pracować. Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak głęboko czułem się wewnętrznie rozdarty. Walczyłem sam z sobą. I z niewiadomych mi motywów moje gorsze ja zwyciężyło nad tym lepszym. Baron siedział w tyle łodzi na skrzyżowanych nogach, jak to robią Azjaci, kołysał nieustannie głową i jęczał niczym zwierzę. Ale podstęp, do jakiego się uciekł napadając na mnie, przerodził się teraz w rzeczywistość. Jakiś statek przecinał nasz kurs. Czułem, że już najwyższy czas, aby skończyć z wewnętrznymi zmaganiami i powierzyć się obcym ludziom. Zawołałem w kierunku statku. Był to rybacki kuter z Capo d'Istria, który wracał do portu z nocnych połowów. Wzięto nas na pokład, i zanim straciłem przytomność zaklinałem szypra na wszystkie świętości, aby szedł dalej swoim kursem i nie zbaczał z niego pod żadnym pozorem; zauważyłem jeszcze, jak przywiązywano naszą łódź do rufy... Ostatkiem przytomnych sił zwlokłem się do kajuty i ległem zaraz bez czucia zapadając się w jakąś straszną, głęboką przepaść. Kiedy się przebudziłem, zbliżało się południe. Posłyszałem odgłosy zawijania do portu. Nieprzyjemne uczucie, zawsze w człowieku obecne, jeżeli nie wypełnił jakiegoś ważnego obowiązku, wciąż tkwiło jeszcze we mnie. Ale byłem już w stanie, by tak rzec, żyć sam z sobą. Nie wydawałem się sobie już tak nikczemny. Powoli i chwiejnym krokiem wyszedłem na pokład. Moje pierwsze pytanie dotyczyło barona Latzmanna. Marynarze patrzyli na mnie zdumieni, uśmiechali się ukradkiem i odwracali głowy, jak od człowieka, który postradał zmysły. Czy nie przypominam sobie, usłyszałem w odpowiedzi, że przecież sam wysłałem barona łodzią wokół półwyspu do Muggii. Baron był przecież u mnie na dole, gdzie otrzymał ode mnie pilne i ważne zlecenie, z którym natychmiast odpłynął. Gdy krzyknąłem, że to nieprawda, szyper popatrzył na mnie ze współczuciem, wzruszył ramionami i odszedł do swoich obowiązków. Pobiegłem na rufę. Łodzi nie było. Baron posłuchał rozkazu. Jak wiecie, nikt już go więcej nie zobaczył. Zaginął. Dalsze wydarzenia znacie doskonale z relacji prasowych. W Capo d'lstria nie ukrywałem się długo. Trzeciego dnia po ucieczce znalazłem w gazecie nekrolog swój i Latzmanna. Muszę przyznać, że dosyć nieswojo się czułem czytając własne nazwisko w żałobnych ramkach. Władze sądowe miały potem nadzieję, że dzięki tym nekrologom trafią na jakiś ślad przestępców, wszelako nadzieje te okazały się próżne. Dochodzenie przeciągało się między innymi i dlatego, że wypłynąłem wkrótce na naszym krążowniku w morze. Co się mnie tyczy, to nie mogę ukrywać, że bardzo się rozchorowałem. Uczucie wstrętu do samego siebie utrzymywało się nadal, chociaż było już mniej intensywne. Wracało jednak czasem z pierwotną siłą, co dosyć nadwyrężyło mi nerwy. Było to tak, jakbym połknął jakąś z opóźnieniem i wolno działającą truciznę, jakbym uległ jakiejś duchowej infekcji, która rujnowała także moje ciało. Musiałem wziąć urlop. Ale czuję, że siły mi już wracają i zdrowieję, chociaż wciąż jestem jeszcze osłabiony... przełożył Marek Zybura