Richard A Knaak Ognisty smok Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Fire drake Wersja polska 1990 Wersja polska 2000 Dedykuję tę książkę M. W., T.H. i P.M. Jest także dedykowana English/Rhetoric Department na University of Illinois w Champaign-Urbara, ludziom, którzy ostatecznie przyznali mi dyplom. Jechali w kierunku Gór Tyber. Niektórzy dwójkami, inni samotnie. Dziko wyglądające smocze hełmy przysłaniały ich twarze; widoczne były tylko oczy. Oczy, które w przypadku większości w zapadającym zmierzchu płonęły krwawą czerwienią. Wszyscy mieli skórzane kaftany nabijane metalowymi łuskami, na pozór niezbyt wytrzymałe, ale w rzeczywistości mocniejsze od najlepszej kolczugi. W powiewających płaszczach jeźdźcy przypominali widma unoszące się w powietrzu. Prawdę powiedziawszy, każdy, kto ujrzałby ich w drodze, byłby głęboko przekonany, że lot nie wykracza poza możliwości tych ludzi. Jeśli byli ludźmi. Było ich jedenastu, stopniowo łączących się w jedną gromadę. Nie padły żadne słowa powitania, nikt nawet nie pokiwał głową. Znali się i od wielu już lat niezliczoną ilość razy przebywali tę drogę. Czasami ich liczba ulegała zmianie, lecz droga zawsze pozostawała ta sama. Choć każdy uważał pozostałych za swoich braci, nierzadko dochodziło między nimi do waśni. Tak więc jechali w milczeniu, i równie milcząco zapraszały ich ku sobie niebosiężne szczyty Gór Tyber. Wreszcie po długim czasie dotarli do podnóża. Zdawało się, że tutaj czeka ich kres wędrówki. Żadna ścieżka nie wiodła przez góry; droga urywała się u stóp jednego z największych szczytów. Mimo to jeźdźcy nawet nie próbowali zwolnić. Wyglądało to tak, jakby przypuszczali szarżę na litą skałę. Wierzchowce nie zwątpiły w swoich panów i posłusznie cwałowały w nakazanym kierunku. Jak gdyby ustępując przed ich uporem, góra stopiła się i przesunęła. Niezdobyta bariera natury zniknęła i przed jeźdźcami rozwinęła się szeroka ścieżka. Jeźdźcy, nie zwracając uwagi na ten fantastyczny akt, jechali dalej w szatańskim tempie. Z końskich nozdrzy buchnęła para, gdy przekraczały barierę, ale po zwierzętach nie było widać zmęczenia. Dla nich taka galopada była dosłownie niczym. Jechali krętym traktem. Oblodzone skały i zdradliwe przepaście nie spowalniały ich tempa. Po drodze mijali stworzenia nie z tego świata, lecz podróż przebiegała bez zakłóceń. Tylko nieliczne stworzenia mogłyby być na tyle głupie, żeby zaczepiać jeźdźców, zwłaszcza gdy znały ich naturę. W polu widzenia zamajaczył wielki strażnik Gór Tyber, Kivan Grath. Niewielu ludzi widziało go z bliska, a jeszcze mniej podjęło próbę wspinaczki. Żaden nie wrócił. Tutaj wiodła ścieżka. Tutaj dążyli jeźdźcy. Zwolnili, gdy zbliżyli się do masywnego Poszukiwacza Bogów, jak w tłumaczeniu brzmiało jego miano. Zatrzymali się u stóp góry i zsiedli z koni. Dotarli do celu. W skale osadzona była wielka spiżowa brama, która zdawała się wiekiem dorównywać samym górom. Piętrzyła się wysoko nad patrzącymi, a jej lico zdobiły starożytne i nie dające się opisać rzeźbienia. Jeden z jeźdźców podszedł do wrót. Oczy widoczne pod hełmem były zimne jak lód, a twarz miał białą niczym śnieg. Powoli podniósł lewą rękę, zacisnął dłoń w pięść i wyciągnął ją w stronę bramy. Ogromne spiżowe wierzeje otwarły się powołi z przeciągłym jękiem. Bladolicy wojownik wrócił do swych towarzyszy. Jeźdźcy wprowadzili wierzchowce za bramę. Pochodnie oświetlały jaskinię. Większą jej część stworzyły siły natury, lecz niektóre partie były sztucznym tworem. Powiększenie groty przerosłoby umiejętności nawet górskich karłów. Kto tego dokonał? Jeźdźcom było to obojętne; dawno już przestali zwracać uwagę na otoczenie. Nawet wartownicy, ledwie cienie, ale zawsze obecni, zostali przez nich zignorowani. Coś ciemnego, pokrytego łuską i tylko z grubsza przypominającego ludzkie kształty wypełzło na spotkanie wojowników, wyciągając szponiastą, bezkształtną dłoń. Otuleni w płaszcze podróżni powierzyli słudze swoje wierzchowce. Weszli do głównej groty. Siedziba ich gospodarza emanowała ogromną mocą niczym olśniewająca, starożytna świątynia. Tu i ówdzie stały podobizny postaci ludzkich i nieludzkich. Wszyscy od dawna nie żyli i nawet historia zapomniała o ich rodzaju. Wreszcie tutaj jeźdźcy okazali pewną dozę szacunku. Przyklękli kolejno przed siedzącą przed nimi postacią. Kiedy wszyscy oddali hołd, stanęli w półkręgu, twarzami do gospodarza. Wężowy kark wygiął się w łuk. Błyszczące oczy omiotły grupę. Krwistoczerwony jęzor wysunął się z pyska na znak zadowolenia, a straszliwe, błoniaste skrzydła rozpostarły się w całej okazałości. Mimo skąpego oświetlenia pokryte złotą łuską smocze cielsko prezentowało się imponująco. Majestatycznie, jak przystało na monarchę swoich pobratymców. A jednak postawa władcy zdradzała coś w rodzaju niepewności. Jeśli pozostali coś zauważyli, skrzętnie te myśli skryli. Głosem, który był sykiem, a jednak wprawiał skalną komnatę w lekkie drżenie, Złoty Smok przemówił: - Witajcie, bracia! Witajcie i czujcie się jak w domu! Stojący w pewnej odległości od siebie przybysze zrobili się na wpół przejrzyści, jak gdyby nie byli niczym więcej niż tylko złudzeniem. A jednak nie znikli. Zamiast tego, urośli; ich ciała, płynne jak żywe srebro, szybko zmieniały kształty. Wyrosły im skrzydła i ogony, a ręce i nogi przeistoczyły się w szponiaste kończyny. Hełmy wtopiły się w twarze aż w końcu stały się twarzami. Usta rozciągnęły się w paszcze, w nikłym świetle błysnęły ostre zęby. Wszelkie pozory człowieczeństwa zniknęły w przeciągu minuty. Rozpoczęła się Rada Smoczych Królów. Złoty Smok pokiwał głową. Jako cesarz, Król Królów, z przyjemnością patrzył, jak poddani z zapałem podporządkowują się jego woli. Przemówił ponownie i tym razem z jego nozdrzy wysnuły się wstęgi dymu. - Rad jestem, że tego dokonaliście. Lękałem się, że niektórzy z was mogli pozwolić, by zawładnęły nim emocje. - Zatrzymał spojrzenie na Czarnym Smoku, monarsze śmiercionośnych Szarych Mgieł. Czarny Smok zachował milczenie, ale jego oczy rozbłysły. Cesarz Smoczych Królów skierował uwagę na najbliższego ze swoich braci. Błękitny Smok - bardziej wąż morski niż stworzenie lądowe - z szacunkiem skłonił głowę. - Rada zwołana została na prośbę pana Nadmorskiego Irillianu. Zauważył on dziwne wydarzenia i pragnie dowiedzieć się, czy podobne wypadki mają miejsce na ziemiach jego braci. Mów. Szczuplejszy od większości pobratymców, Błękitny Smok przypominał rasowe zwierzę - poruszał się płynnie, jak przystało na istotę, która większą część życia spędza we wschodnich morzach. Woń soli i ryby przepełniła powietrze, gdy przemówił. Okryty pyłem płowy smok, Brązowy, skrzywił nos. Nie dzielił upodobania brata do morza. - Suzerenie, bracia. - Rozejrzał się, zwracając baczną uwagę na Czarnego Smoka. - W ciągu minionych lat w moich włościach panował niczym niezmącony spokój. Ludzie nie burzyli się, a moje klany mnożyły się zdrowo. Przerwało mu warknięcie Brązowego Smoka, pana Ziem Jałowych na południowym zachodzie. Od zakończenia wojen ze Smoczymi Mistrzami patrzył, jak jego klany stale się kurczą. Większość twierdziła, iż było to dziełem samozwańczych Mistrzów, ale nikt nie był pewien, jakich czarów użyli wiedźmini w próbie pokonania Królów. Oni wyjałowili ziemie Brązowego, jednak nie wiadomo, czy spowodowali spadek płodności w jego klanach. Nad tym można było spekulować tylko prywatnie. Brązowy nadal był najzagorzalszym z wojowników. Pan Nadmorskiego Irillianu zignorował wybuch brata i kontynuował. - Ostatnio ten stan rzeczy uległ zmianie. Zapanowało wzburzenie - nie, to implikuje zbyt wiele. Daje się odczuć pewne... podniecenie. Tyłko tak mogę to nazwać. Nie tylko wśród ludzi. Wywiera wpływ na innych, nawet na wężosmoki i pomniejsze jaszczury. - Ha! Po tej uwadze napłynęła fala chłodu przenikającego aż do szpiku kości. Szron osiadł w miejscach, gdzie sięgnął oddech Lodowego Smoka. Złoty Smok spojrzał na niego z dezaprobatą. Chudy jak kościotrup król Północnych Pustkowi znów się roześmiał. Ze wszystkich smoków był jednym z naj szpetniej szych i najmniej lubianych. - - Babiejesz, bracie! Poddani zawsze próbują się burzyć. Wystarczy potraktować paru z nich pazurem i zdławić takie myśli w zarodku. - - Rzekł monarcha ziemi bardziej pustej niż włości Brązowego. - - Rzekł monarcha, który wie, jak rządzić! - Zdawało się, że lada moment z paszczy Lodowego Smoka buchnie śnieżna zawierucha. - - Cisza! Grzmiący ryk Złotego Smoka zagłuszył wszystkie spory. Lodowy Smok cofnął się i spuścił białe jak śnieg oczy, oślepione blaskiem cesarza. Kiedy Król Królów wpadał w złość, jego ciało zaczynało się jarzyć. - Niegdyś takie wewnętrzne waśnie niemal doprowadziły do naszej zguby! Już o tym zapomnieliście? Wszyscy pochylili głowy, z wyjątkiem Czarnego Smoka. Najego masywnym pysku malowała się leciutka sugestia zadowolenia. Złoty Smok spojrzał na niego ostro, ale nie zganił go. W tej chwili zachowanie króla Szarych Mgieł było usprawiedliwione. Wyciągając się na pełną długość, Smoczy Cesarz górował nad pozostałymi. - - Przez prawie pięć ludzkich lat walczyliśmy w tej wojnie - i niemal stanęliśmy w obliczu klęski! Nasz brat Brązowy nadal odczuwa następstwa, gdy patrzy, jak wymierają jego klany! Jego problem jest najbardziej widoczny, lecz wszyscy nosimy blizny zadane przez Smoczych Mistrzów. - - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nathan Bedlam, ostatni, sczezł dawno temu! - ryknął Czerwony Smok, który władał wulkanicznymi ziemiami zwanymi Równinami Piekieł. - Zabierając z sobą Purpurowego Króla! - Czarny nie mógł się powstrzymać. Jego oczy zapłonęły niczym latarnie. Cesarz pokiwał głową. - - Tak, zabierając z sobą naszego brata. Bedlam był ostatnim i najgroźniejszym z Mistrzów. Swoim ostatnim wyczynem nadwątlił nasze siły. Penacles jest miastem wiedzy, a Purpurowy był jego panem, to on obmyślił naszą strategię. - Ostatnie stwierdzenie wypowiedziane zostało z pewną niechęcią, bowiem Złoty nie kwapił się przypominać braciom, kto wiódł ich naprawdę w owych dniach. - - A teraz jego ziemie przywłaszczył sobie Gryf! Jak długo mamy czekać, nim uderzymy? Wszak od tamtego czasu pojawiło się i przeminęło wiele pokoleń ludzi! - Czarny ze złości potrząsnął głową. - - Nie ma następcy. Znacie obowiązujące reguły. Trzynaście królestw, trzynastu królów. Dwadzieścia pięć księstw, dwudziestu pięciu książąt. Nikomu nie wolno złamać tej zasady... „Na razie” - dodał w myślach cesarz. - Podczas gdy my czekamy na następcę, wielmożny Gryf spiskuje. Pamiętajcie, był dobrze znany Mistrzom. - - Nadejdzie jego kolej. Może już wkrótce. Czarny czujnie zmierzył wzrokiem swego pana. - - Co to oznacza? - Jak każe obyczaj, przejąłem smoczycepo Purpurowym. Pierwszy wylęg dał tylko pośledniejsze smoki, z których większość, oczywiście, skazana została na śmierć. Ostatni łęg zapowiada się bardziej obiecująco, Królowie pochylili się w stronę cesarza. Wylęgi były sprawą najwyższej wagi. Następujące po sobie niewłaściwe lęgi mogły zagrozić wymarciem danego klanu. - - Tylko z kilku złożonych jaj wylęgną się poślednie smoki. Większość to smoki ogniste. Jednakże cztery jaja mają cętkowany szlaczek! - - Cztery! - Słowo to zabrzmiało niczym krzyk uniesienia. Cętkowany szlaczek był znakiem Królów. Takich jaj należało strzec jak oka w głowie, bowiem sukcesorzy Smoczych Królów wykluwali się niezmiernie rzadko. - Muszą upłynąć jeszcze całe tygodnie. Matka chroni jaja przed niesfornymi pomniejszymi smokami, nie wspominając o wszelkiego rodzaju drapieżnikach. Jeśli dopisze nam szczęście, wszystkie wyklują się zdrowo. Czarny uśmiechnął się, a w smoczym uśmiechu zawsze było coś złowieszczego. - - W takim razie zmiażdżymy tego wielmożnego Gryfa! - - Może. Wszyscy obrócili się ku temu, który zwarzył ich dobry humor. Raz jeszcze pan Nadmorskiego Irillianu powiódł po nich wzrokiem, jakby mówił: „Tylko spróbujcie się odezwać!” Kiedy nikt nie zaprotestował, ze smutkiem potrząsnął grzywiastą głową. - - Żaden z was nie słuchał! Czy muszę powtarzać? Nie zrozumcie mnie źle. Wieść o jajach napawa mnie radością. Być może moje obawy są nieusprawiedliwione. Tym niemniej muszę przemówić, bo gdy zmilczę, zawsze będę tego żałować. - - Mów zatem i skończmy z tym! Jestem zmęczony tym ględzeniem. Ignorując Czarnego, król Wschodnich Mórz podjął: - Tylko raz odczułem podobne pobudzenie. Ostatnim razem zapowiadało ono nastanie Smoczych Mistrzów. Niejeden wielki pan syknął gniewnie, a może i ze strachem. Czarny skrzywił pysk w uśmiechu. - Prawdę mówiąc, bracie Błękitny, muszę przeprosić cię za swoje zachowanie. Poruszyłeś temat, który pragnąłem przedyskutować. Cesarz potrząsnął głową. - Ten kraj jest stary. Smoczy Królowie władają nim od wieków, ale nasze rządy są młode w porównaniu z panowaniem wcześniejszych ras. Nawet teraz dają o osobie znać ślady starożytnych mocy. Przyczyna tego poruszenia uczuć naszych poddanych równie dobrze może mieć magiczną naturę. Mimo wszystko... - przerwał i rozejrzał się po grocie - próbowaliśmy wyplenić tych, którzy potrafili dostrajać się do pradawnych sposobów. Wiem o niewielu żyjących dzisiaj ludziach, którzy stanowią zagrożenie. - - Tylko jeden może nam zagrozić. - Słowa były ciche, ale stanowcze. Nie patrząc, wszyscy wiedzieli, że to Czarny znów zabrał głos. - - Któż taki? Mieszkaniec Szarych Mgieł z dumą rozpostarł skrzydła. Skupiał uwagę wszystkich zebranych. - Znamy dobrze jego rodzinę. Bardzo dobrze. Jest młody, nie wyszkolony i nazywa się Cabe Bedlam. Smoczy Królowie, nawet Złoty, wzdrygnęli się lekko, jak gdyby coś ich ukąsiło. - - Bedlam! - szepnęły liczne głosy. - - Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym człowieku? - zaskrzeczał cesarz. - Gdzie jest ten pomiot demona - wiedźmina? - Na ziemiach zajmowanych obecnie przez Gryfa. Nathan Bedlam umieścił dziecko, które jest jego wnukiem, w Mito Pica. Od kiedy region ten słynie z wydawania na świat wiedźminów i im podobnych, czasami wysyłam tam szpiegów. To jeden z nich odkrył tego człowieka. - - Przekroczyłeś co najmniej dwie granice, bracie! - warknął Czerwony. - Ciekaw jestem, ilu masz szpiegów. - - Wszyscy mamy swoje oczy i uszy. Poza tym, tego człowieka trzeba obserwować! - - Czemuś nie kazał go zabić? - zapytał Zielony Smok. - To do ciebie niepodobne, Czarny. Od kiedy to okazujesz wahanie w dochodzeniu do celu? Służalczo chyląc głowę przed cesarzem, Czarny odparł: - - Nie uczyniłbym tego bez zezwolenia swego pana. Złoty parsknął. - - Chyba pierwszy raz w życiu. - - Czy mam twoją zgodę? - - Nie. Zapadła cisza. - - Młode niedługo się wyklują, dlatego nie dopuszczę do konfliktu, który może sprowokować Gryfa do ataku. Jest przebiegły. Wie, jaką wagę przywiązujemy do cętkowanych jaj. Jego agenci mogliby narobić nam szkód. Dopóki szczenię Bedlama pozostaje tam, gdzie jest, i nie zna swojej siły, pozostawimy je w spokoju. - - Jeśli będziemy zwlekać, to szczenię może sięgnąć po sławę swego przeklętego przodka! - - Tym niemniej, musimy czekać. Kiedy nasze młode będą dość silne, ostatni z Bedlamów umrze. Usiadł. - Narada skończona. Cesarz odchylił się na tronie i zamknął oczy, jak gdyby do snu, celowo ignorując swoich braci. Smoczy Królowie odsunęli się bez słowa. Ich ciała zadrżały i zmalały. Wielkie gadzie pyski cofnęły się i znów przemieniły w smocze hełmy przysłaniające prawie ludzkie twarze. Skrzydła skurczyły się, ogony przestały istnieć. Przednie kończyny stały się rękami, a zadnie wyprostowały się i przeistoczyły w nogi. Po zakończeniu przemiany jeźdźcy oddali salut swemu panu i opuścili komnatę. Złoty nie patrzył, jak odchodzą. Mroczny stwór przyprowadził wierzchowce. Zaczekał, aż wojownicy ich dosiądą, a potem pobrnął w wieczną noc jaskini. Smoczy Królowie przejechali przez spiżową bramę. Niektórzy parami, inni w pojedynkę, wszyscy podążali jedną ścieżką przez góry. Jakiś wężosmok zbudził się i wytknął łeb na ścieżkę. Gdy tylko poznał jeźdźców, uskoczył w bok i przypadł do ziemi. Nawet nie drgnął, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Po wyjeździe z Gór Tyber wojownicy rozdzielili się i każdy ruszył w swoją stronę. Wiedzieli, że śmiertelni ludzie nie zwrócą większej uwagi na samotnych jeźdźców. Ci, którzy śmieliby stanąć im na drodze, trafiliby w objęcia śmierci. Jeździec kierujący się na południe zwolnił, gdy towarzysze zniknęli mu z oczu. Przed nim rosła niewielka kępa drzew i tam się zatrzymał. Patrząc w ciemność, usiadł i czekał. Niedługo. Po paru minutach dołączył do niego drugi Smoczy Król. Przywitali się bez słowa. Ich zachowanie nie było przyjazne; łączył ich wspólny cel i pragnęli go osiągnąć jak najmniejszym kosztem. Przybysz dobył z pochwy wielki miecz i wyciągnął go, ostrzem do przodu, w stronę drugiego. Ten położył na czubku dłoń w rękawicy. Jego oczy zapłonęły, gdy wezbrała w nim moc. Przepłynęła przez rękę, przez dłoń i wsączyła się w samą broń. Kiedy skończyli, miecz jarzył się i pulsował. Stopniowo światło ciemniało, jak gdyby metal chłonął moc. Po chwili miecz wrócił do poprzedniego stanu, choc lekko wibrował. Drugi jeździec schował go do pochwy. Popatrzyli na siebie, porozumiewając się na poziomie odmiennym od znanego ludziom. Pokiwali głowami. Dokonało się to, co musiało się dokonać. Drugi smok trącił ostrogą boki wierzchowca i odjechał. Nie dążył w stronę swojego królestwa; cel jego podróży leżał na południu. Pozostały jeździec patrzył za nim, dopóki nie skryła go ciemność. Jego oczy przesunęły się w kierunku potężnego pasma gór, w szczególności ku szczytowi Kivan Grath. Po chwili odwrócił się i odjechał. Koła wydarzeń zostały wprawione w ruch. II - Gdzie moje piwo? Gospoda Pod Łbem Wężosmoka słynęła z rozmaitości klientów, niektórych ludzkich, innych nie. Do tych nieludzkich należał ogr, który walił mięsistą pięścią w stół, aż sypały się drzazgi. Jego zachowanie idealnie harmonizowało z twarzą - bezczelną i szpetną. Ślepia wyszukały w tłumie czarnowłosego dwudziestoparoletniego młodziana, który stał z kuflem przy beczce i klął piwo, że tak wolno leje się z kurka. W oczach ogra był brzydki jak każdy człowiek, lecz wedle norm ludzkich miał regularne rysy. Nie było to oblicze bohatera, ale silnie zarysowana szczęka, lekko zadarty nos i bystre oczy czyniły je prawie przystojnym. Klienci stojący nieopodal mimowolnie utworzyli barierę, która skryła go przed wzrokiem spragnionego ogra, ale chłopak wiedział, że wielkolud mu nie odpuści. Było to tylko kwestią czasu. Skoczył ku niemu, nerwowy i bez śladu chęci, jednak musiał to zrobić, gdyż był służącym w oberży. Szybko postawił ciężki kubek na stole i pobladł, gdy kropla wzburzonego piwa o włos minęła pysk ogra. Spodziewał się, że zaraz przemknie mu przed oczyma całe jego raczej nudne życie. Stwór zmierzył go morderczym wzrokiem, na szczęście doszedł do wniosku, że piwo jest ważniejsze. Rzucił mu monetę, poderwał kubek i opróżnił haustem, który zwaliłby z nóg większość ludzi. Cabe szybko wycofał się do kuchni. - Cabe! Przyniosłeś Deidrze prezent? Zwinna, szczupła ręka wyłuskała monetę, a właścicielka ręki przytuliła do niego bujny biust. Deidra obdarzyła go długim, soczystym całusem, następnie zręcznie wsunęła monetę za kawałek szmatki, który bez powodzenia starał się przysłaniać jej kobiece atrybuty. Potrząsnęła ciemnoblond włosami i uśmiechnęła się, widząc, jak wlepia oczy w jej obfite piersi. - Niezły widok, co nie? Może później. Dla Cabe’a zawsze było później. Deidra odwróciła się, zakręciła biodrami i wyszła z tacą do karczmy. Cabe patrzył za nią, dopóki nie zginęła mu z oczu, i poniewczasie przypomniał sobie o utraconej monecie. Może była tego warta... ale później. Wiedział, że Deidra lubi mężczyzn z pieniędzmi, lecz chyba miała do niego słabość - no, w pewnym stopniu. Trzeba przyznać, nie był brzydki i choć nie zaliczał się do bohaterów, potrafił poradzić sobie w walce... pod warunkiem, że udało mu się wytrwać dość długo. Z jakiegoś powodu Cabe prawie zawsze uciekał, gdy zanosiło się na bijatykę. To dlatego pracował w tawernie i nie chadzał własnymi drogami jak jego ojciec, łowczy króla Mito Pica. Choć z Cabe’a na łowach nie było żadnego pożytku, ojciec nigdy się tym nie trapił. Był nawet zadowolony, gdy syn powiedział mu, że znalazł pracę w podrzędnej karczmie. Raczej dziwne podejście jak na wojownika, ale Cabe go kochał. Odgarnął z czoła czarne włosy, wiedząc, że gdzieś pod palcami wije się srebrny kosmyk, który zawsze zakrywał albo farbował. Srebrne kosmyki uważano za znak wiedźminów i nekromantów. Cabe nie chciał zostać zabity przez tłum tylko dlatego, że miał włosy jak czarnoksiężnik. Kłopot w tym, że kosmyk się powiększał. - Cabe! Ruszaj się, bazyliszkowy bobku! Wezwania chlebodawcy zaliczały się do gatunku tych, których Cabe posłuchałby, nawet gdyby tu nie pracował. Cyrus był człowiekiem wielkim jak góra i przy nim nawet ogr wydawał się mały. Skoczył na jednej nodze. - Słucham, Cyrusie. Właściciel karczmy, który bardziej przypominał niedźwiedzia niż człowieka, wskazał na stół stojący w ciemnym kącie. - Chyba widziałem tam klienta! Zobacz no, czy mu czegoś nie trzeba! Cabe ruszył w stronę wskazanego miejsca, przemykając między stołami i klientami. Kąt był dziwnie ciemny, jednak widział, że nikt tam nie siedzi. O co temu Cyrusowi... Zamrugał i spojrzał jeszcze raz. Ależ tam ktoś był! Jak to się stało, że nie zauważył go od razu? Nie potrafił tego zrozumieć. Spiesznie ruszył do stołu. Płaszcz. To było wszystko, czym ów człowiek - jeśli był to człowiek - zdawał się być. Ręka, lewa, pojawiła się w polu widzenia i położyła na stole monetę, a spod kaptura dobiegł silny, choć jakby nierzeczywisty głos. - Piwo. Bez jedzenia. Cabe stał przez chwilę jak wryty, a potem przyszło mu na myśl, że powinien spełnić prośbę klienta. Wymruczał przeprosiny i wrócił do szynkwasu. Cyrus prawie natychmiast podał mu piwo, lecz gdy Cabe ruszył przez ciżbę, zatrzymała go potężna dłoń. Ogr przyciągnął go i wetknął mu monetę w rękę. - Jak tam skończysz, przynieś mi następne piwo! I tym razem pilnuj, żeby nie wyskakiwało z kufla! Cabe ostrożnie postawił piwo na stole nieznajomego. Gdy to zrobił, dłoń w rękawiczce chwyciła go za nadgarstek. - Siadaj, Cabe. Cabe próbował się wyrwać, miał jednak wrażenie, że trzymająca go ręka zesztywniała jak po śmierci i już nigdy go nie puści. Usiadł z rezygnacją po drugiej stronie stołu, a ręka od razu go uwolniła. Spróbował ujrzeć twarz skrytą pod kapturem. Albo światło w karczmie przygasło, albo nie było tam żadnej twarzy. Cabe wzdrygnął się ze strachu. Co to za człowiek, który nie ma twarzy? Co gorsza, czego taka istota chce od kogoś tak nieznacznego jak on? Jak gdyby rozbawiony, nieznajomy przekrzywił głowę, umożliwiając mu wnikliwsze badanie. Pod kapturem była twarz. Zdawała się lekko rozmyta i zawsze skryta w półcieniu. Cabe dostrzegł błysk srebra w gąszczu brązowych włosów. Wiedźmin! - - Kim jesteś? - To wszystko, co mógł wykrztusić. - - Możesz zwać mnie Simonem. Tym razem. - - Tym razem? - Dla Cabe’a jego słowa nie miały krzty sensu. - - Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, Cabie Bedlamie. - - W niebezpieczeństwie? Jakim... Bedlamie? Nie jestem... - - Cabe Bedlam. Zaprzeczysz? Chłopak zaczął coś mówić, potem popadł w zadumę. Niezależnie od tego, co myślał, nie mógł zaprzeczyć dziwacznym słowom wiedźmina. Nikt nigdy nie zwał go tym nazwiskiem, nawet on sam o nim nie myślał... A jednak, z niewiadomego powodu, nazwisko brzmiało właściwie. Na twarzy nieznajomego pojawił się lekki uśmiech. Może. Trudno było powiedzieć. - - Nie możesz temu zaprzeczyć. To dobrze. - - Ale mój ojciec... -...jest twoim ojczymem. Wypełnił swoje zadanie. Wiedział, co trzeba było zrobić. - Czego ode mnie chcesz? To znaczy... O nie! - Cabe przypomniał sobie, jakie opowieści wiązały się z rzeczonym nazwiskiem. Było owiane legendą i z pewnością nie pasowało do służącego z oberży. Cabe nie był - i nie chciał być - wiedźminem. Gwałtownie potrząsnął głową, próbując zanegować rzeczywistość w taki sam sposób, w jaki wypierał się srebrnego pasma we włosach. - Tak, bowiem nazywasz się Bedlam. Cabe poderwał się z ławy. - Ale nie jestem wiedźminem! Odejdź ode mnie! - Szybko zdał sobie sprawę z wybuchu i rozejrzał się po karczmie. Klienci popijali piwo, jakby nie działo się nic szczególnego. W karczmie panował gwar, ale mimo to, jakim cudem mogli przegapić jego okrzyk? Odwrócił się do wiedźmina... ...i nikogo nie zobaczył. Marszcząc brwi, zajrzał pod stół, na wpół spodziewając się, że znajdzie tam mroczną postać. Niczego nie znalazł... z wyjątkiem monety, być może zostawionej przez wiedźmina. Cabe nie był pewien, czy powinien przyjąć pieniądze od czarnoksiężnika, ale ostatecznie zadecydował, że moneta wygląda dość normalnie. Poza tym, pieniądz to pieniądz. Odszedł od stołu, rzucając przez ramię jedno niepewne spojrzenie. Ledwo zważał na otaczających go ludzi. Jego uwagę zaprzątały słowa wiedźmina. Był Bedlamem. Nie mógł temu zaprzeczyć, choć jeszcze przed chwilą o tym nie wiedział. W głowie kłębiły mu się myśli. Wiedźmin był osobą obdarzoną mocą. Dlaczego zatem nie ujawniły się jego zdolności? I kim był nieznajomy, który kazał zwać się Simonem - „tym razem”? Cabe przedzierał się przez tłum, gdy ktoś złapał go za koszulę. Odwrócił się i zamarł, patrząc w groteskowy pysk ogra. Gorący, smrodliwy oddech falami omywał jego twarz. Cabe czuł, że zaraz zwymiotuje. - Gdzie moje piwo? Piwo. Cabe wziął monetę i zapomniał o zamówieniu. - Chciałeś ukraść mi pieniądze, co? Myślałeś, że będę zbyt pijany, żeby to zauważyć, co? - Stwór podniósł mięsistą pięść i przygotował się do uderzenia. - Dam ci nauczkę! Cabe zamknął oczy i modlił się, żeby cios nie złamał mu szczęki. Czekał, spodziewając się, że lada chwila znajdzie się na podłodze. Czekał. I czekał. Ostrożnie uchylił jedno oko, następnie szeroko rozwarł oboje oczu... i zobaczył leżące na ziemi ciało niedoszłego napastnika. Towarzysz ogra, ciężko zbudowany osiłek, polewał go wodą w próbie ocucenia. Ci z tłumu, którzy widzieli incydent, zbliżyli się z nabożnym podziwem. - - Widziałeś? - - Nigdym nie widział, by człek ruszał się tak szybko! - - Jeden cios! Jeszcze nigdy jeden cios nie zwalił Igrima z nóg! - - Igrim jeszcze nigdy nie został powalony! Osiłek wyprowadził za drzwi na wpół przytomnego ogra. Cabe’a naszło ponure podejrzenie, że nie po raz ostatni widzi to stworzenie. Najprawdopodobniej on i jego kamrat zaczają się gdzieś w ciemnej uliczce. Jedni klienci gratulowali mu, inni obserwowali go czujnie. Cyrus, w głębi karczmy, pokiwał głową na znak czegoś, co można by nazwać pełną zmieszania aprobatą. Cabe zastanowił się, co właściwie zrobił. Jeśłi chodziło o niego, cały czas stał bez ruchu. Po chwili klienci wrócili do stołów. Cabe zajął się swoimi obowiązkami, ale myślał o innych sprawach. Od czasu do czasu spoglądał w ciemny kąt i raz czy dwa pomyślał, że coś dostrzega, ale kiedy powtórnie kierował tam spojrzenie, stół nieodmiennie był pusty. Dziwne, że żaden z nowych klientów nie zajmował przy nim miejsca. Zapadał zmrok, a z nim nadciągały pierwsze oznaki burzy. Większość klientów zniknęła z takich czy innych powodów. Cabe nie usłyszał przybycia jeźdźca, ale wyczuł jego obecność. Podobnie jak inni w karczmie. Cisza, która zapadła tak nagle, dużo mówiła o mocy przybysza. Cabe rzucił ku niemu okiem i natychmiast tego pożałował, zobaczył bowiem zwalistą postać, której sama obecność sprawiała, że klienci siedzący bliżej drzwi czmychnęli w pośpiechu. Każdy krok przybysza był butny, groźny w swojej precyzji. Wojownik, kimkolwiek był, omiótł wzrokiem wnętrze karczmy, gdy zmierzał ku stołom na tyłach, i każda istota, która jeszcze nie wyszła, modliła się w duchu, żeby to nie jej szukał milczący gość. Gdy postać w zbroi usiadła, większość klientów odeszła. Oczy nieznajomego przyjrzały się bacznie pozostałym, a potem zaczęły lustrować pracowników gospody. Cabe chciał znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale wiedział, że i tak będzie musiał podejść do przybysza. Cyrus zbliżył się i wyszeptał: - Chyżo, człowieku! Daj mu, cokolwiek sobie zażyczy i, na miłość Hiracka, nie waż się prosić o zapłatę! - Pchnął go w stronę nieznajomego. Cyrus klął się na Hiracka, lokalnego boga kupców, gdy nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. „Co się stało z moim spokojnym życiem?” - zastanawiał się Cabe. Powoli ruszył przez prawie pustą karczmę i wreszcie zatrzymał się przy stole nieznajomego. Okryta hełmem głowa zwróciła się w jego stronę. Cabe, drżąc, uświadomił sobie, że oczy są jasnoczerwone. Widział niewielką część twarzy, ale skóra zdawała się brązowa jak glina i sucha jak pergamin. - Cz-czym mogę służyć, panie? Oczy oszacowały go. Cabe dopiero teraz zwrócił uwagę na złowieszczy smoczy hełm podróżnego. - - Nie chcę waszego podłego piwa. - Głos ogromnie przypominał syk. - - A strawy? Nieruchome, nie mrugające oczy nadal go oceniały. Cabe zadrżał na myśl, że właśnie zapytał, czy nieznajomy nie chce czegoś do zjedzenia. Nie miał zamiaru proponować samego siebie. - Nazywasz się Cabe. - Jakże prosto. - Słowa nie były skierowane do Cabe’a; był to tylko komentarz. - Zaraz odejdę. A ty pójdziesz ze mną. To sprawa najwyższej wagi. - Nie mogę odejść! Mój chlebodawca... Przybysz zwrócił niewielką uwagę na jego słowa. - On cię nie zatrzyma. Idź i zapytaj go. Będę czekać przed karczmą. Cabe cofnął się, gdy nieznajomy wstał. Nawet gdyby zdjął kunsztowny hełm, byłby o wiele wyższy od niego. Cabe nie miał wątpliwości, że to jeden ze Smoczych Królów. Zadrżał. Kiedy Smoczy Król wzywał, posłuszni byli nawet najwyżsi ludzie. Jeździec odszedł bez słowa. Cabe popędził do innych, w większości kryjących się w kuchni. - - Co się stało? Czego chciał? - Cyrus już wcale nie przypominał niedźwiedzia. Skurczył się ze strachu. - - Czeka na zewnątrz. Chce mnie. Niejedna para oczu otworzyła się ze zdumienia. Cyrus popatrzył na niego z odrazą. Cabe równie dobrze mógłby być trędowaty. - Ciebie? Cóżeś uczynił, aby ściągnąć na siebie gniew Smoczych Królów? Musiało to być coś strasznego, skoro jeden z nich przybył do nas we własnej osobie! Inni, łącznie z Deidrą, cofnęli się trwożliwie. Cyrus nadal gadał i odchodził od zmysłów. - Idź! Szybko! Idź, zanim postanowi zniszczyć moją karczmę! Powiedz, że jest tu agent wielmożnego Gryfa! Jeden z kucharzy, który obejmował Deidrę, podniósł topór rzeźniczy i potrząsnął nim w stronę chłopaka. - Jesteśmy zbyt daleko od Penacles, by liczyć na ochronę lwioptaka! Wynoś się, nim wyrzucimy cię siłą! Cabe niechętnie wycofał się z kuchni. Nad karczmą przetoczył się zwiastujący nadchodzącą burzę grzmot. Złapał płaszcz i z wahaniem ruszył do drzwi. Nie miał szans na ucieczkę. Gdyby spróbował ukryć się albo uciekać, Smoczy Król z pewnością by go wytropił. Nieliczni zgodziliby się udzielić mu schronienia. Padał deszcz. Cabe zarzucił kaptur na głowę. Parsknął koń. Cabe odwrócił się i skamieniał. Wierzchowiec zdecydowanie nie był zwyczajnym zwierzęciem. Obok niego stał mniejszy, normalny, cały roztrzęsiony. Jeździec rzucił Cabe’owi jego wodze. - Jedziemy! Szybko! Cabe wspiął się na siodło. Smoczy Król ruszył z kopyta. Cabe podążył za nim, zastanawiając się, dlaczego to robi i świadom, co może się stać, jeśli tego nie uczyni. Wysoko na niebie rozszalała się burza. Na środku bazaru w mieście Penacles stał namiot Bhyrama, handlarza owocami. Była burzowa noc i Bhyram klął na czym świat stoi, bo sam musiał chować do namiotu swoje towary. Z każdym kolejnym workiem coraz dosadniej łajał nieobecnego pomocnika, młokosa o niepospolitym pragnieniu. Z zewnątrz dobiegł go dziwny głos. - Ile za dwa sreva? Sreva były słodkimi owocami, które zwykle kosztowały cztery miedziaki. Bhyram odruchowo powiedział, że osiem. Usłyszał brzęk monet na ziemi. Odwrócił się i wybiegł z namiotu. Lało, ale poznał, że inne owoce nie zostały skradzione. Mógł też powiedzieć, że nikogo nie ma w pobliżu. Mrucząc stare powiedzenie chroniące przed czarami, skrzętnie pozbierał osiem miedziaków. Ostatecznie był człowiekiem interesu. Jechali i jechali. Mrocznego jeźdźca deszcz jakby się nie imał, a Cabe już dawno zrezygnował z walki z ulewą. Nie zauważył nawet, kiedy przestało padać. Kierowali się na zachód. W głębokich zakamarkach umysłu Cabe’a zrodziła się niewyraźna myśl, że tereny podległe Brązowemu Smokowi noszą trafne miano Ziem Jałowych. Przeważało tarn spieczone błoto, urozmaicone gdzieniegdzie chwastami. Nie było to najbardziej gościnne z miejsc... a oni zmierzali w stronę jego serca. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien uciekać. Rozsądek mówił mu, że czeka go rychły koniec. Rozsądek jednakże nie mógł pokonać strachu, który Cabe odczuwał, ilekroć ośmielał się rzucić okiem na swego szatańskiego towarzysza. Strachu - i jeszcze czegoś. Poczucia obowiązku? Miał mętlik w głowie. Zmarszczył czoło. Głowa wydawała się obca od kiedy... od kiedy... Nie mógł dojść, od kiedy. Coś blokowało podobne myśli, chroniło go. Chroniło go przed Smoczym Królem. Byli już na terenie Ziem Jałowych. Mimo niedawnej ulewy grunt pod końskimi kopytami był suchy i spękany. Na tym polegała klątwa: niezależnie od tego ile wody spadło na te ziemie, wilgoć nie wsiąkała w glebę, tylko znikała. Cabe wiedział, że odpowiedzialność za to ponosili Smoczy Mistrzowie. Oni widzieli. Oni wiedzieli. Ogniste smoki Brązowego były najgroźniejszymi z wojowników. Klątwa jałowości ograniczyła ich siły - ale na darmo. Smoczy Królowie nadal władali, a wiedźminowie i wiedźmy, którzy z nimi walczyli, odeszli w przeszłość. Cabe podniósł głowę. Chmury nad Ziemiami Jałowymi rozstępowały się, choć gdzieś dalej nadal szalała burza. Nawet dawca deszczu nie śmiał się tutaj ociągać. Jeśli istniała ziemia przeklęta, to właśnie tutaj. - Stój. Syczący głos Smoczego Króla przeniknął jego umysł. Postać w hełmie spoglądała w ziemię, jak gdyby czegoś szukając. Po chwili zsiadła z konia i kazała Cabe’owi uczynić to samo. - Czekaj tutaj. Pan smoków ognistych odszedł na pustkowie. Cabe czekał, wiedząc, że ucieczka byłaby głupotą. Może Smoczy Król tylko chciał, żeby wykonać dla niego jakieś zadanie. Nie brzmiało to przekonująco. Królowie mieli aż nadto sług zdolnych do zajęcia się wszystkim, co mógłby zrobić Cabe. Jeździec wrócił po niedługim czasie. Miał puste ręce. Pewnym krokiem podszedł do Cabe’a i jednym zamaszystym ruchem przewrócił go na ziemię. Wielki miecz, który dotychczas krył się w pochwie, opuścił ją i zwrócił się w stronę bezradnego człowieka. Trudno było patrzeć na Smoczego Króla. Jego oczy płonęły - tak, płonęły - jasną, ognistą czerwienią. Smoczy hełm zdawał się krzywić w uśmiechu drapieżnika i Cabe zdał sobie sprawę, że dostrzega prawdziwe oblicze smoka pod ludzką fasadą. W bladym świetle łuski zbroi Smoczego Króla lśniły na brązowo. Miecz, trzymany w lewej dłoni, nie świecił. Był czarny jak otchłań. Syk, który nie do końca był głosem, dotarł do uszu Cabe’a. - Niegdyś były to moje ziemie. Nie były jałowe. Niegdyś porastały je bujne łąki i lasy. - Z bezbrzeżną nienawiścią spojrzał na drżącego człowieka. - Do czasów Smoczych Mistrzów! Czubek miecza zdjął kaptur z głowy Cabe’a. Oczy króla rozszerzyły się. - Wiedzmin! Ostateczny dowód! Srebrne pasmo we włosach było wyraźnie widoczne. Cabe żałował, że nie posiada wszystkich tych mocy, którymi, jak powiadano, dysponowali czarnoksiężnicy. Przynajmniej miałby lepsze widoki na ucieczkę. Dlaczego z nim przyjechał? Od samego początku w głębi duszy wiedział, że Smoczy Król zamierza go zabić. Ciemna postać wzniosła miecz do zadania ciosu. - Przelewając krew smoków ognistych, Nathan Bedlam zniszczył życie moich klanów! Krwią jego potomka przywrócę to życie! - Miecz ze świstem opuścił się na Cabe’a. Błyszczący grot przeszył pierś Smoczego Króla, ostrze miecza zatrzymało się tuż przy głowie Cabe’a. Sparaliżowany tym widokiem chłopak mógł tylko patrzeć, jak gadzi monarcha wlepia oczy w drzewce, które na wylot przebiło jego ciało. Niedowierzanie przemknęło przez twarz częściowo widoczną pod hełmem. Ostrożnie dotknął grotu. I upadł. Cabe ledwo zdążył odtoczyć się na bok. Ciało Smoczego Króla z głuchym łoskotem uderzyło w ziemię. Czarny miecz wysunął się ze zmartwiałej lewej dłoni i zagrzechotał u jego boku. Powoli, z niedowierzaniem, Cabe stanął na nogi. Nikt nie przyszedł po strzałę. Nikt. Spojrzał pod nogi i po raz pierwszy przytłoczył go ogrom sytuacji. Był sam na środku Ziem Jałowych, a u jego stóp leżał pan tej krainy. Martwy. Trzy smoczyce w ludzkiej formie skrzeczały i drapały paznokciami szmaragdową bryłę bursztynu, w której widniała ludzka postać. Od wielu dziesiątków lat podejmowały podobne próby, ale nie zdołały nawet zarysować jego powierzchni. Porośnięta futrem ręka przesunęła na szachownicy pion z kości słoniowej i cofnęła się, czekając na komentarz partnera. Był nim mistrz, przy którym każdy ruch stawał się lekcją. - Brązowy, jak się zdaje, znalazł się w nieciekawym położeniu. - To było wszystko, co miał do powiedzenia przeciwnik. Cabe niepewnie podniósł czarny miecz i przypiął go do pasa. Uzbrojony, poczuł się nieco lepiej. Zastanawiał się, co zrobić z ciałem. Jeśli je tu zostawi, poddani martwego Smoczego Króla mogą uznać to za pohańbienie i zacząć go ścigać. Jeśli je pogrzebie, zrobi to bez odprawienia właściwej ceremonii. W tym przypadku też może stać się celem zemsty poddanych. Zostawił ciało tam, gdzie upadło. W okolicy nie było śladu wierzchowca Smoczego Króla. Wydawało się, że zniknął w chwili śmierci właściciela. Zwyczajny koń został. Cabe dosiadł go i zastanowił się nad następnym posunięciem. Nie mógł wrócić do swojej wioski. To byłoby samobójstwo. A zatem, dokąd? Do miasta Zuu? Nie, Zuu podlegało Zielonemu Smokowi i leżało zbyt blisko Ziem Jałowych. Choć pan Lasu Dagora rzadko wtrącał się w sprawy poddanych, ryzyko było zbyt wielkie. Penacles? Tam rządził Gryf. Zawładnął Miastem Wiedzy po śmierci Purpurowego Smoka. Większość była zdania, że tak jest lepiej. Wszyscy wiedzieli, że Gryf jest wrogiem Smoczych Królów. I o to chodziło. Taki wybór oznaczał kiłka dni jazdy więcej, ale Penacles było jedynym bezpiecznym miejscem. Jeśli przeżyje podróż. Rzucił ostatnie spojrzenie na postać rozpostartą na ziemi. Dziwne, błyszczące drzewce wystawało z jej pleców. Gdzieś musiał być sprzymierzeniec, ale gdzie? Cabe rozejrzał się nerwowo i odjechał galopem. Minęły godziny. Nadciągnęli jeźdźcy. Na pozór niematerialni, ledwie cienie ludzi. A jednak nosili pewne podobieństwo do Smoczego Króla, który leżał przed kopytami ich wierzchowców. Zatrzymali się, niepewni, co uczynić. Wreszcie jeden zsiadł z konia i dotknął poległego. Zobaczył ranę na wylot, ale ani śladu pocisku. Ostrożnie przewrócił zwłoki na plecy. Na widok skrytej pod hełmem twarzy pięciu jeźdźców wydało głuchy pomruk. Dwaj inni zeskoczyli na ziemię i pomogli pierwszemu. Przerzucili ciało przez koński grzbiet za jednym z jeźdźców. Kiedy je przytroczyli, wsiedli na koń. Ruszyli. Nie zmierzali w stronę, z której przybyli. Teraz jechali na północ. Ich ruchy zdradzały strach. Okazywanie emocji było tak rzadkie u ich rodzaju, że stało się tym bardziej widoczne. Na niebie ponad nimi płynęły dwa księżyce, obojętne na sprawy ludzkie i nieludzkie. Na ziemi, w miejscu, gdzie upadł Smoczy Król, wykiełkowało parę małych, choc upartych źdźbeł trawy. Wkrótce ich śladem podążyć miały inne. III Z czarnym mieczem obijającym się o nogę, Cabe jechał powoli przez knieję. Ziemie Jałowe dawno ustąpiły trawiastym równinom, a te niedługo później lasom. Cabe nie dał się zwieść pięknemu pejzażowi. Na takich terenach lubiły polować wężosmoki. Choć inteligencja tych małych jaszczurów nie mogła równać się z przemyślnością Smoczych Królów, były wystarczająco sprytne, aby wyprowadzić człowieka w pole. Słońce jasno płonęło na niebie. Cabe oceniał, że przebył prawie połowę drogi do Penacles. Dotychczas nie natknął się na żadne przeszkody, więc droga mijała dość szybko. Nie mógł opędzić się wrażeniu, że wkrótce szczęście przestanie mu sprzyjać. Na jego drodze wyrósł bazyliszek. Stworzenia te miały nadzwyczajny słuch, ponieważ żeby nie zdradzać swojej obecności, stale musiały mieć zamknięte oczy. Inaczej wszędzie zostawiałyby po sobie stosy kamiennych posągów. Cabe uchwycił ruch stworzenia na chwilę przed tym, nim go dostrzegło. Koń nie miał takiego szczęścia; bazyliszek zobaczył go, gdy Cabe zeskakiwał na ziemię. Kamienny wierzchowiec przewrócił się i legł na ziemi, niemal przygniatając jeźdźca. Tocząc się w krzakach, Cabe szamotał się z mieczem. Słyszał, jak bazyliszek przesuwa się powoli w jego kierunku. Na chwilę zaprzestał walki z oporną bronią, podniósł złamaną gałąź i cisnął ją jak najdalej w przeciwną stronę. Nastała cisza, którą przerwał hałas towarzyszący przedzieraniu się bazyliszka przez chaszcze. Cabe wyciągnął miecz, i wrócił na szlak. Gdyby szedł lasem, stworzenie niechybnie by go usłyszało. Ścieżka, choć nie oferowała osłony, zapewniała szybszą i cichszą podróż. Słyszał, jak bazyliszek szuka go po okolicy. Jeśli szczęście go nie opuści, potwór skieruje się w przeciwną stronę. Jeśli nie... Cabe’owi nie zależało na dokończeniu tej myśli. Ścieżka była miękka. To dobrze. Cabe stąpał cicho, z mieczem w pogotowiu. Wątpił, czy dałby radę, gdyby przyszło mu zmierzyć się z bazyliszkiem, ale broń poprawiała mu samopoczucie. Przestąpił nad skamieniałym koniem. Z powodu jego utraty podróż potrwa trzy razy dłużej. Z tyłu dobiegł go głośny trzask gałęzi. Cabe ruszył co tchu w piersiach. Jego jedyna szansa - wiedział, jaka jest nikła - polegała na znacznym wyprzedzeniu stworzenia. Sądząc z coraz to bliższych odgłosów, nawet nikłe szansę były przecenione. Potknął się. Miecz niemal wypadł mu z ręki, ale jakoś zdołał go utrzymać. Tupot bazyliszka był tak głośny, że potwór musiał być tuż za nim. Wiedziony czystym odruchem Cabe odwrócił się, by stawić mu czoło. Nie zdawał sobie sprawy, że w przypadku większości ludzi taka reakcja byłaby szczytem głupoty. Bazyliszek wyskoczył na trakt i wybałuszył ślepia. Pierwsza myśl Cabe’a sprowadzała się do zdumienia, że nie obrócił się w kamień. Zachowanie bazyliszka odzwierciedlało jego zdziwienie; stwór nigdy wcześniej nie poniósł takiej porażki. Zamarł w bezruchu, jakby skamieniał na podobieństwo swoich niezliczonych ofiar. Potrząsając ciemnym mieczem, Cabe wykorzystał przewagę swojej dopiero co odkrytej odporności i skoczył na nogi. Bazyliszek spojrzał na miecz i cofnął się tchórzliwie. Cabe postąpił krok, a stworzenie ze strachu rozpłaszczyło się na ziemi. Cabe zrobił ponurą minę, machnął mieczem i wrzasnął. Bazyliszek wziął ogon pod siebie i uciekł. Obserwując zmykającego stwora, Cabe odetchnął z ulgą. Teraz, gdy było po wszystkim, miał wrażenie, że przemienił się w wyciśnięty owoc. Strach jednakże przypomniał mu, że nie powinien stać i wydziwiać nad swoim szczęściem. Mogły przecież pojawić się inne, bardziej śmiałe bestie. Powoli ruszył szlakiem. Istniała możliwość, że natknie się na jakąś wioskę, choć prawdopodobieństwo było znikome. Tutejsze ziemie znane były jako nie zamieszkałe, przynajmniej nie przez ludzi. Nadal zastanawiał się nad implikacjami swojej odporności na wzrok bazyliszka, kiedy zobaczył zakapturzoną postać. Siedziała z boku traktu, a nieopodal koń szczypał trawę. Podróżny chyba niezbyt przejmował się leśnymi stworzeniami. Cabe poznał go i zrozumiał, dlaczego. Niewyraźna twarz czarnoksiężnika uśmiechnęła się - przynajmniej tak się wydawało - do niego. Cabe przystanął, z czubkiem miecza skierowanym mniej więcej w kierunku cienistej postaci. - Witaj, Cabie Bedlamie. - To ty byłeś w karczmie, prawda? Ty kazałeś zwać się Simonem. Mag pokiwał głową. - - Tak. Widzę, że po naszym spotkaniu wybrałeś się na wędrówkę. - - Na wędrówkę? Omal nie zginąłem z ręki jednego ze Smoczych Królów! Ktoś zabił go dosłownie w ostatniej chwili! - - Tak słyszałem. - Chciał użyć tego! - Cabe wyciągnął miecz. Simon spochmurniał. - - Po trzykroć przeklęta broń. