Karl Hans Strobl WYSTĘPNA MNISZKA (Die arge Nonn') Pewnej nocy nieoczekiwanie przebudziłem się z głębokiego snu. Moją pierwszą reakcją było zdziwienie, że w ogóle zbudziłem się; cały dzień bowiem zajęty byłem przy rozbiórce koszar jezuickich i wieczorem odczuwałem wielkie zmęczenie. Obróciłem się na drugi bok i próbowałem zasnąć. Lecz nagle usłyszałem krzyk, który zupełnie odegnał sen. To był krzyk przerażenia. Błyskawicznie usiadłem na łóżku. Przede wszystkim usiłowałem zebrać myśli. Jak bowiem często bywa w nocy, nie wiedziałem, gdzie są drzwi, a gdzie okno. Na koniec przypomniałem sobie, iż mam zwyczaj sypiać wyłącznie głową ku północy, nogami zaś na południe. W ten sposób ustaliłem, że drzwi znajdują się na prawo, okno natomiast jest po lewej stronie. W sąsiednim łóżku moja żona śniła spokojny sen dziecka. Chwilę nasłuchiwałem uważnie, aż wreszcie położyłem się przekonując sam siebie, że to tylko był sen. Lecz osobliwie silne i dzikie musiało być to marzenie, skoro z jego otchłani wydobyty krzyk tak wyraźnie dotarł do mojej świadomości. Minęły dwie godziny, zanim ponownie zasnąłem. Podczas dnia niewiele miałem czasu, aby rozmyślać o nocnych przeżyciach, chociaż moja pamięć wciąż powracała do tego tematu. Wspinałem się na pozostałości koszar jezuickich i nadzorowałem rozbiórkę. Słońce potwornie paliło, a pył wzniecany podczas burzenia murów osiadał w płucach. Dokładnie o jedenastej zjawił się jak zwykle dyrektor Archiwum Krajowego doktor Holzbock, aby zapytać o postęp prac. Rozbiórka starej budowli ogromnie go zajmowała, bowiem zabytek pochodził częściowo jeszcze z czasów założenia miasta. Ponieważ badał szczególnie historię kraju, obiecywał sobie niemało po tej szczególnej sekcji sędziwego cielska. Staliśmy na wielkim dziedzińcu patrząc, jak robotnicy burzą pierwszą kondygnację centralnego budynku. . — Jestem pewien — powiedział archiwista — że natrafimy tu jeszcze na wiele ciekawych znalezisk, zanim dokopiemy się do fundamentów. Na drobnych świadków przeszłości oddziaływuje siła grawitacji — podążają w głąb ziemi. Nie zdaje pan sobie sprawy, jak dalece fascynują mnie stare budowle, zwłaszcza gdy mają równie bogatą historię jak ten gmach. Najpierw mieścił się tu karawanseraj, potem żeński klasztor, następnie twierdza jezuitów, na koniec koszary. Zbudowany na stosunkowo obszernym terenie starego miasta, opasanego wałami, był z pewnością świadkiem dramatycznych wydarzeń, przechował cień dawnego, burzliwego życia. Pokłady z różnych okresów nawarstwiły się, to nieomal geologia historii. Przypuszczam, że znajdziemy w tych wiekowych ruinach sporo interesujących rzeczy — myślę nie tylko o starych monetach i ukrytych pod tynkiem freskach, lecz także o pamiątkach minionych przygód, niezwykłych losów. Tak mówił fanatyczny archiwista, gdy na naszych oczach kilofy robotników kruszyły mocne mury. Na piętrze odsłonięto krużganki; w wyobraźni widziałem zastępy kupców, mniszek i jezuitów. Ludzie ci znaczną część swojego życia spędzili pod ciężkimi łukami szarych arkad. Podczas gdy doktor kontynuował płynącą z głębi duszy rapsodię, postanowiłem, poddając się wielce romantycznemu nastrojowi, przyjrzeć się ruinie pewnej nocy. Chciałem znaleźć się na krawędzi niepoznanego i zaprzyjaźnić się z tajemniczymi duchami budowli. Tej nocy przebudziłem się dokładnie tak, jak poprzedniej, i po chwili usłyszałem przerażający krzyk. Tym razem spodziewałem się go, próbowałem więc ustalić, skąd dobiega. Ale w najważniejszym momencie opanował mnie przedziwny lęk; nie zdoła też określić, czy krzyk pochodzi z wnętrza domu, czy też z ulicy. Niebawem odniosłem wrażenie, że jacyś ludzie przebiegają pod moim oknem. Do rana pogrążony byłem w nerwowym półśnie; poszukiwałem gorączkowo wyjaśnienia dla tajemniczego zjawiska. Kiedy przy śniadaniu opowiedziałem o wszystkim żonie, z początku była rozbawiona. Potem jednak dodała z niepokojem: — Mam wrażenie, że odkąd rozpocząłeś prace w koszarach I jezuickich, jesteś bardziej nerwowy. Weź może urlop, niech zastąpi cię któryś z kolegów. Jesteś przemęczony i powinieneś oszczędzać zdrowie. Nie chciałem jednak nic o tym słyszeć; grzebanie się w ruinach tej starej budowli, tropienie rzeczy, o których wspominał archiwista, zajęło mnie bez reszty. Moja żona osiągnęła jedynie zapewnienie, że zbudzę ją, jeśli znowu coś zakłóci mój sen. Także tej nocy zbudziłem się nieoczekiwanie. Natychmiast, przerażony, schwyciłem za ramię żonę; siedzieliśmy w łóżkach nasłuchując. I zaraz rozległ się krzyk, przerażający, wyraźny z ulicy. — Słuchaj... teraz, teraz... Moja żona zapaliła lichtarz i spojrzała na mnie. — Boże, jak ty wyglądasz! Przecież nic nie ma. Nic nie słyszę. Byłem tak bardzo podniecony, że krzyknąłem na nią: — Milcz... O, teraz... teraz biegną ulicą! — Zadajesz mi ból! — zawołała żona, ściskałem bowiem jej ramię, jak bym chciał dowieść jej przemocą mojej racji. — Nic nie słyszałaś? — Nic, zupełnie nic! Opadłem na poduszki. Mokry od potu, utrudzony jak po niezwykle wyczerpującej pracy, nie potrafiłem uspokoić na dobre już przestraszonej żony. Nad ranem, gdy nareszcie zasnęła, uświadomiłem sobie jasno, co powinienem czynić, aby oddalić obłęd. Podczas dnia zachowywałem się całkowicie normalnie, byłem opanowany i zdołałem nawet przekonać żonę, że się uspokoiłem. W czasie kolacji pokpiwałem nawet z nocnych majaków i obiecałem, iż dziś będę twardo spał do rana i nie przywiązywał znaczenia do krzyku oraz tumultu na ulicy. Przyrzekłem nawet, że po zakończeniu szczególnie pilnych robót wystąpię o dłuższy urlop. Ale kiedy tylko usłyszałem spokojny oddech pogrążonej we śnie żony) wstałem z łóżka i ubrałem się. Nie chciałem, aby opanowały mnie pozbawione sensu myśli, wziąłem więc Krytykę praktycznego rozumu Kanta i próbowałem zatopić się szeregach surowych i logicznych terminów. Gdy jednak zbliżała się północ, ogarnął mnie niepokój, musiałem przerwać lekturę. Niemożliwością było poddawać się dłużej żelaznemu przymusowi książki. Odciągało mnie coś silniejszego. Wstałem i wyszedłem przed dom. Ciałem moim wstrząsały dreszcze, a zatem nadchodziła straszliwa pora. Ukryty w zagłębieniu bramy, czekałem: musiałem zebrać całą swoją odwagę, lecz zdecydowałem się skończyć z koszmarem i ostatecznie ustalić przyczyny nocnych niepokojów. Dwadzieścia kroków od mojego posterunku paliła się latarnia oświetlająca chodnik przed domem. Jakiś młodzian, który najwyraźniej nadużył trunków, przeszedł po drugiej stronie ulicy i zatrzymał się przed domem naprzeciwko, aby po kilku nieudanych próbach otworzyć bramę. Słyszałem odgłos jego kroków w sieni i na pierwszych stopniach. Potem znów zapadła cisza. I nagle ciszę tę przeciął płomień krzyku. Nieomal osunąłem się w głęboki cień niszy i pochwyciłem się klamki; w dłoni uczułem wyraźnie chłód metalu. Nieprzytomny ze strachu, rozpaczliwie pragnąłem się ukryć. Lecz choć uprzednio nie zamykałem wrót, teraz nie mogłem otworzyć bramy. Słyszałem już na ulicy pospieszne kroki wielu ludzi... coś przemknęło tuż obok mnie. Nie zdołałem rozpoznać, czy był to cień tylko, czy żywy człowiek. Przez moment zjawisko owo wydawało się pozbawione wszelkiego ciężaru, choć zarazem pozostawiło wrażenie istoty cielesnej: była to postać niewiasty, która w szalonym biegu pokonywała ulicę, niewiasty w długiej, zwiewnej szacie, podwiniętej, aby nie zawadzała w biegu. Za nią w odległości niewielu kroków, podążała gromada mężczyzn w osobliwych strojach, nie pochodzących z obecnych czasów. Także w ich wypadku odniosłem identyczne wrażenie: przypominali cienie, lecz wyczuwało się ich materialność. Nie wiem, jakie zamroczenie umysłu ogarnęło mnie i zmusiło, aby pobiec za nimi. Może pokrewne było szaleństwu podczas bitwy, które przezwycięża strach i rzuca żołnierzy w nieprzyjacielski ogień. Nigdy jeszcze nie biegłem tak jak wówczas: właściwie to nie był bieg, ale jakby raczej unoszenie się w powietrzu tuż nad ziemię, dziwaczny lot znany ze snów. Dobrze widziałem polowanie przed sobą — przodem uciekała kobieta, za nią pogoń mężczyzn. Wydawało mi się, że biegną tak dość długo, lecz mimo to nie czułem się utrudzony. Nagle kobieta gdzieś przepadła, widziałem jeszcze, jak ścigający ją