DZIENNIK TRÓJKOWEJ BRIDGET JONES, CZYLI BRYGIDY JANOSKIEJ pod redakcją Hanny Marii Gizy 2002 r. SŁOWO WSTĘPNE Nie spodziewałam się aż takiego szaleństwa! Bo nie dość, że Dziennik Trójkowej Bridget Jones, czyli Brygidy Janoskiej powstał, to na dodatek otrzymał wyróżnienie w KONKURSIE NA DZIENNIK POLSKIEJ BRIDGET JONES, ogłoszonym przez Zysk i S-ka Wydawnictwo. (Żeby nie było nieporozumień: wyróżnienie nie jest gratyfikowane żadną rozkoszną sumką; nie tylko nie „rozkoszną”, ale w ogóle żadną — a szkoda!) Zaczęło się tak: Zysk i S-ka Wydawnictwo rozesłało „List gończy” w sprawie niejakiej B.J., która rzekomo zaginęła gdzieś w Polsce. Trójka pierwsza złapała ten news, bo taki ma zwyczaj, że pierwsza łapie wszystkie newsy, i przyłączyła się do akcji poszukiwania B.J. — ale Trójkowej! I udało się. W naszej wspólnej zabawie wzięło udział ponad czterdzieści słuchaczek. Do ścisłej czołówki zakwalifikowały się — teraz liczę: Gosia, czyli Lidia Małgorzata Klimowicz, i Ania Łabno, to dwie najaktywniejsze autorki (właściwie każda z nich mogła napisać swoją prywatną fascynującą opowieść o życiu); niezła była też Hania Potulska (opowieść o tym, jak kot Wacek ukradł kotlet schabowy, aby ratować swoją panią od kapuścianej śmierci, jest super!); były też perły literackie „z doskoku”. Jedna nawet swoją opowieścią o wisience w klozecie tak bardzo wzburzyła niektórych hipokrytów (hipokrytki), że do dzisiaj to czuję — z tego wszystkiego zgubiłam rachunek... No, już policzyłam: dziewiętnaście utalentowanych, władających lekkim piórem autorek wspólnie napisało Dziennik Trójkowej Bridget Jones, czyli Brygidy Janoskiej. Pełną listę Autorek — ponieważ konkurs był absolutnie i totalnie feministyczny — przedstawiam na stronie ósmej. Panowie protestowali: „Nie podoba mi się dyskryminacja mężczyzn przy pisaniu Trójkowej wersji Dziennika. Informuję jednak, że faceci nie gęsi i posiadają własną wersję tej książki” (tak napisał Jaro), i zwierzali się: „Przyznam, że przez chwilę kusiło mnie, aby się wcielić w rolę mojej ukochanej bohaterki Agateu i przekazać jej zwierzenia, ale zrezygnowałem, traktując poważnie Pani zakaz wjazdu dla panów” (to Jehor ze Stuttgartu). Były i takie listy: „Jestem, niestety, popaprańcem, a przynajmniej należę do tej połowy. Niemniej bardzo mi się podobają polskie wersje Dziennika B.J. Chciałbym, aby nie upubliczniane wersje dostępne były w Internecie. Choć te z anteny tym bardziej! Są rewelacyjne, płakałem ze śmiechu. Oryginał nie dorasta”. Niektórzy próbowali podszywać się pod B.J., ale szybko zostali zdemaskowani. Nasza wspólna zabawa zaczęła się w dniu fatalnym, 11 września, tuż przed atakiem na World Trade Center, i ta niewyobrażalna zbrodnia odcisnęła także swoje piętno na niewinnej zabawie w pisanie książki. Tak się jakoś stało, że Dziennik Trójkowej B.J. powstawał głównie w poczcie elektronicznej, aczkolwiek kilka godnych uwagi kartek z Dziennika przyszło pocztą tradycyjną. Okazało się, że najwięcej Autorek mieszka w Poznaniu, a więc tam jest miejsce akcji, zgodnie zresztą z intencją Lidii Małgorzaty Klimowicz, choć nie wszystkie poznanianki zakwalifikowały się do druku — z nadmiaru nadesłanych prac. Musiałam całość jakoś uporządkować i zredagować, ponieważ Panie były łaskawe hasać po całej Polsce, gubić wątki i zaskakiwać mnie coraz to nowymi imionami swoich bohaterów. Na przykład z jednego z listów (jakoś tak z dwutygodniowym opóźnieniem) dowiedziałam się, że Rafał to Daniel, który po drodze zdążył przez chwilę być Filipem. Super! Ale to nie koniec, bo chwilę potem przeczytałam w poczcie elektronicznej, że „Pan S — to tak naprawę Pan X, czyli wymarzony z ostatniego odcinka Aleksandry”. Czasami trudno było mi połączyć te wszystkie bardzo skomplikowane wątki, ale chyba się udało. Czasu miałyśmy niewiele — od 11 września do 30 października — z dwukrotną tylko emisją w ciągu tygodnia na antenie Trójki, a włączyłyśmy się w konkurs literacki Zysk i S-ka Wydawnictwa z miesięcznym opóźnieniem. A więc: nie jest źle! Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest fantastycznie! Talenty literackie, jak nie oszlifowane szlachetne kamienie, są w zasięgu ręki. Trzeba tylko po nie sięgnąć. Wszystkim Autorkom serdecznie gratuluję i dziękuję za wspólną zabawę. Hanna Maria Giza DZIENNIK TRÓJKOWEJ BRIDGET JONES, CZYLI BRYGIDY JANOSKIEJ pod redakcją Hanny Marii Gizy Lista autorek: 1. Jolanta Dybowska 2. Anna Fryc 3. Anna Gawrych-Żukowska 4. Inka 5. Lidia Małgorzata Klimowicz 6. Anna Koziołek 7. Joanna Legan 8. Anna Łabno 9. Elżbieta Mickiewicz 10. Barbara Miedzińska-Hawajska 11. Grażyna Mospan 12. Nika 13. Julia Palacz 14. Hanna Potulska 15. Aleksandra Puzyńska 16. Agata Widzowska-Pasiak 17. Joanna Wojewska 18. Dorota Wrzesińska 19. Monika Wypych 11 września 2001 roku, wtorek 7.00. Mam wrażenie, że budzik już raz dzwonił. Jeśli tak, to po pierwsze: nie słyszałam go. Bo przecież mam tylko wrażenie. Po drugie: trzeba, niestety, wstawać. Niechętnie otworzyłam oczy i natychmiast przypomniałam sobie, co — według najnowszych zaleceń psychoterapeutów — powinnam zrobić. Błyskawicznie zamknęłam oczy i wyszeptałam, nie gubiąc rytmu oddechu: — To będzie wspaniały dzień, zasługuję na wszystko, co najlepsze. 7.15. Jasne! Powinnam się zrelaksować przed ciężkim dniem. To, co mnie dzisiaj czeka, to dwie korekty, cztery kawy, lunch z kolegami + czat. Właściwie mogłoby wystarczyć parę ćwiczeń, żeby złapać dobrą kondycję, ale przecież nie mam czasu! 7.20. OK! Zrobię to wieczorem. W ogóle od dzisiaj regularnie pół godziny dziennie. @Najlepiej po pracy, przed wieczorną dawką TV. Tak. Pół godziny dziennie! 7.22. Wyskakuję z łóżka bardzo z siebie zadowolona, w końcu nieczęsto podejmuje się tak ważkie decyzje. Wyskakuję więc ze swojego double-bed — cholera!, już niedługo nie będzie to tylko teoria bez pokrycia. — Zasługuję na miłość i wspaniałego faceta — podśpiewuję, biegnąc do łazienki. 8.30. Mam zrobiony makijaż, włosy na żel, na sobie lniany żakiet i spódniczkę, pantofle na płaskim obcasie i jestem gotowa do wyjścia. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro? No, nieźle... Może powinnam troszeczkę ograniczyć słodycze. Ale znowu te anorektyczki... Poza tym mama mówi: „Nie przesadzajmy, prawdziwa kobieta musi mieć trochę ciała”. No, więc mam! 8.32. Biegnę do windy i czuję, że mam go za dużo. 8.34. Muszę teraz szybko wcelować w przycisk, zanim zrobi to ktoś przede mną i winda, nie zatrzymując się, z powrotem zjedzie w dół. Tu wszyscy kradną sobie windę. Jest! Złapałam ją! 8.38. Przed domem grzecznie odkłoniłam się Markowi — przystojniaczkowi spod ósemki. Nie cierpię faceta! Parę miesięcy temu, kiedy się tu wprowadził, wdzięczył się do mnie, uśmiechał, czarował, mówił, że ludzie nie mogą żyć samotnie, że w tych czasach tak trudno o prawdziwe uczucie, że kobiety tylko czekają, zamiast przejąć inicjatywę, że mężczyźni tak naprawdę są wystraszeni itd., itd. I ja, głupia, dałam się na to złapać. „No, jasne — myślałam — człowiek nie jest przecież samotną wyspą! Wiem coś o tym”. Kupiłam wino za 62 złote, zapukałam do jego drzwi pod ósemką i... nigdy sobie tego nie daruję! Otworzyła mi piękna dziewczyna. To była jego żona, Ania. Ślub wzięli zaledwie miesiąc temu. Byłam na siebie wściekła. Plotłam jakieś głupoty o stosunkach dobrosąsiedzkich i rozpaczliwie szukałam pretekstu, żeby wyjść. Nie było to jednak takie proste. Ania okazała się bardzo miła i gościnna, a Marek rozpływał się w nadskakiwaniu i wychwalaniu swojej żony. Musiałam wysłuchać całej historii ich fantastycznego odnalezienia się wśród milionów, wykładu na temat przeznaczenia, banałów o dwóch połówkach... itd., itp., itd. On w moich oczach już nie żył! Od tamtego dnia nie zamieniliśmy ani słowa poza zdawkowym: „Dzień dobry, co słychać?” Miałam wrażenie, że i to jest dla niego kłopotliwe. Parę razy zauważyłam, jak chował się przede mną, żeby tylko uniknąć rozmowy. Dureń! — Moje życie jest fascynujące, dobrze zarabiam, dobrze wyglądam, mogę robić to, co chcę, jestem szczęśliwa! 8.40. Wsiadam do samochodu. No, tak, mój służbowy matiz kolejny raz został pozbawiony lusterka! Radio zabieram ze sobą, nauczyłam się za trzecim razem, ale nie będę przecież odkręcała na noc lusterek?! Znowu 300 złotych w błoto! A miałam kupić sobie perfumy. Chyba jednak wynajmę garaż. 9.15. Tylko piętnaście minut spóźnienia. Mam nadzieję, że dzisiaj nikt tego nie zauważył, wszyscy siedzą z nosami w swoich tekstach. Zaparzyłam sobie wielki kubek kawy, postawiłam na biurku i klik, klik — jestem na czacie. Aż się roi od facetów, ale nie brak także wygadanych, inteligentnych dziewczyn. Ciężka sprawa. Proponuję wejście na priv. komuś o nicku samotny. Rozmawiamy, jest miło, chwali moje dowcipy i erudycję... Jest bardzo miło. Mieszka na drugim końcu Polski. Nie szkodzi. Mamy te same upodobania, mówi do mnie: „Kochanie”... Coś za szybko! I proponuje wirtualny seks! „Ty dupku!” — myślę i natychmiast kończę czat. Czy nie ma już na świecie normalnych facetów? Do diabła! A może to ja nie zasługuję na normalne życie? Ciągle coś jest nie tak, wiecznie popełniam jakieś gafy. Nie umiem zdobyć faceta. Nie potrafię nikogo przy sobie zatrzymać. Nawet przez Internet faceci wyczuwają, że jestem „na głodzie”. Czy ja mam to wypisane nie tylko na twarzy? Zaczynam bredzić o tym, że „zasługuję na wszystko, co najlepsze...” No, nie, kompletna kretynka! Biorę się do pracy. 15.00. Co tak cicho? Patrzę spod nastroszonej grzywki to w lewo, to w prawo. O co chodzi? Dlaczego tak nagle wszystko ucichło?! Paweł podkręca radio. W Trójce mówią o ataku na World Trade Center. Sama sobie ogłaszam 24-godzinny dzień żałoby. Po co komu te zapiski mojego beznadziejnego życia, skoro tam zginęły tysiące? 13 września, czwartek 7.20. Siedzę w swoim samochodzie i wrzeszczę. Nie wiem, dlaczego wrzeszczę, ale coś tak strzeliło, że pomyślałam, że to bomba, zamach na moje życie, i mało nie wylądowałam na drzewie. Od dwóch dni nie śpię ze strachu, że będzie wojna. Zamykam wszystkie okna, zaciągam zasłony i przykrywam kołdrą głowę, żeby choć na chwilę zasnąć. Mężczyznę trzeba mieć po to, żeby bać się razem. A to znaczy — trochę mniej. Nagle to odkryłam! 7.25. Siedzę w samochodzie i już nie wrzeszczę, ale czuję, jak krew odpływa ze wszystkich moich członków. Pomyślałam o mamie. Gdyby jechała ze mną, na pewno oskarżyłaby mnie o to, że chcę ją wykończyć. 7.27. Już wiem — złapałam gumę. Cholera! Wstałam wcześniej o godzinę i o godzinę wcześniej wyjechałam z domu, bo szef chciał ze mną porozmawiać o „odpowiedzialnym zadaniu, w sam raz dla pani”, czyli dla mnie. Chyba mnie nie zna, skoro odpowiedzialne zadania wyznacza na ósmą rano! 7.30. Muszę zadzwonić. Gdzie najpierw — po pomoc drogową czy do redakcji? Pomoc drogowa mnie wyśmieje. Już to słyszę: „Poszła guma? Ha, ha, ha!” i te znaczące spojrzenia. Nawet przez telefon je widzę: „Co, blondynka?! Ha, ha, ha!” Muszę zmienić koło sama. W kostiumie? I bez koła zapasowego? 7.35. Dzwonię do redakcji... Jasna cholera! Komórka rozładowana — przecież ładowałam ją wczoraj. Ruszam na poszukiwanie telefonu. 7.40. Cudnie! Po prostu cudnie! To już drugi telefon, który nie działa. Jak może być inaczej, skoro nie ma słuchawki, a do kabla raczej nie pogadasz. Za to nad „telefonem” wzruszający napis: „Ten telefon może uratować komuś życie, nie niszcz go”. Jasne! 7.50. Nareszcie sprawny telefon! Wkładam nowiutką, kupioną wczoraj kartę. „Przezorny zawsze ubezpieczony” — powtarzał mi ojciec. Co jest?! „Nieczynna” i „nieczynna”! Chyba dostanę szału! 7.55. Próbuję przekroczyć jezdnię w niedozwolonym miejscu. Co za kretyn trąbi?! Jakby nie wiedział, że nie wolno bez uzasadnienia używać klaksonu w mieście. O! Matiz podobny do mojego! Chyba nawet identyczny... Czy ja zamknęłam samochód?! 8.05. Zawracam i pędzę z powrotem. Jest! Stoi. Kto chciałby ukraść taki rozkraczony kapeć. Mam jednak powód do dumy: zamknęłam! 8.20. Jestem na poczcie. Wrzucam do okienka kartę i prawie krzyczę: — Co to za karta? Nowa, nie używana i nie działa! Może podrobiona! Panienka w okienku odpowiada ze stoickim spokojem: — Nie uruchomiła pani karty. Jak to — nie uruchomiłam? Ja? Nie uruchomiłam? Piętnaście razy wkładałam ją do automatu telefonicznego. — Proszę pani — mówię, przeszywając ją spojrzeniem jadowitej anakondy — ja używam komórki. Karta przy tym, to...! — O, teraz będzie działała. — Spokojnie odłamała rożek karty i podała mi ją ze spojrzeniem, które nie pozostawiało złudzeń: „Proszę państwa, mamy do czynienia z totalną idiotką”. 8.25. Karta działa. Dzwonię. Pani Zuzia, sekretarka szefa, mówi: — A cóż to taki ranny ptaszek? Szef wyjechał o ósmej i wróci za tydzień. — Jak to „wróci za tydzień”? Przecież umówił się ze mną w związku z bardzo odpowiedzialnym zadaniem. — Widocznie miał bardziej odpowiedzialne zadania — odpowiada z nutką kpiny pani Zuzia. A przecież się lubimy! Świetnie! O odpowiedzialnych zadaniach nie ma co marzyć w najbliższej dziesięciolatce. Dzwonię po pomoc drogową. 8.35. Stoję przy samochodzie. Nie sama. Jest ze mną policjant. — Oczywiście, ma pan rację — jąkam. — Zapomniałam o tym przeklętym trójkącie. Mandat. Policja odjechała. Wystawiam trójkąt i wracam na pocztę, bo podałam pomocy drogowej nazwę ulicy, ale nie podałam numeru, przy którym stoję. To dlaczego, do cholery, powiedzieli: „Już jedziemy”? Ale za to karta działa. 9.20. Zabrali matiza do warsztatu. Mówią, że poszła nie tylko guma. Ciekawe, na ile mnie oskubią? 9.30. Od dziesięciu minut stoję na tym zakichanym przystanku. Zimno jak siedem nieszczęść. No, żebym tylko nie wywołała wilka z lasu. Przecież dzisiaj trzynastego. Dobrze, że nie piątek! 10.00. Nareszcie w redakcji. Godzinę później niż zwykle. Pani Zuzia zatroskana woła: — Co się stało, Brygido? Upłynęło półtorej godziny od twojego telefonu. Chcieliśmy już dzwonić na policję! — Świetny dowcip — burknęłam pod nosem i zauważyłam, że Paweł postawił na moim biurku filiżankę gorącej herbaty. „On jest w porzo...” — pomyślałam. 14 września, piątek 8.45. Drugi dzień bez samochodu. Do pracy jadę taksówką. Kompletnie nie potrafię się przystosować. Nie wiedziałam, o której wstać, nie zdążyłam zrobić makijażu, nie mówiąc już o tym, co mam na głowie. Jeśli ktoś chciałby mnie zapytać, co robiłam od świtu, kiedy wstałam — niech pyta! Odpowiem: „Nie wiem!” W moim samochodzie, kiedy stałam na światłach, mogłam przynajmniej dokończyć makijaż. Kilka razy w korku udało mi się pomalować paznokcie. Teraz będzie to właściwie niemożliwe. 8.50. Stoimy w korku. Mam mokre włosy i nie wzięłam suszarki, ale przecież w taksówce i tak nie ma gdzie podłączyć. Jak na złość kierowca jest typem mężczyzny, dla którego mogłabym stracić głowę. No, przynajmniej na chwilę. Mogłabym być czarująca i mogłabym przecież sprawić, żeby on też się mną zainteresował. No, przynajmniej przez chwilę. Ale bez pełnego makijażu nie mam żadnej szansy. 9.00. Stoimy w korku. Pomyślałam, że kobieta bez makijażu jest naga. Poczułam się bardzo głupio i wsunęłam swoje zbyt obszerne ciało w najgłębszy kąt tylnego siedzenia. Modliłam się, żeby taksówkarz nie miał ochoty na pogawędkę. Miał. 9.10. Stoimy w korku. Ten sakramencko przystojny taksówkarz jest w doskonałym nastroju — jasne, stoimy w korku, a licznik bije! Jestem cholernie niesprawiedliwa, bo co on może zrobić? Zagadywał, wypytywał, a ja tylko burczałam coś pod nosem i zbywałam go krótkimi odpowiedziami, nie zachęcającymi do podtrzymania konwersacji. 9.20. Przed redakcją. On wysiada z samochodu, żeby otworzyć mi drzwi. Dlaczego on jest taki przystojny i na dodatek ma kindersztubę? Biegnę jak szalona dwa piętra w górę. Mówił, że zna perfect angielski! Mówił tak, jakby wiersze pisał! To nie może być zwykły taksówkarz. Walę głową w ścianę. To nie może być zwykły taksówkarz!!! 9.25. Brygido! — Paweł z troską pochyla się nade mną. — Czy coś się stało? — Daj spokój, Paweł, po prostu znowu spóźniłam się do pracy — odpowiadam z miną niewiniątka przyłapanego na gorącym uczynku. — I na dodatek, nie radzę ci, żebyś zobaczył, jak wyglądam bez makijażu i z tym sianem na głowie. Odejdź tak szybko, jak to możliwe — proszę. — Nie przejmuj się — mówi. — Masz trochę czasu na toaletę. Naczelny wrócił nieoczekiwanie i zamknął się z prezesami i księgową. — Uśmiechnął się tajemniczo. — Widziałem przez okno, jak wysiadałaś z taksówki. Nie radzę ci zaprzyjaźniać się z tym taksówkarzem. To niebezpieczny facet. Wrócił właśnie z Afryki i chwilowo jeździ na taksówce jako zmiennik. Ja też z nim kiedyś utknąłem w korku. Tak naprawdę jest weterynarzem i wszystkie panienki to dla niego towar. Zanim zdążyłam ochłonąć ze zdumienia, zniknął. 9.30. Poczułam cholerną złość. Co jest?! Dlaczego Paweł ma mi radzić, czy mogę, czy nie mogę zadawać się z taksówkarzem?! Albo z kimkolwiek innym! 9.45. Siedzę przy biurku i piję gorącą, zaparzoną przez Pawła kawę. Powoli zaczynam rozumieć, że to nie mój taksówkarz jest najważniejszy, ale szef, który zamknął się w gabinecie z prezesami i księgową. OK, to jestem w stanie przyjąć. 10.00. W redakcji panuje złowroga cisza. Wojtek po raz trzeci poprawia kosztorys działu reportażu. Paweł próbuje — po raz kolejny — naszkicować logistyczny profil tygodnika. Pani Zuzia parzy kawę, wsypując całą paczkę do ekspresu. Chyba zwariowała! Wojtek zaczął opowiadać dowcipy o blondynkach, ale ponieważ słyszeliśmy je już pięćdziesiąt razy, nikogo nie bawiły. Oprócz mnie, rzecz jasna. 10.15. Zastanawiam się, co czuję? Boję się? Nie, nie mogę się bać. Skończyłam filologię polską, kursy: komputerowy, zarządzania, angielski, projektowania wnętrz i kilka innych. Nie ma się co śmiać, trzeba próbować wszystkiego. Jeśli jakiś dupek przyczepi się do mnie, to wyśpiewam mu jak na spowiedzi: mam tytuł magistra, pracowałam jako opiekunka do dzieci, dostawca pizzy, ekspedientka w ekskluzywnym butiku, a nie w lumpeksie, tłumaczka z angielskiego spotkań z przedstawicielami struktur pozarządowych z ich odpowiednikami z Anglii, Niemiec i Belgii. Mam nadzieję, że przynajmniej Angole zrozumiały, o co chodzi. Wtedy ja także zrozumiałam, że jesteśmy cholernie bogatym krajem, który „wylewa pieniądze za kołnierz i wyrzuca w błoto”. Czy naprawdę jesteśmy aż tak bogatym krajem? Jeśli jedna mała, głupia blondynka jest świadkiem jakichś dziwnych manipulacji finansowych, to co powinna zrobić? Milczeć. OK — milczę. 11.00. Ale to, czego się nauczyłam, jest tylko moje. Kiedy przeczytałam ogłoszenie w gazecie, że wydawca tygodnika dla pań poszukuje korektorki, nie zastanawiałam się ani przez moment. „Dzisiaj korektorka, jutro pisarka” — pomyślałam. „Przecież zasługuję na wszystko, co najlepsze”. I tak zaczęła się moja redakcyjna kariera. Teraz już nie robię korekty, to znaczy — nie tylko, redaguję także niektóre teksty. Czasem nawet przeprowadzam bardzo ważne rozmowy. To jest coś! 11.20. Paweł przechodząc obok mojego biurka, bąknął coś o redukcji etatów. Zwariował, przecież mnie to nie dotyczy! 11.40. Mimo wszystko czuję podwyższony poziom adrenaliny. Bardzo jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Co tam knują za drzwiami?! Czy w związku z tym, co zamierzają, moje życie znowu będzie musiało ulec zmianie? Właściwie nie mam nic przeciwko temu. Wszystkie zmiany — z niewielkimi wyjątkami — przynosiły mi do tej pory korzyści. Na przykład to, że wyprowadziłam się od mamy, dało mi poczucie samodzielności. To prawda, że miałam gdzie się wyprowadzić, bo ojciec zadbał o to, żebym miała swoje przytulne mieszkanko na Winogradach. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, oddzielnie kibelek, balkon. Kochany tata. Kupił mi je ze swoich lekarskich oszczędności na krótko przed śmiercią. I niech sobie nikt nie myśli, że kupił mi mieszkanie za pieniądze umierających pacjentów. Całe życie brzydził się łapówkami i uczciwie oszczędzał, co było powodem nieustających awantur z moją wiecznie niezadowoloną mamą. Szkoda, że nie mogę już z nim pogadać, kiedy dopada mnie chandra. Cholera! Zaczynam się rozczulać. 12.00. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Wyszła księgowa, prezes, wiceprezes i nasz szef. Zaczął od sytuacji w firmie. Powiedział, że ostatnio jest coraz gorzej. Terminy płatności bardzo się wydłużyły — coraz więcej dłużników, ale rosną również zobowiązania. Dzwonią telefony w sprawie należności, my również wydzwaniamy w sprawie należności i kółko się zamyka. — Trzeba zacisnąć pasa — powiedział z desperacją. Wielka trójca postanowiła obniżyć koszty własne po to, aby nie było zwolnień. 12.10. Na biurku szefa położyłam kluczyki od matiza (i tak stoi w warsztacie). Gotowa jestem zrezygnować na jakiś czas z samochodu (jak wyżej). Położyłam komórkę obok trzech innych — trudno, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. 12.15. Naczelny roześmiał się i powiedział, że aż tak dramatycznie jeszcze nie jest, ale liczy na naszą lojalność. A to oznacza, że nie będę mogła flirtować w Internecie i czatować bezkarnie z potencjalnym narzeczonym osobistym. Każdemu z nas wyznaczono limit rozmów z telefonów komórkowych. OK! Jakoś wytrzymam. 12.20. Poczekałam, aż zamknęły się za nimi drzwi, złapałam swoją komórkę i pobiegłam do toalety, żeby o wszystkim opowiedzieć najpierw Iwonie, a potem Ewie. 15 września, sobota 9.00. Leżę w łóżku i myślę, że nie lubię weekendów! W piątek zwykle udziela mi się euforia innych i tak jak inni cieszę się perspektywą wolnych dni. Mam ambitne plany: spotkania z przyjaciółmi, generalne porządki, odrobienie zaległości w słuchaniu muzyki, czytaniu, oglądaniu telewizji itp. Niestety, na planach przeważnie się kończy, ponieważ nie mogę się zdecydować, od czego zacząć. Robię wszystko i nic. Wczoraj Iwona i Ewa powiedziały, że wyjeżdżają. Iwona z mężem, Ewa z nowym, tajemniczym narzeczonym. Iwona do teściów w Toruniu, Ewa...? Któż to wie dokąd. To kolejna tajemnica. Trochę mnie to denerwuje, bo znów mam w perspektywie samotny weekend. Postanowiłam zacząć od wypożyczenia filmu. Uwielbiam Meg Ryan i chociaż widziałam wszystkie filmy, w których grała, mam ochotę kolejny raz obejrzeć Kiedy mężczyzna kocha kobietę. Ten moment, gdy spotykają się przy barze i on daje jej kwit z pralni i klucze do mieszkania, i kiedy ona siada mu na kolanach, i zaczynają się całować! Ta scena śniła mi się z tysiąc razy. Uwielbiam przypominać ją sobie, gdy leżę w łóżku. Zamykam oczy i wydaje mi się, że za chwilę poczuję męską dłoń na karku i muśnięcie jego warg na moich powiekach. W ubiegły weekend obejrzałam mój ulubiony film tylko dwa razy. Tak strasznie się rozkleiłam, że trzeci raz sceny w barze już bym chyba nie przeżyła. 9.30. Leżę w łóżku i myślę, że być może zwariowałam, bo przecież takiej miłości w naszych czasach nie ma, nie istnieje! „Jesteś beznadziejną, sentymentalną romantyczką!” — krzyczy resztka rozumu w mojej głowie. Nie do końca się z nią zgadzam, ale chwilowo zrezygnowałam z wypożyczenia Kiedy mężczyzna kocha kobietę. Z miną „i tak swoje wiem” sięgnęłam po Harry’ego Pottera. Początkowo nie rozumiałam, co czytam, ale kiedy Harry dostał się do Hogsmeade z pomocą Mapy Huncwotów, zapomniałam o Bożym świecie. 13.43. Obudził mnie jakiś dziki łomot. To chyba dzieciaki Wietnamczyków mieszkających nade mną bawią się w Indian. Nie, nie — nie jestem rasistką, ale żeby tak w środku nocy? Zerknęłam na zegarek. O rany! 13.43 — wyskoczyłam z łóżka przerażona, ale po chwili przypomniałam sobie, że to przecież sobota. Sobota sobotą, a kot Wacek nie nakarmiony. 13.45. Kot Wacek zjada swoją ulubioną porcyjkę Whiskasa, ja włączyłam moją ulubioną Trójkę i zaparzyłam kawę. Wyjrzałam przez okno — pierwszy raz od kilku dni nie padało. Pomyślałam o rowerze. Tak, dzisiaj ścieżki rowerowe będą moje. Jeszcze tylko jedna kawa, coś malutkiego na ząb, prysznic i jestem gotowa. 14.45. Czatuję na windę. Musi być pusta, bo inaczej rower nawet w pionie się nie mieści. Dobra, trzecie podejście... 14.55. Z windy wysiada moja siostra. Zapłakana, wściekła, nawet mnie nie zauważyła. — Magda! — Biegnę za nią, rower wywala się z wielkim hukiem, otwierają się drzwi sąsiadów. — Dzień dobry — mówię z uśmiechem i zbieram rower. 15.00. Dobrze, że jesteś w domu — szlocha Magda. — Muszę z kimś pogadać. I zaczyna: że ma już dosyć, że dłużej nie wytrzyma, gdyby nie Kubuś, to ona by już dawno, zakichany biznesmen myśli, że ona jest ślepa, że węch straciła i nie czuje Chanel numer 5 na jego marynarkach... Magda jest ode mnie starsza o siedem lat, od dwunastu pozostaje w szczęśliwym związku małżeńskim, czasami miewa gorsze dni. Nie przepadam za szwagrem, ale cóż, siostrę mam tylko jedną. Zaparzyłam mocną kawę, otworzyłam okno, kiedy Magda sięgnęła po trzeciego papierosa (nie palę od ośmiu miesięcy i jestem z tego dumna), przygotowałam kilka paczek chusteczek higienicznych i uzbroiłam się w cierpliwość. 16.00. Ciągle siedzimy w kuchni. Magda trochę się uspokoiła. W którymś momencie zauważyłam ślad na policzku. Czyżby ją uderzył? Kiedy zapytałam, wpadła w szał: — Nie rób sadysty z mojego męża! Wiem, że nigdy go nie lubiłaś! Ale nie jest taki, jak myślisz! Jest dobry, czuły i nie masz pojęcia... „No, nieźle” — pomyślałam. Magda popatrzyła na mnie i parsknęła śmiechem. Wkurzyłam się. — Po co mi to wszystko opowiadałaś? — Byłam kompletnie zdezorientowana. — Och, wiesz, był jakiś drobny incydent, na który w ogóle nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie napięcie przedmiesiączkowe. — Śmieje się tak, jak kiedyś w dzieciństwie, kiedy udało nam się bezkarnie narozrabiać. Nie wiem, czy robi mnie w bambuko, czy próbuje zatrzeć chwile słabości. Zresztą nieważne. Ważne, że jest sobota, a ja nie jestem sama. 16.30. Wyruszamy z Magdą na podbój Poznania. Ma wolne popołudnie, bo Michał (mąż) i Kuba (syn) wybrali się na ryby. „Ewakuowali się” — pomyślałam, ale głośno powiedziałam, że to super, bo możemy spędzić sobotę tylko we dwie. Nieczęsto miałyśmy ostatnio taką okazję. 21.00. Telewizor włączony, a ja leżę z nogami ułożonymi wysoko na oparciu kanapy. Nie wiem, ile kilometrów zaliczyłyśmy z Magdą, ale dużo. Było cudownie. Najpierw spacer, potem kawa w ogródkowej kawiarence, potem Quo vadis — bo Michał kupił bilety i mieli pójść razem, ale był tak miły, że zgodził się, żebym go zastąpiła. Film, niestety, „papierowy”, wolę książkę, jedyna dobra scena to ta, kiedy lwy rozszarpują ludzi. Potem poszłyśmy na kolację do naszej ulubionej knajpki „Pod Aniołem”. Niezła chronologia, prawda? Obsługiwał nas nowy, bardzo przystojny kelner. Moja siostra dała popis mistrzowskiego flirtowania. Ja nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Podziwiałam jej swobodę, poczucie humoru, błyskotliwą inteligencję i ani śladu napięcia przedmiesiączkowego! Gdyby Michał ją teraz zobaczył! Pomyślałam, że ta pewność siebie wynika w jakimś stopniu z tego złotego krążka na palcu. Była uosobieniem wszystkiego, o czym marzyłam. I była moją siostrą! Dzisiaj wielokrotnie zastanawiałam się, czy chciałabym wyjść za mąż. Hmm... Nie jestem pewna. 21.30. Położyłam maseczkę na twarz i wyglądam upiornie. Czy mężatki mogą położyć sobie maseczkę na twarz i wyglądać upiornie? A może na facetach nie robi to wrażenia? Muszę zapytać Magdę. 21.35. Popijam wino „Frontiera” — chilijskie, czerwone, wytrawne — mniam... i pogryzam francuski ser „Coeur de Bleu” — mniam... Jutro będę wylegiwać się w wannie pełnej wonnych olejków... Dlaczego nikt do mnie nie dzwoni? Gdzie się podziały te wszystkie cholerne przyjaciółki? Przecież jest sobota! 21.40. A może słuchawka źle odłożona? Sprawdzam — niestety, dobrze. Do diabła z nimi! Wracam do planowania jutrzejszego dnia, czyli niedzieli: wmasuję odżywkę we włosy, pomaluję paznokcie, wydepiluję to i owo, jednym słowem — absolutna, kompletna, generalna odnowa. I najważniejszy punkt w fascynującym programie dnia — obiad u mamy, która wprawdzie nie zapraszała specjalnie, ale jeśli się zjawię, nie będzie zdziwiona. 22.50. Z niepokojem konstatuję — proszę, jakich skomplikowanych słów używam! — że druga butelka wina nie wiadomo kiedy się otworzyła. Lekko zataczając się, ale tylko lekko, podchodzę do telefonu. Zadzwonię do Ewy, nie jest jeszcze tak późno... Dlaczego nikt nie odbiera? Cholera! Przecież wyjechała z narzeczonym nie tym starym tylko tym nowym, gdzie oni właściwie wyjechali, nieważne, ważne jest to że siedzę sama jak kołek na płocie nie na tylko w 23.00. Zmywam z twarzy maseczkę jak on mógł puścić mnie kantem no może w tej chwili nie wyglądam zbyt podniecająco ale przecież puścił mnie kantem kiedy nie miałam na twarzy tej białej papki ciekawa jestem czy Kevin Costner zachowałby się tak obrzydliwie no właśnie gdybym spotkała takiego Kevina Costnera który nie byłby Łukaszem gdyby był taki jak bohater Listu w butelce gdyby umiał tak kochać 23.10. Nienawidzę tej sentymentalnej idiotki... ups!... chyba mam czkawkę... tej kretynki co siedzi we mnie i od czasu do czasu kiedy odrobinę „tracę kontrolę nad pojazdem” wyłazi ze mnie i strasznie mnie kompromituje... ups!... nie ma takich facetów nie ma takich facetów... ups!... Kevin Costner nie istnieje po co te wszystkie maseczki te zabiegi te depilacje... ups!... to wszystko... — Jak to, po co? Dla dobrego samopoczucia, dla mnie samej i dla nikogo więcej — podpowiada mi zakłamana feministka, która też siedzi we mnie, tylko od strony północnej. — Ha, ha, ha! Przyznaj się, że każdego dnia liczysz na to, że staniesz oko w oko z kimś, kto spojrzy na ciebie tak, że zostaniecie porażeni, uniesieni, zawirowani. Wszystko, co robisz, robisz z myślą o tej właśnie chwili! — Sentymentalna, naiwna i romantyczna JA zajmuję stronę południową. — Robię to, co lubię, i jestem szczęśliwa — nagle postanowiłam być bezczelna. — Jestem kobietą świadomą swojej wartości, wykształconą i niezależną... — Tratata, rzuciłabyś wszystko na kiwnięcie palcem, gdyby tylko znalazł się naiwniak gotowy uwić z tobą wspólne gniazdko. — No, może tak — ale tylko na krótki czas, żeby wychować dzieci! — Nie posuwaj się aż tak daleko. Jeszcze go nie ma, a ty już rodzisz dzieci! 23.30. Mam to wszystko gdzieś! Włączam Stinga najgłośniej, jak tylko mogę (jasne, że mam na uszach słuchawki!), żeby zagłuszyć te dwa kłócące się we mnie demony. 23.45. Chyba jestem nawalona, ale mój oddech staje się równomierny, nie myślę o niczym, jest mi dobrze. Jest mi dobrze! Jestem tylko ja i moja muzyka. Sting... Odpływam — żadnych problemów, żadnej przeszłości, żadnej przyszłości. Jestem spokojna, jestem szczęśliwa, zawsze dostaję to, czego chcę! Około 2 w nocy. Jak długo jeszcze będę się okłamywać!? Pora przenieść się z kanapy do łóżka. 16 września, niedziela 9.00. Ciężka była ta noc. Brak mi katalizatora. Chciałabym, aby myśli bez większych trudności można było poddać oczyszczającemu działaniu i jak po płaszcz do pralni — zgłosić się po nie następnego dnia. 9.15. Pijany sąsiad znowu targa rower po schodach na górę. Jemu chyba też nie jest lekko. W takim razie, dlaczego zawsze alkoholizuje się w jego towarzystwie? Przecież wie, że niezależnie od tego, ile wypije, będzie musiał sam holować go do domu. Nie wpadł na to, żeby stawiać go w pionie w windzie. Ale chyba sam ma problemy z pionem. Ja zresztą też. Najlepsza na kaca jest leciutko ścięta jajecznica, ale nie chce mi się wstać z łóżka. 