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej, kazałbym ci ją wyrzucić. Na nieszczęście, miecz ten może być jedyną rzeczą dzielącą cię od śmierci... to znaczy, dopóki twoje moce nie zamanifestują się właściwie. - - Zamanifestują się właściwie? - - Jak w karczmie. Chyba pamiętasz swoją bójkę z ogrem. Cabe szeroko otworzył oczy. - - To byłem ja? Na wpół zacieniona twarz być może uśmiechnęła się lekko. - Zareagowałeś spontanicznie. Moc wyzwalana w taki sposób uderza z dużą siłą. Kaptur przesunął się lekko do tyłu. Cabe ujrzał szeroki pas srebra we włosach mężczyzny. Mimowolnie sięgnął do własnej czupryny. Simon pokiwał głową. - Tak, srebra przybyło. Spotkanie ze mną było katalizatorem. Wiedźmini zawsze reagują na innych wiedźminów. Brązowy, Smoczy Król, który pragnął twojej śmierci, również wniósł swój wkład, jednakże twoja prawdziwa natura już wtedy była bardzo wyraźna. Cabe wspomniał słowa gadziego monarchy. Wyglądało na to, że nie ma odwrotu. Skoro wszyscy uparli się nazywać go czarnoksiężnikiem, będzie musiał nauczyć się korzystać ze swojej mocy. Gdy podjął tę decyzję, jego towarzysz znów pokiwał głową. - Nie masz wyboru. Bez ciebie, bez twojej mocy, te krainy pozostaną pod panowaniem Smoczych Królów. - - Beze mnie? Jak to możliwe? - Słowa Simona przyprawiły Cabe’a o drżenie. - - Istnieje w tobie... moc, z braku lepszego słowa. Wielka moc. Większa, niż u większości ludzi - nawet Nathan był słabszy - i nie jesteś wyszkolony, co czyni ją tym bardziej niezwykłą. Trzeba, żebyś nauczył się nad niąpanować. Od czasów Smoczych Mistrzów, smoki pilnie zajęły się wyszukiwaniem ludzi obdarzonych niebezpiecznym potencjałem. Jako jeden z niewielu nie zostałeś znaleziony i dlatego jesteś taki cenny. Bez ciebie braknie nam sił, by stoczyć zwycięską walkę ze Smoczymi Królami. - - W takim razie dlaczego nigdy nas nie pokonali? Dlaczego pozwalają nam rozwijać się i stawać niebezpiecznymi? Zakapturzony mężczyzna wzruszył ramionami. - Być może z dwóch powodów. Zdecydowanie przewyższamy liczbą smoki właściwe, te inteligentne. Nawet jeśli poniesiemy klęskę, możemy doprowadzić do ich wymarcia. Ich klany są zbyt nieliczne. Druga przyczyna wiąże się z pierwszą. Smocza kultura zbyt mocno splotła się z naszą. Jesteśmy im potrzebni. Robimy rzeczy, którymi oni przestali się zajmować, i robimy je, ponieważ musimy. Dlaczego zakłócać coś, co działa tak dobrze? Cabe wrócił myślami do własnego życia. Nie mógł powiedzieć, że było zbyt ciężkie. - Dlaczego zatem musimy z nimi walczyć? Czyż nie mamy wszystkiego? Nie możemy robić wszystkiego? Choć twarz Simona pozostała nieodgadniona, ton jego głosu mówił sam za siebie. - To iluzja wolności, Cabe. Iluzja. Dopóki władają Smoczy Królowie, dopóty nie wzniesiemy się na wyższy szczebel rozwoju. Popadniemy w stagnację i umrzemy wraz z nimi. Cabe’a ogarnęło przytłaczające poczucie obowiązku. Jego dziadek oddał życie za to przekonanie, a on, ani trochę go nie pojmując, mógł przynajmniej pomóc - zwłaszcza kiedy stawką było jego życie. - - Co mam zrobić? Będziesz mnie uczyć? - - Może później. Na razie powinieneś ruszyć w dalszą drogę. Wielmożny Gryf czeka na twoje przybycie. - Czeka na mnie? Skąd o mnie wie? Wiedźmin zaśmiał się. - - Nie można zabić Smoczego Króla, nie okrywając się natychmiastową sławą. - - Przecież ja go nie zabiłem! To błyszcząca strzała przeszyła jego ciało! Oczy wiedźmina rozbłysły głębokim szkarłatem. Ręce śmignęły w stronę chłopaka. Cabe był pewien, że cienista postać zamierza go zniszczyć. Poderwał miecz w nadziei, że go ochroni. Simon opuścił ręce. - Nie musisz się obawiać, przyjacielu. Tylko sprawdzałem twoją historię. Powiedziałeś mi prawdę. Brązowy, pan Ziem Jałowych, zginął od strzały Słonecznego Lansjera. Rzeczywiście, zdarzają się dziwne rzeczy. Cabe opuścił miecz. - - A kto to taki ten Słoneczny Lansjer? Czuję, że znam to miano. - - Powinieneś. Najpewniej to zasługa twojej mocy. Słoneczni Lansjerzy stanowili elitę Smoczych Mistrzów. Nathan był ich przywódcą. Potrafili czerpać światło Kylusa i wystrzeliwać je z łuków. Cabe powoli podniósł głowę ku słońcu. Gdyby tak zyskał nad nim częściową władzę... Niewiarygodne. A jednak coś się nie zgadzało. - - Smoczy Król zginął pod Bliźniętami. Wybrał ten czas na moją śmierć. - - Hmm. Możliwe, że twoja krew miała przywrócić życie martwym krainom. Spotkanie Bliźniąt jest porą dobrze znaną tym, którzy posiadają moc. Zwiększa siłę każdego czaru, który wiąże się ze złożeniem ofiary. Słoneczni Lansjerzy z kolei potrzebują światła dnia. Żeby w nocy stworzyć używaną przez nich broń, trzeba by wykorzystać blask Bliźniąt, a one nie słyną z hojności. Żądają zapłaty. Muszę przeprowadzić śledztwo. Może poznam odpowiedź przed twoim przybyciem do Penacles. - - Zostawiasz mnie? Przecież nigdy nie dotrę tam pieszo! Po niewyraźnej twarzy być może przemknął cień zdziwienia. - - Pieszo? Nie. Pojedziesz na tym koniu. Sprowadziłem go w chwili, gdy zorientowałem się w twojej sytuacji. - Wiedźmin, choć miał rękawice, pstryknął palcami. Jego wierzchowiec zbliżył się i trącił chrapami przestraszonego Cabe’a. - - Dziękuję ci za rumaka, ale co ty zrobisz? - - Ja go nie potrzebuję. Marszcząc brwi, Cabe popatrzył na wierzchowca. Był silny. Silniejszy od jego poprzedniego konia. Obejrzał się w stronę wiedźmina... ...i stwierdził, że Simon zniknął. Nie zastanawiał się nad tym faktem. Odziana w płaszcz, zakapturzona postać pomogła mu. Najlepiej, jeśli skorzysta z zaoferowanej pomocy. Im szybciej dostanie się doPenades, tym lepiej. Schował ciemny miecz i dosiadł konia. Szybki rzut oka po okolicy nie ujawnił innej ścieżki niż ta, którą podążał. Lasy były niebezpieczne. Co nie znaczy, że ścieżka miała okazać się lepsza. Ruszył, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nadchodziła noc. Cabe miał wrażenie, że dzień skrócił się o połowę. Liczył, że przed nocą wyjedzie z kniei, lecz ścieżka wiła się bez końca. Drobna część jego umysłu podpowiadała, że być może w grę wchodzą czary, żaden człowiek nie wytyczyłby bowiem takiego krętego szlaku. Coś stanęło na jego drodze. Cabe ujrzał kobiecą postać. Kobieta wrzasnęła. Ściągnął wodze, w ostatniej chwili unikając zderzenia. Ostatnio wyrobił sobie odruch sięgania po miecz. - Dobry panie, wstrzymaj popędliwą rękę! Nie wyrządzimy ci krzywdy! Cabe odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos, i zobaczył dwie następne kobiety. Nie zwyczajne kobiety. Tego był pewien. Były odziane w cienkie, ale strojne suknie o barwach lasu. Nawet ich skóra - tyle, co było widać - miała lekko zielonkawy odcień. Najwyższa z trzech podeszła do niego. Mogła być elfką, z pociągłą twarzą i oczami koloru pszenicy. Jej uśmiech mógłby przepędzić zapadającą ciemność. - Bądź pozdrowiony, wielmożny panie! Wielmożny panie! Cabe zdusił śmiech. Dziewczyna przeceniła jego pozycję. - - Kim jesteście? - - Ja nazywam się Camilla. A to jest Magda. - Wskazała niższą, bardziej zmysłową kobietę, która dygnęła z nieśmiałym uśmiechem. Jej twarz była niemal kopią siostrzanej, musiały bowiem być siostrami. Cabe wydukał słowa powitania. Camilla odwróciła się do tej, której niemal nie stratował. - To nasza młodsza siostra, Tegan, która, jak się wydaje, musi nauczyć się zważać na swoje kroki. Tegan ledwo wkroczyła w wiek kobiecy, ale miała w sobie wdzięk, który stał w sprzeczności z jej łatami. Jak Magda, była niemal kopią swojej starszej siostry. Gdy złożyła mu ukłon, długie, złociste włosy zafalowały na jej ramionach. - - A co, jeśli wolno spytać, robią tutaj trzy damy? Z pewnością puszcza pełna niebezpieczeństw, jakimi grożą na przykład wężosmoki, nie jest miejscem dogodnym do życia. Gdzie wasi mężczyźni? - - Niestety, mój małżonek nie żyje - powiedziała najstarsza. - Co do moich sióstr, nie miały okazji wyjść za mąż. Nie boimy się leśnych stworzeń, gdyż trzymają się z dala od naszego domu. Mój zmarły pan wierzył, że być może jakieś czary chronią tę okolicę. Cabe pokiwał głową. Słyszał o takich miejscach. Niektóre, jak mówiono, były dawnymi siedzibami czarnoksiężników. Inne mogły być dziełem duchów, dobrych albo niedobrych. Kobiety miały szczęście, gdyż niekiedy wejście na strzeżone czarami tereny kończyło się natychmiastową śmiercią intruza. Jak każda oaza, były one również pułapkami. Najmłodsza podeszła do wierzchowca i chciała pogłaskać go po chrapach. Zwierzę cofnęło się jak ukąszone. Cabe czuł, jak jego boki wznoszą się w przyspieszonym oddechu. Camilla obejrzała rumaka. - Twój koń jest zmęczony. Może zaszczycisz nas swoją wizytą? Najwyższy czas, by ktoś zagościł pod naszym dachem. Przystojny przybysz zawsze jest mile widziany. Nieprzywykły do komplementów, które nie kończyły się drwiną, Cabe niemalże pokraśniał. - - Dotrzymanie warn towarzystwa będzie dla mnie zaszczytem. - - Zatem chodźmy. To niedaleko od ścieżki. Chciał zjechać w las, ale zwierzę odmówiło posłuszeństwa. Druga i trzecia próba zakończyła się fiaskiem - wierzchowiec stąpał nerwowo tylko do przodu i w tył. Cabe zrozumiał, że nic nie osiągnie, i zsunął się z siodła. - Pozostaje mi iść piechotą, ale gdzie mam zostawić wierzchowca? Tegan delikatnie wyjęła wodze z jego rąk. Cabe wcześniej nie zwrócił uwagi na promieniujący z niej powab. Jej głos brzmiał jak śpiew syreny. - Idź z moimi siostrami, Cabe. Ja zadbam o potrzeby twojego zwierzęcia i niedługo do was dołączę. Nie obawiaj się, pod moją pieczą będzie bezpieczny. Niewielu mężczyzn potrafiłoby oprzeć się temu głosowi i takiej twarzy. Cabe pokiwał głową i podziękował jej za uprzejmość. Camilla i Magda wzięły go pod ręce. - Powinieneś poprowadzić nas jak niegdyś mój mąż. Dzisiaj znów jesteśmy paniami dworu. - Camilla uśmiechnęła się, a Cabe’ a ogarnęło nieodparte pragnienie zatracenia się w tym uśmiechu. Powiodły go w las, mężczyznę zatopionego w marzeniach. Za nim, dziwnie nie zauważone, rozległo się niespokojne i pełne złości rżenie. Chwilę później zagłuszył je syk większego, bardziej groźnego stworzenia, ale Cabe był zbyt daleko, żeby cokolwiek usłyszeć. Dużo można by powiedzieć o rozmaitości upodobań w Smoczych Królestwach. Tak ludzie, jak i nieludzie różnili się wielce od swych najbliższych braci, a ich gusta znajdywały odzwierciedlenie w typach siedlisk, jakie każdy szanujący się członek każdej szanującej się rasy wybierał sobie na mieszkanie. Tak było w przypadku dworu trzech pań, jak doszedł do wniosku Cabe. Solidne kamienne mury przeplatały się ze ścianami wzniesionymi z samej ziemi. Inne partie domostwa zrobione były z drewna, a jego prawe skrzydło tworzyło potężne żywe drzewo. Całość oplatały rośliny o fantazyjnych i dziwacznych kształtach. Wysoko, jak symbol dworu, wisiał drapieżny ptak, gotów do przypuszczenia ataku na nieproszonych gości. Choć był wykuty z metalu, Cabe musiał spojrzeć na niego dwa razy, nim pozwolił wprowadzić się do środka. Wnętrze dworu sprawiało jeszcze bardziej nierzeczywiste wrażenie. Choć podłogę tworzyły płyty polerowanego marmuru, gdzieniegdzie wyrastały drzewa. Niektóre przebijały sufit i pięły się w niebo. Winna latorośl wiła się po ścianach, kolumnach, schodach i, oczywiście, po drzewach. Cabe chciał zapytać czarujące gospodynie o historię domu, lecz postanowił zaczekać na odpowiedniejszą chwilę. Camilla puściła jego rękę, pozwalając Magdzie podprowadzić go do kunsztownie rzeźbionego krzesła. Cabe usiadł ostrożnie, bowiem z pozoru stary sprzęt groził, że rozsypie się pod jego ciężarem. Z zaskoczeniem stwierdził, że w rzeczywistości jest solidny i całkiem miękki. Nienawykły do takiego luksusu, rozparł się wygodnie. Dwie kobiety wymieniły spojrzenia, jak gdyby rozbawione jego fascynacją zwyczajnym sprzętem. Magda pochyliła się, racząc Cabe wspaniałym widokiem swych kobiecych wdzięków. Uśmiechnęła się zalotnie. - Jesteś zadowolony? Dopiero po chwili zrozumiał, że chodzi jej o krzesło. Zarumieniony, pokiwał głową. - - Minęło sporo czasu, od kiedy siedziałem na czymś równie wygodnym. - - Wspaniale! Chcemy, żebyś był szczęśliwy. Zechciałbyś odpasać miecz? Noszenie go musi być strasznie uciążliwe! Cabe, nie wiadomo z jakiego powodu, odczuł silne pragnienie zachowania miecza przy boku. Pokręcił głową i skierował rozmowę na inne tory. - To niezwykła siedziba. Kto ją zbudował? - - Mąż mojej siostry Camilli. Był leśnym... człowiekiem lasu. Nie mógł żyć z dala kniei. My też musiałyśmy je pokochać. - - Nie chciałem być wścibski. - - Ależ nic się nie stało. - Przysunęła się jeszcze bliżej. - - Magda! Na dźwięk głosu Camilli kobieta odsunęła się szybko. Spojrzała na siostrę oczami pełnymi ognia. Starsza odpowiedziała jej równie płomiennym spojrzeniem. - - O co chodzi, droga siostro? Camilla wskazała jej drzwi. - - Idź do Tegan. Sprawdź, czy nic jej nie jest. Jej siostra wybuchła s’miechem. - - Jej? Żadne stworzenie... - - Natychmiast! Młodsza zrobiła naburmuszoną minę i wyszła. Cabe odwrócił się do Camilli. - Jeśli Tegan grozi jakieś niebezpieczeństwo, może powinienem pospieszyć z pomocą. Kobieta wzięła puchar z tacy, którą postawiła nieopodal. - Nie musisz się o nic martwić, wielmożny Cabie. Miałam na myśli tylko to, że być może Tegan ma kłopoty z twoim rumakiem. To silne i pełne werwy zwierzę. - Podała mu kielich. - Ale dość tego! Moje siostry mają aż nadto umiejętności, żeby poradzić sobie z wierzchowcem. Ja tymczasem zajmę się tobą. Cabe niemal zakrztusił się winem. Nigdy nie spotkał takich gorącokrwistych kobiet! Być może wynikało to z ich izolacji od ludzi. Trudno było oprzeć się ich powabom, i zastanawiał się, dlaczego to robi. Najpewniej bał się tego, jak postąpią pozostałe, jeśli zacznie faworyzować tę jedną. Były piękne, ale zachowaniem przypominały dzikie psy, z których każdy rości sobie prawo do zadania śmierci. Nie umknęło jego uwagi, że gospodyni jest teraz inaczej ubrana. Jej szacie nie udawało się spełnić roli, do jakiej przeznaczona jest większość ubrań - okrycia nagości. Jeśli chodziło o niego... Nie musiał czynić pierwszych kroków. Camilla szybko przysiadla mu na kolanach, przez co prawie wylał wino. Objęła go i przemówiła, gdy jej usta znalazły się nie dalej niż o szerokość palca od jego warg. - - Moje siostry nie wrócą zbyt prędko. Wiedzą, że mam pierwszeństwo jako najstarsza. Dlaczego nie zdejmiesz miecza i pasa? Śmiało, czyżbym ci się nie podobała? - - Ależ nie, pani - wykrztusił. Uśmiechnęła się jak drapieżnik mający zamiar zatopić kły w gardle ofiary. Przez zwiewny strój Cabe czuł ciepło jej ciała. Trudno było powiedzieć, czy poci się z powodu jej bliskości czy też od żaru, jakim emanowała. Rzeczywiście, gorącokrwista! Drzwi otworzyły się z hukiem. Camilla odsunęła się od Cabe’a, a gniew sprawił, że jej twarz stała się brzydka. Zamarła, gdy zobaczyła Magdę podtrzymującą ranną Tegan. - Co się stało? Najmłodsza była na wpół przytomna. Cabe spojrzał na nią i zmrużył oczy. Jej postać wydawała się lekko rozmyta. Popatrzył na wino i szybko odstawił kielich. Camilla wydała polecenie. - - Magda! Nie tutaj! Zaprowadź ją do... do jej pokoju! - - Czarny koń! Czarny koń... - bełkotała Tegan. - - Nadchodzi! - zawołała Magda. Z lasu od strony szlaku dobiegł trzask. Cabe sięgnął po miecz. - - Nie! - Camilla powstrzymała go, nim jego dłoń dotknęła rękojeści. - - Coś nadchodzi! - - Nie może tu wejść! Jesteśmy bezpieczni! Rumor trwał nadal. Cokolwiek to było, zbliżało się i to z wielką prędkością. Cabe zastanawiał się, na ile naprawdę są bezpieczni. Nie postawiłby wiele na swoją umiejętność władania mieczem. Dwie siostry zaniosły Tegan do sąsiedniego pokoju. Cabe stanął przy otwartych drzwiach, cały drżący, i wyjrzał. Coś tam było, ale chyba zatrzymało się tuż poza zasięgiem wzroku. Cabe zamknął dłoń na rękojeści i ostrożnie przestąpił próg. Coś poruszyło się w lesie. Mignął mu kształt podobny do konia, ale nie całkiem realny. Targały nim dwa dziwne pragnienia. Jedno nagliło go do wejścia w las i stawienia czoła stworzeniu, drugie polegało na jego przywołaniu. Żadne nie wydawało się rozsądne, więc z całych sił walczył z oboma. Zwierzę parsknęło z rozdrażnieniem. - Co robisz? Cabe obrócił się na pięcie, z dłonią na rękojeści miecza. To była Camilla, choc wyglądała inaczej. Nadal piękna, lecz jej uroda nabrała lekko gadziego wyrazu. Cabe mocniej zacisnął rękę. Opanowała się i przysunęła bliżej niego. W dalszym ciągu promieniował z niej urok. - Uspokój się, Cabe. To stworzenie nie może tu wejść. Możemy nie zwracać na nie uwagi. Nie odprężył się. - Co to jest? Tegan wspomniała o czarnym koniu. Brzmi znajomo, ale nie mogę... Camilla położyła dłoń na jego ustach. - Sza. Moja siostra była rozkojarzona. Nie musisz się o nią martwić. Do rana wyzdrowieje. Stworzenie ciągle hałasowało, ale nie przybliżało się. Stojąca tak blisko kobieta szybko traciła cechy człowieczeństwa, choć sama nie zauważała przemiany. Kiedy jej twarz wydłużyła się w pysk, Cabe’a wreszcie olśniło. Odepchnął Camillę wolną ręką, a drugą wyciągnął ciemny miecz. - Smoczyca! Zachowanie gospodyni uległo zmianie. Z nieludzkim rykiem przeobraziła się do końca. Z pleców wyrosły jej skrzydła. Piękna twarz rozciągnęła się w paszczę najeżoną wielkimi, ostrymi zębami. Smukłe ręce i nogi przeobraziły się w pokryte łuskami kończyny, które próbowały pochwycić człowieka. Cabe wpadł w pułapkę. Niejeden raz przysłuchiwał się awanturnikom, którzy snuli opowieści o samicach smoków ognistych uwodzących, a potem pożerających nieświadomych niebezpieczeństwa podróżnych. Potrafiły lepiej zmieniać kształty niż samce. Smoki ogniste, a nawet sami Smoczy Królowie, nie mogli idealnie upodobnić się do ludzi. Dlatego zawsze występowali w przebraniu opancerzonych wojowników. Samice potrafiły nie tylko przybierać ludzki wygląd, ale nawet go upiększać. Stąd ich zdolność do uwodzenia nieostrożnych ofiar. Jakimś sposobem uwolnił się od czaru, który na niego rzuciły. Może sprawił to miecz. Należał do Smoczego Króla. Może, pomyślał, broń miała więcej przymiotów niż mógł się spodziewać. Wszystko to przemknęło mu przez głowę w ciągu ułamka sekundy. Strach potrafi być potężnym bodźcem. Nie mając dokąd uciec - z wyjątkiem lasu, w którym czekało nieznane stworzenie - skierował czubek miecza w stronę smoczycy i zmówił modlitwę. Stwór, jakim stała się Camilla, już miał zaatakować, gdy nagle zamarł w pół kroku. I jakby się skurczył. Podniesiony na duchu Cabe postąpił w jego stronę i zamarkował atak. Smoczyca cofnęła się, kuląc ogon między łapami. I przemówiła. - - Łaski, człowieku z Rogatym Mieczem! Nie uczynię ci krzywdy! Cabe zatrzymał się. - - Przysięgasz? - Na cesarza, Rogaty Miecz i Smocze Królestwa! Błagam! Ciemny miecz, który teraz miał imię - złowieszcze imię - zadrżał w jego dłoni. Była w nim moc. Moc nie mająca sobie równych! Moc, która mogła stopić się z jego własną! Zapewnić mu władzę nad bestią i człowiekiem! Rozległo się rżenie wielkiego bojowego rumaka. Cabe zamrugał i uświadomił sobie, że na chwilę znalazł się pod magicznym wpływem miecza. Nie było teraz dziwne, że Simon nazwał go po trzykroć przeklętym! Smoczyca ze strachu niemal wkopała się w podłogę. Cabe popatrzył na nią z odrazą. - - Przemień się, psiakrew! Wolę cię w ludzkiej postaci. - - Jak sobie życzysz! Potwór rozmył się i proces przemiany przebiegł w odwrotnej kolejności. Wkrótce stanęła przed nim piękna, choć odchodząca od zmysłów Camilla. Było to coś godnego uwagi: miecz pozwolił jej odzyskać ludzką postać. - Tak lepiej. Zawołaj siostry! Uczyniła to. Weszła Magda, podtrzymując zranioną Tegan. Zbliżyły się do starszej. Camilla popatrzyła na nie. - On wie. I nosi Rogaty Miecz. Oczy Magdy rozszerzyły się, a Tegan sapnęła cicho. Cabe poznał już złą naturę miecza, ale wiedział, że lepiej trzymać dłoń na rękojeści, gdyż inaczej siostry zaryzykują atak. - Co możemy dla ciebie zrobić? Parsknął drwiąco. - - Na pewno nie to, co warn chodziło po głowach! Igrałyście ze mną niczym kocur ze swoją kolacją! - - Potrzebujemy jedzenia. Nasz książę popadł w niełaskę i zginął z woli Zielonego Smoka. Nie wytrzymujemy spojrzenia bazyliszka. Ta moc jest zarezerwowana dla samych Smoczych Królów. Dlatego musiałyśmy tu zostać! Cabe nie czuł potrzeby wspominania o swoim spotkaniu z potworem. Sekrety zapewniały mu przewagę nad smoczycami. - - Miecz trzymał was na dystans. - Wyraził tę myśl w formie stwierdzenia, nie pytania. Nie chciał, żeby odgadły, iż opiera się na domysłach. - - Tak. Rogaty Miecz stworzony został przez czarnoksiężnika. Jest plagą dla obu naszych rodzajów. Strzeż się, człowiecze, jest zdradliwy. Może sprowadzić śmierć na nas wszystkich. - - Wasza przyjdzie pierwsza, jeśli uznam, że coś knujecie. Podniosła rękę. - - Ja nic nie zrobię. Gdy wyzwolił się spod ich uroku, zaczęły docierać do niego pewne drobiazgi. - Nazwałaś mnie Cabe’em, choć nie zdradziłem ci swego imienia. Skąd wiedziałaś? Camilla milczała. - Jeśli nie powiesz, użyję miecza. Albo... albo zmuszę cię do wyjścia w las na spotkanie tamtego stworzenia. - Stworzenie, które polowało na smoki ogniste, nie mogło być do końca złe. To złamało jej opór. - Pani z Bursztynu powiedziała nam o twoim przybyciu. Pani z Bursztynu? Cabe poczuł leciutkie drgnienie struny pamięci. Ten tytuł coś mu mówił. Nie wiedział co, ale wiedział, że musi ją zobaczyć. - - Zaprowadź mnie do niej. - - Puścisz nas, kiedy to zrobimy? - Nawet pokonana, Camilla próbowała się targować. - - Zobaczymy. Stwór w drzewach ryknął i załomotał kopytami. Cabe nadal miał ochotę zawołać go albo pójść do niego, lecz zwalczył pokusę. Takie posunięcie najpewniej zakończyłoby się jego śmiercią. Najstarsza siostra ruszyła pierwsza. Cabe kazał pozostałym iść za nią. Choć wydawały się takie delikatne, wolał nie mieć ich za plecami. Szły powoli, jako że Tegan nadal potrzebowała pomocy siostry. Wiedział, gdy wyszli do ogrodu za domem, że smoki zabrały tę siedzibę komuś innemu. Komuś, kto nie był całkiem człowiekiem, a jednak miał większe prawa do tego miana niż wszystkie te zmiennokształtne gady. Prawdę mówiąc, Cabe czuł niemal pokrewieństwo z byłym właścicielem. Ogród był podobny do dworu w tym, że rośliny przeplatały się z budowlami. Winoroślą oplatały ozdobne łuki, a kwiaty wyrastały spomiędzy płyt kamienia. Całość powinna sprawiać wrażenie chaosu; w rzeczywistości panował tutaj ład tak subtelny, że każdy niemal z miejsca akceptował pozorny nieporządek i przyznawał mu rację bytu. - Oto, człowieku, Pani z Bursztynu! Stanęli przed celem tak niespodziewanie, że Cabe z początku uznał go za dekorację ogrodu. Na marmurowym postumencie spoczywał wielki kryształ o barwie miodu. Tu i ówdzie obrastały go pnącza. Był przejrzysty. Co więcej, im dłużej się w niego patrzyło, tym bardziej stawało się jasne, że bursztyn jarzy się lekko od środka. Zielonkawym blaskiem. W tym blasku, w środku kryształu znajdowała się kobieta. IV W pośpiechu zwołano Radę Smoczych Królów. Z wyjątkiem Czarnego, tylko najbliżsi bracia cesarza mogli w niej uczestniczyć. Jednakże same pogłoski dotyczące przyczyny zwołania narady wystarczały, żeby ci, którzy nie mogli przybyć, zaczęli szykować się do wojny. Był tam Srebrny. Zielony i Czerwony siedzieli po przeciwnych stronach, podejrzliwie mierząc się wzrokiem. Przybył też - co zdarzało się nieczęsto - Żelazny, wielki i masywny, drugi pod względem siły zaraz po cesarzu. Zloty przyglądał się im wszystkim. Nawet Żelazny wzdrygnął się pod tym spojrzeniem. Postawa cesarza sugerowała, że naprawdę musi być źle. - Szkoda, że reszta się nie stawiła - zwłaszcza Lodowy, który ma tak blisko - ale poradzimy sobie bez nich. Umilkł, jak gdyby czekając na jakiś komentarz. - Przeznaczenie, mistrz gry, raz jeszcze rozdało karty. Smocze Królestwa znów mogą wymknąć się spod naszej władzy. Suchy ton służył podkreśleniu wagi wypowiedzi. Tylko jeden raz w przeszłości smocze rządy zostały zakwestionowane. Mało brakowało, a wróg odniósłby zwycięstwo. Wyrażając słowami to, co myśleli wszyscy, Żelazny ryknął: - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nikt nie może rzucić nam wyzwania! - - Mistrzowie może odeszli, ale ich dziedzictwo nadał żyje. Czerwony splunął z pogardą. Plwocina wypaliła dziurę w ziemi. - - To za bardzo przypomina mi ostatnią Radę. Despota Piekielnych Równin okazał niemal ludzkie zaciekawienie. - Co masz na myśli, najjaśniejszy? Zamiast odpowiedzieć bratu, Złoty poderwał masywną głowę, rozpostarł skrzydła i ryknął w kierunku cieni: - Możecie wejść! Weszli powoli. Dwóch. Ich wygląd świadczył o bliskim pokrewieństwie z zebranymi w komnacie. W smoczych hełmach mogli uchodzić za królów, ale prawdziwi Królowie nie dali się zwieść. Zgodnie z obyczajem, przyklękli i pochylili głowy. Żelazny zamrugał. - - Czyimi są książętami? - - Brązowego. - - Przysłał podwładnych, nie racząc przybyć samemu? Panie, pozwól mi poderwać legiony i pokazać naszemu bezczelnemu bratu, gdzie jego miejsce! - - Obawiam się, że nic by to nie dało. - Złoty odwrócił się ku przybyłym. - Wezwijcie tych, którzy przynieśli ciało. - - Ciało? - powtórzyli zebrani Smoczy Królowie. Zapanowała konsternacja. I strach. Książęta podnieśli się, skłonili i odeszli bez słowa. Minęła dłuższa chwila, jak gdyby ci, którzy musieli wejść, bali się to uczynić. Smoczy Królowie wiercili się niecierpliwie. Wreszcie pojawiło się pięć postaci: trzej wojownicy z klanów Brązowego Smoka i dwóch wojowników Złotego. Czterech niosło mary z ciałem. Jeden z gadzich monarchów syknął, gdy poznał, co skrywa całun. - Brązowy! Niosą Brązowego! Nieprzywykli do mocy, która narastała w skalnej komnacie, książęta padli na kolana. Choć potężni, bali się o swoje życie. Monarchowie nie poświęcili im nawet spojrzenia. Zbyt byli przejęci śmiercią swego brata. - - Kto to uczynił? - - Zachował ludzką postać! - Ktoś musiał zaatakować go niedługo po tym, jak nas opuścił! Złoty zauważył, że Czarny jest dziwnie milkliwy. Przywołał zebranych do porządku. - Brązowy nie żyje! W piersiach ma ranę na wylot, ale nie widzę broni, a słudzy naszego brata twierdzą, że żadnej nie znaleźli! Nawet w ludzkiej postaci jesteśmy niemal niepokonani. Jak zatem została popełniona zbrodnia? Kto jest jej sprawcą? W trakcie przemowy jego oczy nie odrywały się od władcy Szarych Mgieł. Czarny uśmiechnął się, ale jego uśmiech równie dobrze mogła wymalować sama Śmierć, tak bardzo był ponury. - I co? Wydajesz się być dziwnie zadowolony! Co masz do powiedzenia, bracie? Czarny przekrzywił głowę. - - Szanowny bracie, to, co już powiedziałem. Krew Mistrzów nadal istnieje. Podejrzewam, że są też inni. Nigdy nie mogliśmy być bezwzględnie pewni, że ich wytępiliśmy. Wszak strategia spoczywała w rękach Purpurowego, a on poległ w walce z ostatnim i największym z naszych wrogów. - - A zatem za tę zbrodnię obwiniasz wnuka Nathana Bedlama. Kazałem go obserwować! Gdzie moi szpiedzy! Coś zatrzepotało w ciemnościach pod stropem komnaty. Nie miało żadnych ziemskich odpowiedników i nawet cesarz niewiele wiedział o ich pochodzeniu. Szpiedzy służyli, i tylko to miało znaczenie. Coś się stało z obiektem obserwacji. Mroczni słudzy cesarza przybyli na wyznaczone miejsce i stwierdzili, że ich cel zniknął. Odjechał na rozkaz jednego ze Wspaniałych, oznajmił szpieg. Obaj ruszyli na Ziemie Jałowe. Słudzy zawrócili tutaj, do siedziby Najwspanialszego, ale bali się wyznać mu prawdę. - Odejdź. - Złoty odprawił szpiega, który żwawo odfrunął na swóją czarną grzędę i stopił się z mrokiem. - Brązowy nie posłuchał rozkazu. Postanowił sam zgładzić Bedlamowe szczenię! Drogo zapłacił za nieposłuszeństwo. Jego bracia milczeli. Złoty zwykle był opanowanym i rozsądnym przywódcą. Był mądry, niemal tak, jak były pan Miasta Wiedzy. Ale Purpurowy odrzucił władzę cesarską. Złoty zawsze miał żyć ze świadomością, że został cesarzem niejako przez przypadek. Z tego względu rażące nieposłuszeństwo uważał za brak wiary w niego jako we władcę. Był to jeden z jego słabych punktów. Nikt nie śmiał o nim wspominać. Cesarz trochę ochłonął. - Nasz brat został znaleziony w jednym z najbardziej nieurodzajnych - jeśli można użyć tego określenia bez narażania się na zarzut powtarzania - zakątków Ziem Jałowych. Uważamy, że zginął w obliczu Bliźniąt. Reakcja na te wieści nie zawiodła jego oczekiwań. Bliźnięta słynęły szeroko z zachłanności na ofiary. W zamian zwiększały siłę zaklęcia. Brązowy najwyraźniej zamierzał złożyć człowieka w ofierze, żeby sprowadzić życie na swe wymarłe pola. To, że sam umarł, dawało wiele do myślenia. - Musimy się przygotować. - Głos Złotego brzmiał martwo. Nakazywał ślepe posłuszeństwo. - Raz jeszcze musimy zebrać nasze legiony. Jeśli grozi nam drugie powstanie ludzi, musimy zlokalizować zarzewie, dopóki jest jeszcze niewielkie. Choć zamilkł, wszyscy wiedzieli, do czego zmierza. Czarny uśmiechnął się i tym razem Złoty go nie skarcił. - Musimy zdobyć Penacles. Musimy odzyskać władzę nad Miastem Wiedzy. Żelazny rykiem wyraził aprobatę. - - Tak! Rzucę na miasto swoje hordy i zmiażdżę Gryfa! Potem zgromadzę... - - Nie! Ja przypuszczę szturm i będę oblegał Penacles! Słowa cesarza uciszyły pozostałych. Legiony Złotego były najlepsze ze wszystkich, lecz rzadko brały udział w takich ekspedycjach. Prawdziwy powód decyzji Złotego był dość jasny: dla Smoczych Królów wiedza oznaczała władzę. Król Królów nie miał zamiaru dopuścić, by któryś z braci przejął kontrolę nad tą potęgą i zagroził jego pozycji. - Panie! Czyniąc to, możesz narazić na szwank swą dostojną osobę! Inni pokiwali głowami na zgodę. Srebrny z zatroskaniem spojrzał na swojego pana. Cesarz zmarszczył brwi, jeśli to możliwe u smoka. Srebrny, pan Kopalń, kierował się lojalnością, ale na nieszczęście w tym przypadku oznaczało to zajęcie stanowiska sprzecznego z interesami cesarza. Złoty westchnął cicho. Musiał pójść na kompromis. - Dobrze. Czarny, sprowadzisz swoje siły. Żelazny, ty zbierzesz klany brata Brązowego i dołączysz je do swoich. Uderzysz od zachodu. Pan Piekielnych Równin i ja będziemy stać w odwodzie. Toma poprowadzi moje cesarskie legiony. Doszli do porozumienia. Toma, z linii Złotego, ale tylko smok ognisty, był doskonałym wodzem. - Ja zostanę tutaj, wydając rozkazy w miarę potrzeby. „I matkując stosowi jaj” - dodał w myślach. Wszyscy będą mieć się na baczności. Toma da sobie radę. Choć brak genów dyskwalifikował go jako cesarskiego następcę, rozumem dorównywał, jeśli nie przewyższał, wielu z obecnych w tej komnacie. Niech szlag trafi kapryśność wzorów na skorupkach jaj! - Wszyscy słudzy mają wypatrywać szczenięcia Bedlarna! Jeśli można się go pozbyć, należy to zrobić. Jeśli nie, niech natychmiast was powiadomią. - Bitwa, panie. Czy reszta z nas ma siedzieć bezczynnie? Złoty powiódł po nich wzrokiem. - Musicie patrolować swoje ziemie. Możemy coś przeoczyć. Chcę od wszystkich otrzymywać raporty. - Wyprostował się na całą wysokość. - Rada skończona. Macie przydzielone zadania. Wypełnijcie je sumiennie. Wyniesiono zwłoki Brązowego. Smoczy Królowie odeszli. Nie odzywali się. Otrzymali zadania i okryliby się hańbą, gdyby ich nie wypełnili. Cesarz ponuro obserwował ich odejście. „Zmieniliśmy się - osądził. - Nasze myśli coraz bardziej stają się podobne do ludzkich. Niektórzy z tych, którzy odeszli, mogą wykręcić się od przydzielonych obowiązków przed rozwiązaniem zaistniałego kryzysu... jeśli zostanie rozwiązany. Jesteśmy przeznaczeni do rządzenia, ale by rządzić, musimy być zjednoczeni. Zmiażdżę Gryfa, a potem wykorzystam wiedzę, żeby położyć kres innym moim... troskom”. Zadowolony, Złoty zwinął się w kłębek i zapadł w sen. Jej piękno zapierało dech w piersiach. Tysiące słów nie zdołałyby opisać jej urody w sposób, który spełniłby oczekiwania Cabe’a. - Kim ona była? Camilla spochmurniała. - - Nie wiemy. Zgadujemy, że stworzyła ten dom. Wiemy, że jest potężną czarodziejką. - - Mówisz tak, jakby nadal żyła. - - Popatrz na nią, człowieku! Nie widzisz, że oddycha? Jest tylko uwięziona! Przyjrzał się z bliska. To prawda! Oddychała. Cabe pogroził mieczem trzem smoczycom. - - Uwolnijcie ją! Tegan wydała ludzki pisk. - - My jej nie uwięziłyśmy! Już tu była, kiedy przybyłyśmy! Camilla szybko pokiwała głową. - To prawda! Od wielu sezonów próbujemy wydobyć ją z tego więzienia, lecz nie dajemy rady! Cabe spojrzał na postać uwięzioną w bursztynie. Długie, płomiennie rude loki kontrastowały ze szmaragdową zielenią jej powłóczystej sukni. Srebrny kosmyk podkreślał uderzające zestawienie kolorów. Jej usta miały barwę włosów, podczas gdy oczy bardziej pasowały do ubrania. Twarz była doskonała; Cabe doszedł do wniosku, że nie potrafi inaczej jej opisać. Bogini Smoczych Królestw, zadecydował wreszcie. Nie wiedział, co począć. Stojące przed nim stworzenia, choć posiadały ogromną moc, nie zdołały nawet zadrapać powierzchni kamienia. Co on mógł zrobić? Jakby szydząc z niego, stworzenie kryjące się w lesie ryknęło. Cabe zadrżał i zastanowił się, dlaczego nie opuszcza go pragnienie przywołania tajemniczego stwora. Na szczęście, czymkolwiek był, nie mógł sforsować czaru, który chronił dwór i przyległe tereny. Wyczekujące spojrzenie Camilli przerwało jego rozmyślania. - Przyprowadziłyśmy cię do niej. Zostawisz nas w spokoju? Coś w jej słowach zwiększyło poczucie zagrożenia, którego być nie powinno. Cabe zmierzył wzrokiem gadziny. - Jeszcze nie wiem, co zrobię. Powiedz mi, co robiłyście, żeby ją uwolnić. Z niezadowoleniem przyznały, że używały pazurów, kamieni i gałęzi, aby roztrzaskać bursztyn. Słuchając opisów kolejnych niepowodzeń, Cabe coraz bardziej upadał na duchu. Czy mógł odnieść sukces tam, gdzie wszyscy inni ponieśli klęskę? Wreszcie zamachnął się czarnym brzeszczotem na kryształ, choć miał niewielką nadzieję, że zdoła uczynić choć rysę. Rozległ się zgrzyt, jakby metal uderzył o metal. Strzeliły zielone iskry, a dźwięk ostrza wnikającego głęboko w kryształowe więzienie przyprawił Cabe’a o drżenie. Miecz znieruchomiał niespodzianie. Młodzieniec wypuścił broń z ręki i stracił równowagę. Gdy upadł, smoczyce wrzasnęły triumfalnie i zaczęły się przeistaczać. Miecz tkwii w krysztale. Koziołkując, Cabe zdołał przeżyć pierwszy atak. Camilla, teraz tylko na pół ludzka, skoczyła na niego. Gdy wylądowała w miejscu, które przed chwilą zajmował, zniknęły resztki jej człowieczeństwa. Miał przed sobą dorosłą smoczyce, a co gorsza, dwie siostry też zakończyły przemianę i miały zamiar dołączyć do najstarszej. Zanosiło się na łatwe zwycięstwo. W żaden sposób nie mógł dosięgnąć miecza. Zrobił unik, gdy stworzenie, które było Camilla, spróbowało rozedrzeć mu piersi. Chybiło o włos i tylko zdarło większą część jego koszuli. Stwór z lesie ryknął tak dziwnie, że Cabe niemal uwierzył, iż błaga go o zaproszenie do dworu. Wszystkie trzy smoczyce przypuściły atak. W przelocie Cabe ujrzał powoli roztapiające się więzienie. Nie dość, że go zabiją, to jeszcze umożliwił im dostęp do Pani. Błaganie z lasu dziesięciokrotnie przybrało na sile. Cabe nie miał wyboru - ustąpił. Stwór prawdopodobnie wykończy go w jednej chwili, ale może unicestwi też smoki. Słowa same wydarły sięz jego gardła - on nie rozumiał ich znaczenia. - Wejdź śmiało, dziecię Pustki! Triumfalny krzyk odpowiedział na jego zaproszenie. Trzy samice stanęły jak wryte. Ta, która była Tegan, odwróciła się i uciekła, podczas gdy pozostałe oceniały swoje szansę. Stwór przedarł się przez dwór, a huk jego kopyt o marmur brzmiał niczym szczęk miecza o skałę. Przebył wnętrze budynku w rekordowym czasie i wypadł do ogrodu. Z kolejnym okrzykiem wylądował między Cabe’em a potworami. Był czarniejszy niż wszystko, co Cabe dotychczas widział w tym kolorze. W ogólnym zarysie przypominał konia, ale był dużo, dużo większy. Darł kopytami marmurowe płyty, pozostawiając w nich głębokie bruzdy. Jego ślepia nie były szkarłatne, jak można by przypuszczać, lecz błękitne niczym lód i stokroć od niego zimniej sze. Krzyk przeszedł w szyderczy śmiech, gdy stwór dumnym krokiem ruszył ku dwóm cofającym się smoczycom. Jeszcze bardziej wstrząsające były słowa, które padły z jego pyska. Śmiałe i dźwięczne, władcze! - Chodźcie, moje drogie! fioicie się uściskać ukochanego? Już zapomniałyście, że Czarny Koń zawsze was znajdzie? Nuże! Żadna nie chce być pierwsza? Obie gadziny zdawały sobie sprawę, że stworzenie zwane Czarnym Koniem dopadnie je, jeśli spróbują ucieczki. Zdesperowane skoczyły na niego jednocześnie, licząc, że jedna zada śmiertelny cios. Czarny Koń uskoczył zwinnie i trafił kopytem jednego z potworów. Smoczyca upadła ciężko, ogłuszona potężnym ciosem. Druga zerwała się do ataku. Czarny Koń znów zaniósł się śmiechem. - Och, śmiało, kochanie! Pokaż trochę zębów i pazurów! Gdy smoczyca skoczyła, jej przeciwnik stanął dęba i kopnął ją solidnie w szczękę. Coś chrupnęło. Smok upadł ze zniekształconym pyskiem. Czarny Koń ponownie się roześmiał. Druga samica odzyskała przytomność i podjęła próbę zaciśnięcia paszczy na podbrzuszu rumaka. Ogromne i ostre szczęki ześliznęły się po lśniącej skórze. Czarny Koń, nadal na zadnich nogach, opadł ciężko na łeb gadziny. Tym razem trzask kości nie budził żadnych wątpliwości. Smok stęknął i wyzionął ducha. Brocząc krwią z połamanej szczęki, ranna samica chciała uciec, ale Czarny Koń stanął jej na drodze. Poruszał się tak szybko, że Cabe nie mógł w to uwierzyć. Błyskawicznie znalazł się na wprost gada, który nie zdążył zwolnić i skoczył prosto w niego - dosłownie. Na oczach Cabe’a potwór wpadł w pustkę, która była Czarnym Koniem, i z wrzaskiem spadał, coraz mniejszy i mniejszy. Po chwili zniknął. Rumak zakrzyknął triumfalnie. Potem z niewiarygodną prędkością rzucił się w pościg za trzecim smokiem. Cabe nawet nie próbował go odwołać. Jeśli odbiegnie daleko, tym lepiej. Nie wiedział dokładnie, czym był Czarny Koń, ale wiedział, że jego imię jest mu znajome. Wiedział też, że stworzenie owe częściej przynosi śmierć niż coś innego. Wreszcie ugiął się pod brzemieniem wypadków. Uwolniony od groźby, jaką niosły smoki, osunął się na ziemię i stracił przytomność. Z daleka dobiegł triumfalny ryk Czarnego Konia. Wysoko nad Ziemiami Jałowymi krążył wielki drapieżny kształt. Nie był pokryty łuskami jak większość okolicznych mieszkańców, jednak łączyło go z nimi pewne pokrewieństwo. Skrzydlaty. Ptak, a jednak nie ptak, przypominał bowiem człowieka. Bezgłośnie opadł w pobliżu wielkiej połaci trawy. Poszukiwacz złożył potężne skrzydła i schylił się. Jedną pierzastą ręką dotknął długich zielonych źdźbeł. Jastrzębie oczy z uwagą patrzyły, jak spękane błoto przemienia się w żyzną glebę, a następnie pokrywa drobnymi kiełkami. Zielone pole rozprzestrzeniało się we wszystkich kierunkach, zwłaszcza w stronę najdalszych części Ziem Jałowych. W chwili śmierci, Brązowemu udało się ziścić najśmielsze marzenia. Koń, a jednak nie koń, parsknął. Poszukiwacz wyciągnął jeden ostry pazur w kierunku, z którego napłynął dźwięk. Chwilę później pojawił się samotny jeździec. Jego hełm zdradzał, że jest to smok ognisty, jeden z wasali byłego Smoczego Króla. Gadzi wojownik podjechał prosto do Poszukiwacza, ale ten nawet nie drgnął. Patrzył na smoka z czymś, co można by nazwać jedynie umiarkowanym zainteresowaniem. Wojownik, nieświadom jego obecności, powoli obrócił się w prawo. Minął łąkę i Poszukiwacza, jak gdyby ich nie było. Kiedy odjechał, Poszukiwacz raz jeszcze dotknął trawy. Spiczaste szpony przesuwały się delikatnie, dowiadując się wszystkiego. Kiedy stworzenie zaspokoiło ciekawość, podniosło się i omiotło wzrokiem otaczające je ziemie. W ciągu paru dni wokół miało zazielenić się życie. Masywne skrzydła rozpostarły się raz jeszcze. Poszukiwacz wzbił się w niebo. Zatoczył jeden krąg i odleciał. Poniżej, zielona łąka stale się powiększała. Inna ręka: porośnięta futrem, choć czasami bywała opierzona - w zależności od nastroju, oczywiście. Ręka należała do Gryfa, albo wielmożnego Gryfa, jak często był zwany, i toczyła powoli gładką bryłę szkła w kształcie jaja. Jeśli wiedziało się jak, można było zobaczyć obrazy. Większość nie miała sensu. Niektóre pochodziły z przeszłości. Inne zapowiadały przyszłość. Reszta nie dawała się tak łatwo przyporządkować. Tymi Gryf był najbardziej zainteresowany. - Widzę smoka, większego od innych, pstrej maści. Wszystkie kolory. Znasz go? - Głos Gryfa przypominał dumny ryk lwa, choć jego orle oblicze przeczyło temu faktowi. Ten, który zwał się Simonem, powoli pokiwał głową. Jego powściągliwa reakcja być może świadczyła o jakimś zmartwieniu. - - Smok z Głębin. Mówią, że żył w najgłębszej części mórz, gdzie spotykają się woda i stopiona ziemia. Zmarł jakoby na długo przed nastaniem ludzi. - - Wierzysz w to? - - Z legendami nigdy nic nie wiadomo. - - Nie. A co to? - Futrzasta ręka wskazała nowy obraz przedstawiający strzaskaną czaszkę. - - Nie rozpoznaję jej, choć czuję, że powinienem. Obraz zniknął, gdy Gryf machnął ręką. Kolejny zajął jego miejsce. Gryf pogładził wielkie kryształowe jajo, oko w przeszłość, teraźniejszość i, co najważniejsze, w przyszłość. - Jajo Yalaka popisuje się dzisiaj. Simon pokiwał głową. - - Gdy zbliża się niebezpieczeństwo, kryształ lepiej dostraja się do wieloświata. - - Poznaję to. Komnata Złotego, Króla Królów, największego ze smoczych władców. - - Chyba śpi. Gryf pokiwał głową. Jego grzywa zafalowała lekko. - - Rysy mu złagodniały. Przypuszczam, że z większością pozostałych jest tak samo. - - Śmieli wstąpić na zdradliwą ścieżkę wiodącą ku człowieczeństwu. Znajduje to odzwierciedlenie w ich postaciach i czynach. - - Lepiej, żeby tak nie było, dla naszego dobra. Wiedźmin wskazał instrument zwany Jajem Yalaka. - - Zmień obraz. - - Dobrze. Gryf rozpuścił obraz, lecz tym razem zamiast kolejnego zobaczył tylko mgłę. Popatrzył na swego towarzysza. - Przeszkadzasz Jaju? - - Tak. Próbuję skoncentrować się na konkretnej osobie z teraźniejszości. - - Nie miałem pojęcia, że to potrafisz. Z drugiej strony, nie powiedziałeś mi wszystkiego o sobie. - - Sam znam się niezbyt dobrze. Wiesz o tym. - - W rzeczy samej. Przepraszam. Simon nie zwrócił uwagi na przeprosiny. Coś się działo. - - Udało się. Spójrz, szybko. - - Widzę klejnot z jakąś figurką w środku. - - To nie figurka. To prawdziwa osoba. - - Jakby się topi. Coś niezwykłego przepoiło głos wiedźmina. Zadowolenie? - - Udało mu się! Uwolnił ją! Obraz spłowiał. Wiedźmin sposępniał. - - Przepraszam. Nie mogłem dłużej go utrzymać. - Nic niemów. - Władca Penacles pstryknął palcami. Znikąd pojawił się sługa, nie całkiem ludzki. - Podaj mojemu gościowi jakiś krzepiący trunek. Po chwili Simon otrzymał kielich wina. Opróżnił go duszkiem. Gospodarz obserwował go z rozbawieniem, czarnoksiężnik bowiem nie był znany z upodobania do picia. Simon odstawił kielich i podziękował ruchem głowy. - - Kiedy dowiedziałem się o tym Cabie Bedlamie, doszedłem do przekonania, że być może zdoła uwolnić wielmożną Gwen. Moja wiara była usprawiedliwiona. - - A jak, jeśli wolno mi spytać, natknął się na nią? To miejsce leży z dala od szlaku, którym