krążą bezładnie dokoła, potem zaś wszystko rozpłynęło się niczym nocne cienie w zorzy poranka. Ku swemu zdumieniu odkryłem, że stoję przed ogrodzeniem otaczającym ruiny klasztoru jezuitów. Na furtce umieszczona była tablica z napisem: "Niepowołanym wstęp na plac zabroniony!" Szarpnąłem bramkę i wbiegłem na teren robót. Dozorca stał wsparty na belce obok wejścia i pozdrowił mnie, choć zaskoczyłem go niewątpliwie raptownym wtargnięciem. Najwidoczniej dumny, że mimo niezapowiedzianej wizyty zastałem go na posterunku, wyprostował się i chciał złożyć sprawozdanie. Nie pozwoliłem mu jednak dojść do słowa. — Widzieliście może tę kobietę? Właśnie teraz... taka w szarej, długiej szacie, zebranej razem. Wbiegła tu! — Nie widziałem, panie inżynierze, nic a nic nie widziałem. — Ale, do diabła, przecież nie mogła rozpłynąć się w powietrzu. Pewnie spaliście z otwartymi oczyma? Dozorca był bardzo urażony moim podejrzeniem i z naciskiem podkreślał, że wcale nie spał, a wszakże nic nie spostrzegł. Sam więc podjąłem poszukiwania. Krążyłem wkoło, sprawdzałem wszystkie zakamarki dziedzińca, nie pominąłem żadnej izby lub izdebki. Nad poszarpanymi resztkami ścian niczym sklepienie zawisła słabo rozjaśniona odblaskami miasta noc. Wspinałem się wytrwale — na niebezpieczne rumowiska, w każdej chwili grożące zawaleniem, aby zajrzeć we wszystkie kąty. Potem zbiegałem na dół na pół odkrytymi. galeriami; światło latarni ożywiało tajemnicze cienie na sczerniałych malowidłach. Kościół, dawniej otoczony sąsiadującymi z nim gmachami tak, iż jedynie dach i wieża wznosiły się ponad szary mur, teraz był w znacznej części osłonięty i mieścił w sobie wiele kryjówek. Lecz tu także nic nie znalazłem i z ciężką głową, na miękkich kolanach wróciłem do domu. Ciągle próbowałem uporządkować to, czego byłem świadkiem, i rozpoznać sens zjawiska, lecz moje wysiłki były płonne. — Dzisiaj, mam nadzieję, nic nie słyszałeś? — zapytała żona. — Nie, twardo spałem — skłamałem i ukryłem głowę w miednicy, aby żona nie wykryła na mojej twarzy śladów nocnej wyprawy. Tego samego dnia dokonaliśmy podczas prac odkrycia, które wprawiło archiwistę w najwyższy zachwyt. Podczas rozbiórki pięknego starego portalu, odznaczającego się sporą wartością artystyczną, należało zachować szczególną ostrożność, zabytek bowiem miał być ustawiony w innym miejscu. Dwa pilastry bogato ozdobione roślinnymi motywami spinał zgrabny łuk bramy wjazdowej. Powyżej ustawiono posągi w siedemnastowiecznym stylu. Przedstawiały świętych, którzy dzierżyli przed sobą własne atrybuty niczym hieroglify nieznanego losu. Gdy próbowano unieść świętego Jakuba z cokołu, głowa spadła z szyi i potoczyła się parę kroków aż do stóp rumowiska. W nasadzie głowy zobaczyliśmy okrągły, cylindryczny otwór, jak gdyby tkwiła tam niegdyś żelazna sztaba rdzenia, a gdy zdjęto korpus, wyszło na jaw, że wgłębienie ma przedłużenie także w tułowiu figury. W pierwszej chwili zarzucałem robotnikom nieuwagę, lecz doktor Holzbock, który podniósł głowę posągu i badał ją uważnie, przerwał mi: — Ludzie nie są winni, drogi przyjacielu. To nie jest nowe uszkodzenie, powstało dawno temu. Posąg przedzielono najwyraźniej celowo i wcale bym się nie dziwił.. W tej chwili zbliżył się do mnie jeden z robotników i podał mały zwój brudnego papieru. . — To było w tej dziurze — powiedział — Może coś tam napisano... Archiwista spojrzał żywo i wyjął mi zwój z rąk. Nader ostrożnie próbował rozwinąć rolkę, aż wreszcie zdołał rozpostrzeć papier na rysownicy w moim baraku. Rogi zwoju przytwierdził pinezkami. Był to kawałek mocnego, dawnego papieru, używanego w przeszłości do sporządzania doniosłych akt. Na próżno chciałem odnaleźć sens w plątaninie czerwonych i czarnych linii. Z pewnością wchodził w grę jakiś plan, lecz choć skupiłem się i wytężyłem całą swoją wiedzę architekta, aby pojąć jego treść, na nic to się zdało, aż wreszcie skapitulowałem. Ale doktor Holzbock podjął się rozszyfrowania dokumentu i poprosił, abym pozwolił mu zabrać zagadkowy zwój. Powrócił jeszcze przed zakończeniem pracy, już z daleka machając mi ręką. Z powagą położył dłoń na moim ramieniu i poprzez boczną furtkę powiódł mnie do kościoła, gdzie nikt nie mógł nam przeszkodzić. Na cudownym niebie wieczornym po szmaragdowych i purpurowo— czerwonych głębinach żeglowały okręty barwy fiołków, o białych żaglach, wprost na spotkanie nadchodzącej nocy. Refleksy zachodu ofiarowały samotnej świątyni nieco swojego przepychu. Wysokie barokowe lichtarze srebrne, pomiędzy którymi staliśmy, otulała delikatna różowa mgiełka; święta Agnieszka w przeciwnej nawie jakby wyzwoliła się ze smutku twarz jej nabrała natomiast od żywych odblasków szczególnej zmysłowości. Posągi świętych, ambona, aniołki poniżej empor, wszystko zostało odmienione. Wyzwolone z nudy dnia ornamenty cieszyły się z bliskiej już nocy, gdy do woli będą mogły żyć własnym życiem, o którym nic nie wiemy. Archiwista wyciągnął z kieszeni tajemniczy plan. — Musiałem wszystko przemyśleć — zaczął — nim jasno uświadomiłem sobie, że w obecnej formie plan pozbawiony jest sensu, lub raczej ukrywa swoje znaczenie. Gdy patrzymy na gmatwaninę linii, czujemy jedynie, że to mógłby być jakiś plan, nie potrafimy jednak przejrzeć, co oznacza. Sam papier oraz tu i ówdzie wyrysowane litery pozwalają z wielkim prawdopodobieństwem założyć, że zwój pochodzi z siedemnastego stulecia, dokładnie z pierwszej jego połowy, za to z okresu, gdy mieścił się tu żeński klasztor. Otóż znam starą kronikę, w której dość często występują niezbyt pochlebne wzmianki na temat mniszek. Wie pan, w tych czasach niejeden klasztor podejrzewano o najdziwniejsze historie. Zatem także moja kronika może wiele powiedzieć o naszym klasztorze, są to jednak rzeczy niezbyt budujące. Jeśli nasze założenia są prawdziwe, że zwój ten jest jakimś planem, bez wątpienia skrywa on tajemnicę gmachu i celowo jest zaszyfrowany, aby nie był zrozumiały dla niewtajemniczonych. Także inne rozważania przemawiają za moją hipotezą. Portal, którego rozbiórkę dziś pan zaczął, znajdował się przy jednym z wewnętrznych traktów? — Tak jest. Zdobi wjazdową bramę skrzydła łączącego ciąg północny z południowym, dokładnie fronton usytuowany naprzeciwko tak zwanego dziedzińca świętej Trójcy. — Dobrze, zatem musiał pan z pewnością zauważyć, że szczyt portalu znajduje się na wysokości drugiej kondygnacji, tak, że figury, to jest głowy posągów, są łatwo dostępne z okien piętra. — Naturalnie. Możemy się o tym natychmiast przekonać. — Odłóżmy to, w tym wypadku mam pewność. Głowy niektórych figur, w tym także świętego Jakuba, można z łatwością zdejmować wychyliwszy się z okna drugiej kondygnacji. W pomysłowo wykonanym wgłębieniu można było bezpiecznie ukryć kłopotliwy dokument. — Pan więc uważa?... — Czyż nie od razu zauważyłem, że jest to dawne uszkodzenie? Cóż, byłem głęboko przekonany, że pod siatką bezwładnych kresek naszego planu kryje się jakaś tajemnica. Lecz jak ją rozwikłać? Musiałem dobrze wszystko rozważyć, zanim zdecydowałem się na użycie jakiegoś odczynnika, musiałem bowiem liczyć się z tym, że mogę zniszczyć cenny dokument. Jako badacz archiwariów niejednokrotnie mogłem podziwiać rozmaite tajne mikstury średniowiecza, pośród których atrament sympatyczny zajmuje wybitną pozycję. Najprostszy taki atrament powoduje, że po wyschnięciu inkaustu tekst znika zupełnie i występuje dopiero pod wpływem ciepła. Oczywiście w naszym wypadku nie mogło być mowy o tego typu atramencie, ponieważ plan i tak był już cały pokreślony. Ale mogła zachodzić odwrotna ewentualność: nic nieznacząca plątanina kresek zniknie podczas ogrzewania papieru i pozostaną jedynie te linie, które zawierają sens. Tę próbę uczynić mogłem bez narażania naszego skarbu. No więc, kochany przyjacielu, dokonałem doświadczenia i osiągnąłem znakomity wynik. Chce pan to zobaczyć? Doktor Holzbock wydobył latarkę kieszonkową i skierował jej światło na plan, a potem przyłożył dokument do żaróweczki. Czekaliśmy milcząc pośród zapadającego mroku, którego powagę mąciło jedynie nieśmiałe lśnienie latarki. Po paru minutach odniosłem wrażenie, że niektóre linie blakną, aż wreszcie zniknęły doszczętnie i pozostało