9.20. Dzisiaj jest niedziela. Niedziela? Niedziela, na pewno. Muszę sobie przypominać chronologię dni i miesięcy. Przez brak obowiązków (poza redakcją), terminów, które mnie gonią (poza redakcją), spotkań, które — ha! — nie wiszą nad głową jak zła wróżba, tracę poczucie czasu. Ale nie narzekam. Nawet dobrze mi z tym. Patrzę w niebo i... zawieszam się bez zbędnych tłumaczeń, bez konsekwencji, bez wyrzutów sumienia o stracone chwile... 10.30. Nie chce mi się wstać z łóżka. Trzymam notes na kolanach. Nie potrafię pisać zamiast. Zamiast słów słyszalnych, dotykalnych w cieple szeptu, chłodzie obojętności (nie pojadę na obiad do mamy). Czekam na jakieś wieści od... wszystko jedno od kogo. 10.40. Wstałam. Nie mogę pojąć, jak to się stało, ale się stało. W nocy spakowałam wszystkie sandały w pudełka szczelnie wymoszczone wydaniem „Wyborczej” sprzed kilku dni. Za rok będę wiedziała, kiedy wyzionęła ducha ciepła pora. 10.50. No tak, skończyło się lato. A co w mojej szafie na jesień? Wszystko za małe, bo kiepsko prezentuje się moja sylwetka „polodowcowa” (czytaj: kilogramy ulubionych bakaliowych i stracciatella). Muszę schudnąć! Bezwarunkowo! Zupa kapuściana — w końcu prezydent Kwaśniewski też na niej próbował stracić swoje kilogramy. 10.55. Mam niejasne uczucie, że nad ranem coś się wydarzyło. Aha, dzwonił telefon! Półprzytomna podniosłam słuchawkę — z drugiego końca kabla spadło na mnie pytanie: — Kochasz mnie, Brygido? Znałam ten głos i wiedziałam, kto mógł do mnie mówić „Brygido” z takim akcentem i takim głosem, ale pomyślałam, że to żart. Przecież brzmiało to niepoważnie! Łukasz!!! Chciałam się rozłączyć, mówiąc, że to pomyłka, ale on znów powtórzył to pytanie: — Brygido! Kochasz mnie? Chyba umówiliśmy się na wieczór. Chyba ma przyjść po mnie. 11.00. A może to był sen? 11.15. Może był, może nie był! Co ja jeszcze robiłam tej nocy? Dostaję gwałtownego przyspieszenia. Prysznic, odżywka na włosy, depilacja, wszystkie ciuchy na podłodze (na szczycie tej sterty szmat króluje kot Wacek), w biegu wypijam kawę. Muszę być przygotowana... Lodówka pusta! 14.00. Supermarket. Najprawdopodobniej jajeczkuję, bo jak inaczej wyjaśnić ten incydent? Stoję w potwornie długiej kolejce do kasy. Zanotowałam: „Polacy lubią robić zakupy w niedzielę”, pomyślałam: „Materiał na reportaż do naszego pisma”, szlag mnie trafia: z powodu żółwiego tempa. Poza tym zdążyłam obejrzeć wszystkich okolicznych klientów, zawartość ich koszyków oraz półki z produktami będącymi przynętą zorganizowaną na takie właśnie okoliczności. Z powodu tłumu wchodzących i wychodzących mogłam go wcale nie zauważyć, ale zauważyłam. Stał i przyglądał mi się z zadziornym uśmiechem. Pomyślałam: „Ktoś z personelu” — grafitowy garnitur, krawat z gatunku „mógł być lepszy” i koszula w kolorze „mnie możesz zaufać”. Zdecydowanie nie miałam ochoty na podtrzymanie kontaktu wzrokowego i zabawę pod tytułem: „Jak długo wytrzymasz, maleńka?” Zaczęłam przeglądać kolorowe czasopisma, których w innym wypadku nawet bym nie zauważyła. Ale on był wytrwały, zaczekał, aż spakuję zakupy, potem do tradycyjnej oprawy słownej dodał swoją wizytówkę. Kretyn! Mógł jeszcze przylepić sobie do czoła kartkę z napisem: „Ranking z ubiegłego miesiąca: brunetki — sztuk 5, blondynki — sztuk 3, reszta — sztuk 4”. 15.00. Wizytówkę z jego personaliami wyrzuciłam natychmiast po wyjściu z marketu. Nie raczyłam się z nimi zapoznać, żeby podczas powrotu do domu kląć spokojnie w powietrze, a nie w kierunku konkretnego imienia. Usilnie próbuję przypomnieć sobie zaspane słowa z dzisiejszego ranka. Łukasz mówił, że jest potwornie zmęczony ubiegłonocną pracą nad jakimś projektem, ale chętnie napiłby się ze mną kawy i pogadał. „Pogadał”? Zaproponowałam, żeby po mnie wpadł. Tak mi się wydaje. Która to mogła być godzina? Nie wiem, nie spojrzałam na zegarek. 15.15. Postanawiam nie nadużywać alkoholu w samotności. Absurdalne — męska część globu wali mi się na głowę, ale nie z tej strony oceanu, na której mi zależy. Ciągle niedziela 17.00. O Boże, jak się spieszę. Kurczak w piekarniku, ziemniaki obrane, sałata z sosem winegret przygotowana. Każdy facet, którego nozdrza odkryłyby zapachy mojej kuchni, zagnieździłby się tu na stałe. Jeszcze tylko szybki prysznic, potem supermakijaż według najnowszych trendów. Jak twierdzą specjalistki od urody w moim tygodniku — moje kolory w tym sezonie to seledyn z różem. No i pozostanie mi wciśnięcie się w małą czarną (szkoda, że nie mogę nic przetrącić, choć ssie mnie w żołądku, ale wtedy naprawdę w nic już się nie wcisnę). Czeka mnie cudowny, wymarzony, najwspanialszy wieczór z najwspanialszym facetem, który najpierw puścił mnie w trąbę, a potem zadzwonił i zapytał, czy go kocham. Nie mogę przestać myśleć o szczególnej wrażliwości jego duszy i o tym, że chce mi się siusiu. 17.30. Boże! Ja umieram! Ale dlaczego akurat dzisiaj, kiedy wreszcie wydusił z siebie, że chce się ze mną spotkać?! Po tylu miesiącach milczenia! Teraz to już chyba nie doczekam nawet jego przyjścia... A to dlatego, że wypadł mi jakiś narząd podczas siusiania. Taki mały, okrągły i czerwonawy. Nie mam pojęcia, co to może być. Poszukam podobnych organów w moim Domowym poradniku medycznym. 17.50. Wiem już, że raczej nie jest to nerka. Za małe jak na nerkę. 18.00. Leżę w łóżku i czekam na śmierć. I na dzwonek do drzwi. Ale nie otworzę. Nie chcę, żeby mnie widział w agonii. Pragnę, aby pamiętał mnie taką, jaka byłam: wesoła, elokwentna i zawsze uśmiechnięta... Mam nadzieję, że nikt — a tym bardziej On — nie dowie się, że przyczyną mojej śmierci było wysiusianie narządu. Wolałabym, aby moje odejście pozostało osnute mgiełką tajemnicy. 18.15. Czuję, że mi się pogarsza. Mdli mnie, gdy zaglądam do muszli klozetowej i widzę na dnie ten mój narząd. 18.17. Wiem, że powinnam pójść do lekarza. Niestety, dzisiaj jest już za późno. Zresztą, co miałabym mu powiedzieć? „Dzień dobry, panie doktorze, niech pan zobaczy, co wysiusiałam”?!! Poza tym muszę najpierw wyjąć z klozetu ten narząd, ale to chyba ponad moje siły. 18.35. Leżę i myślę o swoim życiu. Jakie było. 18.50. Jeszcze żyję. Doszłam właśnie do wniosku, że chcę, aby wspominano mnie jako osobę porządną. Dlatego, póki jeszcze jakoś się trzymam, posprzątam. Najpierw pozmywam. 19.05. Przed chwilą, walcząc z górą garnków, natknęłam się na brudny dzbanek po skisłym kompocie, który dziś rano wylałam do sedesu. Tak się cieszę! Mój narząd okazał się w rzeczywistości wiśnią z kompotu. Kto by pomyślał?! Będę żyła! 19.10. Powinien już przyjść. Jeszcze tylko poprawię mój seledynoworóżowy, supermodny makijaż. Ciągle niedziela 20.00. To niemożliwe, niemożliwe! Wystawił mnie! Najpierw dzwoni, pyta, czy go kocham, umawia się na spotkanie i nie przychodzi! Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Może potrącił go samochód i leży teraz w śpiączce albo porwali go kosmici i właśnie jest poddawany torturom!? Zaraz będę płakała, ale najpierw zadzwonię do Magdy. — Łukasz nie przyszedł?! Zwariował? — dziwi się moja siostra. — Przestań ryczeć i przyjedź do mnie natychmiast. Mam martini, a Michał z Kubusiem na trzy dni wynieśli się do teściowej. Przyjedziesz?! Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że z małżeństwem Magdy jest chyba nie najlepiej, ale mój dramat zdominował współczucie dla innych. Jestem egoistką! 21.30. Siedzimy z Magdą w łóżku, przeklinając mężczyzn. Wznosimy toasty za niesamowicie wspaniałe kobiety, jakimi jesteśmy. Chociaż może nie w tej chwili, bo mamy na sobie męskie, za duże piżamy (zawsze śpię w za dużej męskiej piżamie) i maseczki na twarzy — pierwsze, co zrobiła Magda, kiedy przekroczyłam próg jej mieszkania, to rzuciła mi na twarz pachnącą ziołami maseczkę. Nawet nie chciała słuchać, że wczoraj już to zrobiłam. W każdym razie — jesteśmy po pięciu jednostkach martini — kobiety są wspaniałe, cudowne, po prostu anioły, a faceci to potwory... Może jednak było więcej jednostek martini, ponieważ wydaje mi się teraz, że jest odwrotnie! Cholera, jak ja sobie z tym poradzę?! 21.50. W łazience. Zmywamy maseczki z twarzy, myjemy zęby. Patrzę na swoje odbicie w lustrze — nie jest najciekawsze. Miałam nie nadużywać alkoholu. No tak, ale miałam nie nadużywać w samotności! 22.00. Siedzimy na łóżku, ja się raczej kiwam, ale z przekonaniem ogłaszam wyrok: — Jeśli jest żywy, nie porwany i zdrowy, a nie ma jakiegoś powalającego wytłumaczenia, niech lepiej ziemia się pod nim zapadnie! Niech go trafi... no, wiesz co! Magda podciąga za dużą piżamę Michała. — Tak jest, bądź twarda. I nie daj po sobie poznać, że jego karygodne zaniedbanie doprowadziło cię do alkoholizmu! Rzuciłyśmy jeszcze parę feministycznych sloganów i z podkrążonymi od nadmiaru martini oczami padłyśmy jak upadłe anioły. 22.15. Dzwoni telefon. Magda zrywa się i po chwili bez słowa podaje mi słuchawkę. — Witaj — słyszę głos Łukasza tak lodowaty, jakby należał do Eskimosa przebywającego w punkcie najbardziej zbliżonym do bieguna północnego. — Od trzech godzin, jak ostatni palant, czekam na ciebie. Trochę to trwało, zanim zdobyłem telefon Magdy. Jeśli zmieniłaś plany, mogłaś szepnąć słówko, prawda? — Przecież nie przyjechałeś do mnie — prawie krzyczę. — Wystawiłeś mnie! — Brygida, od pół do siódmej czekam tu, gdzie się umówiliśmy: pod teatrem! Od siódmej trzydzieści wydzwaniam do wszystkich twoich znajomych, którzy mogliby wiedzieć, co się z tobą stało. Twoja komórka, oczywiście, jest rozładowana. Szlag trafił bilety do teatru i zarezerwowany stolik w restauracji. Co ty na to, maleńka?! Bardzo chciałam gdzieś uciec, nie zostawiając adresu! Co ja mam powiedzieć?! Co mam powiedzieć jedynemu facetowi, z którym było mi dobrze, przynajmniej w łóżku?! — Łukasz, strasznie mi przykro, ale ja wczoraj wyjechałam do Puerto Rico! — Odłożyłam słuchawkę. — Ostro zagrałaś. — Magda patrzyła na mnie z podziwem. — Wyłącz telefon, siostrzyczko, jutro musimy wcześnie rano wstać — powiedziałam, naciągając kołdrę na głowę. Nikt nie może wiedzieć, że płaczę. 17 września, poniedziałek 7.30. Zamiast zrobić szybką poranną toaletę, stoję przed dużym lustrem w łazience Magdy i zastanawiam się, czy jestem kobietą. Może mężczyzną o skłonnościach homoseksualnych albo gejem z domieszką lesbizmu? Albo lesbą homoseksualistyczną? Albo kobiseksualistą... cokolwiek to oznacza. Wzięłam też pod uwagę wariant transwestyty, ale szybko zrezygnowałam, bo był bezpłodny. Moje rozważania stanęły na dobrze znanej mi konkluzji — jestem zboczeńcem zdiagnozowanym jako STARA PANNA! 7.40. Dalej stoję przed lustrem w łazience. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że mam już 28 lat. Wiek może jeszcze dałoby się przykryć maskarą MAX FACTOR, ale jak tu upchnąć tyłek numer 40 w rozmiar 38? Problem samotności nie wydaje mi się w tej chwili tak ogromny jak mój rozmiar. A może to samotność jest tak kaloryczna, że nie dostaję do wzoru KOBIETY S: — SKARIERYZOWANEJ — SPARTNERYZOWANEJ — SFINANSOWANEJ — z bielizną rozmiaru SEXY! To dlatego nic mi się nie udaje. Nie mogę myśleć o swoim wczorajszym „niespotkaniu” z Łukaszem, bo diabli wezmą cały makijaż. 7.50. Zjadam grzankę z dżemem. Zdecydowanie powinnam wziąć się w garść i popracować nad swoim optymistycznym pesymizmem. Najważniejsze to ZINTEGROWAĆ wszystkie działania w walce przeciwko kaloriom w samotności lub samotności w kaloriach! INTEGROWAĆ — to słowo wprost z ostatniego numeru naszego tygodnika dla pań wydaje mi się tak profesjonalne, że musi gwarantować sukces moich poczynań. 8.20. Aby lepiej skupić się na planie naprawy i odnowy biologicznej, sięgnęłam po cichutku do porcelanowego pojemnika na cukierki, ciasteczka i baloniki. I baloniki! Zauważyłam, jak Magda wkładała tam wczoraj balonik rozmiaru S — jak SUPER (o 50 procent dłuższy, i to za darmo!). Nie mogę narażać się na głód w chłodny ranek na przystanku autobusowym. Na wszelki wypadek muszę mieć coś do przegryzienia. Wprawdzie od Magdy do redakcji jest znacznie bliżej niż z mojego mieszkania, ale nigdy nie wiadomo... 8.30. Wychodzę na paluszkach, żeby nie obudzić Magdy, i — dalej na paluszkach — wchodzę do windy. Pachnący, wyprany i odprasowany tak, że bałam się o niego otrzeć, aby go nie pognieść, przez siedem pięter w dół przyglądał mi się dziwnie. Wysiadając z windy, odezwał się głębokim i namiętnym głosem: — Ma pani wąsy od mleka. Uśmiechnął się, a ja zdążyłam jedynie wyjąkać: — Mam w domu kota — jakby to on był sprawcą moich wąsów, a przecież nocowałam u Magdy. — Ja też — powiedział „odprasowany” — ale ja nie wypijam mleka z jego miski. — Naprawdę? A miski jakiej firmy używa pański kot? — palnęłam bez sensu. — To wielka tajemnica. — „Odprasowany” uśmiechnął się dwuznacznie i życząc mi dobrego dnia, oddalił się w kierunku parkingu. 8.40. Stoję na przystanku autobusowym i uświadamiam sobie własny kretynizm. Wspomnienie rozmowy w windzie pobudziło resztki mojego blond ilorazu do zapisania konkretnych punktów w planie mojego rozwoju osobistego. NIE BĘDĘ: — ujawniać swojego kretynizmu częściej niż dwa razy w tygodniu; — zachowywać się jak kobieta z nieustającą menstruacją; — pić z miski kota, mimo że wcześniej mi się to nie zdarzało; — konstruować pytań i odpowiedzi w sposób blondynkowato-infantylny z głupotą jako kropką na końcu; — oglądać się tęsknie i wzdychać za „odprasowanymi” facetami z wydepilowaną twarzą i poczuciem humoru; — czytać książek dla samotnych kobiet, matek i zwierząt; — oglądać filmów dla inteligentnych inaczej; — dochodzić do fatalnych wniosków w chwilach refleksji nad własną egzystencją; — udawać dziewicy (28-letniej!) w kontaktach z mężczyznami; — sporządzać durnowatych planów własnej ewolucji!!! 18 września, wtorek 12.30. Idziemy na lunch. Pani Zuzia odprowadza nas niezbyt przychylnym wzrokiem, kiedy wybiegamy z redakcji wszyscy razem — Monika, Paweł, Wojtek i ja. Paweł odwraca się już w drzwiach i uśmiecha czarująco: — Gdyby szef się niepokoił, że nas wymiotło, to proszę powiedzieć, że za pół godziny wracamy z nowymi siłami do pracy. Trzeba uczcić nagrodę Moniki. Pani Zuzia ma słabość do Pawła, kiwa więc tylko głową. 12.45. Siedzimy w barze Chińczyka za rogiem. Monika zamówiła sajgonki, ja kuleczki z kurczaka w sosie migdałowym (pycha!), Paweł i Wojtek jakąś tajemniczą potrawę „Siedem smaków”. 12.50. Wojtek i Paweł umawiają się na brydża. Monika mówi: — Weźcie mnie ze sobą, chłopaki. Tak po prostu. Nie zdobyłabym się na to. — OK. OK. Masz to u nas, Monia — mówi Paweł i patrzy na mnie jakoś tak przeciągle. — Brygida, a ty? Nie wpadniesz wieczorem do Wojtka? — Nudziłabym się jak mops i tylko wam przeszkadzała, przecież ja nie gram w brydża. Wydawało mi się, że Paweł natychmiast stracił zainteresowanie mną. Dlaczego zapytał? Potrzebują czwartego do brydża czy rzeczywiście chciał, żebym była wieczorem razem z nimi? Z rozważań wyrwał mnie śmiech Moniki: — Wiecie, co mi przyszło do głowy? Że życie to partia brydża. Dużo — nieraz wszystko — zależy od partnera, od innych graczy, od wspaniałych kart, no i od dobrego stolika! Jakkolwiek by to interpretować! Teraz już cała trójka rechotała. — Oczywiście, że życie jest grą. Widzę coraz więcej podobieństw! — wołał radośnie Wojtek. — Też chce się zgarnąć całą pulę trzynastu lew. Dopóki nie okaże się, że przeciwnik ma lepsze kiery, niż my mamy piki! — No dobrze, skoro i jedno, i drugie jest grą, przyjrzyjmy się temu z bliska — powiedział Paweł takim tonem, jakby właśnie rozpoczynali jakąś wspaniałą grę. — Zaczynamy. — Popatrzył na mnie i szepnął: — Bardzo korzystne układy kart — i ludzi — mają jedną wadę: zdarzają się zbyt rzadko. — Blefowanie to znakomita pułapka, pod warunkiem, że samemu się w nią nie wpada. (Monika) — W licytacji, jak w życiu, warto pamiętać, że odzywka „pas” jest też znakomitą odzywką. (Wojtek) — Długie myślenie nie zawsze świadczy o genialności gracza, a w życiu jest po prostu barwą ochronną, zwłaszcza przy podejmowaniu ważnych decyzji. (Paweł) — Warto też pamiętać o tym, że nie zawsze gracze są tak głupi, na jakich wyglądają. Przecież z głupkami nie usiedlibyśmy do jednego stolika. (Monika) — Zbytnia ostrożność w licytacji — wydawało mi się, że znacząco popatrzył na Pawła — także życia, przynosi zwykle takie same stresy jak ślepa odwaga. (Wojtek) — A efekty? O niektórych licytacjach lepiej w ogóle nie pamiętać! (Monika) — Najlepiej nerwy — siedząc przy jednym i drugim stoliku — trzymać na wodzy, wtedy i gra, i życie jest bardziej interesujące, a serdeczność i uprzejmość nie tylko podnoszą poziom gry, ale będą dużą przyjemnością dla wszystkich! (Paweł) — Szkoda tylko, że niektóre odzywki i zagrywki trudniej jednak stosować w życiu. Dodam jeszcze, że rober to brzmi dumnie, a szlem w pikach to jest to! (Monika) — Yesss!... — zawołali, bardzo z siebie zadowoleni, przyklepując sobie dłonie, jak piłkarze po wygranym meczu. Nic z tego nie rozumiałam. Patrzyłam na nich trochę z zazdrością — że są tak zgraną paczką; trochę ze złością — że zupełnie mnie nie zauważali. — Zapomnieliście o tasowaniu — powiedziałam, wstając od stolika — a to bardzo ważna sprawa. Znieruchomieli na moment. — Brygido! Przecież ty nie grasz w brydża! — wykrzyknął Paweł, a reszta wybuchła śmiechem. Wracaliśmy do redakcji spóźnieni co najmniej o pół godziny. Paweł pochylił się nade mną: — Brygido, może jednak? Szybko się nauczysz. — Nie chcę grać w brydża. Zresztą muszę odebrać samochód z warsztatu. 20.00. Wprawdzie wróciłam do domu z warsztatu samochodowego matizem, ale kompletnie wykończona i przemarznięta. Dwie godziny czekałam, a panowie kończyli to, co miało być gotowe wczesnym popołudniem. Matiz trochę prychał, trochę warczał, jakby obrażony na mnie za to, że go na tak długo porzuciłam. Wacek też obrażony. Od rana sam, bez jedzenia. 20.15. Parzę w specjalnym dzbanku jaśminową herbatę. Wacek już mi wybaczył, ociera się o moje nogi i mruczy. Ciekawe, jak długo jeszcze będę mogła jeździć służbowym samochodem — przy tym kryzysie w firmie. Na własny ciągle mnie nie stać. Moja przyjaciółka Ewa dostała almerę od rodziców, kiedy skończyła studia. Mnie ojciec dał do wyboru: samochód albo mieszkanie. Wolałam mieszkanie. Dla Magdy został golf. Kochany tata. Chyba wiedział... 21.00. Oglądam „Panoramę” i popijam herbatę jaśminową. Uwielbiam ją, ale teraz prawie nie czuję jej smaku. Telewizja przypomniała mi, że dzisiaj mija tydzień od ataku terrorystów na WTC. I właściwie dopiero teraz tak naprawdę dociera do mnie przerażająca prawda o tym, co się stało. Muszę przeczytać wszystko o islamie, talibach, muzułmanach i terroryzmie. Widziałam w księgarni książkę Bruce’a Hoffmana Oblicza terroryzmu. Otworzyłam ją na przypadkowej stronie i przeczytałam, że terroryzm nie jest wynalazkiem XX czy XXI wieku. Jego korzenie sięgają I wieku, kiedy to żydowska sekta zelotów wystąpiła przeciwko rzymskiej okupacji terenów obecnego Izraela. Zelota wyłaniał się z anonimowego tłumu na zatłoczonym placu targowym, wyciągał sica, czyli prymitywny sztylet ukryty pod szatami, i na oczach wszystkich obecnych podrzynał gardło rzymskiego legionisty lub obywatela żydowskiego, którego uznano za zdrajcę. To musiało być straszne, ale czegoś tak diabelskiego, jak atak na WTC, do tej pory nikt nie wymyślił. Teraz już wszystko jest możliwe. Jutro muszę kupić tę książkę. Wiem, że i tak będę się bała, ale może przynajmniej będę wiedziała czego. Zawołałam Wacka i kiedy przymaszerował dostojnym krokiem, złapałam go i przytuliłam. Nawet się nie bronił. Położył się na moich kolanach i mruczał tak, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Nie jestem sama. Nie chcę być sama. Dobrze, że mam chociaż to puchate stworzonko. Wstrząsnęła mną myśl, że dzisiaj zajmowałam się tysiącem głupich spraw: nagrodą Moniki, lunchem u Chińczyka, wygłupami na temat brydża, samochodem, a gdybym mieszkała w Nowym Jorku, gdybym była wtedy o 14.45 na Manhattanie? Mogłabym być jedną z tych, którzy zginęli. 21.30. Włączyłam Stinga Brand New Day, zaparzyłam jeszcze jedną herbatę, usiadłam na dywanie i zaczęłam przeglądać wszystkie ostatnie gazety i tygodniki. I nagle miałam na moim dywanie całe zło, jakie wydarzyło się właśnie na świecie. Ogrom zła na takim malutkim skrawku, jaki zajmuje gazeta. 23.00. Wtulam się w poduszkę i nie mogę zasnąć. Przypomniał mi się e-mail przysłany przez Łukasza. Zdjęcie Manhattanu, gdzie stoją jeszcze obie wieże, podpisał: „Amen”. Wtedy przypięłam żółtą wstążeczkę. Wojtek powiedział: — Doskonały cel dla snajpera. Co za poziom! 19 września, środa 11.00. Szef położył mi na biurku jakiś tekst do zaopiniowania. Czy ciągle musi być to samo? Znowu jakaś kobieta padła ofiarą toksycznego związku. Znów jest o ranieniu, o bolesnych rozstaniach itd. Boże! Kto to wymyśla? Czy kobiety naprawdę chcą to czytać, chcą to oglądać, chcą o tym nieustannie mówić? Kto robi te wszystkie programy, filmy?! Dlaczego głosy w radiowych wywiadach są tak „psychologicznie” zbolałe i współczujące? No a te wszystkie „gwiazdy”, które tak chętnie zasiadają na publicznych kanapach psychoanalityków spod znaku talk-show... Dlaczego takie modne jest mówienie o „kopniakach w tyłek, które się kocha” (cytat) — bo dzięki nim nabiera się sił — z jednoczesnym zrzucaniem zbędnych kilogramów, co podkreśla się za małą bluzeczką i spodniami z trzema paskami w stylu Geri ze Spice Girls made in Poland? 11.30. Co mnie tak wzięło?! Przecież ja też oglądam te bzdety, słucham wyznań tych szczęściar, którym udało się wyzwolić z kompleksów i nadwagi, toksycznego związku z szowinistycznym, antyfeministycznym facetem (a kto ją wpychał w ramiona tego bubka?!) i niczym Feniks odradzają się, odkrywając na nowo uroki orgazmu łechtaczkowego! 12.00. Dlaczego tak się wściekam?! A może ja coś przegapiłam? Może jednak trzeba było uciec z domu w wieku piętnastu, szesnastu lat z czterdziestoletnim rozwodnikiem i robić wątpliwą karierę u jego boku. Może mieszkałabym teraz w wilii w najdroższej i najbardziej snobistycznej dzielnicy Poznania i jeździła alfa romeo? A ja nie! Studia, kursy, następne kursy i następne, bo rodzice to inteligenci i wmówili mi, że tak ma wyglądać moja przyszłość za 2100 złotych. 13.00. Koniec tego użalania się nad sobą! Muszę się dowartościować! Dzisiaj wyjdę wcześniej z redakcji i wydam wszystkie pieniądze u kosmetyczki. Nigdzie kobieta nie czuje się tak dopieszczona jak w gabinecie kosmetycznym. Wstaję od biurka, co natychmiast budzi zainteresowanie Pawła, Wojtka, a szczególnie Moniki... Siadam. 14.00. Skróciłam tekst o jedną trzecią. Będzie awantura. Trudno. Cholera! Jeszcze trzy godziny! Może symulować nagły ból zęba? Ten numer nie przejdzie — był wykorzystany dwa tygodnie temu. 14.30. Sprawdzam zawartość portfela i oddycham z ulgą — dobrze, że nie wyszłam. Mam w portfelu tyle, co na zabieg u doktora Frankensteina, a nie u przyzwoitej kosmetyczki. Ale byłaby obsuwa! 22.00. Oglądam jakiś idiotyczny program w telewizji, Wacek śpi na moich kolanach — nic nie rozumiem, bo mówią po niemiecku, ciągle ktoś na coś wpada, z czymś się zderza, coś go rozjeżdża, czasem dziecko wpada do klozetu... Słyszę, jak wszyscy ryczą ze śmiechu. Nie wiem, o co chodzi... Może zaczyna mi brakować poczucia humoru? Gwałtownie potrzebuję faceta, bo stanę się nie do zniesienia albo zwariuję! Sama siebie zaczynam wkurzać! Czy tak na kobietę wpływa brak seksu? 4.00 rano. Już wiem, dlaczego stare panny były tak nie lubiane i lekceważone! 20 września, czwartek 16.52. Skończyłam. Wyłączyłam komputer, w toalecie szybka korekta makijażu. Super! Wyglądam intrygująco i tajemniczo. Wychodzę na korytarz. — Czy jesteś pewna, Brygida, że wszystko skończyłaś? — To Paweł. — Yesss... — syczę i już mnie nie ma. 17.01. Prawie biegnę na parking. Ciekawa jestem, co takiego ważnego się wydarzyło, skoro Iwona nie chciała powiedzieć ani słowa więcej, tylko: — To sprawa życia i śmierci. Umieram z ciekawości. 17.20. Stoję w cholernym korku, a mam tylko dwie godziny, żeby odebrać zdjęcia, o które prosił szef, i zrobić drobne zakupy (Wacek znów nie ma nic do jedzenia — jeśli moje zapiski przeczytają ci z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, to wsadzą mnie do więzienia bez wyroku). 18.00. Zdjęcia są super! Szef będzie zadowolony. Mijam sklep z butami. Już wczoraj sunąc w ślimaczym tempie obok, zdążyłam przyjrzeć się butom na wystawie. Ale nie wolno mi wchodzić do sklepu obuwniczego, ponieważ mam kompletnego bzika na punkcie butów! Nie wolno mi w ogóle o tym myśleć! Pisk opon zsynchronizowany z gwałtownym skrętem w uliczkę w prawo był chyba dla wszystkich sygnałem, że wydarzyło się coś nadzwyczajnego i po prostu musiałam to zrobić. 18.10. Jestem w sklepie z butami. Przymierzam trzecią parę, uwielbiam to! Może jeszcze te wysokie, bordowe? Zabójcza szpila! Super! Widziałam takie w programie „Fashion”! Beżowe też są odlotowe... Przecież nigdy ich nie włożę! — Dlaczego? Powinnaś mieć takie buty — szepcze mi do ucha mój prywatny demon. — Ale przecież nie mam pieniędzy... — Nie żartuj, masz kartę! — Mam debet! — Nie aż tak wielki. — Są idealne! Płacę. 18.30. Wrzucam pudło do bagażnika i zastanawiam się, do czego będę nosiła beżowe buty na odlotowej szpili. Nienawidzę beżu! 18.35. Na szczęście tuż obok jest supermarket. Chodzę z koszykiem, potrącając tych, co się śpieszą do kasy, i nie wiem, co wziąć dla Iwony. Ciasto — nie jada słodyczy, dlatego zawsze miała figurę jak Miss Universum. Wino? No to oczywiste. Wybieram wino tunezyjskie, moje ostatnie odkrycie: „Château Bou Argoub”. Owoce? Przecież nie jadę do szpitala! Wkładam do koszyka wszystko, co niezbędne, czyli wino, i idę do kasy. 18.40. Stoi przede mną w kolejce do kasy. Wysoki, piękny, klasyczny profil. Zerkam na dłonie. Są idealne i bez obrączki! Nic na mnie nie działa tak jak piękne, zadbane męskie dłonie. Na dodatek, bez tego zbędnego krążka. Stoję i gapię się jak cielę, a on pakuje zakupy do torby. Tymi pięknymi dłońmi! Nie zauważyłam, że teraz moja kolejka. Kasjerka uśmiecha się znacząco — ona też widzi! Szybko płacę i idę za nim. Jestem bardzo podekscytowana, ponieważ mam absolutną pewność, że podążam za swoim przeznaczeniem! 18.45. On wsiada do autobusu — a nie do mercedesa? — ja za nim! Nie mam czasu na myślenie. Mam go na muszce. Co tu wymyślić, jak zwrócić na siebie uwagę, co powiedzieć? Musi być mój! Ktoś szarpie mnie za rękaw — odwracam się wściekła, gotowa do gwałtownego ataku. Przede mną stoi kanar i zakatarzonym głosem mówi: — Pozwoli pani bilecik do kontroli. — Nie mam biletu — mówię szeptem, żeby się nie kompromitować, ale i tak cały autobus patrzy na mnie. Tylko nie on, nawet nie odwrócił głowy. Bredzę coś o przeznaczeniu, o życiowej szansie, o mężczyźnie mojego życia... Przystanek. Zostaję wyprowadzona z autobusu, jak przestępca! On też wysiada. Jak w popiele na pogorzelisku zapłonęła ostatnia iskierka nadziei i... zgasła. Nie odwracając się, zniknął za rogiem razem ze swoimi najpiękniejszymi na świecie dłońmi. Płacę mandat. Nie mogę uwierzyć. Że też mnie się to przydarzyło! 19.00. Nie wiem, gdzie jestem. O tej porze miałam już być u Iwony. Znowu nawaliłam. A przecież mówiła, że to sprawa życia i śmierci — może się rozwodzi?! Co za idiotka ze mnie! A może to był jakiś przestępca, złodziej, sutener? Z takimi dłońmi?! Taki facet na pewno nie jest sam. Ciekawe, gdzie on mieszka. Spojrzałam w tunel uliczki — nie było żywego ducha. 19.10. Stoję na przystanku. Czekam na jakiś autobus, który dowiezie mnie w pobliże mojego samochodu. Kto wymyślił ten kretyński slogan: „Zasługuję na wszystko, co najlepsze”? Dałabym mu dożywocie! 21 września, piątek 10.00. Siedzę przed komputerem i wysyłam e-maile. Mogłam dzisiaj odpuścić i nie przyjeżdżać do redakcji, ale wszystko przewróciła do góry nogami Iwona. Wczoraj, kiedy w końcu dotarłam do niej późnym wieczorem, zdradziła mi swoją największą tajemnicę. — Jestem w ciąży — powiedziała dramatycznym głosem. — W porządku, przecież nie ze mną. — Przytuliłam ją, śmiejąc się, i zauważyłam, że drży. — Gratuluję! — Nie wygłupiaj się, Brygida. Jestem w ciąży z moim mężem. „To nic nadzwyczajnego, jeśli ma się męża” — pomyślałam, popijając samotnie (bo Iwona odmówiła) pyszne tunezyjskie wino. — Ale mamy konflikt serologiczny. — Była bliska płaczu. — No to co? Z gorszymi problemami medycyna świetnie sobie radzi. — Ale ja się boję, że umrę. — Zwariowałaś! I to ma być ta „sprawa życia i śmierci”?! I czego oczekujesz, że ja, stara panna, będę tobie, mężatce, tłumaczyć, że na ciążę się nie umiera? — Brygida — prawie płakała — to jest właśnie to: „stara panna”. Nie mogę już patrzeć, jak się męczysz, i dlatego postanowiłam zdradzić ci moją tajemnicę — zaczęła pochlipywać — bo gdybym umarła, to nigdy się nie dowiesz. — Uspokój się, proszę. Nie możesz się denerwować, bo zaszkodzisz maleństwu. Czego się nie dowiem? — Prawdy o mnie i Bartku. — Zaczyna być interesująco — powiedziałam. — Wal! — Ja też przez kilka lat byłam okropnie samotna i myślałam, że zeświruję. W końcu zaczęłam umawiać się na randki w ciemno z facetami z ogłoszeń w gazetach. Bartka poznałam na piątej takiej randce, a po trzech tygodniach byliśmy w sobie zakochani po uszy. Nie śmiej się, idiotko! Tylko spróbuj! — Sama zaczęła się śmiać jak szalona. — Musiałabyś nas widzieć na pierwszym spotkaniu. Krążyliśmy w parku wokół tego samego klombu i nie wiedzieliśmy, że my — to my! W końcu Bartek podszedł i powiedział, że jeśli mnie wystawił facet, tak jak jego dziewczyna, to on mnie zaprasza na kawę. Boże! Jak on mi się nie podobał! — Iwona i Bartek to małżeństwo z ogłoszenia w gazecie! — Umierałam ze śmiechu. — Dlaczego nie przyznałaś się wcześniej? — Wstydziłam się o tym mówić, ale właściwie czego się wstydzić? To też jest jakiś sposób na poznawanie ludzi. A teraz masz na dodatek Internet, a tam aż się roi od takich ogłoszeń. Przestań się śmiać, głupolu, tylko sama spróbuj. — Chyba upadłaś na głowę! Jeśli facet nie umie znaleźć sobie dziewczyny na imprezie albo na wakacjach i musi dawać ogłoszenie, to znaczy, że jest dupkiem, i wolę z takim nie mieć nic wspólnego. — Chyba przesadziłaś. — Zrobiła obrażoną minę. — A jeśli ten facet nie ma wakacji, ale za to ma własną firmę, tak jak Bartek, to musi pilnować interesu. — Może i tak, ale mnie się to nie podoba. — A rób sobie, co chcesz! — rozzłościła się nagle. — Chciałam ci pomóc i zdradziłam coś, o czym nikt nie wie. Zwróć tylko uwagę, że twoje napady melancholii albo złości męczą już wszystkich. Mogę ci to powiedzieć, bo jestem twoją przyjaciółką. Wracając do domu, pomyślałam z przykrością, że Iwona może mieć rację. A jutro w redakcji nie powinno być nikogo przynajmniej do południa. 11.00. Znalazłam w Internecie dwa dość interesujące ogłoszenia. Szukałam przede wszystkim takich z Poznania. Żeby ich szybko sprawdzić. 11.10. Chyba mi odwaliło! Wyłączam komputer! Dość tych wygłupów! 11.12. Ale Iwona ma rację. Sama przecież znam takich facetów, którzy spędzają w swoich firmach po osiemnaście godzin na dobę, bo nie mają do kogo wracać. 