podążał. Wiedźmin uśmiechnął się - być może. - Poprosiłem o pomoc... starego przyjaciela. On wybrał inną ścieżkę, choć Bedlam nie zdawał sobie z tego sprawy. -¦ Ten... przyjaciel. Nie sądzę, bym chciał go spotkać, jeśli jest tym, kim mi się wydaje. - Niewielu pragnęłoby z nim spotkania. Dlatego jesteśmy sobie tacy bliscy. Gryf zadrżał, co przytrafiało mu się niezmiernie rzadko. Niewiele rzeczy mogło go przestraszyć. Czarny Koń, tak. Zmienił temat. - - Pani. Kiedy została uwięziona? - - Niedługo przed śmiercią Nathana Bedlama. - - A zatem moc przez cały czas narastała. Była silna, jak mniemam. - - Jedyna kobieta zdolna rzucić urok na Smoczych Mistrzów. Już to świadczy ojej potędze. Chodzą słuchy, że uwielbia podboje. - Odbiegasz od mojego pytania. Co z uwolnieniem mocy? Simon pochylił się ku niemu. Wyglądał tak, jakby zatracił się w myślach. Wreszcie odpowiedział: - - Będzie równie potężna jak Pani. - - Co może sprawić? - - Na przykład z łatwością zniszczyć całą okolicę, łącznie z Cabe’em Bedlamem - odparł po długiej chwili. Było okropnie gorąco. Nie. Lodowato zimno. Pies z rękami grał na flecie. Czaszka śmiała się opętańczo. Cabe ocknął się. I zadrżał. Sny były niewiarygodnie realne. Podniósł się, otrzepując pyt z ubrania. Ptak z mackami przysiadł na pobliskiej gałęzi i zawył. Cabe’owi przejaśniało w głowie na tyle, że mógł stwierdzić, iż sny nie były snami. Może szaleństwem, ale nie snami. Obok przemknęły dziwaczne, sękate stworzenia - rośliny, skarżąc się na suszę. Przefrunął żabiobyk, chwilę później pochwycony przez skrzydlatego ośmionoga. Cabe uświadomił sobie, że wszystkie te stworzenia nadciągały od strony Pani. Dokładniej mówiąc, wysmykiwały się ze szczeliny w jej więzieniu. Nie trzeba było grzeszyć nadmiarem wyobraźni, żeby pojąć, iż z kryształu wymyka się przeogromna moc. Było również oczywiste, że szczelina poszerza się i że kiedy rozchyli się dość mocno... Czarny miecz nadal tkwił w bursztynie. Najrozsądniejszym wyjściem byłaby ucieczka... ale czy zdoła uciec dość daleko? Odpadł niewielki kawałek zewnętrznej skorupy. Gdy powoli posypały się większe fragmenty, uwalniając większą ilość mocy, Cabe zdumiał się, że na razie nic mu się nie stało. Zasługa jego dziedzictwa czy tylko szczęście? Ucieczkajest bezsensowna, pomyślał. Taka moc pochłonie go niezależnie od tego, jak szybko będzie przebierał nogami. Sieć szczelin zarysowała powierzchnię całego kryształu. W powietrzu zaczęły szybować odłamki. Zaczęło się. Cabe padł płasko na ziemię i zastanowił się, jak wielki obszar spustoszy uwolniona moc. Zapewne całe mile. Skorupa zapadła się. Cabe schował głowę w ramiona, a światem zawładnął chaos. Cabe otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że świat nadal istnieje. - Od wieków nie przeżyłem takiego dnia, przyjacielu! Zapowiada się naprawdę interesująco! Ostrożnie podniósł głowę i spojrzał w stronę, z której dochodził głos. Nieskończoność pod postacią ogiera powitała go zmrużeniem zimnych błękitnych oczu. Stworzenie zwane Czarnym Koniem stało między nim a Panią, a potężny potok czystej mocy omy wał jego boki. Ono pławiło się w nim jak w letnim deszczu i było chyba w wyśmienitym humorze - co wcale nie zmniejszyło obaw Cabe’a. - Och, daj spokój! Osoba z twoim talentem nie powinna tarzać się w błocie! Wstawaj! Nie zrobię ci krzywdy! - zapewnił ze śmiechem Czarny Koń. Bardziej ze strachu niż z innych pobudek, Cabe podniósł się z ziemi. Nawet stojąc, wyglądał jak karzełek przy wielkim stworzeniu. - Od razu lepiej! Szukając wzrokiem miecza, Cabe zapytał: - Kim jesteś? Zimne, bardzo zimne oczy spojrzały przez niego na przestrzał. - - Czarnym Koniem, to chyba widać! - - Jesteś demonem? - Cabe stwierdził, że trudno mu długo patrzeć na Czarnego Konia, gdyż przyprawiało go to o zawroty głowy. Miał wrażenie, że przyciąga go nieskończoność wnętrza rumaka. Stworzenie parsknęło pogardliwie. - Dla demonów mogę być demonem! Dla innych jestem tym, który sprowadza koniec wszelakiego czasu! ,3rzmi to podejrzanie blisko śmierci - pomyślał Cabe. - Nie ma się co dziwić, że smoczyce nie miały szans, nawet w trójkę”. - Dziękuję ci za pomoc, wielmożny Czarny Koniu. Śmiech wstrząsnął okolicą dworu. - Wielmożny! Czarny Koń wielmożą? Czynisz mi wielki honor, Mistrzu Bedlamie! Czarny Koń nie może być wielmożą, nie zostało to bowiem zapisane w wieloświecie! Cabe zakrył uszy. Bał się, że gromki głos Czarnego Konia rozerwie mu bębenki. Przypadkiem spojrzał w stronę strzaskanego więzienia. Na ziemi, na pozór bez obrażeń, leżała nieprzytomna Pani. Spojrzenie Czarnego Konia powędrowało w tę samą stronę. - Lepiej się nią zajmij, przyjacielu! Obawiam się, że do mnie nie odniesie się zbyt uprzejmie, mimo że chciałem tylko jej dobra! Ostrożnie okrążając swego nierealnego towarzysza, Cabe podszedł do kobiety w zielonej szacie. Pochylił się, żeby ją zbadać, i znów uderzyła go jej uroda. Niemal bał sieją tknąć, jak gdyby dotyk mógł zepsuć doskonałość jej kształtów. Na szczęście przeważył rozsądek. Cabe podniósł kobietę i ostrożnie ułożył na miękkiej murawie. Poruszyła się. Cabe nagle spojrzał w oczy, które przyciągnęły go emocjonalnie tak, jak piekielna postać Czarnego Konia przyciągała go fizycznie. Kiedy wyszeptała coś - zbyt cicho - przysunął ucho. - Nathan. - Uśmiechnęła się i znów popadła w omdlenie. Czarny Koń zbliżył się truchtem, żeby lepiej widzieć. - - Nie zmieniła się... Co jest tym większym powodem, bym opuścił cię na pewien czas! Jeśli nie wrócę w porę, ty i wielmożna Gwen musicie znaleźć jakiś transport do Penacles! - - Mam konia... - - Mistrzu Bedlamie! Ja byłem twoim zacnym rumakiem! Musiałem odegrać rolę płochliwego wierzchowca, żeby smoczyce pozwoliły ci wejść do dworu. Nie jestem demonem, ale mam ich naturę i silniejsza bariera czarów może mnie powstrzymać! Bez twojego wezwania nie mogłem wejść na teren zabezpieczony przez magię! Zwłaszcza kiedy zaklęcie rzuciła osoba o potędze Pani! Stworzenie rozejrzało się po okolicy. Wydawało się lekko rozdrażnione. - Kiedy raz opuszczę ten teren, po powrocie będziesz musiał mnie zaprosić! Jeśli ta kobieta ocknie się przed moim przybyciem, zrób to po cichu. Sama nigdy nie pozwoli mi wejść! Ha! Czarny Koń dał potężnego susa i zniknął w lesie. Cabe poczuł szarpnięcie, jak gdyby coś się uwalniało. Kiedy się rozejrzał, stwierdził, że on i Pani zostali sami. Sami? Coś innego dopominało się o jego uwagę. Cabe przesunął resztki bursztynowego więzienia. Odsłonił rękojeść miecza i gwałtownie cofnął rękę. Nie chciała dotknąć broni. W każdym razie, nie teraz. Z braku lepszego zajęcia, spróbował odpocząć. Stworzenie zwane Czarnym Koniem jasno dało do zrozumienia, że o kobietę nie trzeba się martwić. Cabe nie miał żadnego doświadczenia w kurowaniu poszkodowanych i wiedział, że niepodobieństwem byłoby znalezienie w pobliżu uczonego medyka. Co więcej, każdy obcy mógł okazać się kolejnym smokiem ognistym albo innym groźnym straszydłem. Niechętnie pozwolił sobie na drzemkę. - Twann, nie powinniśmy za bardzo zbliżać się do Gór Tyber. Twann, krzepkie, szpetne chłopisko szczycące się większą liczbą blizn niż wielu weteranów wojennych, burknął do swego równie mało urodziwego kompana: - Nic na to nie poradzisz, Rolf. Straż miejska z Talaku ma oko na wszystkie trakty na południe. Wiem! Podszedłem ich, gdy pociągnąłeś na popijawę po tym, jak załatwiliśmy tamtego kupca! Rolf podrapał się po łysiejącej głowie. - - Pewnie masz rację. Po prostu nie lubię przejeżdżać w pobliżu. Wiesz, co niby ma się tam wyprawiać. - - Phi, legendy! A poza tym, jaki interes mieliby do nas Smoczy Królowie? Jesteśmy tylko dwoma ciężko pracującym jegomościami. Dla nich jesteśmy jak pluskwy. - Pluskwy się rozgniata. Zaniepokojony Twann obrócił się do kamrata. - A co, wolałbyś jechać przez Las Dagora? Tutaj przynajmniej nikt nas nie zaskoczy. Widok roztacza się na całe mile. Jeśli coś nadciągnie z gór, z łatwością zdążymy znaleźć jakąś kryjówkę. Kompan nie skomentował. Nie miał lepszego pomysłu, a kłótnia z Twannem nie miała większego sensu. Jechali dalej, od czasu do czasu omawiając plany na przyszłość. Najrozsądniej byłoby skierować się do Mito Pica. Było to miasto dość duże, by skryć się w nim bez trudu, i leżało mniej więcej na środku Smoczego Królestwa. Wystarczyło przez pewien czas jechać na wschód, a potem skręcić na południe. Jeśli Mito Pica nie spełni ich oczekiwań, wyruszą na wschód do Wenslis. Jechali w pobliżu podnóża szczególnie potężnej góry. Było w niej coś nierzeczywistego. Rolf wstrzymał konia i spojrzał na nią, mrużąc oczy. Jakby góra nie całkiem tam była. Złapał Twanna za brudny kaftan i zwrócił jego uwagę na strzelistego kolosa. - Patrz uważnie. Wygląda ciut dziwnie! W nikłej poświacie księżyców zmęczone oczy Twanna nie mogły niczego dostrzec. - Wyczerpanie padło ci na wzrok! Będziemy jechać jeszcze przez godzinę, a potem się zatrzymamy. - Mówię ci, że tej góry tam nie ma! Spójrz jeszcze raz! Twann westchnął i ustąpił. Widok zmroził go do szpiku kości. Bez słowa wyciągnął paiec. Rolf uśmiechnął się, zadowo]ony, że wreszcie jego gamoniowaty kompan zobaczył to, co i on. Odwrócił głowę w stronę góry. Wyjeżdżały z niej niezliczone smoki. Głównie pomniejsze jaszczury, mało inteligentne zwierzęta, które ze względu na wielką liczbę, wykorzystywane były przez swoich mądrzejszych braci jako siły szturmowe. Większość nie miała nawet szczątkowych skrzydeł, dlatego biegły, pełzły albo skakały. Smoki ogniste, w swojej właściwej formie, szybowały nad ich głowami, trzymając pod kontrolą łuskowate straszydła i szkarady, na opisanie których brakowało słów. Musiał to być oddział czołowy wyprawiony w drogę przez dowódcę Złotego. Dwaj łotrzykowie znajdowali się na jego drodze. Kori Rolfa spłoszył się, zrzucił jeźdźca i puścił się galopem, nie zważając na krzyki człowieka. Rolf spojrzał na nadciągające potwory i zwrócił się do kompana po pomoc. Twann, mierząc wzrokiem szybko kurczącą się odległość między smokami a sobą, wrzasnął: - Do diabła z tobą! Rolf z osłupieniem patrzył na jego odjazd. Rzucił się do ucieczki, ale już dopadł go pierwszy z pośledniejszych smoków. Bardziej przypominał węża i wił się po ziemi. Rozdziawił paszczę i zacisnął zęby na ofierze. W powietrzu zawibrował wrzask zaskoczenia i bólu, potem zapadła cisza. Twann słyszał jego krzyk. Przez chwilę miał wyrzuty sumienia, potem skupił się na przynagleniu wierzchowca do cwału. Nie musiał się wysilać; zwierzę robiło, co mogło, aby ocalić własne życie. Mimo wszystko odległość między nim a smoczą falangą stale malała. Pomniejsze smoki służyły za rumaki klasie panującej. Kiedy Smoczy Królowie i ich wasale podróżowali w ludzkich postaciach, jaszczury przemieniały się w konie. Dzięki temu smoki mogły wędrować po swoich ziemiach bez zwracania niczyjej uwagi. Smoczy Królowie i ich krewniacy byli w większości samotnikami ceniącymi sobie prywatność. Nawet w nikłej poświacie księżyców Twann mógł zauważyć cień, który się nad nim przesunął. Z przerażeniem popatrzył w górę. Ogromny smok ognisty z płonącymi ślepiami rzucił się na niego. Opryszek wyszarpnął miecz, doskonale świadom, że nie zda się to na wiele. Zamknęły się na nim wielkie szpony. Horda pomknęła dalej. Ich pierwszym celem był Talak. Po przebudzeniu Cabe zobaczył ciemność. Nie wiedział, czy przespał minuty, godziny czy dni. Czarny Koń nie wrócił. Cabe zadrżał i niemal zatęsknił za tą fantastyczną istotą. Usłyszał ciche trzepotanie. Wstał pospiesznie. Drzewa przysłaniały wędrujące po niebie Bliźnięta. Styxa prawie wcale nie było widać. Cabe nie był pewien, czy na pewno zniknęły wszystkie te dziwne twory uwolnionej magii. Zaczął po omacku szukać miecza. Chciał poczuć go w dłoni. Znów coś załopotało w pobliżu. Cabe przypomniał sobie o barierze, która stała na drodze Czarnego Konia. Załóżmy, że niesamowity sprzymierzeniec próbował wejść, ale sam nie zdołał tego dokonać. Może zrezygnował i odszedł. W takim wypadku on, Cabe, zostałby sam w obliczu... Czego? Smoczyce mieszkały tutaj od niezliczonych sezonów, co świadczyło, że bariera nie powstrzymywała wszystkich stworzeń. Co jeszcze mogło się tu przedostać? Miecz. Powinien leżeć w pobliżu, lecz w ciemności nie mógł go znaleźć. Zaczął szukać go szaleńczo. Musiał tu być! Przez ułamek sekundy czuł cos’ jakby głowicę. Poszukiwania przerwało bicie potężnych skrzydeł. Coś nadlatywało od tyłu. Odwrócił się. Coś wylądowało tuż przed nim. Niezbyt wyraźnie dostrzegał sylwetkę przybysza, lecz nie mógł to być smok. Nie, bardziej przypomina ptaka albo człowieka, pomyślał, gdy w jego stronę wyciągnęły się dwie szponiaste ręce. Uskoczył w ostatniej chwili. Skrzydlaty ruszył za nim tak pewnie, że Cabe podejrzewał, iż stwór doskonale widzi w ciemności. Tym razem nie miał co liczyć na ratunek. Wszystko zależało od niego. W ciemności potknął się o coś - długie i twarde, pewnie konar, Szybko pochylił się i podniósł kawałek drewna. Nie było to wiele, ale poczuł się trochę lepiej. Ptakolud stał się bardziej ostrożny. Narosła w nim desperacja. Cabe zamachnął się gałęzią na przeciwnika. Ten załopotał skrzydłami, przenosząc się na bezpieczną odległość. Przysiadł kawałek dalej i czekał na następny ruch człowieka. Cabe ruszył ku niemu, przypomniał sobie o podopiecznej i cofnął się szybko. Najważniejsze było bezpieczeństwo Pani. Skrzydlaty stwór wzbił się w powietrze co najmniej na wysokość cztery razy przekraczającą wzrost Cabe’a. Opuścił się niżej, tuż ponad zasięg gałęzi, i zaczął zataczać kręgi. Cabe zawirował, gotów do odparcia ataku, ale ptakolud tylko nad nim krążył. Coraz szybciej i szybciej, i w końcu człowiekowi, który starał się śledzić go wzrokiem, zakręciło się w głowie. Niestrudzenie szybował w kółko. Cabe rzucił gałęzią i chybił. Postąpił głupio, ale szybko tracił orientację i musiał coś zrobić. Zatrzymał się, żeby przejaśniło mu w głowie. Na tę chwilę czekał skrzydlaty. Spłynął w dół i wylądował za jego plecami. Zacisnął szponiaste ręce na jego głowie. Cabe szarpnął się, gdy nagle stracił kontakt z rzeczywistością. Poczuł, że leci do tyłu. Poszukiwacz - nie wiedział, skąd napłynęło to imię - znalazł to, czego szukał. Było ciemno, ale nie była to ciemność nocy. Raczej ciemność nicości. Pustki. Brakowało czegoś ważnego. Cabe z wrzaskiem zbudził się do życia, ale nie był sobą. Nienarodzony, był starszy niż jego matka i ojciec. Ból. Wspomnienie bólu. Jasne, szybko nadciągające światło. Musiał uciekać. Musiał. Ten, który zwał się Simonem, siedział samotnie. Wielmożny Gryf musiał zająć się innymi sprawami, a poza tym wiedźmjn i tak chciał być sam, gdyż tylko w odosobnieniu mógł znaleźć jakąś nadzieję. Potężny głos zakłócił jego rozmyślania. - Skwaszony jak zawsze! Wiedźmin podniósł głowę i być może zamrugał. - - Czarny Koń. Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Stworzenie wieczności zaniosło się śmiechem. - - Bzdura! Spodziewasz się wszystkiego! Znam cię zbyt dobrze! Simon pokiwał głową. - - Bardziej niż ktokolwiek inny. Czarny Koń przybliżył się truchtem. Choć był ogromny, nie potrącił żadnego przedmiotu. Czarny Koń poruszał tylko to, co pragnął poruszyć. - - Przychodzę powiedzieć ci, że młodemu Bedlamowi za pomocą Rogatego Miecza udało się wyzwolić Panią, jak to przewidziałeś i o czym z pewnością już wiesz. - - Były kłopoty? - - Chodzi ci o smoczyce? Już nigdy nie uwiodą żadnego mężczyzny. - Miałem na myśli narastanie mocy. Pani czekała długi czas. Stworzenie parsknęło. - Wchłonąłem wszystko! Dzika energia nie budzi moich obaw! Gdyby nie została opanowana... Ha! Po cóż dywagować o katastrofie, do której nie doszło? A co do tych dwojga, teraz muszą się martwić tylko o jedno. O wypoczynek! Wiedźmin milczał. Podniósł Jajo i wysunął je w stronę swego nieziemskiego towarzysza. Czarny Koń z rozdrażnieniem potrząsnął łbem i wbił zimne, niebieskie oko w wiedźmina. Każdy inny człowiek skurczyłby się ze strachu, ale ten, który zwał się Simonem, pozostał niewzruszony. - - Spójrz w Jajo. - - Wiesz, że nie mogę! Jajo jest dla mnie bezużyteczne. Widzę tylko mgłę! - - Spróbuj. Coś w głosie wiedźmina sprawiło, że stworzenie posłuchało. Niewielu mogło mu rozkazywać, ale Czarny Koń wiedział, z kim i z czym ma do czynienia. Simon nie podlegał jego władzy, jego los spoczywał w rękach innego. Być może dlatego stworzenie mogło zwać go swoim przyjacielem. Wieczność była samotna. Niemal ludzkie westchnienie. - Spróbuję. Czarny Koń zapatrzył się w Jajo Yalaka. Simon uważnie obserwował mgłę. Zawirowała, jak bestia Chaosu szamocząca się w okowach, a ciemność stawała się coraz głębsza. Mgła zniknęła, pozostawiając pustkę tak bezkresną, że groziła wessaniem nawet Czarnego Konia. Wielki rumak szybko odwrócił oczy. - - Nigdy więcej! Nigdy więcej nie spojrzę! - - Co to było? - Choć wiedźmin zadał pytanie, jego ton wskazywał, że potrzebuje tylko potwierdzenia już znanego faktu. Oko znów przywarło do niego. - Miejsce, do którego nie wolno nam pójść. Miejsce, do którego wysyłam niezliczonych. Miejsce, z którego nie ma powrotu. Być może Simon mocniej zmarszczył czoło. - - Co zatem to oznacza? Nie jestem taki jak Gryf. Wierzę, że wszystko, co pokazuje nam Jajo, ma swoje znaczenie. - - Możliwe, ale ty też możesz się mylić. - - Nie. Czuję, że jest w tym jakiś sens, jeśli chodzi o Cabe’a. Gdybyś mógł spojrzeć jeszcze raz... - - Nie ma mowy! Wiedźmin potrząsnął głową. - - Nie prosiłbym cię o to. Czarny Koń raptownie zmienił temat. - - Pani niedługo się przebudzi. Nie uśmiecha mi się wracać i narażać na jej złość. Choć nie może mnie zabić, posiada moc władną wypędzić mnie na długi czas. - - Będzie jeszcze mniej zadowolona, gdy się dowie, że to ja cię wezwałem. Widmowy ogier pokiwał głową. - Ciebie, jak myślę, spotkałoby coś gorszego niż wygnanie. Twarz pod kapturem stała się niezwykle wyrazista: sugestia młodzieńczych rysów i oczy, które wydawały się wieczne jak ślepia jego towarzysza. - Już mnie spotkało. Nie boję się jej nienawiści. Zapadła cisza. Czarny Koń poczuł się dziwnie śmiertelny. Otrząsnął się z tego wrażenia. - - Wrócę do Bedlama i Pani. - - Bezpiecznej podróży, przyjacielu. Czarny Koń zaczął się śmiać i nagle spoważniał. Z rykiem otworzył wejście na Ścieżkę, Którą Ludzie Przebywają Tylko w Jedną Stronę, i zniknął. Jego śladem ciągnęły odgłosy, nierzeczywiste dźwięki, które jego towarzysz znał aż nazbyt dobrze.,potępione dusze” były najlepszym znanym mu określeniem ich źródła. Ten, który zwał się Simonem, siedział w zadumie i gładził Jajo. Kontakt został przerwany. Był z powrotem we dworze. Skrzydlaty odleciał, skrzecząc ze złości. Choć było ciemno, dziwny blask oświetlał pobliski teren. - Przebudź się! Poszukiwacz ponowi próbę! Cabe zamrugał. Co się z nim działo? Dlaczego wszystkie szczegóły jego życia stały się tak realistyczne, a zarazem tak szkicowe? Rozległ się kolejny skrzek. Popatrzył w górę i natychmiast tego pożałował. Ponad nim wisiał wielki ptakolud. Miał ręce i nogi podobne do ludzkich, tylko że kolana były odwrócone do tyłu, jak u prawdziwego ptaka, a wszystkie cztery kończyny kończyły się długimi, zaopatrzonymi w szpony palcami. Był szary jak pleśń, a jastrzębie rysy sugerowały drapieżcę. Znowu przypuszczał atak. Wybuchła przed nim wielka kula światła. Skrzydlaty zawisł w powietrzu, mrugając i lekko zataczając się na boki. Po drugim rozbłysku uciekł pod osłonę nocy. Zagrożenie przeminęło. Cabe odwrócił się, żeby zobaczyć swojego wybawiciela. Zobaczył Panią. Choć uratowała go przed Poszukiwaczem, chyba niezbyt mu ufała. Cabe nie mógł jej winić. Trudno ufać komukolwiek po tak długim okresie uwięzienia. Zadecydował, że najbezpieczniej będzie pozwolić jej na zrobienie pierwszego kroku - i mieć nadzieję, że go nie unicestwi. - Kim jesteś? Głos brzmiał niezwykle melodyjnie i w każdej innej sytuacji Cabe uznałby go za cudowny. Teraz jednakże słyszał w nim pogróżkę. - Nazywam się Cabe. Ja... Ja cię uwolniłem. Wyraz jej twarzy wskazywał, że ma kłopoty z uwierzeniem w jego słowa. - W jaki sposób? Zaklęcie, które tworzyło więzienie, było jednym z najpotężniejszych, jakich kiedykolwiek użyto. Zwyczajny człowiek nie mógł go przełamać! - Zerknęła na jego włosy i dostrzegła w nich srebro. - Wiedźmin! Miałam rację! Zwyczajny człowiek nie mógłby złamać zaklęcia Azrana! Coś zatrzepotało w cieniach za Panią. Cabe zmrużył oczy. Skrzydlaty przypuścił błyskawiczny atak. - Uważaj! Czarodziejka odwróciła się, ale nie miała czasu na obronę. Poszukiwacz uderzył ją szponiastą stopą i przewrócił na ziemię. W Cabie narosła frustracja; tak bardzo pragnął rozbudzić moc. Ptakolud zaskrzeczał i rzucił się na niego. Chłopak mimowolnie wyrzucił ręce w górę, czubkami palców w stronę napastnika. Snop siły strzelił z jego palców. Skrzydlaty, nie spodziewając się czegoś takiego, został odrzucony w tył przez siłę dużo większą, niż ta użyta przez Panią. Pokoziołkował między drzewa, uderzając w jedno ramieniem. Rozległ się trzask i Poszukiwacz wrzasnął, tym razem z bólu. Odleciał, niezdarnie wymachując skrzydłami. Było jasne, żenię ma zamiaru powrócić. Cabe patrzył, jak znika w ciemnościach, a potem z ulgą usiadł na ziemi. Dopiero po chwili przypomniał sobie o swojej towarzyszce. Kiedy odwrócił się, by sprawdzić, czy nic się jej nie stało, zobaczył, że patrzy na niego uważnie. - Postępujesz niewprawnie, ale twoja moc jest potężna. - Jej ręce znów przygotowały się do ataku. - Mówiłeś, że kim jesteś? Cabe jęknął w duchu. - Nazywam się Cabe... Cabe Bedlam, jeśli wierzyć temu, co mi powiedziano. Oczy Pani rozszerzyły się. Był w nich szok i... coś, co nie dawało się nazwać. Przez kilka chwil uważnie wpatrywała się w jego twarz, a potem, ku uldze Cabe’a, rozluźniła spięte ciało. - - Powinnam wyczytać to w twojej twarzy. Moc tak wielka pojawia się tylko od czasu do czasu. To nie może być zbieg okoliczności. Co... - urwała, by otrzeć łzę - co łączy cię z Nathanem? - - Powiedziano mi, że jestem jego wnukiem. Dowiedziałem się o tym niedawno. Od jednego ze Smoczych Królów! - - Smoczych Królów! - Nienawiść w głosie Pani była tak zapiekła, że Cabe aż się skulił. - Zapomniałam o tych przeklętych jaszczurach! Nadal władają! Zgarbiła się. Cabe myślał, że popadła w omdlenie, ale po chwili powoli podniosła głowę. - Nathan... czy żyje? Nie zdobył się na odpowiedź. W milczeniu pokręcił głową. - Nathan! - Spojrzała w niebo. Nagle była nie Panią, lecz tylko kobietą o imieniu Gwen. Tak go wystraszyła, że dopiero teraz przypomniał sobie jej imię. - Azran! - Tym razem przemówiła Pani. Jej głos ociekał nienawiścią równą tej, jaką pałała do Smoczych Królów. - Zdradzony przez własnego syna! Cabe stracił wątek, ale nie śmiał jej przerwać. Wielmożna Gwen wreszcie znów na niego spojrzała. - Dobrze znałam twojego dziadka. Kochałam go. Spieszyłam mu z pomocą, gdy Azran mnie uwięził. Przypuszczam, że Nathan zginął w bitwie ze Smoczymi Królami. - Zabrał z sobą Purpurowego Smoka. Wszyscy o tym wiedzą. Uśmiechnęła się. - - Cały Nathan! Nawet w chwili śmierci zrobił, co do niego należało. Kto teraz włada w Penacles? - - Gryf. - - Musimy iść do niego. Muszę dowiedzieć się wszystkiego, nim znów stawię czoło tym gadom. I Azranowi. - Uśmiech stał się ponury. - Lepiej chodź ze mną. - - I tak miałem tam iść. - Wypadki ostatnich paru dni zaczęły przebierać miarę. - Jeśli znajdą ciało Smoczego Króla, z pewnością... - - Nie żyje? Który? - Chyba Brązowy. Byliśmy na Ziemiach Jałowych. Pokiwała głową. - - Tak, to Brązowy. A więc... oni też o tobie wiedzą. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie. Każdy smok ognisty polować będzie na ciebie w nadziei okrycia się chwałą w oczach swego pana. - - Mam miecz, którego się boją. Użyłem go na bazyliszku i smoczycach. Chyba nazywa się Rogaty. Pani zadrżała. - Zły miecz. Uratuje cię przed jednym wrogiem, ale przyciągnie drugiego. Azran go wykuł - kiedy wierzył, że zdoła podbić i Królów, i Mistrzów - ale utracił go. Utracił go dopiero po tym, jak kilka razy zadał nim śmierć! Chce mieć i miecz, i ciebie. Nie wiem, czego pragnie bardziej. - Kim jest Azran? Ściągnęła usta. - Azran jest jednym z najpotężniejszych żyjących wiedźminów. Jego moc dorównywała Nathanowej. Nic dziwnego. - Gwen zamilkła. - Azran był jego synem. Patrzyła, jak groza przyciemnia twarz młodzieńca. - Twoim ojcem, Cabie Bedlamie. VI Azran był wściekły. Sędziwy jasnowidz miotał się po swojej mrocznej siedzibie. Stworzenia ciemności szeptały wokół niego, czekając na rozkazy, ale otrzymując jedynie milczenie. Żadne nie posiadało mocy pozwalającej na odtworzenie czaszki Yalaka, mistrza jasnowidzenia. A właśnie na tym zależało Azranowi. Parsknął. Jasnowidzenie! Nie uratowało Yalaka przed śmiercią ani nie zapobiegło zaczarowaniu jego czaszki. Wiedźmin posługiwał się czaszką już wiele razy. Nigdy nie przemówiła z własnej woli. Czasami się myliła. Mroczny cień zatrzepotał na zewnątrz. Azran zatrzymał się, po chwili zdecydowanym krokiem wyszedł na balkon. Stare zmęczone stawy zaprotestowały, zmuszone do nagłego ruchu. Poszukiwacz czekał na czarnoksiężnika. Chciałby rozedrzeć go na strzępy, lecz nie mógł tego zrobić. Był jego własnością. Jak oni wszyscy. Choć skrzydlaci byli starsi od samych Smoczych Królów, mocą nie dorównywali wiediminowi. Byli jego niewolnikami, jego oczami i uszami w zewnętrznym świecie. Poszukiwacz ukląkł. Azran delikatnie położył rękę na jego głowie. Nie była to oznaka uczucia. Staremu nekromancie nigdy nie zależało na nikim. Ani na żonie, ani na bracie, ani na synu, ani - najmniej ze wszystkich - na ojcu. Nie, nie było uczucia w jego dotknięciu. Kontakt służył tylko przelaniu informacji z umysłu ptakoluda do jego głowy. Utworzył się obraz, widok Gór Tyber. Azran poznał, że ten skrzydlaty jest szpiegiem, któremu kazał obserwować Smoczych Królów. Przez krótką chwilę zastanawiał się, co się stało z drugim. Potrząsnął głową. Musiał oczyścić myśli, żeby kontakt przebiegł właściwie. Zapomniał o wszystkim innym i skupił się na obrazach. Dały się słyszeć słowa gadów, podsłuchane przez Poszukiwacza. Wiedźmin pokiwał głową. Jak podejrzewał, Królowie przystąpili do działania. Azran przypomniał sobie, jak kopał rozrzucone po podłodze kawałki strzaskanej czaszki. Czy wszystko w magicznym kręgu musiało być takie tajemnicze? Czy nikt i nic nie mogło prosto z mostu powiedzieć, o co chodzi? Gdzie niby zostało napisane, że czarna magia musi być tajemnicza? Skomplikowana, jak najbardziej. Gdyby było inaczej, pierwszy lepszy dureń mógłby obrócić w perzynę Smocze Królestwo. Tajemniczość jednakże tylko go irytowała. Uświadomił sobie, że przerwał kontakt, ale najwyraźniej Poszukiwacz już przekazał wszystko, co było mu wiadomo. Teraz czekał na następne polecenie. Azran zastanowił się nad kolejnym posunięciem. Byłoby łatwiej, gdyby wrócił drugi skrzydlaty. Wiedział, że nie pokaże się przed zakończeniem swojej misji, dlatego będzie musiał zaplanować strategię bez informacji, jakie mógłby od niego uzyskać. Najważniejszym elementem w nadciągającym kryzysie było Penacles. Azran zawsze chciał wydrzeć miasto Gryfowi, ale nieodmiennie powstrzymywała go myśl, że Iwioptak może posiadać wiedzę wystarczającą, żeby go zniszczyć. Powszechnie wiadomo było, że prawdziwą potęgą wśród Smoczych Królów był Purpurowy Smok. Złoty był silny, ale władał tylko dlatego, że jego brat nie miał takiego pragnienia. A jednak jego ojciec unicestwił gada. Azran musiał pogodzić się z tym faktem. A także to, że osiągnął cel bez broni takiej jak Rogaty Miecz. Stary wiedźmin nie był głupi; w młodości nigdy nie wystąpiłby bez broni przeciwko Smoczemu Królowi. Klnąc, wspomniał utratę miecza. Kto by przypuszczał, że jeden z Królów znajdzie się w pobliżu miejsca śmierci Yalaka? Brązowy, władca szybko obumierających pod wpływem zaklęcia Mistrzów ziem, potrzebował broni. Obecność młodego wiedźmina nie była dla niego przeszkodą. Gdy Azran kończył czary zapewniające kontrolę nad czaszką Yalaka, Smoczy Król porwał ciemny miecz. Miecz przeznaczony do zabijania smoków w rękach właściwej osoby. Było to niemal zabawne. Niemal. Mimo wszystko, Azran niedawno coś poczuł. Rogaty Miecz zbliżał się do Penacles. Posmakował też krwi Smoczego Króla. Tylko to mogło podtrzymać siłę życiową, która drzemała w broni. Teraz miecz był w rękach kogoś innego, i ten ktoś zarazem posiadał wielką moc. To zbyt wielki zbieg okoliczności. Azran postanowił wysłać szpiega do Miasta Wiedzy. Ruchem dłoni kazał Poszukiwaczowi podnieść się z klęczek. Skrzydlaty posłuchał, ani na chwilę nie odrywając od niego swych drapieżnych oczu. Azran zastanowił się, co by się stało, gdyby wyzwolił go spod swojej władzy. Prawdopodobnie rozdarłby go na strzępy. Nie było dla Azrana tajemnicą, że skrzydlaci go nienawidzili. Nie miało to znaczenia, gdyż równie silnie się go bali. Jego rozkazy były krótkie i proste. Ptakolud miał wypatrywać podróżnego niosącego czarne ostrze. Miecz mógł zostać ukryty, lecz na niewiele to się zda - Poszukiwacz wykryje jego obecność. Skrzydlaty miał też nadstawiać ucho na informacje dotyczące ruchów Gryfa. Bez wątpienia władca Penacles już przygotowywał się do wojny. Zlekceważenie go równałoby się zapraszaniu nieszczęścia, był bowiem niemal tak przebiegły jak Azran. Poszukiwacz zaskrzeczał na znak, że zrozumiał rozkazy, i rozpostarł skrzydła. Azran cofnął się, gdy wielkie stworzenie poderwało się do lotu. Nie cierpiał wysyłać go, nie wiedząc więcej o tym, kto miał miecz. Podrapał się po szczęce. Było jeszcze coś. Ścieżka Rogatego Miecza biegła w pobliżu... Azran odwrócił się i podszedł do map Smoczego Królestwa. Wybrał tę, która go interesowała, i przestudiował trasę, która wydawała się najbardziej logiczna. Po chwili pokiwał głową. Dwór leżał nieco na uboczu, lecz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stał się miejscem postoju. Zagnieździły się tam smoczyce, lecz każdy dysponujący najmniejszym talentem mógł mieczem nauczyć je moresu. „Tak - pomyślał - ona jest wolna”. Wiedział, że powinien ją zniszczyć, jednakże powstrzymała go zazdrość. Pani wolała jego ojca. Nie mogła bardziej go poniżyć. Cóż, dał jej nauczkę, uwięził ją tak, żeby już nikt inny nie mógł jej mieć, zwłaszcza on sam. Kłopot w tym, że zawsze ulegał żądzy, ale nie potrafił jej zaspokoić. Poza tym, Pani go onieśmielała. Zasuszona ręka podrapała łysą i pomarszczoną głowę. Był jeszcze trzeci powód. Jego uwagę zajmowało coś dużo bardziej ważnego. Tak ważnego, że zrezygnował nawet z zaklęcia młodości. Wkrótce znów będzie młody. Wkrótce jego arcydzieło zostanie ukończone. Ta myśl działała na niego niczym narkotyk. Zachichotał. Rzucając pomniejsze zaklęcie, otworzył przejście do prywatnej pracowni. Tylko on mógł przekroczyć bramę; każdy inny zostałby przeniesiony do jednej z licznych i wybranych na chybił trafił piekielnych czeluści. Azran nie pozwalał, by ktokolwiek przeszkadzał mu w pracy nad tym, co miało być dziełem jego życia. W gruncie rzeczy zadanie nie było trudne. Za każdym razem, gdy wchodził, zostawiał cząstkę swojej mocy. Za każdym razem czar stawał się silniejszy. Czarnoksiężnik słabł na pewien czas, ale gra warta była świeczki. Zwłaszcza gdy znało się rezultat. Podpełzła ku niemu istota z jakiegoś nierzeczywistego świata. Azran odprawił ją w nie dające się nazwać regiony. Drugie zaklęcie przepędziło niewyobrażalny smród, jaki zostawiła poczwara. Wiedźmin skrzywił nos; czasami wydawało się, że zadawanie się z nimi niewarte jest zachodu. Mogłyby przynamniej nauczyć się dbać o czystość. Powoli, niemal z czcią, pochylił się nad długą, czarną szkatułą stojącą na środku laboratorium. Mogła być miejscem ostatniego spoczynku dla węża - jeśli Azran kiedykolwiek miał jakieś ulubione zwierzątka - ze względu na długość. Szerokość była nieco większa niż jego dłoń, podobnie jak wysokość. Z lubością pogładził skrzynię, zawierała ona bowiem część niego samego. W jej zawartość wlał więcej swojej mocy niż miał w stu innych potężnych czarach. Ostrożnie podniósł wieko. To, co się pod nim kryło, miało się stać jego chwałą i triumfem. Miało rzucić mu do stóp Smocze Królestwa. Ostrożnie, z uszanowaniem, zacisnął dłoń na rękojeści Bezimiennego. Talak było miastem nieco odosobnionym. Jego najbliższy sąsiad, Mito Pica, leżał ponad dwa tygodnie drogi na południowy wschód. Mieszkańcy nie za bardzo przejmowali się swoją izolacją, wyrabiali bowiem prawie wszystko, czego potrzebowali, a ich armia uważana była za jedną z najlepszych na tych ziemiach. Poza tym, zawsze starali się żyć w pokoju ze Smoczymi Królami. Ruiny bliźniaczego miasta, parę mil na wschód, były do tego niemałą zachętą. Talakiem władał Rennek IV. Miał pięćdziesiąt parę lat, pulchną budowę ciała i siwe włosy. Niegdyś był potężnym wojownikiem, ale dziś’ niektórzy szeptali, że byłoby lepiej, gdyby na tronie zasiadł jego syn Melicard. Nikt, oczywiście, nie mówił tego zbyt głośno, gdyż od czasu do czasu Rennek miewał przebłyski geniuszu, zwłaszcza kiedy wpadał we wściekłość. Właśnie był rozgniewany. Coś uparcie nie pozwalało mu zasnąć. Na próżno próbował nie zwracać uwagi na harmider; miał wrażenie, że hałas narasta, gdy zakrywa głowę poduszką. Klnąc się na trzech wcześniejszych imienników, władca Talaku podniósł się z łoża, byle jak zarzucił królewskie szaty i z wrzaskiem wypadł na korytarz. - Hazar! Gdzie jesteś? Bywaj tu chyżo, inaczej mianuję nowego pierwszego ministra! Rozejrzał się. Nie było widać nawet wartowników. Nie bacząc na swoje raczej nie królewskie zachowanie, Rennek puścił się przez zamek z nadzieją na znalezienie kogoś, kogo będzie mógł wychłostać. Złapał przerażonego sługę, który kulił się w kącie, i poderwał go na nogi. Sługa dygotał ze strachu. - - Basil! Co się dzieje? Co to za hałas? Gdzie jest Hazar? - - Oni... oni są tutaj, panie! U bram! Król Rennek potrząsnął nim. - - Kto, psiakość? Kto? Gdzie jest Hazar? - Przy bramie! Klnąc na czym świat stoi, puścił roztrzęsionego sługę. Przed dalszym poszukiwaniem Hazara chciał rzucić okiem na swoje wojska. Historia nie brzmiała zbyt wiarygodnie; jeśli jakaś armia stanęła u bram miasta, dlaczego nie rozlegał się szczęk broni? Jeśli nie było armii, to dlaczego słudzy byli tacy przerażeni? Podszedł do najbliższego okna wychodzącego na dziedziniec i wychylił się. Nadal było ciemno, ale rozróżnił kilkanaście postaci, z których żadna nie wyglądała na ludzką. Dźwięki, które go przebudziły, wydawały zwierzęta, nie walczący ludzie. Na nieszczęście, w nocy niewiele zobaczył, a nie mógł czekać na nadejście świtu. Musiał zejść tam teraz. Nie mając sług do pomocy, był zmuszony ubrać się samemu. Udało mu się tylko częściowo; zgnuśniał w czasie lat panowania. Kiedy wreszcie skończył, pospieszył przez zamek, zwalniając tylko wtedy, gdy natykał się na przerażonych służących czy strażników. Wiedział, że musi sprawiać wrażenie opanowanego, nawet jeśli czuł się zupełnie inaczej. Schodząc po schodach usłyszał coś, co brzmiało jak głos jego pierwszego ministra, Hazara Arana. Wysokie tony wskazywały, że Hazar robi co może, żeby się komuś przypodobać. Przerwał mu inny głos i król Rennek zadrżał - Jakby usłyszał węża. Węża? Wszedł majestatycznie do głównego holu. Zachowanie Hazara daleko odbiegało od jego zwyczajnej buty. Szczerze uradował się na widok swego pana. Rennek natychmiast poznał dlaczego, i nagle pożałował, że nie ziścił pragnień swego]udu i nie oddał korony synowi. W jego stronę odwrócił się smoczy hełm. W otworach płonęły czerwone oczy. Sam hełm miał niewiele ozdób. Nie nosił go Smoczy Król, lecz jeden z ich książąt, smok ognisty w ludzkiej postaci. Obserwując sunącego ku sobie masywnego wojownika, Rennek wiedział, że będzie musiał podjąć go tak, jak samego Króla. - Ty jesteś król Rennek? - Słowa zostały wydyszane, nie wypowiedziane. - - Tak. - Monarcha starał się przybrać imponującą postawę. - - Ja jestem Kyrg. Moje wojsko nadciągnęło z Gór Tyber. Góry Tyber. Tam kryły się piekielnesiły cesarza. ZłotegoSmoka. Nieposłuszeństwo wobec księcia miało spotkać się z natychmiastową i surową karą. Popełnienie najmniejszego błędu zakończy się tym samym. - Czego wasz dostojny majestat życzy sobie od mojego miasta? Oczywiście, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby warn pomóc. - Miał nadzieję, że zabrzmiało to dość formalnie. Kyrg wybuchnął śmiechem, a był to śmiech wielokrotnego mordercy oceniającego kolejną ofiarę. - Twoje miasto? Możesz zwać się jego panem, ale to miasto należy do Króla Królów! Pomożesz nam, ponieważ tak ci rozkazujemy! Rennek poczuł, że puszczają mu nerwy. - - Uff... tak. Oczywiście. Książę piekieł pokiwał głową. - - Dobrze. Czeka nas długa podróż. Potrzebujemy żywności. Słodycz słów gada miała za zadanie tym bardziej go przestraszyć. Rennek ujrzał przerażające wizje pożywienia, jakie książę może wybrać dla swej nieludzkiej armii. Nie byłoby to po raz pierwszy; takie opowieści krążyły od pokoleń. Kyrg jakby odczytał jego myśli. - Tym razem weźmiemy tylko bydło. Jeśli spróbujesz zdradzić nas albo zawiedziesz pod jakimś względem, wrócimy po inne mięso, a zaczniemy od władz tego miasta. Rozumiesz? Król i jego minister pobledli. Rennek zdobył się na to, żeby pokiwać głową. - - Doskonale. - Książę skinął na swoich adiutantów. Jeden natychmiast zniknął w drzwiach wiodących na dziedziniec pałacu. Kyrg wyciągnął zwój pergaminu. - - Umiesz czytać? - Głos ociekał drwiną i pogardą. - - Oczywiście! Jedna z pierwszych rze... - - A rachować? Król wzruszył ramionami. - Całkiem dobrze. Zmiennokształtny podał mu pergamin. Rennek rozwinął rulon. - Przeczytaj, czego dokładnie potrzebujemy. Masz to zgromadzić w ciągu czterech godzin. - Książę podniósł rękę dla podkreślenia czasu. Miał tylko trzy palce i kciuk. Smoki ogniste upodobniały się do łudzi, ale nie były ludźmi. Król Talaku przejrzał listę. Liczby trudne były do odcyfrowania, ale nie umknął mu ogrom zamówienia. - - To zajmie co najmniej dzień. - - Cztery godziny. - Głos Kyrga stracił niemal wszystkie ślady człowieczeństwa. - Jeśli nie wykonasz zadania w przykazanym terminie, sami weźmiemy to, czego nam trzeba. Nie przebierając. Rennek przekazał listę w ręce pierwszego ministra. Chudy dostojnik spojrzał na arkusz tak, jakby pergamin miał go pożreć. Król nerwowo zerknął na doradcę. - Zabieraj się za to, człowieku! Nuże! Hazar wybiegł z sali. Rennek zerknął na swego piekielnego gościa i uchwycił cień uśmiechu pod złowieszczym smoczym hełmem. - Jeszcze coś? Kyrg rozejrzał się po sali. - - Tak. Dawno nie jadłem. Ani moi oficerowie. Podczas gdy twoi ludzie gromadzić będą niezbędną żywność, my zjemy kolację w twojej jadalni. Każ rzeźnikom sprawić dwa z najlepszych bydląt. Dołączysz do nas. Chcę jak najwięcej dowiedzieć się o ziemiach na południu. - - Oczywiście. Pozwól tylko, że powiadomię kucharzy, co sobie ży... - - Rzeźnicy wystarczą. Wolimy krwiste mięso. Prawdę mówiąc, surowe. Król poczuł, jak wywraca mu się żołądek. Tym razem wyraźnie dostrzegł uśmiech, który przemknął po na wpół widocznej (warzy smoka ognistego. Książę skłonił się z drwiącym szacunkiem. - Prowadź, wasza wysokość. Nad dworem wzeszedł świt, a wraz z nim napłynęła powódź wspomnień. Cabe nie chciał otwierać oczu, ale zmusił go do tego jakiś dźwięk. Leżanka zrobiła się zdumiewająco niewygodna. Cabe, wyczerpany do granic, runął na pierwsze napotkane miękkie miejsce. Pani Gwen była nieco bardziej przezorna: stworzyła sobie łóżko z powietrza. Nawet widok kobiety unoszącej się trzy stopy nad ziemią nie powstrzymał Cabe’a od zapadnięcia w sen. Niezwyczajne przestało być niezwyczajnym. Niebezpiecznym, owszem, było nadal, ale nie niezwyczajnym. Pani przechadzała się po dworze, najwyraźniej odświeżając wspomnienia. W oczach Cabe’a była piękniejsza niż kiedykolwiek. Jej ruchy jednakże zdradzały smutek. Ręka delikatnie dotykała różnych przedmiotów, a potem cofała się szybko. Oczy spoglądały w królestwo przeszłości tylko po to, by zamrugać i natychmiast wrócić do chwili obecnej. Cabe trwał cicho z obawy, że mógłby jej przeszkodzić, ale ona sama zwróciła na niego uwagę. - - Powinniśmy ruszać. Pragnę jak najszybciej pomówić z Gryfem. Droga zajmie nam wiele dni. - - Nie możesz się teleportować? Słyszałem o czarnoksiężnikach, którzy to potrafią. - - Żeby się teleportować, trzeba znać miejsce przeznaczenia. Nigdy nie byłam w Penacles. Poza tym, nie czuję się na siłach. Lepiej jedźmy konno. Masz wierzchowca, prawda? Trudno mu było odpowiedzieć na to pytanie, zwłaszcza kiedy wspomniał uwagę Czarnego Konia o wrogości ze strony Pani. - Swego rodzaju. Zmarszczka na czole Pani wcale nie umniejszyła jej piękna. - Swego rodzaju? Co to za odpowiedź? Cabe nie musiał się tłumaczyć, gdyż nagle w lesie rozległ się potężny trzask. Gwen odwróciła się i spojrzała z natężeniem, jak gdyby próbując dojrzeć przyczynę hałasu przez ściany i drzewa. - - Co to? - - Mój... koń. - - Twój koń? Musi być niezwykłym zwierzęciem. Chciałabym przyjrzeć mu się z bliska. - Machnęła lewą ręką i wyrysowała dwa kręgi, drugi w przeciwną stronę niż pierwszy. Powietrze zadrżało leciutko, a potem w polu widzenia pojawił się Czarny Koń. - - Nareszcie! Myślałem, że już nigdy nie zwrócę niczyjej uwagi! - - Czarny Koń! Demon! - Pani wyciągnęła ręce w stronę rumaka. Popłynęła z nich fala siły, wymierzona prosto w brzuch mrocznego stworzenia. Cel stał jak gdyby nigdy nic, pochłaniając moc tak, jak człowiek pije wodę. Czarny Koń wybuchnął śmiechem. - Surowa moc nie jest rozwiązaniem wielmożna Gwen! Nigdy nie była! Poza tym, przybywam w pokoju! Twarz Pani przemieniła się w maskę gniewu. - Znając ciebie i tych, z którymi masz do czynienia, trudno mi uwierzyć w twoje oświadczenie! Czarny Koń westchnął. - Zwij mnie Księciem Ciemności, Lucyferem, Tanatosem, Śmiercią - jak sobie życzysz! Znasz moją naturę, ale nio mój umysł! Jeśli stałem się inny, to tylko za sprawą wieczności! W przeciwnym razie już dawno opętałoby mnie szaleństwo! Cabe poczuł, że musi się wtrącić. - On pomógł, wielmożna Gwen. Smoczyce pożarłyby mnie. Skierowała na niego płonące oczy. Wiedział, że może zwrócić się przeciwko niemu. Dla Czarnego Konia jej czary mogłyby oznaczać wygnanie, ale on, Cabe, nie miał takiej odporności. Rozpaczliwie próbował ukryć zdenerwowanie. Wreszcie Pani opuściła ręce. Cabe odetchnął odrobinę swobodniej; odrobinę, gdyż ręce nadal były naprężone. Niewłaściwe słowo czy ruch szybko mogły zmienić ten stan rzeczy. Ognistowłosa czarodziejka przemówiła powoli. - Doskonale. Zaufam ci tym razem, Wierzchowcu Nieskończonej Podróży. Jednakże jeden fałszywy ruch, a skażę cię na długotrwałą banicję. Jak wiesz, mogę to uczynić. Ciesz się, że nadal mam mętlik w głowie, bo inaczej nie uciekałabym się do tak próżnego aktu, jak stosowanie brutalnej siły. Spojrzały na nią lodowate oczy. - Nie oszukam cię, wielmożna Gwen. Zaistniała sytuacja dotyczy tyle ciebie, co i mnie. Cabe postanowił zmienić temat. - - Musimy ruszać do Penacles. Pani pragnie naradzić się z wielmożnym Gryfem. - - A on z nią. Smoczy Królowie są poruszeni. Nie bez powodu. Już nie można zapobiec rozwojowi wypadków, co najwyżej niektóre opóźnić. - Czarny Koń skinął głową czarodziejce, która nie kwapiła się z komentarzem. - Będziesz potrzebna. Musimy też zadbać, żeby i Cabe dotarł do miasta. Może być naszą kartą atutową, naszą jedyną nadzieją. Cabe’a przeniknął głęboki chłód. Jeśli słowa ciemnego rumaka były prawdą, najprawdopodobniej znajdzie się w samym centrum najgorszych wydarzeń. Nie była to krzepiąca myśl, łagodnie mówiąc. Jednak nie powiedział