tylko kilka wyraźnych kresek. — To autentyczny plan w rzucie poziomym — powiedziałem. — Pana zadaniem jest odczytanie go. Natychmiast zorientowałem się w czym rzecz. — Tu mamy dziedziniec Świętej Trójcy, tu jest krużganek, tu zaznaczono kościół, a z zakrystii wychodzi... Co to jest? Tym liniom nie odpowiada żaden budynek, to musi być... tak, to z pewnością podziemne przejście wiodące poza mury klasztorne. Archiwista nie posiadał się z radości, jego podejrzenia potwierdziły się. Ja także dzieliłem jego podekscytowanie; miałem przeczucie, że to odkrycie wiąże się jakoś z moimi nocnymi przeżyciami. Już miałem obwieścić o tym archiwiście, lecz jakiś niewytłumaczalny impuls powstrzymał mnie. Zawsze unikałem rozprawiania o sprawach dopiero będących w toku, obawiałem się bowiem negatywnego działania zbędnych słów. Słowo jest znacznie potężniejsze, niż sądzi o tym nasz tak zwany racjonalny umysł, słowo wpływa na przyszłość w tajemniczy i niezaprzeczalny sposób. Doktor Holzbock musiał coś zauważyć, ponieważ zapytał nieomal troskliwie: — Co panu jest? Wygląda pan tak dziwnie... Ale ja pociągnąłem go, nie udzielając żadnych wyjaśnień, do zakrystii. Tu rozpocząłem badanie murów, kierując się zawartymi w planie wskazówkami. Ustaliłem, że w miejscu, gdzie powinien znajdować się początek podziemnego korytarza, ustawiono przy ścianie ogromną szafę. Była to jedna z tych monstrualnych szaf, mieszczących niegdyś całe stosy ornatów i kosztowności, egzemplarz będący rezultatem starej solidnej roboty stolarskiej. Potwór ciężki jak skała, bogato rzeźbiony, olbrzym sięgający od podłogi do sufitu. Archiwista określił, iż szafa pochodzi z szesnastego wieku. Byliśmy przekonani, że wejście znajduje się za szafą, jednak dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że nie zdołamy ruszyć tego potwora bez rozpracowania sekretnego mechanizmu. — Starczy na dziś — oznajmił doktor Holzbock. Nalegał, abym i ja udał się do domu, choć początkowo zamierzałem spędzić noc w zakrystii, jakby na straży jakiegoś skarbu. Odkryty plan oraz perspektywy związane z zagadkowym przejściem pochłaniały mnie do tego stopnia, że moja żona zwróciła uwagę na nadzwyczajny mój nastrój. Nalegała długo, więc w końcu przyobiecałem jej, że zwrócę się o wcześniejszy urlop. Choć postanowiłem, iż bez względu na hałasy spędzę tę noc we własnym łóżku, osobliwe uczucie, lęk pomieszany z ciekawością, spowodowało, że wstałem i rozpocząłem o szczególnej godzinie uliczną wartę. Ledwie wybiła dwunasta, usłyszałem przerażający krzyk. Odgłosy pogoni przybliżyły się, wkrótce tłum postaci przebiegł obok, zupełnie jak poprzedniej nocy. Tym razem widziałem dokładnie powłóczystą szatę mniszki, rozchyloną nieco na piersiach uciekającej, jakby narzuconą w pośpiechu. Przez krótką chwilę obróciła twarz w moją stronę, bladą, piękną twarz o czarnych oczach promieniujących fascynującym blaskiem. Znowu jakiś impuls nakazał mi tropić ten pościg, który wkrótce jak uprzednio znikł w pobliżu otaczającego plac robót płotu. Lecz wydawało mi się, że uciekinierka pchnęła furtkę i wbiegła na dziedziniec. — Tym razem także nic nie widzieliście? — najechałem na dozorcę. Cofnął się przede mną z lękiem zaklinając, że niczego szczególnego nie dostrzegł. — Ale jestem pewny, że tu wbiegła. Musieliście ją zobaczyć! Kiedy dozorca nadal utrzymywał, że nie widział przebiegającej kobiety, ani w ogóle nikogo, odsunąłem go i rozpocząłem poszukiwania. Nie uświadamiając sobie wcale przyczyny mojego zapału do gruntownych poszukiwań, wspinałem się na sterty gruzu, przeczesywałem załomy całych jeszcze ścian i chyba sto razy wydawało mi się przy tym, że w cieniu majaczy sylwetka kobiety w długiej sukni mnisiej. Raz nawet gwałtownie oglądnąłem się, miałem bowiem wrażenie, że skrada się za mną i jest tak blisko, że słyszę jej oddech. Otworzyłem, drzwi do kościoła, powodowany niejasnym przeczuciem zabrałem ze sobą klucz i ukryłem w kieszeni. Nie pomyślałem przy tym, że uciekinierka nie mogła przecież szukać schronienia w zamkniętej świątyni. Gdy przekonałem się, że kościół jest pusty, przeszedłem do zakrystii i wydobyłem plan. Jasnozielone światło księżyca malowniczo oświetlało starą szafę; jej ornamenty wyglądały niby wykute z brązu. Wspaniałe rzeźby wychylały się nieoczekiwanie z brązowozłocistego półmroku, dowcipne putta jakby nabrały życia w promieniach satelity. Obraz zawieszony nad szafą, na który w ciągu dnia nie zwróciłem wcale uwagi, teraz wprost rzucał się w oczy. Stary, poczerniały od dymu kadzideł i osmolony płomieniami świec przedstawiał prawdopodobnie świętą — twarz jej wyraźnie odcinała się od tła, nagle wydobyta z pomroki minionych wieków. A może i nie była to święta? Może malowidło przedstawiało kobietę, która kiedyś mieszkała w tych murach? Portret wydawał się znacznie bardziej człowieczy i żywy niż święty obraz, a w zielonkawej łunie księżyca odnosiłem wrażenie, że już tę twarz widziałem. Ciemne, miotające płomienie oczy paliły mnie. Zadrżałem, ogarnięty niepojętym lękiem. I nagle przeszyła mnie zatrważająca myśl. Często odnosi się wrażenie, że coś, co niespodziewanie przychodzi do głowy, wcale nie zrodziło się w naszym umyśle, lecz jest czymś obcym, przesłanym z zewnątrz. Było to nader silne doznanie, zdawało mi się, że wypowiedział je ktoś stojący tuż obok, próbujący mnie ostrzec... ostrzec cichym, kobiecym głosem. Tak właśnie, ostrzec... bowiem ta cudza myśl zawierała przestrogę. Tak, jakby ktoś szeptał mi, abym porzucił zamiar odkrycia zaznaczonego na planie podziemnego przejścia. Pragnąłem uwolnić się od tego uczucia, tłumaczyłem sobie, że wynikło to z powodu nadzwyczajnej ciszy panującej w zakrystii, głębokiego milczenia na wskroś przesyconego kadzidlanym dymem. W starych murach zakrystii, najpewniej wzruszonych podczas przeprowadzanych robót burzeniowych, coś bez ustanku szeleściło, szurało. Szmer ów zdawał się przesycać księżycową poświatę, jakby światło składało się z drobin srebrnego pyłu przesypującego się w klepsydrze czasu. Im więcej pochłaniały mnie te obserwacje, tym natrętnie powracało ostrzeżenie. Przestroga dotyczyła zaniechania poszukiwania przejścia; nieposłuszeństwo zdawało się grozić niepojętą katastrofą. Raz po raz nieomal na siłę próbowałem skoncentrować uwagę na szczególnej grze księżycowych świateł, lecz ta myśl z zewnątrz osaczała mnie coraz bardziej, natrętna, natarczywa. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że ktoś położył dłoń na moim ramieniu i do ucha szepcze mi słowa ostrzeżenia. Zaraz potem wyraźnie uczułem, jak próbuje zawładnąć mną obca wola. Mój wzrok spotkał się ze spojrzeniem ciemnych, płonących oczu portretu nad szafą... . I wówczas nagle uzmysłowiłem sobie, że przedtem, gdy mijał mnie pościg, widziałem już ten wzrok, oczy uciekającej zakonnicy. Nie jestem raczej tchórzem, lecz teraz przeraziłem się tak bardzo, że straciłem przytomność umysłu. Nie krzyczałem, nie uciekałem, uczyniłem natomiast coś, co było o wiele gorsze: wolno, nie odrywając wzroku od źrenic kobiety na obrazie, cofałem się krok po kroku, jakbym usiłował ostrożnością oddalić nieznane mi niebezpieczeństwo. Przy tym ściskałem w dłoni klucz od kościoła, zapewne podświadomie uważając go za broń przeciwko nocnemu wrogowi. Na koniec znalazłem się w kościele i zatrzasnąłem drzwi do zakrystii. Echo odbiło się pod ukrytym w mroku wysokim sklepieniem. Obrazy i posągi jakby pozamieniały się miejscami; wpatrywały się we mnie kpiąco. Prędko wybiegłem z kościoła. Nie spałem przez resztę nocy. Zdrzemnąłem się trochę nad ranem, lecz zaraz obudziłem się. Pragnąłem jak najwcześniej podjąć prace w zakrystii. Pomimo nocnych pogróżek byłem zdecydowany odkryć sekretne przejście. Mój lęk tracił swoją moc w świetle dnia i nie mógł mnie powstrzymać. Kiedy zjawiłem się na terenie robót, archiwista już czekał na mnie, podobnie jak ja niecierpliwy. Zawołałem paru zręcznych robotników i pouczyłem ich, w jaki sposób mają przystąpić do odsuwania ogromnej szafy. Obraz, na który rzuciłem spojrzenie nie pozbawione obaw, teraz wydawał się całkiem przeciętnym portretem, pokrytym grubą warstwą pyłu; majaczyła na nim tylko niewyraźna blada plama — twarz świętej. Był