11.15. No dobrze. Skoro nie wyłączyłam komputera, to znaczy, że najwyższy czas wziąć swoje sprawy w swoje ręce, a nie czekać na cud. Odpowiedziałam na te dwa ogłoszenia. Pierwsze od informatyka w moim wieku: „Poważny, romantyczny, postawny blondyn lat 28... itd”. Szkoda, że nie zamieścił zdjęcia. Drugie od lektora języka niemieckiego, który ma ochotę „otoczyć kogoś czułością i przyjaźnią”. Na zdjęciu przystojny, niezbyt wysoki brunet, zupełnie nie w moim typie, ale co mi szkodzi sprawdzić. Poza tym, jeśli lektor niemieckiego, to może zacznę rozumieć, z czego tak naprawdę się śmieją w tych idiotycznych niemieckich programach. 11.20. Obaj zgłosili się prawie natychmiast. Z informatykiem umówiłam się w kawiarni „Za Kulisami”. Nie za kulisami, tylko „Za Kulisami” na poznańskiej Starówce — o 17.00. Nawet nie zdziwił się, że już, że tak szybko, że na dzisiaj. Napisał: „OK! Będę”. Lektora zostawiłam sobie na wieczór. O 20.00 „Pod Aniołem”. Chciałam jak najszybciej sprawdzić, jak to działa. 11.30. Komputer wyłączony. Siedzę na podłodze oparta plecami o biurko. Trzęsą mi się ręce. Wydawało się niemożliwe, a jednak to zrobiłam. Umówiłam się na randkę w ciemno z facetami z ogłoszenia w Internecie! I to dwoma! 17.35. Jadę do domu. Muszę się wykąpać i przebrać. Poważny, postawny informatyk okazał się tęgim maniakiem komputerowym bez cienia fantazji. Pojawił się w kawiarni w powyciąganym swetrze i flanelowej koszuli, która nie dopinała się na tłustym brzuchu. Pomyślałam, że musi być chory na jakąś tajemniczą chorobę, bo przecież to niemożliwe, żeby mając 28 lat, tak się zapuścił. Nie to jednak było najgorsze. Zapachu, jaki wydzielał, nie były w stanie zabić nawet kłęby dymu papierosowego snujące się wokół nas. Po półgodzinnej rozmowie, a prawdę mówiąc monologu, na temat gier komputerowych — poddałam się. I moja głowa, i mój nos też. Podejmowane przeze mnie próby zmiany tematu kończyły się nieodmiennie niepowodzeniem. Komputerowiec nie chadzał ani do kina, ani do teatru, nie bywał w galeriach, a ze sportu interesowały go tylko rozgrywki polskiej ligi piłkarskiej. To nie było spotkanie (ha, ha, ha! randka!!!???) — to był horror! 17.45. No cóż! Zawsze to jednak jakieś doświadczenie. Muszę myśleć pozytywnie. Randka z lektorem jeszcze przede mną. Nie będę się wychylać ze znajomością literatury i pozwolę się „otoczyć czułością i przyjaźnią”. 22.05. Jadę do domu. Nawet nie wściekam się na Iwonę, bo cóż ona zawiniła? Siedziałam w „Pod Aniołem” samotnie i sączyłam sok pomarańczowy jak ostatnia kretynka, nerwowo rozglądając się na boki, czy nie ma znajomych. Lektor spóźnił się siedemnaście minut. Nie znoszę tego, ale odpędziłam złe przeczucia, tłumacząc samej sobie, że nie wolno oceniać ludzi, których nie znam. Był rzeczywiście dość przystojnym, niezbyt wysokim brunetem kompletnie nie w moim typie, ale sympatycznym i otwartym. Może aż nadto otwartym! Od pierwszej chwili zalał mnie potokiem słów, opowieściami o swojej pracy i studiach. Wkrótce też opowiedział mi o Teresie, „starej przyjaciółce i wspaniałej kobiecie”, która jednakże miała jedną wadę: strasznie kochała swoją pyskatą, rozpuszczoną siedemnastoletnią córkę. Z jego opowieści wynikało, że jest prawie domownikiem w mieszkaniu Teresy. Musiałam mieć bardzo dziwną minę, bo szybko zaczął się tłumaczyć, że w sferze uczuć od dawna nic go z Teresą nie łączy i chętnie by z nią zerwał, ale jest pewien problem. Jest jej winien pięć tysięcy złotych i nie ma z czego oddać. Siedziałam jak wryta i własnym uszom nie wierzyłam, a lektor raczył mnie kolejnymi szczegółami ze swego życia intymnego. Rozanielony opowiadał o Ani, uczestniczce kursu, który prowadził. Otóż ta Ania kocha go do szaleństwa, ale jest bardzo młoda i lektor nie ma sumienia łamać jej życia. Spotykali się po zajęciach przez ostatnie trzy tygodnie w jego mieszkaniu i Ania teraz chce się do niego wprowadzić na stałe. Oczywiście, on nie może się na to zgodzić, choćby mu serce pękło, bo nie pozwala mu na to jego wyjątkowo wrażliwe sumienie. Rozstałam się z lektorem po prawie dwóch godzinach. Huczało mi w głowie i byłam na siebie wściekła. Cholera! Cholera! Dlaczego nie dałam temu kabotynowi w łeb?! Za Teresę, za Anię, za swój zmarnowany wieczór! Nigdy więcej! Żadne randki w ciemno! 22 września, sobota 8.03. Alarm samochodowy. 8.05. Hm... Może to mój? 8.06. Nie, nie mój. Mój ma takie trzy pisknięcia na koniec. 8.10. Kurczę! Człowiek prawie tu kona w mękach, głowa ma rozmiary i potencjał diabelskiego młyna z Disneylandu, a do tego jest to jedyna w tym tysiącleciu okazja przespania za jednym zamachem dziesięciu godzin, żeby nadrobić zaległości — a komuś nie chce się nawet ruszyć tyłka, żeby wyłączyć to dziadostwo! Boże, jak wyje! Co za znieczulica! 8.16. No, dobra, w końcu nic takiego się nie stało! Każdemu może się pomylić — teraz robią takie podobne brzęczyki do wszystkiego. Ale żeby zaraz walić szczotką w sufit? Przecież jest sobota. A poza tym, skąd mogłam wiedzieć, że w nocy wyłączyli prąd? Nie wiedziałam nawet, że w nowej kuchence mam piekarnik, który będzie głośno domagał się ustawienia zegara. Ale kuchenka super, co? 9.11. Ledwo zdążyłam przysnąć, znów coś brzęczy. Telefon. Mama! — Cześć, słoneczko. — Nie cierpię, kiedy tak do mnie mówi. — Mam nadzieję, że już wychodzisz? — Gdzie wychodzę? — W mojej głowie odbywa się koncert na skrzypce i bębny. — Gdzie mam znowu iść? — No, jak to? Przecież dzisiaj twoja kolej, żeby zawieźć mnie na zmianę opatrunku. Kup po drodze kwiaty. — Mamo! — W mojej głowie partia skrzypiec. — Jakie kwiaty? — Dowód wdzięczności dla pielęgniarki, słoneczko. Wiesz, jak to jest. No, to czekam. No i nie ma co z nią dyskutować, choć jestem prawie pewna, że dzisiaj była kolej Magdy. 9.20. Wstaję. Zaraz pojadę po te cholerne kwiaty, muszę tylko wypić przynajmniej szklankę wody... I pomyśleć, co nałożę na dzisiejszy Bal Absolwentów w naszej starej budzie. Dziesięć lat po maturze to nie byle co! Ciekawe, czy faceci będą już łysi? Łysi czy nie — na pewno wszyscy są już szczęśliwie żonaci z jakimiś długonogimi wampirzycami, które nie rodzą im jeszcze żadnych bachorów, bo są pochłonięte robieniem kariery! Czym ja się denerwuję? Przecież też jestem kobietą sukcesu, pracuję w redakcji... Hm, z tym sukcesem to może lekko przesadziłam. Może raczej jestem kobietą niezależną... O, właśnie! Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam?! „Kobieta niezależna” — to brzmi interesująco i intrygująco. Na tyle intrygująco, że chyba nikt nie zapyta, czy mam jakiegoś mężczyznę na stałe. Kobieta niezależna nie musi! (Przypomniała mi się, niestety, moja wczorajsza randka w ciemno — brrrrr!) Wieczorem będę tryskała witalnością, jak w reklamie tych tabletek na wzmożoną aktywność. Może powinnam pojechać do apteki i kupić? Będę śmiać się perliście z ich skomplikowanych dowcipów — pytałam Ewę i ona też nie rozumie tego o dwóch kulkach — a poza tym będę zabójczo uwodzicielska! Już wiem, nałożę tę czerwoną z olbrzymim dekoltem i niech się schowają te wszystkie płaskie jak deski do prasowania patyczaki. 9.40. Kurczę! Jeżeli pojadę z mamą, to nie obejrzę tego programu o kolorach w mieszkaniu i znów będę cierpiała na depresję z powodu niewłaściwego odcienia farby na ścianach. Muszę to nagrać. Kurde! Gdzie jest pilot... 9.55. Jest! Jest pilot! Nie wiem tylko, czy to na pewno ten od telewizora. Swoją drogą, jak to jest, że jedni mając przed nosem zaledwie komputer, potrafią uratować całe połacie lasów w Afryce, a dla innych problemem jest odnalezienie właściwych funkcji w tych guziczkach na pilocie. Połacie lasów! Muszę koniecznie poruszyć ten temat, to na pewno zrobi na wszystkich wrażenie! Okażę się nie tylko kobietą atrakcyjną, ale także wyczuloną na globalne problemy środowiska! 10.05. Jeszcze tylko szybki rzut oka w lustro i wychodzę. Boże! Mam niebieskie włosy! Musiałam pomylić spray! Przecież nie mogę tak wyjść z domu! 11.05. Mama mnie zastrzeli! Na dodatek wciąż mam niebieskie włosy i bębny w głowie. Życie nie jest sprawiedliwe! Ciągle sobota 12.00. Próbowałam zmyć to niebieskie z moich włosów i teraz czekam, żeby wyschły, bo podejrzewam, że zmieniają kolor pod wpływem suszarki. Żeby nie tracić czasu, przymierzam właśnie swoją najlepszą kreację — czerwoną suknię z takim dekoltem... No, tego się nie spodziewałam! Moja siostra Magda powiedziałaby, że to... na moich biodrach przypomina koło ratunkowe. Koniec! Mogę się tylko zabić, jeśli wcześniej nie zrobi tego moja ukochana mama. Jak na zamówienie słyszę melodię Torreadora — ale to, niestety, tylko moja komórka. — Mama? Słuchaj, mam niebieskie włosy i koło ratunkowe na biodrach! — Domyślam się. — Mamo, spóźnię się odrobinę... — Już jesteś spóźniona ponad godzinę. — OK! Co mam zrobić? — W tej sytuacji możesz tylko kupić takie kwiaty, które byłyby w stanie wynagrodzić to skandaliczne spóźnienie. — Czyli co? Już nie dowód wdzięczności, ale przeprosiny? — Sama sobie odpowiedz na to pytanie. Przecież wiesz, że nie wolno mi się denerwować. Aha, wytoczyła ciężką kolubrynę! A przecież jest ubezpieczona. 12.15. Myję włosy piętnasty raz. Nie mam już szamponu. Ciągle są niebieskie! Wybiegam, zamykając wszystkie trzy zamki w moich nowych drzwiach antywłamaniowych. Dopadam samochodu. 12.20. Otwieram wszystkie trzy zamki w moich nowych drzwiach antywłamaniowych. Kluczyki od mojego samochodu, służbowego zresztą, leżą na mojej nowej kuchence, która wyła w nocy, a ja próbowałam ją nimi wyłączyć. 12.30. Pali się rezerwa. Nie załapałam się na promocyjne paliwo w Trójce i nie pamiętam, które stacje benzynowe dawały jakieś zniżki. Trudno. Na szczęście na stacji są jakieś bombonierki. Postanowiłam kupić dla pielęgniarki zamiast kwiatów. Bardzo dumna z siebie, że załatwiłam to za jednym zamachem, zajeżdżam po mamę. — Czekoladki? — mówi z niesmakiem, — Przecież pani Tereska się odchudza. „Co tej babie przyszło do głowy?! Z jakiego powodu się odchudza?” — nieżyczliwie pomyślałam o pielęgniarce. Humor mam już ostatecznie zmasakrowany. A przecież chciałam dobrze! — Co ci młodzi mają w głowie? — dobiega mnie głos mojej rodzicielki. — Przecież wyraźnie mówiłam: kwiaty! — OK! — Czuję się jak zbity pies. — Wsiadaj, mamo. 12.50. Mama wsiada do samochodu z przesadną ostrożnością. 12.55. Mama się usadowiła. Uff! 13.00. Zatrzymujemy się koło kwiaciarni. Mama uparła się wysiąść w przekonaniu, że ja już raz dałam plamę, czyli nie jestem w stanie podjąć właściwej decyzji. 13.15. Mama wsiada do samochodu. Tym razem trwa to dłużej, bo ładuje się z wielkim bukietem. Daje do zrozumienia, że nie może go powierzyć osobie tak nieodpowiedzialnej jak ja. 13.30. Podjeżdżamy pod szpital. 13.31. Mama świergocze, narzeka, plotkuje i robi inne typowe dla niej rzeczy, które wyraźnie sprawiają jej przyjemność i — co zaskakujące — nie powodują bólu w nodze! Pani Tereska mruga do mnie porozumiewawczo, dziękuje za kwiaty i konspiracyjnym szeptem oznajmia, że to już ósmy bukiet dzisiaj, a wolałaby bombonierkę, bo ma urodziny teściowej i taki „japoński prezent” bardzo by się przydał. Biegnę więc do samochodu. Ale po drodze, niestety, wpadło na mnie lustro — skąd, do cholery, w szpitalach lustra?! Żałuję, że spojrzałam! Mam na głowie szopę nieokreślonego koloru i kształtu. Wyglądam jak młody Einstein w chwili największego uniesienia — naukowego oczywiście! Nic mi już nie pomoże. Wracam więc, aby uwolnić personel od mamy. — Słoneczko, to jest właśnie doktor Piotr Larnecki, który tak głaskał moje potłuczone kolano, że wyzdrowiało — chichocze moja matka w taki sposób, że czuję ciarki na plecach. — Jeszcze niezupełnie — dodaje — ale już prawie, prawda, doktorze? To straszne! Czuję się jak na audiencji u cesarzowej, gdzie moja rodzona matka podrywa nieletniego następcę tronu. Ze wstydu zapomniałam o swoich włosach. I chyba to był błąd, bo nie zachowałam koniecznej czujności i zbyt późno zauważyłam, że doktor Piotr przygląda mi się z dużą uwagą. Jeszcze sobota 14.20. Odjeżdżam spod szpitala z piskiem opon. Wprawdzie mama zaczęła wrzeszczeć, że chcę ją zabić, bo wpadłam na krawężnik i trochę zarzuciło, ale postanowiłam to zignorować. Muszę wprawić się w dobry nastrój. Natychmiast! Przecież wieczorem mam zamiar bawić się cudownie, olśnić i rzucić na kolana wszystkich facetów, oszołomić erudycją te wszystkie zarozumiałe wymądruchy. 14.25. To taki miły człowiek — słyszę rozmarzony głos mamy. — Kto? — pytam przestraszona. — Doktor Larnecki [ignoruję], wykształcony [ignoruję], przystojny [ignoruję], na pewno dużo zarabia. No, w końcu jest lekarzem! — strzela mama jak z kałasza. — Na pewno! I ma żonę i kupę bachorów — nie wytrzymuję. Dlaczego zawsze w końcu udaje się jej mnie sprowokować!? — Czy możesz przestać urządzać mi życie, mamo? — Ależ, słoneczko, wszystko sprawdziłam. Żadnej żony, żadnych dzieci. Ma wprawdzie jakąś narzeczoną, ale to przecież nie stanowi przeszkody. Wszystko już z panią Tereską zaplanowałyśmy. — Aha! To dlatego tak ważny był ten bukiet kwiatów! — Nie pozwolę, żebyś zmarnowała swoje życie — mówi mama słodziutkim głosem. — To interesujące, że z Magdą nie było takich problemów. Interesujące... — A ze mną są i nie przewiduję, żeby się skończyły! Ani tego, że ty będziesz je za mnie rozwiązywać! — wybucham, bo już nie mogę dłużej wytrzymać. Nienawidzę jej! Liczę do dziesięciu i głęboko oddycham. 14.50. Moje miejsce do parkowania zajęte. Trochę za późno się zorientowałam i lekko stuknęłam tę beemkę. Sorry! Ale nie trzeba było stawiać na moim miejscu. Na szczęście znalazłam inne. Ciekawe czyje? 14.55. Wbiegam do mieszkania i potykam się o kota, który miauczy pod drzwiami. — Och, Wacek, zupełnie o tobie zapomniałam. Chodź, dostaniesz mleka. Cholera! Lodówka pusta. Jak mogłam zapomnieć o zakupach! 15.00. Otwieram puszkę tuńczyka. 15.03. Spływa ze mnie tuńczyk w sosie własnym, śmierdzę rybą. Wskakuję do wanny. 15.05. Tak się przestraszyłam dzwonka do drzwi, że prysznic wypadł mi z rąk i rozkoszną fontanną zalał łazienkę. Jestem bliska załamania. 15.07. Na palcach podchodzę pod drzwi i przez judasza widzę Anię spod ósemki. Jest mi wszystko jedno. Otwieram. — Nie przeszkadzam? — pyta i natychmiast przeprasza, próbując się wycofać. Prawie siłą wciągam ją do środka. Z płaczem opowiadam jej o niebieskich włosach, o kole ratunkowym zamiast bioder, o tym, że dziesięć lat po maturze, a ja nie mam się w co ubrać, bo do niebieskiego nie mogę nałożyć czerwonej dlatego, że za ciasna, a kot obrzucił mnie tuńczykiem i mama chce wyjść za mąż za lekarza, który ma narzeczoną... Ania pokłada się ze śmiechu. Gdybym ja umiała śmiać się tak jak ona, też bym się pokładała. Ale ryczę tak, jakby mi kogoś bliskiego zabili. — Przestań — mówi nagle Ania zdecydowanym głosem — idziemy do mnie. Marka nie ma w domu. Coś wymyślimy. 16.15. Stoję przed lustrem. Mam na sobie istne cudo: powiewną, luźną, dwuwarstwową czarną suknię. Na lewym ramieniu namalowany czerwony mak. Absolutny odlot! „Zasługuję na wszystko...” 17.15. Stoję przed lustrem. Mam na sobie tylko bieliznę, a na włosach kolor ciemnej marchewki. — Ania! Coś ty zrobiła!? Jak ja wyglądam! — Nie krzycz, miałam tylko taką piankę do włosów, ale przecież wyglądasz super! — Wciska na mnie tę boską sukienkę. — Zobacz, idealnie pod kolor maku! Może rzeczywiście nieźle? Trochę jak matrona... No nie, właściwie nie jest źle! Jeszcze pantofle na najmodniejszym obcasie i makijaż. Seledynoworóżowy? Ostatnio mama spytała, czy to sińce... Nie. Jednak makijaż tradycyjny i mocno czerwone usta! 17.25. Wchodzi Marek. Całuje Anię, rzuca na mnie okiem. — Ktoś umarł? — pyta poważnie. Biorę to za dobry żart i wychodzę. Najszybciej i najzgrabniej jak potrafię. 18.25. Burczy mi w brzuchu. Zaglądam z nadzieją do pustej lodówki. Zresztą i tak nie mogłabym nic zjeść, bo mam pomalowane usta. 18.45. Muszę jeszcze raz pomalować usta. Dobrze czasami zachomikować parę kawałków chrupkiego chleba. No i na szczęście znalazłam także słoik miodu! 18.50. Wychodzę. Od dwudziestu minut czeka na mnie taksówka. Trudno! 19.00. Jadę taksówką do mojej starej budy. Przez tyle lat jeździłam tramwajem z przesiadką! Musiałam wstawać o 6.30 — koszmar! Spałam po drodze w tramwajach, przesiadałam się na pamięć. Nienawidziłam mojej budy! Nikt nigdy nie potrafił tego zrozumieć. 20.05. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na zaproszeniu było napisane: „wraz z osobą towarzyszącą”. Kto to jest „osoba towarzysząca”?! Nie mam „osoby towarzyszącej”. Kurde! A jeśli tylko ja będę bez pary? Niemożliwe! A nawet jeśli... to natychmiast ktoś się znajdzie, prawda? Ktoś się mną zajmie... Byłam w końcu jedną z najbardziej atrakcyjnych dziewczyn w szkole. „Ale laska!” — wołali za mną chłopcy. Co ja bredzę! Przecież nie umieram! Nadal jestem, cholera, atrakcyjna! A te cztery kilogramy nadwagi? No, dobrze — pięć. Za to, kiedy kończyłam LO, miałam pięć kilogramów niedowagi. Byłam płaska jak deska. Kupowałam push-up i zazdrościłam bardziej wyposażonym koleżankom podniecających dekoltów. Ale od kiedy rzuciłam palenie — dwa lata temu — mój dekolt (czytaj: mój biust) może stawać w eliminacjach światowych konkursów! A więc, głowa do góry, to będzie cudowny wieczór, zasługuję na to! Nawet gdybym nie była tak majętna, jak ci wszyscy cholerni biznesmeni, którzy przecież są w końcu moimi kolegami ze szkoły! 20.15. Dojeżdżam pod budynek szkoły. Już od kilku sekund wiem, że nie jest dobrze. Kierowca zatrzymał samochód, sięgam po torebkę, powoli zalewa mnie fala gorąca, staram się nie panikować, nie mówię: „O kurde!” ani nic takiego, spokojnie wysypuję zawartość torebki na siedzenie samochodu. Pomadka — jest, kredka — jest, tusz, róż, perfumy — są, puder, zapasowa para rajstop — OK! Gdzie, do jasnej cholery (przyznaję — pomyślałam trochę mniej elegancko!), jest portfel? Kierowca zaczyna się niecierpliwić, patrzy na mnie podejrzliwie. Rzucam mu najbardziej czarujący z moich uśmiechów i oznajmiam, że portfel zostawiłam w innej torebce, tej codziennej, a teraz mam tę ekstra, czyli krótko mówiąc — bredzę z dużym wdziękiem — nie wzięłam pieniędzy! Kierowca wpada w szał, krzyczy, chce jechać na policję. Co za palant! — Czy nigdy nie zdarzyło się panu, że wziął pan inną torebkę?! — krzyczę z desperacją. — Nie. Powiedział to tak stanowczym głosem, że musiałam udać, że go nie słyszę. — Czy ktoś może zapłacić temu panu? — Otwieram drzwi i wołam w kierunku stojącej opodal grupki osób. Cisza. Kompletna konsternacja. Nie znam ani jednej twarzy. „Dałaś dupeńki, serdeńko!” — myślę ponuro, a za chwilę spóźniona refleksja: „Boże, co ja zrobiłam?!” I wtedy gdzieś tak z tyłu głowy czuję, że musi przyjść jakieś wybawienie z tej hańbiącej sytuacji. I nagle, nie wiadomo skąd, podbiega Ewa, moja najlepsza koleżanka z ogólniaka, płaci taksówkarzowi, żegna go z uroczym uśmiechem, a do mnie szepcze konspiracyjnie: — Wejście smoka, co? Są ludzie, którzy wiedzą, jak się zachować zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji. Ewa wie. Ja nigdy nie wiem, choć od dziecka mnie tego uczono. Naprawdę, nie chcę kompromitować mojej rodziny. Ale czasami tak właśnie się zdarza. 20.17. Jesteś cool! — mówię do Ewy i przez chwilę wisimy sobie na szyi. Nawet szary budynek naszej starej budy całej w liszajach odpadającego tynku nie wydaje mi się tak obrzydliwy jak kiedyś. Wprawdzie przed wejściem nie rozwinięto czerwonego dywanu i paparazzi nie prześcigają się w błyskaniu fleszami, ale i tak jestem w podniosłym nastroju. — Przyszłaś sama? — pyta Ewa, jakby się spodziewała, że zjawię się w towarzystwie księcia Karola. — Zostawiłam najnowszego narzeczonego pod opieką Wacka — burknęłam. — Nie wygłupiaj się. Ja też jestem sama, chwilowo. Przepraszam cię na chwilę — powiedziała tajemniczym głosem i znikła w kłębiącym się przed szatnią tłumie, zanim zdążyłam zamknąć buzię rozdziawioną ze zdziwienia. 20.20. Wśród przekrzykujących się głów mignęły mi dwie znajome twarze, ale przepadły w powodzi płaszczy, kurtek i futer (o tej porze roku! — a to snobki!). 20.25. Mam swój numerek, pogniecioną suknię, rozczochrane włosy i zadeptane buty. Ale żyję (hura!). 20.27. Stoję w toalecie pełnej graffiti i jarzeniówek i poprawiam lekko sfatygowany makijaż. Obok mnie stoi Gabrysia z 4 c. Nie poznała mnie. Trudno się dziwić. Dziesięć lat temu miałam blond warkocze i nosiłam obcisłe dżinsy. Teraz mam na głowie przecier marchewkowy... A może to nie Gabrysia? Chyba ona. Nikt inny nie miał tak wysokiego czoła... 23 września, niedziela 7.30. Jakiś potworny cham uruchomił alarm. Na pewno zaraz pojawi się firma ochroniarska razem ze strażą pożarną i powywalają wszystkie drzwi w całym domu. Nie dam się wyprowadzić, tak samo jak mój tata w czasie stanu wojennego! W końcu jakieś tradycje patriotyczne trzeba zachować! Albo może powiem, że nie otwieram z powodu migreny. Aha! Akurat uwierzą! Co tak potwornie wyje? Jakieś takie juuuu, juuu... z przerwami. 7.33. Chyba mam coś z głową! Jak mogłam nastawić budzik?! To, co się dzieje w mojej nieszczęsnej głowie — niepotrzebnie ją uniosłam — to horror! To niewyobrażalnie gigantyczny kac! Muszę się czegoś napić, bo czuję się jak smok wawelski po pożarciu szewczyka, czy kogo on tam pożarł, nafaszerowanego prochem! Byle bez bąbelków, bo eksploduję! 7.35. Wydawało mi się, że zmierzam prosto do lodówki — jeśli tę paradę omsknięć, wygibasów, osunięć i potknięć można określić jako „zmierzam prosto”... — Oraz liczba zakrętów się nie zgadza — mówię do siebie zdecydowanie i łapię pion przy ścianie. Teraz muszę sprawdzić, z której strony nadejdzie kot... — Wacek! Wacek! Kici, kici! — wołam słodko. — Czy nie możesz jeszcze trochę pospać, kochanie? — słyszę głos. Męski głos. — Co jest, do cholery?! Kto się wprowadził do mojego domu? — Odważnie ruszam w kierunku głosu, obciągając do dołu wyjątkowo kusą koszulkę... Dlaczego ja mam na sobie męską koszulę...? — Czy my się znamy? — pytam wściekła. — Nie wygłupiaj się, Brygida. Bądź człowiekiem i daj pospać. 7.45. Ja chyba umarłam. I to wszystko to już nie jest moje życie. W każdym razie na kanapie śpi Konrad. Podeszłam po cichutku, na paluszkach. Zgadza się, Konrad. O Boże! A przecież zasługuję na wszystko, co najlepsze! 7.47. Kurde! Nie wiem, gdzie jestem! Wyszłam najciszej, jak tylko mogłam. Usiadłam na podłodze w kuchni. Zaraz, zaraz... Zaraz sobie wszystko przypomnę, niech tylko skończą walić te afrykańskie bębny w mojej głowie. Zresztą całkiem modne w tym sezonie. Według mojego tygodnika... Była jakaś Gabrysia z 4 c, a może to nie ona. Próbowałam jej wytłumaczyć, że marchewka na głowie jest okolicznościowa, bo normalnie... Ale nie zdążyłam, bo ktoś mi wrzasnął w ucho: — Hej! To ja! Właścicielka głosu była pewnie przekonana, że radosnym stwierdzeniem „to ja” odsłoni przede mną największe tajemnice — od swojej tożsamości poczynając, a na szczegółowej historii naszej przyjaźni kończąc. Sorry! Nie mam zielonego pojęcia, kim jest właścicielka małej czarnej z różowymi dodatkami i makijażem ? la Alexis oraz opalenizną z solarium. — Hej — odpowiadam ostrożnie. — Nie pamiętasz mnie, Brygida? To ja, Kasia! — Uśmiecha się promiennie. W naszej klasie było pięć Kaś! Mój mózg wykonuje bardzo skomplikowaną operację. Na szczęście ona sama skraca te męki. — Kasia Górecka — prawie wykrzykuje. Jezu! Przecież Kasia Górecka miała zostać zakonnicą! A ta laska przede mną jest chyba przedstawicielką zakonu Pameli Andersen. Coś się strasznie porąbało! — Jak się miewasz? — pytam niepewnym głosem. — Cudownie! Gram w serialu. A co u ciebie? — Och, wiesz, pracuję w znanej redakcji — mówię lekko, z pewną dozą nonszalancji. — Super! — krzyczy i odpływa za ręką, która niecierpliwie pociągają w gęstniejący tłum. — Pogadamy! — słyszę jak przez mgłę... — Jasne, że pogadamy! O tym, że jestem kobietą samodzielną, niezależną, która zna się na ochronie środowiska, gaszeniu afrykańskich lasów itd. — mruczę do siebie, bo jej już dawno nie ma. — Może pogadamy... Wchodzę do auli. Uderza mnie specyficzny zapach (zawsze byłam „węchowcem”) mieszaniny perfum, wód kolońskich i swojskiej stęchlizny, która po dziesięciu latach jeszcze się utrwaliła. Próbuję za wszelką cenę przepchać się do sekcji 4 a. Tam są moi i tam jest moje miejsce. „To ma być Bal Absolwentów?” — pomyślałam. To znaczy, że pora umierać. — Zatańczysz? — Jasne — odpowiadam. Nie mam wyjścia. Wyrósł nieoczekiwanie przede mną i po prostu mnie zaskoczył. Nie mam bladego pojęcia, kto to jest! Ale nie to jest najważniejsze! Ten facet w ogóle nie tańczy! On nie wie, co to jest taniec! Wygina się jak paragraf, szarpie mnie na wszystkie strony, depcze boleśnie po palcach i nawet tego nie zauważa! Kiedyś już coś podobnego przeżyłam... Próbuję przebić się przez mgłę pamięci... Już wiem! Konrad! To było na jakiejś strasznej dyskotece, o której usilnie starałam się zapomnieć. Coś zaszeleściło nieprzyjemnie w moim uchu. — Gubisz rytm, kochanie. Musisz nad tym popracować. Osłupiałam na sekundę. Ja? Ja muszę popracować? Czułam, jak poziom adrenaliny podnosi się prawie do granic możliwości. Byłam pewna, że za chwilę eksploduję, że zacznę krzyczeć: „Ty zarozumiały baranie, całe życie miażdżyłeś mi palce swoimi ciężkimi buciskami...” — Brygida! Tysiąc lat! Zauważyłem, jak wchodzisz, i pomyślałem, że pierwszego szampana musimy wypić „za naszą przyjaźń z dawnych lat”. — Tomek! — Poznaj moją żonę — to jest Basia. Basiu — to jest Brygida. Najbardziej odlotowa panienka w naszej budzie! — Ciągle jeszcze „panienka”? — z rozbrajającym uśmiechem pyta Basia. — Kochanie — z wyrzutem mruczy Tomek. „A niech ci będzie zołzo” — myślę nawet życzliwie o tej Basi, bo za chwilę siedzimy z Tomkiem przy stoliku pogrążeni w „naszych” sprawach i plotkach. Wypiliśmy trzy lampki szampana, jedną po drugiej, i nawet nie zauważyliśmy, kiedy Basia i Konrad zaczęli tańczyć. „No, to ci się trafiło, Basiu” — zdążyłam pomyśleć i utonęłam w ramionach faceta, z którym stanowiłam jedno. Przynajmniej w tańcu. Uwielbiałam z nim tańczyć. Tak jak dziesięć lat temu, dookoła nas zrobiło się pusto. Był tylko on i ja! Boże! Jak ja dawno nie tańczyłam. Wszystko, co było po drodze, to tylko nędzna namiastka! Zapomniałam o całym świecie... Znów byłam dziewczyną w sukience w kwiatki, w olbrzymim kapeluszu przystrojonym gałązkami kwitnącej wiśni... Kochałam Tomka jak kiedyś, i on tulił mnie tak, jakby nie było tych dziesięciu lat, które nas dzieliły. Nie wiem, dlaczego wówczas się rozstaliśmy. Może nie byliśmy na tyle dorośli, żeby rozmawiać o otaczającym nas świecie bez uwzględniania opcji politycznych naszych ojców: lekarza — antykomunisty i inżyniera — byłego już komunisty. Teraz wiem, że mogłabym pójść za nim na koniec świata. Zakończyliśmy taniec żegnani brawami całej sali. Ale kiedy wróciliśmy wreszcie do stolika, Basia była nadąsana, a Konrad prawie obrażony. Kiedy Basia i Tomek znikli gdzieś w okolicy bufetu (niezły pretekst: „Jestem ciągle głodna, jak to kobieta w ciąży” — syknęła jadowicie), Konrad zaczął robić mi wyrzuty. Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. O to, że tańczyłam? O to, że się przytulałam? „Chyba zwariował” — pomyślałam. „A co on za jeden?” — Nic nie rozumiesz! — krzyczał prawie. — Dla każdego mężczyzny taniec to gra wstępna! „O mój Boże!” — pomyślałam. „Jeśli taniec z tobą miał być grą, to...” — Ciarki przeszły mi po plecach. — Nie wiesz, ile dla mnie znaczysz — plótł jak poparzony Konrad. — Ciekawe, ile? — syknęłam i próbowałam wstać. W tym momencie zupełnie nieoczekiwanie wpadł na mnie Olo, najbardziej zakręcony facet, jakiego w życiu widziałam. Porwał mnie do tańca, nie pytając Konrada o zgodę. „A niby dlaczego miał pytać?” — wykrzykiwałam buńczucznie w duchu, rozważając jednocześnie dość hańbiącą sytuację. Przecież nikt nie zachowałby się tak jak Olo, gdybym była z mężem albo z narzeczonym. „Kurde! Dlaczego tak jest?” — myślałam rozpaczliwie od momentu, kiedy musiałam trzymać Ola za ręce, bo nieustannie wędrowały w te miejsca na moich plecach, poniżej dekoltu, gdzie sukienki już nie było, i jednocześnie wysłuchiwać jego opowieści o tym, że rozwodzi się z żoną. Drugą. To nawet nie było nieprzyjemne. Powiedzmy, że było miłe do momentu, w którym jego słynny zegarek — zdążył opowiedzieć całą historię zegarka odziedziczonego po ojcu — podczas jakiegoś intensywnego boogie-woogie wpadł za dekolt sukienki. To znaczy — za dekolt z tyłu, na plecach. Próbowałam sama poradzić sobie z odczepieniem zegarka... Szarpnęłam i zegarek był uratowany. Gorzej było z suknią. „Gorzej” — to delikatnie powiedziane. Było źle. Właściwie było fatalnie. Prawdę mówiąc, było tak, że teraz mogłam już tylko umrzeć. Suknia — wziąwszy pod uwagę szamotaninę z Olem — była w strzępach. „Niech żywi nie tracą nadziei”. Szybko wypiłam kilka kieliszków wina i chyba coś jeszcze, żeby zapomnieć o tym, że to nie moja suknia jest w strzępach, tylko pożyczona od Ani. Ktoś spinał mi suknię szczęśliwie znalezioną agrafką, aby nie opadła ze mnie zupełnie. 8.47. Obudziłam się z głową na stole i nie mogłam sobie przypomnieć, jak się znalazłam w mieszkaniu Konrada. Ciągle niedziela 9.00. Wiem już, że jestem w mieszkaniu Konrada, tego od gry wstępnej. Nie wiem tylko, czy dopuściłam do niej czy nie! I najgorsze jest to, że nie wiem, jak się dowiedzieć! 9.10. Nie wiem, jak się stąd wydostać, i nie wiem, w co się ubrać! Gdybym nałożyła podartą sukienkę, której dekolt kończył się już zdecydowanie poniżej pośladków (jej projektant to chyba gej, bo tylko oni potrafią tak zaprojektować ekscentryczną suknię, która na dodatek ma ciąg dalszy!), ściągnęłabym na siebie klątwę śpieszących do kościoła porządnych ludzi, którzy nie łajdaczą się po balach. Ja chcę do wanny! Do mojej wanny! Łzy płyną mi ciurkiem, ale nie szlocham, nie pociągam nosem, żeby nie obudzić tego faceta, z którym nic mnie nie łączy! Na stole w kuchni zostawiam wizytówkę, ze starannie zamazanym numerem mojego telefonu, na której napisałam: „Dziękuję za nocleg! Z braku własnej, nadającej się do użycia garderoby, rekwiruję Twoją koszulę. Jakoś Ci ją oddam”. Straszna pustka zagwizdała we mnie po napisaniu tych słów... 9.15. Wymykam się boso na korytarz. Bezszelestnie zamykam za sobą drzwi i wkładam pantofle. Nie mogę nawet zamówić taksówki przez moją komórkę, bo nie znam adresu. 9.20. Ukrywam się w bramie. Na dźwięk nadjeżdżającego samochodu wyskakuję z bramy i... szybko chowam się z powrotem, bo to nie taksówka. Po przeciwnej stronie ulicy zebrał się spory tłumek, który z zainteresowaniem obserwuje tę moją coraz bardziej chaotyczną choreografię. Pod koszulą Konrada zamotałam sobie na biodrach pożyczoną suknię Ani, która zresztą opadła wdzięcznie, kiedy wyskoczyłam kolejny raz z wrzaskiem: „Halo! Taxi!?” Tak wołają w filmach wszystkie zdesperowane dziewczyny. Tylko kto ich słucha?! 9.22. Wskakuję do taksówki, podaję adres i zamykam oczy. Nie chcę widzieć obserwującego mnie w lusterku kierowcy. 9.38. Nie jest źle. Dojeżdżam do domu. 9.40. Jest źle. Przed domem stoi pani Lodzia spod dziesiątki — lat siedemdziesiąt. Właśnie wracała z kościoła i zobaczyła zatrzymującą się pod blokiem taksówkę. — Wychodzę za mąż, kochaniutka! — piszczy radośnie na mój widok. — To już piąty raz! — dodaje z dumą. No i proszę mi powiedzieć, czy istnieje sprawiedliwość na tym świecie? Jedni mają po pięciu mężów, a inni wcale! Tak dla celów statystycznych chciałabym wiedzieć, ilu ich miała moja sąsiadka, będąc przed trzydziestką. Zabrakło mi odwagi, żeby zapytać. Wiem, że powinnam się cieszyć szczęściem pani Lodzi, ale nie mogę! Jestem totalnie zdruzgotana. — Czy nie podwiewa pani za bardzo, kochaniutka? — mówi pani Łodzią zatroskanym głosem i patrzy na koszulę, która ledwo zakrywa mi pupę. — Trzeba dbać o jajniki — dodaje z miną eksperta i oddala się z godnością. 