tego swoim towarzyszom. Mógłby stracić w ich oczach, szczególnie w oczach wielmożnej Gwen. Kary ogier poderwał głowę ku niebu, jego bujna, czarna grzywa zafalowała. - - W świetle dnia nie mogę podróżować zbyt szybko, ale nawet takie tempo nie byłoby dla was bezpiecznie. Poza tym, stalibyśmy się łatwym celem dla Smoczych Królów czy innych wrogów. Nie bawi mnie wygnanie - obojętnie, na jak długo - a wy dwoje macie jeszcze mniejszy wybór. Musimy podróżować tak, jak czyni większość śmiertelników, W ten sposób wzbudzimy niewielkie zainteresowanie. - - Już wzbudziliśmy większe niż trzeba - powiedziała wielmożna Gwen. - W nocy zaatakował nas Poszukiwacz. Na szczęście bardziej niż czego innego szukał informacji. - - A zatem Azran, jako pan starożytnych, dowie się wszystkiego. Wyczuje również obecność Rogatego Miecza. Pokiwała głową. - - Musimy się pospieszyć. - - Niewątpliwie. Azran jest kimś, kto mógłby pokusić się nawet o zadanie mi śmierci, jeśli to w ogóle możliwe. Cabe, przypominając sobie, że nadal stoją we dworze, pomyślał o jedzeniu. Minął długi czas, od kiedy się posilał. Wspomniał o tym Gwen. - - Z ochotą przychylam się do twej propozycji, Cabe. Nie jadłam przyzwoitego posiłku od... paru pokoleń, jak sądzę. - - Czy są tutaj jakieś’ zapasy? Nie jestem pewien, czy chciałbym tknąć coś, co zostawiły smoczyce. - - Zobaczymy. Większość zapasów trzymałam w tajemnej piwniczce, obłożonej zaklęciem konserwacji. Jeśli czar nadal działa, znajdziemy tam mnóstwo jedzenia. Szybki rekonesans wykazał, że zawartość piwniczki nie została naruszona i że zaklęcie konserwacji w dalszym ciągu sprawuje się właściwie. Z pomocą Cabe’a Pani zebrała ogromną ilość wymyślnych przysmaków. Oczy tak zwanego wiedźmina rozjaśniły się na ten widok. Większość z tych frykasów nie była mu znana, ale wszystko wyglądało apetycznie. Szmaragdowa czarodziejka ułożyła drugi stos z bardziej zwyczajnego jedzenia. Były to, jak zaznaczyła, zapasy na podróż. Cabe pokiwał głową, konotując sobie w pamięci, że ma zjeść jak najwięcej przez wyjazdem. Dwoje ludzi jadło z prawdziwą pasją. Czarny Koń zaczął komentować grzech obżarstwa, ale Cabe nie pozwolił mu dokończyć - rzucił Wieczystemu wielki, soczysty kawałek owocu. Mroczny rumak urwał w pół słowa i powoli wchłonął go w swoją postać. Choć nie musiał nic jeść, smak owocu sprawił mu wyraźną przyjemność. Kiedy posiłek dobiegł końca i zakończono przygotowania do podróży, wielki rumak przybrał wcześniejszą postać zwyczajnego konia i pozwolił się dosiąść. Cabe zaoferował pomoc Pani, która wzdragała się przed zajęciem miejsca na grzbiecie znienawidzonego stworzenia. Sprawdziwszy, czy Rogaty Miecz tkwi bezpiecznie w pochwie, Cabe usiadł przed swoją towarzyszką. Były wodze, ale brakowało siodła. Gwen musiała przytrzymać się Cabe’a. Czarny Koń odwrócił głowę. - Gotowi? Cabe popatrzył na Panią. - Co z dworem? Spojrzała ze smutkiem na dom. - Wzmocniłam zaklęcia. Tym razem nic nie wejdzie do środka bez mojego pozwolenia. Cabe pokiwał głową i odwrócił się do konia. - - Jesteśmy gotowi. - - Trzymać się! Pogalopuję tak szybko, jak tylko może koń! Ze śmiechem stanął dęba. Jeźdźcy złapali się mocniej, gdy pocwałował w las. Z takim środkiem transportu nie będą mieć kłopotów z dotarciem do Penacles. Wyjąwszy nieprzewidziane wypadki, oczywiście. VII Gryf podziwiał swoje szachy. - - Nic nie jest takie, jakie być powinno, prawda? Ten, który zwał się Simonem, wzruszył ramionami. - - Wiesz, że moja pamięć jest wybiórcza. Pan Penacles podniósł piona w kształcie smoka w locie. Podobieństwo było uderzające. Jeśli’ spojrzało się naprawdę z bliska, można było zobaczyć, że wyrzeźbiono nawet najdrobniejsze łuski potwora. Już to było fascynujące, lecz zdaniem Gryfa ten komplet szachów był czymś więcej niż tylko zestawem do gry. Z drugiej strony, mógł być rzeczywiście przeznaczony do gier - na miarę bogów. Wiedźmin przerwał mu rozmyślania. - - Są w drodze. - - Kiedy? - Dwa dni. Może trzy. Czarny Koń musi być ostrożny. Nie może umrzeć, jak myślę, ale może zostać wygnany na pewien czas. Ponadto jego pasażerowie nadal są śmiertelni. Opierzona ręka postawiła smoka z powrotem na szachownicy. - Czy ona wie, że tu jesteś? - - Uznałem, że mądrze będzie nie wspominać o mojej obecności. - - Dopóki we dwójkę nie zniszczycie miasta. Pamiętam historie o Sice. Ona być może też. Coś, co mogło być niezadowoleniem, przemknęło przez twarz Simona. - - Próbowałem naprawić krzywdy, jakie spotkały Sikę. Podobnie jak Detraqu, Wodospady Coona i tuzin innych miast na przestrzeni stuleci. Skoro nie mogę dokonać żywota, staram się odpokutować za swoje grzechy. - - Jednocześnie dodając nowe. - - Może. Ale mogę tylko próbować. Gryf położył szponiastą rękę na ramieniu Simona. Wiedźmin natychmiast zesztywniał, a potem się rozluźnił. Było jasne, że dotyk innych wprawia go w zdenerwowanie. - Wybacz mi, przyjacielu. Powinienem pomyśleć, zanim to powiedziałem. Wiedźmin potrząsnął głową. - - Rzekłeś prawdę. Żyję wystarczająco długo, by to wiedzieć. Ponoszę całkowitą odpowiedzialność za swoje czyny. - - Zmieńmy temat. Jakie wieści mamy o Smoczych Królach? - - W Talaku stanęły wojska pod wodzą ognistego Kyrga. Zażądali ogromnych zapasów. - - I otrzymali je, bez wątpienia. - - Oczywiście. Teraz kierują się w stronę Mito Pica, a dokąd pociągną później? To chyba oczywiste. Kiwając głową, Gryf wrócił do swoich szachów. Podniósł następnego piona i obracał go w palcach. Tym razem był to rycerz w pełnej zbroi. - - A więc stało się. Po długim czasie Smoczy Królowie ruszyli, by odzyskać Miasto Wiedzy. Tym razem nie ma Mistrzów, którzy by nam pomogli. - - Mamy Panią. Mamy też Cabe’a. Sama jego moc może przeważyć szalę. - Może. Wolałbym jednak coś bardziej konkretnego. Gdybyśmy tak mieli Nathana... Owionął ich ostry, nieprzyjemny podmuch lodowatego wichru. Po chwili wiatr zniknął bez śladu, jakby wcałe go nie było. Popatrzyli na siebie. - Czułeś, wiedźminie? Simon wstał i podszedł do okna. Po rozejrzeniu się po okolicy odparł: - Niezwykły podmuch jak na tę porę roku. Lwioptak chrząknął. - - Niezwykły na każdą porę roku. Przemroził głębiej niż do szpiku kości. Czułem go w moim umyśle. Co to było? - - Trudno powiedzieć. Może miasto zna odpowiedź. - - Interesująca myśl. Najlepiej sprawdzić to od razu. Gryf postawił rycerza na właściwym polu i przeszedł do gobelinu okrywającego ścianę. Widok na gobelinie przedstawiał Miasto Wiedzy. Szachowe figury, które były wszak arcydziełem kunsztu i wierności odwzorowania, bladły w porównaniu z obrazem. Budynki, ulice, mury - nic nie zostało opuszczone i nic nie było niekompletne. Nawet oko nie mogłoby ujrzeć miasta tak dokładnie. Gobelin był jedynym pewnym sposobem zlokalizowania legendarnych bibliotek Penacles. Przemieszczały się, choć nikt z wyjątkiem ich dawno zmarłych twórców nie wiedział jak ani dlaczego. Bez gobelinu za przewodnika można by szukać ich przez wieczność. Wiedźmin stanął u boku Gryfa. - - Gdzie tym razem? - - Tutaj. Widzisz mały zwój w oknie tego domu? Biblioteki będą pod spodem. - Gryf wskazał niewielki domek przy samych murach. Zwój w oknie był ledwo widoczny i tylko wyszkolone oko mogło znaleźć go tak szybko. - - Gotów? Simon przytaknął. Gryf położył palec w miejscu zaznaczonym przez zwój i zaczął pocierać je delikatnie. Komnata wokół nich rozmyła się. Żaden nie poświęcił tej zmianie uwagi. Obaj widzieli to już parę razy wcześniej. Powoli komnata Gryfa zniknęła. Znaleźli się jakby w otchłani, gdzie jedynym realnym obiektem był gobelin. Wkdca Penacłes nie przestawał trzeć go palcem. Zaczęło materializować się nowe pomieszczenie. Z początku było rozmyte, jak pierwsze w trakcie znikania, ale stopniowo stawało się bardziej wyraźne. Otoczyły ich ściany książek. Jasny blask bez dostrzegalnego źródła oświetlał wnętrze. Podłogi były z polerowanego marmuru, a półki z podobnego materiału, nie z drewna. Biblioteki były prastare; każdy rodzaj drewna dawno by spróchniał, popękał albo skamieniał. Mimo sędziwego wieku półki wyglądały tak, jakby zostały ustawione ledwie kilka dni wcześniej. Mroczne oblicze odwróciło się w stronę Gryfa. - - Gdzie? - Nie mam pojęcia. Musimy skorzystać z usług bibliotekarza. Gdy tylko przebrzmiały te słowa, w polu widzenia pojawiła się drobna, niewiarygodnie stara postać. Było w niej coś nieludzkiego - nogi miała zbyt krótkie, ręce niemal dotykały podłogi, a na głowie w kształcie jaja nie było ani jednego włosa. Był to gnom, jeden z uczonych. Nie było ich wielu; samotnicy bardziej dbali o swe księgi niż o towarzystwo innych istot. Jedli bardzo mało i żyli o wiele dłużej niż jakikolwiek inny gatunek. Byli doskonałymi bibliotekarzami. W czasie lat panowania Gryfa gnomy zawsze tu były. - W czym mogę pomóc obecnemu panu Penacles i jego towarzyszowi? - Głos brzmiał chrapliwie i podkreślał wiek gnoma. Gryf nie poczuł się urażony słowem „obecny”. - - Chcemy zasięgnąć wiedzy na temat wiatrów. Zimnych, niezwykle przeszywających wiatrów, które nadciągają znikąd i znikają prawie natychmiast. - - Zaklęcie wiatru. To wszystko? - Mały bibliotekarz był wyraźnie rozczarowany. - - To może być zaklęcie wiatru. To może być coś innego. Cokolwiek to jest, chcę dowiedzieć się wszystkiego. Gnom, którego imienia nikt nie znał, westchnął i pokiwał głową. - Dobrze. Za mną. To niedaleko. Nigdy nie było daleko. Niektórzy spekulowali, że biblioteki posiadają własną inteligencję i robią, co tylko można, aby przyspieszyć poszukiwania. Dodatkowym paliwem dla tych spekulacji był fakt, że rzędy książek nie zawsze miały ten sam kolor. Ostatnim razem na przykład niezliczone tomy były niebieskie. Podczas tej wizyty - jasnopomarańczowe. Gryf zaczął się zastanawiać, czy zawsze rozmawiał z tym samym gnomem, czy też było wielu małych bibliotekarzy ukrytych gdzieś na każdym obszarze. Biblioteki naprawdę dawały do myślenia. Gnom poruszał się szybko jak na istotę o tak nieproporcjonalnej budowie. Temu, który zwał się Simonem, ledwo wystarczyło czasu, aby w trakcie wędrówki korytarzami zerknąć na kilka ksiąg. Bez śladu kurzu, mogły zawierać sumę wiedzy wieloświata. Szkoda, że mimo ogromu informacji, w bibliotekach Penacles brakowało tych, - które uwolniłyby go od jego przekleństwa. Z jakiegoś powodu wędrówka trwała dłużej niż oczekiwali. Gnom mruczał coś pod nosem i wyglądał prawie na zmartwionego. Gryf milczał, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek musiał iść tak daleko w poszukiwaniu potrzebnych informacji. - Ach! - Gnom wskazał kościstym palcem nowy korytarz. - To ten. Wielki czas! Skręcili, prowadzeni przez małego przewodnika. W pewnym momencie bibliotekarz stanął i wrzasnął tak, jakby ktoś wyrwał mu ręce ze stawów. Gryf zaklął, a jego opierzone palce nagle odsłoniły długie, zakrzywione pazury. Wiedźmin tylko pokiwał głową, jak gdyby spodziewał się czegoś podobnego. Przed nimi w miejscu, gdzie powinny stać tomy, widniała wielka, zwęglona przestrzeń. W spowitej całunem oparów krainie, znanej pod nazwą Szarych Mgieł, upiorne postacie w czarnych niczym węgiel zbrojach powoli maszerowały na zachód. W ich oczach było coś, co zmusiłoby większość ludzi do ucieczki. Szli z mrocznego miasta Lochivaru, na ziemiach Czarnego Smoka. Azran leżał na łóżku zupełnie bez ruchu, jakby nie żył. Zaklęcie zawsze zbierało straszliwe żniwo w jego organizmie i miały minąć godziny, nim znów będzie mógł się podnieść. Mimo wszystko, był zadowolony. Bardzo zadowolony. Jego wiekopomne dzieło było niemalże ukończone - niedługo zyska broń, której nie oprze się żadna inna. Niedługo... Łopot wielkich skrzydeł oznajmił przybycie Poszukiwacza. W odgłosach towarzyszących lądowaniu było coś dziwnego. Azran podejrzewał, że stworzenie wpadło w tarapaty. W niemałe tarapaty, sądząc z trudności, jakie miał z lataniem. Czekał, wiedząc, że skrzydlaty przyjdzie do niego, gdy tylko będzie mógł. Kiedy się pojawił, wyglądał gorzej, niż nekromanta sobie wyobrażał. Był poparzony rozbłyskiem, a to oznaczało czary. Jedną rękę miał wykręconą pod dziwnym kątem; starożytny mag podejrzewał, że jest bezużyteczna. Co się przytrafiło jego słudze? Poszukiwacz skierował na niego oczy drapieżnika. Choć czarnoksiężnik był słaby, nie zaatakował go. Uniemożliwiały to czary Azrana. Chwiejnie ukląkł u stóp łóżka i przysunął się, żeby pan mógł dotknąć jego grzebieniastej głowy. Napłynęły obrazy. Najpierw Ziemie Jałowe. Dziwne, teraz nie były takie jałowe. Oczy Azrana rozszerzyły się, gdy zobaczył połać trawy rozszerzającą się szybko w kierunku środka włości Brązowego Smoka. Pokonanie klątwy rzuconej przez Smoczych Mistrzów musiało wymagać straszliwej mocy. Zaklęcie było jednym z najpotężniejszych, przeznaczonym do unicestwienia potęgi jednego z najbardziej groźnych Królów, i dobrze się sprawiło. Liczba klanów Brązowego spadła do dwóch tuzinów. Był to tylko ułamek dawniejszej liczby. Co stało się pod Styxem i jego bladą siostrą było oczywiste. Zdumiewało tylko, że przelana krew należała do Smoczego Króla. Azran niemal stracił kontakt, gdy drgnęła mu ręka. A więc taki był los Brązowego. Całkiem możliwe, że Smoczy Król chciał poświęcić kogoś innego, a zamiast tego sam padł ofiarą. Wiedźmina niepokoiły dwie rzeczy. Po pierwsze, Brązowy Smok miał Rogaty Miecz. Po drugie, zamierzona ofiara musiała być istotą obdarzoną mocą, żeby jej złożenie odniosło pożądany skutek. Kogo Brązowy przeznaczył na ofiarę? Obecnego właściciela miecza, oczywiście, ale Azran nie znał jego imienia. W Smoczych Królestwach niewielu było ludzi o statusie Mistrzów; Smoczy Królowie o to zadbali. Wiedział o Pani, Gryfie i przeklętym wiedźminie o rozmytym obliczu, najlepiej znanym jako Cień, choc występował pod licznymi imionami. Byli też inni, lecz żaden nie stanowił realnego zagrożenia. Ten nowy wiedimin był zagadką. Do obejrzenia było więcej, dużo więcej. Poprzez błyszczące oczy Poszukiwacza Azran ujrzał przejazd smoków ognistych. Nie były niebezpieczne; poza Królami tylko nieliczne gady mogły opanować więcej niż pomniejsze czary. W myślach rozkazał skrzydlatemu przejść do następnego wspomnienia. Dwór. Marzył o zawładnięciu kobietą, która tam mieszkała. Oczywiście, skończyło się na marzeniach. To gryzło go bardziej niż wszystkie inne niepowodzenia. Teraz było za późno. Jeśli dobrze zrozumiał część z tego, co tam zaszło, wielmożna Gwen niewątpliwie zechce odpłacić mu się za dawne zniewagi. Nastąpił lekki wstrząs. Poszukiwacz przekroczył barierę unikania. Azran przypuszczał, że czar osłabł nieco od czasu zabezpieczenia nim siedziby Pani. Albo to, albo skrzydlaty był silniejszy, niż mogło się wydawać. Stworzenie szybko sfrunęło nad sam dwór. Gdy dotarło na tyły, wyraźnie ukazała się strzaskana ruina bursztynowego więzienia. Starego maga zainteresowały nie tyle skorupy, co, dwie postacie w pobliżu. Jedną zdecydowanie była wielmożna Gwen, najwyraźniej śpiąca lub nieprzytomna. A druga... Poszukiwacz rzucił się na niczego nie podejrzewającego człowieka. Azran w przelocie ujrzał młodą, wystraszoną i natrętnie znajomą twarz. Po chwili obraz przedstawił coś zupełnie innego. Po sekundzie czarnoksiężnik zrozumiał, że skrzydlaty dobrał się do pamięci nieznajomego. Orientując się w jego metodach, Azran szybko znalazł ścieżkę wśród splątanych myśli, od czasu do czasu wychwytując fragmenty, które mogły okazać się ważne. Dopiero gdy przebrnął przez najświeższe wspomnienia, zaczął poświęcać obrazom baczniejszą uwagę. W jednym punkcie natknął się na pustą plamę. Ktoś, najwyraźniej potężny, zablokował dostęp do pewnej szczególnej sceny z życia Cabe’a - Azran przynajmniej poznał imię swojego nowego wroga - jaka rozegrała się w jego miejscu pracy. Wziął pod rozwagę uprowadzenie i przesłuchanie właściciela karczmy, ale szybko zrezygnował z pomysłu. Ten, kto rzucił zaklęcie, nie był amatorem; z pewnością karczmarz również miałby blokadę, podobnie jak wszyscy, którzy przypadkiem tam byli. Nie było to ważne. Blokada mogła spowodować tylko pewne opóźnienie, o czym jej twórca na pewno dobrze wiedział. Scena, która nastąpiła po pustce, okazała się bardziej interesująca. Tożsamość demonicznego wojownika, który siedział przy stole, nie budziła najmniejszych wątpliwości. Rzeczywiście był to Brązowy Smok. U jego boku wisiał miecz aż nazbyt dobrze znany Azranowi. Pan Ziem Jałowych zabrał w tę podróż Rogate Ostrze. To było narzędzie, którym chciał zabić tego nowego, nieświadomego wiedźmina, żeby złożyć go w ofierze Bliźniętom. Roześmiał się cicho. Nawet te jaszczurki czasami bywały głupie. Azran przeskoczył do decydującej chwili. Brązowy dobył Rogatego i wiedźmin z zadowoleniem ujrzał, że jego miecz nie stracił mocy od czasu kradzieży. Smoczy Król coś powiedział. Głownia wzniosła się w powietrze... Wspomnienie zostało ucięte. Azran wypluł imiona kilku ze swych bardziej plugawych bóstw. Wrócił do sceny przy dworze. Było jasne, że Pani właśnie zaatakowała. Obrazy rozmazały się, gdy Poszukiwacz obracał głowę to w tę, to w tamtą stronę. Był skonsternowany. Czarnoksiężnik nadal nie miał pojęcia, jak dokładnie wygląda twarz jego przeciwnika i kim on naprawdę jest. Poszczególne fragmenty nasuwały pewne podejrzenia, ale... Potem nieznajomy wyzwolił swoją moc. Azran nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Raz za razem spoglądał na jego twarz, znając jej wygląd i czując, że to, co widzi, jest prawdą. Nigdy dotychczas nie widział dziecka, nigdy naprawdę nie znał matki - tylko jako swoją służącą. Jego ojciec wszystkim się zajął. „Mój syn - pomyślał z goryczą. - Mój syn żyje”. Wyszkoliłby chłopca starannie, czyniąc go silnym, lecz posłusznym. Jego ojciec okazał się głupcem tam, gdzie chodziło o jego wychowanie - dbał tylko o Dayna, starszego syna. Oddanie jego, Azrana, pod opiekę amatorów było błędem, za który drogo zapiacil. Azran potajemnie zwrócił się ku bardziej pożądanym siłom magii, tak zwanym ciemnym mocom. Raz przez nie urzeczony, nigdy nie pragnął się wyzwolić. Uwolnił Poszukiwacza i rozkazał mu odejść. W Cabie było widoczne dziedzictwo Nathana. Być może chłopca trzeba będzie zniszczyć. Pozwolenie, żeby pobierał nauki u Pani czy Gryfa, byłoby samobójstwem. On, Azran, stałby się pierwszym celem. Występując przeciwko Gwen czy Gryfowi, mógł zwyciężyć. Z Cabe’em było inaczej. Należał do rodziny. To czyniło go niebezpieczniejszym od Smoczych Królów. Tak, jego syn musiał zostać pojmany, a byli tylko dwaj, którzy mogli tego dokonać. Wezwanie ich będzie trudne. Azran musiał wypoczywać przez następny dzień. Choć zostali zmuszeni do posłuszeństwa, zachowali wolę oporu. I mieli się opierać, licząc, że osłabią go i być może sprawią, iż popełni zgubny błąd. Martwi nigdy niczego nie ułatwiali. Głęboko pod Górami Tyber, w płynnej magmie leżały jaja. Większość była zwyczajna - wężosmoki, słabe na umyśle bestie ledwo zasługujące na miano smoków. Z mniejszej grupy połyskującej w ognistym blasku miały wykluć się smoki ogniste. Pozostawały dwa inne gniazda. Jedno zawierało tylko dwa jaja. Egzemplarze wybrakowane. Czy się wylęgną, czy nie, Smoczych Królów niewiele obchodziło. Pozwolą im rosnąć dopóty, dopóki nie będą szkodzić innym. Jeśli okażą się nieprzydatne, zostaną zlikwidowane, podobnie jak wiele pomniejszych jaszczurów. Czwarty i ostatni stos składał się z kolorowych, pasiastych i cętkowanych jaj. Były dużo większe od innych i stale pilnowane przez najsilniejsze i najmądrzejsze z matek. Były one nadzieją przyszłości. Nowymi Królami, którzy zastąpią tych, którzy zginęli albo wkrótce zginą. Pierwsze jaja zaczęły pękać. Jazda wierzchem jeszcze nigdy nie była taka bolesna. Nie dlatego, że trzęsło; prawdę mówiąc, Czarny Koń niemal płynął nad ziemią. Problemem była prędkość i długość jazdy. Pani zależało na jak najszybszym dotarciu do Penacles, dlatego kazała rumakowi pędzić z jak największą bezpieczną szybkością. Cabe miał wrażenie, że jego pojęcie bezpiecznej prędkości wielce różni się od wyobrażeń towarzyszy. Ale to Gwen wymusiła postój. Nadal nie była przyzwyczajona do wymogów swojego organizmu i niemal zemdlała. Mało brakowało, a oboje jeźdźcy spadliby na ziemię. Utrzymali się tylko dzięki manewrowi Wieczystego. Kary ogier przeszedł w kłus i dał Cabe’owi okazję zaopiekowania się Panią. Ona podjęła decyzję, gdy tylko otworzyła oczy. Byli teraz na otwartej drodze, jednej z nielicznych w Smoczych Królestwach. Czarny Koń skręcił w stronę niewielkiego skupiska dębów. Pani zeskoczyła na ziemię i otworzyła pakunek zjedzeniem. Cabe złapał bukłak z wodą. Usiedli oboje pod drzewem, a ich środek transportu udawał, że skubie trawę. Gwen położyła się na plecach. - Ale jestem niemądra! Nawet nowicjusz wie, ile może wytrzymać jego ciało! Cabe pokiwał głową. - Ja jestem cały obolały. Podzielili jedzenie. Cabe skosztował sucharek i stwierdził, że choć wiele mu brakuje pod względem smaku, to napełnia żołądek i przywraca siłę zmęczonym mięśniom. Zapytał ją, co to takiego. - Elfi chleb. Jeśli zjesz go dostatecznie dużo, będziesz skory w pojedynkę rzucić się na armie Smoczego Cesarza. Cabe miał ochotę wypluć kęs z ust. Roześmiała się, lecz po chwili spoważniała. Rozejrzała się po gaju. - - Od czasu do czasu urządzaliśmy z Nathanem pikniki. Dzięki temu czuliśmy się bardziej jak zwyczajni ludzie, nie jak elitarni czarnoksiężnicy. Z drugiej strony, zastanawiam się, jak zwyczajni ludzie mogliby obronić swoje zapasy przed smokami. Albo mrówkami, jeśli o to chodzi. - - Jaki był mój dziadek? - Zawahał się, gdy zobaczył jej minę. - Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko, żeby mi powiedzieć. Gwen uśmiechnęła się do niego i Cabe po raz kolejny uległ urokowi jej piękna. Przyszło mu na myśl, że ta kobieta jest dość leciwa, by być co najmniej jego babką - którą niemal była. - Poznałam Nathana, gdy dopiero uczyłam się czarnoksięskiego rzemiosła. Moją nauczycielką była stara leśna wiedźma. Ona i żona Nathana, wielmożna Asrilla z Mito Pica, żyły w przyjaźni. Tica, wiedźma, była nawet akuszerką przy narodzinach Azrana. - Spochmurniała.- Zabił swoją matkę, przychodząc na świat. Nathan już wówczas powinien zrozumieć, że jego drugi syn jest pierwszym pod względem zła. Cabe milczał, ale jego myśli błądziły wokół nowej rodziny. Nie zaliczała się do tych, w których ważną rolę odgrywa lojalność. Ojciec przeciwko synowi, syn przeciwko ojcu. Czy to się powtórzy? Gwen nie zauważyła jego roztargnionego spojrzenia. - Byłam pod wrażeniem mocy tkwiącej w Nathanie. Nigdy wcześniej nie widziałam tak mocno jarzących się kolorów. Kolory, które nauczę cię dostrzegać, są prawdziwą manifestacją charakteru magów. Do czasu zakończenia nauki są zwykle pastelowe. O ich ostatecznym wyglądzie decyduje wybór między siłami ciemności i światła. Tęcza Azrana stała się ponurą kombinacją czerni i szarości. Czarny Koń parsknął, ale nic nie powiedział. - Tica nie mogła nauczyć mnie więcej, lecz wiedziała, że posiadam ogromny potencjał. Dlatego poprosiła o pomoc tego wielkiego wiedźmina. Wyglądał imponująco w błękitnych szatach i kapturze, surowo patrząc na chudą, niezdarną dziewczynę. Myślę, że wtedy się w nim zakochałam. Jego starszy syn, Dayn, niedawno skończył naukę, a młodszy kształcił się tu i tam. Mag ze względu na przyjaźń z Ticą przyjął mnie na uczennicę. Starałam się ze wszystkich sił spełnić wymogi, jakie, jak sądziłam, mi stawiał. Niemal doprowadziłam się przez to do śmierci. Robiłam szybkie postępy, ale ogromnym kosztem. Jedzenie leżało zapomniane. Cabe siedział bez ruchu, chłonąc każde słowo. - Pewnego dnia, gdy łajałam się za poplątanie naprawdę prostego zaklęcia, Nathan wszedł do mojego pokoju. Na jego twarzy malował się smutek, i pomyślałam, że odprawi mnie ze swego domu. Zamiast tego usiadł na krześle i zaczął do mnie mówić. Opowiedział mi o swojej żonie, o swoich marzeniach, o Smoczych Królach i... o mojej przyszłości. Na moich oczach wyczarował wizerunek kobiety. - Uśmiechnęła się. - W owym czasie uważałam ją za najpiękniejszą kobietę na świecie. Powiedziałam mu to, przekonana, że to jego zmarła żona. Nie. Nathan wyznał, że pokazał mi obraz mnie samej, gdy osiągnę pełnię możliwości. Byłam wstrząśnięta. Tica nigdy nie mogłaby zrobić czegoś takiego. Nabożny podziw, jakim go darzyłam, wzrósł niepomiernie. Wtedy on pochylił się i pocałował mnie. To wszystko. Tylko mnie pocałował. Nie odezwał się. A potem patrzyłam, jak wychodzi bez słowa. Pani zajrzała głęboko w oczy Cabe’a. - Dopiero później odkryłam, że tego dnia otrzymał wieści, iż Azran zabił swojego brata. Cabe nie wiedział, co powiedzieć. - - Co... co zrobił Nathan? - - Co zrobił? Próbował mu wybaczyć. Próbował sprowadzić go ponownie ku światłu. Próbował i poniósł porażkę. Azran zaszedł zbyt daleko. Uczynił niewolników ze swoich nauczycieli. Co gorsza, znalazł Poszukiwaczy. Znalazł i ich też przemienił w swoich niewolników. - - Poszukiwacze. Ptakoludy. Mówiłaś, że zaatakował nas Poszukiwacz. Przytaknęła. - - Nikt nie zna historii Poszukiwaczy. Mają być jakoby starsi od Smoczych Królów. Dużo starsi. Mieszkają w mrocznych koloniach gdzieś niedaleko Piekielnych Równin. Niewielu ludzi do nich dociera, a jeszcze mniej uchodzi z życiem. - - Kim oni są? - - Niegdyś władali tą ziemią. Teraz poszukują. Stale. Bez przerwy szukają informacji. Nikt nie wie dlaczego, nawet Azran, jak podejrzewam. Mógł ich zniewolić, ale nie mógł zdominować ich do końca. Są narzędziem, którego wciąż trzeba pilnować. Pamiętając atak i siłę stworzenia, Cabe mógł tylko pokiwać głową. Pani podjęła opowieść. - Po tym spotkaniu zrozumiałam, że narzuciłam sobie zbyt ostre tempo. Nathan pomógł mi dojść z tym do ładu. Co dziwne, zadane lekcje stały się jakby prostsze. Wypełniałam jego polecenia, nie przejmując się błędami. A błędy stawały się coraz rzadsze. Niedługo później doszłam do przekonania, że zjednoczyłam się ze swoimi mocami. Trzy lata później stałam się kobietą, którą mi ukazał. Wtedy to Nathan wyznał mi, jak bardzo mnie kocha. Jej wzrok stał się nieobecny, gdy rozpamiętywała wydarzenia z przeszłości, które mogły rozegrać się wczoraj. Zapomniała nawet o obecności Czarnego Konia. Piekielny rumak nadal udawał, że szczypie trawę, choć Cabe zwrócił uwagę, że jest dziwnie milczący. Po minucie zamrugała i otarła pojedynczą łzę. Udawała, że nawet na chwilę nie przestała mówić. - Mistrzowie byli pomysłem Nathana. Jego i Yalaka. Obaj byli zdecydowani zniszczyć Smoczych Królów, którzy władali odkąd człowiek sięgał pamięcią. Ta część jest najgorsza. Smoczy Królowie miażdżyli wszelki opór i niszczyli wszystkie postępowe rzeczy wyrastające nad nasz dzisiejszy poziom. Ich pomocników obowiązywał rozkaz wyszukiwania i zabijania wiedźminów. Na szczęście, sługom często brakowało mocy. Mistrzowie rośli w siłę i liczbę, aż w końcu mogli rzucić wyzwanie. I tak zaczęła się Wojna Przełomowa. Wojna Przełomowa. Niewiele osób znanych Cabe’owi wspominało ją z nazwy. W Smoczych Królestwach zapanował zamęt; wszędzie wybuchły powstania. Sytuacja utknęła w martwym punkcie. Pomniejsi magowie polegli, ale zginęły też dziesiątki smoków ognistych. Wreszcie wojna dotarła do Miasta Wiedzy. Wiadomo było, że autorem strategii Smoczych Królów nie jest cesarz, ale Purpurowy Smok, władca Penacles. Wiedząc o tym, Mistrzowie zaplanowali ostateczną ofensywę. Yalak poprowadził grupę na Ziemie Jałowe, miejsce jedynego prawdziwegozwycięstwa Mistrzów, żeby zapobiec nadejściu Brązowego i jego klanów. Nathan Bedlam miał poprowadzić pozostałych do ostatecznego szturmu na Penacles. - Zostali zdradzeni na samym początku. Lochivar, miasto leżące głęboko w Szarych Mgłach, stanęło po stronie Czarnego. Lochivaryci, zamiast powstrzymać smoki, ruszyli z nimi na Penacles. Razem zajęliby miasto, gdyby nie Gryf. Nie znaliśmy go, a jednak wyszedł na spotkanie zdrajców z niewielką armią najemników i zdołał ich pokonać. I tak oto został nowym panem Penacles. Cabe coraz bardziej pragnął dotrzeć do miasta, zanim coś stanie im na przeszkodzie. W zaistniałych okolicznościach miasto było jedyną prawdziwą gwarancją bezpieczeństwa. - - Yalak też został zdradzony. Przez Azrana. Ten potwór, którego Nathan zwał swoim synem, zaatakował go od tyłu Rogatym Mieczem. Yalak nawet nie wiedział, kto zadał mu cios. Po raz pierwszy zawiódł go dar jasnowidzenia. - - A w jaki sposób miecz znalazł się w rękach Smoczych Królów? Gwen parsknęła drwiąco. - Nawet Azran nie jest wszechwiedzącym. Brązowy, widząc konfuzję w szeregach, chciał zmiażdżyć nieprzyjaciela. Walczył w ludzkiej postaci i stracił własny miecz. Widząc Rogatego i wiedząc, co to jest, powalił Azrana i ukradł broń. Czemuż go nie zabił! Wtedy uciekłam, pragnąc dołączyć do Nathana i zabezpieczyć miasto, zanim wszystko zostanie stracone. Pan Ziem Jałowych, choć wreszcie rozgromił Mistrzów, nie ruszył w pogoń. Jego klany były niebezpiecznie bliskie wymarcia. W umyśle Cabe’a zadźwięczały przepojone bezgraniczną nienawiścią słowa Smoczego Króla. Cabe żywił niewiele współczucia dla gadziego tyrana. Brązowy sam założył sobie pętlę na szyję. Pani spojrzała na niego z rozbawieniem. - - Słyszałam o dziecku. Twoja matka zmarła, a Nathan wolał wykraść cię ojcu niż patrzeć, jak pogrążasz się w ciemności. Ja... - - Czekaj! - Cabe’a wreszcie olśniło. - Widziałaś mnie? - - Tak, ale... Wydawało się to nieprawdopodobne. - - Przecież spałaś od lat, od dziesięcioleci! Jej też nie umknęła zdumiewająca konkluzja. - - Tak. Rozumiem, o co ci chodzi, ale nie potrafię tego wyjaśnić. - Mam ledwie dwadzieścia trzy lata! A jednak, zgodnie z tym, co powiedziałaś, jestem dużo, dużo starszy I Czarny Koń przestał skubać trawę. Choć nadal wyglądał jak zwyczajny koń, w jego oczach błyszczała żywa inteligencja. Zastrzygł uszami. On również pojął implikacje. Czarodziejka szybko poruszyła palcami, przystępując do rzucania prostego zaklęcia. - - Pamiętasz tylko normalne życie? - - Wyłącznie. Nikt nigdy nie wspominał, że w moim wieku jest coś nadzwyczajnego. - - Dziwne. Rozumiem, że został rzucony jakiś czar na twoją postać, ale niewiele potrafię odczytać. Mogę jednak powiedzieć, że zaklęcie to było dla ciebie korzystne. - - Co mam zrobić? Skończyła magiczne zabiegi. Cabe poczuł się tak, jakby drobne macki delikatnie oderwały się od jego ciała. - Nie wiem. - Odwróciła się do Czarnego Konia. - Jestem otwarta na propozycje. Rumak prychnął drwiąco. - Cóż za wielkoduszność! Nasuwają mi się tylko dwie sugestie! Po pierwsze, czar był najpewniej dziełem Nathana Bedlama i może być przyczyną dziwnego dzieciństwa Cabe’a. Powiedziałaś, że sprawia korzystne wrażenie. Po drugie, odłóżmy spekulacje do czasu przybycia do Penacles. Tam być może uzyskamy więcej informacji. - Myślisz, że biblioteki będą coś o tym wiedzieć? Czarny Koń, co było dlań nietypowe, nerwowo pogrzebał kopytem w ziemi. - - Myślałem o kim innym. Jej twarz pociemniała. - - O kim? Cabe, nie zauważając zmiany nastroju, nagle sobie przypomniał. - - Oczywiście! Simon! Gwen odwróciła się do niego. - - Simon? Pokiwał głową. - - Przyprowadził do mnie Czarnego Konia. Powiedział, że będzie w Penacles. - - Opisz go. - Jej głos był lodowaty. - - Wysoki. Nosi płaszcz z kapturem. Nie mogę opisać jego twarzy. Zawsze wydaje się rozmyta... - - Cień! - Krzyk przypominał ten, jaki Gwen wydała na widok Czarnego Konia. - Przyjąłeś pomoc od kogoś bardziej przeklętego niż Azran! Głupcze! - - Wielmożna Gwen, znasz przekleństwo Cienia równie dobrze jak ja! - Czarny Koń krzyknął jeszcze głośniej. Cabe był rad, że na drodze panują pustki. - - Zabiję go! - - Ha! Wyrządziłabyś nie łaskę, lecz szkodę tej ziemi! Cień po raz kolejny zmienił stronę, wielmożna Gwen! Ochłonęła trochę. - - Pracuje z Gryfem? - - Do czasu zniszczenia! Przecież wiesz! - Jeśli nic się nie zmieni, to może nastąpić niedługo. Skonsternowany Cabe przenosił spojrzenie z jednego rozmówcy na drugiego. Ich słowa nie miały dla niego sensu. Pani wstała. - Zmitrężyliśmy dość czasu. Teraz, gdy wiem, kto czeka na nas w Mieście Wiedzy, jeszcze bardziej pragnę tam dotrzeć. Nie czekając na Cabe’a, dosiadła Czarnego Konia. Cabe szybko podążył w jej ślady, zastanawiając się nad przyczynąjej zachowania. Była najwyraźniej kobietą, którą rządziły emocje. Gdy usadowił się na karym rumaku, przemówił do swojej towarzyszki. - Kim jest Cień? Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim? Popatrzyła na niego, a jej słowa były zarazem bezpośrednie i zagadkowe. - Być może jest jedynym wiedźminem porównywalnym z Nathanem. Jest również najbardziej znienawidzonym. Zanim to się skończy, może uratować lub zniszczyć nas wszystkich. To część jego dwoistej natury. Czarny Koń stanął na zadnich nogach przed ruszeniem w dalszą drogę. Tym razem bez śmiechu. VIII Zbliżali się do Penacles. Poznali to po tłumach, które wymijały ich lub ciągnęły w tę samą stronę. Wielu ludzi wyglądało na podnieconych. Niektóre grupy kierujące się w przeciwne strony kłóciły się między sobą. Cabe nie rozróżniał słów, ale podejrzewał, że zna przyczynę. Gwen również obserwowała ludzkie potoki. - Niektórzy wierzą, że Penacles jest najbezpieczniejszym miejscem z uwagi na fortyfikacje. Inni są przekonani, że nic nie zdoła oprzeć się szturmowi Smoczych Królów. - Już jest wojna? Potrząsnęła głową. - Zwiększyłam zasięg słuchu. Kilka razy słyszałam to samo. Smoki ogniste, wężosmoki i stworzenia tak plugawe, że nie mają nazw, ruszyły na południe z Gór Tyber. Wszystkie noszą znaki samego Smoczego Króla Królów. Dowiedziałam się też, że od wschodu w kierunku Penacles płożą się Szare Mgły. Cabe wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, czy widać już miasto, lecz ujrzał tylko więcej ludzi. - - Miasto wytrzyma? - - Gryf dysponuje wiedzą z bibliotek oraz własnymi wyjątkowymi zdolnościami. To może być długa walka. Wyprzedziła ich kolumna jeźdźców. Omijali tłumy, podróżując z boku traktu. Wszyscy odziani byli w skóry i ich wygląd zdradzał lata doświadczenia w wojennym rzemiośle. Niewielkie metalowe hełmy nie zakrywały niesfornych jasnych loków. Patrząc na twarze konnych, Cabe skłonny był podejrzewać, że wszyscy są braćmi. - Żołnierze z Zuu. Gryf musiał być przygotowany i posłał po posiłki. - Nie zostawili chyba własnego miasta bez obrony? Pani wzruszyła ramionami. - Prawdopodobnie nie. Ziemie Jałowe leżą na południe od nich. Na północy rozciąga się Las Dagora, gdzie Zielony Smok włada spokojnie i rzadko wtrąca się w sprawy innych ras. Nawet w czasie Wojny Przełomowej. Między innymi dlatego nigdy go nie zaatakowalis’my. - Jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby miała coś więcej do powiedzenia. Nagle Czarny Koń ożywił się i dał znać, że chce odbić od traktu i porozmawiać. Cabe udał, że s’ciaga wodze, ale tak naprawdę to wierzchowiec podjął decyzję. Kiedy odjechali dość daleko od gościńca, Czarny Koń przystanął. Przemówił dopiero po chwili. - Coś czuję. Coś wielkiego, może smoki ogniste. Zdążają w tę stronę. - Myślisz, że nas szukają? - Cabe nerwowo popatrzył w niebo. Czarny Koń roześmiał się. - Czy to ma znaczenie? Jeśli coś się stanie, i tak znajdziemy się w samym środku! Pani popatrzyła na niego z niesmakiem. - - Trudno mi zrozumieć twoje poczucie humoru. Jak możesz tak mówić? - - Dwa. Oba szybkie. Pokiwała głową. - - Zwiadowcy. Kiedy? - - Powiedziałbym, że pojawią się chwilę po naszym powrocie na trakt. Oczywiście, pod warunkiem, że zaraz zawrócimy. Cabe popatrzył w stronę Miasta Wiedzy. - Coś przeszkadza podróżnym. Wszyscy odwrócili głowy. Czarny Koń skupił błyszczące oko na obszarze wskazanym przez Cabe’a. - Proszę o wybaczenie! Źle wyliczyłem! Dwa smoki lecą szybko wzdłuż drogi! Nękają podróżnych, wybierając ich na chybił trafił! Czarodziejka była ponura. - - Pospiesz się! Musimy je zniszczyć! Czarny Koń znów się roześmiał. - - I ty zarzucasz mi żądzę krwi! Nim zdobyła się na odpowiedź, ruszyli ku drodze. Smoki pikowały nad tłumem, czerpiąc z tego wielką przyjemność. Na razie ograniczały się tylko do straszenia ludzi, ale niedługo miały przystąpić do bardziej poważnej gry. Czarny Koń był prawie na trakcie. - Proponuję, żebyście zsiedli. Inaczej zaprezentujemy się jako oczywisty cel, gdy tylko zacznie się walka! Smoki poczynały sobie coraz śmielej. Rzadko było im wolno włóczyć się z dala od swoich panów, dlatego używały wolności na całego. Jeden zauważył dwoje podróżnych i ich wierzchowca. Z rykiem poszybował w ich stronę. Cabe był już na ziemi, z dobytym Rogatym Mieczem. Gwen zeskoczyła z wierzchowca na chwilę przed tym, nim smok pojawił się w jej zasięgu. Czarny Koń cofnął się. Gdy potwór podciągnął bliżej, Cabe odwrócił się do rumaka. - - Nie możesz wchłonąć go jak tamte samice? - - Nie! Powietrze to nie mój żywioł! Jeśli zmusisz go do wylądowania... Palce Pani zakreśliły szybkie wzory. - Nie sądzę, żeby chciał wyświadczyć nam taką przysługę! Zaklęcie wystrzeliło. Smok znalazł się pod ostrzałem niewielkich pocisków energii. Próbował je ominąć, ale one przesuwały się wraz z nim. - Fajerwerki, wielmożna Gwen? To nie święto! Drugi smok dołączył do towarzysza. Przygotowany na czary, leciał zygzakiem, nie dając się trafić zaklęciem. Gdy się przybliżył, szeroko otworzył paszczękę. Z niej zamiast ognia wybuchła dziwna mgła. Gwen ledwo zdążyła ją rozproszyć. - Co to było? - Cabe nigdy nie widział, by smok używał takiego s’rodka obrony. - Smoki powietrzne nie zieją ogniem! Wydychają trujące opary! Pierwszy, zupełnie zdezorientowany nieustannymi wybuchami, z głuchym odgłosem runął na ziemię. Jego towarzysz zaatakował drugi raz, zamierzając unicestwić przeciwników. Sunął w kierunku Cabe’a, też zygzakiem. Cabe wiedział, że nie zbliży się na długość miecza. Co dziwne, wcale się tym nie przejmował. Czarny Koń ruszył, żeby go osłonić. - Spróbuję wchłonąć mgłę, jeśli Pani jej nie powstrzyma! - Nie! - Cabe czuł się dziwnie, jak gdyby coś w nim nabrzmiewało. - Trzymać się z dała, oboje! Jego głos zabrzmiał tak władczo, że żadne nie próbowało się sprzeciwiać. Przepełniło go nieokreślone, lecz zarazem krzepiące uczucie. Smok ryknął, wietrząc łatwe zwycięstwo, ale Cabe stał nieporuszenie. Smok, kiedy znalazł się nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od celu, zaczął jakby się kurczyć. Im był bliżej, tym stawał się mniejszy. Już nie panował nad sobą; widzieli, jak walczy, żeby zmienić kierunek lotu. W odległości dwudziestu jardów był nie większy od psa. A potem małego ptaka. Trzy stopy od Cabe’a przestał istnieć. Towarzysze młodzieńca milczeli. Nadal przepełniony mocą, Cabe odwrócił się do drugiego smoka. Stworzenie coraz bardziej niemrawo walczyło z wybuchami energii. Oczy wiedźmina rozbłysły. Smok zniknął. Gwen pierwsza odezwała się do niego. - - Co zrobiłeś? - - Wysiałem go do Penacles. Do jednej z klatek dla dzikich zwierząt. - Głos Cabe’a brzmiał dla nich obco. - - Miałam na myśli tamtego. Uśmiech zaigrał na jego twarzy, choć on sam nie miał z nim nic wspólnego. Pani - i nawet Czarny Koń - sprawiali wrażenie zbitych z pantałyku. - Miał zbyt rozdęte ego. Zmniejszyłem go do bardziej właściwych rozmiarów. Zadrżała. Słowo, które wypowiedziała, brzmiało jak najcichszy szept. - Nathan. Cabe dziwnie odbierał własne myśli. Przyłożył do głowy rękę i z miejsca runął na ziemię. Gwen natychmiast przy nim przyklękła. Otworzył oczy, zobaczył, że patrzy na niego ze zdziwieniem. Chwila ta była niewyobrażalnie przyjemna, ale przerwało ją przybycie kilku konnych. Żołnierzy z Zuu, dokładnie mówiąc. Dowódca, stary wiarus z twarzą poznaczoną bliznami, rozejrzał się z marsową miną. - - Co się stało z powietrznymi smokami? - - Przepadły - odparła Gwen. - - Widzieliśmy, jak was zaatakowały. Na nas nie zwróciły uwagi. Jest nas zbyt wielu jak na dwa jaszczury, zwłaszcza że wszyscy mamy łuki. - Każdy żołnierz miał długi łuk. Przypuszczanie na nich ataku byłoby samobójstwem, nawet dla smoków. - - Jesteście z Zuu? - Tak, pani. Przybywamy na prośbę wielmożnego Gryfa. Pokiwała głową. - W takim razie może poprowadzicie nas do miasta? Wielmożny Gryf nas też się spodziewa. Dowódca uśmiechnął się szeroko, ukazując braki w uzębieniu. - - Doprawdy? A kimże to jesteście? - - Ja jestem Gwen z Zielonego Dworu, a to mój towarzysz, Cabe. - - Pani z Bursztynu! - Mężczyzna był poruszony. Wlepił oczy w Cabe’a. - I wiedźmin! A więc taki los spotkał smoki! Gryf z radości wyjdzie z siebie! Nastawienie całej grupy uległo natychmiastowej zmianie. Dowódca, Blane, obiecał odstawić podróżnych z należnymi honorami do siedziby Gryfa i strzec ich w drodze jak najlepiej. Było jasne, że obecność magów w mieście spodziewającym się oblężenia znacznie podniesie morale. Zwłaszcza że jednym z nich była Pani Gwen. Dosiedli Czarnego Konia. Blane, z bliska przypatrując się wierzchowcowi, wytrzeszczył doświadczone oczy. - Widziałem wiele świetnych zwierząt, ale niech mnie licho weźmie, jeśli postawię na jakieś przeciw niemu! Cóż to za rumak? Pani z uśmiechem udała, że klepie konia po głowie. - Rzadka rasa. Bardzo silny i rączy, ale nie staje mu rozumu. Czarny Koń prychnał i zagroził obojgu zrzuceniem na ziemię. Blane potrząsnął głową. - Moim zdaniem wygląda na przemyślne zwierzę. Nie chciałbym takiego obrazić. Mógłby dać mi do wiwatu, gdybym się poważył. Kary rumak parsknął na znak zgody. Dowódca zawrócił swojego wierzchowca ku miastu. Czarny Koń ustawił się obok niego. Ruszyli, a za nimi pozostali żołnierze. Ludzkie potoki płynęły w jedną i drugą stronę. W krainach górskich karłów, gdzie kopie się i wytapia żelazo na handel w Smoczych Królestwach, zapanowało poruszenie. Karły przerwały pracę. Wielu mruczało do siebie, znały bowiem tylko jedną przyczynę takiego poruszenia. Z dawno nieczynnego szybu wyłoniła się pokryta łuską głowa. Miała tę samą barwę co metal tak cenny dla górskich karłów. Ryknęła, przeganiając do jaskiń nielicznych ludzi. Długa, żylasta szyja, a za nią muskularne ciało, należały do jednego ze smoków z klanów Żelaznego. Gdy tylko pierwszy stwór wypełzł z ziemi, następny wychylił łeb. Wyszedł dopiero wtedy, gdy poprzedni stał już na powierzchni i rozglądał się czujnie. Ukazał się trzeci. Poprzednie dwa stały na straży, popatrując w różne strony. Pierwszy patrzył tyłko w jednym kierunku. Nie na południowy wschód, gdzie leżało miasto Penacles, ale prosto na wschód. W kierunku Gór Tyber. Miasto Wiedzy mogłoby zwać się także Miastem Piękna. Wyjąwszy Mito Pica, nie było innego, które mogło się z nim równać. Strzeliste wieże pięły się wysoko nad inne budowle. Wiele z nich zwieńczonych było spiczastymi iglicami. Poniżej ogrody przeplatały się z ulicami. Pierwotni twórcy Penacles nie walczyli z przyrodą, wznosząc swą metropolię; oni z nią współpracowali. Tysiące ludzi wędrowało ulicami, zwłaszcza wokół i w obrębie miejskiego targowiska. Podróżni, eskortowani przez żołnierzy Blane’ a, bez trudu przesuwali się przez tłumy. Posuwali się dość wolno, dzięki czemu mogli sycić oczy miejskimi widokami. Cabe, który jeszcze nigdy nie widział tak wielkiego miasta, przez większość czasu gapił się dokoła z rozdziawionymi ustami. Gwen zerknęła na niego i zaśmiała się cicho. - Lepiej zawrzyj szczęki, bo ktoś weźmie cię za smoka! Poza tym, nie przystoi wiedźminowi wyglądać na parobka z prowincji. Cabe powstrzymał się od skomentowania własnych odczuć. Znów skierował uwagę na miasto, ale stwierdził, że teraz inaczej postrzega mieszkańców. Pani wspomniała o smoku i o nim; jej słowa sprawiły, że zobaczył strach i zdumienie na twarzach przechodniów. Wiele osób mruczało do siebie albo strzelało oczami we wszystkie strony, szczególnie ku oddziałowi i dwojgu magom. Widział, jak pokazują go sobie, jak patrzą na pasmo srebra w jego włosach. Wiedział, że spodziewają się po nim cudów, ale nie mógł dać im żadnego. Tylko niekontrolowane wybuchy mocy - od czasu do czasu. Modlił się, żeby wielmożny Gryf był przygotowany lepiej od niego. Wreszcie dotarli do pałacu, choć określenie „pałac” było może zbyt barwne. Zdaniem Cabe’a była to forteca. Miała mury z szarego kamienia, a za wejście służyła żelazna brama. Żadnych wyszukanych kolumn, żadnych posągów - za wyjątkiem jednego, przedstawiającego gryfa w locie - żadnych ozdób. Brakowało czegoś jeszcze. Nie było absolutnie żadnych śladów panowania Purpurowego Smoka. Gryf oczyścił miasto, a przede wszystkim pałac, ze wszelkich pozostałości po poprzedniku. Powodowany uczuciem do swojego ludu, przyzwolił na wzniesienie niewielu monumentów ku czci własnej osoby. Ogromne żelazne wrota otworzyły się, gdy się przybliżyli. Oczekiwano ich. Blane rozkazał ludziom skierować się do koszar. Sam towarzyszył dwojgu podróżnym; musiał osobiście stawić się przed obliczem pana Penacles. Zdaniem Cabe’a najtrudniejszym etapem całej podróży do tego miejsca były schody, które musieli pokonać. Oceniał, że mają co najmniej sto stopni. Z pewnością musiały być swego rodzaju środkiem obrony. Szarżujące wojsko ległoby ze zmęczenia na dwóch trzecich drogi w górę, stając się łatwym łupem obrońców. Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, Cabe popatrzył w dół. Czarny Koń zniknął. Strażnik u stóp schodów, trzymający za uzdę wierzchowca dowódcy, wydawał się nieświadom faktu, że drugi podopieczny gdzieś przepadł. Cabe wiedział, że jego nieziemski towarzysz spotka się z nim później. Służący wprowadził ich do środka. Wnętrze pałacu okazało się niemal równie spartańskie. Ich gospodarz, jak się wydawało, niewiele uwagi poświęcał luksusom. Tu i ówdzie na ścianach wisiały jakieś dziwne przedmioty - wszystkie zdawały się tętnić własnym życiem. Cabe zerknął na Gwen, a ona pokiwała głową. Blane nic dostrzegał niczego odbiegającego od normy i patrzył prosto przed siebie. Wreszcie stanęli przed kunsztownie wykończonymi drzwiami strzeżonymi przez dwie istoty, które tylko z grubsza przypominały ludzi. Obie wytrzeszczały niewidzące oczy i miały skórę koloru żelaza. Nie poruszały się początkowo, przez co trójka przybyszów uznała je za posągi. Przekonanie to rozwiał służący, drobny, żylasty mężczyzna, który podszedł do wartownika i powiedział: - Prowadzę troje ważnych gości do wielmożnego Gryfa. Ze zdumieniem zobaczyli, że głowy rzekomych posągów obracają się w stronę sługi. Każdemu ruchowi towarzyszyło zgrzyt typowy dla wymagających naoliwienia zawiasów. Istoty przez kilka sekund patrzyły na człowieka, ani razu nie mrugając, potem skierowały spojrzenia na przybyłych. - Dowódca z Zuu wejdzie pierwszy i sam. - Usta nie otworzyły się, niemal każąc im wierzyć, że powiedział to ktoś inny. Głos był melodyjny i stanowił zupełne przeciwieństwo tego, co spodziewali się usłyszeć. Blane ruszył powoli w stronę drzwi, z dłonią na rękojeści broni. Nie był tchórzem, ale jak większość zwyczajnych ludzi tolerował magię, kiedy była po jego stronie, i nie dowierzał jej, kiedy istniało choć najmniejsze prawdopodobieństwo, że jest inaczej. Przenosił spojrzenie z jednego wartownika na drugiego, dopóki nie przekroczył progu. Drzwi zamknęły się za jego plecami. Służący przeprosił i zostawił Cabe’a i jego towarzyszkę. Wartownik z lewej patrzył na nich niewidzącymi oczami i Cabe’a naszło pragnienie znalezienia sobie jakiejś kryjówki, najlepiej poza miastem. Gwen wyszeptała mu do ucha: - - Żelazne golemy! Myślałam, że sztuka tworzenia takich stworzeń zaginęła przed wiekami! - - Chciałbym, żeby tak było. Czy to coś musi tak na nas patrzeć? - - On nie patrzy. Nie ma oczu w naszym rozumieniu. Zachowuje się w ten sposób tylko dlatego, że nosi ludzką postać. Zerknął na obu strażników. - - Nie powiedziałbym, że do końca ludzką. Jeśli nie widzi, skąd wie, co się dzieje? - - Nie powiedziałam, że nie widzi. Powiedziałam, że nie ma oczu, przynajmniej takich, jakie my znamy. Widzi innymi sposobami. Niestety, nie wiem jak. Głos wyciszył się. Choć Gwen posiadała dużą wiedzę, żelaźni golemowie przyprawiali ją o ciarki. Niewiele wiedziała o ich możliwościach, sposobach ataku i obrony. Fakt, że Gryf powierzył im swoje życie, czynił je tym bardziej niebezpiecznymi. Monarcha Penacles rzadko ufał czemuś, z czym nie wiązała się głęboka wiara, że to go nie zawiedzie. Po kilku minutach drzwi otworzyły się i dowódca z Zuu wyszedł z komnaty. Był blady i zlany potem, ale jego twarz wyrażała szacunek. Skinął im głową. - Wielmożny Gryf was oczekuje. Gdy ich mijał, Cabe zapytał szeptem towarzyszkę: - - Poznałaś już Gryfa? Pokręciła głową. - - Nie. Ale jestem pewna, że warto. Gdy przechodzili przez próg, Cabe obserwował golemy. Żaden nawet nie drgnął. Każda niczego nie podejrzewająca osoba wzięłaby je za posągi. - Witajcie, przyjaciele. Cabe odwrócił się. I znieruchomiał, nie bardziej zaskoczony niż Pani. Wysoki i majestatyczny Gryf był monarchą w pełnym tego słowa znaczeniu. Otaczała go niewątpliwa aura mocy i mądrości. A jednak nie to zdumiało dwoje przybyłych. Gryf nie był człowiekiem. Choć kształt miał niemal ludzki, pióra i sierść przeczyły pozorom. Miał twarz drapieżnego ptaka, dumnego orła o oczach, które wszystko widziały. Gdy ruszył w ich stronę, bujna, złota grzywa spływająca mu na ramiona zatrzęsła się w takt jego kroków. Wyciągnął rękę; zobaczyli, że jest porośnięta futrem, ale ma ptasie szpony. Choć widok ten winien wzbudzić w nich odrazę, miełi ochotę paść na kolana przed olśniewającym majestatem tego człekozwierza. Smoczy Królowie rządzili przez terror. Gryf kierował się mądrością i zrozumieniem. Cabe ujął jego dłoń, czując się okropnie niezdarnie. Monarcha Penacles nie tyle szedł, ile płynął. Każdy jego ruch był starannie wymierzony. - Bądź pozdrowiony, Cabie Bedlamie, wnuku Nathana. Jestem zaszczycony. Odwrócił się do Pani i ujął jej dłoń. Gdy to uczynił, jego powierzchowność uległa przemianie. Lwioptak zniknął. Jego miejsce zajął mężczyzna o jastrzębim obliczu, który mógł bez trudu skraść serce każdej niewieście. Gwen uśmiechnęła się, gdy Gryf ucałował jej dłoń. Wyprostował się i popatrzył na oboje. - Pani jest znana mi ze słyszenia. Ciebie, przyjacielu, znam tylko przez wspólnego znajomego. Gryf wskazał postać dotychczas niezauważoną, siedzącą za nim na kanapie. Kaptur i płaszcz wystarczały, żeby go poznać, a niewyraźna twarz rozwiewała najmniejsze wątpliwości. - Simon! - Cień! - Twarz Gwen była morzem nienawiści. Wiedźmin być może uśmiechnął się sarkastycznie. - Mnie też miło was widzieć. Zwłaszcza ciebie, Bursztynowa Pani. Odwróciła się w stronę Gryfa. - Jak możesz zadawać się z kimś takim? Nawet jeśli twierdzi, że stoi po twojej stronie? Nic nie może usprawiedliwić jego przeszłych zbrodni! Pan miasta skarcił ją wzrokiem. Surowe spojrzenie było tak władcze, że musiała się cofnąć. - - Simon każdą chwilą życia płaci za swoje grzechy, wielmożna Gwen. Zrobi dla nas wszystko, co w jego mocy. - - Do następnego razu! W czasie tej wymiany zdań zakapturzony wiedźmin zachowywał milczenie. Cabe nie mógł odczytać wyrazu jego twarzy, ale ruchy zdradzały jakby wielki smutek. Smutek i poczucie winy. Straszliwej winy. Gryf wreszcie uspokoił Panią, proponując jej wycieczkę do bibliotek. Myśl o zawartej tam wiedzy przejęła ją drżeniem. Cabe również został zaproszony, lecz odmówił. Coś nakłaniało go do rozmowy z mrocznym czarnoksiężnikiem. Kiedy zostali sami, Cabe podszedł do człowieka, który zwał się Simonem. Ten popatrzył na niego wyczekująco, ale nim Cabe zdążył się odezwać, przeszkodził im grzmot podkutych kopyt. - Czy ktoś nie mógłby mi powiedzieć, kiedy mogę bezpiecznie się ujawnić? Trwałem w ukryciu, żeby nie napędzić stracha temu kapitalnemu dowódcy z Zuu! Cień zaśmiał się, otrząsając się z przygnębienia. - - Kapitalnemu dowódcy? Musiał obsypać cię komplementami, przyjacielu. - - Odniósł się do mnie z szacunkiem, jakiego szczędzą mi inni. - Ja cię darzę najwyższym respektem. Czarny Koń parsknął. - Myślałem o tej kobiecie! Mam nadzieję żeś został potraktowany w podobny sposób! Przygnębienie Simona powróciło równie nagle, jak zniknęło. - Pani niełatwo wybacza... Ani nie musi wybaczać. Ponoszę pełną odpowiedzialność za swoją klątwę. Wiedz’min poderwał się gwałtownie. - Jeśli wybaczycie, muszę poczynić pewne przygotowania. Dotrzymaj chłopcu towarzystwa, stary przyjacielu. Cień zniknął. Cabe popatrzył na karego rumaka. - Co on zrobił? Dlaczego Pani pała do niego tak wielką nienawiścią? Westchnienie. - Siadaj, przyjacielu. To zajmie nieco czasu. Cabe posłuchał. Widmowy wierzchowiec stanął przed nim. Cabe próbował wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, gdyby ktoś wszedł i przyłapał go na rozmowie ze lśniącym czarnym koniem. Z drugiej strony, wystarczyłaby minuta, by zrozumieć, że stworzenie to nie jest prawdziwym zwierzęciem. Aura wieczności była oczywista dla każdego patrzącego. Zimne oko przewierciło go na wylot. - Był niegdyś wiedźmin o straszliwej mocy. Cień. Człowiek opętany jedną manią. Postawił sobie największy cel, do jakiego mogą dążyć ludzie. - Przerwa. - Celem tym była nieśmiertelność. Nieśmiertelność. Samo słowo zdawało się dyszeć magią. Cabe przypomniał sobie historie o niezliczonych osobach, które poszukiwały tego skarbu cenniejszego od szczerego złota. Sam cień nadziei na jego zdobycie wystarczał, żeby posyłać na wojnę całe narody, czy to do walki z innymi, czy też między sobą. To nigdy nie miało znaczenia. - Czy... czy ją osiągnął? Czarny Koń zignorował zapytanie. - Cień był człowiekiem o dwóch umysłach, przy czym oba gorąco z sobą konkurowały. Stąpał po cienkiej, szarej linii między czernią a bielą. Nieraz skłaniał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz nigdy do końca nie dał się usidlić. Z biegiem lat zdobył ogromną wiedzę o obu mocach, i to połączenie wiedzy doprowadziło go do tego, co uznał za rozwiązanie. - Parsknął. - W taki sposób wygórowane ambicje i chciwość wiodą ludzi do zguby. Cabe milczał. Była to historia stara jak świat. - Cień przebudził moce po obu stronach, potężne moce, nieznane dzisiejszym ludziom. Jednak jednej rzeczy nie wziął pod rozwagę. Gdzie światło spotyka się z ciemnością, zawsze istnieje konflikt. Sama jego natura była na to dowodem. Cień padł ofiarą furii obu walczących stron. Ludzie niniejszego formatu pomarliby. Jego spotkał dużo straszliwszy los. W głosie stworzenia pobrzmiewał smutek. Czarny Koń miał niewielu przyjaciół i żaden z nich nie był dla niego tak ważny, jak mroczny wiedimin. - W połączonej furii, moce pokonały jego zabezpieczenia. Ten, który chciał być nieśmiertelnym, stał się bezwolną kukłą na łasce kilku panów! Został skręcony, zmieniony, stopiony, rozdarty. Każda moc chciała uczynić go swoim narzędziem. Każdej częściowo się udało. I kiedy było po wszystkim, a siły powróciły na swe płaszczyzny egzystencji, z wiedźmina Cienia pozostał tylko zmasakrowany trup. Cabe sapnął. Demoniczny koń pokiwał głową. - Trup, tak. Przez tydzień leżał tam, gdzie upadł. Oczywiście, nikt, kto nie musiał, nie wchodził do siedziby czarnoksiężnika. Poza tym Cień całymi tygodniami nie wychodził na świat, więc nikogo nie zdziwiła jego nieobecność. Ósmego dnia ciało rozpuściło się, nie pozostawiając ani śladu. W tym samym czasie, w środku Piekielnych Równin, z dołów magmy wzniosła się jakaś postać. Nie szkodziły jej żywioły. Cuchnęła złem. Ciemna strona wiedźmina najwyraźniej zatriumfowała, był to bowiem Cień. - A zatem Pani miała co do niego rację? - Oczy Cabe’a śmigały we wszystkie strony, szukając jakiejś kryjówki. - Nie ma obawy! Do końca historii jeszcze daleko! Czarny Koń spostrzegł, że chłopak trochę się rozluźnił. - Od razu lepiej! Na czym to ja stanąłem? Ten Cień, który przybrał imię Belrac, wkrótce wzbudził grozę, która ubiegała się o lepsze z terrorem Smoczych Królów. Był teraz pewien nieśmiertelności i przypuszczał zuchwałe ataki. Za sprawą czystej brawury wygrał wiele bitew. A jednak, mimo całej swej pozornej odporności, Belrac stwierdził, że daleko mu do ideału. Po pierwsze, zatracił większą część wspomnień ze swojego dawnego życia. Jak gdyby był synem tamtego, a nie prawdziwym wiedźminem. Po drugie i dużo ważniejsze, odkrył, że może zostać zabity. Dowiedział się tego w opałach, kiedy Illian z Ptaków przebił go zaczarowaną laską. Belrac osunął się na ziemię i patrzył, jak wypływają z niego życiodajne fluidy. Illian kazał spalić jego ciało, żeby zapobiec powtórzeniu się koszmaru, ale to nie wystarczyło. Trzy dni później w Lesie Dagora Cień wystąpił z drzew. Tym razem zwał się Jelrathem. - - Skąd te imiona? - Zaraz do tego dojdę. Jelrath pamiętał tylko fragmenty ze swych minionych żywotów, ale dostatecznie dużo, aby wiedzieć, kim jest. Przepełniony skruchą, poświęcił życie naprawianiu krzywd i pomaganiu ludziom. Nie było w nim odrobiny zła, był sługą światła. Poznał wtedy, że dana mu została nieśmiertelność, ale przewrotna. Dwie strony jego osobowości zostały rozdzielone. Ciemna i jasna rościły sobie do niego prawo. Ciemna i jasna miały nad nim władzę. Padł ofiarą klątwy przeżywania nieskończonej liczby żywotów, zmieniających się z dobrych na złe i na odwrót. Jedną ręką leczył, drugą miażdżył wszystko na swej drodze. Każda śmierć zapowiadała narodziny przeciwstawnej osobowości. Imiona? Być może żeby ukryć przeszłość. Gdyby zachował to samo imię, ktoś w końcu chciałby go dopaść. Cień nie umiera łatwo, ale cierpi jak każdy człowiek. Inna możliwość to ta, w którą ja wierzę. Choć wszystkie żywoty są Cieniem, stanowią tylko ułamki. Są niekompletne. Gdy ktoś chce utwierdzić się w swojej tożsamości, zaczyna od wybrania imienia. - Czarny Koń ściszył głos. - Czasami myślę, że wszystkie wcielenia wierzą, iż klątwa skończy się wraz z nimi. - - Kiedy... kiedy to się zaczęło? - - Ha! Stulecia temu zarzuciłem próby spamiętania imion! Chcesz mieć ich listę, to sprawdź każdą legendę! Duże szansę, że wiele będzie mówić o nim. Oczywiście, jeśli się wie, czego szukać. Cabe wodził wzrokiem po ścianach. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Czy można zrozumieć ból i smutek tysięcy żywotów? Pani miała rację - nie wiadomo, kiedy Cień nagle stanie się ich najniebezpieczniejszym wrogiem. A jednak teraz utożsamiał jedną z ich nielicznych prawdziwych nadziei. Czy mogli nie skorzystać z takiej szansy? Czy ośmielą się zaryzykować? Gryf prowadził wielmożną Gwen do pokoju niezwykle podobnego do tego, który opuścili. Jak pierwszy, strzeżony był przez dwa żelazne golemy. Zapytała o ich stworzenie. Uśmiechnął się. - - Niewątpliwie zastanawiałaś się, skąd pochodziły informacje. - - Założyłam, że z bibliotek. - - Prawda, ale potrzebne zaklęcia i przybory wywodzą się z czasów Harkonenów. - Harkonenów? Ależ to oznacza... Pokiwał głową. - Tak, biblioteki zawierają wiele niespodzianek. - Gryf zmarszczył brwi. - Zbyt wiele. Zrozumienie tylko jednego zaklęcia zabrało mi dwadzieścia lat. Weszli do komnaty. Pan Penacles podprowadził ją do gobelinu wiszącego na ścianie. Gwen przyjrzała mu się uważnie. - - Teleporter? - - Tak. Biblioteki przenoszą się w przypadkowe miejsca. Jakim sposobem, nie wiem. Gobelin pozwoli nam do nich dotrzeć. O ile mi wiadomo, nie ma innych wejść. - Jak Purpurowemu Smokowi udało się go zrobić? Gdy zaczął pocierać gobelin, tym razem w miejscu niałego sklepiku, popatrzył na nią dziwnie. - Purpurowy go nie zrobił. Istniał tutaj na długo przed tym, nim Smoczy Królowie przejęli władzę. Zapytałaby o więcej, ale pokój zaczął płowieć. Gwen obserwowała zjawisko z fascynacją. Słyszała o tym sposobie teleportacji, lecz nigdy z niego nie korzystała. W ciągu kilku chwili oboje znaleźli się w korytarzu bibliotek. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy książek; czarodziejka zauważyła, że wszystkie wyglądają jednakowo. Czekał na nich mały bibliotekarz, który może był, ale wcale nie musiał być jednym z wielu. Gryf wspomniał o nim wcześniej, lecz i tak pojawił się jak niespodzianka. Gnom nic nie powiedział; nie śmiał się ruszyć przed otrzymaniem polecenia od obecnego pana Miasta Wiedzy. Gdzieś po drodze Gryf z powrotem przeobraził się w lwioptaka. Gwen zauważyła też, że opierzone ręce miały teraz pazury podobne do kocich. Zastanawiała się, czy są jakieś granice zmiany kształtów jej gospodarza. Pod wieloma względami przemiany były bardziej różnorodne niż u Smoczych Królów. Monarcha Penacles przemówił: - Zaprowadź nas w to samo miejsce co wcześniej. Gnom zamrugał. Po chwili pokiwał głową, odwrócił się i ruszył, szurając nogami. Podążyli za nim. Gdy pokonywali kolejne korytarze, Gryf zaczął wyjaśniać: - Jak nadmieniłem, nie znam innych wejść. Bibliotekarz też nie. Jednakże stało się coś, co każe mi zastanawiać się, czy biblioteki, a tym samym Penacles, są naprawdę bezpieczne. - Co masz na myśli? Skręcili. - Co wiemy o wiedzy mieszczącej się w tych korytarzach? - Wskazał na nie kończące się półki. - Wiele z nich zawiera idee i zaklęcia, o których praktycznie nic nam nie wiadomo, ale dla których gotowi bylibyśmy zrobić dosłownie wszystko. Posiadając te biblioteki, każdy mógłby zawładnąć nie tylko Smoczym Królestwem. - Dlaczego nie każesz uczonym, by zaczęli czytać księgi? Roześmiał się, a widok jego oblicza spowodował, że i Gwen się uśmiechnęła. - Gdyby nawet możliwe było zgromadzenie takiej liczby uczonych - zaufanych, pamiętaj - nie osiągnęliby zbyt wiele. Popatrz. Gryf przystanął, by wyjąć wielki, imponujący, oprawny w skórę tom. Nie było na nim kurzu. Podał jej księgę. Gwen otworzyła ją na pierwszych stronach. I szeroko rozwarła powieki. Stronice były puste. Przewertowała całą księgę. Wszystkie były puste. Zaczęła szukać jakiegoś zaklęcia, nic jednak nie poczuła. Podniosła głowę i zobaczyła, że Gryf uśmiecha się na tyle, na ile pozwala mu jego zwierzęca twarz. - - Każda jest taka sama. Wiem, gdyż przejrzałem ponad setkę w różnych miejscach i kazałem innym zrobić to samo. Nic. - - A co z nim? - Wskazała na gnoma. Mały, zgarbiony człowieczek stał nieopodal, cierpliwie czekając na polecenie. - - Najwidoczniej on może odczytać tylko to, o co się prosi. Wie jednak, gdzie co znaleźć. Wyczuwa obecnos’c potrzebnej księgi. - - Jak długo tu przebywa? Gryf zwrócił się do bibliotekarza. - - Od kiedy tu jesteś? Gnom na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otworzył, padła szybka i zwięzła odpowiedź. - - Zawsze tu byłem. - - Widzisz? - Gryf wzruszył ramionami. Odłożył księgę i odwrócił się do gnoma. - Prowadź. Skręcili w ostatni korytarz. Malutki bibliotekarz usunął się na bok. Gryf obserwował swojego gościa. Pani sapnęła. - Ta półka! Księgi zostały zniszczone! Z ponurą miną pokiwał głową. - Tak. Gdy z Cieniem chcieliśmy zbadać przyczynę lodowatego wiatru. - - Jakiego wiatru? - - Ledwie podmuchu, ale jednak zmroził tak ciało, jak i samą duszę. Przyszliśmy tutaj w poszukiwaniu odpowiedzi. Zamiast niej, znaleźliśmy to. - - Kto... Pan Penacles trzasnął pięścią w półkę. - Czy to ważne? Ktoś wdarł się do bibliotek! I narobił szkody! Nie ma znaczenia, czy to był Azran, Smoczy Królowie czy jakieś inne zło. Nasz najbardziej chroniony obszar znalazł się w niebezpieczeństwie! Pani spojrzała na wypaloną przestrzeń. Gryf dodał: - Obawiam się, że możemy zostać pokonani przed przystąpieniem do bitwy! Ix Spiż i Żelazo. Kolory wojny. Smoki zaroiły się w Górach Tyber. Błyski żelaza. Mrowie spiżu. Przybyły w jednym celu. Przybyły w jednej sprawie. Przybyły, żeby zdradzić. Wielki Żelazny, dokonując inspekcji legionów, z satysfakcją pokiwał głową. Stał na szczycie jednej z wysokich gór, dowodząc swoimi klanami. Mniejsze smoki, jego posłańcy, unosiły się wokół niego. Umożliwiały porozumiewanie się z dowódcami. Były również łącznikami między nim a jego sprzymierzeńcem, Spiżowym. Obaj postanowili zmiażdżyć cesarza, podczas gdy jego legiony wymaszerowały do Penacles. Żelazny miał dowodzić, a Spiżowy służyć radą. Smoczy Królowie chcieli uderzyć z impetem. Złoto było słabe, i Złoty nigdy nie powinien zostać cesarzem. Napotkali wiele punktów oporu. Niezliczone wężosmoki i bazyliszki poległy, kiedy z ciemności zaatakowały je niezidentyfikowane stworzenia. Wodzowie nie trapili się tą rzezią. Poślednich jaszczurów zawsze było zatrzęsienie. Poza tym, obrońcy wreszcie zostali pokonani i wybici. Smocza krew lała się obficie tej nocy. Dobiegające z oddali wojenne okrzyki klanów Spiżowego przemieniły się w triumfalny ryk. Jego sprzymierzeniec przedarł się przez linie obrony. Nadszedł czas na zadanie ostatecznego ciosu. Już niedługo Żelazny zamknie w szczękach szyję brata i położy kres jego panowaniu. Gdy legiony wlały się do jaskini, która była domem Złotego, Żelazny opuścił szczyt góry. Chciał być na miejscu, kiedy padną ostatni obrońcy. Spotkali się w komnacie, w której odbywały się narady Smoczych Królów. Spiżowy odprawił swoich dowódców i sam czekał na brata. Żelazny rozejrzał się po przestronnej grocie. - - Gdzie on jest? Gdzie nasz cherlawy brat? - - Szukałem wysoko i nisko. Chyba uciekł pod ziemię. Może jest w wylęgarni. Żelazny Smok ruszył w stronę tunelu, który zaczynał się na tyłach komnaty. Gdy się zbliżył, zmienił kształt. Zniknęła bestia w formie, ale nie w duchu. U wejścia do tunelu stanęła postać ubranego w hełm Smoczego Króla. - Tędy uciekł. Żeby to zrobić, musiał przybrać podobną postać. Przemień się i za mną! Spiżowy miał wątpliwości. - - Uważasz, że to rozsądne? - - Jest sam, tylko z matką, która dogląda jaj. Smoczyca nie odstąpi od nich i nie stanie nam na drodze, gdy rzucimy się na cesarza. Chodź! Dwaj wojownicy ruszyli w głąb ciemnej jaskini. Brak światła im nie przeszkadzał; nadal mieli oczy wielkich gadów. Żelazny prowadził, Spiżowy strzegł tyłów. Nie byli głupi. Choć pokonany, ich brat nadal mógł mieć jakieś środki obrony. Gorąco z wylęgarni napływało ku nim falami. Nie zważali na nie. Od stropu tunelu oderwał się stwór ciemności i spłynął im na spotkanie. Żelazny zabił go jednym celnym ciosem miecza. Roześmiał się, bowiem radowało go niszczenie wroga. Dotarli do wylęgarni. Żelazny wszedł pierwszy. Stara samica, stworzenie niewiarygodnie wielkie nawet jak na smoka, przypatrywała mu się czujnie. Zostawi go w spokoju, dopóki nie dotknie jej podopiecznych. Nie miało znaczenia, że był Królem; jej decyzja zależała od jego poczynań. Spiżowy dołączył do niego. - - Jest tutaj? - - Głupi jesteś’? A wygląda, żeby był? Nie mamy tu czego szukać! Musi być dalej! Opuścili wylęgarnię - nie bez ulgi - i ruszyli głębiej w trzewia góry. Wkraczali na tereny im nie znane. Czas mijał. Byli teraz w prywatnych kwaterach Złotego. Przysunęli się jeden do drugiego, a Spiżowy klął się w duchu za to, że nie zabrał swojego legionu. - - Nie podoba mi się ciasnota tego tunelu, Żelazny! Nie możemy wyzwolić się z ludzkich kształtów! - - Cesarz też nie! Może znać te jaskinie, ale to go nie uratuje. - - Pozwól mi przynajmniej zawołać część moich klanów! - Spiżowy był jednym z nielicznych Smoczych Królów umiejących posługiwać się telepatią. Oprócz niego sztukę tę znał tylko Żelazny i cesarz, którego chcieli zdetronizować. Żelazny warknął niecierpliwie. - Dobrze! Ale muszą przybyć szybko! Jestem śmiertelnie głodny! Z pustym wzrokiem, Spiżowy wezwał swoich wojowników. Zamrugał. Żelazny przypatrywał mu się z zaciekawieniem. Coś poszło nie tak. - I co? Spiżowy odwrócił się ku niemu. - - Nie otrzymałem odpowiedzi na swoje wezwanie! - - Ściany... - Nie! - Spiżowy sam był zaskoczony własnym niepokojem. - Wiedziałbym! Oni... oni nie odpowiedzieli. Jakbyśmy byli sami! Marszcząc brwi, Żelazny spróbował wezwać własne klany. Poczuł tylko wielką pustkę, jak gdyby wszystko przestało istnieć. Wyprostował się. - - Trzeba to sprawdzić! Musimy zawrócić do komnaty! - - A co z... - - Jeśli to jakiś podstęp, nasz brat będzie w pobliżu. W komnacie możemy wrócić do właściwych kształtów. Żelazny, wściekły, zawrócił z mieczem w ręku. Spiżowy po chwili spiesznie ruszył za nim. Nic im nie przeszkodziło. W milczeniu przeszli przez wylęgarnię, wiedząc, że strażniczka jaj nigdy nie pozwoliłaby na używanie magii w pobliżu swych podopiecznych. Droga dłużyła się i zarazem mijała błyskawicznie, a z każdym krokiem narastał gniew Żelaznego. Weszli do sali narad. Natychmiast porzucili ludzkie kształty. Nerwowo rozpostarli skrzydła i rozejrzeli się po wnętrzu. Nic się nie zmieniło. - Nadal nie mam odzewu od swoich klanów - mruknął Spiżowy. Coś zaskrzeczało w ciemności. Smoki prawie nie znały strachu. Smoczy Królowie nie bali się niemal niczego. Do tej chwili. Wrzask zmroził ich do szpiku, a jednak, choć przestraszeni, nadal byli wojownikami. Żelazny ze złością wykrzyknął wyzwanie, a Spiżowy do niego dołączył. Co mogło pokonać dwóch najpotężniejszych Smoczych Królów? - - Czekałem na was. - Głos ociekał drwiną. Obaj wiedzieli, kto przemówił. - - Bracie Złoty! Pokaż się! - Żelazny zerkał tu i tam, czekając na okazję do ataku. - - Tutaj. - Cesarz wysunął się z niewielkiej jamy. Spiżowy wybuchnął śmiechem. Ich brat był w ludzkiej postaci i nawet nie starał się przemienić. Jego śmierć miała być szybka. Nad nimi znów coś zaskrzeczało. Spiżowy z pogardą odwrócił głowę. Żelazny, wiedząc, że zostali wyprowadzeni w pole, próbował zacisnąć szczęki na drobnej postaci. Obaj stanęli w płomieniach. Wszystko inne w komnacie pozostało nietknięte. Złoty patrzył, jak dopalają się ich poczerniałe zwłoki. Stwór podszedł do niego rozkołysanym krokiem i ułożył błoniasty łeb u jego stóp. Smoczy Cesarz poklepał go delikatnie. Odpowiedziało mu mruczenie zadowolenia. Złoty spojrzał na cuchnące, dymiące szczątki. Wiedział, że podobny los spotkał armie buntowników. Uśmiech, który przemknął po na wpół zakrytej twarzy, nie był ani smoczy, ani ludzki, ale najgorszy z obu rodzajów. - Żegnajcie. Azran patrzył w dół, który sięgał do Płaszczyzny Martwych. Smród rozkładu i gnijącego mięsa dokuczał mu, choć rzucił najsilniejsze czary, żeby utrzymać go z daleka. Najwidoczniej śmierć nie była czymś, co po prostu można zignorować. Jamę wypełniała bąbelkująca, smrodliwa maź. Azran czekał na coś, co miało się z niej wyłonić. Odzyskanie sił zabrało mu więcej czasu, niż się spodziewał. Pozostało w nim niewiele wątpliwości, że jego syn i ta wiedźma przybyli do Penacles. Poszukiwacz jeszcze nie wrócił. Znów musiał działać na ślepo. Ze szlamu wynurzyła się ręka. Stary nekromanta z satysfakcją pokiwał głową. Strażnik umarłych wznosił się na jego spotkanie. Breja ściekała z przegniłego ciała, złożonego z fragmentów różnych martwych stworzeń. Był o stopę wyższy od Azrana. Bijący od niego smród przytłaczał poprzednie zapachy. Wiedźmin niemal się zadławił, ale udało mu się zachować zimną krew i treść żołądka. - Kogo szukasz? - Głos brzmiał zgrzytliwie. Od czasu do czasu całkowicie się zmieniał. Czarnoksiężnik zesztywniał. - - Oni już to dobrze wiedzą! Są ze mną związani, dopóki ich nie uwolnię! - - Albo nie umrzesz. Azran spróbował ukryć zakłopotanie. - - Przyślij ich do mnie natychmiast! - - Nadchodzą. - Strażnik zapadł się w błoto. Kiedy jego głowa zniknęła, Azran odetchnął z ulgą. Czekał cierpliwie. Raz podporządkowani, martwi musieli posłuchać. Jakaś postać przebiła pokrytą błoną powierzchnię. Dołączyła do niej następna. W przeciwieństwie do strażnika, nie ociekały mazią, z której się wynurzyły. Patrzyły na niego pustym wzrokiem umarłych. - Jesteśmy, Azranie. - Przybysz był martwy, lecz w jego głosie brzmiała żywa nienawiść. Starożytny wiedźmin też zwrócił na to uwagę. Pozwolił sobie na uśmiech. - Widzę. Widzę też, że masz w sobie ducha, którego mieć nie powinieneś. A co z tobą, Tyr? Również masz tego ducha? Druga postać odziana w coś, co niegdyś było granatową szatą, nie odpowiedziała, ale jej dłonie zacisnęły się w pięści. - Rozumiem. Doskonale! Dzięki temu lepiej przyłożycie się do pracy! No dobrze. Basil, Tyr, jesteście gotowi na rozkazy? Basil, w zbroi i skórzanym płaszczu, zapewnił z nienawiścią: - - Będziemy posłuszni. - - Wiecie, gdzie leży Penacles? - - Tak. - - Doskonale! Bałem się, że może mózgi warn wy gniły. Nieważne. Chcę, żebyście kogoś stamtąd uprowadzili. Basil uśmiechnął się upiornie. - Do tego jesteśmy ci potrzebni? To chyba tobie rozumu nie staje! Azran spiorunował go wzrokiem. - - Nie sądzę. Hmm. Jesteście dość ożywieni jak na martwych! Może powinienem zdać się na innych. - - Świetnie! W takim razie możemy wrócić na spoczynek i... - - Nigdzie nie pójdziecie! Wezwanie innych zabrałoby zbyt wiele czasu. Poza tym, mimo swego niezwykłego ożywienia, jesteście związani mocami i musicie mnie słuchać, dopóki was nie uwolnię. - - Albo nie umrzesz - dodał widmowy Basil z ogromną tęsknotą w głosie. - Wiele trzeba, żeby mnie zabić. Wracając do porwania. Na imię ma Cabe i jest wiedźminem. Nie zlekceważcie go. Jest moim synem. Patrzył z satysfakcja, na miny niemartwych. - - To Cabe Bedlam? - - Czyżby bębenki przeniosły się warn w miejsce, gdzie zwykły być mózgi? Jest moim synem, wykradzionym przez mojego przeklętego ojca! Chcę mieć go tutaj! Jeśli nie będzie można go uprowadzić, zabijcie! A dokładnie, zabijcie każdego, kto stanie wam na drodze! Będzie tam ta wiedźma, wielmożna Gwen. I Gryf, i wielu innych. Tyr przemówił, a jego głos był jak grobowiec otwarty po pokoleniach rozkładu. - - Dlaczego nie wyślesz nas do bitwy z Trzema Panami Umarłych? Będziemy mieli podobne szansę, skoro w Penacles jest tyle mocy. - - Przede wszystkim, mój rozsypujący się przyjacielu, chłopiec nie jest wyszkolony. Po drugie, moce Pani są najmniej skuteczne przeciwko umarłym. Może co najwyżej was przepędzić. Razem powinniście sobie poradzić. Tyr odwróci! się. Jego głos przepojony był goryczą. - - Nie każ nam tego robić. - - Dlaczego nie? Kto lepiej się spisze przeciwko nowo powstającym Smoczym Mistrzom niż dawni Mistrzowie? - Azran wybuchnął śmiechem. - W czasie tej misji skorzystacie z pełni swoich mocy! Słuchajcie, a wyjaśnię wam szczegółowo, co macie zrobić. Kazał im paść na kolana, po prostu na złos’ć. Zapadła noc, ale coś nie pozwalało im zasnąć. Czarny Koń w gruncie rzeczy nie musiał spać, nikt też nigdy nie widział, by Cień zapadł choćby w drzemkę. Gryf stał na balkonie. Patrzył w niebo i na rozciągające się pod nim ziemie. - Widzisz coś? Pan Penacles odwrócił się do Cienia. - Nie dość, że coś wyczuwam, to czuję się niemal przytłoczony. Coś ruszyło się dzisiejszej nocy. Musimy być przygotowani na wszystko. - Na przykład na znikanie gwiazd? Gryf niespokojnie pokiwał głową. - Zauważyłeś’. Szara Mgła chce nas spowić. Obawiam się, że Czarny poderwał swoich zdradliwych fanatyków. Sądząc z bliskości mgły, mogą być nie dalej niż dwa dni drogi stąd. - Dwa dni? Jak to możliwe? Westchnienie. - Kiedy spotkałem ich w bitwie, wiedziałem o nich niewiełe. Jedną z rzeczy, które odkryłem natychmiast, było to, że nieczęsto odpoczywają. Potrafią maszerować dzień i noc, tygodniami, bić się przez wiele dni, a potem zawrócić do domu. Bez snu. Żywią się w czasie marszu. Niektórzy mówią, że taką wytrzymałość zapewnia im życie w Szarych Mgłach. Wsparł lewą rękę na marmurowej balustradzie. Ten, który zwał się Simonem, zauważył, że w marmurze powstały głębokie żłobienia. Nie powiedział nic swemu przyjacielowi. - Jeszcze coś. Słyszałem, że tej nocy miała miejsce wojna między Smoczymi Królami. Cień skinął. - To zarazem dobrze i źle. Zmniejsza liczbę naszych wrogów, ale ośmiela tych, którzy przeżyli. Nagle złapał Gryfa za ramię i wprowadził go do komnaty. - Coś ci pokażę. Gryf chciał coś powiedzieć, lecz jego towarzysz nakazał mu milczenie. Cień odezwał się dopiero wtedy, gdy stanęli daleko od balkonu. Mówił szeptem. - - Coś patrzy i słucha z góry! - - Co? Nikogo nie czułem! - - Dobrze się maskuje. Na szczęście nie ma pojęcia o moich zdolnościach. - - Co to jest? - - Podejrzewam, że szpieg Azrana. Poszukiwacz. Gryf ruszył do drzwi z zamiarem wezwania golemów. Cień zatrzymał go, szepcząc: - Stój! - - Dlaczego? Jeśli był tutaj dłużej niż dzień, wie o niebezpieczeństwie, jakie grozi bibliotekom oraz o obecności Cabe’a i Pani! Bogowie wiedzą, co jeszcze! - - Golemy nie zdołają go złapać. Poszukiwacze wywodzą się z najstarszej magii. Tylko ktoś z nią obyty ma szansę się podkraść. Ja pójdę. Nie było czasu na sprzeczki. Gryf wiedział, że wiedźmin ma rację. Simon kazał mu zachowywać się jak zwykle. Po dłuższej chwili życzył Gryfowi dobrej nocy i wyszedł z pokoju, jakby do swoich kwater. Monarcha Penacłes wbił oczy w drzwi. Poszukiwacz wykryłby zaklęcie teleportacji. Cień musiał wejść po schodach, a potem wciągnąć się na dach. Miał nadzieję, że skrzydlaty będzie odwrócony w drugą stronę. Stare zaklęcie unikania, którego używał wiedźmin, prawdopodobnie zadziała, ale prawdę powiedziawszy Cień nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tymi stworzeniami. Niewiele też wiedział na temat możliwości Poszukiwacza. Stwór nie mógł go zabić, jak sądził, ale mógł być dość silny, żeby go zranić. Cień nie bał się śmierci - w słusznej sprawie - ale też nie pragnął bólu. Cierpienia, nieważne, jak długie, zdawały się trwać w nieskończoność. Śmierć była chwilą. Dotarł do końca schodów. Musiał wyjść przez okno - była to jedyna droga - i modlić się, że skraj starożytnego dachu utrzyma jego ciężar. Zaczął sprawdzać w pamięci wszystkie bitewne zaklęcia, które mogły być użyte bez przygotowania. Miał też nadzieję, że będzie przytomny, jeśli takie zaklęcie okaże się potrzebne. Wzywając siły kilkunastu stuleci, wciągnął się na dach. Nic nie próbowało zepchnąć go w pustkę. Wiedźmin przykucnął i zlustrował otoczenie. Poszukiwacz był tam - odwrócony plecami do niego, ze złożonymi wielkimi skrzydłami. Wydawało się, że jest zajęty obserwowaniem ruchów Gryfa. To w każdej chwili mogło się zmienić. Starając się nie zdradzać swojej obecności, Cień ruszył w stronę Poszukiwacza. Magia tłumiła czynione przez niego dźwięki, ale nie działała na sam dach. Chrzęst dachówki ostrzegł skrzydlatego przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Wiedźmin był prawie w odległości pozwalającej na skuteczne ciśniecie przygotowanego zaklęcia, gdy Poszukiwacz skoczył na niego w ciszy bardziej przerażającej od krzyku. Zaklęcie stało się bezużyteczne. Cień był zmuszony strzelić światłem w nadziei, że ośłepi stworzenie. Poszukiwacz uskoczył zwinnie, ale wiedźmin zyskał trochę jakże potrzebnego czasu. Przeturlał się i zaczął przygotowywać obronę. Ptasi przeciwnik odwrócił się ze zdumiewającą szybkos’cia i przystąpił do ponownego ataku. Tym razem wiedźmin był przygotowany. Skrzydlatego otoczyły jaskrawoczerwone wstęgi o szerokości dwóch stóp. Stworzenie zakręciło się, chcąc uciec, ale wstęgi zacisnęły się tym mocniej. Na nieszczęście skrzydła nie znalazły się w pułapce. Poszukiwacz odwrócił się i wystartował w noc. Cień szukał swego przeciwnika, zwiększając siłę wzroku. Poszukiwacza nigdzie nie było widać. Zaczął się martwić, że odleciał do swego pana. Jeśli tak... Nagle coś potężnie uderzyło go w płecy. Niezdolny zapanować nad ciałem ani myślami, Cień niemal stoczył się z dachu. W ostatniej chwili zdążył się przytrzymać. Oczyścił zmysły na czas, żeby zobaczyć napastnika z wolnymi rękami i obnażonymi szponami. Stwór chciał go zabić. Wiedźmin owinął się płaszczem i zniknął. Poszukiwacz był zdezorientowany, a tego trzeba było Cieniowi. Zmaterializował się za wrogiem, skoczył na jego plecy i próbował przewrócić. Skrzydlaty uderzył w dach... ...i natychmiast wzbił się w powietrze. Cień przywierał do jego pleców, gdy razem szybowali w noc. Stworzenie nie mogło się od niego uwolnić, ale zapewniło sobie przewagę. Wiedźmin miał kłopoty z utrzymaniem się na jego grzbiecie. Jeśli spadnie, Poszukiwacz nie da mu czasu na rzucenie zaklęcia lotu. Otrzymał od niego niespodziewaną pomoc. Próbując się uwolnić, Poszukiwacz przesunął go wyżej. Zwarli się w walce, w której Cień miał przewagę zręczności. Zaczął pracować nad zaklęciem, które miało zniszczyć przeciwnika. Jak w jego przypadku, Poszukiwacza można było zranić, ale trudno było zabić. Cień musiał go unicestwić. Ani jedno słowo nie mogło dotrzeć do Azrana. Zaklęcie było niemal skończone, kiedy Cień stwierdził, że jego adwersarz też pracuje nad czarem. Siłą rzeczy, oba były takie same. Każde wymierzone było w zlikwidowanie zagrożenia, jakie niosło to drugie. Gryf, poszukując na niebie jakiegoś znaku, jako jedyny zobaczył eksplozję. Inni usłyszeli jedynie huk. W jednej sekundzie tylko oni byli oświetleni. W następnej całe niebo rozdarł potężny błysk światła, który kazał wielu myśleć, że wstaje dzień. Z walczących nic nie pozostało. Jakby przestali istnieć. Gryf ze złością opuścił balkon i wezwał swoich dowódców. Istniała szansa, niewielka szansa, że znajdą czarnoksiężnika żywego. Lwioptak wolał nie myśleć o tym, jak jest ona znikoma. Cabe’a przebudził błysk, nie eksplozja. Nie znaczy to, że spał zbyt dobrze. Zbyt wiele pytań chodziło mu po głowie. Wszystkie zostały zapomniane w chwili, gdy światło zalało pokój. Sam wybuch niemal wyrzucił go z łóżka. Podbiegł do okna i wyjrzał. Na niebie była tylko ciemność. Cabe nie zauważył gromadzącej się mgły, bo obserwację przerwały mu liczne głosy odbijające jego pomieszanie. Rozejrzał się za czymś do narzucenia na siebie i stwierdził, że jest ubrany. Był pewien, że rozebrał się przed pójściem na spoczynek. Zapominając o tym incydencie w gorączce chwili, wypadł z pokoju. Najpierw chciał znaleźć Panią albo kogoś z innych przyjaciół. Okazało się to trudniejsze niż myślał. Ludzie biegali we wszystkie strony i trudno było powiedzieć, kto jest kto. Na szczęście Gwen go znalazła. - - Cabe! - Miała na sobie obcisłą, szmaragdowozieloną kurtkę myśliwską, krótką spódnicę i czapkę z piórem. - - Co się dzieje? - Nie wiem, ale czuję, że ma to coś wspólnego z twoim przyjacielem Cieniem. Jej ton wskazywał, że nadal nie ufa drugiemu wiedźminowi. Cabe czuł, że powinien stanąć w jego obronie, ale brakło mu okazji. Pani pociągnęła go do głównej komnaty w pałacu Gryfa. Gryf wydawał rozkazy dowódcom i zwiadowcom, gdy weszli. Nie mogli zrozumieć, co mówi, ale kilka z nich dotyczyło chyba mrocznego wiedźmina. Gwen obrzuciła Cabe’a spojrzeniem. On spuścił oczy, jakby chcąc się odciąć od jej podejrzeń związanych z Cieniem. Wreszcie gospodarz zwrócił na nich uwagę. - Przykro mi, że nie mogłem porozmawiać z wami wcześniej! Sytuacja jest zła, okropnie zła! Pani pokiwała głową. - - Jestem pewna, że wszyscy widzieliśmy i słyszeliśmy to samo. To robota Cienia? - - Częściowo. Zwarł się w walce z Poszukiwaczem Azrana. Skrzydlaty szpiegował nas i trzeba było go zniszczyć. Cabe’a ogarnęła radość na myśl, że jego wiara w czarnoksiężnika była usprawiedliwiona. Pani, nie bacząc na jego nastrój, zadała Gryfowi kilka pytań. Kiedy opisał wybuch, potrząsnęła głową. - Sprzężenie mocy. Zjawisko rzadkie, ale śmiercionośne. Obaj popatrzyli na nią bez wyrazu. Kontynuowała. - Obaj próbowali użyć tego samego zaklęcia w tym samym czasie. Och, może lekko się różniły, ale pod względem mocy były identyczne. Zamiast dwóch odrębnych ataków, był jeden czar cztery razy silniejszy. Najprawdopodobniej zniszczył ich w mgnieniu oka. Gryf przyznał jej rację. - Tym niemniej, kazałem przeszukać teren. Dokładnie, mogę dodać. Nie powiedział tego, o czym wszyscy myśleli. Że przepadła znana im, przyjazna osobowość Cienia. Jeśli to było prawdą, groziło im nowe niebezpieczeństwo. Cabe’owi coś wpadło do głowy. - - Gdzie Czarny Koń? Powinien wiedzieć, co się stało z Cieniem! - - Jeśli ten demon jest gdzieś tutaj, to nie chce się pokazać! Nie mam czasu, żeby go szukać! Przyszedł zwiadowca. Błagając o wybaczenie, zameldował o nowych ruchach hord z Lochivaru. Ta sprawa bez reszty zajęła uwagę Gryfa. Gwen i Cabe przeprosili i wyszli. Za progiem zaczęli rozmowę. - - Co się teraz ze mną stanie? - Cabe był okropnie przejęty my ślą o walce ze Smoczymi Królami. Zwłaszcza kiedy zniknęli dwaj ich najsilniejsi sprzymierzeńcy, przy czym jeden najpewniej nie żył - i możliwe, że niedługo stanie się ich nowym wrogiem. - - Nie wiem. Najpierw biblioteka. Na razie jesteśmy w defensywie. Powinniśmy zaatakować, nim będzie za późno! - - Simon... Cień przeszedł do ofensywy i zobacz, co się z nim stało! - - Niewiele mnie to trapi w porównaniu z tym, co się stanie, jeśli rzeczywiście zginął. Legendy o jego złej stronie mrożą duszę nawet najsilniejszego człowieka! Umilkli, zastanawiając się nad nieprzyjemnymi możliwościami. Pojawił się Blane. Dowódca najwyraźniej czymś się martwił, ale przystanął, żeby zamienić z nimi słowo przed rozmową z Gryfem. - Widzę, że ta koszmarna noc wszystkich postawiła na nogi! Ojciec zawsze mówił mi, żebym miał się na baczności w czasie pełni obojga Bliźniąt! Cabe obejrzał jego mundur. Był brudny i mokry. Blane pochwycił jego spojrzenie. - - Od zmroku patrolowałem teren w pobliżu Szarych Mgieł. Lubię wiedzieć, z czym mam do czynienia. - - Czy to nie jest niebezpieczne? Co by się stało, gdybyś został pojmany albo zabity? Roześmiał się. - Gdybym wpadł w ręce wroga, siłą woli odebrałbym sobie życie! Do tego jesteśmy szkoleni, uczeni przez shizzarańskiego kapłana. Gdybym zginął, moi ludzie by wiedzieli, kto ma objąć dowodzenie. Prawdę mówiąc, każdy jest do tego zdolny, ale lepiej, żeby tego nie słyszeli, bo będę miał pod komendą samych dowódców! Gwen dużo bardziej interesowały Szare Mgły. - Co odkryłeś? Rysy Blane’a stwardniały. - Rozszerza się. Lochivaryci będą tutaj lada chwila. Widział kto jednego z tych truposzy? Nie? Ja widziałem! Są do tego stopnia otumanieni życiem w tych oparach, że trudno nazwać ich ludźmi! Wychudłe szkielety, które walczą nawet po utracie rąk i nóg! Cabe zapytał ponuro: - - Co wtedy robią? - - Gryzą, człowieku! Ich zęby są ostre jak igły. Słyną z tego, że udają martwych, a potem kąsają przechodzących żołnierzy po łydkach. Nie wiem, co mają zamiast krwi, ale większość pokąsanych szybko umiera. Każdy rozgarnięty żołnierz wie, że lepiej omijać ich szerokim tukiem albo odrąbywać im głowy. „I te koszmarne straszydła maszerują na Penacles - pomyślał z rozpaczą Cabe. - A ja jestem temu winny. Zginą ludzie...” - Przestań! - Pani zajrzała mu głęboko w oczy. - Wiem, o czym myślisz! I tak by do tego doszło, czy istniejesz, czy nie! Czarny Smok zawsze patrzył pożądliwie na Miasto Wiedzy. Tylko czekał na okazję! Logika ma niewiele wspólnego z miłością. W tej chwili Cabe skłonny był uwierzyć we wszystko, co powie Pani. Jeszcze bardziej pragnął oddać za nią życie, gdyby nadarzyła się okazja. Zawładnęła jego sercem i duszą, choć może nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie miało dla niego znaczenia to, że kiedyś kochała jego dziadka. Choć czarodziejka nie rozpoznała tego spojrzenia, zbyt zajęta wieloma sprawami naraz, zrozumiał je Blane. Żołnierz, porządny, uczciwy człowiek, wielokrotnie miał złamane serce i widział, jak jego ludzie miękną na widok pewnych kobiet. Postanowił się usunąć. - Wybaczcie. Pan Gryf chce usłyszeć, czego się dowiedziałem. - I odszedł. - Muszę to przemyśleć - powiedziała Gwen. - Trzeba zaatakować! Czekanie na katastrofę sprowadzi na nas śmierć! - Cokolwiek każesz - rzucił z roztargnieniem Cabe. Zamrugała. - - Może tylko jesteśmy zmęczeni. Prześpij się. Na razie nic nie możemy zrobić. Zobaczymy się rano. - - Zgoda. Czarodziejka wzniosła brew z umiarkowanym zaciekawieniem, a