wyzuty całkowicie ze wszelkiej niesamowitości i właśnie zamierzałem spytać archiwistę, co o nim sądzi, kiedy doktor Holzbock zwrócił się do mnie. — Proszę posłuchać — rzekł. — Piękne historie musiały mieć miejsce w tym klasztorze mniszek. Wczoraj późnym wieczorem znów zająłem się studiowaniem kroniki i myślę, że to podziemne przejście opowie nam niejedną ciekawą rzecz. Chyba już napomykałem, co kronikarz pisze na temat klasztoru. Wczoraj raz jeszcze przeczytałem to dokładnie, sądziłem bowiem, że trafię na coś, co pomoże w naszych domysłach. Strach zakonnic przed zniesławieniem klasztoru ustąpił miejsca dzikiemu rozpasaniu. Zupełnie otwarcie oddawano się tu najskrajniejszej rozpuście i jak wynika z kroniki, nieraz całą noc zgorszeni okoliczni mieszkańcy słyszeli stuk kielichów i wyuzdane śmiechy. To być musiał z pewnością jakiś szał, zbiorowy obłęd, który ogarnął klasztor i popychał zakonnice do coraz bardziej wyrafinowanych zabaw. Często zacni mieszczanie widzieli jasno oświetlony kościół, a z dobiegającego stamtąd hałasu domyślali się, że i w domu bożym wyprawiano występne orgie, w których uczestniczyli nawet ściągnięci z miasta duchowni. Początkowo przemykali się do klasztoru ukradkiem, pod osłoną ciemności, ale potem przybywali całkiem jawnie w biały dzień. Widziano często mężczyzn o twarzach obrzękłych wychodzących z klasztoru, zaś po dziedzińcu i ogrodzie chodziły zataczające się mniszki. Oburzeni gorszącymi ekscesami mieszczanie zawiadomili biskupa. Przyjechał, aby na miejscu zbadać sprawę, ale zastał jedynie gromadę bogobojnych zakonnic, które wiodły żywot pokorny, wypełniony kontemplacjami, jak oblubienicom Chrystusa przystoi. Obserwacje biskupa potwierdzili miejscy duszpasterze. Obłudnych donosicieli postawiono przed sądem, który uginając się pod autorytetem biskupa nałożył na nich surowe kary. Po odjeździe eminencji na nowo rozpoczęły się orgie, nikt jednak już nie ważył się powiadamiać władz kościelnych w obawie przed karą. Spośród wszystkich mniszek najbardziej wyuzdaną była siostra Agata. Niebawem przestały ją zadawalać klasztorne orgie. To musiała być bardzo dziwna kobieta, opanowana przez potworną szatańską żądzę, nienasycona niby drapieżna bestia; wiodła wszystkich do zguby. Kronika opowiada, iż tajemnym przejściem wymykała się z klasztoru i grasowała po mieście. Spędzała noce w lupanarach, w oberżach na przedmieściu, pośród zgrai obwiesiów, szulerów i pijaków. A przecież była szlachetnie urodzona, wywodziła się z jednej z najzacniejszych rodzin w kraju. Przez wszystkie pokolenia, skrzętnie ukrywane występki rodu objawiły się w niej w sposób najskrajniejszy. Kiedy spodobał jej się jakiś młodzian, zarzucała na niego sidła i już nie wypuszczała zdobyczy ze szponów. Rozpustna, zdziczała jak bachantka, porywała go na dno. Wkrótce była już znana w całym mieście, nazywana upiorem, zmorą. Nosiła miano "występnej mniszki". Zdarzyło się, że do miasta przywędrowała francuska choroba. Agata zaraziła się, jednak nie zmieniła dotychczasowego życia. Jak poprzednio tańczyła po szynkach, obcowała z mętami i jak wampir napadała młodych ludzi na ulicy... Lecz cóż to panu? — przerwał doktor Holzbock. — Wygląda pan na chorego. Zaprzeczyłem, poprosiłem go jednak, aby na moment przerwał opowieść, chciałem bowiem skontrolować postęp robót w zakrystii. Wokół potężnej szafy zerwano deski podłogi, odbity został tynk, lecz nie zdołano nawet poruszyć mebla. — Zdaje się — powiedział majster — jakby wbudowano ją w ścianę. Z pewnością tak było, ale najwidoczniej wpuszczono szafę w mur już wówczas, gdy wznoszono zakrystię. Zatem nasz plan był oszustwem albo... Spojrzeliśmy po sobie i archiwista wyrzekł na głos moją myśl: — Przejście prowadzi przez szafę. Byłem bardzo wzburzony, nerwy miałem napięte do granic możliwości i wściekała mnie nieoczekiwana przeszkoda. — Jak jednak ustalimy, gdzie znajduje się wejście do korytarza? Musielibyśmy zdewastować mebel, a tego nie mamy prawa uczynić, szafa należy do kościelnego inwentarza. Co robić? — archiwista był podniecony nieomal tak samo jak ja. Podczas gdy doktor Holzbock poszukiwał rozwiązania, ja uważnie badałem szafę, naciskałem wystające ornamenty, wyciągałem szuflady, o ile nie były zamknięte, porównywałem wymiary poszczególnych elementów, z nadzieją na znalezienie ukrytych drzwi. — Szkoda pańskich wysiłków — powiedział archiwista. — Ta szafa strzegła swojej tajemnicy przez stulecia, więc nam też nie wyjawi jej natychmiast. Trzeba powertować księgi archiwalne, może... Nie słuchałem go dalej; kiedy mierzyłem wzrokiem wysokość szafy, spojrzenie moje musnęło zawieszony nad nim portret. I naraz ogarnęło mnie przeczucie, że właśnie ten obraz kryje klucz do zagadki. Ku zdziwieniu archiwisty kazałem przystawić do szafy drabinę i po chwili znalazłem się tuż przed obrazem. W takiej bliskiej odległości pobladłej twarzy, oko w oko z nią, powróciła nagle nocna groza. Opanowałem się jednak i począłem badać portret. Spoza grubej warstwy brudu udało mi się dostrzec jedynie niektóre szczegóły: namalowana postać miała na sobie jakby habit, ale głowy nie osłaniał kaptur lub komet, twarz wydawała się obramowana włosami. Dziwne to były włosy, osobliwie zmierzwione, przypominające węża na wyobrażeniach Meduzy. Kiepski stan malowidła uniemożliwiał właściwą ocenę. Na szyi kobieta miała jakiś wisior. Nie był to krzyż, zwyczajny u mniszki, ale raczej broszka, po prostu ozdoba. Podobny był do wpisanej w pięciokąt linii. Wydawało mi się, że już widziałem ten sam ornament wyrzeźbiony na szafie, lilię na tle sześciokąta, rombu lub pentagonu, jak tutaj. — Doktorze! — zawołałem schodząc z drabiny. — Chyba znalazłem rozwiązanie zagadki! — Wpadł pan na trop dzięki temu obrazowi? — Tak myślę, lilia w pięciokącie jest kluczem. Szukajmy zatem. Choć byłem absolutnie pewien, że widziałem już wcześniej ten motyw, nie od razu zdołałem go odnaleźć. Fragmenty szafy nieoczekiwanie rozstapiały się w oczach niby we mgle; na próżno walczyłem z ogarniającym mnie znużeniem, którego przyczyny teraz, w przełomowym momencie, nie umiałem wyjaśnić. Czułem się trochę jak człowiek, który stopniowo zamarza. Lecz doktor Holzbock zawołał akurat: — Oto lilia wpisana w pentagon! Co teraz? Cała moja energia powróciła, jak gdyby nastąpił przełom. Miałem wrażenie, że znalazłem się już w władzy czegoś nieodwracalnego; nie mogło być już wątpliwości, jaki obrót weźmie ta sprawa. Badałem lilię, wokół stali robotnicy i przyglądali się z zaciekawieniem. Pod dotknięciem mojej dłoni drewno odrobinę ustąpiło, nacisnąłem więc z całej siły — z czeluści starej szafy dobiegł przeciągły jęk i z góry na dół przecięła ją cienka szczelina. Naparliśmy ramionami, ale zardzewiałe, przez wieki nie używane zawiasy poddawały się z wielkimi oporami. Zmuszeni byliśmy otwierać drzwi stopniowo, raz po raz napierając na nie; w ten sposób było dość czasu na podziwianie zmyślnego mechanizmu. Front szafy składał się jakby z poszczególnych członów, kiedy jednak naciskałem lilię, te, na pozór, osobne części połączyły się tworząc drzwi. W miarę ich otwierania szuflady rozsuwały się na prawo i na lewo i oto stanęliśmy przed tylną częścią szafy. Tu już bez wysiłku odnalazłem guzik, który spowodował otwarcie drugich drzwi. Za nimi znaleźliśmy mroczny szyb podziemnego korytarza. Chciałem tam wbiec, ale archiwista przytrzymał mnie. — Powoli, najpierw trzeba przekonać się, czy jest tam odpowiednie powietrze. Wsunęliśmy do korytarza świecę umocowaną na kiju. Płomień był jasny i wielki, parafina ściekała grubymi kroplami w ciemność. Weszliśmy do wnętrza. Parę stopni w dół, potem prosto, potem znów trochę w dół , i następnie znów prosto przed siebie. — Myślę, że jesteśmy w sekretnym przejściu "występnej mniszki" — szepnął archiwista. On jedynie przypuszczał, ja zaś me miałem żadnych wątpliwości. Chociaż powietrze było tu odpowiednie, nie czułem się najlepiej. — Święta Rodzino! — zawołał nagle robotnik idący przodem z zapaloną świecą. Zatrzymał się w miejscu. Tutaj ściany odbiegły w mrok, korytarz kończył się czymś w rodzaju krypty. Pośrodku ustawiono na podpórkach cztery drewniane trumny. Całkiem proste, gładkie trumny; kształt