9.42. Dopadam windy. Pusta. Jestem bezpieczna. Kiedy zatrzymuje się na trzecim, zza drzwi słyszę miauczenie Wacka. Ręce mi się trzęsą jak złodziejowi, nie mogę znaleźć kluczy. Wysypuję zawartość torebki na wycieraczkę: pomadka, kredka, róż, perfumy, tusz, puder, zapasowa para rajstop i cała masa zapisanych serwetek... Co ja zrobiłam z kluczami? Musiałam zatrzasnąć drzwi, kiedy wybiegłam wczoraj spóźniona. A może są u Konrada? O nie! Za żadne skarby świata tam nie wrócę! Wolę resztę życia spędzić na wycieraczce pod własnymi drzwiami. — Całuję rączki szanownej pani — mlasnęło mi nagle nad uchem. — Boże! Ale mnie pan przestraszył! — To nasz cięć, pan Janek z parteru! Skąd się tu wziął o tej porze! — Tak rano na spacerek? A może już ze spacerku? — Przygląda mi się z obleśnym uśmiechem. — Wie pan, w Polsce to już nawet nie można sobie postać pod własnymi drzwiami, bo od razu znajdzie się ktoś, kto wsadza nos w nie swoje sprawy — staram się mówić spokojnie. — Nie mamy kluczyków, co? — Jakby nie słyszał tego, co powiedziałam. — Mam kumpla, jest akurat u mnie... Otworzy wszystko! — Nie, dziękuję! — prawie krzyczę. — Jak szanowna pani sobie życzy — odchodzi, mrucząc. — Otworzyłby na cacy, bez śladów widocznych okiem policji... — Dobrze, już dobrze — mówię szeptem, ale o dziwo, on słyszy. — Niech otwiera. — Do usług szanownej pani. Sekundka i wracam. 9.50. Leżę w wannie. 10.05. Leżę w wannie i myślę. 10.17. Leżę w wannie i myślę, że jestem kompletną kretynką. 10.20. Nieoczekiwanie wróciła mi pamięć. Tak. Jestem kretynką! Jedną ręką trzymałam rozerwaną sukienkę, drugą — szklaneczkę z jakimś alkoholem. Być może była to whisky. Ewa — moja najlepsza koleżanka z budy, która mnie jakoś w tym obłędnym tłumie odnalazła — pokazywała zdjęcia: Ewcia na Akropolu, Ewcia w Delfach... Nic nie widziałam, bo wszystko rozmazywało się tak, jakby jakiś oszołom specjalnie nie ustawił ostrości. I kiedy już byłyśmy z Ewcią mocno zaangażowane w tę turystykę światową — którą jedni mają we wspomnieniach i na zdjęciach, a inni w planach na przyszłość — do naszego stolika przytoczyła się (ona zawsze się „przytaczała” takim rozchwianym, pozornie lekkim, kaczkowatym krokiem) Baśka. Była obrzydliwą lizuską i wszyscy wiedzieli, że kabluje. Teraz szła do nas z brzuchem pod brodę. Byłam bliska załamania. — Chyba mu zapłaciła! — szepnęła Ewa. — Komu? — spytałam. — Temu, kto odważył się zrobić jej dziecko. — Ewa była czasami bezlitosna. — Może ją kocha — próbowałam ratować sytuację, ponieważ Baśka zbliżała się nieuchronnie. — Kto? Ten, którego szantażuje, żeby się z nią ożenił? — Nie wiem, skąd miała takie informacje. — Ale się nie ożenił i nie ożeni! — Zaśmiała się złośliwie. Baśka oparła brzuch o moje krzesło. — Tak, tak, Brydziu — mruknęła ze zjadliwą satysfakcją — dzieci należy rodzić, zanim się skończy trzydzieści pięć lat. — Jesteś złośliwa, Baśka! — nie wytrzymałam. — Do trzydziestu pięciu brakuje mi jeszcze siedmiu lat! — Nie szkodzi — odparła z promiennym uśmiechem, zadowolona, że mnie sprowokowała — ja za kilka dni urodzę drugie. — Poklepała się po gigantycznym obiekcie swojej dumy. — Biedne dzieci — szepnęła Ewa. — Każde będzie miało innego tatusia, a w rezultacie żadnego. Nagle Ewa zerwała się i pobiegła do wyjścia. Za chwilę stanęła przed nami, cała rozpromieniona, trzymając pod rękę faceta, którego już gdzieś widziałam... — To mój narzeczony — mówiła z przejęciem — doktor Piotr Larnecki. Nie mógł być wcześniej, bo miał dyżur w szpitalu. — O Boże! — jęknęłam. — Tylko nie to, błagam! Tylko nie lekarz mamy! Z rąk wyleciała mi szklaneczka z whisky, a ja zatoczyłam się wprost w ramiona Konrada. Teraz naprawdę było mi wszystko jedno. — Słuchaj — wybełkotałam — zabierz mnie stąd natychmiast. 10.30. Kurde! Jestem skompromitowana: — przespałam się z facetem, do którego czuję — delikatnie mówiąc — niechęć; — w dodatku nic nie pamiętam; — jakiś podejrzany typ otworzył bez kluczy drzwi mojego mieszkania; — w dodatku za moim przyzwoleniem; — zniszczyłam kompletnie sukienkę; — w dodatku nie moją; — głowa za chwilę mi eksploduje; — w dodatku to moja głowa. 10.40. Rzucam się na łóżko i ryczę jak małe dziecko. 24 września, poniedziałek 9.00. Pracę zaczęłam punktualnie i w dobrej formie. Nic dziwnego, spałam piętnaście godzin. Żadnego „moralniaka”! Nic z tych rzeczy! Tylko nad moim łóżkiem zamiast hasła „Zasługuję na wszystko, co najlepsze” pojawiło się nowe — „Nikt nie jest doskonały!” Czasami trzeba przegrać wiele potyczek, aby wygrać wielką bitwę! Tak mawiał Napoleon. Zastanawiam się, czy jest najlepszym autorytetem, bo w końcu przegrał wszystko. 9.15. Pora do pracy! — mruczę do siebie, ale w trybie rozkazującym. OK! OK! Najpierw przegląd inwentarza w celu zbadania, czy czegoś się nie domyślają: 1. Pani Zuzia — sekretarka szefa, sporo starsza od reszty towarzystwa. Stara się nam matkować, ale dyskretnie, nie nachalnie. Nie cierpi komputerów, potrafi puścić wiązankę i wrzeszczeć, jeśli ją zawiodą. Uśmiecha się, kiedy przechodzę obok jej biurka. Czasami, w tajemnicy, ratuje sytuację i odpowiada na listy czytelniczek. 2. Wojtek — szef działu reportażu, miły facet, ale żonaty. Poza wielkim sercem ma równie wielkie królicze zęby i obsesję na punkcie damskich pośladków. Poklepuje każdą, jeśli tylko nadarzy się okazja, i zaraz wrzeszczy: „Tylko nie krzycz, że cię molestuję!” Próbował właśnie mnie klepnąć, ale bez specjalnych intencji — tak jak zwykle. 3. Paweł — zastępca naczelnego, pracoholik i okrutny zgred. Wiecznie niezadowolony, ciągle wytyka innym ich wady. Spisany na straty stary kawaler! Chociaż ostatnio dosyć poważnie atakuje go Dorota z działu marketingu. Ucieka przed nią jak przed inwazją Marsjan! Zdarzają mu się czasami napady fantastycznego poczucia humoru i wtedy można go jeść łyżkami. Generalnie jest w porzo... 4. Monika — szef działu kultury, młodsza ode mnie o dwa lata. Spokojna, opanowana, przewidująca sytuację, wyciągała mnie kilkakrotnie z niemałych opresji. Teraz nic nie wskazuje na to, żeby była czymś zaniepokojona. 5. Brygida — szef działu zdrowie, moda i uroda. Aha! To ja. Ja się nie liczę. Wszyscy pracują w skupieniu. Nikt nie ma ochoty na dyskusje, nikt o nic nie pyta. A to znaczy, że nikt nic nie wie o mojej kompromitacji. Nie jest źle! 9.20. Sprawdzam swoją pocztę elektroniczną. Trzy nowe wiadomości. Pierwsza od Magdy, która pyta, dlaczego nie dotarłam do mamy na niedzielny obiad? Pyta, jakby zapomniała, co było parę lat temu, kiedy ona miała Bal Absolwentów w swojej budzie. Otwieram następnego e-maila. Nie mam pojęcia od kogo... „To była cudowna noc! Co powiesz na replay? Odpisz. Konrad”. 9.25. Cała drętwieję, nie mogę oderwać oczu od monitora. Robi mi się słabo, na przemian to gorąco, to zimno. Jakim cudem? Skąd ma mój adres? Boże! Czego ja jeszcze nie pamiętam?! 9.30. Nawet nie wiem, jak znalazłam się w toalecie. Stoję pochylona nad umywalką, z głową wciśniętą w ramiona. Chce mi się wymiotować. Po mojej durnej głowie plączą się jakieś głupawe hasła, które mają przywrócić stan równowagi. Gucio! Niczego nie przywracają! 9.50. Drzwi toalety uchylają się i widzę przerażone oczy Moniki. — Wszystko w porządku? — pyta dziwnie niepewnym głosem. — Brygida... Wojtek szukał czegoś na twoim biurku... Wszyscy już wiedzą! — Cholera! Kurde! Kurde! — Walę pięściami w umywalkę. — Zostawiłam otwartą skrzynkę! 9.55. Wpadam do swojego boksu. Jestem wściekła! Wrzeszczę o pogwałceniu prawa do prywatności i tajności korespondencji. O łamaniu konstytucji. Wojtek patrzy na mnie jak na żabę. Nic nie rozumie! Bąka jakieś „przepraszam”, ale uważa, że nic się nie stało! Nic się nie stało!? Nie mogę uwierzyć! Opadam zrezygnowana na krzesło. Chce mi się wyć. 9.57. Nade mną staje Paweł i mówi spokojnym, trzeźwym głosem, jakby to było oczywiste: — Nie należy korzystać z firmowego komputera do celów prywatnych. — Pocałuj mnie w dupę, ty zakichany pracusiu! Nikt cię nie pytał o zdanie! — wybucham i natychmiast tego żałuję. Jak mogłam się tak idiotycznie zachować?! Przecież on ma rację! — Przepraszam, Paweł! Nie chciałam... Paweł, proszę cię! Okropnie mi przykro... — Rzeczywiście czuję się strasznie! Łzy płyną mi po policzkach. Teraz jestem wściekła na siebie. Nienawidzę tak się zachowywać. Nienawidzę sytuacji, w których nie potrafię zapanować nad swoimi emocjami. Nienawidzę własnej agresji, która krzywdzi innych. Niestety, najczęściej jest tak, że zanim zdążę się opanować, już narozrabiam. 12.30. Siedzę z nosem w komputerze. Pracuję bardzo szybko, co rzadko mi się zdarza. W redakcji atmosfera gęsta, że siekierę można powiesić. — Brygida! Do cholery! Czuję się jak szmata. — Wojtek nie wytrzymuje. — To wszystko przeze mnie. W ramach pokuty zapraszam cię do Pizza Hut i przysięgam, że nie popuszczę, dopóki mi nie przebaczysz! Rzucam szybkie spojrzenie na Monikę i widzę, że się uśmiecha. — Zastanowię się — mówię ugodowo — ale pod warunkiem, że zabierzemy Monikę i Pawła jako środki łagodzące. Paweł oponował, zapierał się o biurko, ale uwiesiłam mu się na szyi i zmiękł. 13.00. Upływ czasu i najlepsza w mieście pizza koją zszargane nerwy. Atmosfera ulega zdecydowanej poprawie, i to tak dalece, że Wojtek zaczyna opowiadać swoje ulubione dowcipy o blondynkach. Nawet ja w końcu zrozumiałam ten o reklamówce. Znowu jesteśmy zgraną paczką. Nagle Paweł zaczyna coś opowiadać... O blondynce, która leciała samolotem i zajęła miejsce w business class. Podchodzi do niej stewardesa i mówi: — Proszę zabrać swój bagaż podręczny i przesiąść się. Pani wykupiła bilet w klasie turystycznej. — No to co? — pyta blondynka. — Wykupiła pani bilet w klasie turystycznej, a to jest business class. — No to co? — pyta blondynka. — No to musi się pani przesiąść do klasy turystycznej. — Dlaczego, skoro jest mi tu dobrze? — pyta blondynka. — Ponieważ to jest business class, a pani... — zaczyna tłumaczyć kolejny raz stewardesa, po czym macha ręką i znika w kabinie pilotów. Za chwilę pojawia się kapitan, pochyla się nad blondynką i szepcze jej coś do ucha. Blondynka zrywa się jak poparzona, chwyta swój bagaż i szybko przenosi się do klasy turystycznej. Stewardesa patrzy oniemiała. — Przez dziesięć minut bez skutku namawiałam tę idiotkę — wydusza w końcu. — Co pan jej powiedział, kapitanie? — Nic nadzwyczajnego. Powiedziałem, że trzy rzędy przed nią, dwa za nią i ten, w którym ona siedzi, nie lądują we Frankfurcie. Patrzymy na siebie kompletnie zaskoczeni. Paweł nigdy w życiu nie opowiadał dowcipów! To pierwszy dowcip, jaki usłyszeliśmy w jego wykonaniu. Jesteśmy w szoku! Nikt się nie śmieje. — Co z wami? — pyta Paweł. — Przecież to dobry dowcip! Eksplodujemy śmiechem. A raczej dopada nas tak zwana głupawka. Wojtek dostaje czkawki, Monika płacze, a ja krztuszę się kawałkiem „sycylijskiej”. Prawie umieram z braku powietrza. Pomaga dopiero silne uderzenie Wojtka. Kawałek, którym się zakrztusiłam, wpada prosto do kawy Pawła. Znowu zaczynamy się śmiać jak opętani. W tym momencie przy naszym stoliku pojawia się Dorota. Jest wzburzona. — A więc tu się ukrywacie! — mówi piskliwym, podniesionym głosem i celuje w Pawła palcem zakończonym ciemnoczerwonym pazurem. Nic nie jest w stanie nas powstrzymać. Znowu wybuchamy śmiechem. Z głupawką już tak jest. Dorota wybiega z pizzerii. — Coś ty jej zrobił, chłopie?! — Wojtek leży na stoliku i wyje. — Zwariowała na twoim punkcie. Zastanów się, to niezły kąsek! Lepszy niż ten, który wpadł ci do kawy. Paweł przestaje się śmiać. Jest wyraźnie zakłopotany. 25 września, wtorek 11.15. Patrzę tępym wzrokiem w monitor komputera i nie bardzo wiem, co czytam. Dzisiaj rano obudziłam się opętana myślą: ja chcę mieć dziecko! Będzie mnie kochać bezinteresownie — nie tak jak faceci — i będzie śliczne. A ja będę wychodzić na spacery z nowoczesnym, granatowym wózkiem i słuchać westchnień: „Ach, jaki piękny ten pani synek!” albo: „Jaka śliczna córeczka i jaka podobna do pani!” Będę kupować rozkoszne ubranka — oczywiście w zgodzie z najnowszą modą — i przestanę pielgrzymować po sklepach z ciuchami dla mnie i dołować się, że w nic się nie mieszczę. To świetny pomysł! Że też wcześniej na to nie wpadłam. Muszę nad tym popracować! 11.40. Już wiem: Jeremy! Czytaj: Dżeremi! Hm... po polsku Jarema. Tak, syn będzie miał na imię Jeremy! A córeczka — Marysia. Czy wolałabym mieć córeczkę czy synka? To bardzo poważny problem. Zastanowię się. 13.20. W przerwie na lunch weszłam do sklepu i oglądałam soczki, dania w słoiczkach, śliniaczki, talerzyki w słoniki i misie. Jak ten świat się zmienił! Kiedyś posiadanie dziecka wiązało się z godzinami zmarnowanymi w kuchni: gotowaniem, wyciskaniem, ucieraniem, przecieraniem, zmywaniem itd. Teraz dzięki postępowi technicznemu tyle problemów zostało rozwiązanych. Tylko skąd ja wezmę ojca?! 15.30. Dziecko musi mieć ojca! Co za nieszczęście, że ludzie nie rozmnażają się przez podział... 15.35. Ale przecież istnieje zapłodnienie pozaustrojowe! Wybiera się tatusia o odpowiednim poziomie inteligencji, budowie, kolorze oczu... Moje dziecko musi mieć oczka niebieskie. I musi być geniuszem matematycznym, żeby mogło zostać słynnym informatykiem... Albo i geniuszem matematycznym, i artystą! Nie lubię rozwiązań połowicznych. 16.05. No tak, ale to wszystko kosztuje! Te ciuszki, pieluszki, zabawki. Kiedy dziecko podrośnie, trzeba będzie kupić mu laptopa. Magda powiedziała, że w dzisiejszych czasach to już dwulatek musi mieć laptopa, żeby się rozwijał, bo inaczej nie sprosta wyzwaniom społeczeństwa informatycznego. To ciekawe, bo jej Kuba nie miał. Zbliża się czas kultury informatycznej, a mnie nie stać na nowy komputer dla siebie! Do mojego to trzeba węgla dosypać i korbką zakręcić, żeby podliczył najprostszy słupek. 16.12. A tycie? Przecież w ciąży się tyje! A potem nie da się schudnąć. Już teraz nie mogę zrzucić zbędnych czterech kilogramów. Może adopcja? 16.13. Tylko czy dadzą zaadoptować dziecko samotnej, pracującej kobiecie z emocjonalnymi odchyłami od normy? Wątpliwe. 16.15. Ale ja muszę mieć kogoś, kto będzie mnie kochał! Wacek, jak każdy kot, łazi własnymi drogami, głównie po parapetach na trzecim piętrze. Takie życie bez miłości zupełnie nie ma sensu. 16.16. Monika znów dostała SMS-a. Jestem pewna, że od swojego chłopaka, bo chichocze jak małolata. Na pewno napisał, co z nią zrobi po powrocie z pracy... 16.17. Wiem! Kupię sobie psa. Będzie mnie kochał bardziej niż Wacek, który jednak jest trochę wredny. Pies może jeść suchą karmę, spać obok mojego łóżka w sypialni. 16.21. A co ze spacerami? Przecież pracuję od rana do wieczora i nie mogę sobie pozwolić na urywanie się z pracy, żeby wyjść z pieskiem... A jak będzie padał deszcz?... Pies to jednak zbyt duży obowiązek. Nie pasuje do mojego nieustabilizowanego trybu życia. 17.03. Eureka! Trochę to trwało, ale znalazłam idealne rozwiązanie. Kupię sobie rybkę! Będzie na mnie zawsze czekać w swojej szklanej kuli, nie będę musiała jej wyprowadzać na siusiu, Wacek będzie miał się na co pogapić, nigdy się nie obrazi, a na dodatek przyniesie mi pieniądze. Tak mówią specjaliści od feng-shui. 19.02. Ledwo zdążyłam! Już zamykali sklep akwarystyczny, ale przemiły sprzedawca był gotów poświęcić mi trochę czasu, bylebym tylko nie wyszła z pustymi rękoma. Teraz wracam do domu z nowym towarzyszem życia. Ma na imię Filip i jest bojownikiem! 26 września, środa 6.00 rano. Wacek zżarł bojownika! 26 września od szóstej rano, środa 12.30. Wszyscy poszli na lunch, a ja siedzę przed komputerem. Mam potworne wyrzuty sumienia, że skazałam bojownika na pożarcie. Mowy nie ma o jakimkolwiek jedzeniu. Nic bym nie przełknęła. 13.00. Cały czas myślę o tym, że każde stworzenie rodzaju męskiego jest diabła warte. Bezduszni i nieodpowiedzialni faceci! 13.30. Jestem już ostatecznie przekonana, że Wacia nie zżarłaby Filipinki! 14.00. Jednak by zżarła. Gdyby na przykład podczas balu okazało się, że chce jej odbić najprzystojniejszego wolnego lekarza w tej części Europy. 15.00. No i dlaczego ten cholerny matiz nie chce zapalić?! Bo też jest rodzaju męskiego. Spóźnię się na spotkanie z lekarzem, który wynalazł nową metodę leczenia cellulitis. Szkoda, że to nie doktor Larnecki. I tak w to nie wierzę, ale Paweł mówi, że trzeba o tym pogadać, bo wiele naszych słuchaczek ma „wstydliwy problem cellulitis”. Nie wiem, dlaczego alkoholizm nie jest wstydliwym problemem, a cellulitis jest! 15.15. O taksówce nie ma co marzyć. Pojadę tramwajem. Będzie szybciej i taniej. 15.25. Jakaś bezczelna małolata ustępuje mi miejsca w tramwaju. No nie! Świat się kończy! To fakt, że ta marchewka na głowie, która zdążyła już lekko sfioletowieć, wyjątkowo mnie postarza, ale żeby aż do tego stopnia? A może ja znowu przytyłam i ta głupia małolata myśli, że jestem w ciąży? Chyba rzeczywiście z tym wychowaniem seksualnym w szkołach nie jest najlepiej, skoro małolaty nie odróżniają lekkiego zaokrąglenia od ciąży. Beznadziejna ta dzisiejsza młodzież. I źle wychowana. 15.30. Co ja myślałam, kiedy miałam 10, 12 lat, o takich staruchach, które skończyły 28? No właśnie — staruchy! 15.35. Od jutra biorę się za siebie, i to ostro! 27 września, czwartek 6.15. Budzę się ze złego snu cała zlana zimnym potem. Śniło mi się, że moje wszystkie kapelusze zjadły mole. Te słomkowe na plażę też. We wszystkich były równiutkie, jednakowej wielkości dziury. Z jednej zaczęła wyłazić szara, oślizgła ryba, która rosła i rosła. Wiedziałam, że muszę przed nią uciekać, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. W ostatniej chwili odpaliłam jak pershing i to, co mnie ścigało, zostało daleko w tyle. Czułam się bezpieczna do momentu, gdy zauważyłam, że piasek, po którym biegnę, składa się z ziarenek przypominających główki niemowlaków. One rosły, a ja je deptałam. Zaczęłam krzyczeć, bo nie mogłam się zatrzymać, i ciągle deptałam i deptałam! 6.20. Sięgam po telefon i drżącymi rękami wybieram numer mamy. Do licha! Dlaczego tak długo nie odbiera?! Może coś jej się stało i trzeba dzwonić po pogotowie albo straż pożarną?! Kiedy już jestem bliska zrobienia strasznego zamieszania, chcąc zaangażować wszystkie najważniejsze służby ratownicze w całym kraju, słyszę zaspany głos mojej mamy: — Słuuuuchaaaam! — Mamo, czy ty mnie kochasz?! — krzyczę z desperacją. — Kto mówi? — Nie mówi, tylko krzyczy! — Jeśli to jakiś żart... — Mamo, to ja! Brygida! Powiedz, czy ty mnie kochasz? Niczego więcej nie chcę! — Brygida?! Jezus, Maria! Gdzie jesteś? Co ci się stało, dziecko? Dobrze się czujesz? — Mamo, przestań pytać, tylko odpowiedz na pytanie: czy ty mnie kochasz? Proszę! — Oczywiście, że cię kocham, ale co się stało? Jest środek nocy, a ty dzwonisz... 6.30. Nie czekałam na ciąg dalszy. Odłożyłam słuchawkę. Mama mnie kocha. Mama mnie kocha! Jakoś wcale nie jest mi z tym lepiej. Co to znaczy, że mama mnie kocha? Jak mnie kocha? 6.35. Nakładam walkmana, puszczam swoją ukochaną Shinead O’Connor i biorę gorącą kąpiel. Śpiewam i płaczę z moją najcudowniejszą idolką. Kocham jej głos, jej muzykę. Wszystko inne naprawdę nie ma znaczenia, zwłaszcza o szóstej rano! Nawet to, że kot Wacek pożarł rybkę bojownika o imieniu Filip! 6.50. Z letargu — w wannie pełnej piany — budzi mnie dotyk czyjejś dłoni. Otwieram oczy i... aaaaaaa! — krzyczę albo krzyczę i otwieram oczy — nie pamiętam, w jakiej kolejności. Nade mną pochyla się wielka, strasznie potargana głowa mamy! Obie krzyczymy, obie jesteśmy przerażone i żadna z nas nie rozumie, co się dzieje. 6.55. Okazuje się, że mamę tak przeraził mój telefon o świcie, że zadzwoniła do Magdy i zmusiła ją do wygrzebania się z cieplutkiego łóżka. Z objęć jej ukochanego, między nami mówiąc, beznadziejnego męża. Ale musiała mieć cykora! Całe szczęście, że dałam jej klucze do mojego mieszkania, bo postawiłaby cały dom na nogi! 7.00. Mama poszła do kuchni zaparzyć kawę. Ja wyłażę z wanny. Magda bezczelnie mnie taksuje i szepcze: — Modliłam się tylko, żebyś była sama. — Właściwie miałyście ogromne szczęście — prawie krzyczę, bo mam ochotę ją zabić. — Bardzo rzadko sypiam sama! Mam kalendarzyk wypełniony po brzegi! Do końca przyszłego roku! Każda noc z innym facetem! — Brygidko, to jest przypadek kliniczny i chyba musisz skorzystać z pomocy psychiatry! — mówi obrażona moim wybuchem Magda. Na szczęście wkracza mama z kawą i to ucina dalszą rozmowę, jeśli tak można nazwać tę wymianę zdań. 7.30. Magda wychodzi. Odkąd Kuba poszedł do szkoły, ma jeszcze mniej wolnego czasu niż przedtem. Nie chodzimy już na wspólne obiady czy kolacyjki. Szkoda. Muszę nad tym popracować, zamiast wydzierać się na nią w przypływie ataku histerii. Bo kończy się tak, że w ogóle się nie rozumiemy. Może rzeczywiście tak bardzo absorbuje ją praca w Desie? A może...? 7.40. Mama drąży: — Możesz mi chyba powiedzieć, co się stało? Teraz, kiedy nie ma już Magdy? Przecież nie mogę jej powiedzieć, bo natychmiast da ogłoszenie do gazety, że jej mądra i piękna córka jest nieszczęśliwa i poszukuje jakiegokolwiek mężczyzny, którego mogłaby zatrzymać na dłużej. 7.50. Ubieram się. — Wiesz, w twoim wieku miałam już Magdę i byłam w ciąży z tobą — oznajmia mama z niewinną miną. — Fantastycznie! — Ja nie żartuję. Powinnaś mieć dziecko. Oczywiście najpierw jakiegoś męża. — Dzieci to nie tylko miłość, mamo. Dzieci to przede wszystkim kłopoty, prawda? — No, jest trochę kłopotów, ale... — A co by było, gdybym miała dziewczynkę, na przykład Marysię? Zamartwiałabym się, że nie będzie mogła znaleźć męża, prawda? — W końcu zawsze jakiś się znajdzie — odpowiada bez szczególnej nadziei mama. — A gdybym miała chłopca, na przykład Jeremy’ego? Nie mam pojęcia, jak się wychowuje chłopców! — A cóż to za okropne imię: Jeremy! Nie możesz mi tego zrobić! Nigdy się na to nie zgodzę! — No właśnie! Generalnie jest ciężko, prawda? — To są w ogóle okropne czasy, moje dziecko — mówi mama, dopijając kawę. — Kobiety ciężko pracują. Zbyt ciężko! Wszystko dlatego, że myślą jedynie o zrobieniu kariery. Są mało kobiece i wiele na tym tracą. A w ogóle — przyznasz mi rację, mam nadzieję — mają poprzewracane w głowach i same nie wiedzą, czego chcą. Dlatego mężczyźni się ich boją i uciekają, gdzie pieprz rośnie! — Ja z całą pewnością wiem, czego chcę. — To interesujące. — Podniosła wysoko brwi. — Chcę nie spóźnić się do pracy, a to znaczy, że za pięć minut trzeba wyjść, bo przecież najpierw muszę odwieźć cię do domu. — Nie musisz — mówi, cedząc słowa. — Człowiek zrywa się w środku nocy, pędzi na ratunek po to, żeby usłyszeć, jak wielkim problemem jest odwiezienie do domu starej matki! 8.20. Korek! 8.30. Cholerny korek! 8.40. Cholernie piekielny korek czasami udaje się pokonać, jadąc slalomem. 8.50. Jesteśmy pod domem mamy. Teraz dopiero zwróciło moją uwagę to, że przez całą drogę mama nie odezwała się ani słowem. Jest dziwnie blada. Bardzo powoli otwiera drzwi, wysiada i pochyla się nad szybą. Wygląda na kompletnie zdruzgotaną. — Nigdy więcej nie wsiądę do tego samochodu, jeśli będziesz jeździła w ten sposób! — cedzi słowa cicho i powoli. — Cudem uniknęłyśmy śmierci chyba z siedem razy. A potem odwraca się, przygarbiona i nagle stara. Zrobiło mi się strasznie głupio. Wyskoczyłam z samochodu, objęłam ją i mocno się przytuliłam. — Dziękuję, że przyjechałaś, mamo! To znaczy, że mnie kochasz! Mama objęła mnie i pogładziła po policzku. Zrobiło mi się ciepło i bezpiecznie. Jestem szczęśliwa! Niech szlag trafi wszystkich facetów! — Nigdy nie zgodzę się na imię Jeremy — powiedziała słodkim głosikiem. 28 września, piątek 16.00. Dzisiaj wyjątkowo wcześnie wróciłam z redakcji. Przygotowałam sobie pachnącą ziołami kąpiel i leżę w wannie. 16.10. Leżę w wannie i nie mam żadnego planu na weekend. Nie wiem, gdzie iść na randkę, w czym iść na randkę, a przede wszystkim — z kim iść na randkę. 16.12. Chyba zrezygnuję z randki i „wyjątkowo” zostanę w domu. OK! Mogę zostać, tylko jak wytłumaczę to mojemu ciału, w którym hormony buzują jak szalone i które kusi mnie wizją namiętnych chwil z zabójczo przystojnym mężczyzną? Muszę wobec tego jakoś wytłumaczyć swojemu biednemu ciału, że chwilowo nie ma w pobliżu żadnych zniewalających osobników płci przeciwnej, którzy mieliby na mnie ochotę, a ja nie będę przecież zadowalać się nielojalnymi sąsiadami czy lekarzami, którzy mają narzeczone. A i jedni, i drudzy powinni leżeć u mych stóp! 16.20. Dość tego! Dzisiaj oddam się relaksowi i rozrywce. Może nawet coś przeczytam. I żadnego użalania się nad sobą! 18.20. Siedzę w pokoju i beczę. Naprawdę włożyłam wiele wysiłku w to, żeby się nie rozkleić. Ale dlaczego zamiast siedzieć w kinie u boku jakiegoś przystojniaka, siedzę przed telewizorem z pilotem w ręku? Dlaczego zamiast przytulać się do owłosionego torsu jakiegoś supermana, zagłaskuję na śmierć wyrywającego się Wacka? Już mu nawet wybaczyłam to, że pożarł rybkę, która miała zaspokoić moją szaloną potrzebę bycia kochaną, a dla niego była jedynie urozmaiceniem menu... 18.25. Dzwonek do drzwi. Pędzę do przedpokoju, zapominając o środkach ostrożności. Patrzę przez wizjer — na wycieraczce stoi Konrad! Przecież nie zostawiłam mu adresu, nie odpisałam na e-mail... Udam, że nie ma mnie w domu... Puk, puk, puk... — Brygi, otwórz! Słyszałem, jak biegniesz do drzwi — wydziera się, myśląc, że mówi teatralnym szeptem. Brygi?! Co za kretyński skrót! — Kto tam? — gram na zwłokę. — Święty Mikołaj. Otwórz, chcę porozmawiać. Panie Boże, musiałeś mnie źle zrozumieć. Nie miałam na myśli Konrada, prosząc Cię o towarzystwo na wieczór. — Jak tu trafiłeś? — pytam, otwierając zamaszyście drzwi. — Istnieją książki telefoniczne! Musiałem przyjść, chociaż rozszyfrowałem, niestety, twoje intencje wobec mojej osoby... — Skoro więc rozszyfrowałeś?! — ...bo zostawiłaś u mnie coś, a poza tym zapomniałaś odesłać mi koszulę. — Uśmiechnął się dwuznacznie i wyciągnął z kieszeni kurtki biustonosz. Mój biustonosz! — Dzięki! — wrzasnęłam, wyrywając mu stanik. Czułam, jak moje policzki zaczynają płonąć. — Płakałaś? — zapytał Konrad. Wydawało mi się, że bardziej szyderczo niż współczująco. — Nie. Mam kłopoty ze szkłami kontaktowymi. — Nigdy nie nosiłaś okularów. Od kiedy masz wadę wzroku? „Od momentu, kiedy zatańczyłam z tobą na Balu Absolwentów!” — miałam ochotę wrzasnąć, ale zamiast tego powiedziałam łagodnym głosem, który mnie samą wpędził w zdumienie: — Od niedawna. 18.30. To, co robię teraz, nie mieści się w głowie! Nawet mojej! Rzucam się Konradowi na szyję i zaczynam go namiętnie całować. Konrad sztywnieje i odsuwa mnie gwałtownie. — Co ci się stało, Brygida? Tamtej nocy po balu nie pozwoliłaś się nawet dotknąć! Oniemiałam. — Naprawdę? Powtórz to! — Powtarzam: nie pozwoliłaś się dotknąć! Darłaś się tak, że o mało nie ściągnęłaś mi policji na kark. — Konrad, czy możesz coś dla mnie zrobić? — Wszystko, co chcesz... — Strasznie cię przepraszam, stary. Weź swoją koszulę, jest wyprana, i zostaw mnie samą. OK? Muszę znowu w sobie zamieszkać. — Nic nie rozumiem — mówi Konrad, patrząc na mnie dziwnie. — Jak chcesz. — A potem bardzo szybko zamyka za sobą drzwi, zabierając raz na zawsze dręczący mnie obraz własnej kompromitacji. 29 września, sobota 7.30. Telefon. Zrzucam z nocnego stolika szklankę z wodą mineralną, niegazowaną, którą trzeba mieć pod ręką, kiedy poczuje się pragnienie; książkę Tekturowy samolot Stasiuka; budzik nastawiony na 9.30 (bo to przecież sobota), który zaczął dzwonić jak oszalały, mimo że to dopiero 7.30, czyli pora mojego codziennego wstawania do pracy — kurde! może jednak nie przestawiłam budzika?! No nie, niemożliwe! — notes i długopis, gdyby mi coś przyszło do głowy; pustą miseczkę po kremie karmelowym, który znakomicie poprawia samopoczucie tuż przed zaśnięciem; i pluszowego kangurka cangoo, z którym sypiam od czasu, kiedy postanowiłam uczyć się języka niemieckiego z książeczek dla dzieci, żeby zrozumieć, z czego śmieją się Niemcy w niemieckich programach. Wszystko to runęło z hukiem na podłogę, a ja złapałam komórkę dosłownie w locie, chroniąc ją przed upadkiem. — Halo? — Myśmy, proszę pani, byli umówieni dzisiaj na odbiór węża... — To chyba pomyłka — mówię zbyt mało zdecydowanym głosem. — Jaka pomyłka?! Jaka pomyłka?! Kolega już jedzie z klatką i wężem. — Proszę pana, ja nie wiem, o co chodzi. W każdym razie... — Co mi tu pani kit wciska, że nie wie, o co chodzi?! O węża chodzi! Kolega zaraz u pani będzie. — Proszę pana! — krzyczę wściekła. — Ja nie zamawiałam żadnego węża! Żmii też nie! Niech pan się nie waży przywozić tego paskudztwa do mojego domu! A w ogóle to pod jaki numer telefonu pan dzwoni?! — Co mnie szanowna pani będziesz sprawdzać! Chyba wiem, gdzie dzwonię. Towar zamówiony, będzie dostarczony. To jest uczciwa firma, nie? Ostatecznie numer mogę podać: O [też mi odkrycie, w ręku trzymam komórkę] 608 23 40 79 — skanduje cyfry. — Przykro mi, proszę pana, ale to nie jest numer mojego telefonu — mówię ze zjadliwą satysfakcją — a to znaczy, że nie zamawiałam żadnego węża, a żmii tym bardziej! Rozłączam się i natychmiast wybieram numer 0 608 23 40 79. Niestety, zajęty. Próbuję jeszcze raz — zajęty. Jeszcze raz — zajęty. Zbieram z podłogi notes i długopis, ostrożnie lawirując wśród rozbitego szkła, zapisuję numer, żeby zadzwonić później, kiedy nie cierpiące zwłoki sprawy związane z nabyciem węża zostaną pozytywnie załatwione przez właściciela podanego numeru telefonu komórkowego. 7.50. Od dłuższego czasu patrzę na kartkę z zapisanym numerem telefonu komórkowego: 0 608 23 40 79 i odnoszę wrażenie, że nie jest mi on całkiem obcy. Cholera! Czyj to może być numer? Zapisuję go ponownie, tym razem jednak w systemie trójkowym: 0 608 234 079. To jest mój numer! Kto by się tego spodziewał?! Proszę bardzo, jestem gotowa ponieść wszelkie konsekwencje niezapamiętywania numerów w systemie dwójkowym. Na swoje usprawiedliwienie — mogę podać go wyrwana ze snu w środku nocy, pod warunkiem jednak, że w systemie trójkowym. Dwójkowy przerasta moje możliwości. Węży jednak z całą pewnością nie zamawiałam! Nie zamawiałam i nie chcę ich widzieć w moim domu! 8.00. Przykrywam głowę kołdrą z nadzieją, że jeśli nawet przez pomyłkę przyjadą, żeby mi wcisnąć węża, to i tak nie usłyszę, a po drugie skoro jest sobota, to mam prawo pospać do południa. 