potem odeszła. Cabe patrzył za nią, zdumiony cudami, jakie może stworzyć natura. Tak zdumiony, że nie zauważył mocy, które zbudziły się do życia. Za jego plecami rozbłysło jasne światło. W świetle tym zawisł złoty łuk, błyszczący jak słońce. Jedna strzała, wymierzona w stronę sufitu, gotowa była do wypuszczenia. Cabe z niczego nie zdawał sobie sprawy i, prawdę powiedziawszy, sprawiał wrażenie człowieka pogrążonego we śnie. Strzała śmignęła w powietrze. Milcząca acz chyża, wzbiła się pod sufit, znajdując drogę do ciemnego zakamarka. Jej cel nie zdążył wydać dźwięku, jeśli w ogóle był do tego zdolny. Z drzewcem w szyi, stworzenie ciemności runęło na dół. Ani strzała, ani ofiara nie dotknęły podłogi. Jedno i drugie rozpłynęło się w nicość w połowie drogi. Łuk i otaczające go światło zniknęły. Młody wiedźmin drgnął i pobrnął do łóżka, z głową pełną marzeń o płomiennowłosej czarodziejce. X Trzej jeźdźcy. Smoczy patrol. Ogniste smoki zsiadły ze swych pośledniejszych kuzynów. Roztaczający się przed nimi widok budził w nich grozę i podejrzliwość. Ziemie Jałowe rodziły wiele dziwnych rzeczy, ale to... to nie było dziełem umierającej krainy. Ziemie Jałowe ustępowały nowej, potężniejszej sile. Mała połać trawy przerodziła się w bujne, zielone pole, które ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Wszędzie rosły drzewa wszelakich gatunków. Ptaki, pierwsi przybysze na tę ziemię cudów, już zaczynały wić gniazda. Jeden smok zaklął. Był młody i nie słyszał, by kiedyś Ziemie Jałowe były inne niż sugerowała ich nazwa. Miał przed sobą dzieło jakiegoś czarnoksiężnika, dzieło miękkich ludzi, dzieło ciepłokrwistych. Wyciągnął długi, błyszczący miecz, i ciął najbliższą kępę zieleni. Pierwsze ciosy były łatwe. Czwarty okazał się dużo trudniejszy; zdawało się, że trawa gęstnieje i okręca się wokół głowni. Wyszarpnął ostrze, nie zwracając uwagi na drwiny swoich kamratów. Ostrzegali go, żeby miał się na baczności przed swoim niebezpiecznym wrogiem. Za piątym razem nie mógł uwolnić głowni. Nowe źdźbła trawy kiełkowały mu pod stopami. Rosnąc w niezwykłym tempie, wkrótce dorównały swoim starszym braciom. Smok chciał się cofnąć, ale buty wplątały się w roślinność, jak gdyby murawa chciała go zatrzymać. Nie mogąc uwolnić miecza, wyciągnął nóż i próbował przeciąć wiążącą go trawę. Nie dość, że niewielkie ostrze nie dało rady, to na domiar złego wraz z ręką utknęło w zielonej plątaninie. Smok już się nie złościł; narósł w nim strach tak silny, jak otaczające go rośliny. Jaszczury zrobiły się nerwowe, jeden nawet syknął w sposób wielce nieprzystający wierzchowcowi. Drugi ze smoków ognistych skoczył na pomoc kamratowi. Stanął jak wryty; trawa szybko sunęła w jego stronę. Odskoczył. Ten uwięziony na łące był już na wpół pokryty przez łodygi, które groziły powaleniem go na ziemię. Zdesperowany, przemienił się. Wojownik zniknął. Jego miejsce zajął silny, wysoki smok, prężący potężne mięśnie. Stworzenie czystej siły. Stworzenie, które nadal nie mogło się uwolnić. Pozostali dwaj cofoeli się przed przypływem zieleni, która chciała dołączyć ich do kolekcji. Od czasu uwięzienia pierwszego, wzrost roślin znacznie przyspieszył. Dwaj wojownicy musieli skoczyć do swoich wierzchowców, żeby uciec przed ścigającą ich trawą. Przestraszony i wściekły, szamoczący się smok ognisty zionął strugą płomieni. Fala ognia i żaru omyła najbliższe rośliny. Przez chwilę pożar szalał bez przeszkód, potem zgasi niemal gwałtownie, pozostawiając ledwie parę osmalonych źdźbeł. Jego kompani dopadli do wierzchowców. Liczyli na rączość swoich kuzynów. Jeden skoczył na siodło i wbił pięty w boki zalęknionego stworzenia. Ruszyli. Drugi nie miał tyle szczęścia. Jego wierzchowiec, widząc ucieczkę brata i już przerażony groźnym rozrostem zieleni, stanął dęba. Smoczy wojownik spadł na ziemię i uderzył się w głowę. Gdy tylko w niej przejaśniało, jego pierwszą myślą było, by wziąć jaszczura uwięzionego w gąszczu kolegi. Chciał wstać, ale coś trzymało go mocno. Wierzchowiec, którego chciał dosiąść, skrzeczał w pobliżu. Wojownik zaczął się szamotać, próbując dosięgnąć miecza, ale wszechobecna trawa krępowała go coraz mocniej. Pędy owinęły się wokół jego szyi. Umarł na bujnym polu, gdy jego towarzysz jeszcze walczył. Młody smok był wyczerpany i nie miał już nadziei po tym, jak nie udało mu się spalić łąki. Stracił przytomność, gdy życie wyciekało z jego wierzchowca, uwięzionego w tym samym czasie, co drugi wojownik. Gąszcz roślin zakłębił się na potężnym, umierającym cielsku. Chwilę później nic nie wskazywało, że ktoś tędy przejeżdżał. Ocalały jeździec pędził co tchu w piersiach jego wierzchowca. Jaszczur nie miał nic przeciwko. Wojownik nie kierował się ku jaskiniom swojego klanu. Mknął w stronę Lasu Dagora i leżących za nim Gór Tyber. Drobne zwierzęta zawędrowały na łąkę po raz pierwszy od czasu jej powstania. Mały gryzoń skubnął źdźbło trawy. Ptaki śpiewały. Morze zieleni nie robiło im krzywdy. W przeciwieństwie do smoków, te stworzenia były mile widziane. W Penacles nie było słońca. Ciemna mgła zasnuwała niebo i było tak ciemno, jakby zapadła noc. Spiesznie gromadzono drewno na opał, co najmniej na dwa miesiące. Żołnierze na murach bacznie wypatrywali wroga. Niewiele widzieli w gęstej mgle. Nikt już nie podróżował po traktach. Wielmożny Gryf zakazał opuszczać miasto i to tłumaczyło brak uciekinierów. Nikt nie wiedział, dlaczego brakowało przyjezdnych. Być może sam widok mgieł powstrzymywał podróżnych. Jeśli nie... Z żywnością nie było problemów. Gryf, znając swoich licznych wrogów, dawno temu rozkazał magazynować ziarno, wodę i inne produkty. Miał też ludzi wyszkolonych do niszczenia szczurów i innych drobnych szkodników. W sumie miasto liczyło na przeżycie. Cabe przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. Nie miał powodów wątpić, że to, co widzi, nie jest prawdziwe: srebrne włosy zajmowały prawie połowę głowy. Nie wiedział, co oznacza ta gwałtowna zmiana w jego czuprynie lecz był nią przestraszony. Musiała mieć coś wspólnego z jego dziedzictwem, a pochodzenie z takiej rodziny mogło oznaczać tylko kłopoty. Ktoś zapukał do drzwi. Cabe otworzył. Zobaczył wielmożnego Gryfa, który czekał cierpliwie jak zwyczajny poddany. Władca Penacles kiwnął głową młodemu wiedźminowi, a potem zauważył srebro w jego włosach. Nieludzka twarz lwioptaka na mgnienie oka zmieniła wyraz; Cabe nie zdążył zinterpretować tej przelotnej miny. - Wybacz, że ci przeszkadzam, ale przyszło mi na myśl, że może chciałbyś zajrzeć ze mną do najbliższej wieży strażniczej. Zaciekawiony Cabe zgodził się. Wyszli z pokoju. Gryf wskazywał drogę. Przez cały czas zachowywał milczenie. Cabe zastanawiał się nad przyczyną tego spaceru. Przychodziły mu do głowy setki powodów, ale wszystkie odrzucił. Jego ciekawość mógł zaspokoić tylko sam gospodarz. Dotarli na szczyt wieży po zapierającej dech wspinaczce. W przeciwieństwie do lwioptaka, Cabe był wyzuty z sił. Kiedy odzyskał oddech, spojrzał we wskazywaną przez Gryfa stronę. Z początku widział tylko mgłę; uderzała do głowy i młody wiedźmin zapragnął wrócić do właściwego pałacu. Potem zobaczył, że w oddali porusza się coś ciemnego. To niezwykłe. Co mogłoby być widoczne w takiej mgle i z takiej odległości? Odpowiedź sama do niego przyszła. Żołądek skurczył mu się ze strachu. - Tak, przyjacielu, to armia z Lochivaru. Wiesz może, dlaczego jej widok przebija się przez mgłę? Ja nie wiem. Lochovaryci powinni być niewidoczni. Szare Mgły są ich domem. Wiedzą, jak je kształtować wedle woli, choć opary paczą im umysły. Dlaczego teraz ich zdradzają? - Czyżby ktoś przeszkadzał? Gryf spojrzał na niego bystro. - - Masz rację. Myślałem, że może Cień nie umarł. Albo że zdołał zrobić coś przed śmiercią. Czarny Koń! To może być on! Albo wróg, który nie cierpi wtrącania się innych. - - Azran? - - Tak, możliwe. Pożądał Miasta Wiedzy. Trafna myśl. Cabe z niepokojem obserwował nadciągającą chmarę. - - Kiedy zaatakują? - Kiedy? Gdy tylko podejdą! Na szczęście przygotowalis’my im małą niespodziankę. Jego słowom towarzyszył tupot biegających ludzi i zgrzyt przesuwanych wielkich przedmiotów. Cabe chciał zapytać o szczegóły, ale było jasne, że gospodarz chce, by niespodzianka była zaskoczeniem nie tylko dla Lochivarytow. Dołączyła do nich Pani. Cabe’a omyła fala emocji, ale udało mu się utrzymać ją w ryzach. Ostatecznie dla tej kobiety nie mógł być niczym więcej, jak dzieckiem. Ona uśmiechnęła się do niego z ostatnich stopni wiodących na szczyt i odwróciła się do Gryfa. - Wiedziałam, że zastanę was w najwyższej wieży. Co się dzieje? Nawet przez sen wyczułam smród tych jaszczurzych pomagierów! Gryf zaśmiał się, co było dziwne w tej sytuacji. - Wyobrażam sobie. Przyszłaś na czas, żeby zobaczyć początek. Chodź. Stali i patrzyli, Cabe i Gwen zaciekawieni, lwioptak z ponurym uśmiechem. Odgłosy ruchu na dole ucichły. Obrońcy miasta byli gotowi i czekali na rozkaz. Gryf przez następną minutę patrzył na nabrzmiewającą, ciemną masę najeźdźców, potem zrzucił coś z wieży. Odwrócił się do swoich towarzyszy. - Niedługo zmienią szyk. Na razie myślą, że są bezpieczni. Ich wódz nie ma pojęcia o zasięgu mojej nowej broni. Jak gdyby na dany znak, usłyszeli serię dziwnych odgłosów. Cabe’owi kojarzyły się z trzaskiem łamanej szczapy. Ogromne pociski mignęły w gęstej mgle, szybując w stronę nadciągającego wroga. - - Katapulty. Nic w nich nowego, z wyjątkiem zasięgu. - - Czekaj, Pani. Patrz. Lot pocisków trwał dłuższą chwilę. Kiedy pierwszy osiągnął cel, towarzysze Gryfa cofnęłi się ze wstrząśniętymi minami. - - Na Havaka! - zawołała czarodziejka. - Co to było? Zimny błysk zajas’niał w oczach Iwioptaka. - - Ręka sprawiedliwości! Zielone płomienie wybuchły wszędzie tam, gdzie upadły pociski. Kilka chybiło celu, ale większość trafiła w szeregi wroga. W świetle zielonkawych ogni Szare Mgły przybrały nieco inny kolor. Trafieni ludzie musieli płonąc, ale nie powstrzymało to marszu pozostałych. Cabe ze straszliwą fascynacją przypatrywał się niszczycielskim pociskom. - Co to było? - Coś, co odkryłem w bibliotekach. Dwie substancje umieszczone w oddzielnych pojemnikach. Kiedy pocisk uderza w ziemię, wewnętrzne przegrody pękają pod wpływem wstrząsu i płyny się mieszają. Jaki jest wynik, sam widzisz. Całkiem skuteczny. To jedna z niewielu pozycji z bibliotek, z których udało mi się zrobić pożytek. Pani przypatrywała się nadciągającym legionom. - - Nie wystarczy. Nadal się zbliżają. Wyglądają jak nie kończący się wąż. - - Nie spodziewałem się, że to ich powstrzyma. Ale przytrze im nosy i zwiększy nasze szansę. Poradzimy sobie z tymi, którzy przeżyją. Posypały się dalsze pociski. Celne strzały świadczyły, że obsługa katapult ćwiczyła od jakiegoś czasu. Cabe powiedział to na głos, a Gryf ruchem głowy pochwalił jego wnikliwość. - - Tylko głupiec ufa tym wampirom z Lochivaru. Wiedzieliśmy, że pewnego dnia nadejdą, i wytyczyliśmy ich najbardziej prawdopodobną trasę. - - Czarny Smok musiał to przewidzieć. Jak widać, niezbyt go obchodzą straty własne. - - Na nieszczęście ma więcej wojowników do stracenia niż my do obrony. Liczy, że przytłoczy nas samą liczbą. Może tegodokonać, zwłaszcza jeśli dołączą doń siły Smoczego Cesarza. - Gryf prześledził wzrokiem następną salwę. - Powiem warn w zaufaniu, że jestem przekonany, iż Czarny chce zdobyć miasto dla siebie. To działa na naszą korzyść. Po paru pierwszych uderzeniach stało się aż nazbyt jasne, że katapulty przestały być skuteczne. Armie z Lochivaru sprawnie zajęły pozycje wzdłuż wzgórz i pól. Celne strzały stały się rzadkością; można było trafić niewielu przeciwników, jeśli w ogóle. Gryf nakazał wstrzymać ogień. Cabe stał się niespokojny. - - Co teraz? - - To zależy od naszych gości. Powiedziałbym, że nie pozostaną nam dłużni. Po chwili od głównych sił zaczęły odrywać się ciemne sylwetki. Większe od człowieka, wzbijały się w powietrze. Nikt nie miał wątpliwości, że to smoki. Nie było tylko pewności, czy powietrzne, czy też ogniste. Pan Penacles chodził tam i z powrotem, czekając. Zbliżyły się do miasta w dwóch formacjach. Sto jardów od murów rozdzieliły się - jedna grupa skręciła w prawo, druga w lewo. Gryf dał znak łucznikom. Pierwsze smoki ruszyły do ataku. Pierwszy rząd łuczników wypuścił strzały. Zaroiły się na niebie, ale gdy znalazły swoje cele, więcej smoków wkroczyło do akcji. Strzelił drugi szereg. Smoki z przodu poniosły ciężkie straty i wiele spadło na ziemię, jednakże zbliżała się druga grupa. Wystrzelił trzeci i ostatni szereg łuczników Gryfa. Zginęło więcej smoków. Pierwsi łucznicy ledwie zdążyli napiąć łuki. Strategia Czarnego była przejrzysta; nie liczył się ze stratami, byle tylko powietrzni zabójcy mogli zbliżyć się na odległość skutecznego ataku. Tymczasem Lochivaryci nadciągnęli jeszcze bliżej. Jeden smok przeleciał szybko nad umocnieniami i zionął kłębami dymu, w których Szare Mgły zrobiły się żółtawe. Najbliżsi żołnierze upadli na ziemię, niektórzy spadli z muru. Wrzeszczeli i próbowali wytrzeć cuchnący gaz z oczu. Jeden zabił się własną ręką, woląc śmierć od nieustannych katuszy. Kilku zbiegło szaleńczo z murów, by znaleźć śmierć w samym mieście. Troje obserwatorów z trwogą przyglądało się tej scenie. Pani zareagowała pierwsza. Cabe wewnętrznym raczej niż zewnętrznym zmysłem poczuł pierwsze podmuchy wiatru, który utworzył się wokół niej. Nie były dość silne, by odrzucić smoka, ale zneutralizowały jego śmiercionośną broń. Co więcej, poniosły trujące wyziewy w kierunku nadciągających Lochivarytow. - Nie wiem, czy utrzymam wiatr dość długo, ale nie w tym rzecz! Ktoś musi powstrzymać smoki! Kolejne przedarły się za szeregi łuczników. Jedna katapulta stanęła w płomieniach, powodując wybuch chemicznego pocisku. Załoga obsadzająca balistę zginęła na miejscu. W polu rażenia pocisku rozszalał się ogień. Spłonęły dwie inne machiny wojenne, zanim ludzie zdołali opanować pożar. Łucznikom nie udało się powstrzymać powodzi smoków. W miejsce każdego zestrzelonego dwa inne wdzierały się do miasta. Jeśli stanowiły tylko niewielką część sił wroga, Penacles miało małe szansę na przetrwanie. Gryf milczał od pewnego czasu. Teraz wyciągnął coś z wewnętrznej kieszeni. Cabe zobaczył, że to pierścień z trzema małymi gwizdkami. Władca Miasta Wiedzy wybrał jeden. Jego twarz skrzywiła się, przybierając bardziej ludzki wygląd, który był niezbędny do właściwego użycia instrumentu. Wsunął metalową piszczałkę w usta i dmuchnął. Z gwizdka nie wydobył się dźwięk, ale coś natychmiast odpowiedziało. Był to pełen oburzenia krzyk, jakby napastujące smoki naruszyły czyjeś osobiste terytoria. Z budynków, drzew i miejsc niewidocznych we mgle dobiegł łopot skrzydeł. Krzyki tysięcy gatunków zlały się w jeden. Śmiercionośna fala jaszczurów zamarła z konsternacji. Ptaki przysłoniły pociemniałe niebo. Smoki w porównaniu z nimi wydawały się prawie nieruchome. Od najmniejszych, żywiących się nasionkami, po największe drapieżniki, niezliczone pierzaste stworzenia zaczęły dziobać i drapać atakujące gady. Setki zginęły w płomieniach i wyziewach, ale każdy przyczynił się do zdziesiątkowania smoczej falangi. Smoki kłapały pyskami i darły pazurami swoich przeciwników, czasami zderzając się jeden z drugim. Jeden smok ognisty przypadkiem spalił swojego sąsiada, powietrznego, który eksplodował, zabierając z sobą wszystkich znajdujących się w pobliżu. Najbardziej zaskakującą częścią tej niesamowitej podniebnej bitwy było to, jak ptaki odpędziły potwory od miasta, zanim je wykończyły. Niewiele smoków zdechło w obrębie murów Penacles, a i to na samych peryferiach. Straty były niewielkie w porównaniu z tymi, jakie mogły nastąpić. W pewnej chwili odtrąbiono odwrót. Z oddziałów uderzeniowych przetrwała tylko garść smoków, w większości rannych. Nawet gdy odlatywały, niejeden zataczał się w powietrzu i spadał na ziemię. Kiedy ostatnie dotarły do swoich linii, zwycięskie ptaki zakręciły w stronę miasta. Szkoda, że tyle spośród nich zginęło. Uwolnione z zaklęcia, wracały do normalnego życia, rozpierzchając się we wszystkie strony. Nieliczne, których domem było Penacles, odnajdywały swoje ulubione miejsca. Jakby nigdy nie brały udziału w wojnie. Bitwa rozegrała się tak szybko, że żaden z obrońców nie mógł uwierzyć, iż już jest po wszystkim. Zamęt trwał parę minut. Teraz panował spokój. Pani przerwała swój czar, a potem razem z Cabe’em czekała na wyjaśnienia ze strony gospodarza. Twarz Gryfa ponownie stała się obliczem z legendy. Władca Miasta Wiedzy pokazał im gwizdek. Na ich oczach pokryła go rdza. Po paru sekundach rozsypał się w pył. Gwen uśmiechnęła się. - - Kolejna niespodzianka z twojego worka sztuczek? Co to było? - - Dar od kogoś, kto już od dawna nie żyje. Nazwijcie go częścią mojego dziedzictwa i niech tak zostanie. - - A pozostałe dwa gwizdki? Co wzywają? Lwioptak schował pierścień do kieszeni. - - Zobaczycie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie chciał powiedzieć nic więcej na ten temat. Najeźdźcy spasowali. Teraz, gdy poznali siłę stawianego im oporu, musieli zmienić strategię. Przez pewien czas miał panować spokój. Obrońcom to odpowiadało. Ludzie musieli zająć się rannymi i umierającymi, nie wspominając o gaszeniu licznych pożarów, które wznieciły smoki. Gryf zaproponował powrót na główne piętro pałacu. Droga zabrała im parę minut. U stóp schodów spotkał ich Blane i generał armii Penacles, podobny do lisa mężczyzna o imieniu Toos. Płomiennie ruda czupryna i zarost niemal dorównywały ognistym włosom Pani. Miał też złowieszczy pas srebra, który zajmował dobrą ćwiartkę prawej strony głowy. Po przedstawieniu generała Gwen natychmiast skomentowała jego wygląd. - Widziałam wielu wiedźminów w bitwie, ale znam niewielu, którzy osobiście dowodzili wojskami. Za sprawą uśmiechu twarz Toosa stała się jeszcze bardziej lisia. - - Moje magiczne umiejętności są bardziej niż skromne. Służą jedynie podkreśleniu mojego talentu do dowodzenia i planowania. - - Jakie zniszczenia zostały poczynione? - zapytał Gryf, zatroskany o swoich poddanych. Twarz Blane’a pociemniała. - Północno-wschodni mur był najsilniej atakowany. Trzydziestu ludzi nie żyje, większość poległa w następstwie pierwszego spotkania ze smokiem powietrznym. Bogowie! Jak można walczyć z powietrzem? Pan Penacles pokiwał głową. - Tak, to jest problem. Powinienem jak najszybciej zajrzeć do bibliotek. Jestem pewien, że coś tam znajdę. Tylko czy zdołam to zrozumieć? Cabe przeniósł spojrzenie z jednego na drugiego. - Nie rozumiem. Nie mógłbyś’ znaleźć tego, co trzeba, żeby wygrać wojnę? Sądziłem, że wystarczy trochę poszperać. Gospodarz pociągnął futro pod dziobem jak człowiek skubiący brodę. - Nie rozumiesz idei bibliotek, Cabe. Dają nam to, co chcemy wiedzieć, tylko jest pewien problem. Ani jedna stronica w tych księgach nie jest zapisana jednoznacznie. Są tam albo zagadki, albo wiersze. Przełożenie ich na prawdziwe informacje zależy od czytelnika. Moim zdaniem, zostały napisane przez umysły obdarzone przewrotnym poczuciem humoru. Toos chrząknął. - - Powinieneś jeszcze o czymś wiedzieć, panie. Oceniamy, że awangarda Smoczego Cesarza jest nie dalej niż trzy dni drogi stąd. Główne siły, pod wodzą Tomy, przybędą po tygodniu, być może po dziesięciu dniach. Będziemy musieli się starać, żeby odeprzeć obie armie. - - Kto dowodzi strażą przednią? - - Prowadzi ich książę Kyrg. Słyszałem o nim same złe rzeczy... Gryf podniósł rękę. - Nie musisz mi o nim mówić. Znam tego smoka. Inteligentny sadysta. Miałem nadzieję, że nie żyje. Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. Ich miny nie świadczyły o dużej pewności siebie. Nawet Pani, dobrze znana ze swej siły, nie miała pewności co do nadchodzących dni. Tylko Cabe okazywał coś, co odrobinę przypominało nadzieję. Inni w przeszłości widzieli zbyt wiele klęsk. Gryf skupił uwagę na młodym wiedźminie. - - Ty, młody przyjacielu, jesteś kluczem. W twoich żyłach płynie krew największego rodu czarnoksiężników. Nathan był najlepszym... - -...a Azran najgorszym! - wtrąciła Gwen. Nie poświęcając jej nawet spojrzenia, pan Penacles mówił dalej: - Znakiem mocy jest srebro we włosach. Generalnie, im więcej srebra, tym większa moc. Istnieją wyjątki. Toos dysponuje niewielką praktyczną mocą. Cień... Cień stanowi zagadkę. Srebro w jego włosach zmieniało się z każdym kolejnym spojrzeniem. Gryf odwrócił się do Pani. - Wyszkol go. Naucz go szybko. Przypuszczam, że wszystko, co jest nam drogie, zależy od jego zdolności do właściwego i szybkiego opanowania mocy! Prawie skończone. Z szybkością, która ledwie parę godzin wcześniej pozbawiłaby go tchu, Azran usunął z pokoju niepotrzebne już przybory. Bezimienny wymagał tylko jednego wybuchu mocy, jednego znikomego wybuchu mocy. Już płonął z furii. Skrzynia, w której leżał, mogłaby równie dobrze być przezroczysta; moc miecza przenikała przez nią niczym przez powietrze. Pstryknął palcami. Przyleciał do niego duch, jeden z tych nienarodzonych, których wezwał z czeluści Innego Świata. Czarnoksiężnik zamówił posiłek. Mięso zwykle miało zły wpływ na jego organizm, ale teraz mógł jeść do syta. Duch odszedł, żeby spełnić jego polecenie. Azran wezwał innego i kazał mu przynieść lustro. Duże lustro. Lustro pojawiło się pierwsze. Rozkazał mrocznemu słudze postawić je pod ścianą. Kiedy tak się stało, wygładził ubranie, świeżo stworzone na tę okazję, i stanął przed zwierciadłem. Podziwiał się. Dobrze było znowu być młodym. Lata ciężkiej pracy miały się odpłacić. Przyjrzał się krytycznie swojemu odbiciu. Czerń stroju, przypominającego mundur, podkreślała granatowa lamówka wokół kołnierza i mankietów. Azran dodał godło na pierś, emblemat wyobrażający smoka przeszytego mieczem. Dobre dopełnienie, osądził. Niech wiedzą, kto jest ich panem. Nowy Smoczy Mistrz! Jego włosy w połowie były czarne, w połowie srebrne. Kolejna oznaka władzy. Twarz zbyt mocno przypominała rysy ojca, ale pod pewnym względem było to zaletą. Smoczy Królowie i ich słudzy wspomną przeszłość i zadrżą. Zarost. Nie nosił brody od dziesiątków lat. Miała być ostatnim akcentem. Krótka, przystrzyżona. Taka będzie najlepsza. Uczynił gest, przemieniając sekundy w tygodnie. Azran zamrugał. Jak włosy na czubku głowy, tak i broda była w połowie srebrna. Wyglądała niesamowicie. Niemal złowieszczo. Postanowił ją zatrzymać. Buty, z przodu długie do połowy uda, i rękawice dopełniały stroju. W oczach uzbrojonego przeciwnika ubranie mogło sprawiać wrażenie zbyt wykwintnego. Gdyby spróbował ciąć je mieczem, okazałoby się wytrzymalsze od kolczugi. Choć było dużo lżejsze. Rzuciwszy uśmiech własnemu odbiciu, Azran wyszedł na balkon. Nikomu nigdy do głowy by nie wpadło, że mieszka na środku Piekielnych Równin. Leżały zbyt blisko Gór Tyber i władał nimi Czerwony Smok, jeden z najbardziej żądnych krwi Królów. Nekromanta roześmiał się. Jego zamek stał w środku najbardziej niespokojnej z krain. Nie dalej niż dwie mile wznosił się wulkan. A jednak temu miejscu nic nie mogło zaszkodzić. Było starsze niż Smoczy Królowie i niewidoczne dla zewnętrznego świata. Azran odkrył je czystym przypadkiem. Nigdy nie dowiedział się, kto zbudował zamek, i już go to nie obchodziło. Należał do niego i służył mu dobrze. Z góry dobiegło skrzeczenie. Poszukiwacze byli źli, może wystraszeni. Ten wysłany do Penacles jeszcze nie wrócił. Wiedźmin podejrzewał, że już nie istnieje. To byłby drugi atak w niedawnej przeszłości. Wypadki mogły ruszyć jak lawina. Musiał mieć pewność, że zyska nad nimi kontrolę. Przyniesiono mu jedzenie. Była to wystawna uczta. Azran miał zamiar nadrobić lata owsianki i suchego chleba. Teraz, z nowymi zębami, chciał wgryźć się we wszystkie te specjały, które znał tylko ze wspomnień. W skrzyni pulsował Bezimienny. Z każdym kęsem Azrana, pulsowanie przybierało na sile. Cabe i Pani szli do jego pokoju. - Zaczniemy szkolenie od podstaw. Na początek nauczę cię kilku prostych zaklęć obronnych. Tak na wszelki wypadek. Ja... nie chcemy, żebyś zginął przed przystąpieniem do walki. - Ja też nie chcę. Uśmiechnęła się. - Tak bardzo przypominasz Nathana. Mimo to nawet on nigdy nie miał srebrnej głowy. Być może Gryf ma rację. Możesz być potężniejszy od innych. Zbliżyli się do pokoju. Cabe usunął się na bok, przepuszczając w progu swoją towarzyszką. Wszedł za nią, od razu zamykając drzwi. Przyszło mu na myśl, że teraz, kiedy są sami, mógłby wyznać jej swe uczucia. Teraz, gdy w pobliżu nie ma żywego ducha. Rzeczywiście w pobliżu nie było żywego ducha... ...ale nie byli sami. Panią spowił blask. Blask zestalił się i Cabe z drgnieniem poznał to samo więzienie, w którym przebywała przez tak wiele lat. Wyciągnął Rogatego, czując, jak obejmuje go jego moc. Jednak nie miał okazji go użyć. Ręka dotknęła jego skroni. Cabe poczuł drżenie własnego ciała. Choć był uzbrojony, broń stała się bezużyteczna. Jego kończyny zrobiły się twarde i sztywne jak marmurowe kolumny w pałacu. Zamrożony w czasie, mógł tylko przyglądać się, jak ciemny miecz zostaje wyrwany z jego dłoni. Rozwarł szeroko oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co chwilami widziały. - Takie proste. - Głos był oschły i dziwnie smutny. Miecz został ciśnięty na ziemię. Usłyszał kroki za plecami. Nagle wzniósł się w powietrze. Gwen została, znów uwięziona w bursztynie. Przyszli po niego, po nikogo innego. Unosił się jak piórko, obracając się to w tę, to w tamtą stronę. Podczas jednego z tych obrotów ujrzał swoich porywaczy. Oczy, w które spojrzał, nie były już oczami. Puste, odwrócone białka. Białka w stanie rozkładu, pergaminowa skóra. Był więźniem ożywionych umarłych. Jeden chciał coś powiedzieć, lecz zmienił zamiar. Drugi machnął ręką. Wielka dziura otworzyła się w środku rzeczywistości pokoju. Cabe zobaczył, że w nią wlatuje. Kiedy jej dotknął, opuściły go wszelkie świadome myśli. Tyr odwrócił się, żeby spojrzeć na Panią uwięzioną w bursztynie, a potem na Rogaty Miecz. Jego towarzysz położył mu rękę na ramieniu. - Musimy iść. Weszli w portal. Niemartwi i dziura zniknęli. Xi Eksplozja wstrząsnęła pałacem. Początkowo Gryf obawiał się, że to atak Lochivarytow. Obawy zostały rozproszone przez Blane’a, który zameldował, że wojska Szarych Mgieł nie wykonały żadnego wrogiego ruchu. Lwioptak pomyślał wtedy o Azranie i nagle wspomniał, gdzie zostali zakwaterowani jego goście. Wzywając golemy, popędził do pokoju Cabe’a. Drzwi, a raczej to, co z nich zostało, leżały w korytarzu. Zaraz za progiem walały się drobiny jakiejś krystalicznej substancji, lekko znajomej. Gryf kazał dwóm golemom ruszyć przodem. Mieli tworzyć jego tarczę. Miał nadzieję, że okaże się wystarczająca. Nie do końca znał ich możliwości. Nic nie poruszyło się w pokoju, gdy przestąpili próg. Pył przysłaniał widok, ale zobaczył Rogaty Miecz leżący na podłodze. Zostawił go; w tej chwili posiadanie przeklętej broni nic mu nie dawało. Ktoś jęknął. Kurz osiadał i Gryf wreszcie dostrzegł postać leżącą blisko łóżka. Rozkazał golemom zatrzymać się i dokładnie zbadać otoczenie. To mogła być pułapka, choć raczej w to wątpił. Na podłodze leżała wielmożna Gwen. Była na wpół przytomna i, co dziwne, wcale nie pokryta pyłem, którego pełno jeszcze wisiało w powietrzu. Prawdę powiedziawszy, ilekroć się ruszyła, pył, który osiadał wokół niej, natychmiast się odsuwał. Nie odniosła żadnych obrażeń. Wydawało się, że jej największym problemem jest wycieńczenie. Upewniwszy się, że wydobrzeje, Gryf kazał swoim strażnikom wynieść ją do jej pokoju. Podnieśli Panią z delikatnością zaskakującą u takich silnych stworzeń. Po ich wyjściu Gryf omiótł pokój ostatnim spojrzeniem. Cabe’a Bedlama nigdzie nie było. Tylko Rogaty Miecz świadczył, że chłopak przebywał w pokoju. Pan Penacles wyszedł, a w jego głowie kłębiły się ponure myśli. Miał nadzieję, że Pani będzie mogła odpowiedzieć na kilka pytań. Już znał większość odpowiedzi, ale zawsze istniała nadzieja, że może się mylić. Dwa golemy strzegły drzwi jej komnaty. Okazały się zaskakująco sprawnymi sługami. Wielmożna Gwen leżała na łóżku, już przytomna. Podniosła głowę na widok gospodarza. Wyraz jej twarzy potwierdził jego najgorsze obawy, lecz mimo wszystko postanowił zapytać. - - Co się stało? - - Zostaliśmy znienacka napadnięci! Przez ludzi-cienie! Rozumiesz, co mówię? Ludzie-cienie! Posępnie pokiwał głową. Ludzie-cienie. Ożywieni umarli. Niemartwi. Ci, którzy zmuszeni byli słuchać swego pana do czasu wyzwolenia. Do tego czasu nie mogli zaznać prawdziwego spoczynku. Nie wiedział, czy nienawidzić porywaczy, czy też im współczuć. - Prawie mnie zaskoczyli! Na szczęście stałam się paranoiczką. Poprzysięgłam sobie, że nigdy nie dam się podejść tak jak ostatnio. Tylko to uratowało mnie przed kolejnym bursztynowym więzieniem! - Użyli tego samego zaklęcia? Pokiwała głową. - - Tak. Ale słabszego. Nie znaczy to, że brakowało im mocy. Byli silni. Po prostu nie sądzę, by naprawdę chcieli mnie uwięzić. - - Ilu ich było? - - Tylko dwóch. Tym razem udało mi się zachować przytomność. Jeden zajął się mną, drugi zaś zamroził Cabe’a. Gryfie, oni go zabrali! Porwali go sprzed mojego nosa, a ja nie mogłam im przeszkodzić! - W jej oczach wezbrały łzy. Gryf zwrócił uwagę na jej nadzwyczajne wzburzenie, ale powstrzymał się od komentarza. Nie był ku temu czas ani miejsce. - - Jak się tu dostali? Dokąd poszli? Moje straże o niczym nie zameldowały. - - Mrugająca dziura. Potrzebowali jej, żeby przemieścić ciało. - Jej oczy odzyskały trochę zwykłego ognia. - Mogę ich wyśledzić! Czasami zostają powidoki. Możemy podążyć za nimi do zamku Azrana! - Gdzie bez wątpienia na nas czeka. Nie sądzę, że to dobry pomysł. Poza tym, czy byłby taki głupi? Odpocznij. Straciłaś zbyt wiele energii, by ryzykować atak na fortecę czarnoksiężnika. - AleCabe... Uciszył ją. - Jesteś przekonana, że zawiodłaś Nathana, a teraz zawiedziesz jego wnuka. To bezpodstawne zarzuty. Nathan zrobił to, co musiał zrobić. Wcale nie postąpiłby inaczej, gdybyś ty była przy nim. Co do Cabe’a, został porwany, nie zabity. To oznacza, że Azran chce mieć go żywego. Myślę, że jest ciekaw swego syna. Cabe’owi nic się nie stanie. Słuchała go jednym uchem, ale Gryf nie spodziewał się niczego więcej. Przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy. Lwioptak wyszedł po cichu. Jej niepokój o młodego wiedimina był ogromny, większy niż troska o którąkolwiek inną osobę. Gryf również był zmartwiony, ale miał na głowie pilniejsze sprawy. Najważniejsze było dobro Penacles i jego mieszkańców. Wiedział też, że nie będzie szans na uratowanie Cabe’a, jeśli miasto padnie. Żeby zadziałać przeciwko Azranowi, Penacles musiało być bezpieczne. Wróg nie przypuszczał ataku. To było niezwykłe. Mogło oznaczać tylko, że władza nad armią spoczywa w rękach - albo pazurach - smoków ognistych Czarnego. Lochivaryci nigdy nie zwlekaliby tak długo. Nie dbali o własne życie; śmierć w bitwie była jedną z niewielu rzeczy liczących się dla tych otumanionych fanatyków. Wspomniał, jak pierwszy raz miał do czynienia z hordami z Szarych Mgieł. Nikt wówczas nie wiedział, po czyjej stronie się opowiedzą. Przyjmowano, że będą wierni ludziom, jak większość innych miast. Zdrady zawsze się zdarzały, ale nigdy na taką skalę. Tysiące ludzi poległo owego dnia. Wielu innych zostało okaleczonych na całe życie. Niedobitki zostały powleczone na ziemie ciemności, z których przybyły wojska Lochivaru. Ocalał tylko ułamek pierwotnych sił. Po przejęciu władzy w Mieście Wiedzy, Gryf zmuszony był werbować najemników i ludzi spoza miasta. Jego wojsko zostało wybite niemal do nogi. Przywrócenie liczebności armii do pierwotnego stanu pochłonęło kilka lat i kolosalne sumy pieniędzy. A jednak Lochivaryci, którzy wszak nie mogli znęcić sił najemnych, jakimś sposobem niemal od zera odbudowali swoje wojska. Fakt, minęły pokolenia, ale nawet zwiększony wskaźnik urodzin nie mógł być odpowiedzialny za ich zastraszającą liczbę. Lochivaryci, Smoczy Królowie i Azran. Wrogowie zawsze byli zbyt liczni. Gryf wezwał Toosa, Blane’a i pozostałych dowódców. Cabe był ważny; pan Penacles nie mógł zlekceważyć tego faktu. Ale nie mógł opuścić miasta. Ludzie na niego liczyli. Nagle zmroziła go przerażająca myśl. A jeśli Azranowi uda się zepsuć Cabe’a? Co się stanie, jeśli wiedzmin o potencjale chłopca stanie się narzędziem w rękach szatańskiego czarnoksiężnika? Implikacje wstrząsnęły nim niemal równie mocno, jak możliwość walki z Cieniem. Nawet Smoczy Królowie zastanowiliby się dwa razy. Narada wojenna dobiegła końca. Ponury władca Miasta Wiedzy przybrał maskę pewności siebie i zdecydowania. W duchu klął się niemal bez chwili przerwy. W leżu Bestii. Nie był już zamrożony. Nie miało to znaczenia. Więzy na jego rękach, nogach i w pasie krępowały go równie skutecznie jak zaklęcie. Nie były to - nie trzeba dodawać - normalne pęta. Jarzyły się; rozjarzyły się jaśniej, gdy spróbował je rozluźnić. Kiedy jaśniały, parzyły. Nie skórę, lecz sam umysł. Dlatego Cabe trwał bez ruchu. Pierwsza próba była wystarczającą nauczką. Porywacze odeszli. To mu odpowiadało - niemartwi byli marnym towarzystwem. Zwłaszcza ci dwaj. Przez większość czasu wlepiali w niego białka, które służyły im za oczy. Co gorsza, sprawiali wrażenie smutnych i zawstydzonych. Miał niepokojące uczucie, że ich nastrój wiąże się z nim i tym, kim jest. Poruszył się jakiś cień. Cabe zamrugał. Nie była to jedna z tych bezimiennych rzeczy, które kryły się w mrocznych kątach pokoju. Tym razem było to coś bardziej fizycznego, a jednak równie potężnego, W nikłym świetle dostrzegał tylko kontury, ale to wystarczyło, by poznać, że przypatruje mu się jeden z Poszukiwaczy. Czy to ten sam, który rzucił się na niego w leśnym dworze? Chyba nie. Najpewniej kolejny z diabelskich sług. Cabe w głębi duszy wiedział już, komu służą. Nikomu innemu, jak jego ojcu, Azranowi. W tej chwili niewiele mógł zrobić. Był bezradnym więźniem szaleńca. Poszukiwacz, nadal obserwując go uważnie, wydał długi skrzek. Niemal zabrzmiało w nim współczucie. Jednakże nie zrobił nic, by zdjąć krępujące go więzy. Azran mierzył wzrokiem dwóch rozkładających się niewolników. Puste oczy spoglądały na niego z nienawiścią tym większą, że znów był młody. Tym razem nie kazał im klękać. Chciał, żeby patrzyli mu prosto w oczy - gotów był ścierpieć nawet ich trupi odór i widok łuszczącej się skóry. Chciał, żeby widzieli jego odmłodzoną twarz, włosy srebrne i czarne, żeby czuli jego żywotność i siłę. I jego moc. - - Muszę was pochwalić - rzekł oschle. - Widzę, że wypełniliście moje rozkazy w rekordowo krótkim czasie. Wasze obawy były bezpodstawne. Pani nigdy nie miała szans, a mojemu synowi, choć może być silny, brakuje umiejętności. Tak, ogólnie rzecz biorąc, jestem zadowolony. - - Uwolnisz nas, żebyśmy mogli spocząć w pokoju? - Twarz Basila nie zdradzała żadnych emocji, ale jego głos brzmiał ponuro. Był zdegustowany własnym postępkiem. - - Nie, jeszcze nie. Mogę was potrzebować. Poza tym, nie zostaliście formalnie przedstawieni chłopakowi! - Roześmiał się, a następnie ryknął na całe gardło, bo zobaczył, że Tyr zaciska pięści z wściekłości, której jego rysy już nie mogły wyrazić. Basil tęsknił za chwilą, która pozwoli mu splunąć w twarz dręczyciela. - - Jesteś czarny, Azran. Czarny jak najciemniejsza z mocy. - - Dziękuję. Staram się. Idziemy? Wbrew swej woli dwa trupy pobrnęły przed swoim panem. Azran kazał Basilowi grać rolę lokaja, nawet skinął do niego w drzwiach. Ożywiony umarły klął w tym, co zostało z jego umysłu, ale nie mógł wyzwolić się z narzuconej mu służalczej pozycji. Cabe zwrócił dzikie oczy w stronę trójki przybyłych. Niemartwych już widział i, choć nadal budzili w nim przerażenie, zapomniał o nich na widok złowieszczej postaci maga. Choć jego twarz pokrywał dwubarwny zarost, bez trudu dostrzegł rodzinne podobieństwo. Ojciec i syn wreszcie się spotkali. Mroczny mag na chwilę odwrócił głowę do okna. Co tam było? Nic. Zupełnie nic. Skierował uwagę z powrotem na syna; sam wyglądał na ledwie o parę lat starszego od niego. Aż zamrugał na widok srebra, zajmującego ponad trzy czwarte jego głowy. Wedle wszelkich reguł ten Cabe musiał być niezwykle potężnym wiedźminem. Większym od niego, Azrana. Chłopaka należało przeciągnąć na swoją stronę albo zabić. Innego wyboru nie było. Powitał go wylewnie. - - A więc ty jesteś moim synem! - - Azran? - - Oczywiście! Kim innym mógłbym być? - - Czego chcesz ode mnie? - W głosie Cabe’a dźwięczał strach, ale też coś innego: upór. - - Ty jesteś moim synem! Każdy mężczyzna lubi raz czy dwa razy zobaczyć swojego syna. Myślałem, że umarłeś podczas narodzin. Nie masz pojęcia, synu, ile znaczy dla mnie twoje życie! Cabe zadrżał. Oczy Azrana zwęziły się, a z jego głosu zniknął humor. - Widziałem twoje drobne, nieruchome ciało. Nathan wywiódł mnie w pole! Żyłeś. Wykradł cię w daremnej próbie urobienia na własną modłę! Chciał wykuć z ciebie narzędzie, które miało doprowadzić do mojej zguby! Czarny wiedźmin uśmiechnął się. - Jednak cię odzyskałem. Nauczę cię czarnej magii, mój synu. Posiadasz wielki potencjał. Nathan go zauważył. Ja go wykorzystam. Razem zawładniemy Smoczymi Królestwami! Urwał niespodziewanie, patrząc na bok Cabe’a. Odwrócił się w stronę Basila. Nic nie powiedział, ale niemartwy wiedział, o co mu chodzi. - - Nie miał Rogatego Miecza, kiedy go pojmaliśmy. Nie było go w pokoju. Brakło czasu na poszukiwania. Wielmożny Gryf słynie z szybkości, gdy pojawia się niebezpieczeństwo. - - Bądź przeklęty, Basil... - - Już jesteśmy przeklęci. - Mieliście przynieść mi Rogaty Miecz! Zawiedliście! Cabe przenosił spojrzenie z jednego na drugiego. Miał miecz; jeden z porywaczy złapał go i odrzucił na bok. Dlaczego Basil kłamał? Drugi, Tyr, skorzystał z okazji, by przyciągnąć uwagę jeńca. Przycisnął palec do ust. Cabe zrozumiał znak ożywionego trupa. Azran nie miał takiej władzy nad swoimi sługami, jak sobie wyobrażał. Jeszcze była nadzieja. Azran uspokoił się i odwrócił z powrotem do syna. - Nigdy nie ufaj niemartwym, mój synu. Są głupi, zwłaszcza ci dwaj. I nie można na nich polegać. Machnął ręką. Jego nieziemscy słudzy wystąpili do przodu. - Lekcja poglądowa, Cabe. Widzisz dwa żałosne wraki, które niegdyś pełne były życia i rządziły własnym istnieniem. Ta karykatura człowieka zwała się Basilem. Basil z Oka. Potrafił zamykać ludzi w więzieniu z bursztynu albo paraliżować dotknięciem. Przyjaciele zwali go Basilem Bazyliszkiem. Zapożyczyłem jego moce, żeby unieszkodliwić wielmożną Gwen. Szkoda, że się nie udało, nie na długo. Jego wrzący gniewem, obecny tutaj kolega, nosił imię Tyr. Tylko tyle, Tyr. Nie daj się zwieść jego kapłańskiemu przyodziewkowi. Słynął z ataków szału, które podwajały jego umiejętności. Obaj byli Smoczymi Mistrzami mojego nieodżałowanego ojca, a twojego dziadka, Nathana Bedlama. Obaj, wbrew swojej tak zwanej dzielności, bez trudu wpadli w moje ręce. Cabe zakrztusił się. - Nie chronili się zbyt dobrze. Nadmierna pewność siebie, Basil? Głos zionął wilgotną ziemią i śmiercią. I nieprzebraną nienawiścią. - Tak! Mroczny czarnoksiężnik uśmiechnął się wyniośle. - - Biedni Smoczy Mistrzowie! Teraz muszą mnie słuchać, dopóki ich nie uwolnię. - - Albo nie umrzesz! - Głos Tyra był szeptem, lecz dobrze słyszalnym. - - Dość tego! Możecie wracać na miejsce spoczynku, dopóki was nie wezwę. Tym razem nie ociągajcie się! Dwie rozkładające się figury wyszły z pokoju. Cabe uchwycił w przelocie widok twarzy Tyra, gdy upiorny wiedźmin odwrócił się w jego stronę. Była to twarz potępieńca. Cabe poprzysiągł sobie, że znajdzie jakiś sposób, żeby ich wyzwolić. Azran machnął ręką. Kunsztownie rzeźbione krzesło, bardziej tron, pojawiło się tuż za nim. Usadowił się z zadowoleniem. Kolejne zaklęcie usunęło więzy unieruchamiające jeńca. - - Proszę bardzo! Tak będzie ci wygodniej. Nie polecałbym jednakże prób zrobienia czegoś niemądrego. Otacza cię, razem z krzesłem, coś w rodzaju systemu ostrzegawczego. Poważ się na coś wrogiego lub choćby wstań, a przeżyjesz wielki wstrząs. Dosłownie. - - Co teraz? - - Teraz? Udzielę ci pierwszej lekcji dotyczącej funkcjonowania świata magii. A zwłaszcza mocy. Cabe nie mógł ukryć zainteresowania. Jego ojciec uśmiechnął się z aprobatą. - Na początek, tytuły wiedźmina, czarnoksiężnika, maga, czarodzieja, ich żeńskie odpowiedniki i inne, które już zapomniałem, obecnie używane są wymiennie. Kiedyś każdy odnosił się do konkretnej dziedziny. Kiedy klucz do kolorów stał się oczywisty, każdy adept z umiejętnością panowania nad mocami mógł wynieść się do poziomu mistrzów. Ta bzdura o dobrych i złych mocach jest właśnie tym: bzdurą! Niektórzy po prostu wybierają inne kolory ze spektrum barw. Ja uznałem, że ciemniejsze odcienie są bardziej skuteczne. Nathan nie mógł tego pojąć. Pojąć? Cabe czuł, że jego dziadek rozumiał to doskonale. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wybór ciemnej strony spektrum równał się wpadnięciu pod urok zła. Azran, raz oczarowany, nie mógł dostrzec prawdy jak każdy inny uzależniony. Azran mylnie zinterpretował zadumę Cabe’a jako znak zwycięstwa. Mówił dalej. - Smoczy Królowie również znają magię. Stąd ich imiona w większości nawiązują do kolorów. Nawet ich skóry przybierają barwę, jaką wybrali. - Urwał. - Możesz myśleć, że Żelazny, Lodowy, Kryształowy i Burzowy różnią się od swoich braci, ale tak nie jest. Badałeś kiedy wygląd żelaza, metalu? Ma własną barwę. Nie całkiem błękitną, nie całkiem szarą, nie całkiem jakąś inną. Kryształ rozprasza istotę spektrum i tym samym korzysta z każdej barwy. Burza czerpie siłę z błyskawicy, a czymże ona jest prócz samego światła? Lód stanowi zagadkę. Na pozór nijak nie czerpie ze spektrum. To fałszywy pogląd. Lód podobny jest do kryształu - oba rozpraszają kolory. Kryształ wybiera czyste, lód - zanieczyszczone. Z założenia, to czyni Lodowego gorszym od innych Królów. Uśmiechnął się chytrze do Cabe’a, który wiercił się niespokojnie na zdradliwym krześle. - - Gdzie byłeś przez wszystkie te lata? Zmiana tematu zupełnie zbiła Cabe’a z tropu. - - Co? - Jestem być może jedynym, który z miejsca nie zwróciłby uwagi na pewną sprzeczność - to jest, gdybym nie przyjął, że nie żyjesz. Wiem, że dorastanie wymaga dużo czasu, ale naprawdę... Cabe potrząsnął głową. - Nie wiem. Nie przypominam sobie niczego dziwnego ani niezwykłego z mojego dzieciństwa. - Cóż, wrócimy do tego kiedy indziej. Jesteś głodny? Kolejny zwrot w toku rozmowy. Nie ulegało wątpliwości, że Azran jest tyleż zły, co szalony. Cabe nie odpowiedział. Azran zrobił niezadowoloną minę. - Nie? Boja tak. Muszę powiedzieć, że od czasu odmłodzenia mam apetyt jak Smoczy Król! Jesteś pewien, że nie chcesz do mnie dołączyć? Pieczony winozwierz! Cabe w milczeniu pokręcił głową. Lepiej biesiadować z samym Złotym Smokiem! - W takim razie zostawię cię na pewien czas. Jeśli zmienisz zdanie, odezwij się. Jeden z moich sług... - wskazał na coś pomykające w ciemności - natychmiast mnie powiadomi. Na razie, Cabe. Czarnoksiężnik nakreślił zawijas w powietrzu i zniknął razem z krzesłem. W powietrzu rozszedł się zapach siarki. Młody wiedzmin kichnął. Nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć. Siedzieć i myśleć. Co nie znaczy, że to drugie miało przynieść coś dobrego. Cabe doszedł do wniosku, że jest zbyt zależny od innych. Posiadał moc, ale był bezradny bez kogoś, kto nauczy go nad nią panować. Coś zatrzepotało za oknem. Nie zdziwił się, widząc Poszukiwacza. Nie był pewien, czy to ten sam, ale to było nieistotne. Stworzenie wpłynęło przez okno i wylądowało bezszelestnie na kamiennej podłodze. Kilka cieni oderwało się z mrocznych kątów pokoju. Ruszyły w stronę Poszukiwacza. Skrzydlaty machnął w ich stronę szponiastą ręką. Słudzy zawiśli w powietrzu, a potem wrócili do swoich gniazd - tyłem! Jak gdyby dla nich bieg czasu zmienił kierunek. Z niewysłowionym wdziękiem Poszukiwacz przybliżył się do Cabe’a, którego prawie kusiło, żeby wypróbować siłę pułapki ojca. Coś jednakże nie pozwalało mu się ruszyć. Nie strach, jak stwierdził, ale ciekawość. Musiał się dowiedzieć, czego chce ten sługa, który nie był sługą. Oczywiście, pod warunkiem, że Poszukiwacz nie pragnął jego śmierci. Trzeba przyznać, że nie miałby z tym kłopotów. Poszukiwacz położył rękę na jego głowie. Cabe zesztywniał, ale dotknięcie było delikatne. Nie poczuł szarpnięcia, jak ostatnim razem. Skrzydlaty nawiązywał łączność. Chciał się z nim porozumieć w taki sposób, żeby Azran się nie dowiedział. Nie utworzyły się słowa, czego na poły oczekiwał. Zamiast nich pojawiły się obrazy. Piekielne Równiny, ścieżka wiodąca na południowy zachód do Penacles. Miecz, a potem Azran. Przesłanie było jasne: Poszukiwacz chciał go uwolnić. On w zamian miałby odzyskać Rogaty Miecz i zabić nim swego ojca. Młodego wiedźmina trapiła nie walka z Azranem - ten człowiek był jego ojcem tylko z natury i to nie miłość ich połączyła - lecz nikłe szansę na zwycięstwo. Azran miał za sobą lata doświadczenia. On nie miał żadnego. Musiało być jakieś inne wyjście. Skrzydlaty wstrząsnął się, zdradzając rozdrażnienie. Przerwał kontakt i wbił oczy w więźnia. Oczy były prastare i wyniosłe. Postrzegały ludzi jako niższą formę życia. To, że Azran nagiął Poszukiwaczy do swej wołi, było dla nich największą obrazą. Cabe zrozumiał wszystko tak dobrze, jakby to ujrzał w postaci obrazów. Wracając do okna, stworzenie nawet nie spojrzało na więźnia. Głowę miało lekko przekrzywioną na bok, co podkreślało jego naturę szpiega. Kiedy Cabe nie dał znaku zgody, skrzydlata zagadka wyfrunęła za okno. Tak zwany wiedźmin znów został sam, tym razem z uszczuplonymi nadziejami. Jeśli istniała jakaś szansa na pomoc ze strony Poszukiwaczy, zaprzepaścił ją brakiem pewności siebie. Zostali wezwani tylko Srebrny, Czerwony i Burzowy. Byli jedynymi godnymi zaufania. Lodowy dbał tylko o siebie. Smocze Królestwa pochłonąć mogło morze, a jego mało by to obeszło. Zielony zezwalał swoim ludziom na zbyt wielką swobodę; żołnierze z Zuu zasilili armię Gryfa. Kryształowy był niewiadomą i tym samym nie można było go włączyć. Co do Czarnego... Smoczy Cesarz miał konkretne podejrzenia dotyczące pana Szarych Mgieł. Nie spotkali się w naturalnych postaciach. W wielkiej komnacie naradzali się czterej wojownicy. Choć nosili podobne stroje, nietrudno było zgadnąć, który spośród njch jest najważniejszy. - Zdrada! Spiżowy i Żelazny zapłacili za swoją głupotę! Niech będzie to lekcją dla tych, którzy zechcą sięgnąć po moją władzę! Należy być mi bezwzględnie posłusznym! Złoty wstał. Pozostali, siedząc przed nim, pokiwali głowami. Każdy wiedział, że zbliża się nowy podział królestw; wielu władców nie żyło, a królewskie młode czekała długa droga do osiągnięcia dojrzałości. Wiadomo też było, że Złoty rozważa przejęcie ziem Błękitnego i Zielonego, i że każdy z jego sług, który pozostanie mu wierny, zostanie szczodrze nagrodzony. Czerwony najbardziej ze wszystkich wypatrywał zmiany. Złoty niewątpliwie podzieli królestwa Spiżowego i Żelaznego między siebie a Srebrnego. W takim układzie Nadmorski Irillian dostałby się Burzowemu, a co ważniejsze, gęsty, bogaty Las Dagora przypadłby samemu Czerwonemu. Byłaby to miła odmiana po Piekielnych Równinach. To, że takie zmiany w strukturze władzy oznaczały upadek jego braci, wcale go nie kłopotało. W komnacie była piąta postać, skryta przez cienie oraz przez przepastny kaptur i obszerną szatę. Towarzysze Złotego wiedzieli tylko jedno: nie był to smok ognisty. Tyle potrafili wyczuć. Widmowy gość rozmawiał tylko z cesarzem i częściowo z jego powodu została zwołana narada. Ciekawość nie była przypisana tylko ludzkiej rasie. Złoty przypatrywał się zebranym przez otwory w hełmie. Dobrze wiedział, co im chodzi po głowach. Należeli do niego. I mieli dobrze mu służyć. Chciwość była doskonałym narzędziem motywacji. - Bierzemy udział w nowej wojnie. Gryf pragnie odrodzić Mistrzów. Nasi bracia okazali się zdrajcami. Syn Nathana Bedlama wychodzi z ukrycia i śmie przebąkiwać o podboju! - Trzasnął pięścią w stół. - Przez niezliczone lata te ziemie należały do nas! I pozostaną nasze! Rozbrzmiały okrzyki poparcia. - Otrzymałem informacje dotyczące wiedźmina Azrana. Mieszka wśród nas! Mieszka - tak, mieszka - we włościach naszego brata Czerwonego! Pan Piekielnych Równin drgnął. Jego dwaj towarzysze zmierzyli go podejrzliwym wzrokiem. On odpowiedział im wściekłym spojrzeniem. Złoty uśmiechnął się, - Spokój, Czerwony! Nie oskarżam cię o zdradę. Czarnoksiężnik mieszka w zamku ukrytym przed wzrokiem człowieka, smoka czy zwierzęcia. Na razie. Cesarz strzelił palcami. Mroczny gość wysunął się z cieni, jego twarz nadal kryła się w głębi kaptura. Z fałd szaty wyjął wielki zwój pergaminu. Położył go na stole między Smoczymi Królami. Rozwinął, ukazując dokładną mapę Smoczych Królestw. - - Tutaj! - Złoty Smok położył palec w dolnej części Piekielnych Równin. Inni obejrzeli wskazane miejsce, Czerwony najbardziej uważnie. - - Tam nic nie ma! Ja sam i moje klany bywaliśmy tam dość często! - Szkarłatny monarcha naprawdę się najeżył. - To ziemia wulkanów! - - Jest tam zamczysko dawnych ras. Na dźwięk tego głosu drżenie przeniknęło Smoczych Królów, nawet Złotego. Był to dźwięk grobu, muśnięcie wiatru z krainy umarłych. Nikt nie mógł dłużej niż przez chwilę patrzeć na nieznajomego. Cesarz pierwszy odzyskał panowanie. - - To Madrac. Nie musicie wiedzieć nic nad to, że żywi niewiele miłości do naszych wrogów, gdyż potraktowaliby go nie lepiej niż nas. Zgłębił podziemne sekrety zamku i nakłania nas do pośpiechu. Widzicie, za jednym zamachem możemy pozbyć się ostatniego z Bediamów! - - Syn i wnuk są razem w murach zamku? - Czerwony obnażył zęby w nieludzkim uśmiechu satysfakcji. Nie dość, że odzyska honor, to jeszcze jego czyn pamiętać będą pokolenia. I zaskarbi sobie względy cesarza. Bez wątpienia Las Dagora wkrótce stanie się jego własnością. Nie posiadający twarzy Madrac znów się odezwał. - - Będzie ci trzeba znacznych sił, wielmożny panie Czerwony. Azran ma wśród swoich sług Poszukiwaczy. Choć niechętnie poddają się woli pana, niezrównani z nich wojownicy. - - Nie mogę się doczekać bitwy. Wezwę największy z moich klanów i zmiażdżę go! - Nie chciałem okazać lekceważenia. Tylko ostrzegam. Złoty popatrzy! na brata. - - Przynieś mi zwłoki. Muszą zostać spalone w naszej obecności. Dopiero wtedy zyskamy pewność, że nie ma już Bedlamów! - Zrolował mapę i oddał ją wiedźminowi. Madrac wycofał się w cień. - - Czarny przypuścił szturm na Miasto Wiedzy, oczywiście z nadzieją, że zajmie je dla siebie. Jest głupcem! Nie może równać się z Gryfem, który, choć mieszaniec, przerasta go o niebo! Podczas gdy obaj będą się osłabiać, Kyrg przypadnie z tyłu, udając, że czeka na Tomę. Jeśli Czarny odniesie jakieś sukcesy, Kyrg zadba, żeby to moje legiony zajęły miasto i biblioteki. W tym czasie hordy szaleńców Czarnego zostaną przetrzebione, a jego klany stracą siłę. - - Co z Tomą? - zapytał z zaciekawieniem Burzowy, w tej chwili częściowo szary, częściowo żółty. - - Mito Pica jest miastem, które chroniło szczenię Nathana Bedlama w czasie jego dorastania. Już z tego powodu straciło prawo do istnienia. Toma zrówna je z ziemią! Coś, co nigdy nie powinno się narodzić, krzyknęło z głębi Kivan Grath. Złoty zachował obojętny wyraz twarzy, ale zaklął siarczyście w duchu. Pozostali trzej Smoczy Królowie rozejrzeli się, wyraźnie poruszeni niesamowitymi dźwiękami. Madrac, na wpół ukryty w mroku, nie okazał żadnych emocji. Cesarz improwizował. Pochylił się w stronę braci. - Wiedzcie i zapamiętajcie: jestem władcą Smoczych Królów! Nieposłuszeństwo oznacza karę! Zdrada jest równa śmierci! Przekonały się o tym legiony Żelaznego i Spiżowego! Zadrżeli. Złoty z zadowoleniem zmrużył oczy. Niech łamią sobie głowy nad nieznanymi sługami swego pana. To pomoże utrzymać ich na wodzy. - - Możecie odejść! Bracie Czerwony, postaraj się nie zawieść! Jeśli ci się uda, czeka cię wielka nagroda, lecz jeśli zawiedziesz, srodze pożałujesz! - - Rozumiem, panie! - Władca Piekielnych Równin odszedł ostatni, z umysłem zaprzątniętym bogatym życiem Lasu Dagora i tym, co zrobi, kiedy stanie się jego własnością. Złoty został sam. Sam - pomijając wiedźmina Madraca. Cesarz odwrócił się do swego upiornego towarzysza. Jego zdaniem czarnoksiężnik był jedynym, któremu mógł naprawdę ufać. Madrac mówił tak, jakby zniszczenie i śmierć były jego chlebem powszednim. Pod wieloma względami byli spokrewnieni duchem. - - Nie zapomniałem o tobie, Madracu. - - Mam na względzie tylko twe zadowolenie, Królu Królów. - - Powinieneś zostać nagrodzony za swoje zasługi. - Złoty nie wspomniał, że wiedźmin zostanie nagrodzony śmiercią natychmiast po zażegnaniu obecnego kryzysu. Pokrewne dusze, możliwe, ale właśnie to czyniło Madraca niebezpiecznym. - Wystarczy mi zniszczenie Gryfa i tych nowych Mistrzów. Smoczy pan pokiwał głową. Myślał już o czymś innym. - Mam wiele do przemyślenia. Na razie możesz odejść. Madrac skłonił się i odpłynął w czerń. Niesamowity krzyk najwierniejszego sługi Złotego rozległ się raz jeszcze. Pogrążony w myślach cesarz poszedł nakarmić swojego pupila. Nieliczne pochodnie w komnacie przygasały. Wkrótce miała zapaść całkowita ciemność. W resztkach światła utworzył się cień. Cień przyjął kształt otulonej płaszczem, zakapturzonej postaci. Madrac. Choć słudzy Smoczego Cesarza czaili się w najciemniejszych zakamarkach komnaty, żaden nie wykrył obecności intruza. Wiedźmin wybuchnął śmiechem śmierci i koszmaru, i po raz pierwszy odsłonił twarz. Nie była to twarz w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może się uśmiechnął. Trudno było powiedzieć, zważywszy na rozmyte rysy Cienia. XII - Kyrg po prostu nic, tylko siedzi. Jego siły nawet nie zostały nadszarpnięte. Nie rozumiem tego, wielmożny Gryfie. Lwioptak odwrócił się do Blane’a. Panowała przerwa w walkach. Byli oblężeni. Lochivaryci i ich smoczy dowódcy wystawiali na próbę wytrzymałość obrońców. Smoki najwidoczniej bały się dalszych akcji w rodzaju tej Jaką Gryf odparł pierwszy atak powietrzny. Wkrótce sytuacja ulegnie zmianie, jeśli pan Penacles nie zdoła przełożyć na zwyczajną mowę tego, co wyczytał w księgach. Do kroćset, dlaczego akurat rymy i poezja? Jedna pociecha: im dłużej smoki zwlekały, tym trudniej było zapanować nad ludzkimi fanatykami. - - Kyrg - powiedział - czeka na księcia Tomę. Toma w chwili obecnej niszczy Mito Pica. - - Co? - Blane upuścił hełm, który trzymał pod pachą. - Mito Pica? Nie możemy nic zrobić? - - Nic. Zaklęcia, które uważałem za skuteczne, okazały się niewystarczające. Nic dziwnego, że Purpurowy Smok nie zdołał od razu zabić Nathana Bedlama. Większość z tych, którzy studiują księgi, myśłi w kategoriach ogółów, nie szczegółów. Jestem coraz bardziej przekonany, że w celu uzyskania tego, co naprawdę chce się otrzymać, trzeba być bardzo precyzyjnym. Jeśli nie, biblioteki będą się bawić. - - Dlaczego nikt nigdy nie spisał zaklęć w prostszej formie? Zapewne jeden z władców tego miasta... - - W ciągu trzech dni znika każda kopia danej strony. A ten, kto ją odczytał, zapomina, co na niej było. Domyślam się, że to swego rodzaju zabezpieczenie. Pokryta szramami twarz dowódcy stała się jeszcze brzydsza. - Ha! Magia! Dajcie mi prostą wojnę! Patrząc na nieprzebrane szeregi wroga, Gryf potrząsnął głową. - Nie ma prostych wojen. Do pokoju wszedł adiutant. Kiedy nie odwrócili się ku niemu, chrząknął nerwowo. Blane popatrzył na niego. - O co chodzi? Adiutant pobladł. Oblicze dowódcy mroziło niejednego z podkomendnych. - Przepraszam, przyszedłem porozmawiać z wielmożnym panem Gryfem w sprawie wielmożnej Pani Gwen. Lwioptak okazał zainteresowanie. - - Poszedłem po nią, jak rozkazałeś. Najpierw zajrzałem do jej komnaty, a potem do kwatery jej zaginionego towarzysza. Nie znalazłem jej. - - To ciekawe. - Gryf szarpnął sierść pod dziobem. - Co dalej? - - Poprosiłem... poprosiłem innych o pomoc. Przeszukaliśmy wszystkie pokoje. Na próżno. Potem odkryłem prawdę. - To znaczy? - Blane tracił cierpliwość. Żołnierz, już blady, zbielał jak kreda. - - Wypytała twojego szpiega, wielmożny Gryfie, nim ty to uczyniłeś. Dowiedziała się, że Mito Pica pada pod naporem smoczych sił Tomy. Pewien służący podsłuchał ich rozmowę, ale milczał ze strachu przed mocami Pani. - - Zrozumiałe. Dalej. - - Wpadła we wściekłość. Szpieg wzruszył ramionami i odszedł. Tylko ten sługa słyszał jej ostatnie słowa. Zamierzała wyprawić się do Mito Pica! Z gardła Gryfa wyrwało się gniewne warczenie. Ludzie ze strachu cofnęli się przed rozgniewanym władcą. W tej chwili w umyśle Iwioptaka niewiele było rozsądku. Dopiero po paru sekundach zdołał się opanować. - Czyżbyśmy byli na tonącym okręcie, że nasi sprzymierzeńcy znikają jeden po drugim? - rzucił bardziej do siebie, niż do nich. - Mito Pica jest skończone! Tego, czego szuka Gwen, najpewniej już tam nie ma? Może przypłacić życiem swoją głupotę! - - A czego szuka? - zaciekawił się Blane. - - Cabe Bedlam dorastał w pobliżu Mito Pica. Przez kilka pokoleń. Dlaczego i jak, pozostaje pytaniem. Nikt o tym nie wiedział, dopóki przypadkiem nie natknął się na niego jeden ze Smoczych Królów. Pani jak się wydaje wierzy, że zdoła zebrać informacje o jego przeszłości i że one być może pomogą jej uratować go z rąk Azrana. Marna nadzieja, nawet w najlepszym wypadku, ale ona kieruje się bardziej uczuciem niż logiką. Powinienem się tego spodziewać. Dowódca z Zuu zakaszlał chrapliwie. - Co teraz zrobimy? Gryf rozejrzał się po pokój u. Do miasta wsączały się Szare Mgły. W pomieszczeniach panował półmrok, choć w tych zajętych przez wojsko paliło się więcej lamp niż zwykle. - - Słyszałem ludzi, którzy mieli taki sam paskudny kaszel. Teraz mnie uderzyło, że brzmi aż nazbyt znajomo. - - Co to takiego? - - Szare Mgły wysysają z nas siły. Słabniemy, podczas gdy Lochivaryci oddychają swobodnie. Mnie nic się nie stanie, ale reszcie miasta grozi niebezpieczeństwo. - Podszedł do okna i popatrzył na Penacles. - To będzie krótkie oblężenie. Albo przełamiemy je w ciągu przyszłego tygodnia, najwyżej dwóch, albo sprawimy im tyle kłopotu, co chore niemowlęta. Blane zdobył się na ponury uśmiech. - - Zbiorę ludzi... - - Nie. To byłaby rzeź. Kluczem jest odnalezienie źródła Szarych Mgieł. Gdybym tylko... - Gryf urwał. - To możliwe! Blane! Proszę, powiadom generała Toosa, że przez parę następnych godzin będę w bibliotekach! - - Dlaczego? - - Być może mylnie wziąłem ogień za powietrze! - Lwioptak wybiegł z pokoju. Blane wzruszył ramionami, zakasłał i podniósł upuszczony hełm. - Twierdzi, że Szare Mgły nie mają na niego wpływu, a zachowuje się tak, jakby zmąciły mu zmysły, Zuu-kala uchowaj! Gobelin został przeniesiony do komnaty leżącej w głębi pałacu, w bardziej bezpieczne miejsce. Choć w rzeczywistości Gryf pędził biegiem przez budowlę, miał wrażenie, że pełznie niemrawo. Kierował się tylko domysłem, najprawdopodobniej niesłusznym. Mimo wszystko to wiele by wyjaśniało, na przykład jak Lochivar przemienił się z czystego, pokojowego kraju w ponure, upiorne pustkowie. Zdumiewał się, że ta myśl wcześniej nie przyszła mu do głowy. Tym razem biblioteki mieściły się w centrum miasta. Dokładnie w samym środku. Zastanowił się, czy nie jest to wskaźnikiem rosnącego zagrożenia. Znalazł się w korytarzu jednej z bibliotek nawet nie zauważając zmiany miejsca pobytu. Gnom czekał cierpliwie. To dla Gryfa nie było żadną niespodzianką, ale zdziwił się, gdy zobaczył, co bibliotekarz trzyma w rękach. Błękitną księgę - a nawet nie prosił o jej wyszukanie! Była otwarta, starożytne pismo zapełniało dwie widoczne stronice. Lwioptak zmierzył wzrokiem strażnika księgozbiorów. Nawet nie mrugnąwszy, gnom bez wahania podał mu księgę. - To dla zaoszczędzenia wielce ci potrzebnego czasu, wielmożny Gryfie. Minął dzień. Cabe nadal siedział na krześle. Stawało się boleśnie niewygodne, ale zaklęcie wstrząsowe Azrana mogło być dużo gorsze - to nie ulegało kwestii. Z pełnym brzuchem byłoby mu łatwiej; mógł przyjąć zaproszenie. Ojciec najwidoczniej o nim zapomniał. Nie na długo. Z lekkim powiewem siarki, Azran i jego tron zmaterializowali się nie dalej niż trzy stopy od Cabe’a. Po twarzy czarnoksiężnika błąkał się uśmiech. W najmniejszym stopniu nie podniosło to jeńca na duchu. - - I cóż, mój synu, jak czujesz się dzisiaj? - - Mogę wstać? - - Tak myślę. Azran machnął ręką. Cabe widział, jak powietrze wokół niego skrzy się i migocze. Kiedy wszystko wróciło do normy, podniósł się ostrożnie. Bolała go każda część ciała. Wyprostował się powoli... ...i skoczył na Azrana. Trudno zrobić cokolwiek, gdy człowiek unosi się w powietrzu. Cabe przekonał się o tym w mało przyjemny sposób. Jego ojciec spochmurniał, zakręcił palcem i patrzył, jak bezradna ofiara obraca się wokół osi. - Jestem rozczarowany, Cabe. Naprawdę myślałem, że potrafisz się zachować. - Twarz Azrana pociemniała. - Widzę, że słowami nie zdołam cię przekonać. Szkoda. Będę musiał zastosować bardziej drastyczne środki. Cabe został bezceremonialnie rzucony na ziemię. Złowieszczy wiedźmin pogładził czarną połówkę brody. Dochodził do wniosku, że ten chłopak jest zbyt podobny do Nathana. - Wiesz, wczoraj stwierdziłem, że trudno mi się z tobą dogadać. Więzy rodzinne nigdy nie były moją mocną stroną, ale chyba już o tym słyszałeś. Z całkowicie zaburzonym zmysłem równowagi, Cabe rozpaczliwie próbował oderwać podłogę od własnej twarzy. Nie zwrócił większej uwagi na słowa ojca. Azran, pogrążony w zadumie, tego nie zauważył. - Po drugiej próbie nie widzę innej rady, jak bezzwłocznie przedstawić ci ciemniejszą stronę spektrum. Kiedy ujrzysz, jaka jest skuteczna i satysfakcjonująca, bez wątpienia nigdy nie zapragniesz odwrotu. Wiem z własnego doświadczenia. - Oczy Azrana rozjarzyły się dziwnym światłem. Zdolny wreszcie rozpoznać różnicę między dołem a górą, Cabe dźwignął się na kolana. Umknęła mu większość z tego, co mówił jego ojciec, ale jedno zapadło weń głęboko. Azran chciał pchnąć go na ciemną ścieżkę mocy. Spróbował wstać; nogi rozjechały się każda w swoją stronę. Nadal kręciło mu się w głowie. - Nie! - Słowo samo wyrwało się z ust, a głos był jego i zarazem nie jego. Odziana w czerń postać ojca poleciała w tył, razem z krzesłem, na kamienną ścianę. Jedynie refleks uchronił czarnoksiężnika przed strzaskaniem czaszki. Zniknął na chwilę przed zderzeniem z murem. Krzesło z hukiem walnęło w kamień. Upadło na podłogę, rozbite na niezliczone kawałki. Cabe zemdlał. Chwilę później Azran powrócił. Zawył wicher i błyskawica przemknęła przez pokój. Czarnoksiężnika spowił błyszczący pancerz. Ugiął nogi w kolanach, gotów do walki na śmierć i życie. Z początku nie zauważył skulonego chłopaka. Obracał głowę we wszystkie strony, wypatrując nowej napaści. Kiedy upłynęło nieco czasu i nadal panował spokój, zły wiedźmin wreszcie ochłonął na tyle, by dostrzec, że jego przeciwnik jest nieprzytomny. Czary zniknęły prawie natychmiast, ku uldze kilkorga nie dających się opisać i wybitnie poruszonych sług. - Mój syn, ha! Jesteś Nathanem, ciałem i duszą, i tym samym nic mi po tobie! Warcząc, Azran cisnął piorunem czystej siły w bezwładne ciało. Ciało odbiło błyskawicę, która utworzyła nowe okno w przeciwległej ścianie. Zaskoczony wiedźmin ponowił próbę. Przez dziurę powstałą w suficie kilka mrocznych stworzeń natychmiast ewakuowało się do bezpieczniejszych części zamku. Azran cofnął się i szarpnął srebrną połówkę brody. Wiedział, że chłopak ma potencjał niesłychanej mocy, ale to nie wyjaśniało biegłości, z jaką się nią posługiwał - opanowanie tej sztuki zajmowało adeptom całe lata. Cios, który niemal zakończył karierę Azrana, nie był surową siłą. Przed osiągnięciem właściwego celu zneutralizował kilka zaklęć ochronnych. Nekromanta uszedł z życiem tylko dzięki temu, że w przeciwieństwie do niektórych czarnoksiężników dodał pewien kruczek do osobistych czarów ochronnych. Zyskał dość czasu, żeby przenieść się w inne miejsce, zanim niewidzialna magiczna siła roztrzaska go o ścianę. Jasne, że sprawcą był Nathan. Atak był jednoznaczny jak podpis. Jego stylu nikt nigdy nawet nie próbował skopiować. To wymagało biegłości i znacznej mocy. Azran zdał sobie sprawę, że rozważania te prowadzą donikąd. Jego syna chroniła Skorupa Żółwia, silna osłona, która mogła zostać wzniesiona naturalnie. Próba jej spenetrowania byłaby stratą czasu i energii. Poza tym, chłopak - chłopak? po kilku pokoleniach? - był bezradny. Nie mógł odejść, dopóki osłona nie zniknie, a wówczas ucieczka będzie niemożliwa, ponieważ Azran zastawi na niego zaklęcia, które natychmiast uderzą. Nie, choc w tej chwili bezpieczny, Cabe nadal był jego więźniem. Przy oknie wychodzącym na Piekielne Równiny rozległo się trzepotanie. Jeden z Poszukiwaczy zachowywał się niezwykle. Azran skierował uwagę na stworzenie, ruchem dłoni zezwalając mu wejść. Skrzydlaty wleciał przez okno i stanął na podłodze. Ukląkł przed wiedźminem, a grzebień dygotał mu z podniecenia. Zaciekawiony Azran położył rękę na jego głowie. Horda smoków. Prawdę mówiąc, cała armia ciągnąca w grupach ze wszystkich stron. Ku... ku zamkowi! Wiedźmin oderwał rękę. Nadciągał Czerwony Smok. Po niego. Jakimś sposobem wyszło na jaw położenie jego zamku. Zakładał, że czary starożytnych potęg wystarczą, żeby go ukryć. Wyglądało na to, że nie miał racji. Ktoś powiadomił Smoczych Królów. Teraz sądzili, że niczego nie podejrzewa i że jest bezbronny. Miał im udowodnić, że w obu przypadkach straszliwie się mylą. Odprawił Poszukiwacza po przykazaniu mu, żeby przygotował swoich pobratymców do walki. Nie wiedział, czy skrzydlaci sprostają zadaniu. Posiadali wolę i moc, ale byli nieliczni. Nie, zadecydował, sam weźmie udział w bitwie i błyskawicznie rozprawi się z Czerwonym Smokiem. Do tego będzie potrzebować miecza. Ciało leżało bez ruchu. Zadowolony, że jego syn nie wymknie się czarom, jakie rozpiął wokół Skorupy Żółwia, mroczny wiedźmin udał się do swego sanktuarium. Ta bitwa oznajmi światu, że tutaj jest siła, z którą należy się liczyć. Źe on, Azran, jest niezwyciężony. Szedł z głową pełną marzeń o przyszłej wielkości. Gdyby - i tylko gdyby - nie popadł w roztargnienie, mógłby zobaczyć niewielkie światełko, które utworzyło się z niczego na środku pokoju, nie dalej niż trzy stopy od Cabe’a. Zaklęcie unikania zmyliło liczne pułapki zastawione na leżącą na podłodze postać. Potem, jak gdyby wyłaniając się z samego płaszcza, ukazał się mroczny czarnoksiężnik zwany Cieniem. Rozejrzał się dokoła. Być może uśmiech skrzywił jego usta. Jak zaplanował, mieszkańcy starożytnego zamczyska zajęci byli przygotowaniami do obrony. Hordy Czerwonego Smoka lada moment miały pojawić się w zasięgu wzroku. Kiedy rozgorzeje bitwa, Cień zabierze Cabe’a i odejdzie. Nie było dla niego ważne, kto okaże się zwycięzcą. I wojska Smoczych Królów, i siły Azrana poniosą uszczerbek, a to było bardziej niż satysfakcjonujące. Cień pochylił się, żeby zbudzić Cabe’a. Natychmiast odepchnęła go skorupa czystej mocy. Po twarzy zakapturzonego wiedźmina przemknęło krótkotrwałe jak mrugnięcie, acz wyraźne zdumienie. Nie spodziewał się czegoś takiego. Narażało na niebezpieczeństwo ich obu. On najprawdopodobniej by przeżył, ale nie zależało mu na torturach z rąk Azrana. Cabe nie miałby najmniejszych szans. Gdzieś’ na zewnątrz, wysoko, powietrze wypełniły krzyki Poszukiwaczy, którzy dostrzegli nadciągającego wroga. Niezależnie od tego, że takie mieli rozkazy, sami gotowi byli bronić fortecy do ostatniej kropli krwi. Z tą ziemią łączyła ich więź mocniejsza od każdego zaklęcia. Najeżdżanie ojczystych ziem skrzydlatych równało się zapraszaniu śmierci. Tylko błyskawiczny refleks uratował Azrana przed ponurym losem. Smocze stada nie będą miały takiego szczęścia. Cichy jęk uczulił Cienia na fakt, że Cabe odzyskuje czucie. Miał nadzieję, że rozum wróci mu równie szybko. - Cabe! - Nawet szept zdawał się trząść ziemią. Pocierając głowę, Cabe siłą otworzył oczy i z oszołomieniem popatrzył na otaczającą go dziwną klatkę barw. Jakby tęcza oszalała. Jasne odcienie krzyżowały się tu i ówdzie, otaczając go. Odwrócił się, z trudem koncentrując spojrzenie na pobliskiej postaci. Kiedy zrozumiał, kto to jest, niemal chciał wyrwać się spod osłony. Tylko ostrzeżenie Cienia powstrzymało go przed bezcelowym rzuceniem się na zaporę. - - Nie w ten sposób, Cabe. Musisz zdjąć zaklęcie. - - Zdjąć zaklęcie? Azran... Mroczny wiedźmin podniósł skrytą w rękawicy dłoń. - - To nie robota Azrana. Skorupa Żółwia jest czysto obronnym czarem. Tylko ty mogłeś go rzucić! - - Az... - Cicho! Jeśli zbyt wiele razy wypowiesz jego imię, może to zauważyć, nawet w gorączce bitwy! - - Jakiej bitwy? Cień warknął. - - Później ci powiem! Jeśli się uwolnisz! Cabe postanowił nie wspominać, że brakuje mu doświadczenia czy też treningu i raczej trudno spodziewać się, że uwolni się po prostu myśląc o tym, żeby skorupa zniknęła. Skorupa Żółwia zniknęła. Cabe podniósł się, zaintrygowany. Choć nogi mu drżały, tym razem stanął wyprostowany. - To wszystko, co musiałem zrobić? Jego towarzysz zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi. - Tak, to wszystko. Zaalarmowały ich dzikie ryki nieludzkich wojowników. Smocze stada pana Piekielnych Równin starły się z Poszukiwaczami i innymi sługami Azrana. Rozlegające się dźwięki mroziły do szpiku kości. Cabe nie miał najmniejszej ochoty choćby rzucić okiem na toczącą się na zewnątrz bitwę. - Chodź! - Cień wyciągnął rękę. Nie wiadomo skąd i jak, w powietrzu pojawiło się rozdarcie, które rozszerzało się, aż obaj mogli się w nim zmieścić. Wiedźmin szedł pierwszy. Cabe’a kusiło, żeby dotknąć skrajów rozdarcia, ale doszedł do wniosku, że lepiej nie ryzykować. Załóżmy, że szczelina zamknie się, gdy ręka będzie jeszcze w pokoju. Co wtedy? Ta myśl nie była przyjemna. Znaleźli się w miejscu, które nie było miejscem. Cień zatrzymał się na chwilę, żeby udzielić Cabe’owi ostrzeżenia. - Jesteśmy w czymś, co bliskie jest temu, co ludzie nazywają piekłem. Trzymaj się mnie mocno i nie zważaj na nic, co usłyszysz! Jeśli się zgubimy, możesz nigdy nie znaleźć wyjścia! Ruszyli. Cabe spojrzał pod nogi, próbując zobaczyć, po czym stąpa. Było to jak patrzenie w nicość. Mglisty nie-świat. Zastanowił się, czy gdyby się puścił, to czy spadałby przez wieczność? Głosy dotykały go. Wołały do niego. Błagały. Śmiały się i płakały. Nie głośno. Dużo gorzej. Tuż ponad dolną granicą słuchu. Szepty zewsząd. Każdy domagał się uwagi i próbował go zdekoncentrować. Jeden zabrzmiał jak stentorowy głos Czarnego Konia. Cabe wytężył słuch, ale jego przewodnik w tej samej chwili pociągnął go do przodu. Głos zatracił się, nowe zajęły jego miejsce. Cabe modlił się, żeby nie oszaleć przed powrotem do rzeczywistości. Wieki. Wydawało się, że idą już całe wieki. Cień był milczący i niezwykle szorstki. Najwyraźniej głosy na niego też wywierały wpływ. Zważywszy na przekleństwo, być może nawet większy niż na Cabe’a. Musiał, bez wątpienia, spędzać tu sporo czasu. - Tam! Głos Cienia zagłuszył szepty. Cabe zmrużył oczy, patrząc w kierunku wskazanym przez zakapturzonego towarzysza. Zobaczył maleńką, niemal niewidoczną iskierkę światła. Wydawała się nieznacząca, dopóki człowiek nie uświadamiał sobie, że w tym koszmarnym nie-świecie nie istnieje żadna inna forma oświetlenia. Ze wznowionym entuzjazmem ruszyli w kierunku plamki jasności. Powiększała się jakby skokami. W tym miejscu odległość nie miała realnego znaczenia. To, co leżało daleko, chwilę poz’niej znajdowało się tuż obok, i na odwrót. Dotarli do łaty blasku niemal niespodziewanie. Cień sięgnął w światło wolną ręką. Światło uformowało się w kształt łzy. Zza pleców towarzysza Cabe dostrzegł skalisty krajobraz. Czymkolwiek była ta kraina, migotała. Skrzyła się jak diament. Przeszli na drugą stronę. Cabe był bardziej niż szczęśliwy, gdy tylko mógł usiąść. Cień zamknął rozdarcie w rzeczywistości i odwrócił się do młodego wiedźmina. Wyraz jego twarzy, oczywiście, był nieodgadniony. - Odpoczniemy tutaj przez chwilę. - Usiadł naprzeciwko Cabe’a. Grunt był skalisty i nierówny, ale obu udało się znaleźć wygodne miejsca. Teraz, gdy było po wszystkim, Cabe miał parę pytań do Cienia. - Simon... Cieniu, co się z tobą stało? Myśleliśmy, że umarłeś wraz z Poszukiwaczem! - Niełatwo mnie zabić. Choć czar był silny, moje osobiste zaklęcia obronne zdołały mnie uchronić. Zostałem rzucony w próżnię między światami. Można by powiedzieć, że umarłem. Cabe zadrżał, wspominając przekleństwo mrocznego wiedźmina. - - Dzięki niech będą bogom, że tak się nie stało! Cień być może pokiwał głową. - - Tak. Dzięki bogom. - - Kto zaatakował warownię Azrana? Wyraźny śmiech. - - Smoczy Królowie. Przekazałem im informacje, wiedząc, że zapewnią mi zasłonę dymną, jakiej potrzebowałem, żeby cię uwolnić. Z ochotą poszli mi na rękę. - - Skąd wiedziałeś, gdzie jest Azran i że mnie porwał? - - Moje moce są dużo starsze od obecnych. To niekiedy zapewnia mi przewagę. A niekiedy działa na moją niekorzyść. Cabe nie drążył tematu, który dla Simona wyraźnie był przykry. - Czarny Koń zniknął w tym samym czasie, co ty. Jego towarzysz zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi. - - Obawiam się, że Czarny Koń mógł się zgubić. - - Zgubić się? Gdzie? - - Pustka między światami jest ogromna. Choć straszny rumak tworzy jedność z tym miejscem, może zostać wygnany do niego na zawsze. A właściwej drogi na zewnątrz można szukać przez całą wieczność. Być może widzieliśmy go po raz ostatni. - Cień pochylił głowę. Cabe żałował, że lepiej nie poznał tego stworzenia. Mimo demonicznego wyglądu, był pewien, że serce Wieczystego - jeśli Czarny Koń miał serce - było we właściwym miejscu. Lekki ruch przyciągnął jego uwagę. Coś - było za daleko, żeby zobaczyć wyraźnie - zniknęło niemal w tej samej chwili. Nie wiadomo, czy było to zwierzę, czy człowiek. Cabe zawołał do swego towarzysza, po cichu, żeby nie usłyszał nikt inny. - Cieniu! Coś nadchodzi! Zakapturzona głowa podniosła się powoli, jak gdyby nie działo się nic nienormalnego. - Możesz to opisać? Cabe pokręcił głową. - - Było wielkie. Jak niedźwiedź, ale nie takie niezdarne. Widziałem tylko zarys, nic konkretnego. - - Lepiej uważajmy. Miałem niewielki wpływ na wybór miejsca. - - Dlaczego? Gdzie jesteśmy? - Ulga szybko ustąpiła zaniepokojeniu. - - Na Półwyspie Legar. Na ziemi Kryształowego Smoka. Ulga pierzchła. Kryształowy Smok był jednym z niewielu Królów, którzy nie mieli nijakiego kontaktu z ludźmi. Lodowy nienawidził ludzkości. Zielony rozmawiał tylko z leśnymi elfami. Kryształowy - Kryształowy prócz swoich klanów nie miał innych poddanych. Przynajmniej tak uważano. To coś zdecydowanie nie było ludzkie. Cabe popatrzył na Cienia. Czarnoksiężnik siedział w milczeniu, jakby kontemplował naturę wieloświata. Gdy Cabe chciał się odezwać, Cień palcem nakazał mu zachowanie ciszy. Po cichu wyszeptał: - Zbliża się. Zaufaj mi. „To wystawi moje zaufanie na najwyższą próbę” - pomyślał Cabe, ale nie powiedział tego na głos. Jego towarzysz być może się uśmiechnął. Młody wiedźmin skupił uwagę na nadchodzącym intruzie. Zniknął. Cabe zaczął się podnosić. Cień położył mu rękę na ramieniu i powstrzymał go. Cabe popatrzył na niego pytająco. W odpowiedzi starszy wiedźmin bez słowa wskazał ręką za młodszego towarzysza. Cabe odwrócił się. Pancernik. Pancernik wyższy niż człowiek i stojący na dwóch nogach. Do obrony miał gruby pancerz i dwie kończyny uzbrojone w ostre, długie na palec pazury. Brudnobrązowy, nie miał ogona, co stało w sprzeczności z jego skądinąd zwierzęcym wyglądem. Stworzenie spojrzało na nich z wściekłością. Cień wysunął się do przodu i zaczął hukać dziwacznie. Ciężko opancerzony potwór patrzył na niego cierpliwie, a kiedy wiedźmin zamilkł, odpowiedział w ten sam sposób, tylko że jego odgłosy były dużo niższe. Potem odszedł. Cień pokiwat głową i pochylił się do Cabe’a. - - Mówi, że zaprowadzi nas w lepsze miejsce. Tutaj zbyt często zaglądają patrole Smoczych Królów. - Jego głos brzmiał dziwnie płasko. - - Co to jest? - - Quel. Niegdyś Quele zamieszkiwały większość Smoczych Królestw. Teraz tylko Półwysep Legar stanowi resztki imperium, które w przeszłości rywalizowało z cesarstwem smoków. Cabe chciał zapytać o więcej, lecz przeszkodził mu niespodziewany powrót Quela. Towarzyszył mu drugi, niemal identyczny, choć szerszy i nieco niższy. Złośliwość błyszczała w ich obcych oczach. Czarnych jak pustka, pomyślał. Quele połyskiwały lekko jak całe ich otoczenie. Cabe najpierw uważał, że to naturalne. Zmienił zdanie, gdy dostał cienki płócienny płaszcz usiany drobnymi, skrzącymi się diamentami. Kupcy w Mito Pica czy w Penacies zapłaciliby za niego fortunę. Pierwszy Quel dał znać, że Cabe powinien go założyć. Cień owinął płaszcz z kapturem podobnym materiałem. Cud, że ten człowiek nie umarł z gorąca. - - Po co te płaszcze? - - Kryształy uginają i zakręcają światło, a co ważniejsze, zaklęcia. Poza tym służą za kamuflaż. W ten sposób Quele wtapiają się w otoczenie. Nawet Kryształowy Smok nie może ich znaleźć. Będąc ludźmi, potrzebujemy ubrań. Quele noszą zewnętrzne pancerze. Zmieniają je w miarę wzrostu. W szczelinach osadzają różnorodne kryształy. Stworzenie o złowieszczych oczach ze złością machnęło łapą. Chciało, żeby się pospieszyli. Cabe zauważył, że drugi Quel ustawił się za nimi. Nie sądził, że zrobił to po to, by chronić ich przed Smoczymi Królami. Poruszały się szybko jak na tak ciężkie i niezgrabne istoty. Cabe i Cień, fizycznie i psychicznie osłabieni po podróży przez ciemny nie-świat, z trudem dotrzymywali im kroku. Nie odzywali się, żeby oszczędzać siły. Po pokonaniu niezliczonych, podobnych do siebie wzgórz - Cabe był niemal pewien, że Quele celowo wodzą ich w kółko - dotarli do raczej niedużej dziury w pagórku. Stworzenie idące na czele wskazało na otwór, potem na nich. Wiadomość była jasna. Cień wszedł pierwszy. Cabe szybko podążył za nim. Młody wiedźmin spodziewał się, że zobaczy ciemną i wąską norę. Rzeczywistość przerosła jego oczekiwania. Po krótkim odcinku, który musieli pokonać na kolanach, tunel rozszerzył się w korytarz nie tylko wybrukowany, ale o ścianach tak gładkich, że nie mogły być dziełem ludzkich rzemieślników. Cabe dostrzegł też coś, co uznał za fragment wielkiej budowli wzniesionej w grocie, która otwierała się przed nimi. Zastanawiał się, jak wielkie były podziemne siedziby tych opancerzonych stworzeń. Cienia ogarnęło zniecierpliwienie. Przyspieszył, zrównał się z Quelem, a nawet go wyprzedził. Wielki zwierzolud przytrzymał go opancerzoną, szponiastą dłonią. Mroczny czarnoksiężnik zwolnił i zajął swoje miejsce w szeregu. Zatrzymali się przed jaskiniowym miastem. Dom Gwen złożony z naturalnej skały, drewna i roślin był baśniowy, a jednak bladł w porównaniu z widokiem, który roztaczał się przed oczami Cabe’e. Patrzył na prawdziwą metropolię wyciętą z ziemi i skały. Wieże, które zaczynały się w najdalszej głębi, pięły się na spotkanie z wysokim, płaskim stropem jaskini. Żaden ludzki zamek ani forteca nie były tak wysokie jak najbliższa z wież, ale nawet ta wydawała się mała w zestawieniu z dalszymi. Każda budowla błyszczała od szlachetnych kamieni - pokrywało ją niewyobrażalne bogactwo. Co dziwne, w całym tym połyskliwym mieście nie zauważyli żadnego znaku życia. Szerszy z dwóch Queli zahukał nisko. Jego towarzysz odpowiedział w pośpiechu. Nie mogli się w czymś zgodzić. Wyższy chciał wejść prosto do miasta, drugi wskazywał ścieżkę, która biegła wzdłuż jaskini, często ginąc w skalnych korytarzach. Cień ze złością zagadał coś w osobliwym języku stworzeń. Szerszy z nich wreszcie wygrał. Cabe z tęsknotą popatrzył na miasto, mając nadzieję, że zobaczy je później. Szli całe wieki. Cabe był zdumiony energią pozostałych; sam był bliski omdlenia, poza tym nie jadł od długiego czasu. Tylko duma - nie wspominając o odrobinie strachu - trzymała go na nogach. W pewnym miejscu Cień wysunął się na czoło. Tym razem Quel nie protestował. Te tunele były podniszczone i zakurzone, jak gdyby nie używane od długiego czasu. Rodziło się pytanie, czy ich użytkownicy jeszcze żyją. W mieście, w tym krótkim czasie, jaki Cabe miał na obserwację, nie pojawiło się żadne stworzenie. Z drugiej strony, to wcale nie musiało dowodzić, że miasto jest wymarłe. Dotarli do kolejnej groty, wielekroć mniejszej od tej mieszczącej miasto, lecz mimo wszystko ogromnej. Ściany pokryte były tysiącami, inkrustowanych kryształami skalnych brył wielkości człowieka. Tutaj czuć było zapach zwierząt, wielu zwierząt. Cabe z drgnieniem zauważył, że ten sam zapach jest właściwy dwóm Quelom. - Gdzie jesteśmy? Nie spodziewał się odpowiedzi, ale Cień mu jej nie poskąpił. - - W miejscu spoczynku Queli. - - Tutaj chowają zmarłych? - - Nie, tutaj przebywa ich rasa. Cabe popatrzył na niego, ale, jak zwykle, próba odczytania czegokolwiek z jego twarzy nie przyniosła rezultatu. Wiedźmin wskazał na ściany jaskini. To, co uważał za bryły, w rzeczywistości było Quelami. Przywierały do ścian, ich usiane kryształami pancerze przylegały ściśle jeden do drugiego. Głowy były ledwo widoczne, a kończyn wcale nie było widać. Cabe potrafił powiedzieć tylko tyle, że śpią. Świadczyły o tym ich nieznaczne ruchy. - Są pogrążeni we śnie, Cabie Bedlamie. Czekają na czas, by powstać raz jeszcze przeciwko swoim odwiecznym wrogom, smokom. Tylko garść strażników stale czuwa. Reszta będzie spać, dopóki nie zostanie złamany czar, który ich wiąże. - Skąd wiesz to wszystko? Cień roześmiał się. Cabe’owi umknęła przyczyna jego wesołości. - - Pozostały mi pewne wspomnienia, mimo śmierci niezliczonych przeszłych wcieleń. W ciągu niektórych żywotów zgłębiałem tajniki wiedzy i natrafiłem na trop tych stworzeń, tak jak Azran znalazł zamek starożytnych. - - Jak je przebudzimy? Gdyby wykorzystać je przeciwko Smoczym Królom... - - Przezwyciężenie mocy, która każe im drzemać, dotychczas przewyższało mozliwos’ci naszego rodzaju. Ty, mój przyjacielu, jesteś jedynym, który mógłby tego dokonać. Dwaj Quele cierpliwie stali w pobliżu, podczas gdy ludzie rozmawiali. W końcu jeden zahukał pytająco. - O co mu chodzi? Cabe zmienił zdanie - Quele wcale nie były cierpliwie, a ich zachowanie odbiegało od uprzejmego. Długie ryje miały drapieżny wyraz, a oczy szerszego zwęziły się, łypiąc jakby podejrzliwie na dwóch wiedźminów. - Jest tylko zniecierpliwiony. Nigdy nie byli tak blisko przełamania czaru. Żaden nie przypuszczał, że ich magowie umrą, rzucając zaklęcie. Z twoją pomocą jednakże możemy naprawić ich błąd. Cabe’owi daleko było do zadowolenia, choć nie potrafił odgadnąć przyczyny. - - Powiedz mi, co zrobić. - - Doskonale. Czekaj. - Naśladując głosy przewodników, Cień rozmawiał z Quelami. Po chwili rozmowy wyższy odszedł w jakiejś sprawie. Czekali, a Cabe nie miał pojęcia, na co. Cień w tym czasie rozglądał się po jaskini z, jak się wydawało, czystym podziwem. - To miejsce mocy. To jedyne miejsce, w którym może się to dokonać. - Słowa były ledwie szeptem; zakapturzony wiedźmin mówił do siebie, porwany magią chwili. Coś w jego zachowaniu zaintrygowało Cabe’a. Natrętna myśl wpadła mu do głowy. Przepadła, gdy Cień odwrócił się ku niemu. - Chodź! Mamy mało czasu! Quel powiódł ich do kamiennej płyty na środku jaskini. Przypominała ołtarze ofiarne, których, jak Cabe słyszał, używały pewne dzikie rasy. Cień pogładził płytę z czymś, co mogło być czułością. Cabe cofnął się mimowolnie... ...i wpadł na drugiego wielkiego Quela. Z niesamowitą szybkością stworzenie przytrzymało bezbronnego człowieka i wolną ręką zawiesiło amulet na jego szyi. Krwawoczerwony klejnot zaczął pulsować miarowo. Cabe zawołał do drugiego wiedźmina: - Cień... Simon! Ratuj! Mroczny czarnoksiężnik, dawniej zwący się Simonem, odwrócił się i zachichotał. Ukłonił się szyderczo, powiewając połami płaszcza. - Zwij mnie Madrakiem - tym razem! XIII Mito Pica. Kolejna nazwa dodana do historii zniszczenia. Smocze hordy księcia Tomy wdarły się do niczego nie podejrzewającego miasta. Strażnicy obsadzający mury zginęli. Ociężałe, bezmyślne poślednie jaszczury taranowały łbami kamienie - dopóki nie ustąpiły, one lub oni. Pomniejszych smoków zawsze było bez liku. Wężosmoki, smoki ogniste, smoki powietrzne - wszystkie siały spustoszenie, kalecząc i zabijając tych, którzy walczyli lub uciekali. Najgorsze były te smoki ogniste, które przybrały ludzką postać. Nie zabijały z okrucieństwem dzikich bestii, ale mordowały z sadystycznym wyrachowaniem ludzkiego umysłu. Nawet pomniejsze jaszczury i im pokrewni trzymali się od nich z daleka. Stawiono im opór i miasto jeszcze się broniło. Żołnierze stacjonujący w głębi Mito Pica mieli dość czasu, żeby się przygotować. Pierwsza fala najeźdźców, która dotarła do koszar, została wybita. Niestety, napastnicy mieli przewagę liczebną. Dowódcy wojsk rozważali wycofanie pozostałych sił poza miasto i, o ile to możliwe, przebicie się do Zuu, Wenslis lub Penacles - jeśli te miasta jeszcze nie padły. Mieszkańcy Mito Pica zrobili to, co mieszkańcy każdego zaatakowanego regionu: uciekali, ratując życie, gdy byli dość szybcy, albo ginęli, jeśli byli powolni. Zginęło więcej cywilów niż żołnierzy, ale zawszejest więcej cywilów do zabijania niż żołnierzy. Taka jest natura wojny. I w tym piekle zmaterializowała się Pani. Jej moce nadal były w gorszej niż zazwyczaj formie. Musiała dwa razy zatrzymać się przed dotarciem na rolnicze tereny wokół umierającego miasta. Określenie „rolnicze tereny” w najlepszym wypadku było eufemizmem; okolice miasta były zryte pazurami, kopytami i stopami uczestników walk. Wiele drzew zostało wyrwanych z korzeniami. Pani przez cały dzień badała teren. Nie chciała natknąć się na patrole ani, co gorsza, na samego księcia Tomę. Powiadano, że Toma był potężnym wiedźminem, jakby żywcem przeniesionym z dawno minionych czasów. Tylko wzór na skorupie jaja uniemożliwił włączenie go w szeregi Smoczych Królów. Mimo to, był pierwszy zaraz po nich, a dzięki upoważnieniu Złotego i mocy, jaką posiadał, niekiedy mógł nawet nimi dowodzić. Wypytując uchodźców, Pani zyskała pewne pojęcie o celu swej podróży. Leżał on z dala od miasta, bliżej wioski, która nadal była nietknięta przez wojnę. Toma był inteligentny i przebiegły, łecz tym razem popełnił błąd. To nie Mito Pica wychowało Cabe’a - nie bezpośrednio - tylko ta bezimienna wioska. Po przybyciu na miejsce z zadowoleniem stwierdziła, że dom łowczego stoi niedaleko. Mógł zostać pominięty przez smocze oddziały. Jeśli nie... Znikąd pojawiła się konna grupka ognistych pod postaciami ludzi. Ścigali trzech uciekinierów, zapewne rodzinę. Starszy człowiek i dwoje młodszych, może para małżeńska lub jego dzieci, nie mogli umknąć budzącym grozę smoczym rumakom. Odległość między nimi a pościgiem już zaczynała się kurczyć. Gwen była chroniona - otoczyła się zaklęciem niewidzialności. Jeśli nic nie zrobi, będzie bezpieczna, nie wykryją jej siły Tomy. Jeśli się wtrąci, narazi się na