ich wskazywał, że pochodzą sprzed kilku stuleci. Archiwista uniósł wieko najbliższej: spoczywała w niej mniszka o twarzy zasuszonej niczym u mumii, ręce miała skrzyżowane na piersi. Habit zetlał, gdzieniegdzie poprzez strzępy przeświecało opierające się rozkładowi ciało. Podnieśliśmy wieka pozostałych trumien. W ostatniej leżała Agata, "występna mniszka". Rozpoznałem ją natychmiast, to była kobieta, która mijała mój dom ścigana przez zgraję rozwścieczonych mężczyzn, to była kobieta z portretu z zakrystii. Stojący przy mnie archiwista powiedział: — Wie pan, że pośród tych zwłok powinna być także siostra Agata, "występna mniszka"? — Wiem, to tamta. Poznaję ją. Niech pan zwróci uwagę, przetrwała o wiele lepiej niż pozostałe. Widać tamte to prawdziwe trupy, ale ona... Doktor Holzbock schwycił moją rękę i rzekł: — Powinniśmy jak najprędzej opuścić ten korytarz. Powietrze tu wydaje się niezbyt bezpieczne. Naprzód! Niewiele dalej mogliśmy się posunąć. Zatrzymaliśmy się po trzydziestu krokach. Część stropu runęła i zasypała korytarz. Według mnie znajdowaliśmy się pod ulicą; stwierdziłem, że strop musiał runąć niedawno, zapewne na skutek wstrząsów wywołanych przez wozy ciężarowe usuwające gruz z placu robót. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo zawalenia się pozostałego stropu, nakazałem niezwłocznie przebić tunel od strony ulicy, zbadać wszystko dokładnie i zabezpieczyć to miejsce. Potem wróciliśmy do krypty. Gdy przechodziliśmy obok trumien upewniłem się, że moje przypuszczenia były trafne. Agata rzeczywiście wyglądała inaczej niż pozostałe mniszki; nieomal tak, jakby była żywa. Skóra jej była jędrna, delikatnie zabarwiona, czoło gładkie i lśniące: Była wciąż piękna i w świetle świecy odniosłem wrażenie, że mruży powieki śledząc ukradkiem nasze ruchy. Kiedy wróciliśmy do zakrystii, musiałem usiąść. Brakowało mi tchu, kolana ugięły się pode mną. — Muszę panu wyjaśnić, dlaczego sądzę, że jedna z tamtych mumii to siostra Agata — przemówił archiwista. — Moja kronika wyjaśnia to opisując dalsze losy klasztoru. Zaraza, której kapłanką była Agata, rozszerzała się dalej, aż wreszcie mieszczanie, nie mogąc tego dłużej tolerować, postanowili rozprawić się z mniszką. Czatowano na nią, chcąc ją zabić. Lecz groźba ta stała się jakby ostrogą dla jej awanturniczych upodobań. Szalała bardziej nawet niż uprzednio i, rzecz znamienna, zawsze miała niemało obrońców wśród młodzianów, którzy kochali ją, choć wiedzieli, że ich zaraziła. Już wspomniałem, że ta kobieta wywierała niesamowity wpływ. Potrafiła spętać wszystkich pod murami klasztoru swoją mocą. Ale pewnego dnia uzbrojona gromada pojawiła się pod murami klasztoru i zażądała wydania siostry Agaty. Ludzie grozili, że w razie odmowy zdobędą i spalą klasztor. Przeorysza musiała pomówić z mieszczanami. Obiecała, że Agata zostanie ukarana i poprosiła o trzy dni czasu. Poniektórzy rozsądniejsi przekonali pozostałych buntowników i przystano na tę propozycję. Gdy po upływie trzech dni ludzie ponownie zebrali się pod murami klasztoru, przeorysza oznajmiła, że siostra Agata niespodziewanie zachorowała i zmarła. Kronika milczy, czy jakiś przypadek przyszedł przeoryszy z pomocą, czy też dla uspokojenia wzburzonych mieszczan dokonano zbrodni. W ówczesnych czasach obie rzeczy były równie prawdopodobne. Ale mimo to spokój nie zapanował. Chociaż trumnę spuszczono do ziemi, na nagrobku zaś umieszczono imię "występnej mniszki", rozpowszechniono pogłoski, że Agata żyje. Zdarzało się często, że ludzie nie chcieli uwierzyć w śmierć osoby albo wyjątkowo kochanej, albo wyjątkowo znienawidzonej, a tak właśnie było z siostrą Agatą. Inni natomiast, skłonni nawet uwierzyć w jej śmierć, uważali że splugawiono ziemię cmentarną grzebiąc 'ciało wszetecznicy obok szacownych i bogobojnych mieszczan. Wraz z niedowiarkami domagali się otwarcia grobu. Moja kronika wspomina o wielkim wzburzeniu, które wynikło, gdy okazało się, że grób jest pusty. Mieszczanie nadciągnęli pod mury klasztoru. Pokazano im z okna zwłoki mniszki. Posypały się kamienie, ktoś wystrzelił do trupa. Kronika napomyka, że wśród tłumu największym gniewem pałali niedawni adoratorzy Agaty. Kiedy zakonnice przekonały się, że nawet śmierć nie uchroni "występnej mniszki" przed zemstą, zwłoki ukryto w krypcie gdzie chowano mniszki, które z różnych powodów zostały zgładzone. Tę kryptę dzisiaj odnaleźliśmy. Znajduje się na drodze, którą Agata wymykała się na nocne hulanki. — Tak właśnie jest — przytaknąłem. — A teraz proszę mi wyjawić, skąd ma pan pewność, że znaleźliśmy "występną mniszkę"? Nie znał pan przecież zakończenia mojej historii. W jaki sposób stwierdził pan, że właśnie ta mumia należy do siostry Agaty? I co pana skłoniło, żeby właśnie na portrecie poszukiwać znaku, który by dopomógł w naszych poszukiwaniach? Cóż mogłem odpowiedzieć archiwiście? Miałem mu streścić moje nocne przeżycia? Próbowałem go naprowadzić na właściwy trop. — Nie widzi pan podobieństwa pomiędzy portretem a tamtą mniszką w krypcie? — Nie — powiedział doktor Holzbock wpatrując się w malowidło które teraz, w jasnym słońcu przedpołudnia było całkiem dobrze widoczne. — Choć należałoby się przyjrzeć z bliska... Przystawił do szafy drabinkę, wspiął się po niej, ale nie zdołał zdjąć obrazu ze ściany. Nie chciałem sam w tym uczestniczyć, przywołałem więc dwóch robotników, aby pomogli archiwiście. Odszedłem, nie potrafiłem się bowiem uwolnić od natrętnej myśli, że portret powinien pozostać na ścianie. Najwidoczniej nocne koszmary władały mną także w ciągu dnia. Miałem poczucie, że wplątałem się, w nader dziwną przygodę; ogarniał mnie lęk, iż nie zdołam się z tego wyplątać. Jakby założono mi powróz na szyję. Stojąc w pełnym świetle dnia na wrzącym robotą placu podjąłem niewzruszoną decyzję: jutro zawiadomię o swojej chorobie zwierzchników i wystąpię o urlop. Tej nocy pragnąłem wszak poprowadzić dalej moje obserwacje; miałem niezachwianą pewność, że nastąpi jakieś rozstrzygnięcie. Po kwadransie zjawił się archiwista w towarzystwie obu robotników i oświadczył, że w żaden sposób nie udało się zdjąć obrazu ze ściany. Aby tego dokonać, musieliby połamać ramę albo wyciąć płótno. — Niech pan nie rozkłada rąk — powiedział. — Ma pan taką minę, jakby wiedział pan o tej całej historii więcej, niż mówią moje kroniki. Będzie mi pan musiał co nieco wyjawić, mam bowiem zamiar napisać do Zapisków Towarzystwa Historycznego o naszym odkryciu. Potem odszedł, pozostawiając wrażenie nader poczciwego badacza, pozbawionego jednak wszelkich romantycznych ciągot. Dzień zdawał się nie mieć końca. Szare godziny przesuwały się niby ciężkie, leniwe cienie. Wieczorem żona zauważyła szczególny stan mojego ducha i jedynie zapewnienie, że już jutro przerwę pracę, zdołało ją uspokoić. Dochodziła jedenasta, a na jej stoliku nocnym wciąż jeszcze płonęła świeca. Dzisiaj akurat nie mogła usnąć, ja zaś drżałem z obawy, iż w ten sposób przekreśli moje plany. Wreszcie, około dwunastej, pochyliła się nade mną; udawałem, że śpię, więc wzdychając zgasiła świecę i po kilku minutach zapadła już na tyle mocny sen, iż nie słyszała, jak po cichu wstałem i opuściłem sypialnię. Kiedy wychodziłem przed bramę, zegar na wieży starego klasztornego kościoła wybijał właśnie północ. Usłyszałem krzyk, a potem tupot pogoni i obok mnie przebiegła kobieta — to była Agata — obrzuciła mnie niesamowitym płonącym wzrokiem, a potem ukazali się jej prześladowcy. Ruszyłem za nimi. I znowu powtórzyło się wrażenie dziwnej lekkości, to senne szybowanie w powietrzu w wąwozie starych kamienic. Tylko dwie rzeczy widziałem dokładnie: tłum postaci przed sobą i powyżej nocne niebo, pokryte mnóstwem białych obłoków, niby wezbrana wiosną rzeka z pływającą krą. Pomiędzy chmurami od czasu do czasu pobłyskiwał sierp księżyca, łódź na czarnej głębinie firmamentu. Teraz pogoń znajdowała się przy płocie okalającym plac robót. Postacie przede mną znikły. Lecz nie poprzedziło tego niezdecydowane krążenie w błędnym kole, jak do tej pory. Pościg zdawał się nagle pochłonięty przez ogromny lej. Miałem wrażenie, że fantomy kłębiły się i unosiły niby słup dymu, a potem pochłonęła je ziemia. Stałem przed