11.50. Telefon. Wszystko, co było do zrzucenia na moim nocnym stoliku, leży już na podłodze. Mówię więc całkiem spokojnie: — Słucham. — Brygida? Nie obudziłem cię? — A skąd! Nie śpię już od siódmej trzydzieści, kiedy zaproponowali mi węża... — Brygida? Jesteś pewna, że wszystko w porządku? — Jasne! Tyle, że numer telefonu się nie zgadzał. To znaczy w systemie trójkowym był OK! A kto mówi? — Brygida, nie wiem, czy już się obudziłaś... Jeśli nie, mogę zadzwonić później, ale chciałbym przed poniedziałkowym kolegium obgadać z tobą pewne szczegóły twojego wywiadu z tym lekarzem, który odkrył nową metodę leczenia cellulitis, bo uważam, że zbyt optymistyczne prognozy mogą wprowadzić w błąd nasze czytelniczki i łudzić je nieuzasadnioną nadzieją... — Paweł? To ty? — Ja. — To nie mogłeś od razu powiedzieć, że nie jesteś facetem od węży, żmij i innych płazów?! — Mogłem, ale przecież o to nie pytałaś! — Jasne. — Słuchaj, żeby nie było obsuwy na poniedziałkowym kolegium, musimy spotkać się dzisiaj i porozmawiać. Jeśli nie znajdziesz przekonywających argumentów, twój wywiad spadnie. Takie są zasady gry, wiesz o tym. Mogę wpaść do ciebie, tylko powiedz, o której będziesz wolna. To bardzo śmieszne: „o której będziesz wolna”. W ogóle nie interesowały mnie zasady gry ani wywiad, ani to, że spadnie. Niech spada! Miałam swoje zdanie i było ono negatywne — nie ma skutecznego środka na definitywne wyleczenie cellulitis. Jedyny sposób — trzeba go zaakceptować!!! W tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Bo teraz chciałam krzyczeć: „Cały czas jestem wolna! Każdego dnia jestem wolna! W nocy też! W każdej sekundzie jestem wolna! Tylko nikt się tym kompletnie nie interesuje!” Ale przecież nie mogłam tego wykrzyczeć Pawłowi, koledze z pracy. — OK! Wpadnij do mnie na herbatkę po południu, około siedemnastej. Pogadamy — powiedziałam, siląc się na obojętność. Odłożyłam komórkę z przeświadczeniem, że stało się coś bardzo ważnego, czego ja kompletnie nie rozumiem. Paweł zadzwonił, żeby ochronić mnie przed ewentualną wpadką! Wcześniej nikt nigdy tak się w stosunku do mnie nie zachowywał. Ale afera! 12.30. Od pół godziny siedzę w łazience. Kręcę włosy, robię makijaż, przymierzam kolejne kreacje i nagle poraża mnie myśl: muszę przecież czymś podjąć tego mężczyznę, który w końcu jest moim kolegą z pracy! 12.40. Przygotuję coś, co rzuci go na kolana. To nic, że tylko koleżeńsko-redakcyjne. Zawsze jednak — kolana! 13.00. Przerzucam wszystkie książki kucharskie i wszystkie przepisy kulinarne. No, powiedzmy sobie prawdę — tylko te łatwe i mniej pracochłonne. 13.10. Yesss! Śliwkowy placek babuni! Takiego nie jadł nigdy w życiu! Bo tylko moja babcia umiała upiec tak wspaniały placek ze śliwkami. Dobrze, że zapisałam sobie kiedyś wszystko, co trzeba zrobić krok po kroku. 15.30. Ratunku! Ratunku! Wrzeszczę, ile sił w płucach, zbiegając po schodach, ale nie zapominam jednocześnie o naciskaniu wszystkich napotkanych po drodze dzwonków do mieszkań. Prawą ręką podtrzymuję mikser, bo jak puszczam, to on ciągnie mi głowę w dół i wyrywa włosy. W takiej chwili człowiek nie myśli o tak zwanych konwenansach. Sąsiedzi wyskakiwali jak sardynki z puszki, ze zdumieniem konstatując, że ta zimna, zdystansowana młoda dama na szpilkach oszalała, czego koronnym dowodem jest niekonwencjonalny „stroik” na głowie! Korytarze na kilku piętrach szumiały pytaniami: „Co się stało? Czy to jakiś napad? Czy ktoś już dzwonił na pogotowie? Trzeba wezwać policję!” Nie zdawałam sobie sprawy, że mam tylu sąsiadów. Wytoczył się nawet na wpół nagi cięć Janek z parteru, o którym wszyscy wiedzą, że bije żonę, a w dodatku nikomu się nie kłania. Po cholerę do niego dzwoniłam? Ale czy w takim stanie można wiedzieć, do kogo się dzwoni?! „Ja chyba zwariowałam” — przemknęło przez moją obolałą głowę. Do jakich nieprzewidywalnych zachowań zdolny jest człowiek w sytuacjach ekstremalnych? W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przyciskam dzwonek sąsiadów uznawanych w bloku za głuchoniemych. Chciałam już popędzić dalej, kiedy drzwi nagle się otworzyły. — Czy coś się pani stało? — zapytał rozkosznie słodkim głosem siwy starszy pan. — Nie mogę wyjąć trzepaczek od miksera! — Łzy płynęły mi z oczu ciurkiem. — Czy mógłby pan nacisnąć ten zielony przycisk za moim uchem, o tu, z boku? Tylko ostrożnie, bo to strasznie boli!... Wyrywa mi włosy!... — Spokojnie, dziecko. — Och, jakiż on ma piękny głos! — Po prostu coś się zablokowało. — Życie mi się zablokowało, proszę pana! — A? — Poprawił w uchu aparacik słuchowy, ale jednocześnie puścił mikser uczepiony moich włosów i moja głowa poleciała gwałtownie w dół. — Daj pan. Może ja spróbuję? — wyrwał się nagle uczynny cięć Janek. — Nie trzeba! — rzekł z tryumfalnym błyskiem w oku starszy pan, wyszarpując z rąk Janka rzeczony mikser. — Niebezpieczeństwo zagrażające młodej damie zostało zażegnane. Gapie wstrzymali oddech. Jednym sprawnym szarpnięciem starszy pan sprawił, że wprawdzie zostałam oswobodzona od miksera, ale ciągle sterczały mi z głowy, chyba niezbyt typowe, lokówki! Gapie, nie zauważywszy śladów krwi, co znaczyło, że lwy nie przystąpiły do akcji, uznali widowisko za skończone i skierowali się w stronę swoich bezpiecznych mieszkań. Na ich twarzach można było dostrzec uśmiechy ulgi i zadowolenia, że tym razem obyło się bez rzezi. — Nic tak nie cieszy, jak cudze nieszczęście, co nie? — szepnął mi do ucha pan Janek, a ja natychmiast znalazłam się w oparach nie przetrawionego alkoholu. Starszy pan zaprosił mnie na herbatę. Zamknął drzwi. Wprawdzie byłam uwolniona od miksera, ale dwie trzepaczki do ubijania piany nadal sterczały na mojej głowie. Urocza, filigranowa żona starszego pana zapytała, jak to się stało. — To miało być ciasto dla gości. No, dla jednego gościa — bełkotałam, próbując jednocześnie wyplątać trzepaczki miksera ze swoich włosów. — Ubijałam białka na sztywną pianę, kiedy spadł mi na podłogę przepis na placek ze śliwkami. Zapomniałam wcześniej związać włosy i wystarczył moment. Schyliłam się i mnie wciągnęło... W tym momencie szarpnęłam z całej siły i wiedziałam już, że oznacza to pozbawienie się znacznej ilości włosów. Uwolniona wreszcie od tych cholernych trzepaczek, które trzymałam w ręku jak wojenne trofeum, rozglądałam się w poszukiwaniu lustra. — Lustro jest z tyłu, za panią, moje dziecko — powiedziała urocza starsza pani. Obejrzałam się i moim oczom ukazał się całkiem łysy placek na skórze, o nieregularnym kształcie. Był na tyle widoczny, że moi wybawcy nie potrzebowali nawet okularów, aby go zobaczyć. W ich oczach malowało się zdziwienie, podczas gdy moje błyskawicznie napełniły się łzami. Tym razem nie z bólu, a z rozpaczy. Byłam autentycznie przerażona. Złapałam swój „włosożerny” sprzęt i wybiegłam spłakana, ledwie wydusiwszy: „Dziękuję”. 17.00. Dzwonek do drzwi. Paweł. Zdążyłam się jako tako doprowadzić do porządku. Mieszkanie także. Ciasta śliwkowego nie będzie. Będzie za to kompot. Otwieram. Paweł przygląda mi się uważnie. — Jakaś nowa fryzura? — Niezupełnie. — Czuję, jak łzy znowu zbierają mi się pod powiekami. — Wiesz, ja się specjalnie na modzie nie znam, ale ładnie. Z pewnością powiedział tak tylko przez grzeczność albo żeby podtrzymać mnie na duchu, bo nie podejrzewam go o zamiłowanie do ekstrawagancji. To, co miałam na głowie, czytaj: fryzura maskująca — było bardzo ekstrawaganckie. 17.10. Dzwonek do drzwi. Paweł stał bliżej, więc otworzył. Ja wycofałam się na bezpieczne pozycje, czyli do kuchni. Po chwili Paweł stał już obok mnie z trzepaczką od miksera w ręce. — Słuchaj, Brygida, czy taki starszy siwy pan pożyczał od ciebie mikser? — Mmmm... — mruknęłam nieczytelnie. — Przyniósł tylko jedną trzepaczkę. Będzie ci go oddawał na raty? 17.15. To, co w tym momencie huknęło, odwróciło na szczęście uwagę Pawła i od miksera, i od mojej fryzury. Podszedł do okna. — Co się tam dzieje? — Nic nadzwyczajnego. Z budynku vis-á-vis już trzeci miesiąc, dzień po dniu, wysypują rękawem przez okna gruz. Oczywiście do kontenera, dlatego tak wali. — Trzeci miesiąc? Ile można naprodukować gruzu w tak małym budynku? — Nie wiem. Zaczynam podejrzewać, że oni dowożą ten gruz z drugiej strony i zrzucają z naszej z hukiem, żebyśmy się nie nudzili. 20.00. Z Pawłem chyba nie można się nudzić. Poprawiliśmy ten mój wywiad bez żadnych problemów i bez emocji. On naprawdę się na tym zna. A potem gadaliśmy i gadaliśmy, popijając wino na zmianę z kompotem, który Pawłowi bardzo smakował. Opowiedziałam mu o wężu i trójkowym systemie numerów telefonicznych. Popłakał się ze śmiechu. Żałuję, że nie miałam nic na kolację, ale przecież ja się odchudzam, a z placka wyszły nici. Może zostałby jeszcze dłużej, zamiast pędzić pod pretekstem załatwienia jakiejś sprawy z rodzicami. Słyszałam przecież, jak burczało mu w żołądku, ale nie mogłam mu proponować zupy kapuścianej. Pomyślałby, że zwariowałam. 20.10. Paweł jest super! Ma śliczne oczy. Szkoda, że nie jest moim chłopakiem. 20.15. Dlaczego Paweł nie jest moim chłopakiem?! Przystojny, wysoki, niegłupi... 20.20. Paweł nie jest moim chłopakiem, ponieważ tata ostrzegał: „Pamiętaj, żadnych flirtów w pracy, Brygidko!” Nie jestem pewna, czy miał rację. 30 września, niedziela 16.00. Stan psychiczny, dno wklęsłe! Przed chwilą dzwoniła mama i urządziła aferę, że nie przyjechałam do niej na obiad. Chyba jest tępa! Ciągle nie może zrozumieć, że nie jadam obiadów! Przynajmniej na razie. 16.15. Jestem być może niesprawiedliwa w stosunku do mamy, ale dzisiaj mam dzień użalania się wyłącznie nad swoim nędznym losem i jak widzę kogoś z uśmiechem na twarzy, kto jeszcze w dodatku jest szczupły, to wszystkie wnętrzności się we mnie przewracają. Na szczęście nikogo nie widzę, bo cały dzień siedzę sama (to już chyba tradycja), oglądam wszystkie seriale, jakie dziś nadają, i wcinam kapuścianą zupę. Katuję się tą zupą już trzeci dzień, ale warto, bo za następne trzy moja figura będzie smukła i wiotka, jak prezydenta RP, który też się podobno kapuścianą zupą odchudza — faceci będą padać u mych stóp jak muchy! 16.30. Kiedy zamykam oczy, to widzę kapustę. A dziś w nocy śniło mi się, że handluję zieleniną w warzywniaku. 16.45. Najgorsze jest to, że ciągle jestem głodna, mimo że już nie wytrzymałam i zagęściłam sobie kapuściankę kolankami. To mój ulubiony makaron. Wsypałam tylko dwie garstki, no bo jak dieta, to dieta. Muszę być twarda. Wytrwam. Chyba... 17.00. Wacek, jak to kot, patrzy na mnie (i na moją zupę) z politowaniem. Mnie też jest siebie żal, ale wczoraj wieczorem, po wyjściu Pawła, kiedy studiowałam w lustrze ze wszystkich stron swoją anatomię, odkryłam przyczynę mojego braku powodzenia u facetów — nadgryzł mnie ząb czasu. Za grube uda, obwisłe pośladki, prawdziwy hipopotam... W końcu, jakkolwiek by patrzeć, to już ćwierć wieku z hakiem na karku. Lat — 28, wzrost — 168, waga — 62, w porywach do 63. Straszne! 17.20. Kochany Wacek! On jeden się o mnie troszczy. Właśnie wrócił z przechadzki po gzymsie wzdłuż okien i przyniósł mi upolowanego w czyjejś kuchni schabowego. 17.30. Dzwonię do wszystkich sąsiadów na moim piętrze, ale nikt nie przyznaje się do kotleta. Czuję się jak idiotka, maszerując z tym schabowym w garści od drzwi do drzwi. Ale jestem z siebie dumna, bo zwyciężyła we mnie uczciwość nad głodem. Przy okazji dowiedziałam się, że pod trzydziestym czwartym mieszka ktoś nowy. Poszłam sprawdzić, chociaż to nie na moim piętrze. Jest całkiem seksowny. Szkoda tylko, że zobaczył mnie już dziś, a nie za trzy dni, po kapuścianej diecie. Wtedy na pewno przyznałby się do schabowego, nawet gdyby nie był jego. I to bez względu na piętro. Mam jakieś dziwne uczucie, że już go gdzieś widziałam. 18.00. Moje przyjaciółki to obrzydliwe, egoistyczne potwory. Nawet nie zadzwonią. Założę się, że obściskują się Bóg wie z kim i Bóg wie gdzie! (No, może Iwona nie, bo jest w ciąży i ma męża, a Ewa — właściwie też wiadomo z kim — doktorem Larneckim!) A ja cierpię, bo dłużej nie mogę już znieść świadomości, że ten rumiany, grubiutki kotlecik jest obecny w moim domu! Nie mam już siły walczyć ze sobą, postanowiłam więc położyć się do łóżka i przespać głód. 18.15. Rumiany, grubiutki kotlecik był pyszny! Podzieliłam się sprawiedliwie z Wackiem. Zasłużył na to. 18.20. Miałam chyba niedyspozycję psychiczną albo chwilową pomroczność, skoro pomyślałam o położeniu się do łóżka w niedzielny wieczór. To jakieś nieporozumienie. 18.25. Ale co można robić w niedzielny wieczór poza oglądaniem telewizji? Wyrzuciłam wszystko z torby w poszukiwaniu programu telewizyjnego i znalazłam darmową wejściówkę, którą dostałam na dzisiejszą premierę w Multikinie. Szkoda tylko, że jedną. Ale jak się jest po podwójnej przecenie, to już nawet bilety dają wyłącznie pojedyncze i na dostawiane krzesełko. Gdyby nawet dali dwa, nie miałabym przecież z kim pójść! 18.30. Nie zawracaj głowy, Brygido, tylko się pospiesz. Seans zaczyna się o siódmej. 18.35. Cholera, gdzie mogłam wsadzić różowe kabaretki? ...Może znajdę jakiś wolny fotel i wygodnie sobie usiądę. I kiedy tak już będę sobie siedziała, przyjdzie spóźniony, wysoki, kulturalny, samotny, odrobinę roztargniony brunet... Aha! I powie, że to miejsce tydzień temu zarezerwowała mu narzeczona! 18.50. Dociskam gaz do dechy. Żeby tylko było miejsce do parkowania w pobliżu kina. Jest! Mam nadzieję, że nikt nie zauważy oczek w rajstopach. Kabaretki gdzieś wcięło. 21.00. Po wyjściu z kina same przyjemności: założyli mi blokadę na koło, nie mogłam złapać taksówki, na dodatek zaczęło padać. Jakby nie dość tego, że pomyliłam seanse — ten, kto wymyślił, że jedno kino ma mieć osiem sal, musi za to odpowiedzieć! — to wylądowałam nie na premierowej projekcji, a na jakimś idiotycznym filmie o trzydziestoletniej, samotnej, obżerającej się czekoladą i pralinkami dziewczynie, która jest na permanentnej diecie, walczy z przynajmniej dwoma nałogami naraz, ma wieczny bałagan w domu i w głowie, która nieustannie czeka na swojego księcia, a jej najlepszym przyjacielem jest gej!!! I jeszcze bohaterka miała na imię Bridget! 21.05. Chryste! Przecież to o mnie!!! 1 października, poniedziałek 9.40. Wreszcie jestem. Po skandalach związanych z wykupieniem samochodu od Straży Miejskiej — zabawa od 7.30 +ogołocenie kieszeni z zaskórniaków — jestem w redakcji gotowa na odparcie każdego ataku. Paweł też jest, ale jakiś taki dziwnie zatroskany. Nawet nie pyta, dlaczego się spóźniłam 40 minut. W końcu ile można pytać, prawda? Podchodzi do mojego biurka (a jednak będzie kazanie) i pyta: — Jak mama? Nic nie rozumiem. Skąd ta nagła troska o moją mamę? Podbiega Monika i pod pretekstem podania mi jakichś papierów odciąga mnie gwałtownie na bok. — Właśnie odwiozłaś mamę do szpitala — szepcze bardzo podekscytowana. — Ja? Nie mogłam jej odwieźć, bo założyli mi blokadę na koło i od rana... — To wersja dla Pawła, kretynko! Nie rób takiej głupiej miny. Zaczynam rozumieć. Ale czemu mama? Mniejsza z tym. Kochana Monika. Zawsze mnie ratuje z tarapatów. Rzucam jej dziękczynne spojrzenie i zabieram się do pracy. Za chwilę kolegium. Szybka korekta artykułu o seksie po czterdziestce, po pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce... itd. Myślę, że spokojnie można dojść do setki. Ciągle tylko o tym. Zrób to rano, zrób to wieczorem, zrób to zamiast... Niedobrze mi się robi! 12.30. Ledwo zdążyłam po tej strasznej nasiadówie, zwanej szumnie burzą mózgów, usiąść przed komputerem — podchodzi Paweł. — Dzwonią ze szpitala — mówi z wyraźną troską. — OK, Paweł, sorry, nigdy więcej, obiecuję... — Co ty wygadujesz? — obrusza się. — Biegnij, lekarz czeka! Teraz już kompletnie zwariowałam. Nic nie rozumiem. Podnoszę słuchawkę pełna najgorszych przeczuć. — Słucham, Brygida Janoska. — Tu doktor Larnecki. Dzwoniłem do pani mamy, ale nie odbiera telefonu. Ponieważ zostawiła mi pani numer na wszelki wypadek, dzwonię do pani. Musimy powtórzyć badania. Wyniki są, niestety, nie najlepsze. Musimy mieć pewność przed podjęciem decyzji. Proszę przywieźć mamę jeszcze dzisiaj. Najlepiej za godzinę. Będę na panie czekał. Nogi się pode mną ugięły i musiałam złapać się krzesła. — Dobrze. Będę z mamą za godzinę — wykrztusiłam szeptem. Wybiegam do toalety. Monika za mną. Jest przerażona. — Wybacz, nie chciałam, skąd mogłam wiedzieć!... Nigdy więcej, nigdy więcej nie zrobię czegoś takiego! Boże, co ja narobiłam?! — biadoli. Nie mogę pozbierać myśli. Gdyby to było coś poważnego, na pewno zadzwoniłaby Ewa... Bzdura, dlaczego miałaby dzwonić? Nikt nie lubi być posłańcem złych wiadomości! Zresztą czy lekarze zwierzają się narzeczonym z przypadłości swoich pacjentów?! 13.00. Jesteśmy w szpitalu. Mama dziwnie spokojna. Nie domyśla się niczego. Mówi, że to nic poważnego, że podejrzewają zwyrodnienie stawów, ale od tego się nie umiera. Zabierają mamę na badania. CZEKAM! 13.10. Obserwuję życie szpitalnego korytarza i nagle zaczynam się modlić: „Boże, dziękuję Ci, że jestem zdrowa. Przynajmniej na ciele, bo czy także na umyśle — tego już nie jestem tak bardzo pewna”. Nagle poraża mnie myśl: czy lekarz zadzwoniłby osobiście, gdyby chodziło o zwyrodnienie stawów? CZEKAM! 13.30. Tylko spokojnie. Mam straszną ochotę na papierosa, ale przecież nie palę od ośmiu miesięcy. Myśl o pożądaniu papierosa też mnie przeraża. Zaczynam wpadać w panikę. Dlaczego to tak długo trwa? Co można badać przez pół godziny?! 13.50. Aaaa! Wrzeszczę na cały szpital i zrywam się jak poparzona, bo ktoś dotknął mojego ramienia. — Proszę się uspokoić. — Słyszę łagodny, męski głos. — Doktor Larnecki. My się chyba znamy, prawda? — Nie!! To znaczy, być może! — Nie wiem, co powiedzieć, ale mam nadzieję, że nie pamięta upiornego Balu Absolwentów i mojej totalnej kompromitacji. — Rzeczywiście, trudno to nazwać znajomością — nieoczekiwanie zgadza się ze mną. — No, właśnie! Spotkaliśmy się najwyżej przelotnie — mówię z nadzieją w głosie. — Wielka szkoda, że tylko przelotnie. — Patrzy na moje włosy. — Ma pani fascynujące włosy. Najpierw były niebieską burzą a la Einstein, a potem marchewkową feerią, czy tak? — No, właśnie! — Przytakuję jak idiotka i myślę, że jednak, niestety, pamięta. Robi mi się bardzo gorąco. — Ale nie sądzę, aby wzywał mnie pan tutaj po to, żeby rozmawiać o moich fascynujących włosach — desperacko zdobywam się na odwagę. „Wielka szkoda, że tylko przelotnie! Palant!” Naturalnie, że nic nie powiem Ewie. — Przepraszam za niezręczną poufałość. — Uśmiechnął się zniewalająco i właściwie mnie załatwił. — Wyniki zaraz będą. Proszę do mojego gabinetu. Pani mama powinna już tam być. — Za chwilę, dobrze? — Odwracam się na pięcie i pędzę do toalety, żeby ochłonąć i doprowadzić się do porządku. Patrzę w lustro i myślę: „Boże, Boże! Dlaczego jestem taką kompletną kretynką, która nie odróżnia żartu od dosadności, serdecznego zainteresowania od nachalnego podrywu?! I wystawiam durne kolce jak mały jeż na środku autostrady przed nadjeżdżającym tirem”. 14.00. Wracam. Modlę się, żeby mama już była. Jest! Odczuwam ogromną ulgę. Myślę, że taką może odczuwać niemowlak przystawiony do piersi matki po kilku godzinach samotnej niepewności w łóżeczku. Dlaczego nikt mnie nie odciął od pępowiny, do jasnej cholery?! — To moja młodsza córka — ćwierka mama rozkosznym głosem — już ją panu doktorowi przedstawiałam. Podobna do mnie, prawda? Co jest? Nie widzę żadnych symptomów choroby. Za to słyszę prawie szeptem dodane: — I całkowicie wolna, ha, ha, ha! — śmieje się moja rzekomo ciężko chora matka. Kluska z powrotem wraca do gardła, a nogi tracą pewność siebie. — Nie dziwię się, że jest pani dumna z córki. — Mam wrażenie, że oboje prowadzą jakąś grę, której reguły uknuli już dawno. — Czy pani też miała takie piękne włosy? — Uśmiecha się łobuzersko, ale nie do mnie, tylko do mojej matki. Mam tego dość. Jestem wściekła. — Bardzo przepraszam, panie doktorze, ale ja muszę wracać do redakcji. Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał mi pan powiedzieć, co dolega mojej mamie. — Na szczęście — nic! — Śmieje się jak z dobrego kawału. — W laboratorium pomylono nazwiska. Tak jak się spodziewałem, dzisiejsze wyniki zupełnie wykluczyły powody do obaw. Z pani mamą jest wszystko w porządku — powiedział to takim tonem, jakby chciał dać do zrozumienia, że ze mną niekoniecznie. 14.20. Z ulgą opuszczam gabinet doktora Larneckiego, najprzystojniejszego lekarza w tej części Europy, który jest narzeczonym mojej najlepszej koleżanki z liceum i nie pamięta niczego poza moimi niekonwencjonalnymi fryzurami! 14.25. Siedzimy już w samochodzie, gdy nagle słyszę rozmarzony głos mojej mamy: — Cudowny człowiek! Wpadam w szał. Zaczynam krzyczeć, że tak nie można, że nie ma prawa tak mnie wystawiać, że to nie jest w porządku... Nagle milknę. Mama aż odpięła pasy, żeby móc lepiej mnie widzieć. Spodziewała się tego? — Mamo — mówię wolno i bardzo spokojnie — popatrz mi prosto w oczy. I powiedz, czy ta „pomyłka” w laboratorium nie była przypadkiem sprawką pani Tereski i twoją? — Coś podobnego! — wykrzykuje mama i z powrotem zapina pasy. Mama doskonale udaje oburzenie, ale mnie nie oszuka. — Zrobiłyście to?! Nie mogę uwierzyć! Naprawdę to zrobiłyście? Mama odwraca głowę w stronę szyby, udając, że pasy się pokręciły i trzeba je zapiąć jeszcze raz. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Ciągle poniedziałek 15.00. Odstawiłam mamę do domu. Nie miałyśmy specjalnie ochoty przedłużać spotkania, tym bardziej że od pewnego momentu — milczącego. Nie, niczego nie miałam jej za złe. Nawet imponowało mi to, że zdobyła się na „czyn tak szalony!” Wiem przecież, że to z miłości do córki, która nie potrafi sobie ułożyć życia. 15.30. Stoję w korku. Dzwonię do redakcji i pytam Pawła, czy jest sens, żebym przebijała się przez miasto w godzinach szczytu. — Nie ma — powiedział krótko. — Czy wszystko w porządku? — Mam nadzieję, że tak. — To jedź do domu. Może uda ci się jutro przyjechać wcześniej i rzucić okiem na kilka nowych artykułów. Zostawię na twoim biurku. — Chętnie — odpowiedziałam głosem osoby torturowanej, której pierwsze płomienie zaczynają lizać stopy. 15.40. Stoję w korku i zastanawiam się, jaką specjalizację ma doktor Larnecki. Ortopeda? Chirurg? Jeśli chirurg, to być może postawił taką diagnozę: tej starzejącej się pannie należy wyciąć koło ratunkowe na biodrach, fryzurę i mamę! 16.00. Prawie wczołguję się do swojego mieszkania. Wacek miaucząc, ociera się o moje nogi. Otwieram lodówkę — pusta. Nakładam Wackowi na miseczkę resztkę Whiskasa. Resztkę resztki. 16.10. Muszę zrobić jakieś zakupy. Dlaczego nie załatwiłam tego po drodze? Bo myślałam o doktorze Larneckim. Zanim wpadnę w obsesję i zacznę układać sobie w myślach szczęśliwe, dostatnie i zdrowe życie z narzeczonym mojej najlepszej szkolnej koleżanki, napiję się koniaczku. 16.15. Trochę za wcześnie na koniaczek. No, to zaparzę sobie herbatę. 16.20. Drobiazgowa kontrola kuchennych szafek. Raport końcowy brzmi: zero herbaty, zero cukru, zero chleba. A to znaczy: zero wszystkiego! 16.35. Jestem w pobliskim supermarkecie. Do chleba dotrę za jakąś godzinę, mijając po drodze kosmetyki, ciuchy, naczynia i telewizory. Może tym razem uda się przemknąć obok, udając, że mnie nie interesują. Kosmetyki, nie telewizory! 17.00. Nie udało się. W koszyku leży już zestaw pierwszej pomocy do włosów w składzie: 1. szampon koloryzujący (oby na cywilizowany kolor), 2. szampon do włosów po farbowaniu, 3. odżywka do włosów po farbowaniu, 4. specjalna odżywka w ampułkach (była promocja: przy zakupie zestawu otrzymuje się dodatkową ampułkę gratis; szkoda, że nie perukę na wypadek, gdyby po kuracji wypadły wszystkie włosy), a także kaseta wideo z kilkoma odcinkami Ostrego dyżuru (obrona przed obsesją wyraźnie słabnie) oraz kieliszki do koniaczku. Idealnie się złożyło, bo nie będę musiała pić z literatki. Stoję w gigantycznej kolejce do kasy zadowolona, bo koszyk prawie zapełniony. Jego spożywczą zawartością mogłabym nakarmić pułk wojska. Ale lubię kupować, żeby mieć. Nie, żeby jeść, bo przecież się odchudzam. Konsekwencje są takie, że co zajrzę do lodówki, to pusta, a nie przypominam sobie wizyty pułku wojska. 17.30. Wykładam wszystko na taśmę. Kasjerka z kolczykami ogromnymi jak koła młyńskie przesuwa kody paskowe, patrząc na mnie podejrzliwie. Niestety, właściciele kolorowych włosów zwracają na siebie uwagę. Sprawnie pakuję zakupy do sześciu, nie — jednak do siedmiu dużych reklamówek i z dziką satysfakcją wręczam tej nieufnej kwoce moją kartę Maestro. Ona robi jakieś sztuczki i po chwili patrzy na mnie wzrokiem bazyliszka, który wie, że za chwilę pożre swoją ofiarę, ale trochę mu jej żal. — Karta jest zablokowana, nieczynna — oświadcza lodowatym głosem. Koła młyńskie w jej uszach osiągają rozmiary kosmiczne, a kolejka, w której stałam, ba — sąsiednie także — zastygają w bezruchu. Czuję na sobie tysiące świdrujących oczu. W mojej głowie w ułamku sekundy przetacza się burza. Rozpatruję różne scenariusze: zapadnięcie się pod ziemię albo zakupy na koszt firmy. Ani jedno, ani drugie nie wchodzi w rachubę. Mężczyzna stojący przy sąsiedniej kasie odwraca się nagle. O! Doktor Larnecki robi zakupy tam, gdzie ja... Jak to miło, prawda? Zauważył mnie. Podchodzi... Jest coraz bliżej... To nawet dobrze, bo zaraz zemdleję i będzie musiał mnie cucić... Mam nadzieję, że zrobi to fachowo... Osuwając się na ziemię, słyszę: — Ile wynosi rachunek tej pani? Ciągle poniedziałek. Nieźle zaczął się ten tydzień 19.00. Telefon dzwoni, kot miauczy, dziecko Wietnamczyków jeżdżąc chodzikiem po moim suficie, masakruje mi głowę. A co się stanie z moją głową, kiedy będą mieli siedmioro dzieci? Na razie mają troje. Tak się tylko zastanawiam, przecież nie jestem rasistką! Zaczynam wyłapywać jakieś inne dźwięki. — Dobrze, kochanie. Przyjedź najszybciej, jak możesz. Może powinnaś zostać z nią do rana. Jest skrajnie wyczerpana. A dzisiaj jeszcze ta historia z jej matką... — Oczywiście, że powinna wziąć urlop. — Naturalnie, żyje przecież w permanentnym stresie. Na dodatek kompletnie samotna. — No, tak. Ale kot nie może być partnerem na życie! — To dobry pomysł. Porozmawiaj z nią. Sądzę, że to poważniejsza sprawa. — Zabierz z apteczki to, co powiedziałem. Zapisałaś dokładnie? Odniosłam niejasne wrażenie, że ta rozmowa dotyczy mojej osoby. Nie wiedziałam tylko dlaczego. Podniosłam głowę i zobaczyłam wszystkie torby z zakupami oparte o ścianę w przedpokoju. Wacek drapał je łapami, próbując dostać się do środka. Niczym nie wzruszony doktor Larnecki wielkimi krokami pokonywał przestrzeń: kuchnia, przedpokój, salon i z powrotem. Ja leżałam na moim łóżku. W ubraniu! Bluzkę miałam rozpiętą. Stanik też... Co za świnia! Gwałtownie usiadłam na łóżku. — Co pan tu robi?! — Starałam się nadać mojemu głosowi groźny ton. — Proszę natychmiast stąd wyjść! — Uspokój się, dziecko... — Natychmiast proszę wyjść z mojego mieszkania! Nie spodziewałam się, że jest pan zdolny do tego, żeby wykorzystać zasłabnięcie... — Brygidko — powiedział najłagodniejszym głosem, jaki słyszałam i jakiego mogłabym słuchać do końca swoich dni — przywiozłem cię do twojego domu karetką pogotowia, ponieważ zemdlałaś i długo nie mogłem cię docucić, a w szpitalu nie ma ani pół wolnego łóżka. Wniesiono cię na noszach do mieszkania, zbadał cię lekarz z pogotowia, dostałaś zastrzyk. Wszystko masz zapisane w karcie. Proszę. Ale właściwie wydaje się, że jesteś zdrowa. Za chwilę przyjedzie Ewa i na wszelki wypadek zostanie z tobą do rana. „Dlaczego nie pan, doktorze?” — pomyślałam, ale głośno wyjąkałam: — Kot jest głodny. — Dobrze, zaraz dostanie jeść. Poleż sobie przez trzy dni w łóżku. Mam wrażenie, że jesteś potężnie przemęczona. Wypisałem ci zwolnienie. Musisz je potwierdzić u swojego lekarza pierwszego kontaktu. — A mama? — Do niej nie będę dzwonił, mogłaby się niepotrzebnie zmartwić. Na razie nie dzieje się nic złego. Jeśli będziesz miała ochotę, zadzwonisz do niej sama, prawda? — Wkładał płaszcz. — Poczekam jeszcze chwilę na Ewę i pojadę do szpitala. Mam dzisiaj nocny dyżur i jestem już sakramencko spóźniony. — Panie doktorze... zachowałam się jak przygłup... — Mam na imię Piotr, wiesz przecież, prawda? — Uśmiechnął się i popędził do drzwi, bo właśnie ktoś dzwonił. Nie ktoś, tylko Ewa. Poszeptali coś w korytarzu. Cmok, cmok. Zgrzytnął zamek. W drzwiach mojej sypialni stanęła Ewa. — Super wyglądasz, Brygidko — powiedziała. — Dawno nie widziałam cię w tak dobrej formie! Nagle zaczęłyśmy się śmiać jak wariatki, jak za dawnych szkolnych czasów. Od razu poczułam się lepiej. Właściwie, całkiem dobrze. Chciałam wstać z łóżka, ale Ewa pozwoliła mi pójść tylko do łazienki, szybko się umyć, włożyć piżamę. Oczywiście za dużą o dwa numery, męską! Przez ten czas nakarmiła Wacka i zaparzyła herbatę. Dla mnie ziołową, melisę. Dla siebie zieloną. Wcisnęła mi w garść jakieś dwie malutkie tableteczki. — No, dziewczynko — powiedziała — wypij to, a potem będziemy gawędzić o wszystkich ważnych sprawach. Jeśli będziesz miała ochotę, oczywiście. Jeśli nie, możesz natychmiast zasnąć i odespać wszystkie zarwane noce. — Na szczęście mam double-bed — ziewnęłam ostentacyjnie. — Pościel jest w szafie na dole. Wyjmij sobie — powiedziałam, udając, że zasypiam. Zdecydowanie nie miałam w tej chwili nastroju na pogawędki z Ewą. Nie wiem, jaki to dzień, jeśli to w ogóle dzień (później okazało się, że wtorek, 2 października). Nie wiem nawet, czy śpię, czy wszystko to dzieje się na jawie. Siedzę przed telewizorem i oglądam teleturniej. Na trzy pierwsze pytania odpowiadam bezbłędnie. Może sama powinnam wystąpić w takim programie? A gdyby na przykład zapytali mnie o jakiś wzór chemiczny albo rzekę na Borneo? Narobiłabym strasznego wstydu sobie i mamie, która uważa, że włożyła mnóstwo wysiłku w moją edukację. Szóste pytanie — nie wiem! Dlaczego nie wiem? Bo dotyczyło największych miłości w literaturze świata! Prawidłowa odpowiedź brzmiała: Romeo i Julia. — Przegrałaś! — krzyczy na mnie jakiś karzeł prowadzący program. — To było pytanie podchwytliwe! Nie ma miejsca na miłość w dzisiejszych czasach! Odpadasz! — Jak to: nie ma miejsca na miłość?! — beczę, a karzeł przybliża do mnie swoją obleśną twarz i tuż przy moim nosie wybucha śmiechem. Chyba się budzę, być może tylko na chwilę. Słyszę z oddali buczącą lodówkę, a tuż obok pomrukującego, chrapiącego Wacka, który wpakował się do mojego łóżka. Nie ma nic piękniejszego i bardziej banalnego, nieprzyzwoicie kiczowatego, jak zachód słońca nad morzem. I plaża. Leżę na plaży. Po plaży zawsze spaceruje jakaś para o zachodzie słońca. Trzymając się za ręce! On jest sam i nikogo nie trzyma za rękę. Zbliża się do mnie, jest już bardzo blisko, zrywa ze mnie kostium kąpielowy i każe towarzyszyć sobie w spacerze. „W pobliżu mojego bloku nie ma plaży — myślę gorączkowo — jak również w moim mieście ani w tej części kraju, i na dodatek ciągle pada, nie ma więc mowy o spacerach”. Dzwoni telefon. Chyba trzeba wstawać... Niedobrze, nie umiem przekonać samej siebie, że to naprawdę zwykły dzień i nie ma żadnej taryfy ulgowej na plażę. Słyszę, jak ktoś udając mnie, rozmawia przez telefon. A może to ja? — Halo? — Cześć, Brygidko. — Magda używa zdrobnienia mojego imienia tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie oczekuje. — Jak się miewasz? — Oho! Musi jej naprawdę zależeć. Czuję, jak zwija się w supełek. Postanawiam jej pomóc. — Czy coś się stało? — Zapisałam się na kurs wizażu. — I...?! — Wiesz, muszę wreszcie zacząć w siebie inwestować, czyli znaleźć trochę czasu dla siebie. Michał poleciał wczoraj na miesiąc do Australii, nie popilnowałabyś Kuby? Wiesz, żeby lekcje odrobił i tak dalej. Tylko we czwartki wieczorem. Proszę! A ja będę mogła skończyć ten kurs i może w przyszłości przestanę zajmować się skupowaniem antyków i namawianiem nadzianych kretynów, żeby ze snobizmu coś kupili! Rozumiem sytuację mojej siostry, ale ja i rozwrzeszczany, rozpuszczony Kubuś! Nie!!! — OK! — mruczę, wydając na siebie wyrok. W końcu to przecież moja rodzona siostra prosi mnie o pomoc. W tym momencie słyszę stanowczy głos Ewy: — Brygida?! Oddaj mi, proszę, telefon. I prawie szeptem mówi do słuchawki kilka słów. — Właśnie umówiłam się z siostrą... — Z nikim się nie umówiłaś. — Czy to znaczy, że moja siostra nie dzwoniła? — Dzwoniła, ale na nic nie jesteś umówiona. — A Kubuś? — Kubuś wykończy cię w ciągu piętnastu minut. Jeśli chcesz jako tako funkcjonować, to musisz odpocząć przynajmniej przez kilka dni. Musisz być asertywna i nie na wszystko się zgadzać! Rozumiesz? — Która godzina? — Dwunasta. — W nocy? — Nie. W samo południe. — Boże, od kilku godzin powinnam być w redakcji! — Ale nie jesteś. Zadzwoniłam do twojego szefa i powiedziałam, że jesteś chora. — Boże, przecież wyrzucą mnie z pracy! — Zerwałam się łóżka. — U nas nie wolno chorować! — Jak człowiek jest chory, to jest chory. Bez względu na to, gdzie pracuje! — oświadczyła stanowczo Ewa. — Wracaj do łóżka! Powiedziałam, że masz zwolnienie na trzy dni. — Obawiam się, że to, co zrobiłaś, Ewo, nie zadziała na moją korzyść — stwierdziłam i przykryłam się kołdrą aż po czubek głowy. Pierwszy raz w życiu nie miałam ochoty z nią rozmawiać. Po kilku godzinach obudził mnie zapach gotowanego rosołu i cudownie aromatycznych przypraw. Ewa podała mi obiad do łóżka. Czułam się głupio. Przecież jestem zdrowa, a Ewa powinna być na uczelni albo zajmować się swoim życiem. Czyli doktorem Larneckim. Bardzo, ale to bardzo nie chciałam, żeby się nim zajmowała. Toteż kiedy zapytała o moje życie intymne (to była nowość, bo choć byłyśmy bardzo dobrymi koleżankami, nigdy nie dotykałyśmy tego tematu), zapaliły się wszystkie ostrzegawcze światełka w mojej głowie. — Jest OK — powiedziałam. — Co jest OK? — zapytała niewinnie. — No, że nie jest źle. — Ale z czym? — W ogóle z życiem. — Brygida, przestań się wygłupiać. Jesteś sama, nie masz faceta, nie masz domu, nie masz nikogo bliskiego. A kot to nie jest partner, zapamiętaj sobie! — To mój problem! — krzyknęłam, nagle dotknięta do żywego. — Niekoniecznie. Jak wyobrażasz sobie dalej swoje życie? — Nic na siłę! Myślę, że w końcu znajdę jakiegoś faceta, który zatrzyma się przy mnie dłużej niż przez pięć minut. I będzie to ktoś, kogo na pewno będę akceptowała! A także, co jest oczywiste, on będzie akceptował wszystkie moje wariactwa! — Masz kogoś na oku? — Może... — Brygida, nie oszukuj się... — Ewo, a gdybym ci powiedziała, że moim ideałem jest twój narzeczony, to jak byś zareagowała? — Zastanowiłabym się... — Nad czym? Czy warto go kochać? Warto! Czy warto mieć z nim dzieci? Warto! Czy warto zostawić dla niego wszystko, łącznie z karierą zawodową, choćby tylko po to, aby rodzić mu te dzieci, stworzyć rodzinę i dom? Warto! Czy warto pójść z nim na koniec świata, jak mówiły nasze babcie? Warto! No i co? O co jeszcze chcesz mnie zapytać? Czy zakochałam się w nim? Jeszcze nie. Ale mogłabym! Jeśli chcesz go zatrzymać, jeśli chcesz być z nim na zawsze, to zrób coś szybko, bo za chwilę może być za późno! — Zastanawiam się... — Jasne! Ewa, podobno to ty miałaś zadawać mi pytania, które uleczą moją chorą duszę w cudowny sposób. Teraz ja mówię do ciebie. Dziewczynko! Ze mną wszystko jest OK! Natomiast ty musisz szybko wracać do domu i czekać na niego. Bo może pojawić się pielęgniarka albo pacjentka z niewinnym bukiecikiem fiołków, który zniszczy twój świat! — Brygida?! — Patrzyła na mnie oczami ogromniejącymi z przerażenia i niepewności. Wiedziałam, że go kocha i że jest bezradna. — Czy ty to mówisz poważnie? — Jej głos drżał. — Tak. Wracaj szybko do domu, ja sobie poradzę. To ty jesteś zagrożona, ponieważ nigdy nie przyszło ci do głowy, że taka sytuacja byłaby w ogóle możliwa, prawda? — Dziękuję ci, Brygida. — Ewa była spłoszona i zagubiona. Wstałam, nałożyłam szlafrok i zapytałam, jaki jest dzień tygodnia. — Wtorek, wpół do piątej. Bardzo długo spałaś — powiedziała Ewa, pakując do małej torby podróżnej swoje rzeczy. — Brygida, tu masz leki, które Piotr zalecił. I bardzo cię proszę, zostań jeszcze przynajmniej jutro w domu, dobrze? — Postaram się, ale niczego nie obiecuję — odparłam, sama dziwiąc się swojej stanowczości. „To po tych tableteczkach tak dobrze śpię” — pomyślałam. Wkrótce trzasnęły drzwi, za którymi zniknęła Ewa, moja najlepsza koleżanka ze szkoły, bardziej zagubiona niż ja z całą moją samotnością i drobnym inwentarzem. Najważniejsze jest to, że miałam poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Do pewnego momentu, powiedzmy! Bo dlaczego to ona ma mieć doktora Larneckiego, a nie ja? Trzeba było odbić jej tego Larneckiego! I pójść za nim na koniec świata! Ty głupia blondynko! Nie pomoże ci malowanie włosów na dowolnie wybrany kolor! Do końca życia pozostaniesz tylko blondynką! 