tunelem, przebitym w ciągu dnia na moje polecenie. Wokół piętrzyła się wybrana ziemia, kilka desek; dwie czerwone latarnie ostrzegały przechodniów. Deski zabezpieczające otwór były teraz odsunięte. Poprzez furtkę w parkanie wbiegłem na plac. Nie rozglądając się już za dozorcą zapewne obchodzącym przeciwną stronę placu pomiędzy rumowiskami dostałem się na obszerny dziedziniec. Nie wiem, co spowodowało, że tam właśnie się udałem, był to jakiś głos wewnętrzny, któremu nie mogłem się oprzeć. Ledwo znalazłem sobie kryjówkę za filarem krużganka, gdy na dziedzińcu zjawił się tłum postaci. To, co teraz ujrzałem, jest prawie niemożliwe do opisania. Było to jakby we śnie, a przecież zupełnie wyraźne. Postacie nadchodziły od strony kościoła, który widziałem teraz przed sobą skąpany w blasku księżyca. Nie potrafię jednak określić, czy wychodziły poprzez drzwi, czy też wyłaniały się wprost z murów. Odnosiłem jedynie wrażenie, że było ich tak wiele, iż nie mogły wszystkie naraz przejść przez bramę kościoła. Najbardziej osobliwe było to, że obserwowałem je w ruchu, gestykulujące, coś krzyczące, nawołujące się, stłoczone, przeciskające do przodu, ale dobiegał mnie jedynie tupot nóg. Nie usłyszałem żadnego okrzyku, ani jednego słowa, a przecież widziałem dokładne ruchy ich warg. Zdawało mi się, że jestem widzem rozgrywającej się na scenie akcji, którą jednak obserwuję spoza dźwiękoszczelnej tafli szkła. Wrażenie to potęgowały kostiumy aktorów. Odziani byli w obszerne stroje mieszczan z szesnastego wieku, kilku nosiło swobodniejsze ubiory żaków, paru natomiast poważne, uroczyste szaty rajców. Jest pewna granica strachu, kiedy człowiek przestaje bać się o siebie i jakby chłonie wszystko wzrokiem, wyłączając inne zmysły. Osiągnąłem tę barierę i ręczę, iż wszystko, czego byłem świadkiem, naprawdę się zdarzyło. Dziedziniec był całkowicie wypełniony postaciami, kilka zaś zbliżyło się na tyle do miejsca, gdzie stałem, że wyraźnie widziałem ich stężałe twarze. Po chwili podnieconego zamieszania uwaga zebranych skupiła się na drzwiach kościoła. Ukazała się w nich gromada mężczyzn prowadzących kobietę. Popychano ją, bito pięściami po twarzy i szarpano sznur, który miała założony na szyję. Widziałem, jak potrząsa ramionami, niby pragnąc uwolnić się od natrętnego owada. Jakiś żak przepchnął się do przodu, zapewne ciskał jej w twarz obelgi, a potem dwakroć uderzył po głowie płazem rapiera. Wówczas kobieta uniosła swoje gładkie białe czoło i spojrzała na niego czarnymi, płomiennymi oczyma. To była siostra Agata, "występna mniszka". Bez przerwy obdarzając ją razami oprawcy przyprowadzili mniszkę na środek dziedzińca, przed oblicze grupy zebranych tam rajców. Widziałem jej wyniosłą postać opromienioną bladym, chybotliwym światłem księżyca. Stała przed kilkoma mężczyznami, którzy jakby ogniskowali w sobie całą nienawiść tłumu. Biały kornet spadł z głowy zakonnicy i wyglądała teraz dokładnie tak, jak na portrecie w zakrystii. Jeden z rajców wystąpił naprzód. Tłum zewsząd napierał, a on złamał nad głową mniszki białą pałeczkę i cisnął ją z wyrazem obrzydzenia pod nogi siostry Agaty. Wówczas motłoch cofnął się, na opustoszałym placu pozostała jedynie kobieta, przed nią zaś szafot. Zapamiętałem szczegóły tej przerażającej egzekucji. Z pniaka dźwignął się mężczyzna w czerwonym płaszczu. Wyjął lśniący, szeroki miecz, zdjął płaszcz, potem rozpiął szatę mniszki odsłaniając białą szyję i wspaniałe ramiona. Rzucił kobietę na kolana. Chciałem krzyczeć z przerażenia, a przecież byłem rad, że nareszcie ciemne i groźne oczy nie wpijają we mnie swojego spojrzenia, do ostatniej bowiem chwili skierowane były w stronę filara, za którym stałem, jakby mnie wytropiły. Teraz głowa mniszki spoczywała na pniu, patrzyłem, jak miecz kata uniósł się w powietrze... trysnęła fontanna krwi. Ale nie opadła na ziemię, nie rozprysnęła się kroplami w powietrzu, lecz przez chwilę jakby zamarła, głowa kobiety natomiast osunęła się z szafotu i jakby skierowana ostatnim rozkazem straconej mniszki potoczyła się ku mnie. Tłum począł wiwatować, podrzucał do góry kapelusze, zapanowała nieokiełzana radość; widziałem jej objawy, choć nie słyszałem żadnego dźwięku. Potem ludzie rzucali się na zwłoki, tratowali je, bili, szarpali, jakby ich pragnienie zemsty nie całkiem jeszcze wygasło. Głowa zatoczyła się dalej, nigdzie nie zbaczając, aż wreszcie zatrzymała się przede mną. Ciemne płomienne oczy patrzyły na mnie i wtedy usłyszałem słowa, pierwsze podczas całej tej przerażającej sceny, słowa, które wydobyły się z ust głowy... — Popamiętasz ty jeszcze występną mniszkę! Wtedy wszystko znikło, tłum, głowa, kat, pień katowski, tylko szkarłatny sierp stężałej strugi krwi przez chwilę unosił się w zielonkawej poświacie księżyca. Nie dodam nic ponadto, oprócz tego, że nazajutrz znaleziono vi krypcie zwłoki Agaty w potwornym stanie. Trup został straszliwie zmasakrowany, miał wszystkie członki złamane, głowa natomiast została oddzielona od tułowia silnym cięciem. Podejrzewano, że wchodzi w grę przypadek dewiacji seksualnej, wszczęto śledztwo, przesłuchiwano mnie również. Dochodzenie nie dało żadnych rezultatów, nie powiedziałem bowiem nic o tym, czego świadkiem byłem tej nocy. Potworna zbrodnia odkryta rankiem 17 lipca 19.. roku wstrząsnęła całym miastem. Kiedy pracująca u inżyniera Hansa Andersa służąca po daremnym pukaniu do drzwi sypialni swych państwa około godziny dziesiątej nacisnęła klamkę, przekonała się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Weszła więc do środka. Młoda pani Anders leżała na łóżku w kałuży krwi. Pana inżyniera nie było. Dziewczyna uciekła z krzykiem, zanosiła się płaczem, a gdy wreszcie wydobyto z niej, co się stało, student z trzeciego piętra, najrozsądniejszy w gronie przerażonych lokatorów, posłał po karetkę pogotowia i policję. Komisarz stwierdził, że popełniono morderstwo. Młoda kobieta nie żyła już od wielu godzin. Głowę odcięto od tułowia zadając cios o straszliwej sile. Poza tym wszystko w mieszkaniu było na swoim miejscu, jedynie obraz w sypialni zdjęto ze ściany i zupełnie zniszczono. Rama została potrzaskana na drzazgi, płótno podarto w strzępy. Żaden ślad nie wskazywał, aby zbrodniarz dostał się do domu z zewnątrz, służąca zeznała, że wczoraj wieczorem państwo udali się do sypialni jak zwykle. Kiedy zadano jej pytanie, czy w ostatnim okresie zauważyła może jakieś nieporozumienia pomiędzy panem Andersem a jego żoną, po chwili zastanowienia odrzekła, że raczej niczego takiego nie spostrzegła, może jedynie państwo rozmawiali ze sobą coraz mniej, a u pani występowały niekiedy nerwowe drgawki. Pomimo tego świadectwa należało założyć, że z niewyjaśnionych przyczyn pan Anders zamordował żonę i uciekł. Obserwacje pozostałych lokatorów okazały się zgodne z zeznaniem służącej; trudno było sobie wyobrazić, żeby pomiędzy małżonkami doszło do na tyle poważnych zatargów, by ich finałem stała się tak potworna zbrodnia. Lekarz sądowy był zdania, iż brak rzucających się w oczy objawów wcale nie musi dowodzić zupełnej harmonii w małżeństwie; właśnie u ludzi wysoce kulturalnych, jak Andersowie, konflikty przebiegają bezgłośnie, nie wydostają się na zewnątrz. Uznał również za słuszne polecenie komisarza dotyczące natychmiastowego wszczęcia poszukiwań podejrzanego. Odnaleziono Hansa Andersa po południu. na ławce w parku; siedział z gołą głową, kapelusz i laska leżały obok, palił papierosa. Bez oporów poszedł z wachmistrzem oświadczając, że miał właśnie zamiar udać się na policję i wszystko wyjaśnić. Uśmiechnięty, w pogodnym nastroju wszedł na posterunek i poprosił o możliwość zeznania, dlaczego poderżnął tej kobiecie gardło. Komisarz był zaskoczony. — Proszę pana, więc przyznaje się pan, że zamordował swoją żonę? Anders roześmiał się. — Moją żonę? Nie! To, co następnie zakomunikował, brzmiało tak bardzo osobliwie, że ani komisarz, ani także sędzia śledczy, który przejął sprawę jeszcze tego samego dnia, nie potrafili nic z tego pojąć. Tylko tyle udało się zrozumieć, że według zeznań Andersa odrąbał on kobiecie głowę posługując się tureckim kindżałem z własnej kolekcji. Utrzymywał przy tym, że wcale nie była to jego