17.00. Zjadłam małe co nieco. Jajecznicę na boczku i pomidorach. Mniam! Dobrze, że wczoraj zrobiłam zakupy, bo chorowanie przy pustej lodówce byłoby równoznaczne ze śmiercią głodową. Właściwie zakupy zrobił doktor Larnecki. Piotr... Moje dwa wewnętrzne demony dopadły mnie: — Przestań o nim myśleć, Brygido, bo to się źle skończy! — Tylko przez chwilkę. — To może być zgubna chwilka! — No to mniej niż chwilkę. Wyobraźmy sobie, że to nieprawda, że zostałam wniesiona na noszach. To sam Piotr wniósł mnie na własnych rękach? A ja tuliłam się do niego i nieświadomie rozchylałam usta do pocałunku... — Już to widzę, jak cię wnosi, uginając się pod ciężarem sześćdziesięciu czterech kilogramów plus bezwładność! — To wszystko przez te kalorie! 17.30. Leżę w łóżku i myślę o tych przeklętych kaloriach. Sądzę, że kalorie to takie małe robaczki. Właśnie czuję, jak pełzają po moim ciele. Każda szuka miejsca na zbudowanie igloo z komórek tłuszczowych. 17.40. Telefon. Dzwoni Paweł, żeby zapytać, jak się czuję, czy może trzeba mi w czymś pomóc, przynieść jakieś owoce, nie powinnam martwić się kolejnym numerem, on za mnie przygotuje te trzy artykuły, zrobi korektę, właśnie siedzą dzisiaj trochę dłużej, może kotu trzeba kupić coś do jedzenia, Monika pozdrawia, pyta, czy nie wpaść, uszy do góry, musisz odpocząć, Wojtek też pozdrawia i pani Zuzia, i wszyscy, zadzwonimy do ciebie jutro, ale gdybyś czegoś potrzebowała — poza spokojem — dzwoń. OK! 18.00. Zaszyłam się w łazience. Postawiłam na stołku miseczkę z mieszanką orzechowo-rodzynkowo-migdałową. Pycha! Zrobiłam sobie eksperymentalny makijaż, który sprawił, że moje rzęsy przypominają wachlarze upstrzone gdzieniegdzie mrowiem tłustych perełek, a usta wyglądają jak splecione ze sobą dżdżownice. Generalnie prezentuję się ponętnie. Moje pulchne paluszki mają zadziwiająco szerokie spektrum działania w dziedzinie zdobywania pokarmu. Pewnie w poprzednim wcieleniu były prosiaczkiem tropiącym trufle. Miseczka pusta, po pysznej mieszance ani okruszka! Badam pojemność swojego żołądka. Jestem chyba jakimś przedziwnym odkurzaczem, wiecznie nienasyconym. 18.30. Postanowiłam nauczyć się medytować. Ponoć należy w tym celu starać się oddychać kolanem. To chyba nie jest dobra metoda, gdyż za każdym razem, kiedy próbuję się na tym skupić, dopadają mnie upiorne wizje. Widzę, jak moje ciało astralne fruwa pod nieboskłonem, na którym zamiast słońca połyskuje gigantyczna rzepka kolanowa spowita w tiul i satynę... Stop medytacjom! 19.00. Na starość zostanę bajkopisarką. Będę się odżywiać mielonymi kotletami z sosem grzybowym i demoralizować młode niewinne duszyczki baśniami o brutalnych krasnoludach skrytobójcach, którzy seksualnie ciemiężą swoje branki. Co ja bredzę?! Na pomoc! Zwariowałam! Jeszcze trochę i wyląduję w psychiatryku. 19.30. Telefon. Dzwoni Ewa, pyta, czy wszystko w porządku, czy chcę, żeby przyjechała do mnie, czy wzięłam lekarstwa, dziękuje mi za ostrzeżenie, wiedziała, że na mnie się nie zawiedzie, że Piotr pozdrawia, że w przyszłym tygodniu muszę zrobić wszystkie podstawowe badania, że u niego w klinice będzie najprościej, że teraz powinnam mieć trochę spokoju i odpocząć. OK! 20.00. Telefon. Dzwoni Magda, że tak się wyrwała z tym Kubusiem, zresztą zrezygnowała z tego kursu wizażu, bo po co jej to, dlaczego jakaś Ewa wyrwała mi słuchawkę, dlaczego nie mogłam z nią rozmawiać, czy wszystko jest w porządku, gdybym czegoś potrzebowała, to mogę na nią liczyć, że ostatnio nie najlepiej wyglądałam, powinnam mieć trochę spokoju i odpocząć. OK! 20.20. Telefon. Dzwoni mama, że dzwoniła do niej Magda zaniepokojona moim zachowaniem, czy na pewno wszystko jest w porządku, czy nie jestem przypadkiem chora, jeśli tak, to natychmiast mam do niej przyjechać, ona się mną zaopiekuje, nie może jednak zostawić Luli (olbrzymia dobermanka), jeśli już postanowiłam jutro nie pójść do pracy — chyba wiem, co robię — to może podrzuci mi po drodze, jadąc do fryzjerki, jakieś kolorowe magazyny, żebym zobaczyła, co się nosi, bo ostatnio rzeczywiście wyglądam jak strach na wróble, ten mój tygodnik kobiecy jest niezły, ale... a w ogóle powinnam gdzieś wyjechać w jakimś dobrym towarzystwie, żeby trochę odpocząć. OK! 21.00. Jestem nieludzko zmęczona. Nie chce mi się nawet oglądać telewizji. Kładę się do łóżka — o tej porze, to skandal! — z nadzieją, że przyśnią mi się pulchniutkie, barokowe aniołki podparte tłustymi rączkami na chmurce. Takie z Rafaela. 3 października, środa 10.00. Już dawno tak długo i tak dobrze nie spałam. Rany! Nie muszę iść do pracy! Czuję się jak na wagarach i jest super! Dzisiejszy dzień spędzę na: — podlewaniu kwiatków (sztuk trzy), o których od dwóch tygodni zapominam. Może się okazać, że nie mam już czego podlewać; — sprzątaniu mieszkania — tu na pewno nie okaże się, że nie mam już czego sprzątać; — czytaniu kolorowych magazynów, którymi przed chwilą zarzuciła mnie moja mama, twierdząc, że wyglądam gorzej niż strach na wróble. 10.40. Wszystkie kwiatki nadal żyją, chociaż jednym opiekuje się Wacek. W sumie nie wiem, które z nas dwojga ma gorszy stosunek do roślin. 10.55. Zaczynam sprzątać kuchnię, próbując zeskrobać z lodówki coś czerwonego i klejącego się. 11.15. Zmiatam z kredensu okruszki w ilościach wystarczających na nowy bochenek chleba. 11.25. Odkrywam nowe przestrzenie w szafkach po wyrzuceniu czternastu pustych opakowań po: ryżu, czekoladkach, kawie, wafelkach, makaronie, kakao i produktach bliżej nie znanych. 11.50. Szoruję łazienkę za pomocą nowego, rewelacyjnego środka, którego połowę zawartości wlałam do miski. Może dlatego wszystko jest w cudownej pianie? 12.15. Opanowałam pianę, która próbowała wymknąć się spod kontroli. Łazienka lśni! 12.25. Odkurzam dywan w pokoju, odkrywając jego prawdziwy wzór spod sierści Wacka. 12.40. Układam wszystko to, co w dziwnych i trudnych do wyjaśnienia okolicznościach zmieniło miejsce swojego pobytu. Na przykład skarpetkę, która nie wiadomo dlaczego znalazła się na półkach z książkami. 13.00. Ze szklanką soku pomarańczowego, na który w pełni zasłużyłam, zabieram się do przeglądania kolorowych magazynów i podjęcia kwestii stracha na wróble. Kiedy rano mama wpadła z tą stertą i popatrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła dziką istotę z buszu, poczułam się urażona. Teraz nabieram coraz większego przekonania, że uwagi mamy nie były pozbawione racji. 13.30. Stoję w łazience przed lustrem, z jakimś kolorowym magazynem w garści i wgapiam się w swoje szlachetne oblicze. Coś ściemniają! Ja robię makijaż, żeby zatuszować krostki, plamki, sińce pod oczami — a o tym w gazetach w ogóle nie ma mowy. Mowa jest natomiast o makijażach podkreślających urodę! Dlaczego nigdy nie zwróciłam na to uwagi, przeglądając „moje” pismo? Krostki, plamki i sińce powinny być na tym etapie już dawno zlikwidowane dzięki stu rodzajom maści, toników, kremów i maseczek. A ja cały czas żyłam w nieświadomości! No, tak, szewc bez butów chodzi! Niestety, nowo zdobyta czy dopiero teraz uświadomiona wiedza zamiast mnie oświecić i uszczęśliwić, wpędziła mnie w popłoch. A stało się to z dwóch powodów: — po pierwsze, musiałabym nie jeść, nie płacić rachunków i chodzić wszędzie pieszo, żeby było mnie stać na stosowanie się do cennych rad; — po drugie, musiałabym mieć większe mieszkanie, żeby pomieścić wszystkie niezbędne produkty, które pozwoliłyby mi normalnie żyć. I nie chodzi tu tylko o makijaż i cerę. Właściwie całe moje życie wydaje się błędne: — nie mam ciuchów na każdą okazję; — nie stosuję cudownych diet, do których posiłki trzeba przygotowywać pół dnia, i to z produktów, których nazwy widzę po raz pierwszy na oczy (co innego moja ukochana — znienawidzona zupa kapuściana, która starcza mi na trzy dni); — mieszkanie mam urządzone w stylu doszczętnie profanującym feng-shui, łącznie ze ścianami w nieodpowiednim kolorze; — nie dbam wystarczająco o stopy, paznokcie, dłonie oraz łokcie, do których istnieje chyba jeszcze więcej kosmetyków niż do twarzy; — piję herbatę w nieodpowiednim kolorze; — bezwstydnie obnoszę swój cellulitis po ulicy, zamiast leżeć plackiem w gabinecie kosmetycznym zawinięta w srebrną folię jak kanapka; — włosy właściwie powinny owinąć się wokół szyi i udusić mnie za to, jak je traktuję; — nie mam ani jednego bibelotu, książki, płyty czy flakonika perfum, które są polecane przez specjalistów albo gwiazdy ekranu; — piorę majtki w nieodpowiednim proszku; — mój horoskop zwykły, chiński, celtycki oraz biorytm są niekorzystne; — no i wreszcie NIE MAM MĘŻCZYZNY!!! Czuję się tak, jakbym już nie żyła. Jak ja mam się po tych wszystkich rewelacjach pozbierać? Może naprawdę powinnam pójść do psychiatry. Nie, najpierw napiszę anonimowo, z prośbą o poradę, do kącika psychologicznego w moim tygodniku dla kobiet. Albo od razu pójdę do pani Zuzi, żeby z nią pogadać, bo ona udziela czytelniczkom lepszych rad niż ta zarozumiała psycholog, która wpada do nas na chałturę. 16.00. Z depresyjnego otępienia wyrywa mnie dźwięk telefonu. Mama! — No i co, słoneczko? Podoba ci się ten zielony sweterek z wrześniowego „Twojego Stylu”? Prawda, że śliczny? — świergocze. Jak ona dała sobie radę po lekturze tego wszystkiego? A może od lat — tylko ja o tym nic nie wiem — przestrzega tych wszystkich zaleceń? Chyba powinnam udać się na terapię dla Anonimowych Kobiet Nieprzystosowanych do Nowoczesnego Społeczeństwa. — Halo, słoneczko! Dlaczego się nie odzywasz?! — Mamo, nie mam kremu przeciw zmarszczkom, żelu na rozstępy ani odpowiednio wyprofilowanego fotela. Nie zrobiłam w tym tygodniu peelingu ani płukanki. Pójdę do piekła! — Wybucham płaczem, wyliczając wszystkie braki i niedociągnięcia mojego życia. Tym razem mama się nie odzywa. — Posłuchaj — mówię głosem zdesperowanej osoby, która chce skoczyć z trzynastego piętra. — Nie jestem bizneswoman, mam za duży telefon komórkowy, złe oświetlenie w łazience i nie mam faceta — wyliczam dalej, chlipiąc. — A, więc o to chodzi! — odkrywa Amerykę. — Kochanie, nadeszły trudne czasy dla kobiet. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce! — Oto jej bojowa pointa. — Co masz na myśli? — pytam ostrożnie, wycierając nos. — Zrób listę wszystkich mężczyzn godnych zainteresowania, wpisz obok ich wady i zalety, no i startuj do tego, który wypadnie najlepiej! — Wszystkich trzech? W tym jeden zajęty przez koleżankę?! Cisza. A swoją drogą, moja mama i takie słownictwo: „startuj”, „na kogo wypadnie!” — Wiesz, Brygido, nigdy ci tego nie mówiłam, ale do twojego ojca też musiałam zabrać się sama. Przez jego chorobliwą nieśmiałość miałybyście z Magdą zupełnie innego tatusia. Na szczęście wkroczyłam w to zdecydowanie i... — Czy to znaczy, że ta cała historia, jak ratował cię, kiedy topiłaś się na Mazurach... — ...oczywiście jest bzdurą! Zawsze świetnie pływałam. Ojciec większość tamtych wakacji spędził na pomoście albo za drzewem, podglądając mnie pływającą jak ryba w jeziorze. Kiedy wychodziłam z wody, on pędził z powrotem do pensjonatu. Pewnego dnia miałam już tego dosyć i zaczęłam wrzeszczeć, że złapał mnie kurcz. On wskoczył do wody na ratunek, a ja zapytałam niewinnie: „Popływamy?” — Aha! Mhm... Dzięki, mamo, za radę. — Pamiętaj, Brygida: lista, kandydat i do ataku! — Lista, kandydat i do ataku! — powtórzyłam. Moja mama zdecydowanie powinna zapisać się do jakiejś partii. Przy najbliższej okazji zrobię listę kandydatów na mężczyznę mojego życia. 4 października, czwartek 7.00. Obudziłam się sama. Sama! Och, wydarzeniem nie jest to, że w łóżku nie miałam żadnego faceta — to niestety, stan permanentny nie tylko każdego ranka, ale i każdego wieczora. „Obudziłam się sama” znaczy, że nie zdążył zadzwonić budzik. To ma kolosalne znaczenie, bo może właśnie dzisiaj uda mi się nie spóźnić. Wczoraj, kiedy Paweł do mnie zadzwonił, zapisałam w notesie: „Ważny Autor — może będę z nim dłużej współpracowała”. Paweł powiedział, że nie wypada się spóźniać i że jeżeli uda mi się go namówić na pisanie powieści w cotygodniowych odcinkach (Sienkiewicz też pisał w odcinkach i dostał Nobla), to szef obiecał specjalną premię. Pomyślałam, że jeśli rzeczywiście dostałabym nagrodę, to może pojechałabym na jakąś fajną zagraniczną wycieczkę. Marzę o Paryżu. Czuję, że to miasto dla mnie. 7.30. Chyba jednak się spóźnię. Nie wiem, jak to się stało, ale znów przysnęłam i nie usłyszałam budzika. Będzie afera! Zrywam się i biegnę do łazienki. Co za szczęście, że nie mieszkam z żadnym facetem, który blokowałby mi łazienkę przez cały ranek! 8.17. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale już siedzę w samochodzie. Trzy minuty przed czasem. Wygląda na to, że zdążę! 8.35. Wiem już, że nie zdążę. Na poprzednim skrzyżowaniu czułam, że coś jest nie tak z samochodem. Dodawałam gazu, a on nie dość, że słabo jechał, to jeszcze kołysał się na boki i coś szarpało kierownicą. Kiedy stałam na światłach, jakiś wstrętny typ z volkswagena odkręcił szybę i krzyknął: — Nie żal ci tego koła? A w ogóle, to kto ci dał prawo jazdy, ofiaro?! Nie skomentowałam tego chamstwa. Zjechałam na trawnik i zaczęłam się zastanawiać, co zrobić z tym kołem. W anegdotach o blondynkach jest tak, że jak blondynka staje obok zepsutego samochodu, to natychmiast ustawia się kolejka facetów, którzy pałają dziką żądzą, aby jej pomóc w naprawie. W moim przypadku było natomiast tak, że przez pierwsze dziesięć minut zainteresowała się mną jedynie straż miejska, ostrzegając, że za parkowanie na trawniku grozi mi mandat. I żeby ta straż miejska była chociaż męska! Skąd! Dwie dziewczyny, które powiedziały, że nie mają nawet prawa jazdy oraz bladego pojęcia o samochodach. Jak szybko przyszły, tak szybko poszły. 8.45. Nie wiem, gdzie jest koło zapasowe. Obejrzałam cały samochód i nie mogę go znaleźć (później dowiedziałam się, że jest ukryte pod spodem i wyciąga się je, kręcąc śrubą zainstalowaną w bagażniku). Najgorsze jest to, że wieczorem włączyłam komórkę, żeby się ładowała, i rano z pośpiechu zapomniałam ją zabrać. Nie mogę więc zadzwonić ani do Pawła, ani po pomoc drogową. Co z tego, że Magda nakleiła mi na desce rozdzielczej kartkę z numerem pomocy drogowej napisanym ogromnymi cyframi?! Co z tego, skoro nie mogę zadzwonić, bo nie mam telefonu? Zastanawiam się, czy te duże cyfry mają sugerować, że jestem dzieckiem czy że jestem niedorozwinięta. Mam nadzieję, że ani jedno, ani drugie, tylko życzliwe: „Brygidko, nie jesteś sama, pomoc drogowa jest po to, żeby ci pomóc, jak sama nazwa wskazuje”. 9.00. Jestem pewna, że w tej chwili Paweł zastanawia się, czy wylać mnie z pracy, zanim dogadam się z Autorem, który mógłby z dużym sukcesem dla obu stron zawrzeć z nami długoletnią umowę, czy zaraz po tym, jak to zrobię. 9.05. Jest facet! Elegancki, superprzystojny, na dodatek w bmw. Zatrzymał się i od razu zaczął mnie podrywać. Że niby nie wie, czy może mi pomóc, czy w ogóle powinien angażować się w pomaganie takiej pięknej kobiecie, bo co powie mój mężczyzna, kiedy się dowie, że jakiś obcy wymieniał mi koło. „Co on pieprzy?” — pomyślałam. Byłam tak zdenerwowana, że jak głupia wypaliłam, że nie mam żadnego mężczyzny. Przez chwilę patrzył na mnie nieufnie, po czym powiedział ze złośliwym uśmiechem: — Jeśli tak atrakcyjna dziewczyna jest sama, to coś musi być nie w porządku! Lesba?! Wsiadł w tę swoją beemkę i odjechał. Gdybym mogła, to bym go zabiła! 9.10. To ja zostanę zabita i umrę w wymyślnych torturach zadawanych mi przez Pawła. Ten Autor mógł wyciągnąć redakcję z dołka, na co wszyscy liczyli. Paweł zaproponował, żebym to ja poprowadziła negocjacje, bo znam się na literaturze i na pewno mi się uda. Dostałam naprawdę odpowiedzialne zadanie! A ja tu sterczę jak ostatnia palancica! Tak się wściekłam na Bonda z bmw, że z całej siły uderzyłam pięścią w dach samochodu. W dachu zrobiło się małe wgniecenie, a ja sparaliżowana stresem dopiero po chwili poczułam, że boli mnie ręka. 9.15. Powrót Bonda! A już zaczęłam się rozglądać za taksówką. Widocznie ruszyło go sumienie i zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu. Udaję, że go nie widzę. Ja patrzę w niebo, a on zmienia mi koło. Po chwili wyciąga telefon i podsuwa mi pod nos. Ciągle się do niego nie odzywam, ale biorę telefon i dzwonię do Pawła. Chwała Bogu, jeszcze mnie nie wylał. Tylko dlatego, że Autor się spóźnia. 9.28. Bond zmienił koło, zabrał komórkę i pojechał. Zdążyłam tylko bąknąć: — Dziękuję. Ależ ja jestem sakramencko głupia! Taki facet! A ja nawet nie wiem, jak się nazywa ani jaki ma numer telefonu! 9.29. Bóg czuwa nad głupimi. Bond zostawił mi wizytówkę na desce rozdzielczej. 9.30. Pędzę do pracy, łamiąc wszystkie przepisy ruchu drogowego. Na szczęście nie było glin. 9.50. Nienawidzę Pawła! Zakładał, że się spóźnię, i umówił mnie z Autorem na dziesiątą. Kochany Paweł! Zawsze mówiłam, że jest w porzo... 17.30. Wróciłam do domu. Zmęczona, ale strasznie z siebie dumna. Autor jest mój i jest szansa, że współpraca przyniesie fantastyczne efekty. Yesss! 18.00. Nakarmiłam Wacka, zjadłam małe co nieco i wyszykowałam się jak na randkę. Dzwonię do Bonda — przecież po to zostawił wizytówkę. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. 18.15. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. 18.40. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Otworzyłam butelkę wina i wypiłam lampeczkę. 19.00. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Druga lampeczka. 19.30. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Włączam telewizor, żeby obejrzeć „Wiadomości”. Trzecia lampeczka. 20.00. Telefon wyłączony albo poza zasięgiem. Butelka pusta. Zawsze mogę otworzyć następną. 23.00. Zupełnie zapomniałam o tableteczkach od doktora Larneckiego i zasypiam nieszczęśliwa, bo nikt mnie nie kocha. 5 października, piątek 7.00. Za oknem szaro, pada deszcz i jest ohydnie. Pędzę do łazienki. Wacek plącze mi się pod nogami, demonstrując swoje niezadowolenie, że nie zajęłam się najpierw jego pustymi miseczkami. Wreszcie z godnością wkracza do łazienki, wskakuje na wannę i przygląda się, jak próbuję jednocześnie myć zęby i czesać włosy. 7.20. Szafa! Oczywiście spódnica, o której myślałam, myjąc zęby, leży na samym dnie szafy i jest tak wygnieciona, jakby służyła za posłanie Wackowi. Chyba nawet jeszcze z koleżanką. A tyle razy obiecywałam sobie, że wszystko uprasuję i przygotuję poprzedniego wieczoru. W rezultacie żelazko stoi nie używane od miesięcy, a ja ćwiczę wariant: sweterki i spodnie, które się nie gniotą. Jak to robią dziewczyny, które codziennie przychodzą do pracy w innej, odprasowanej bluzce, dopracowanej fryzurze, nie mówiąc już o makijażu, a jeszcze męża nakarmią i dziecko do przedszkola odprowadzą — pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą. Nie nadaję się do małżeństwa. Już wiem, sytuację rozwiązałby związek partnerski — każde z nas prowadzi taki tryb życia, jaki mu się podoba, bez prawa ingerencji w życie tego drugiego, a od czasu do czasu robimy sobie przyjemności. Dlaczego tylko „od czasu do czasu”? Chyba nie najlepiej to wykombinowałam. 7.30. Z zamyślenia wyrywa mnie Wacek ocierający się o moje nogi. Kurczę! Późno, a jeszcze muszę mu dać jedzenie. — A nie mogłeś sobie od rana jakiegoś kotlecika upolować, mój kochany kotku? Wacek miauczy negatywnie. Chyba nie mógł. 9.10. Udało mi się prawie nie spóźnić. Pani Zuzia zerknęła tylko dyskretnie na zegarek. Nawet nie pytała, co się stało. A przecież naprawdę może mi kiedyś strzelić rura w łazience — tylko kto w to uwierzy? 9.30. Koło mojego biurka przesunęła się jak cień Dorota. Chyba w poszukiwaniu Pawła. O! Ta to się nigdy nie spóźnia i od rana ma tysiące loczków ufryzowanych na głowie. — Ten sweterek już chyba wczoraj widziałam, kiedy szłaś na spotkanie z naszym Autorem — szepnęła. — Ładny, chociaż bardzo podobny do tego sprzed kilku dni. Zołza! Nienawidzę perfekcyjnych, zorganizowanych kobiet. 16.40. Wychodzę z redakcji. Paweł, który idzie ze mną na parking, pyta z troską w głosie, czy już na pewno dobrze się czuję i czy może mi w czymś pomóc. — Dzięki — odpowiadam. — Przepraszam, Paweł, ale się śpieszę. Obiecałam mamie, że oddam jej film do wywołania, taki z naszych zeszłorocznych świąt. Wrzuciłam go do szuflady i dopiero w zeszłym tygodniu sobie o nim przypomniałam. Zdjęcia są super i mama chciała dodatkowe odbitki z trzech klatek. No i wczoraj po nie pojechałam, ale zrobili nie te, co trzeba. — Trzeba było im podać numerki wybranych klatek — powiedział Paweł. — Przecież podałam. Dlatego się wkurzyłam, że prostych trzech zdjęć nie potrafią odbić, i kazałam jeszcze raz zrobić odbitki według podanych przeze mnie numerków. — A co robisz jutro? — zapytał, tak jakoś przeciągając słowa. — Iwona zaprosiła mnie na weekend do ich chatki na kurzej łapce za miastem. Zamykają sezon letni na działce. — No to hej! Do zobaczenia w poniedziałek. — Hej! 17.15. Jestem w zakładzie fotograficznym. Odebrałam zdjęcia, wyjmuję je z koperty i nie wierzę własnym oczom! Znowu nie te zdjęcia, na dodatek zrobili te same co wczoraj! Teraz naprawdę się wkurzyłam. Wieczorem mama znowu zadzwoni i zapyta o zdjęcia. Już słyszę jej głosik: „Brygida, kochanie, co się z tobą dzieje. Na tobie już zupełnie nie można polegać. Pomału przestaję się dziwić, że nie potrafisz ułożyć sobie życia”. — Proszę pana — mówię spokojnym głosem, choć poziom adrenaliny podnosi mi się niebezpiecznie — prosiłam wczoraj, żeby pan zrobił odbitki zdjęć numer jedenaście, szesnaście i dwadzieścia trzy. A co mi pan dał w kopercie? Wziął ode mnie film i spokojnie, klatka po klatce, zaczął go przeglądać. Popatrzył na mnie jak na idiotkę i powiedział: — To są zdjęcia numer jedenaście, szesnaście i dwadzieścia trzy. Teraz ja wzięłam film, zaczęłam go przeglądać i nogi się pode mną ugięły. Szepnęłam najciszej, jak mogłam: — Przepraszam. Proszę teraz zrobić zdjęcia numer dwanaście, siedemnaście i dwadzieścia cztery. Zapłaciłam i szybko wyszłam. Jadę do domu wyprasować wszystkie bluzki i spódnice. Może nawet wypastuję buty. 6 października, sobota 9.00. Telefon. Dzwoni Iwona, że są już pod domem i czekają na mnie. — Już wychodzę! — krzyczę w słuchawkę, wrzucając do torby kosmetyczkę, piżamę i Krainą pozytywek Tomasza Małyszka, okrutną, męską powieść o zbrodni bez motywu. Jednocześnie próbuję wyszarpnąć z włosów lokówki. Wacek plącze mi się pod nogami i strasznie przeszkadza. Aha, muszę jeszcze wyciągnąć suszarkę do włosów z kontaktu, wyjąć z lodówki jedzenie dla Wacka i przełożyć do miseczki, wyrzucić żwirek i nasypać świeży. Już. Całe szczęście, że drzwi się nie zatrzasnęły, kiedy biegłam do zsypu, bo klucze zostały oczywiście na stole. 9.10. Co oni robią z tą windą?! Przyciskam i przyciskam, a tu nic. Ktoś gdzieś blokuje. O Boże! Kot! Rzucam się do drzwi mojego mieszkania, otwieram trzy zamki anywłamaniowe, wpadam do kuchni i wyciągam przerażonego Wacka z lodówki. — Wacek, ty kochany debilu, jak możesz włazić do lodówki, kiedy ja się śpieszę?! — Prawie płakałam, pocierając go ręcznikiem, żeby się rozgrzał. Dobrze, że zauważyłam go kątem oka, kiedy wyjmowałam rybę, chociaż pomyślałam, że tylko mi się wydawało. 9.20. Przesadziłaś, Brygida — powiedział Bartek, mąż Iwony, kiedy trzasnęłam drzwiami ich samochodu. — Sorry, nie chciałam tak trzasnąć. — Przesadziłaś nie z trzaskaniem, ale z grzebaniem się — wyjaśnił. — Jak długo można na ciebie czekać — powiedział z wyrzutem. — Strasznie was przepraszam, ale musiałam wyjąć kota z lodówki. Popatrzyli na siebie i nie odezwali się już ani słowem. „Zanosi się na to, że będzie miło” — pomyślałam. 9.40. Chce mi się płakać. Moja torba z piżamą, zmianą bielizny, ciepłym swetrem i wszystkimi akcesoriami została w domu. 7 października, niedziela 17.00. Wacek ma nadęty pyszczek, bo opuściłam go na 32 godziny! Wskoczył na parapet i udaje, że mnie nie widzi. — Chodź tu, wariacie, opowiem ci, jak było. Wacek nie jest zainteresowany. A było rewe...! Wczoraj wieczorem rozpaliliśmy grilla i piekliśmy różne pyszności: kiełbaski, szaszłyki, udka z kurczaka itd. Piliśmy wino albo piwo (to panowie w liczbie trzech). Ja byłam oczywiście bez pary. Miał, co prawda, przyjechać jakiś kolega Bartka i wystąpić w roli mojego towarzysza, ale zadzwonił straszliwie wkurzony, że nie może trafić, więc wraca do Poznania. Lepiej, że nie przyjechał, skoro taka ofiara. Między nami mówiąc, ja też bym nie trafiła, ale przecież nie jestem mężczyzną, prawda? Potem panowie rozpalili ognisko, jako że paniom zrobiło się zimno. Dobrze, że Iwona dała mi swój polar, bo umarłabym z zimna. Siedzieliśmy blisko ognia, piliśmy wino albo piwo i opowiadaliśmy sobie różne śmieszne historie. Taki konkurs. Najlepsza była Anka, siostra Bartka, która jest nauczycielką. Wyjęła swój telefon komórkowy i powiedziała: — To będzie historia pewnego SMS-a, którego dostałam od Jaśka. Jasiek to jej narzeczony. Jasiek rzucił się na nią z krzykiem: — Anka, proszę, nie!!! — Wyluzuj się, Jasiek! — śmiała się Anka. — Uwaga, czytam: „Kocham Cię od A do Z, z uwzględnieniem ą, ę, ć, ź, ń, ale najbardziej kocham Twój przecinek!” Ryknęliśmy śmiechem. — Cicho! — zawołała Anka. — To dopiero początek historii. Następnego dnia w szkole dyrektorka zrobiła mi niespodziewaną wizytację na lekcji polskiego. Przyszła, świecąc tym swoim drucikiem na zębach. Kto to widział, żeby w tym wieku dbać o zgryz?! — Pani Kubiak, proszę kontynuować — powiedziała bez cienia zachęty i posadziła swój kwadratowy tyłek w ostatniej ławce. — Dzisiaj poznamy imiesłów przysłówkowy, który oznacza czynność lub stan towarzyszący tej czynności, na przykład „czytając, uczę się” — zapowiedziałam temat. Potem napisałam na tablicy parę przykładów i poprosiłam uczniów o podanie własnych. Zgłosił się Adam Biedrzycki, któremu wróżę przyszłość w Chippendalesach. — Patrząc na panią, oczekuję — powiedział, spoglądając mi prosto w oczy. Dyrektorka głośno chrząknęła. Postanowiłam przywołać na odsiecz Małgosię Wolską, którą każdy prezydent mógłby śmiało uczynić swoim rzecznikiem prasowym. — Czytając Chłopów, poznasz wiele ciekawych rysów życia ludu — wyrecytowała Małgosia, a ja zapisałam to zdanie na tablicy. Potem miałam swój niezwykle interesujący wykład, ubarwiony wypowiedziami uczniów, cytatami z literatury i filmów współczesnych. Cud, miód i kultura. Dyrektorka nie mogła się do niczego przyczepić. Po lekcji, kiedy zostałyśmy już same, podeszła do mnie z tym swoim rusztowaniem w jamie ustnej. — Gratuluję, pani Kubiak, świetnie... Ale co u pani z przecinkiem? Zbladłam, a następnie spurpurowiałam jak kisiel „Słodka chwilka” dr Oetkera. — Słucham? — Zapomniała pani o przecinku. Proszę spojrzeć na tablicę, tutaj i tutaj. Przecinka nie można lekceważyć, bo wszyscy poniesiemy konsekwencje. Do pani należy wyjaśnienie uczniom, do czego służy przecinek i kiedy się go używa. Inaczej obleją egzamin dojrzałości. Czy pani wie, że taki niepozorny przecinek może przeszkodzić młodemu człowiekowi w karierze? — zakończyła relację Anka. Teraz już wyliśmy tak, że rozszczekały się wszystkie psy w okolicy. Dzisiaj na pożegnanie panowie, zataczając się ze śmiechu, chórem wrzasnęli: — Dbajcie dziewczynki o swoje przecinki! 21.00. To jednak cudowne mieć dom tylko dla siebie. 8 października, poniedziałek 8.45. Dzień zaczął się średnio pomyślnie. To znaczy właściwie nie wiem, bo wprawdzie znowu zaspałam, ale w drodze do pracy usłyszałam w radiu horoskop na dzisiaj: „Czeka cię miła niespodzianka”. 9.10. Siedzę przy komputerze i skracam artykuł o nowej generacji leków odchudzających. Nawet mnie to wciągnęło. 9.30. Telefon. Mama! A prosiłam, żeby nie dzwoniła do redakcji! No dobrze, przyjechała do mnie w środku nocy, czyli nad ranem, żebym wiedziała, że mnie kocha. Niech będzie. 9.30 i 23 sekundy. Nie mogę otrząsnąć się z szoku! To jest po prostu niemożliwe. Moja mama rozmawiała ze mną przez telefon — a raczej mówiła do mnie przez telefon — tylko 23 sekundy! To, co powiedziała, jest również niewiarygodne: „Mam do ciebie prośbę”. Niczego nie żąda, nie każe, tylko ma prośbę. To znaczy, że wkrótce nastąpi koniec świata. Zaprosiła mnie na lunch do mojego ulubionego chińskiego baru. Chyba nie mam dzisiaj urodzin? 12.30. Siedzę z mamą w moim ulubionym chińskim barze, jem moją ulubioną sałatkę i nagle słyszę, jak mama mówi tym swoim najsłodszym głosem, który zapowiada nadejście tornado: — Wiesz, słoneczko, jadę do sanatorium. Wyobraź sobie, że doktor Larnecki był tak miły i załatwił mi Kudowę Zdrój. Poczułam mrowienie na karku: doktor Larnecki kazał mi się zgłosić na badania do jego kliniki. Nie mogę się tam nigdy w życiu pokazać, bo przecież wtedy w znacznym stopniu symulowałam. I wydaje mi się, że on w końcu się tego domyślił. Zemdlałam na chwilę, to prawda. W tych marketach zawsze robi mi się niedobrze po półgodzinie. Nie wiem, czy to sprawa oświetlenia czy wentylacji, a wówczas jeszcze dodatkowo ten skandal z kartą. Ale gdy on usiłował mnie docucić, to ja już dawno byłam „docucona”. Później znów zrobiło mi się słabo, kiedy zobaczyłam karetkę pogotowia pod marketem, a ja miałam nadzieję, że on sam odwiezie mnie do domu i... Wyłączyłam się na chwilę i nie słuchałam tego, co mówi moja mama. I to był błąd! — Oczywiście, zgodzisz się, prawda? — Zaglądała mi w oczy. — Przecież to tylko trzy tygodnie. — Na co mam się zgodzić? — zapytałam. — No, zaopiekujesz się Lula. — Lula?! — Aż podskoczyłam na krześle, powodując paniczną ucieczkę na zaplecze Chińczyka niosącego chyba z pięć talerzy jednocześnie. Huk rozbijającego się o posadzkę porcelitu był dowodem na to, że odniosłam sukces. — Ja? Ja mam zaopiekować się tym wielkim potworem z paszczą pełną zębów? — To nie potwór, tylko dobermanka — powiedziała mama już prawie obrażonym głosem. — Poza tym ona za tobą przepada. — Nie mogę, mamo. Zrobiłabym dla ciebie wszystko, naprawdę, ale ja pracuję od rana do wieczora. Nie mam czasu, żeby ją wyprowadzać. — Przecież to żaden problem. Wstaniesz po prostu pół godziny wcześniej i wyjdziesz z Lula na spacer, a przy okazji kupisz sobie świeżutkie bułeczki na śniadanie. Taka jesteś blada, moje dziecko, codzienny spacer dobrze ci zrobi. — W mig potrafiła znaleźć rozwiązanie każdego problemu. — Gdybym potrafiła wstawać pół godziny wcześniej, nie spóźniałabym się notorycznie do pracy — zauważyłam trzeźwo. — A może Magda? — szepnęłam ze słabnącą nadzieją w głosie, żałując natychmiast, że mi to przyszło do głowy, ponieważ mama popatrzyła na mnie z takim wyrzutem, że powinnam zostać unicestwiona w ułamku sekundy. — Przecież wiesz, że Kubuś jest uczulony na sierść. — Ale ja mam kota! — Złapałam się ostatniej deski ratunku. — Wacek wpadnie w stresy. — Bzdura. Lula bardzo lubi koty — mówiła niczym nie zrażona. „Uhm — pomyślałam — szczególnie w charakterze zwierzyny łownej”. — Kiedy wyjeżdżasz? — spytałam już właściwie pokonana. — Dzisiaj. — Rozpromieniła się. — Mam pociąg za trzy godziny. Rozumiem, że będziesz mogła pojechać po Lulę już teraz. — Mamo, ale ja wracam jeszcze do pracy. — Byłam przerażona. — Och, to żaden problem. Lula posiedzi w samochodzie, bardzo to lubi. Jak żył ojciec... — Mamo, nie mam już czasu. — Chciałam tylko powiedzieć, że Lula spokojnie może poczekać na ciebie w samochodzie. Będziesz miała pewność, że nikt nie ukradnie ci lusterek. 14.05. Ja z powrotem w redakcji, Lula w moim samochodzie. 14.15. Pewnie teraz zżera tapicerkę. W końcu to służbowy samochód. Boże! Czy uchyliłam szybę? 14.18. Na parkingu: Lula śpi, szyba uchylona. 15.07. Pewnie już się obudziła i z nudów rwie na strzępy moją nową spódnicę, którą zostawiłam z tyłu na siedzeniu. 15.10. Na parkingu: Lula śpi, spódnicę mam na sobie. 16.03. Czemu ona tak śpi i śpi? Może chora? Może powinnam natychmiast pojechać z nią do weterynarza? Mama nigdy nie wybaczyłaby mi, gdyby Luli stało się coś złego. 16.05. Wstaję i siadam. Wszyscy się na mnie gapią. 16.15. Nie mogę piąty raz zbiegać na parking. I tak budzę ogólne zainteresowanie. 16.17. Trudno. Niech myślą, że zwariowałam. I tak nie mogę się na niczym skupić. 16.20. Chwała Bogu — śpi. 17.30. Ratunku!!! Siedzę na krawężniku i nie wiem, co robić. Lula nie chce mnie wpuścić do samochodu. Warczy i pokazuje zęby, kiedy się zbliżam. Dlaczego moja matka nie kupiła ratlerka albo pudla, tylko to wielkie bydlę? 17.47. Bez zmian. Lula w samochodzie, ja na krawężniku. 18.00. Lula zżera największy czekoladowy baton, jaki udało mi się zdobyć w pobliskim kiosku, a ja — z sercem w piętach — siadam za kierownicą. 19.00. Człowiek całe życie się uczy. Moje dzisiejsze cztery odkrycia: 1. Lula lubi czekoladowe batony i jazdę samochodem; 2. Lula lubi moje łóżko; 3. Zbankrutuję na batony, bo nic poza słodyczami na nią nie działa — ani łagodna perswazja (tę przyjmuje wzgardliwym milczeniem), ani stanowcze „złaź!” (to potraktowała z uwagą, ale się nie zastosowała), ani podniesiony głos (efekt: ostrzegawcze warknięcie). Myślę, że wobec takiej postawy mojej podopiecznej, czeka mnie upojna noc w fotelu. Jutro z całą pewnością nie zdążę do pracy i nikt na pewno mi nie uwierzy, że to z powodu psa; 4. Lula nie lubi Wacka, a Wacek nie lubi Luli. Trzy rozkoszne tygodnie dopiero się rozpoczęły! 20.07. Od trzech minut Lula stoi pod drzwiami i szczeka. Czego ona może chcieć, na litość boską? Wacek wybrał wolność na parapecie po zewnętrznej stronie okna. Żeby tylko nie popełnił samobójstwa! 20.09. Aha! Spacer! Psy wychodzą na spacer, a przy okazji załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne. 20.15. Nigdy nie przypuszczałam, że psy mają tyle siły. Nie mogę pojąć, jak moja drobna i szczupła mama daje sobie z nią radę. Ledwie zdążyłam wyjść przed klatkę, Lula zobaczyła kota. Takiego bezpańskiego dachowca. I poniosła jak koń! Co ja mówię — jak rumak ognisty! (Przecież Lula lubi koty! Ha, ha, ha!) W jednej chwili górna połowa mojego ciała poleciała do przodu, a dolna wrosła z zaskoczenia w ziemię. Przede mną wyłoniła się nieoczekiwanie wielka kałuża pełna brudnej zawiesiny i już widziałam, jak w niej ląduję, gdy nagle poczułam silne szarpnięcie za ramię. I nie było ono spowodowane przez Lulę. Poczułam coś jeszcze: najnowszą linię zapachową Calvina Kleina. Yesss! Od dawna nic mnie tak nie zwalało z nóg! No, chyba że za chwilę zrobi to Lula. — Niechże pani uważa. — Głos był wyraźnie zirytowany. — Psa trzeba trzymać na krótkiej smyczy. Obejrzałam się i chyba rozdziawiłam usta. Przede mną stał ten niewiarygodnie przystojny facet spod trzydziestego czwartego. I był wyraźnie na mnie zły! — Przepraszam — bąkałam, jakby mi rozum odebrało. — To nie mój pies. Muszę się nim opiekować przez trzy tygodnie i dopiero pierwszy raz wyszłam na spacer — paplałam tak przez chwilę, bo nie mogłam oderwać od niego oczu, a oczy miałam już od paru chwil pełne łez. — Aha! Dziękuję, że uratował mnie pan od upadku. Byłabym „kobietą upadłą”, gdyby nie pan — siliłam się na dowcip. Przyjrzał mi się uważnie, podał chusteczkę, żebym wytarła oczy. „O rany!” — pomyślałam. „Rhett Butler!” On powiedział bardzo spokojnie: — Idę z Brutusem na spacer do parku, bo pies musi się wybiegać. Idzie pani z nami? Dopiero teraz zauważyłam, że nie jest sam. Przy jego nodze siedział doberman i z daleka, dyskretnie obwąchiwał Lulę. — Jasne, że idę! — wykrzyknęłam może zbyt radośnie i zbyt głośno, a pomyślałam: „Choćby nawet na koniec świata, ale nie musisz o tym wiedzieć”. — Nauczę panią, jak prowadzić psa na smyczy. 21.15. Umówiliśmy się na jutro. Nie mogę pojąć, jak to się stało, że do tej pory nie miałam psa. Lula jest cudowna! Gdyby nie ona, mogłabym go nigdy nie spotkać. A jednak byłam pewna, że gdzieś go już widziałam. 21.30. Wszystko się zgadza — spotkała mnie dzisiaj niespodzianka. Mam psa, poznałam Daniela (Boże! To imię prześladowało mnie od dawna) i na razie wszystko jest na dobrej drodze. Chyba zacznę wierzyć w horoskopy. Aha! Zapomniałabym — Daniel jest weterynarzem. 23.15. Lula i ja kładziemy się spać. Odniosłam niemały sukces; nie ukrywam, że za pomocą ciasteczek w czekoladzie. Ja śpię w swoim łóżku, a Lula śpi w przedpokoju. 23.30. Drobna poprawka — Lula zjadła ciastka i śpi w moim łóżku, a ja w przedpokoju. 23.50. Uzyskałyśmy konsensus — obie śpimy w moim łóżku. 9 października, wtorek 4.25. Kurde! Co to za hałasy?! Że też ludzie w blokach trzymają psy! Wiadomo przecież, że to katorga dla psów. Biedne zwierzę szczeka i szczeka. Gdzie są ci z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami?! Zaraz znajdę numer w książce telefonicznej, tylko wstanę... 4.26. Już wstaję, ale tej pani, co wali szczotką w mój sufit, nie zamawiałam! Czego ona chce, do cholery, ode mnie?! Przecież ja nie mam psa! 4.27. Lula! Dlaczego tak się drzesz!? 4.45. Na pewno zachoruję na zapalenie płuc. Na piżamę nałożyłam tylko kurtkę i wyszłam z tym potworem na nocny spacer. 4.50. Mam dreszcze. Dziękuję ci, mamo! Nie powiedziałaś, że z psem trzeba wychodzić także w nocy! 5.55. Obudziłam się z koszmarnego snu, zlana zimnym potem i przerażona! 5.56. Niestety, to nie był sen! Mieszkanie zdemolowane. Wacek siedzi na mojej nowej lampie z IKEI i groźnie prycha. Lula obchodzi go dookoła i obszczekuje cała najeżona. Ktoś wali w sufit, a może w podłogę. I ja mam tak żyć przez trzy tygodnie?! 6.00. Zrezygnowana wracam do łóżka, walkmen na uszy... może jeszcze zasnę. 7.00. Przeklęty budzik wyrywa mnie z cudownego snu. Byłam z NIM! Właśnie padliśmy na dywan, gorączkowo ściągając z siebie nawzajem części zbędnej garderoby, właśnie zagarnęły mnie silne, męskie ramiona i poddałam usta jego namiętnym pocałunkom... mmm... jak rozkosznie... czuję jego oddech na swojej szyi... I ten cholerny budzik!!! A może to nie był sen? Obok wyczuwam coś ciepłego i na pewno nie jest to moja noga! Słyszę czyjś oddech... Natychmiast uruchamiam śpiące jeszcze szare komórki — no, nie! Żadnego faceta na noc nie zapraszałyśmy, krzyczą zaspane szare komórki! Otwieram oczy i widzę jakiś wielki, wilgotny nos spychający moją głowę z łóżka, jakiś wielki jęzor z głośnym mlaskaniem oblizuje moje uszy i szyję. — Lula! — wrzeszczę i wyskakuję z łóżka. To się nazywa: „Pies ci mordę lizał!” No, nieźle — w moim łóżku z jednej strony leży Lula, a z drugiej Wacek! Co mu odbiło? Przecież nigdy ze mną nie spał! 7.15. Prysznic, makijaż, szklanka przedwczorajszej kapuścianki — brrr! Co za świństwo! Hej! Zwierzaki! Nie wyżerać sobie nawzajem z misek! 8.00. Właściwie jestem gotowa. Jeszcze tylko spacerek z Lulą. Szybko wokół bloku. Siusiu, kupka i do domu. 8.15. Cichutko zamykam drzwi. Przekręcam klucze w trzech antywłamaniowych zamkach, naciskam przycisk windy. Rozlega się potworny skowyt, jakby kogoś obdzierali ze skóry. Towarzyszy mu brzęk tłuczonego szkła. A już prawie byłam w windzie. Wysiadam i pędzę otwierać te moje trzy antywłamaniowe zamki. 8.20. Nie mam wyjścia. Wacek zostaje. Lulę zabieram ze sobą. 8.40. Lula robi wrażenie, gdy stoimy na światłach. Nie ma kierowcy, który nie wychyliłby się, żeby na nią spojrzeć. 9.00. Parking przed siedzibą redakcji. Uchylam szybę w samochodzie i wysiadam. Lula jest wyraźnie niezadowolona, że ją zostawiam. 9.20. Monika informuje mnie o zbiegowisku wokół mojego samochodu. 9.23. Wybiegam na parking. Lula wyje, drapie, piszczy, rzuca się z jednego siedzenia na drugie. Otwieram samochód. Lula wypada jak szalona, jak dożywotniak, którego nieoczekiwanie ułaskawili. Cholera! Zapomniałam smyczy! 10.00. Nie mogę już złapać ani oddechu, ani Luli. Ona uznała, że to świetna zabawa. Przypada na przednie łapy, pozwala mi podejść do siebie blisko, a kiedy wyciągam do niej rękę, wyskakuje gwałtownie do góry, jakby była puszkiem, po prostu puszkiem! I zwiewa w radosnych podskokach. 10.20. Ciągle nie tracę nadziei, że uda mi się namówić Lulę na powrót do samochodu. Zjadła już chyba z dziesięć batonów, a na tego położonego na przynętę w samochodzie nawet nie spojrzała. Jestem wściekła! 10.30. Podjeżdża Paweł, który miał dzisiaj jakieś sprawy do załatwienia w drukarni. Przygląda się przez chwilę wyczynom Luli i mojej bezradności, a potem pyta, jak wabi się mój pies. — Lula — mówię zrezygnowana — ale to nie mój pies. — Lula, do nogi — Paweł wydaje krótką, ostrą komendę. Lula posłusznie podchodzi. Siada, a potem waruje. Oniemiałam! To nieujarzmione stworzenie zostało błyskawicznie okiełznane. Po chwili Lula siedzi już w moim samochodzie. Potulna i wyraźnie śpiąca. Nic dziwnego, po takich harcach! — Paweł, nie wiem, co mam robić — usprawiedliwiam się. — Mama mi ją podrzuciła i pojechała do sanatorium. Na trzy tygodnie. Za trzy tygodnie ja już nie będę żyła, rozumiesz — chlipię, a tusz mi się rozmazuje po policzkach. — Uchyl jej na razie okno, potem coś wymyślimy. „Potem coś wymyślimy” — tłucze się po mojej głowie przez resztę godzin w pracy. Może uda mi się pozbyć Luli. 16.30. Paweł mówi, że rozmawiał z rodzicami i zgodzili się „przechować” Lulę do czasu powrotu mojej mamy z sanatorium. Trudno mi uwierzyć, że ktoś dobrowolnie może skazać się na taką mękę. Rodzice Pawła twierdzą, że świetnie sobie z Lulą poradzą, bo zawsze mieli w domu psy. „Zbyt piękne, żeby było prawdziwe” — myślę, a jednocześnie trochę żałuję rozstania z Lulą, bo nie będę miała pretekstu do spacerów z Danielem. 18.00. Paweł zaprasza mnie na obiad. Teraz, kiedy pozbyłam się Luli, jest mi wszystko jedno. 18.15. Idziemy pieszo do ulubionej restauracji Pawła. Rozmawiamy, nagle tak inaczej, nagle tak zwyczajnie. Paweł mówi, jakiej muzyki słucha, jakie książki czyta! Opowiada o swoich ulubionych miejscach w Poznaniu... Paweł! Zawsze wiedziałam, że jesteś w porzo... ale aż tak? Paweł kupuje mi różę i mówi, że dawno już chciał mnie zaprosić i tak po prostu pogadać, ale jakoś nie było okazji. 22.00. Paweł odprowadza mnie do redakcji. No, nie! Nie bankietowaliśmy całą noc. Na parkingu stoi mój matiz, więc muszę go zabrać, bo jutro nie miałabym czym przyjechać do pracy. Idziemy pieszo prawie przez cały Poznań. Trochę mi zimno i Paweł mnie przytula. Tak zwyczajnie, bez zobowiązań. Opowiada i opowiada, a ja go ciągle słucham. Gdyby nie to, że znów przypomniał mi się tata: „Miejsce pracy nie jest miejscem do flirtów. Zapamiętaj, córeczko...” Zapamiętałam, cholera! 10 października, środa 7.00. Jak cudownie rano wstać. Właściwie żałuję, że nie ma Luli. Może kupię Wackowi jakiegoś małego pieska do towarzystwa? A ja będę miała pretekst do spacerków! 7.15. Żadnych psów! I tak mam problemy z rozpoczęciem dnia. Dobrze jest, jak jest. 8.15. Wybiegam z domu naprawdę radosna. Przed blokiem poślizgnęłam się na psich kupkach i wyrżnęłam jak długa. Bardzo malownicza poza! Obcas złamany i oczko w rajstopach. Same sukcesy! 8.20. Drugi prysznic tego dnia. Nic nie zdążę zrobić z włosami. Naturalne strąki na głowie i siniak na kolanie wyglądają bardzo „atrakcyjnie”. 8.30. Nie mam się w co ubrać. Wacek schował się w szafie z ciuchami i wszystko jest w kocich kudłach. Zepsuło mi się żelazko od dawna nie używane i cały prąd z niego „wyszedł”. Boże drogi, gdzie jest mężczyzna mojego życia, który potrafi żelazko naprawić? Przecież ja jestem tylko małą blondynką, nie mogę znać się na wszystkim. 8.40. Włożyłam dżinsy (dopięłam je na leżąco) i obcisły sweterek. Przez cały dzień będę musiała chodzić z wciągniętym brzuchem. Trudno! Pozytywna strona tej dramatycznej sytuacji — zrezygnuję z lunchu. I będę chuda. 8.50. Gdyby nie chłodna jesień, przerzuciłabym się na rower. Trzeba pamiętać wiosną, żeby jeździć do pracy na rowerze! Przynajmniej ominie człowieka stanie w tych upiornych korkach. Chociaż czasami jest miło nawet w korku. Na przykład teraz — ten brunet na pasie obok uśmiecha się do mnie tajemniczo. Ja też się uśmiecham. Obiecująco! 9.15. Już wiem, dlaczego ten brunet się uśmiechał. Zapomniałam zdjąć czepek kąpielowy. Pani Zuzia mało z krzesła nie spadła, jak mnie zobaczyła. Nawet na zegarek nie spojrzała, tylko zapytała, czy wybieram się na zawody pływackie. Bardzo, bardzo śmieszne! 11.00. Zadzwoniła mama z Kudowy. Znowu do redakcji, a prosiłam... Bawi się cudownie i biega na wieczorki zapoznawcze. Zapytała, czy mogę wysłać jej trochę gotówki, bo nie wzięła swojej karty kredytowej. Co ona robi z pieniędzmi? Przecież to wczasy lecznicze, a nie ekskluzywna wycieczka na Kanary. Ja też chcę do sanatorium! 14.00. Zmieniłam zdanie. Nie chcę do sanatorium. Ja chcę na Kanary! Na dworze leje, na moim biurku czwarta kawa (cerę szlag trafi) i cała tona papierów. Na szczęście lubię swoją pracę. 16.00. Paweł podchodzi do mojego biurka tak cicho, że podskakuję na krześle, kiedy dotyka mojego ramienia. — Czy możemy porozmawiać? — pyta jakoś tak niepewnie. — Jasne. — Wstaję i wychodzimy na korytarz. Mam złe przeczucia. — Co się stało? — pytam. — Nic się nie stało, tylko Lula zdemolowała mieszkanie rodziców... Mówią, że jest bardzo miła, ale tęskni za tobą i dlatego tak szaleje. Oni dłużej już nie wytrzymają. — A mieli tyle psów! — A mieli tyle psów — powtarza Paweł. — Nie mogę zrozumieć, jak to możliwe. Mówiłaś przecież, że to nie twój pies, tylko twojej mamy... — No właśnie! — To dlaczego tak tęskni za tobą? — Powiem ci prawdę, Paweł. Ja myślę, że to jest po prostu niewyobrażalnie rozpuszczony egzemplarz, któremu ja ze strachu i bezradności ulegałam, karmiąc go czekoladowymi batonami. I ten potwór uznał, że tak ma być! Nie ma rady, muszę zabrać Lulę do siebie. — Jak sobie poradzisz? — Nie wiem. — Czy mogę ci jakoś pomóc? — Już mi pomogłeś, dzięki. Teraz sama muszę stawić czoło bestii. — Jeśli chcesz, to wpadnę do ciebie wieczorem. Może we dwójkę jakoś sobie z nią poradzimy. — OK! — W rezultacie pojechaliśmy po Lulę razem. 18.00. Odebraliśmy Lulę od rodziców Pawła. Przepraszali, uśmiechali się. Ja też. 18.10. Nie mogę prowadzić samochodu, ponieważ Lula zwala się na mnie całym swoim wielkim cielskiem i wylizuje mnie tak, jakbym przez miesiąc nie miała się w czym umyć. Nawet mruknięciem nie dała do zrozumienia, że skandalem jest brak baloników! Paweł siedzi wbity w fotel i nie może się ruszyć. Kiedy, przez przypadek, wyciąga rękę w moją stronę, Lula pokazuje zęby i paskudnie warczy. 20.00. Wychodzimy z Lula na spacer. Do licha! Nigdy bym nie pomyślała, że za Pawłem będą się oglądać wszystkie panny w wieku rozrodczym. A on w ogóle nie zwracał na nie uwagi! Szedł obok mnie, prowadząc Lulę na smyczy, cały pachnący feromonami i Hugo Bossem, a w dodatku, jak przystało na szefa działu w babskim piśmie, był świetnie zorientowany w literaturze kobiecej. Zachwycał się Polką Gretkowskiej, choć wcześniej za nią nie przepadał. Nie zachwycał się anatomią stanu błogosławionego, ale rzeczywistością kobiety, która oczekuje narodzin dziecka. Rzeczywistością tu i tam! Wzruszyło mnie to, co mówił, ponieważ oznaczało, że gotów był przyjąć na siebie odpowiedzialność za życie nowego, małego, bezradnego człowieka i za bezpieczeństwo kobiety, która tego człowieka na świat wydaje! Och, chyba się trochę zagalopowałam. 21.15. Wróciliśmy do domu, włączyłam Coltrane for Lovers, włożyłam odjazdową kieckę (wprawdzie nie na tę porę roku, ale wyglądałam w niej super). Paweł otwiera wino — dzisiaj australijskie „Kangaroo” — ja nakładam spaghetti. Paweł zauważa, że wyglądam seksownie, ja dolewam wino. — Pyszne, prawda? — pytam. — Fantastyczne! — wykrzykuje z autentycznym zachwytem. — A gdzie masz to zepsute żelazko, Brygida? — Jakie żelazko? — Mówiłaś przecież, że zepsuło ci się żelazko i nie możesz wyprasować bluzki. Powiedziałaś nawet, że na gwałt potrzebny ci prawdziwy mężczyzna, który by to żelazko zreperował. — Śmieje się. — Jestem więc i pytam, gdzie żelazko? — Jesus Christ! Ale mnie zaskoczyłeś! Żelazko! — Pomyślałam, że zwariował, o co chodzi z tym żelazkiem? Wyciągnęłam z szafy zdezelowany sprzęt, położyłam na stole i zaczęłam kombinować, jak zmienić sytuację na swoją korzyść. Przez przypadek książka Johna Graya Marsjanie i Wenusjanki w sypialni znalazła się w moich rękach i przez przypadek otworzyła się sama na rozdziale: „Zmywanie naczyń jako wspaniała gra wstępna”. Dodało mi to nieco otuchy. — Paweł, czy mógłbyś mi pomóc w zmywaniu? — zapytałam słodko i już wyobraziłam sobie tę scenę: on zmywa — ja wycieram, on podaje — ja odbieram, on mnie dotyka — ja... — Pozwól mi skończyć najpierw to, co zacząłem. Później pozmywamy, dobrze? Cholera! Ktoś mówił, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. No, dobra! Musiałam jednak zająć się czymś, poszłam więc do kuchni zmywać naczynia! Szkoda tylko, że ofiarą mojej frustracji padła babcina salaterka w aniołki. Żelazko okazało się szalenie skomplikowane, może nawet bardziej niż ja w okresie PMS. Paweł się nie poddawał. — Jeśli jesteś strasznie zmęczona, to się kładź — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Ja muszę to dzisiaj zrobić. Nie spocznę, póki nie skończę. Ja też myślałam, że muszę to dzisiaj zrobić! 23.30. Kontroluję sytuację — Paweł reperuje żelazko. 23.35. Paweł naprawia mikser. 23. 45. Paweł oświadcza, że skończył prace naprawcze, sprzęt działa. Ja nie. 23.50. Paweł mówi: „Dobranoc”, ja mówię: „Dziękuję”. Paweł wychodzi. 23.55. Słaniam się na nogach, ale muszę o siebie zadbać: po peelingu z otrąb, maseczka z siemienia lnianego. Na włosy mały słoiczek majonezu light (tak zrobiła Julia Roberts w jednym z filmów) i pełny relaks ze Stingiem w tle. 0.10. Dzwonek do drzwi. Paweł. — Co się stało? — Zapomniałam, co mam na twarzy i na włosach. — Nie mogę złapać żadnej taksówki. 1.15. Kochaliśmy się ponad godzinę. Czyżby na Pawła tak podziałało siemię lniane z majonezem? Kobiety są nieprzewidywalne, ale mężczyźni jeszcze bardziej. 11 października, czwartek 8.00. Wyprowadzam Lulę na spacer. Załóżmy, że można to tak nazwać, ponieważ to ja jestem wyprowadzana. Lula, która nie przepada za windą, jak się dzisiaj okazało, tak ciągnie mnie w dół po schodach, że przeskakuję po dwa stopnie, żeby tylko nie wypuścić smyczy. Dobrze, że to tylko trzy piętra! Przemknęłam jak pershing obok jakiegoś faceta, który powiedział mi: „Dzień dobry”. Nie zdążyłam mu odpowiedzieć, bo już byłam piętro niżej. Na parterze pomyślałam, że to mógł być doktor od zwierząt, czyli Daniel spod trzydziestego czwartego. 8.05. Nigdy nie byłam zwolenniczką joggingu. Nawet podczas intensywnej kuracji odchudzającej. Teraz wiem, że miałam rację. Kiedy Lula sika, a nawet zamierza zrobić coś więcej, ja nareszcie mam szansę na złapanie oddechu. 8.07. Widzę, że Lula jest zdrowa — słyszę tuż nad uchem. — Taka przemiana materii! Czuję, jak oblewa mnie purpura. Szkoda, że nie królewska! Obok stoi mój weterynarz. Żałuję, że nie schowałam się za drzewo. — Proszę się nie wstydzić, przynajmniej z powodu załatwiania potrzeb naturalnych przez psa. Wstydzić się pani powinna z powodu wystawienia mnie do wiatru — robił mi wyrzuty tym swoim obłędnie podniecającym głosem. — Czekałem na wspólny spacer przez dwa wieczory... — Bardzo przepraszam, ale wczoraj Lula... to znaczy mikser. Chociaż nie! Najpierw jednak żelazko, bo z żelazka „wyszedł” prąd. — Nie miałam pojęcia, co bredzę, ale wiedziałam, że za chwilę zaczną mi płonąć włosy, bo już nie miało mi co spurpurowieć. I wiedziałam, że on wie, że ja kręcę! Czy wiedział jeszcze coś? Czy to widać?! Na szczęście Lula rzuciła się na papierek po baloniku i prawie mnie przewróciła. — Widzę, że pani bardzo się śpieszy — zażartował, a ja głupia nie kupiłam tego żartu. — Właśnie! — Chwyciłam się tego pośpiechu jak tonący deski. — Już powinnam siedzieć w samochodzie, żeby nie wpaść w korki! — krzyknęłam tuż przed wpadnięciem na srebrny świerk, który nagle stanął na mojej drodze... — Jeśli będzie pani miała z Lula jakieś kłopoty, przypominam, że mieszkam pod trzydziestym czwartym! — odkrzyknął. Daniel zniknął na parkingu, a ja stanęłam oko w oko z dozorczynią z sąsiedniego bloku. — No, wie pani! To zupełny skandal, żeby łamać świerki przed Bożym Narodzeniem! Wcale nie była grubą babą zawiniętą brudnym fartuchem. Była młodą kobietą w dżinsach i patrzyła na mnie z politowaniem. Postanowiłam zniknąć z jej pola widzenia tak szybko, jak to tylko możliwe. 8.20. Jadę, co ja mówię, pędzę do pracy! Wyjątkowo trafiam dzisiaj na zieloną falę. Usiłuję myśleć o tym, że mam nadzieję, że Lula nie pożre mieszkania, a tak naprawdę myślę: „Cholera! To nie jest w porządku! Dlaczego spotkałam dzisiaj rano Daniela?! Dlaczego akurat dzisiaj?!” I zaraz potem: „Co mam zrobić z Pawłem? Kochałam się z nim, był moim pierwszym mężczyzną po bardzo długim okresie wyposzczenia i było mi dobrze... Nie odlotowo, ale naprawdę dobrze...” Później pomyślę o tym, co czuję do Pawła. 19.30. Dalej nie wiem, co czuję do Pawła, nie miałam czasu o tym pomyśleć, ponieważ dzisiaj był sądny dzień. Ktoś pomylił materiały do kolejnego numeru naszego tygodnika. Oczywiście, nikt się nie przyznał, ale solidarnie postanowiliśmy ratować sytuację, zamiast ścigać winnego. Prawdę mówiąc, ten pomysł rzucił Paweł. Mówiłam, że Paweł jest w porzo... Ale zasuwaliśmy tak, że nawet nie było czasu na lunch. Wychodzę wreszcie z redakcji. Paweł musi jeszcze zostać. 20.00. Robię szybkie zakupy w pobliskim markecie. Whiskas dla Wacka, Happy Dog, przysmak w kiszce z folii dla Luli. Dla siebie, z mocnym postanowieniem błyskawicznego odchudzania, wybieram muesli, marchewkę i wodę mineralną. Mam motywację. Dzisiaj, kiedy Paweł pytał, czy zgodzę się zostać ze wszystkimi dłużej, objął mnie i... pomyślałam, że wolałabym nie mieć w talii tego, co tam mam. Pozostaje mi tylko nadzieja, że w nocy, po ciemku Paweł nie zwrócił na „to” uwagi. Nieoczekiwanie na półkach z odzieżą zauważam kraciaste poncho — mmm... Jutro rano na spacerze wyglądałabym odjazdowo i Daniel... Poncho kupione. Niestety, już przy wyjściu z marketu ulegam smakowitemu zapachowi pieczonych kurczaków i zamykając oczy, kupuję przez przypadek największe udko. 20.30. Przed wejściem do bloku kontroluję sytuację. Zza toreb i pakunków widzę światło na szóstym piętrze w oknie Daniela. Jest w domu. „Przystojny domator o zniewalającym głosie pozna młodą, wolną, nie musi być mądra...” Windą wjeżdżam na swoje trzecie piętro. — Czołem, zwierzaki, mam dla was przysmaki — wołam już od progu. Nikt nie odpowiada. „Zjadły się nawzajem” — myślę z przerażeniem. Po chwili jednak pojawia się Wacek z antenką ogona utrzymującą się idealnie w pionie. Ociera się o moje nogi i mruczy kocie pacierze. — Gdzie Lula? — pytam, ale zazdrosny Wacek nie odpowiada. „OK — myślę — szybki spacerek z Lula, a potem jedzonko”. 20.45. Lula nie ma ochoty na spacerek; szybkie siusiu i ciągnie mnie do domu. Co jej się stało? 20.55. Wacek zjada swoje przysmaki. Lula leży w najdalszym kącie kuchni pod ławą i nie chce wyjść. Patrzy tępo w ścianę i w ogóle nie reaguje na moje wołanie. Chyba się na mnie obraziła albo wpadła w depresję z powodu samotności. A co ja mam powiedzieć?! Podsunęłam jej pod nos miskę z przysmakiem Happy Dog — nie robi to na niej żadnego wrażenia. Zastanawiam się, czy powinnam zadzwonić do mamy, żeby zapytać, o co chodzi i co robić w takiej sytuacji. 21.00. Jeszcze trochę poczekam, żeby nie siać paniki, a poza tym sama jestem tak głodna, że ssie mnie aż do pięt. Chrupiący kurczak, jak zakazany owoc, leży przede mną na talerzu. O pokuso! Wypijam szklankę wody, zjadam dwie marchewki. Okazują się miękkie jak kapcie. Brrr! Świństwo! Z takim asekuracyjnym podkładem dopadam wreszcie smakowitego udka. Spod ławy wyczołguje się Lula i obwąchuje mój talerz. Oczka ma całkiem bystre, bez śladu depresji. — Fe! Nie dam ci. Masz swoją miskę. — Obrażona Lula znowu włazi pod ławę. 21.15. Jeszcze tylko łyk zielonej herbaty. Ogarnia mnie błogość. Na krześle obok leży nowe poncho. Wkładam je przez głowę i wychodzę do przedpokoju, żeby przejrzeć się w lustrze. Wyglądam bosko! Odlot! Nagle z zachwytów nad sobą wyrywa mnie charkot i rzężenie dochodzące z kuchni. — Lula! — Wpadam, potykając się o zdziwionego Wacka. — Jak mogłaś?! Lula dławi się kością kurczaka, którą ściągnęła ze stołu, ślepia wyłażą jej z orbit. Prawie rozdzieram jej pysk, ale nie mogę dosięgnąć kości. Lula trzęsie się z przerażenia i ślina kapie jej z mordki. — Boże! Ona za chwilę się udusi! — Nie mam czasu czekac na windę. Pędzę po schodach na szóste piętro i krzyczę na wszystkie korytarze: — Daniel! Daniel! Na pomoc! Ona zaraz umrze! Walę w drzwi pięściami — wylegli oczywiście wszyscy sąsiedzi. Kiedy Daniel otwiera, nie muszę nic mówić. Pędzi po schodach w dół na złamanie karku, ja za nim. — Państwo się rozejdzie — słyszę głos pana Janka, naszego ciecia, który pojawił się, jakby spod ziemi. — To taka nowa zabawa. Najpierw ona goni jego, potem on goni ją. Ha, ha, ha! „Kretyn” — zdążyłam pomyśleć, dopadając drzwi. 21.35. Kość szczęśliwie usunięta. Są na to specjalne chwyty. Pacjent leży w moim łóżku. My z Danielem siedzimy na dywanie obok łóżka. Czerwone wino rozładowuje stres. Rozmawiamy... 22.00. To znaczy Daniel mówi, a ja słucham. Patrzę na niego z zachwytem i wcale tego nie ukrywam. Opowiada o podróżach, o zwierzętach i motylach, które uwielbia. Opowiada o Afryce, o Kapsztadzie, gdzie pracował przez kilka lat. Ha! Olśnienie! Taksówkarz z kindersztubą! Ale nie zdradzam się nawet mrugnięciem oka! Kocha Afrykę i tęskni za nią... A ja słucham i słucham, mogłabym słuchać przez całe życie. 23.00. To on wstaje pierwszy. Patrzy na mnie przez chwilę. — Niezła z ciebie laska, Brygidko! — mówi żartobliwie — Śpij dobrze. Jutro za piętnaście ósma na spacerze. Wstaniesz? — Jasne! — Boże! Co zrobić, żeby jeszcze nie wychodził? Dzwoni telefon. Nie odbieram. — Odbierz, Brygidko, to raczej do ciebie. — Mruga znacząco i całuje mnie w policzek. Po cichu zamyka drzwi. — Halo? — Mógłby teraz zadzwonić prezydent Stanów Zjednoczonych z propozycją zwiedzania Białego Domu i zupełnie by mnie to nie ruszyło! — Brygida? Chcę ci powiedzieć, że dzisiaj cały dzień o tobie myślałem — mówi Paweł zmęczonym głosem. — Ja też — odpowiadam machinalnie i myślę: „Daniel, Daniel, gdzieś ty się uchował, że cię żadna dziewczyna nie porwała?” — Brygida? Słyszysz mnie? Dlaczego się nie odzywasz? — Padam ze zmęczenia. Lula dała taki popis, że mało nie umarłam ze strachu, a ona z zadławienia. Jutro ci opowiem. Dobranoc. — Nawet nie czekam na to, co powie. Odkładam słuchawkę. 