żona. Kiedy przekonał się, że słowa jego budzą wątpliwości przesłuchujących urzędników, powołał się na swojego znajomego, archiwistę doktora Holzbocka, który z pewnością wszystko potwierdzi. Zanim jednak zawiadomiono uczonego, doktor Holzbock sam zgłosił się do sędziego śledczego i złożył następujące oświadczenie: — Uważam za swój obowiązek zeznawać, być może bowiem moje świadectwo choć po części rzuci światło na tę przerażającą historię, o ile w ogóle jest to w tym tajemniczym przypadku możliwe. Znam Andersa od dłuższego czasu i niemal codziennie zaglądałem na teren dawnych koszar jezuickich, gdzie kierował on pracami rozbiórkowymi. Moje prace z dziedziny historii i archeologii zapewne panowie znają; miałem nadzieję, że podczas robót prowadzonych w kilkusetletnim gmachu znajdę coś interesującego. Pewne dane naprowadziły mnie na trop tajnego przejścia i Anders, świetny fachowiec, poszedł tym śladem wykazując wielką inwencję. Dzięki niemu odkryliśmy starą kryptę zawierającą parę zmumifikowanych zwłok. Pamiętacie z pewnością, panowie, że jedno z ciał nazajutrz po odkryciu krypty znaleziono w stanie, który świadczył o popełnionym przestępstwie. Podjęte śledztwo nie dało, jak wiadomo, rezultatów. W kilka dni później odwiedził mnie Hans Anders. W tym miejscu muszę wspomnieć, że w ostatnim czasie rzuciły mi się w oczy zmiany, jakie w nim zaszły; dotąd zawsze energiczny, a zarazem niezwykle uprzejmy, teraz stał się niespokojny, chwilami zdawał się pogrążony bez reszty we własnych myślach, to znów bywał mrukliwy, poirytowany, czasami zaś drżał jakby z lęku. Ta odmiana była szczególnie widoczna podczas wspomnianej wizyty. Kiedy zapytałem go, co mu dolega, udzielił mi wykrętnej odpowiedzi. Wreszcie po chwili, gdy już nie mógł dłużej powstrzymywać swoich obaw, rozpoczął: "Dzisiaj przysłano mi do domu pański obraz." "Jaki obraz?" "Portret siostry Agaty, występnej mniszki." "Co pan mówi, przecież portret ten wisi w zakrystii i jest bardzo mocno przybity, nie daje się zdjąć ze ściany." "Nieprawda — powiedzial. — Panu nie udało się go ruszyć. Ale klnę się, że teraz wisi on u mnie w mieszkaniu." "Ale kto go dostarczył?" "Nie mam pojęcia,. jakiś obcy człowiek przyniósł obraz podczas mojej nieobecności i zawiesił na ścianie. Potem oddalił się nie wyjaśniając, kto go przysłał." "Chyba uda się ustalić, na czyje polecenie dostarczono panu portret!" "W tym sęk, że nie mogę się niczego dowiedzieć. Odwiedziłem nawet księdza, lecz on także nic nie wiedział; kiedy go spytałem, czy nie ma żadnych pretensji, bo przecież malowidło należy do kościoła, odpowiedział, że cieszy się z tego, sam bowiem od dawna zamierzał usunąć obraz z zakrystii. Najbardziej przerażające jest jednak to, że nie mogę oddać portretu, nawet gdybym zamierzał tak postąpić." "Dlaczego?" "Bo u mnie przymocowany został do ściany równie mocno, jak uprzednio w zakrystii. To nie do pojęcia, a jednak to fakt, i był bym bardzo zobowiązany, gdyby był pan łaskaw mnie odwiedzić i przekonać się osobiście." Muszę wyznać, że słowa inżyniera wydały mi się dość osobliwe; obraz, o którym mówimy, zgodnie z przekonaniami Andersa przedstawiał siostrę Agatę, jedną z mniszek, których ciała odkryliśmy w krypcie. Aby uspokoić wzburzonego do granic Andersa obiecałem mu, że niebawem odwiedzę go. Przypomniałem sobie złożoną obietnicę pod koniec tygodnia, kiedy przypadkiem znalazłem się w pobliżu jego domu. Andersa nie było, lecz przyjęła mnie jego żona. "Ach, jak to dobrze, że pan przyszedł! — zawołała. — Już zamierzałam pójść do pana. Jest pan jedynym bliższym znajomym mojego męża; Hans bardzo pana ceni i dlatego spodziewam się, że zdoła pan na niego wpłynąć." Kiedy zapewniłem, że jestem gotowy służyć pomocą, nieomal przez łzy wyjawiła mi, że jej mąż jest prawdopodobnie chory. Stał się niepokojąco podniecony, milczy całymi dniami, w nocy zaś rzuca się w pościeli, nie może zasnąć. Jeszcze przed kilkunastoma dniami obiecał, że pójdzie na urlop i wyjedzie, jest bowiem najwyraźniej przemęczony pracą, teraz jednak nie chce nawet słyszeć o tym, aby miał opuścić miasto. "Mój Boże — westchnęła — już nawet brak mi odwagi, aby wspominać o lekarzu. Kiedy napomykam o wizycie u doktora złości się, jakbym namawiała do czegoś wstrętnego". Zgodziłem się z panią Blanką, iż należy dołożyć wszelkich wysiłków, aby nakłonić Andersa do wyjazdu. W parę chwil później powrócił inżynier. Na mój widok ucieszył się niezmiernie, przywitał się także z żoną, coś jednak mówiło mi, że pomiędzy małżonkami nie wszystko układa się najlepiej. Jakiś cień, jakaś niewidzialna przegroda oddaliła ich od siebie. Ten obcy, niewyczuwalny fluid wywołał u pani Blanki lęk, u Andersa zaś — myślałem najpierw, że jestem w błędzie, ale dalsze obserwacje potwierdziły zrazu poczynione spostrzeżenie — wstręt do żony. Wstręt połączony z obawą. Wydało mi się to bardzo dziwnym objawem, wiedziałem przecież, że inżynier wcześniej bardzo kochał żonę. Po krótkiej rozmowie na obojętny temat pani Blanka opuściła pokój, aby umożliwić mi, tak jak uzgodniliśmy, nieskrępowaną rozmowę z mężem. Ledwie wyszła, Anders schwycił mnie za ramię i zaciągnął do sypialni. "Proszę pójść — szepnął. — Niech się pan sam przekona." Nad otomaną — dokładnie naprzeciw łóżek — wisiał obraz z zakrystii. Zielona zasłona obok portretu nie była zaciągnięta. To jest niesamowity portret, wyobraża twarz dziką i rozpustną, i jeżeli istotnie przedstawia siostrę Agatę, potwierdza co do joty wszystkie relacje starych kronik o występnym życiu tej mniszki. Podszedłem do obrazu, aby spróbować zdjąć go ze ściany. Przekonał bym tym sposobem Andersa, że cierpi na urojenia. Ale on rzucił się na mnie z taką gwałtownością, że aż mnie przeraził, i odepchnął z całej siły. ,,0 czym pan myśli, teraz to niemożliwe. Wisi tu na ścianie i żadna siła na świecie nie zdoła go stąd usunąć!" Najwidoczniej zapomniał, że przed paroma dniami sam mnie prosił, abym sprawdził, że ma słuszność. "Ale czemu — zapytałem — polecił pan umieścić obraz właśnie w sypialni? Ta twarz zdoła zakłócić nawet najbardziej błogi sen." "Powiedziałem już panu, że nie było mnie w domu. Nieznany posłaniec powiesił go bez pytania w sypialni i nie mogę już zdjąć tego obrazu. Próbowałem przykryć go zasłoną. Ale... — głos Andersa stał się chrapliwy — ona nie znosi zasłony. Kiedy wieczorem zaciągam kurtynę, już około północy odsuwa ją na powrót. Wciąż wpatruje się we mnie upiornymi oczyma. I wie pan, czemu tak mi się przygląda? Powiem to panu". Odciągnął mnie od obrazu i wyszeptał tak cicho, że ledwo mogłem go słyszeć. . "Przysięgła mi zemstę i dotrzyma obietnicy. Zamierza uczynić coś przerażającego i zdaje się, że wiem, co zrobi." Nieraz sam sobie przerwał pytaniem, które wówczas wydawało się bez związku z jego myślami: "Czy przyjrzał się pan uważnie mojej żonie? — Nim zdążyłem cokolwiek odrzec, ciągnął dalej: — To nonsens! Co też mi czasem chodzi po głowie! — A potem podjął poprzedni wątek: — Ona chce mnie zniszczyć, wykryłem bowiem tajne przejście i kazałem przebić tunel prowadzący na ulicę; w ten sposób umożliwiłem jej prześladowcom dostanie się do krypty". Moje spostrzeżenia Anders skwitował lekceważącym gestem. "Proszę mi wierzyć, doktorze, to prawda. Przemyślałem wszystko dokładnie, a gdyby pan widział to, czego byłem naocznym świadkiem, bez wątpienia przyznałby pan mi rację". Dopiero potem dowiedziałem się, co oznaczała niejasna uwaga Andersa. Cała rozmowa utkwiła mi w pamięci bardzo dokładnie, dotąd widzę wyraz twarzy inżyniera, kiedy zwierzał mi się ze swojego sekretu. Jego zachowanie upewniło mnie, że jest poważnie chory, lecz próżne były moje nalegania, aby opuścił miasto i na jakiś czas wyjechał w góry. "Muszę wytrzymać — powiedział — wszelkie moje wybiegi, aby jej uciec, nie zdały się na nic. Odnalazłaby mnie równie łatwo na wysokości trzech tysięcy metrów, jak i tutaj". Najbardziej przerażająca była okoliczność, iż toczył walkę z jakimś upiornym fantomem jak z realnym przeciwnikiem. Przestrzegłem panią Blankę, iż w tym punkcie powinna wpłynąć na męża. "Wpływ? — rzekła biedna kobieta, bliska łez. — Nie mam nawet na niego tyle wpływu, abym mogła wezwać lekarza". Pragnąc jej dopomóc, posłałem nazajutrz do Andersów mojego przyjaciela doktora Engelhorna. Ale Anders dostał szału i Engelhorn wycofał się prędko. Właśnie wówczas byłem zmuszony wyjechać, zamierzałem w poszukiwaniu pewnego dokumentu przejrzeć archiwum na zamku Pernstein. Praca ta zajęła mi kilka dni, dokument odnalazłem, ale podczas przeglądania zbiorów natrafiłem na parę innych niezwykle zajmujących rzeczy, tak że mój pobyt w zamku przedłużył się nieco. Wracając przejechałem koleją jedynie drobny odcinek, pragnąłem bowiem dotrzeć do miasta wędrując przez malownicze lasy. Kiedy mijałem gospodę w jednym z popularnych kurortów okolicznych, przypadkowo ujrzałem przy jednym ze stolików w letnim ogródku Andersa. Przyznaję, zajęcia moje tak bardzo były absorbujące, że zepchnęły sprawę inżyniera na dalszy plan. Zrobiło mi się przykro, iż zaniedbałem tak bardzo obowiązki wynikające z przyjaźni. Aby chociaż z 'miejsca dowiedzieć się, jak obecnie wyglądają problemy Andersa, wstąpiłem do ogródka. Zauważyłem, że inżynier niemało wypił, a ponieważ było to zjawisko niezwykłe u tak trzeźwego człowieka, od razu skojarzyłem je sobie z ponurą historią. "Och, doktor, archiwista! — zakrzyknął na mój widok. — Cieszę się bardzo i witam pana w imieniu nauki!" Mówił wiele i bardzo głośno, tak że ściągał na siebie uwagę pozostałych gości. Podczas gdy sączyłem kwaterkę wina z południowych Moraw, on wypił trzy szklanki i dopiero o zmierzchu zdołałem go namówić do powrotu. Maszerowaliśmy brzegiem rzeki wśród wieczornej mgły zasnuwającej dolinę, widzieliśmy już z oddali światła Królewskiego Młyna — i dopiero wtedy Anders podjął temat, który, jak spostrzegłem, całkowicie zaprzątał jego myśli. "Wreszcie już wiem, do czego ona zmierza" "Niech pan wreszcie przestanie o niej mówić — odrzekłem poirytowany — jakby miał pan do czynienia z osobą realną". Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, tak bardzo był już pod wpływem własnych urojeń. " Wie pan, co się dzieje na moich oczach? To przerażające. Ona wciela się w moją żonę!" "Co to ma znowu znaczyć?" "Wciela się w moją żonę; taka przemiana dzieje się na moich oczach. Najpierw był ten wzrok, jest w nim jakiś obcy wyraz, obserwuje mnie, śledzi wszystkie moje uczynki i zachowanie, każdy ruch. Kiedy co mówię, w oczach tli się jakby iskra szyderstwa. Potem odmieniła się też cała jej postać. Żona moja była niższa i jakby pulchniejsza, kobieta, która teraz śpi u mojego boku albo udaje, że śpi, obserwuje mnie bowiem bez ustanku spod wpół przymkniętych powiek, jest szczuplejsza i wyższa. Krąży wokół, oplątuje mnie swoją siecią. Zabiła moją żonę i zabrała jej ciało, aby przebywać w pobliżu mnie, a kiedy całkowicie utożsami się z portretem, owładnie mną do końca. Ale jestem zdecydowany nie dopuścić do tego". Z przerażeniem skonstatowałem, iż nerwowe pobudzenie Andersa zabrnęło już tak daleko, iż przekroczyło rubież choroby umysłowej. Był najwyższy czas, aby podjąć zdecydowane kroki. Kiedy nazajutrz naradzałem się z doktorem Engelhornem, co czynić, aby dopomóc biednej pani Blance, żona Andersa właśnie przyszła do mnie. Była bardzo wymizerowana, blada, miała podkrążone oczy i niespokojne spojrzenie; wyraźnie schudła, dlatego wydawała się wyższa. "Wiem o wszystkim, łaskawa pani" — powiedziałem. Wówczas wybuchnęła płaczem. "Ach, cóż może pan wiedzieć! Nawet nie ma pan pojęcia, jak bardzo cierpię! Moje życie zmieniło się w piekło. To nie żaden frazes, ale gorzka prawda. Dłużej już tego nie zniosę. Mąż mój zmienił się nie do poznania, widzę wyraźnie, że wzbudzam w nim odrazę. Nieustannie obserwuje mnie, wciąż czuję na sobie jego niesamowite spojrzenie, a postępuje tak, jakby spodziewał się po mnie jakiegoś wrogiego gestu. Czasem niespodziewanie odwraca się czyniąc wściekły ruch jakby podejrzewał, że skaradam się za jego plecami. Do tego prawie wcale nie odzywa się, a gdy coś powiem, odpowiada mi tak, jakbym w każdym słowie zastawiała na niego zasadzkę. Kiedy usiłuję poznać przyczyny jego dziwnego postępowania, wybucha szaleńczym śmiechem... Wczoraj wieczorem nie było go w domu całe popołudnie, wrócił trochę pijany — właśnie zamierzałem się rozebrać, gdy nagle stanął za mną. Chwilę przedtem był w swoim pokoju i poprzez oszklone drzwi widziałam, jak kartkował jakiś zeszyt, coś czytał. Nagle pojawił się za mną. Wszedł bezszelestnie, a gdy obejrzałam się zatrwożona, chwycił mnie za szyję i powiedział: ,Piękna szyja. Raz już została poderżnięta'. Przeraziłam się i zapytałam, o co mu chodzi. On jednak roześmiał się upiornie i wskazał na stary obraz, który teraz znajduje się w naszej sypialni: ,Zapytaj tamtą lub najlepiej zapytaj siebie samą'. Przez całą noc nie zmrużyłam oka, myślałam o jego przerażających słowach. Rano wstałam i poszłam do jego pokoju, aby zabrać zeszyt, sądziłam bowiem, że może mieć on jakiś związek z przemianą męża. Leżał na biurku, prawie całkiem zapisany. Przypomniałam sobie, że w ostatnich tygodniach czynił notatki z zastanawiającym pośpiechem, nieraz przygnębiony i zdenerwowany, gwałtownie reagujący na najdrobniejszy szelest. Wiele dałabym za to, aby dowiedzieć się, jaka praca tak bardzo go pochłaniała. Ale kiedy chciałam przeczytać zapiski, ogarnął mnie okropny strach, który pokonał ciekawość. Nie ważyłam się nawet otworzyć zeszytu... no cóż, boję się, że to, czego dowiem się z lektury, będzie zbyt przerażające. Dlatego przynoszę panu notatki męża i proszę o zapoznanie się z nimi. Potem może mi pan powiedzieć tyle, ile uzna pan za słuszne". Mówiąc to, wręczyła mi zeszyt, ten sam, który ja z kolei przekazuję teraz panu, panie radco. Znajdzie pan w nim bardzo szczególne notatki i pańskiej przenikliwości pozostawiam zorientowanie się w tej sprawie, w świetle pomieszczonej w zeszycie zapisków* jeszcze bardziej zagmatwanej. Próbowałem wraz z doktorem Engelhomem uspokoić panią Anders. Chociaż byliśmy pewni, iż sytuacja jest bardzo groźna, podawaliśmy, że nie ma powodów do obaw. Pani Blanka nieco uspokojona powróciła do domu, przyrzekliśmy jej bowiem, że przeczytamy zeszyt i zaraz jutro powiadomimy ją. To był błąd nie do naprawienia. Brak szybkiej reakcji i właściwej interwencji przyjaciół biedna kobieta przypłaciła życiem. Tak to bywa z ludźmi: widzimy wyraźnie niebezpieczeństwo, lecz nie czynimy nic, aby mu w porę zapobiec. Kiedy z doktorem Engelhomem czytaliśmy zeszyt Andersa, w pewnym momencie spojrzeliśmy po sobie. "Anders oszalał" — powiedziałem. Ale doktor Engelhom nie jest tuzinkowym człowiekiem. Choć reprezentuje nauki ścisłe, wcale nie wyklucza istnienia rozmaitych ciemnych stanów ludzkiej duszy. Przy każdej okazji powiada: "Więcej jest rzeczy na niebie i ziemi...", a gdy medycyna napotyka jakąś tajemnicę, najbardziej cieszy się z tego doktor Engelhom. Dlatego nie byłem wcale zaskoczony, kiedy popatrzył na mnie z wahaniem. "Oszalał.. Nie wiem, czy mam ci przyznać rację. Nie odnoszę wcale takiego wrażenia. Bywają stany bardzo podobne do obłędu, które wszak szaleństwem nie są. Aby ci to wyjaśnić, musiałbym..." "No dobrze, więc co to jest, jeżeli nie obłęd?" — przerwałem. Ale on tylko uniósł ramiona. "Nie wiem". Ta rozmowa, panie radco, miała miejsce późnym wieczorem. Dzisiaj rano dowiedziałem sie, że pani Blanka została zamordowana. Jedynie Hans Anders może nam wyjawić, jakie zdarzenie poprzedziło tę wstrząsającą zbrodnię. My tylko możemy zgadywać, że popełniając morderstwo pragnął uwolnić się od niesamowitego urojenia, z czym łączy się zniszczenie obrazu. W gestii sądu leży decyzja, czy ostatnie słowo w tym niezwykłym przypadku nie powinno może należeć do psychiatry. Na tym doktor Holzbock zakończył swoje zeznanie. Tajemniczy przypadek Hansa Andersa zakończył się po dwóch dniach śmiercią inżyniera. Znaleziono go w celi aresztu śledczego: siedział oparty o ścianę, jedną ręką kurczowo przyciskał do serca, druga zaś zwisała bezwładnie i była tak szczególnie wykręcona, iż lekarz więzienny potrząsał głową przeprowadzając badania denata. Ustalił, że ramię zostało w kilku miejscach złamane, jakby zmiażdżone z ponadludzką siłą. Ale za właściwy powód zgonu lekarz przyjął atak serca, który nastąpił w wyniku wielkiego przerażenia. przełożył Wojciech Grzelak