23.10. Rzeczywiście słaniam się na nogach. No, bądźmy szczerzy, nie tylko ze zmęczenia. Ale zanim położę się spać, muszę coś sprawdzić. Przewracam do góry nogami całą bibliotekę. Szukam książki Horoskop na każdy dzień roku. 23.30. Książkę znajduję na balkonie pod doniczką. Ciekawe, kto ją tam położył? 23.35. Czytam horoskop Daniela, który jest spod znaku Skorpiona: „...jest człowiekiem poważnym i głębokim, wywierającym ogromny wpływ na otoczenie. W młodości przeżywa okresy niepokoju, lecz po trzydziestym roku życia może nastąpić zmiana dzięki małżeństwu, które najczęściej bywa pomyślne”. 23.45. Czytam horoskop Daniela jeszcze raz. 23.55. Horoskop Daniela umiem na pamięć. Dla pewności powtórzę, żeby się utrwalił. 0.10. Zasypiam na samym skrawku łóżka, patrząc z czułością na pochrapującą Lulę. Nad moją głową miękko i bezszelestnie przelatują różowe motyle... Nagle na horyzoncie pojawia się kobieca postać. Zbliża się do mnie. Teraz już rozpoznaję bez trudu — to moja mama. Ubrana cała na biało, w rękawiczkach, w kapeluszu z ogromnym rondem i siatką na motyle. To nie ja jestem obiektem jej zainteresowania, lecz fruwający nad łąką motyl. Największy okaz pazia królowej, jaki można sobie wyobrazić. Motyl rozpaczliwie ucieka, mama jest jednak szybsza. Z wielką wprawą, jakby zajmowała się tym przez całe życie, zarzuca na niego siatkę i już po chwili, trzymając w palcach, ogląda go uważnie ze wszystkich stron. Potem z triumfalnym uśmiechem kładzie go na mojej poduszce. — Jest twój, córeczko — szepcze mi do ucha. 12 października, piątek 8.15. Budzi mnie słońce i szczekanie Luli. Łapię w locie spadający budzik. Co jest, do cholery?! Dlaczego nie zadzwonił? Do licha! Przespałam poranną randkę! 8.25. Błyskawiczna toaleta. Ubierając się, myślę gorączkowo, dlaczego Daniel nie zadzwonił, kiedy przechodził z Brutusem obok moich drzwi? A dlaczego właściwie miał przechodzić, skoro Brutus nie boi się windy? A może Daniel jest taki rozmowny i odważny tylko po winie: „Niezła z ciebie laska, Brygidko”, a rano, jak otrzeźwiał, to się po prostu wystraszył... A może Daniel ma gdzieś jakąś narzeczoną, nic o niej nie mówił, bo ja nie pytałam, ale jak mogłam pytać?! Trochę kultury, prawda? A może jest gejem? Niemożliwe, zdradziłby się jakimś słowem albo gestem. Czy zawsze muszę się tak wkopać? Czy już nic nigdy nie zdarzy się w moim życiu tak po prostu zwyczajnie i normalnie? 8.35. Koniec rozmyślań, nie będę się nad sobą rozczulać. 8.45. Wychodzę z Lula na spacer. Otwieram drzwi, a wtedy wypada jakaś koperta, którą ta wredna Lula natychmiast porywa i nie chce oddać, a ja nie mam pod ręką żadnego balonika. Zresztą nie mogę zastanawiać się nad batonami, bo Lula runęła już w dół, jakby marzyła o wpisaniu jej rekordu w pokonywaniu schodów do Księgi Guinnessa. Ja oczywiście frunęłam za nią, czasem nie wyrabiając na zakrętach. Jeśli będzie się tak działo kilka razy dziennie, to moje ramiona i biodra zaczną, wkrótce przypominać dojrzałą śliwkę. Dobrze, że nie mieszkam na dziesiątym piętrze. 8.55. Jedynym sposobem na odebranie Luli obślinionej koperty jest zastosowanie patyczka. Znalazłam na szczęście duży patyk. Krzyknęłam: „Lula! Aport!” (nauczył mnie tego Daniel na pierwszym wspólnym spacerze z naszymi psami) i rzuciłam najdalej, jak mogłam, z nadzieją, że wypuści z pyska list. A skąd! Pognała, powiewając białą kopertą. Ja za nią. Lula uznała to za nową zabawę. Dopadła patyka, ale nie złapała go, tylko nie rozstając się z kopertą, zlokalizowała przeciwnika, czyli mnie. Poczekała, aż podejdę na wyciągnięcie ręki, podskoczyła radośnie i popędziła przed siebie. Znowu rzuciłam patyk, krzycząc: „Lula! Aport!” Jeśli ta zabawa będzie trwała tak długo, aż Lula się zmęczy, to proszę wezwać do mnie karetkę reanimacyjną gdzieś w okolicy ukazania się pierwszej gwiazdki na niebie! Na szczęście na horyzoncie pokazał się przystojny jamnik i Lula wykazując wielkie nim zainteresowanie, wypluła kopertę. 9.00. Zasapana dopadłam koperty zagrzebanej wśród złotych liści i wyjęłam mocno sfatygowany list. „Hej, Brygidko. Nie chciałem Cię budzić. Byłem na spacerze z Brutusem bardzo wczesnym rankiem, ponieważ dostałem e-maila, że na dzisiaj wyznaczono spotkanie z przedstawicielami pewnej niemieckiej firmy farmaceutycznej testującej nowy lek na psi reumatyzm. Rozumiesz, że muszę na tym spotkaniu być. Nie wiem, jak długo potrwa, być może nawet cały dzień. Spotkajmy się zatem jutro, OK? W przerwie zadzwonię, to się jeszcze umówimy. Dziękuję za wczorajszy wieczór. Daniel”. 9.15. Lula hasała po trawnikach, uganiając się za jamnikiem, który przy niej nie miał żadnych szans, lądował więc co chwila z nosem w jakiejś rabatce z przekwitłymi kwiatami. Właścicielka jamnika była wściekła, na mnie także, że nie reaguję na zachowanie Luli, ale jak mogłam reagować, skoro czytałam jeden z najpiękniejszych listów świata! Biegnę do domu, rozdając uśmiechy całemu światu. 9.20. Już na klatce schodowej słyszę telefon. W pośpiechu próbuję otworzyć drzwi, plącząc trzy klucze od moich trzech antywłamaniowych zamków. W końcu dopadam telefonu. — Halo? — wołam radośnie, ale to tylko Paweł. Dzwoni z redakcji z zapytaniem, dlaczego mnie tam jeszcze nie ma. Uruchamiam myślenie na szybkich obrotach — przecież dzisiaj jest ten wyjątkowy dzień, kiedy nie musiałam być w redakcji. Tak powiedział wczoraj szef. — No, powiedział, to prawda. — Paweł jest rozczarowany. — Myślałem jednak, że wpadniesz, że się spotkamy, że pójdziemy razem na obiad... Wczoraj, kiedy zadzwoniłem, dziwnie się zachowywałaś. Tak jakbyś nie miała ochoty na rozmowę ze mną. Co się dzieje, Brygida? — Naprawdę nic. Lula wczoraj o mało nie zadławiła się kością kurczaka, potrzebna była interwencja weterynarza. — Szkoda, że nie zadzwoniłaś, mógłbym ci w czymś pomóc. — No, nie, Paweł. Przecież nie jesteś weterynarzem! — Rzeczywiście — powiedział zrezygnowanym głosem, a ja nawet tego nie zauważyłam, ponieważ myślałam o kimś, kto właśnie weterynarzem był. — A dzisiaj rano zadzwoniła Magda, wiesz, moja siostra — starałam się być wiarygodna. — Ma jakieś problemy ze swoim mężem, więc muszę do niej pojechać i wystąpić w roli pocieszycielki. Rozumiesz? — Jasne. Zadzwonię jutro. Gdybyś zmieniła plany, jestem pod komórką. — OK! 11.40. Telefon. Mama. Żeby się dowiedzieć, jak się czuje Lula i żeby razem ze mną obliczyć, czy na pewno wystarczy jej pieniędzy do końca turnusu. Oczywiście tych pieniędzy, które ja jej wysłałam. 12.20. Telefon. Daniel. Czuję, jak miękną mi kolana. — Brygida? Wczoraj było bardzo miło — mówi głosem Żebrowskiego z płyty Lubię, kiedy kobieta... Osuwam się po ścianie na podłogę i usiłuję ze wszystkich sił opanować drżenie głosu. — Ja też myślę, że było super. Te twoje opowieści o Afryce... — Wiesz co, myślę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, że wstąpię do ciebie, wracając z tego spotkania, i razem wymyślimy jakąś restaurację na jutrzejszy wieczór. A potem pójdziemy z psami na spacer. Chcesz? — Jasne. O której będziesz? — A tego właśnie nie wiem. Zadzwonię. 12.25. Rzuciłam się do lustra. Policzki mi płonęły. Na głowie miałam siano. Nie mam się w co ubrać! Nie zdążę! Nie zdążę! A może? Jeśli tylko nikt już nie zadzwoni i nie będzie zawracał mi głowy: — mama, żeby wysłać jej kolejną kasę, — siostra, żeby zaopiekować się jej synem, — Paweł, żeby namówić mnie na randkę, — któraś z moich przyjaciółek, żeby zaprosić mnie na cały weekend. Mama nie zadzwoni, bo dzwoniła pół godziny temu. (Jezu, mówię, jakbym nie znała własnej matki! Ona jest w stanie dzwonić co pięć minut, żeby wymusić to, czego chce). Magda wyjechała z Kubusiem do koleżanki w góry. Ze spotkania z Pawłem już się wykręciłam. Nie jest źle. 16.30. To niewiarygodne, ile czasu zajmuje kobiecie doprowadzenie się do stanu używalności. Na głowie mam turban, skonstruowany z pomarańczowego ręcznika we fioletowe kwiaty, na twarzy różową malinową maseczkę, na sobie niebieski szlafrok, a na nogach zielone plastry do depilacji. I proszę nie zwracać mi uwagi, że poszczególne elementy tej kompozycji kolorystycznej gryzą się ze sobą. Sama ostatnio widziałam w telewizji relację z pokazu mody w Paryżu, podczas którego modelki demonstrowały kreacje właśnie tak skomponowane kolorystycznie. Tyle, że ja nie mam zamiaru pokazywać się publicznie. 16.35. Może nie mam zamiaru, ale właśnie ktoś dzwoni do drzwi. Podchodzę po cichutku i sprawdzam, kto to. 16. 35 i 20 sekund. Prawie się udało, gdyby nie to, że potykam się o Wacka i niewiele brakowało, a wylądowałabym na wieszaku. 16.35 i 25 sekund. Potykam się o buty i ląduję na wieszaku, rozpaczliwie chwytając się wszystkiego, co na nim wisi. 16.35 i 30 sekund. Razem z wieszakiem ląduję na drzwiach, czemu towarzyszy donośny huk. Przygniatam Wacka, który drze się, jakby rozum stracił. Zwabiona hałasem Lula wpada na mnie i z wyraźnym zadowoleniem zlizuje z moich policzków malinową maseczkę. W tej sytuacji trudno udawać, że nikogo nie ma w domu. 16.36. Jakoś się pozbierałam i wyglądam przez wizjer. Na wycieraczce stoi Daniel. Ma dziwną minę. Miałby jeszcze dziwniejszą, gdyby mnie zobaczył. — Kto tam? — pytam niewinnie. — Daniel — odpowiada ostrożnie. — Otwórz, Brygida. — Sorry, nie mogę ci otworzyć, bo... łapię mysz. Wiesz, nie chcę, żeby uciekła. Przed chwilą prawie ją miałam, ale właśnie mi uciekła... — Mysz? W naszym bloku? — To domowa mysz! — Pójdę do piekła za łgarstwo. — Wydawało mi się, Brygido, że masz kota... — Oczywiście, że mam Wacka, ale chodzi o to, żeby on jej nie zżarł. To jest mysz mojej siostry, która wyjechała na weekend... — Opiekujesz się zwierzętami całej rodziny? — Tak, to znaczy... Słuchaj, Danielu, zaraz do ciebie wpadnę, tylko muszę złapać tę mysz, zanim zrobi to Wacek. OK? — OK — odpowiada znowu ostrożnie i wcale mu się nie dziwię. Właściwie to dziwię się, że w ogóle odpowiada. 16.38. Biegnę do łazienki, o nic się nie potykając. Zastanawiające! 16.40. Zmywam różową packę z twarzy i zrywam jednocześnie plastry z nóg, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy z bólu. 16.45. Ściągam turban, suszę włosy i zastanawiam się, na co zamienię szlafrok. 16.55. Wkładam obcisłą bluzkę, obcisłe dżinsy oraz obcisłe skarpetki. 17.00. Czuję się jak larwa jedwabnika w kokonie, mam wypieki na twarzy od suszarki, a włosy naelektryzowane, jakbym sama się podłączyła do prądu. Trudno! 17.05. Jadę windą na szóste pod numer trzydziesty czwarty kłamać i się ośmieszać. 17.07. O! Daniel ma na drzwiach kołatkę z pyskiem wilczura. Wczoraj jej nie zauważyłam. Wybieram sposób tradycyjny i dzwonię do drzwi. — Jak mysz? — pyta Daniel, otwierając. Ma na sobie bluzę z wielkim kotem. Przemknęło mi przez głowę, że może powinnam się ewakuować. — Jak my... Aaa! Mysz! Muszę powiedzieć ci prawdę o tej myszy. — Nagle postanawiam nie kłamać i nie wylądować w piekle. — W każdym razie uganianie się za myszami wyraźnie ci służy, bo wyglądasz rewelacyjnie. Powiedział to takim głosem, że w ułamku sekundy zmieniła się chemia całego mojego organizmu. Opowiedziałam Danielowi, że wcale nie goniłam myszy, tylko... sprzątałam po Wacku, który nasikał w przedpokoju. Idąc do drzwi, poślizgnęłam się i zahaczyłam o wieszak. Nie chciałam powiedzieć mu prawdy, kiedy stał pod drzwiami, żeby nie pomyślał sobie, że źle wychowałam swojego kota. Wydawało mi się, że Daniela niespecjalnie interesowała prawdziwa przyczyna mojego dziwnego zachowania. Od dawna nikt nie patrzył na mnie z taką czułością. 17.30. Siedzimy na podłodze, pijemy wino, jemy sery, które Daniel ułożył na wielkiej desce, i wymieniamy wszystkie znane nam restauracje, w których warto byłoby jutro zjeść kolację. 18.00. Siedzimy na podłodze, oparci o kanapę, i całujemy się, żeby przypieczętować zgodę na kolację w restauracji „Pod Aniołem”. Jest bosko! 18.20. Całujemy się. Daniel całuje tak, że można oszaleć. Nigdy w życiu nie byłam tak podniecona! Może zrobić ze mną wszystko, co tylko zechce. 18.30. Chyba nie zechciał, bo nagle mówi, że nie możemy dręczyć zwierząt. Musimy szybko wyjść na spacer. 19.30. Wracamy ze spaceru, każde do swojego mieszkania. Tak jakoś wyszło! Miałam nadzieję, że spędzimy ten wieczór razem albo u niego, albo u mnie. Ale nie, Daniel ma jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, związane z dzisiejszym spotkaniem z niemieckimi farmaceutami. 19.40. Włączyłam telewizor, ale nie rozumiem ani jednego słowa. Nie wiem, jak wytrzymam do jutrzejszego wieczoru. Cały czas myślę o tym, co powiedział Daniel na spacerze z psami. A raczej, co chciał powiedzieć, pytając, czy już tak przywiązałam się do towarzystwa psa, że po powrocie mamy, kiedy oddam jej Lulę, chciałabym mieć innego psa? Zapytałam, dlaczego o to pyta. Zrobił tylko tajemniczą minę. Mam chaos w głowie. Albo chce mi kupić w prezencie, na przykład pod choinkę, jakiegoś pieska, żebyśmy mogli wychodzić razem na spacery. Albo chce, żebyśmy zamieszkali razem i wówczas Brutus będzie naszym wspólnym psem. Albo już postradałam zmysły, albo stanie się to za chwilę. Przecież nie powiedział niczego, co mogłoby mnie upoważnić do wyciągania takich wniosków. To po co o to pytał?! Jestem nienormalna! 20.00. Przypomniałam sobie dobrą radę mojej mamy: „Zrób listę wszystkich mężczyzn godnych zainteresowania, wpisz obok ich nazwisk wady i zalety, no i startuj do tego, który wypadnie najlepiej. Weź wreszcie sprawy w swoje ręce”. Mama rzadko miewa dobre rady, ale ta jest wyjątkiem, który potwierdza regułę. 20.05. Siedzę w kuchni przy stole, popijam zieloną herbatkę i robię listę kandydatów na mężczyznę mojego życia: kandydat: Paweł za przeciw * jest mną zainteresowany * kochałam się z nim * było nieźle * jest dobry i czuły * i mądry * lubię go, gdy mam dzień kokietki * jest odrobinę niższy ode mnie * nie wiem, czy go lubię, kiedy nie mam dnia kokietki * nie wiem, kim jest naprawdę kandydat: Piotr Larnecki za przeciw * jest przystojny * ma ciepły głos * dobrze wygląda w kitlu * jest świetnym lekarzem * ma narzeczoną Ewę, która jest moją przyjaciółką kandydat: Marek — sąsiad za przeciw * jest sympatyczny * przystojny * blisko mieszka * ma żonę Anię kandydat: Daniel za przeciw * jest przystojny * ma piękne oczy i głos * wspaniale opowiada * zabawny, sympatyczny * duże poczucie humoru * chyba jest mną zainteresowany * na pewno świetnie wygląda w kitlu * uwielbiam się z nim całować ? kandydat: Wacek za przeciw * mieszka ze mną * je mi z ręki * daje się przytulić * kradnie dla mnie kotlety * jest kotem kandydat: Kuba z serialu Na dobre i na złe za przeciw * ma poczucie humoru * oraz przystojną twarz Artura Żmijewskiego * dobrze wygląda w kitlu * tak naprawdę nie istnieje Bilans: * mam wyraźną skłonność do kitli, * najlepszym kandydatem jest Daniel Stocki, * tuż za Danielem plasuje się Wacek. 21.30. Pierwszy etap planu wykonany pomyślnie! Teraz tylko startować, skoro już wiem do kogo. 21.33. Cholera! Przecież już od miesiąca wiem do kogo, tylko nie wiem jak! Czy to, co działo się dzisiaj, można uznać za początek? W takich pismach jak moje i wielu innych są specjaliści, którzy mają tysiące doskonałych rad, ale mogę się założyć, że sami nigdy by z nich nie skorzystali. 21.35. Jestem w kropce. 21.40. Nadal jestem w kropce. 21.45. Ciągle jestem w kropce. 21.50. Jestem w łazience. 22.00. Teraz jestem w nowej, obrzydliwie obcisłej, małej czarnej, której nie powinnam nakładać, ponieważ demaskuje nadmiar czegoś na biodrach, czyli moje słynne koło ratunkowe. 22.05. Stoję pod drzwiami Daniela i czuję się kretyńsko. 22.07. Godzę się ze swoim losem i dzwonię. 22.08. Dzwonię jeszcze raz. Nikt nie szczeka ani nie otwiera. 22.09. To niemożliwe, że Daniela nie ma, kiedy przyszła do niego miłość. 22.10. Trzaśniecie drzwiami windy i Brutus wita mnie radośnie, pozostawiając na małej czarnej, zbyt obcisłej, błotne ślady łap. 22.12. Daniel przygląda mi się uważnie i pyta, czy coś się stało. Próbuję mu wytłumaczyć, co robię pod jego drzwiami w eleganckiej sukience, ale sądząc po minie Daniela, nie wypadłam chyba zbyt przekonywająco. Też bym nie uwierzyła, gdyby jakiś facet wystrojony w garnitur przyszedł do mnie po cukier. 22.15. Siedzę w pokoju gościnnym Daniela, całym w kolorze srebrny metalik, i czekam na kawę. Wyobrażam sobie, że jest gejem, ma żonę i dziecko, trzy kochanki i zaborczą narzeczoną. Z tych przyjemnych i optymistycznych wizji wyrywa mnie głos Daniela wrzeszczącego z kuchni: — Ze śmietanką czy bez? — Bez — odwrzaskuję, jakby mieszkanie miało ze sto pięćdziesiąt metrów, a nie sześćdziesiąt osiem. Daniel przynosi kawę. Ależ on jest wysoki... — A więc, droga Brygido — mówi, zabawnie przekrzywiając głowę — jak się miewa Wacek? — Czuję, że ze mnie kpi. — Świetnie — odpowiadam niepewnym głosem. — Myślisz, że polubi Brutusa? — Myślę, że tak. — W mojej głowie kompletne szaleństwo. Do czego on zmierza? Brygida, weź się w garść! Przyszłaś tu polować, a nie wpadać w pułapki! Czuję się jak niedoświadczona piętnastolatka. Choć teraz piętnastolatki są pewnie właśnie bardziej doświadczone niż ja, stara prawie trzydziestka. — Dlaczego pytasz, czy Wacek polubi Brutusa? — Głos mi się trzęsie. Zaraz zemdleję albo ucieknę. — Wracając ze spaceru, pukałem do ciebie. Chcieliśmy cię z Brutusem odwiedzić. Potrzebuję kilku chwil, żeby ochłonąć i zrozumieć, co on do mnie powiedział. „Powiedział tylko tyle, kretynko, że chciał cię odwiedzić razem ze swoim psem. Nic więcej”. — To mój wewnętrzny głos. — Zrobiło mi się przykro, że cię nie zastałem. — Daniel pocałował mnie delikatnie w czubek nosa. — Dobrze, że przyszłaś po cukier, Brygido Janoska. Zdążyłam tylko pomyśleć, co pomyśli o mnie Wacek, kiedy nie wrócę na noc do domu, i poddałam się najczulszym pieszczotom, najrozkoszniejszym pocałunkom. To był odlot. Daniel powoli rozpinał suwak sukienki na plecach. Ja zdejmowałam z niego bluzę. Tę z kotem. Zadzwonił telefon. — Odbierz, to chyba do ciebie — zażartowałam. Poturlaliśmy się po podłodze do telefonu razem, bo nie mogliśmy się z siebie rozplatać. Daniel podniósł słuchawkę i za chwilę powiedział coś po niemiecku. Cholera, za późno zaczęłam się uczyć tego języka i nic nie rozumiałam. A poza tym prysł cudowny nastrój. — Przepraszam cię, maleństwo [nikt tak do mnie nigdy nie mówił], moi niemieccy znajomi mają jakieś drobne kłopoty. Muszę im pomóc. — Teraz? — zapytałam bez sensu. — Teraz. Spotkamy się jutro o osiemnastej u ciebie. OK? I zjemy kolację w „Pod Aniołem”. Robił wszystko jednocześnie — ubierał się w pośpiechu, zapinał moją suknię i całował mnie w kark. Całował tak, że jęknęłam: — Danielu, musisz? — Muszę, maleństwo. — Wyjmował z szuflady jakieś dokumenty i papiery. — Brygidko, mam do ciebie prośbę. Czy Brutus mógłby zostać u ciebie do jutra? Po prostu nie wiem, ile mi to zajmie czasu. Mogę wrócić za dwie godziny, a mogę i za dziesięć. Ale na pewno zdążę przed naszym spotkaniem. — Oczywiście, nie ma problemu — powiedziałam odruchowo, zanim się zastanowiłam. — Strasznie, ale to strasznie cię lubię — przyciągnął mnie do siebie, objął i pocałował tak, że znowu ziemia zaczęła mi się usuwać spod stóp. Złapał kurtkę, podał mi smycz dziwnie niespokojnego Brutusa i prawie wybiegł na klatkę. Zamknął drzwi na jeden zamek i wcisnął mi w garść klucze. — Właściwie mogę ci je zostawić, przecież i tak najpierw przyjdę do ciebie po Brutusa. 22.45. Zjechaliśmy windą trzy piętra i stanęliśmy pod moimi drzwiami. — Wybacz, Brygidko — wyszeptał i zniknął. 22.50. Leżę na łóżku, na tym skrawku, który zostawiła mi Lula. Nawet się nie rozebrałam. — Dlaczego, dlaczego tylko mnie coś takiego musiało się przydarzyć!? Czy świat może się aż tak zmienić w ciągu pół godziny? Walę pięściami w poduszkę. Lula przesuwa się w bezpieczniejsze miejsce. Łzy płyną mi nieprzerwanym strumieniem i szlocham tak, że Lula zaczyna wyć. Po chwili przyłącza się do niej Brutus. Z obawy, żeby sąsiedzi nie wezwali straży pożarnej, sądząc, że to alarm, muszę przestać płakać. Świat jest podły! 13 października, sobota 9.00. Chciałam pospać dłużej, bo miałam całą noc zmarnowaną, ale Lula jak to Lula jest bezwzględna. Zaczęła mnie spychać z mojego własnego łóżka. I to nie na podłogę, a na Brutusa, który spał grzecznie na dywaniku. Właśnie wróciliśmy ze spaceru, na którym Lula zachowywała się tak, jakby nagle otrzymała dyplom szkoły angielskiej dla dobrze urodzonych panienek, i zastanawiam się, czy jeszcze na chwilę nie wskoczyć do łóżka. Muszę przecież jakoś wyglądać wieczorem. Wyłączyłam telefon i postanowiłam się nie mazgaić, tylko „nabrać urody przez sen” — jak mówi mama. 11.00. A co będzie, jeśli wieczorem znowu zadzwonią jacyś Niemcy ze swoimi problemami i Daniel będzie musiał odwołać naszą pierwszą wspólną kolację? „Nie wywołuj wilka z lasu, Brygido Janoska! Myśl pozytywnie!” Czego ja nie robiłam, żeby myśleć pozytywnie! Przystrzygłam sobie grzywkę. Niestety, trochę krzywo i kiedy próbowałam ją wyrównać, zrobiła się chyba ciut za krótka. Ale za to kolor udało mi się tym razem osiągnąć super! Jasna, czysta miedź. Nikt się nie domyśli, że jestem blondynką. 13.00. Cała zawartość mojej szafy leży przed szafą, to znaczy na podłodze. Brutus i Lula walczą o moją starą bluzę. A niech się zwierzątka nacieszą. Zwyciężyła, oczywiście, Lula, która wyrwała bluzę, ale Wacek był najmądrzejszy, bo wskoczył na nią i jeździł po całym pokoju na gapę. Zabawa była przednia, dopóki z półek nie zaczęły spadać książki. A wszystko, co stało na komodzie, było w poważnym stopniu zagrożone. Musiałam szybko napełnić miseczki jedzeniem, żeby choć na chwilę odwrócić ich uwagę od wspaniałej „zabaweczki”. Do ciężkich zniszczeń nie doszło, a podłogę miałam wyfroterowaną jak nigdy. 15.00. Wróciłam z drugiego uroczego spaceru z psami. Ciekawe, dlaczego Daniel do tej pory się nie odezwał. Ależ jestem kretynka! Przecież wyłączyłam wszystkie telefony! 15.05. Nawijam włosy na papiloty (dawno tego nie robiłam) i słyszę okropne burczenie w żołądku. Nie jadłam śniadania, nie jadłam obiadu, podgryzam tylko chrupki chlebek, żeby nie paść z głodu przed wieczorem. Ale jeśli cokolwiek mnie skusi, nie zmieszczę się w czarne skórzane spodnie, które już od ubiegłego roku są za ciasne. 15.10. Sprawdzę. Tak — są za ciasne. Próbuję je dopiąć, leżąc na podłodze. Próbuję na plecach, próbuję na boku. Nic z tego. 15.20. Siedzę na podłodze i grzebię w kupie szmat. „Po co ja tyle tego trzymam, przecież i tak nie będę nosiła tych bluzeczek, tych sweterków. Trzeba połowę szafy zapakować i oddać na PCK” — myślę racjonalnie. Automatycznie segreguję i odkładam na bok to, czego już na pewno nie będę nosić. Powiedzmy, że z niektórych rzeczy wyrosłam. Przy okazji znalazłam różową skórzaną kurteczkę, o której zupełnie zapomniałam. Jest wprawdzie bardzo obcisła, ale suwak się dopina i wyglądam w niej cholernie seksownie. Dobrze, że mam niezły biust. Do niej włożę tę nową, wrzosową spódnicę z dołem obciętym ukośnie. Coś mnie napadło i kupiłam z przeświadczeniem, że nigdy jej nie nałożę. I zielone body. Wyglądam super! No, pomijając papiloty. Ale przecież zdejmę, zanim przyjdzie Daniel. Mam nadzieję, że nie zapomnę. 16.57. Coś podobnego! Nigdy nie zdarzyło mi się być ubraną na godzinę przed wyjściem. Jeszcze tylko makijaż. Dlaczego Daniel nie dzwoni? Mógł choćby wysłać SMS-a. Rzeczywiście różowoseledynowy w tym sezonie jest wymarzony. Stoję przed lustrem w łazience i wyjątkowo starannie tuszuję rzęsy, żeby wyglądały na dwa razy dłuższe, niż są w rzeczywistości. Odruchowo włączam radio. — Program Trzeciiiii — śpiewają jakieś muzykalne panienki. — Jest siedemnasta. Słuchają państwo Trójki. Serwis informacyjny. Zaczynamy od wiadomości z ostatniej chwili. Dzisiaj nad ranem na przejściu granicznym w Kołbaskowie polscy celnicy zatrzymali dwóch obywateli niemieckich podróżujących samochodem bmw z berlińską rejestracją. Samochód nafaszerowany był amfetaminą ukrytą w opakowaniach lekarstwa przeznaczonego do leczenia psiego reumatyzmu. „Zwariowali — pomyślałam — plątać w to jeszcze Bogu ducha winne stworzenia”. — Policja poszukuje trzeciego członka przemytniczego gangu, obywatela polskiego, Daniela S., lekarza weterynarii. — Niech jeszcze powiedzą, że cholernie przystojnego i że całuje tak jak nikt. Co ja bredzę?! — Nagle poczułam, jak miękną mi kolana. Dopiero teraz zaczęłam składać w całość wszystko to, co wydarzyło się wczoraj. — Nie, niemożliwe! Zwykła zbieżność imion, pierwszej litery nazwiska i zawodu — próbowałam sobie wmawiać. „A jednak?” — szeptał mój wewnętrzny głos. „Te telefony? Te nagłe wyjścia? Ta ucieczka wieczorem?” — Ależ ja jestem naiwna! Oczywiście, że to była ucieczka! Podrzucił mi przecież Brutusa! Biedny pies. Co ja teraz z nim zrobię? A klucze? Co mam zrobić z kluczami do jego mieszkania? „Wyrzuć. Nikt przecież nie wie, że je tobie zostawił”. — Nie. Bez sensu. Panikuję niepotrzebnie. Na pewno zjawi się o osiemnastej, tak jak obiecał. Zaczęłam co parę minut sprawdzać zegar. Nigdy w życiu nie przeżyłam tak długiej godziny. Kiedy wskazówki zegara zbliżały się nieuchronnie do godziny 18.00, dostałam dreszczy. Dzwonek u drzwi nie dzwonił. Milczały telefony, a mnie trzęsło tak, jakbym dostała gwałtownego ataku febry. Nie mogę powstrzymać szczękania zębami. 18.05. Rozbieram się szybko i wskakuję do wanny. Biorę gorącą kąpiel. Telefon milczy. Dzwonek u drzwi także. 18.15. Trzasnęły drzwi od windy. Zawinięta tylko w ręcznik biegnę wyjrzeć przez wizjer. Na korytarzu pusto. 18.30. Siedzę w kuchni przy stole, mam na sobie moją ulubioną męską piżamę, za dużą o dwa numery, i sączę drinka. Nie, dzisiaj nie wino. Piję czystą wódkę (której nie cierpię) z sokiem pomarańczowym. Wyjęłam oliwki, kroję sobie kosteczki ementalera i próbuję udawać, że czuję się świetnie. Łzy, razem ze starannie zrobionym makijażem, kapią mi do szklaneczki. 19.00. „Fakty”. Jest. Przejście graniczne. Celnik mówi, że podejrzane wydawało mu się to, że te same opakowania leków widział parę miesięcy temu przewożone przez granicę w drugą stronę, czyli do Polski. Wypijam drugiego drinka. 19.30. „Wiadomości”. Przejście graniczne. Zbliżenie na niemieckie numery rejestracyjne samochodu. Wyraźnie widać wgłębienie od stuknięcia. Coś mi się nie zgadza. Ja przecież znam ten samochód. To ta sama beemka, która stała zaparkowana na moim miejscu jakiś miesiąc temu i ja w nią wjechałam, bo się zamyśliłam. Tylko wtedy na pewno była na polskich numerach. Pomyślałam wtedy: „Co za dupek stanął na moim miejscu”. Teraz już wiem, co za...! Nie, nie mogę tak myśleć o Danielu. Co ja mam zrobić? Nie mogę pójść na policję i powiedzieć: — To są klucze do mieszkania tego faceta od amfy, to jest jego pies, a ja całowałam się z nim do nieprzytomności jeszcze wczoraj wieczorem i marzyłam o tym, żeby mnie przeleciał! 20.00. Chciałam wypić jeszcze jednego drinka, ale pomyślałam, że nie mogę wyjść na spacer z psami w stanie wskazującym na spożycie. Przynajmniej nie w takim stopniu. Lula i Brutus siedziały już zgodnie pod drzwiami. Włożyłam dres na piżamę, na papilotach zamotałam ogromną chustę — nie wiem, dlaczego nie chciało mi się ich zdejmować — wcisnęłam się w pikowaną kurtkę i wyszłam, prowadząc potulne psy na smyczach. Wydawało mi się, że na spacerze wymyślę jakieś genialne wyjście z tej kryminalnej sytuacji. Spojrzałam w okna Daniela. Były ciemne. Nie wymyśliłam nic, ale ciągle nie wierzyłam, że to on. Może ktoś go próbuje wrobić. Obserwowałam uważnie całe osiedle. Spokój. Nic się nie działo. A czego oczekiwałam? Obławy? Radiowozów? Psów tropiących? Wróciłam do domu dopiero wtedy, kiedy zęby zaczęły mi szczękać jak kastaniety. 21.00. Jeszcze jedna gorąca kąpiel, jeszcze jeden drink. Przypominam sobie wszystkie słowa Daniela i dopiero teraz w pełni rozumiem ich znaczenie. 21.30. Moje rozmyślania przerywa potworny łomot do drzwi. „To już koniec! Idą po mnie!” — myślę i po cichutku podchodzę do drzwi, za którymi coś dziwnie głośno. Zerkam przez wizjer. Widzę Ankę... Co ona tu robi o tej porze? Coś jednak musiało się wydarzyć. Otwieram. Rozbawiona Anka „wtacza się”, udając pijaną, do mojego mieszkania. Za nią Marek. Daniel?! Nie, jakiś inny mężczyzna, równie wysoki. Ewa i doktor Larnecki?! To już chyba koniec świata! — Co jesteś taka przerażona, Brygido? — śmieje się Ewa. — Mamy małą „zakładową” imprezkę u Marków i przyszliśmy cię zaprosić. Tak strasznie cię obgadywaliśmy, że Antek koniecznie chciał cię poznać. Brygido — to jest Antek, mój kolega z pracy. Antku — to jest Brygida, moja najlepsza koleżanka ze szkoły — dokonała prezentacji. — Ewka, ale skąd ty u Marka? — Nie mogłam się w tym wszystkim połapać. — Pracujemy z Markiem już od jakiegoś czasu. To on był obiektem moich westchnień, nie pamiętasz, opowiadałam ci. Ale Ania była lepsza, na mnie w ogóle nie zwracał uwagi. — Za co jestem mu dozgonnie wdzięczny, bo zostałaś dla mnie. — Piotr przytulił ją i popatrzył na mnie. — Znowu widzę na twojej głowie jakieś dzieło sztuki. Świetna fryzura — roześmiał się życzliwie. — Zróbcie sobie drinki — powiedziałam, znikając w łazience. 22.00. Pozbyłam się papilotów, ale nadal jestem w mojej ulubionej piżamie. Piję, nie wiem już którego drinka, i jest mi wszystko jedno. 22.15. Antek przygląda mi się dość natarczywie. Trochę mnie to irytuje, ale staram się być miłą gospodynią. Zresztą zaraz przenosimy się do Marków. Przez głośny gwar ledwo usłyszałam brzęczyk domofonu. Rzuciłam się w stronę drzwi. Kto to może być? Paweł! Przechodził i zobaczył światło. Jak to: przechodził? O tej porze? Po co? Mieszka na drugim końcu miasta. Paweł jest zaskoczony obecnością tylu gości. Antek zaczyna się wygłupiać i opowiada, że szukał tej piżamy, ale nie miał pojęcia, że zostawił ją u mnie. Pawła na chwilę zamurowało. Patrzy na mnie z takim wyrzutem... Wychodzi, delikatnie zamykając drzwi za sobą. Krzyczę, że to moja piżama, że zawsze spałam w męskich piżamach! Ogarnia mnie furia! Za dużo emocji jak na jeden dzień. Wyrzucam wszystkich. Antek przeprasza, nic nie rozumie, wydawało mu się, że to świetny kawał. Ewa przytula mnie i uspokaja, Marek mruczy coś pod nosem. Za dużo już... za dużo... Zamykam drzwi i zaczynam płakać, jak mała dziewczynka. Ciągle widzę beznadziejnie smutne oczy Pawła. Boże, co ja nawyprawiałam przez ostatnie dni! Jest mi źle, okropnie ciężko. 22.40. Psy się wreszcie uspokoiły. Wacek wylazł z szafy, gdzie ma swój azyl. Wydawało mi się... Nie, teraz słyszę wyraźnie. Ktoś delikatnie puka do drzwi. Moje serce zaczyna walić jak oszalałe. Uchylam drzwi. — Paweł! — Mam taką samą — mówi i przytula mnie. — Ale uwierz mi... — Wiem, że to twoja piżama. Rozmawiałem przed chwilą z Antkiem. Powiedział, że poznaliście się pół godziny temu. — Ale... — Nie wiem, o czym chciałam mu powiedzieć. O tym, że mnie kontroluje? O tym, że jest zazdrosny i że to jest trochę przyjemne, a trochę niepokojące? Na razie nie mogłam nic powiedzieć, bo Paweł przyciągnął mnie mocno do siebie i całował. Nie tak jak Daniel. Nikt nie całował tak jak on. Trudno. — Paweł. Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego... — Powiedz. — Jesteś mi bardzo potrzebny. — Ty mnie też, maleństwo.