ryzyko. Wtrąciła się. Ścieżka, którą wybrali uciekinierzy, wiodła przez kępę drzew, które ocalały z walk. Pani uśmiechnęła się. Rośliny były jej przyjaciółmi, jej chętnymi sługami. Przemówiła do nich, powiedziała im, czego chce i dlaczego. Rośliny z radością zgodziły się jej pomóc. Ludzie i ich wierzchowce przebyły kępę bez przeszkód. Smoki nie miały takiego szczęścia. Dowódca, pewny, że lada chwila dopadnie swe ofiary, wysunął się przed pozostałych. Gałąź uderzyła go w twarz; odepchnął ją na bok. Drugi, silniejszy konar niemal zmiótł go z siodła. Zdążył uchylić się w ostatniej chwili. Trzeci uderzył go w gardło, gdy robił unik przed poprzednim. Z miłym dla ucha trzaskiem przetrąconego karku dowódca znieruchomiał na ścieżce. Następny jeździec próbował go ominąć. Jego zaczarowany wierzchowiec-jaszczur potknął się o korzeń, którego chwilę wcześniej nie było. Jeździec z głuchym odgłosem uderzył o ziemię i już nie wstał. Dwaj następni zsiedli z koni. Inni cofnęli się, omiatając wzrokiem otaczające ich drzewa. Gwen odwołała zielonych sprzymierzeńców. Już zbyt długo manifestowała swoją obecność. Miała nadzieję, że Toma jest zajęty licznymi sprawami i nie koncentruje swoich mocy. Pozostali jeźdźcy podnieśli towarzyszy i ściągnęli ich z niebezpiecznej ścieżki. Chroniona zaklęciem niewidzialności czarodziejka dostrzegła, że druga ofiara też nie żyje. Smoki ogniste rzuciły ciała na grzbiet jednego z wolnych zwierząt. Zrezygnowały z pościgu; po tak długiej przerwie nie zdołaliby dopędzić uciekinierów. Było też jasne, że żaden nie ma ochoty zapuszczać się w niewielki, na pozór niewinny zagajnik. Pani uśmiechnęła się. Radosne uniesienie nie trwało długo. Stąd miała iść na piechotę. Przeskakiwanie z miejsca na miejsce w poszukiwaniu chaty, która mogła, ale nie musiała tu być, byłoby ryzykowne. Szybko przyciągnęłaby uwagę Tomy. Poza tym, w ten sposób mogła przeoczyć swój cel. Wzmocniwszy zaklęcie niewidzialności, Pani ruszyła przez tereny wyludnione, zniszczone i - podziękowała Rheenie, bogini lasów - niekiedy oszczędzone przez rzeźników Tomy. Minęła godzina. Tutaj ziemia była nienaruszona. Gdzieniegdzie splątane krzaki świadczyły o przejściu dużego oddziału, ale Gwen brakowało praktyki, żeby rozpoznać, do kogo najeżał. Ścieżka wiodła mniej więcej w tę stronę, w którą się kierowała. Złe przeczucie zakradło się do jej serca. Dwadzieścia minut później zauważyła coś, co zdecydowanie było dziełem rąk ludzkich. Nie ulegało wątpliwości, że to zdemolowana przez najeźdźców chata. Prawie potknęła się o zwłoki wierzchowca-jaszczura. Jego magiczne przebranie zniknęło. Teraz nikt nie mógłby pomylić go z koniem. Ani ze smokiem, jeśli o to chodzi. Był nadpalony. Gwen dotknęła szczątków i wykryła coś natrętnie znajomego. Drugi leżał w pobliżu. Trzeciego znalazła ledwie kilka stóp dalej. Te były ognistymi, zabitymi w ludzkiej postaci. Fakt, że ich broń nadal tkwiła w pochwach, wyraźnie świadczył, że zostali zaskoczeni. Co się stało z resztą napastników? I gdzie byli mieszkańcy chaty? Wzywając kilka potężniejszych zaklęć obronnych, Pani ruszyła ostrożnie w stronę zrujnowanej budowli. Znalazła więcej śladów smoków ognistych w pobliżu tego, co niegdyś było drzwiami. Jednego śmierć zabrała w chwili zmiany kształtu. Na wpół wykształcone skrzydła, ramiona nazbyt długie i szponiaste stopy. Ci nie zostali spaleni. Zamarzli na śmierć. Błyskawicznie. Charakter zniszczeń przywoływał coraz więcej wspomnień z jej podświadomości. Jęk. Zesztywniała, spodziewając się, że w każdej sekundzie zostanie zaatakowana przez niedobitki maruderów. Drugi jęk uspokoił ją - to ludzki głos. Głos smoka byłby zgrzytliwy, nawet syczący. Ten był wysoki, jak głos minstrela. Przestępując nad tym, co jeszcze niedawno było fundamentem północnego muru, Gwen weszła do zrujnowanej chaty. Pojękiwanie ucichło. Zaczęła się martwić, że przybyła za późno. Poruszając się z mniejszą ostrożnością, czarodziejka szukała źródła jęków. Był pogrzebany pod konstrukcją dachu. Szarpnęła jedną belkę. Nawet nie drgnęła. Niechętnie machnęła lewą ręką, wiedząc, że każde nowe zaklęcie może przyciągnąć uwagę księcia. Kiedy został usunięty i odłożony na bok ostatni kawałek drewna, Pani popatrzyła na postać u swoich stóp. Ranny leżał twarzą w drugą stronę, ale leśny strój i kędzierzawe włosy przypominały jej kogoś z czasów młodości. Powoli i ostrożnie, żeby nie wyrządzić mu większej szkody, przekręciła głowę. Na szczęście szyja nie była złamana. Miała rację. Twarz była bardziej niż znajoma. Wiązało się z nią imię Hadeen. Był częściowo elfem. Był również panem żywiołów. Nathan Bedlam nikomu nie zaufałby bardziej niż półkrwi elfowi. Niektórzy twierdzili, że Hadeen był jego nauczycielem. To mogło być prawdą. Hadeen rozchylił powieki. Przez króciutką chwilę patrzył jej prosto w oczy. Uśmiech zaigrał na jego zmasakrowanej twarzy. Coś mruknął, lecz Gwen nie dosłyszała. Pochyliła się nad nim. - Pani z Bursztynu, córka bogini lasów. - Jak gdyby zadowolony z tego oświadczenia, półkrwi elf wyzionął ducha. Popatrzyła na niego w szoku. Tak blisko! Tomie udało się zniszczyć jedyną nikłą poszlakę. - Gwendolyn. Czarodziejka podskoczyła. Głos należał do Hadeena, ale nie wydawało go bezwładne ciało. - Tutaj, Gwendolyn. Wysoki, silny dąb wstrząsnął potężną koroną. Pani w milczeniu pokiwała głową; Hadeen wbrew ludzkiej stronie swej natury był mieszkańcem lasu. Ta strona, która była elfem, wybrała jedno z drzew na miejsce wiecznego spoczynku. Jego esencja będzie pomagać rozwijać się drzewu i okolicznej ziemi. W ten sposób duchy elfów zawsze pozostawały z ludźmi. Było prawie tak, jakby drzewo się uśmiechnęło. - Dziękuję Rheenie, że przybyłaś przed moją śmiercią, Gwendolyn. W przeciwnym razie nigdy nie ubiegałbym się o pozory osobowości. Przez krótki czas mogę z tobą porozmawiać. - - Co tu się stało, Hadeen? Gdzie reszta smoczych sił? Konary zatrzęsły się triumfalnie. - - Ziemia, powietrze, ogień, i woda! Żywiołu niełatwo pokonać w jego własnym domu! Pierwszych strawiłem oczyszczającym płomieniem. Huragan uniósł następnych napastników. Trafili gdzieś na wschodnie morza. Woda w postaci odrętwiającego lodu zapewniła innym wstęp do świata podziemnego. Ziemia pochłonęła większość pozostałych. Szkoda, że nie mogłem ochraniać się przez cały czas. Jeden z tych, których spaliłem, rzucił zaklęcie przed śmiercią, Uderzyło, gdy skupiałem uwagę na innym. Duch drzewa mówił szybko. W krótkim czasie świadomość miała ustąpić normalnej naturze dębu. Wtedy Pani będzie miała do czynienia z emocjami. Rozumiała rośliny, ale potrzebnych informacji mogły dostarczyć tylko słowa, nie uczucia. - - Hadeen... - - Nie ma Hadeena, jest tylko dąb i duch, który się z nim jednoczy. Użyła innych słów. - - Ty, który niegdyś byłeś’ Hadeenem, wychowałeś’ młodego Cabe’a Bedlama, wnuka Nathana, swojego przyjaciela. - - Tak. - - Szukam go. Jestem przekonana, że porwał go Azran. Chciałabym wiedzieć... Przerwał jej odcieleśniony głos. - Hadeen wiedział o warowni zdradliwego syna. Nie ma tam tych, których szukasz. Gwen poznawała, że duch półkrwi elfa łączy się z istotą drzewa. Czas się kończył, a nie wiedziała, od czego zacząć. - - Gdzie jest Cabe? - - Zbliża się do początku końca. Upiór o dwóch umysłach pragnie jego mocy, która należy nie do niego, lecz tylko i wyłącznie do nich. Jeśli moc zostanie przekazana, Quele przebudzą się. Marszcząc brwi, zła, że niewiele rozumie, Pani spróbowała jeszcze raz. - Hadeen, słuchaj... Głos zdradzał walkę o zachowanie świadomości. - Gwendolyn. Cabe jest teraz w rękach wiedźmina bez twarzy. Szala przechyliła się na stronę zła, jeśli chodzi o mrocznego czarnoksiężnika. Idź do Talaku. Tam czekaj na swego ukochanego sprzed dwóch stuleci. - Nie... Słowa dochodziły jakby z daleka. - Dziecko umiera. Nathan chciał zagwarantować, że przeżyje przynajmniej jego wnuk. Gdyby on też przeżył, byłoby to szczęśliwym zrządzeniem losu. Wiedział, że Smoczy Królowie zwyciężą, ale miał nadzieję, że nasiono znów wykiełkuje. Czekała. Początkowo słyszała tylko szelest liści na wietrze. - Gwendolyn. Tylko dwaj, którzy są jednym, mogą objąć spuściznę. To było wszystko. Półkrwi elf przepadł. Pozostawił więcej pytań niż odpowiedzi. Dwaj, którzy są jednym? Westchnęła. Gdyby czas pozwolił, pochowałaby doczesne szczątki Hadeena, ale w zaistniałej sytuacji każda mijająca sekunda narażała ją na coraz większe niebezpieczeństwo. Ogrom czarów użytych na tak niewielkim obszarze musiał przyciągnąć uwagę Tomy. Ich brak był równie podejrzany. Coś poruszyło się w krzakach po prawej stronie. Musiała zdjąć zaklęcie, żeby porozmawiać z Hadeenem. Teraz, choć znów była niewidzialna, udała się pod osłonę dębu, który zawierał to, co było częścią Hadeena. Istniała możliwość, że smoki ogniste znają jakieś czary, które mogą znieść jej zaklęcie. W polu widzenia pojawił się pośledni smok w swojej właściwej postaci. Pochodząc z Gór Tyber, nie przejmował się roślinami. Łamał mniejsze drzewa i tratował krzaki, przedzierając się ku pozostałościom chaty. Blisko za nim ciągnęły dwa mniejsze stworzenia. Psy gończe Smoczych Królów. Pani wiedziała, że nie mogą jej wywęszyć. Nie miała znaczenia siła ani kierunek wiatru. Choć nie była elfem, w lasach czuła się jak w domu. Jej zapach nie zdradzał przedstawicielki ludzkiego rodzaju. Stworzenia jednak nie były psami w zwyczajnym rozumieniu. Podczas gdy dwa badały teren walki, największy zwrócił łeb w jej kierunku i węszył uparcie. Wyczuwał moc. Wiedziała, że Smoczy Królowie pracowali nad koncepcją tropiciela zdolnego do wykry wania mocy, ale teraz miała dowód, że zamysł stał się faktem. Nie było to przyjemne odkrycie. Ścieżką, którą przybyły jaszczury, nadciągnęło pięć uzbrojonych postaci. Jeszcze zanim zbliżyły się na tyle, by można było je rozpoznać, Pani wiedziała, że to smoki ogniste, gdyż nie obawiały się tropicieli. Czterej wojownicy trzymali wyciągnięte miecze, piąty miał puste ręce. Czarodziejka uznała go za najbardziej niebezpiecznego. Jeśli nie był uzbrojony, to tylko dlatego, że chroniły go inne umiejętności. Smoczy wojownicy przeszukali obejście. Dowodził nimi ten bez broni. Okazał ogromne zainteresowanie zwłokami Hadeena. Gwen próbowała wstrzymać oddech. Trzech z pięciu wojowników i jeden tropiciel stanęli w odległości zaledwie parunastu kroków. Gdyby nie obecność smoczego maga, nie miałaby problemów. On mógł spowolnić ją na tyle, by jeden z pozostałych zdążył zadać śmiertelny cios. Smoki ogniste wyglądały na zadowolone, że nikt nie przeżył. Nie mając nic do zyskania, dowódca zadecydował, że pora ruszyć dalej. Wojownicy i dwa jaszczury posłuchały bez zastrzeżeń, trzeci jednak gapił się w stronę kryjówki czarodziejki. Nie przysuwał się, ale i nie odchodził. Czarnoksiężnik podszedł do niego i trzepnął go solidnie po zadzie. Gruba skóra chroniła tropiciela przed bplem, ale klaps wystarczył, żeby przywołać go do porządku. Bestia odwróciła się i pobrnęła za swoimi towarzyszami. Smok ognisty popatrzył na dąb, jakby odgadując jego prawdziwą naturę. Zawołał go jeden z grupy. Mag zamrugał - czerwone, wściekłe ślepia spojrzały dokładnie w kierunku niewidocznej czarodziejki - i potrząsnął głową. Gwen odetchnęła z ogromną ulgą, gdy odwrócił się i dołączył do pozostałych. Odsunęła się od drzewa dopiero wtedy, gdy straciła ich z oczu. Drażniło ją ukrywanie się jak jakieś bezradne zwierzątko, ale zachowanie tajemnicy było niezmiernie ważne. Hadeen dał jej gmatwaninę oderwanych informacji. Musiała je rozgryźć. Wiedziała, że Cabe’owi grozi niebezpieczeństwo. Wiedziała też, że Cień znalazł się na liście ich przeciwników. Wieczne dwie strony medalu. Byłoby lepiej w ogóle nie zadawać się z mrocznym wiedźminem. Nowa osobowość zachowała pewne wspomnienia, a jego starożytne moce miały uzupełnić braki. Teraz, gdy została sama, mogła w spokoju wyobrazić sobie miejsce materializacji po następnym skoku. Talak nie leżał daleko; droga wymagałaby tylko jednego przystanku. Modliła się, żeby jej moce jak najszybciej odzyskały pełną sprawność. Ten rodzaj podróży jej zdaniem był mało godny zaufania. Wspomniała polną drogę, która zakręcała w lewo. Był to jedyny trakt do Mito Pica z miasta w pobliżu Gór Tyber. Upłynęło wiele lat, lecz Gwen była pewna, że droga pozostała niezmieniona. Wyobraziła ją sobie i skoncentrowała się. Powietrze wokół niej zamigotało. Pani zniknęła. Pani zmaterializowała się. W kuli siły. Przed nią siedział smoczy wojownik, odziany w złoto i noszący hełm prawie tak kunsztowny jak królewski. W lewej ręce trzymał kielich z winem. Podniósł go na powitanie. - Witaj, Pani z Bursztynu! - Książę Toma uśmiechnął się i skosztował trunku. To było zbyt oczywiste. Zbyt niebezpieczne, jeśli o to chodzi. Miało oznaczać konfrontację z samym Czarnym Smokiem. Tylko wtedy można by powstrzymać Szare Mgły. Czarny Smok miał nad nimi władzę. Czarny Smok był Szarymi Mgłami. Przyjęli fałszywe założenie. Nie wszyscy Smoczy Królowie byli smokami ognistymi. Lodowy Smok był tego dowodem. Czy zatem pan Lochivaru musiał być ognistym? Odpowiedź brzmiała: nie, był smokiem powietrznym. Najpotężniejszym ze wszystkich. Jakiż inny mógłby rozpostrzeć śmiercionośne wyziewy nad całym krajem? Żeby zniszczyć Szare Mgły, Gryf musiał zniszczyć Czarnego Smoka. Niełatwe zadanie. Lwioptak był weteranem niezliczonych bitew, ale nigdy nie stanął twarzą w twarz ze Smoczym Królem. Nathan Bedlam był jedynym, któremu udało się zabić smoka takiej rangi, a i tak przypłacił to życiem. Jednak jeśli Gryf nie zatrzyma dławiącej drętwoty mgły, Penacies padnie. Zaczął na poważnie zastanawiać się nad wycofaniem się z polityki. Gryf zamknął tom i oddał go bibliotekarzowi. Gnom ostrożnie wziął księgę; oczy płonęły mu z podniecenia. Po wyjściu władcy Miasta Wiedzy niski, przysadzisty człowieczek natychmiast przysiadał nad stronicami, które czytał jego pan. Nie tyle treść była dlań ważna, ile to, że coś tam było napisane. Gnom żył dla samych ksiąg. Widok bibliotek spłowiał, ale Gryf nie zwrócił na to uwagi. Jasne i proste, pomyślał. Księga dała mu odpowiedź w jasnych i prostych słowach. Żadnych sztuczek. Żadnych rymów czy zagadek. Wypytywanie gnoma okazało się bezowocne. Bibliotekarz powiedział tylko, że wiedział, iż jego pan potrzebuje tego właśnie tomu. Skąd się wziął ten pomysł, karzełek ani nie wiedział, ani go to nie obchodziło. Bibliotekarze już tacy byli. Powrócił do pałacu dosłownie w ostatniej chwili. Sądząc z napływających dźwięków, Lochivaryci przypuścili atak. Choć Gryf zasadniczo nie lubił używać magii, czas naglił. Wykonał szybki gest, zniknął... ...i zmaterializował się w pobliżu wschodnich murów. Trwała zażarta bitwa. Odziane w czerń postacie próbowały wspiąć się na mury. Niektórym udawało się dotrzeć do szczytu, gdzie ścinali ich obrońcy. Stosy poległych piętrzyły się u podnóża murów. Fanatycy nie zwracali na nie uwagi. Napływali fala za falą, przy czym każda gotowa była wszystko pochłonąć. Trudno było uwierzyć, że naprawdę są ludźmi. Ofiary padały nie tylko po jednej stronie. Wrogowie, którym udawało się dotrzeć na szczyt drabin oblężniczych, nie byli bezczynni. Umierało zbyt wielu obrońców. Choć prawdopodobnie dziesięć razy tyle wrogów leżało martwych lub rannych, ich legiony były dużo liczniejsze. W wojnie na wyczerpanie Penacies skazane było na przegraną. Skąd brali się ci wszyscy napastnicy? Smoki powietrzne i ogniste krążyły wysoko w górze. Od czasu do czasu przypuszczały ataki, ale ich skuteczność pomniejszali łucznicy. Jeśli ci ludzie polegną... - Wielmożny Gryfie! Krzepki, uzbrojony po zęby wojownik o posturze niedźwiedzia rzucił się w jego stronę. Obaj przewrócili się na ziemię. Sekundę później miejsce, w którym przed chwilą stał Gryf, skąpało się w płomieniach. Łucznicy obsadzający pobliską wieżę szybko rozprawili się z bezczelnym gadem. Ognisty runął na ziemię, miażdżąc kilka pustych namiotów na wyludnionym bazarze. Krzywiąc się bardziej z powodu przygniatającego go ciężaru niż śmierci, która minęła go o włos, pan Penacles warknął do swojego wybawiciela: - Dzięki, Blane, ale jeśli chcesz, żeby twój wyczyn nie minął się z celem, to zleź ze mnie, zanim umrę z braku powietrza! Wielki niedźwiedź wyszczerzył zęby. - - Wybacz mi, wielmożny Gryfie! Kiedyś się pojawił, smoki okazały nagłe i niezdrowe zainteresowanie twoją osobą! Możliwe, że dostały rozkazy zlikwidowania cię za wszelką cenę] - - Wielce możliwe. Co tu się dzieje, Blane? Wytrzymamy? - - Chyba tak. Truposzom brakuje drabin, nawet jeśli mają w nadmiarze głupoty, by się na nie wspinać! Bogowie! Skąd oni wszyscy się biorą? - - Gdybym to ja wiedział. Może... - Gryf urwał, gdy zobaczył, że hordy z Lochivaru zaczynają się wycofywać. Penacles przetrwało kolejny dzień oblężenia. - - Może co, wielmożny Gryfie? - - Gdzie jest generał? - - Ten lis? Przy południowej bramie. Grupa czarnych próbowała zakraść się od zachodniej strony. Wyobrażam sobie, że już zrobił z nimi porządek. Gryf położył ręce na ramionach Blane’a. Dowódca zadrżał mimo woli; pazury lwioptaka z łatwością mogły rozedrzec mu szyję. W naturze Gryfa było coś ze zwierzęcia. To nie ulegało wątpliwości. - Blane. Wierzę, że wiem, jak zakończyć tę wojnę zanim wydusi nas mgła czy nieprzyjaciel. - Jak gdyby na dany sygnał, dowódca zakasłał chrapliwie. - Mamy niewiele czasu. Muszę to zrobić. - - Co... - kaszlnięcie - zrobić? - - Znam źródło Szarych Mgieł. To sam Czarny Smok! Oczy Blane’a rozszerzyły się. - - Zatem żeby zniszczyć mgły, musisz zabić Czarnego Smoka? Gryf pokiwał głową. Dowódca poczerwieniał. - - I pewnie myślisz, że pójdziesz tam w pojedynkę i sam się nim zajmiesz! To obłęd! - - Duży oddział nigdy tego nie dokona. Ludzie będą umierać od mgły, zbliżając się do Czarnego Smoka. Pod nieobecność Cabe’a, Pani i Cienia mogę liczyć tylko na siebie. - - To samobójstwo! Ja na to nie pozwolę! Gryf szarpnął go za kołnierz munduru. Blane stwierdził, że jego twarz znajduje się w niebezpiecznej bliskości drapieżnego dzioba lwioptaka. - Nie ty będziesz mi mówić, co mam robić! Wybacz mi, wodzu, ale Penac les nie utrzyma się długo! Mało brakowało, a Lochi varytom udałoby się już tym razem! Nie zauważyłeś, jacy powolni stali się nasi łucznicy? Poza tym z każdym nowym atakiem tracimy zbyt wielu ludzi! Nie mam wyboru! Puścił zlanego potem żołnierza i skierował spojrzenie w stronę ziem Czarnego Smoka. Niedobitki armii fanatyków odpływały w tamtym kierunku. Po raz pierwszy okolica nie była tak dokładnie przykryta przez chmary najeźdźców. Lochivaryci ponieśli ciężkie straty. Ale były jeszcze klany Czarnego. Wiele smoków czekało, by przyłączyć się do bitwy. Nie wolno też było zapominać o Kyrgu. Bez wątpienia czekał, aż obie strony się wykrwawią, żeby wkroczyć do miasta i zająć biblioteki w imieniu Smoczego Cesarza. Jak długo będzie czekać? Z raczej potulną miną Blane ukląkł przed Gryfem i sprezentował mu swój miecz. - Wybacz mi, panie, czelność. Weź moją broń. Przyda ci się, jeśli chcesz stawić czoło Czarnemu Smokowi. Gryf uśmiechnął się na tyle, na ile pozwalał mu ptasi dziób. - - Powstań, dowódco. - Przyjrzał mu się uważnie. - Królewskie pochodzenie? - - Tak jest. - - I rozum także. Drugi lub trzeci syn, bez wątpienia. Spotykałem już ludzi twojego pokroju. - Blane zarumienił się. - Zachowaj swój miecz. Jestem pewien, że przysłużyłby mi się dobrze, ale niewiele rzeczy może przebić pancerz Smoczego Króla. Nie, trzeba mi czegoś innego. - - Jeśli skóra jest taka gruba, trzeba ci magii. Ta przetnie wszystko, co normalne. Oczy Gryfa rozbłysły. - Tak! Chyba mam, co trzeba! Zabawka Azrana będzie miała okazję dowieść, że dorasta do swojej ciemnej sławy! Twarz Blane’a, już blada, zyskała trupi odcień. - Rogaty Miecz? Prawią, że nie Smoczy Królowie, a Mistrzowie ginęli od tej przeklętej broni! Ponury, bezdźwięczny ton. - To nie bajka. Co najmniej trzech. Miecz zniszczył wszystko, co zaplanowali. Azran musi za to zapłacić. Jego dzieło wyrówna niewielką część krzywd! Wokół nich żołnierze, którzy przeżyli ostatni atak, zajmowali się opatrywaniem rannych, wynoszeniem poległych oraz usuwaniem gruzu i kamieni. Wszystkiego było nieskończenie wiele. Mury były coraz to słabiej obsadzone. Czarny Smok spieszył się, żeby ani Toma, ani Kyrg nie odebrali mu palmy zwycięstwa. Gryf oderwał oczy od przygnębiającej sceny i raz jeszcze popatrzył na dowódcę z Zuu. - - Kiedy pojawi się Toos, przyjdźcie do mnie do stajni. Wydam wam ostatnie rozkazy. - - Będziesz potrzebować zapasów na drogę. - - Niewiele z sobą zabiorę. Muszę poruszać się szybko, jeśli mam liczyć na powodzenie. Blane zasalutował. Gryf odszedł, a jego myśli przypominały wściekłą, wzburzoną rzekę. Rogaty Miecz był niegodziwą bronią; niektórzy mówili, że potrafi zawładnąć tym, który go nosi. Zdaniem Iwioptaka było to jedynie przypuszczenie. Tylko trzej dotychczas posiadali piekielny miecz; pierwszymi byli Azran i Brązowy Smok. Jeśli znaleźli się pod jego wpływem, ich poczynania tego nie zdradzały. Gryf żałował, że nie przyszło mu na myśl, by wypytać Cabe’a. Teraz było za późno. Dlaczego broń tu została? Przecież Azranowi musiało na niej zależeć. Pan Penacles nie wierzył w przypadek. Wszystko miało swoje przyczyny, zwłaszcza to. Nie, zadecydował. Rogaty Miecz nie został tu bez powodu. Pułapka? Może. Dlaczego? Azran nie mógł opierać się na założeniu, że ktoś będzie chciał się nim posłużyć. Równie nieprawdopodobny był pomysł, że wiedźmin został zdradzony przez swoich pomocników. Wreszcie znalazł się przed drzwiami swojej komnaty. Dwa żelazne golemy spojrzały na niego bez emocji. Na lekki ruch głową, jeden otworzył drzwi. Gryf przestąpił próg. Nie dowierzając mieczowi i nie chcąc zostawiać go w pokoju Cabe’a, rozkazał jednemu z golemów przynieść go tutaj. Ten sam sługa czekał, kierując złowieszcze ostrze dokładnie w jego piersi. Gryf miał nadzieję, że miecz nie posiada władzy nad sztucznymi tworami. Wyciągnął rękę. - Podaj mi broń. Golem zacisnął metalową rękę na głowni (każdy człowiek straciłby palce) i wyciągnął miecz rękojeścią w stronę swego pana. Z lekko nastroszonymi piórami i zjeżoną sierścią, Gryf ujął Rogaty Miecz. Wywoływał mrowienie, nic poza tym. Dziwne, Gryf był niemal rozczarowany. Niemal. Cieszyły go wyzwania, ale nie był samobójcą. Ci, którzy bez strachu i z radością szli w bój, żyli raczej krótko. Jego poczynaniami kierował zdrowy rozsądek. W każdym razie, do tej chwili. Musiał przyznać sam przed sobą, że Blane miał rację; ta misja mogła zakończyć się katastrofą. Trzymał Rogatego w prawej ręce, choć był leworęczny. Wolną ręką wyjął własny miecz i rzucił go na podłogę. Potem przełożył magiczną broń do lewej ręki i na koniec schował ciemne ostrze do pochwy. Chciał zabrać tylko jedną z żelaznych racji zmagazynowanych w koszarach straży pałacowej. To i bukłak z wodą miało mu wystarczyć. Gryf wybierał się na łowy; żaden zwierz nie poluje z pełnym brzuchem. Wbrew dyplomatycznej ogładzie, w pewnym stopniu nadal był przedstawicielem dziczy. Tej nocy krwawy Styx i jego siostra Hestia mieli przejść blisko siebie. O wiele gorsza była pora ich spotkania, ale mimo to należało mieć się na baczności. Roześmiał się z goryczą. A w którą noc nie trzeba było uważać? Xiv Madrac/Cień pochylił się nad nim. Choć nadal trudno było dostrzec twarz wiedźmina, otaczająca go aura zła nie budziła najmniejszych wątpliwości. To, że Cabe nie wykrył jej wcześniej, dużo mówiło o potędze mrocznego maga. - Jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Musimy czekać do jedenastej godziny. - Być może się uśmiechnął. - To daje nam trochę czasu na rozmowę, jeśli masz ochotę. Cabe spiorunował go wzrokiem. - Nie? Żadnych pytań? Nie jesteś ciekaw, skąd wiedziałem o tobie i o twoim położeniu? Jestem przekonany, że wiesz, iż zachowuję tylko część wspomnień z poprzedniego wcielenia. Cabe był wściekły, ale słuchał go mimo woli. - Wkraczamy w nową erę, Bedlamie. Rządy Smoczych Królów dobiegają końca. Wygasają. Ulegają rozkładowi. Cesarz Złoty miota się między chłodnym rozumem a nieposkromioną paranoją. Jego bracia w większości wadzą się, zdradzają i spiskują jeden przeciwko drugiemu. Nie są już zimnymi, wyrachowanymi panami tych ziem. Padli ofiarą ostatniej broni twojego dziada. Zostali zarażeni chorobą zwaną człowieczeństwem. Za jakiś czas wszyscy poza pośledniejszymi jednostkami stracą prawo do noszenia miana prawdziwych smoków. - Co to oznacza? Głuchy chichot. - - On mówi! Oto, co oznacza. Zauważyłeś, że smoki ogniste, zwłaszcza książęta i sami Smoczy Królowie, prawie bez przerwy paradują w ludzkich postaciach? - - Zawsze tak było. - - Błąd. Pierwsi Smoczy Królowie nigdy nie zmieniali formy. Dopiero po tym, jak ugrzęźli w magii ludzi, zaczęli przybierać prawie ludzkie kształty. Samicom było łatwiej, choć nie mogły opanować wielu innych czarów. Wśród smoków ognistych umiejętność przemiany postaci tak się upowszechniła, że w końcu stała się dziedziczna. Jednocześnie osłabły ich pierwotne zdolności. Przybliżył się jeden z Queli, z wielkim, szlifowanym kryształem w rękach. Cabe umyślnie go zignorował. - - Jak wiele ma to wspólnego z tym, co powiedziałeś? - - Wszystko! - Ten, który teraz zwał się Madrakiem, wskazał ręką niezliczone rzędy śpiących Queli. - Przed erą Smoczych Królów tym krajem władały istoty, które tutaj widzisz. Ich cesarstwo w okresie największego rozkwitu było większe od gadziego. Gdy jego potęga legła w gruzach, smoki wkroczyły na te ziemie i urosły w siłę. Władza przechodzi z rąk do rąk. Jedni zapadają w sen, inni zaczynają panowanie. Odprawił Quela, który przyniósł kryształ. Opancerzony potwór zahukał ze złością, groźnie poderwał wielkie szponiastełapy. Cień przemówił do niego; jego pohukiwanie było wyższe, choć nie mniej wściekłe. Nie wiadomo, o co się sprzeczali, lecz Quel wreszcie ustąpił i wycofał się. Cień odwrócił się do swego więźnia. - Quelom pilno do rozpoczęcia ceremonii. Nie rozumieją, że musi się odbyć w określonym czasie. - Pochylił się i zniżył głos, choć było mało prawdopodobne, że jego nieludzcy sprzymierzeńcy mogli cokolwiek zrozumieć. - To będzie wiekopomna chwila dla nas wszystkich. Na krótki czas posiądziesz niewyobrażalną moc. Później Quele zostaną uwolnione, a ja osiągnę to, co wymykało mi się przez wszystkie te niezliczone lata. Wyzwolenie! Strzelił palcami, wzywając stworzenie. Cabe przenosił spojrzenie z Quela na wiedimina. To wszystko ani trochę mu się nie podobało. - - Co się dzieje? - - Czas się zbliża. Za chwilę zajmiemy się przygotowaniami. Obawiam się, że muszę kończyć. Wystarczy powiedzieć, że moce, które mną rządzą, są pozostałością dawno minionych czasów. Te, które przeważały wówczas, gdy Simon spotkał się z tobą, wolałyby opuścić ten nowy świat, te zaś, które obecnie decydują o moich poczynaniach, z utęsknieniem wyczekują nowej epoki. Obecnie, kiedy władza Smoczych Królów maleje, powrócą Quele i starożytne zwyczaje, a ludzie nigdy nie posiądą władzy nad tymi ziemiami. Będą żyć tylko po to, by służyć. - - Jak ty? Otwarta dłoń trzasnęła w twarz Cabe’a. Starszy wiedźmin zawrzał gniewem, choć jego rysy niczego nie zdradzały. - Kiedy moc obejmie władzę, wyzwolę się z tej śmiesznej klątwy! Będę Madrakiem! Tylko Madrakiem! - Cień zerknął w górę. - Ale obawiam się, że reszta musi pozostać dla ciebie tajemnicą! - Wybuchnął śmiechem. To obłęd, pomyślał Cabe. Z rąk jednego szaleńca trafił do drugiego! Przekręcił głowę i pochwycił groźne spojrzenie Quela. Smoczy Królowie byli okropni, ale teraz nad ludźmi wisiała o wiele gorsza groźba. Spróbował się poruszyć. Daremnie. Cień odwrócił się. Zakapturzony nekromanta wypowiadał słowa, które brzmiały natrętnie znajomo, choć więzień był pewien, że nigdy wcześniej nie słyszał tego języka. Wokół głowy Cienia zmaterializowały się złowieszcze macki dymu. Quel wlepił oczy w mniejszy kryształ na piersiach Cabe’a. Kamień rozżarzył się, z początku niezauważalnie, i nabierał jasności, gdy zbliżała się godzina. Otulona płaszczem postać pochłonięta była intonowaniem zaklęcia. Cabe nawet o niej nie myślał. Jego uwagę przykuwał przedmiot spoczywający na piersiach. Wszystko inne straciło znaczenie. Gdy zbliżyła się jedenasta godzina, kryształ zaczął dygotać. Co gorsza, Cabe mógłby przysiąc, że powoli wtapia się w jego piersi. Nie było krwi ani uczucia bólu, tylko mrowienie. Quel nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Nie był przygotowany na coś takiego. Odwrócił długi pysk w stronę Cienia, jednak ten nadal zajęty był rzucaniem czarów. Bojąc się, że zakłóci ceremonię, potwór zachował milczenie, ale z wielkim drżeniem obserwował rozwój wypadków. Jak stworzenie pochwycone przez lotne piaski, kamień coraz głębiej zanurzał się w ciele Cabe’a. Przerażenie ustąpiło fascynacji... i czemuś jeszcze. Cabe zrozumiał, że kryształ gonie skrzywdzi, tylko mu pomoże. Niczym smagane wiatrem widmo, Cień poruszał się żwawo wśród budzących się mocy, jego ręce śmigały to tu, to tam, a z każdym ich ruchem przybywało wirujących mgieł i nie dających się nazwać rzeczy. Śpiący Quele zadrżeli jak jeden mąż. Poruszenie pobratymców odwróciło uwagę strażnika od Cabe’a. Coś ciemnego i mglistego utworzyło się w dalekim kącie jaskini. Znajdowało się za plecami strażnika, więc tylko Cabe był świadom jego obecności. Poświęcił zjawie ledwo przelotne spojrzenie; kryształ absorbował większą część jego uwagi. Z wnętrza tego, który ignorował ciemność, przychodząc z samej wieczności, dobył się śmiech. Był niski, niemal poza granicą słuchu każdego stworzenia. Mimo to Quel zadygotał i rozejrzał się. Nie odwrócił się ku ciemności. Zrobił to Cień. - Kto śmie... - Jego oczy zatrzymały się na dotychczas nie zauważonym miejscu. Madrac zaklął, zerknął na Cabe’a i zaczął gestykulować. Zdawało się, że w jednej chwili rozpętały się wszystkie moce piekieł. Śmiech osiągnął wyższe tony, głusząc wszelkie inne dźwięki. Zakapturzony wiedźmin, zaalarmowany przez nadprzyrodzone zmysły, rzucił zaklęcie. Nie było wymierzone w Cabe’a, a zostało ciśnięte w ciemność. Dwie siły starły się, walcząc o prymat. Była to krótka bitwa. Ciemność błyskawicznie wchłonęła potężny czar Cienia. Z ciemności wyłoniło się stworzenie równie czarne i groźne jak jego siedziba. Wielkie kopyta wyryły bruzdy w kamiennym podłożu, a na obecnych spojrzały oczy zimne i niebieskie jak lód. Z dzikiej grzywy sypały się luźne cząsteczki hebanowej nocy. Warknięcie obnażało zęby, bardzo długie i zdecydowanie nie końskie. Czarny Koń skoczył na Cienia. Quel próbował zatrzymać szarżującego rumaka, ale skończyło się na tym, że opancerzony potwór zniknął w pustce, która była Czarnym Koniem. Lśniący koński kształt nawet nie zwolnił. Wiedźmin i Wieczysty zwarli się w pojedynku. Pojawienie się nieziemskiego przyjaciela oderwało uwagę zafascynowanego Cabe’a od kryształu. Młody wiedźmin wstał, wcale nie zdziwiony tym, że znów może się ruszać. Wiedział tylko, że przebywanie w miejscu, w którym ścierają się dwie tak potężne siły, jest niewiarygodnie niebezpieczne. Czarny Koń zaatakował maga przednimi kopytami. Po ciosie, który strzaskałby górę, mroczny czarnoksiężnik ledwie się zachwiał. Szybko odzyskał równowagę i rzucił w przeciwnika mnóstwem ostrych czarnych włóczni. Stworzenie wyminęło je wszystkie i przypuściło atak. On uczynił to samo. - Cabe! Talak! Talak jest twoim celem! Idź! Słowa Wieczystego nie zostały wypowiedziane, tylko rozbrzmiały w głębi samego umysłu Cabe’a. Jego ciało niczym marionetka ruszyło spiesznie w stronę wyjścia z jaskini; ścigało go wycie i wybuchy rozpętanych mocy. Nie miał najmniejszego zamiaru czekać na wynik starcia tytanów. W zaistniałym zamęcie zapomniał o krysztale, który nadal pogrążał się w jego piersiach. Kamień zmienił kolor. Blask był teraz błękitny jak niebo, ale pulsował tak samo jak wcześniej. Cabe nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz im bardziej się wytężał, tym pulsowanie było silniejsze. Czy była to magia, czy może jakiś ukryty zmysł - nie wiadomo. W każdym razie, coś zmusiło Cabe’a do rzucenia się na ziemię. Wielki topór o czterech ostrzach wgryzł się głęboko w skałę na wysokości jego głowy. Dzierżący go Quel zahukał ze złością i wyszarpnął broń, gotując się do następnego ataku. Cabe zdążył się przeturlać, gdy pancerne straszydło jeszcze raz spróbowało oddzielić mu głowę od tułowia. Młody wiedźmin z przerażeniem stwierdził, że musi jednocześnie umykać przed spadającą skałą i przed morderczym przeciwnikiem. W akcie desperacji wyciągnął lewą rękę w stronę Quela, a z jego ust popłynęły niezrozumiałe słowa. Koniuszki palców rozjarzyły się. Kolor odpowiadał barwie kryształu. Quel cofnął się dla lepszego zamachu, topór wzniósł się wysoko w powietrze - nienaturalnie wysoko. Ostrze ugrzęzło w stropie, podrywając z ziemi bezradnego właściciela. Skała, już nadwątlona przez bitwę Cienia i Czarnego Konia, runęła na dół. Jaskinia zaczęła się zapadać. Cabe’owi udało się uskoczyć; Quel nie miał takiego szczęścia i został pogrzebany pod tonami ziemi i kamieni. Wcale nie ciekaw, czy stworzenie żyje, czy też nie, Cabe kontynuował ucieczkę. Magia uratowała go raz jeszcze. Co więcej, czuł się dużo lepiej i nabrał wiary w siebie. Nie przyszło mu na myśl, że nie powinien znać tego zaklęcia. Nie mając za sobą szkolenia, nie był obznajomiony z długą i trudną drogą, którą zmuszeni byli pokonywać inni użytkownicy magii. Ominął miasto. Żaden inny Quel nie stanął mu na przeszkodzie. Były tylko dwa? Nie mógł uwierzyć w takie szczęście. Mimo wszystko, nic mu nie przeszkodziło. Za parę sekund miał dotrzeć do otworu, którym weszli, i to skłoniło go do myślenia. Czarny Koń kazał mu uciekać do Talaku, ale Talak leżał daleko, bardzo daleko na północnym wschodzie. Wychodząc na powierzchnię, omiótł wzrokiem okolicę. Półwysep Legar był złudnie spokojny i piękny. W innych okolicznościach byłby fascynujący, choć pozostawał pod władzą Kryształowego Smoka. Zapadła noc. Cabe’owi nie przypadła do gustu myśl o podróżowaniu po nocy, ale nie widział innego wyjścia. Nie miał światła, choć z drugiej strony tak było lepiej. Na tym terenie pochodnia byłaby widoczna na mile. Cabe miał nadzieję, że w okolicy nie ma wielkich drapieżników, gdyż tym razem nie miał magicznego miecza do ratowania skóry. Musiał polegać na własnych mocach i zdolnościach. Na podstawie widocznych gwiazd obrał kierunek marszruty. Ziemia pod jego stopami zadrżała, przypominając mu o trwającej na dole zażartej walce. Ze zdwojoną energią Cabe oddalił się od wylotu tunelu. Okazało się, że światła jest więcej niż trzeba. Oba księżyce jaśniały na niebie i ziemia połyskiwała w ich poświacie. Po krótkim czasie zwolnił kroku. Pośpiech nie miał sensu. Walka między Czarnym Koniem a Cieniem/Madrakiem mogła zakończyć się w każdej chwili. Jeśli zakapturzony czarnoksiężnik zatriumfuje, w ciągu paru sekund dopadnie swoją zamierzoną ofiarę. Cabe żałował, że nie umie się teleportować albo wezwać czegoś, co by go uniosło. Najwidoczniej jego moce jeszcze nie dojrzały do takich wyczynów. Wokół panowała cisza i spokój. Czyżby nie było tu zwierząt? Dziwne. Nie słyszał ani nocnego ptaka, ani nawet owada. Czy klątwa z Ziem Jałowych sięgała dalej, niż przypuszczano? Nie słyszał, by ktokolwiek choćby słowem wspomniał o zapuszczaniu się do tej odległej części Smoczych Królestw. To znaczyło, że albo nikt nie śmiał o tym mówić, ałbo nikt nigdy stąd nie wrócił. Czas stracił znaczenie. Cabe pamiętał tylko, że najpierw biegł, potem szedł, a na koniec kuśtykał przez Półwysep Legar. W pewnym miejscu wreszcie osunął się na ziemię, zupełnie wyczerpany. Kryształ do tego stopnia stał się częścią jego ciała, że nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Nie wiedział też o zmianie, jaka zaszła w jego włosach, częściowo z powodu kamienia. Nie zachował się w nich najmniejszy ślad dawnego koloru. Srebro pokrywało teraz całą głowę. Przespał resztę nocy, budząc się tylko raz i to na krótko. Zaniepokoił go ruch ziemi. Wstrząs mógł być następstwem nieustających zmagań dwóch nieśmiertelnych. W tej chwili nic nie mogło go mniej obchodzić. Znużony, ponownie zapadł w sen. Choć Cabe tego nie dostrzegł, półwysep tętnił życiem. Jedno czy dwa małe roślinożerne stworzonka przycupnęły przy śpiącym ciele. Nad głową przeleciał ptak. Żadne z niebezpiecznych zwierząt, zwłaszcza górskie wilki, które rządziły na tym terenie, nie podeszło bliżej. Prawdę mówiąc, niektóre próbowały, lecz nagle zmieniały zamiar i pędziły na inne tereny łowieckie, nieświadome jakiejkolwiek zmiany. Za każdym razem kryształ płonął jaśniejszym blaskiem. Nadszedł ranek, a wraz z nim niespodzianki. Pierwszą i najważniejszą był zapach boczku rumieniącego się nad ogniem. Drugą była świadomość, że już nie jest sam. Z szybkością, która zaskoczyła go prawie równie mocno, jak te inne rzeczy, Cabe odtoczył się od siedzących opodal postaci. - - Rusza się niczym łoś, słowo daję. - - Ha! Chcesz powiedzieć, że jak nowo narodzony łoś. Jak nic, upaprze sobie trawą swoje śliczne ubranko, oj, upaprze. Było ich dwóch. Wychowany w pobliżu Lasu Dagora Cabe poznał, kim są, choć nigdy żadnego nie widział na oczy. Pomylenie leśnych elfów z kimś innym było po prostu niemożliwe. Obaj byli niscy, szczupli i niemal identyczni. Sięgali mu do ramienia, choć słyszał, że bywają wyżsi, którzy czasami przenikają między ludzi i nawet żenią się z kobietami. Ci dwaj zdecydowanie byli pełnokrwistymi elfami. Siedzieli ramię w ramię. Ten z lewej strony uśmiechnął się szeroko i powiedział: - - Ma w sobie ciut z ludzi, oj, ma. Czujesz to, prawda? Jego bliźniak pokiwał głową, choć niechętnie. - - Ale śmierdzi gorzej niż człowiek, i czymś więcej. Cabe postanowił się wtrącić. - - Kim...? - - Jasne, że tak! Musi być magiem, którego szukamy. - - Przepra... - - Musi. Nie wygląda, prawda? - - Ja... - Pozory mogą mylić. Ale chyba masz rację. Nie wygląda na maga. Gniew narósł do punktu wybuchu. Coś huknęło. - - Jest magiem, oj, jest! - - Cicho! Może zrobić to znowu, oj, może! - - Ale dlaczego wybija dziury w tej ślicznej okolicy? - Milczeć! - Cabe z trudem powstrzymał drugi wybuch. Dwa elfy zamilkły. Bez ruchu, mogły uchodzić za bliźniacze posążki w bramie wielkopańskiego dworu. Dla Cabe’a jednak były tylko wielkim utrapieniem, niczym więcej. - - Kimjestes’cie? Ten z lewej: - - Allanard. Ten z prawej: - - Morgyn. Cabe skrzyżował ręce na piersiach. - Szukaliście mnie? Allanard potarł łokieć i skrzywił się. Oba elfy nosiły identyczne ubrania: proste leśne stroje zabarwione na zielono, usiane gdzieniegdzie brązowymi łatkami. Dzięki nim doskonale wtapiały się w otaczający je krajobraz. - Ty jesteś Bedlam. Morgyn pokiwał głową. - - Widzę to po twarzy, oj, widzę. Dziadek jest w tobie, - Skrzywił się. - I ojciec. - - Dlaczego mnie szukaliście? Czego chcecie? Oba elfy zaczęły się śmiać, ale przestały, kiedy zobaczyły minę Cabe’a. Allanard uśmiechnął się lekko. - Od ciebie nic nie chcemy. Wyświadczamy przysługę, ot, co. Przysługę półkrwi krewniakowi i twojemu dziadkowi, zacnemu Nathanowi. Morgyn zauważył kryształ. - - Allanard, w jego piersi tkwi krwawy klejnot, oj, krwawy. - - Zamknij się! Cabe nie słuchał. - - Kim jest ten półkrwi krewny? Dlaczego miałby mi pomagać? - - Dlaczego? Tylko on patrzył, jak zrywasz więź ze śmiercią i dorastasz! Oto, dlaczego! Mówimy o człowieku, którego uważałeś za swojego ojca! - - Mój... - - Hadeen było mu na imię. Opiekował się tobą z przyjaźni dla Nathana. W grę może wchodzić i krew. - - Krew? - Twarz Cabe’a pobladła. Allanard potrząsnął głową. Nawet jego czupryna miała zielonkawy odcień. - Mówimy o pokrewieństwie. Możesz być naszym krewniakiem. To czyni cię dla nas podwójnie ważnym, i stąd nasza pomoc. Poza ty m... - Po raz pierwszy gorycz wkradła się do jego wesołego głosu - jesteśmy coś winni tym jaszczurkom zaHadeena. Cabe nie zwrócił uwagi na ostatnie zdanie, mając myśli znów zaprzątnięte walką toczącą się pod ziemią. Liczył, że elfy mają dobry środek transportu. Im większa odległość oddzieli go od Półwyspu Legar, tym lepiej. Jak gdyby na potwierdzenie, ziemia zatrzęsła się z niezwyczajną furią. Morgyn przewrócił się. - Czyżby naród gnomów rozpoczął wojnę? Cabe odzyskał równowagę. - Gorzej! Czarnoksiężnik zwany Cieniem i stworzenie zwane Czarnym Koniem walczą gdzieś na dole! Elfy rozdziawiły usta. Allanard pierwszy przypomniał sobie, do czego służy język. - - Kary rumak i wiedźmin o dwóch umysłach się kłócą! Nic nam o tym nie było wiadomo! Musimy się spieszyć, oj, musimy! - - Dokąd pójdziemy? Macie konie? - - Konie? Czy nie jesteś magiem i jednym z krwi? - - To sporna... Allanard uciął wszelkie dyskusje. - Szybkości potrzebujemy, choć nie wiem, czy możliwa jest ucieczka przed tymi, z których jeden pała wielką nienawiścią! Morgyn! To twoja specjalność! - Tak jest, bracie! Straszliwa podziemna walka popadła w zapomnienie, gdy Cabe zaczął w zdumieniu przypatrywać się elfowi. Morgyn wyjął kawałeczek czarnej kredy i rysował kontur w powietrzu. Dosłownie. Cokolwiek nakreślił, czarna linia trwała, choć nic jej nie podtrzymywało. Dopiero po dłuższej chwili młody wiedźmin poznał, co przedstawia rysunek. Był to ptak, jeden z największych, jakie w życiu widział. Gdyby był prawdziwy, z łatwością mógłby unieść ich wszystkich. Morgyn skończył kontur i szybko dodał parę szczegółów takich jak oczy i dziób. Ostatnim i najdziwniejszym elementem były trzy siodła na grzbiecie ptaka. Kiedy skończył i zadowalająco ocenił swe dzieło, machnął kawałkiem kredy i wymruczał coś w elfim języku. Brązowawa masa wypełniła kontury ptaka. Oczy zamrugały. Dziób otworzył się i zamknął, niemal przycinając różowy język. Masywne skrzydła zostały wypróbowane i uznane za dobre. Wielki kondor przekrzywił głowę i zerknął na swego stwórcę jednym wytrzeszczonym okiem. Wszystko to zajęło mniej niż minutę. Allanard popatrzył na Cabe’a. - I jak? Na co czekasz? Aż czarnoksiężnik o rozmazanej twarzy da ci kopniaka na zapęd? Cabe z niejaką rezerwą wspiął się na ptaka i zajął środkowe siedzenie, największe ze wszystkich. Dwa elfy usadowiły się na grzbiecie i Morgyn lekko poklepał kondora po głowie. Młody wiedźmin spojrzał na niego z konsternacją w oczach. - Nie ma wodzy? Elf poklepał stworzenie i uśmiechnął się. - Nie, no bo po co? Kondor wystartował. Cabe złapał się tak, jakby od tego zależało jego życie. Denerwowało go, że Morgyn siedzi daleko z przodu, tylko nogami przytrzymując się szybującego ptaka. Śmiał się na całe gardło, tak samo jak Allanard. Oba elfy były za pan brat z tym rodzajem transportu. Cabe byłby bardziej zadowolony z może trzęsącego, ale na pewno łatwiejszego do kierowania zwyczajnego wozu. Kondor wznosił się coraz wyżej. Cabe spojrzał w dół i przytrzymał się kurczowo. Allanard zachichotał, - Możesz patrzeć w dół, oj, możesz. Na tej wysokości nic nie zobaczysz, tylko chmury! Zwrócenie uwagi na wysokość jeszcze bardziej rozstroilo nerwy Cabe’a. Morgyn zawołał z przodu: - Trzymać się! Lecimy prosto w tą ciemną! Wiedźmin miał tylko minutę na zdumienie, a potem połknęła ich szara chmura. Kondor wleciał w nią bez wahania. Cabe wściekał się, ponieważ elfy niemal pękały ze śmiechu. Doszedł do wniosku, że mają specyficzne poczucie humoru. Pokryły go kropelki wilgoci, choć wcale nie było mu gorąco. Powietrze miało osobliwą woń. Cabe wreszcie poznał zapach, jaki pozostaje po wiosennym deszczu. Był czysty i trochę pomógł mu uspokoić nerwy. Kilka sekund później wylecieli z deszczowej chmury. Wszyscy trzej byli mokrzy, ale elfom to nie przeszkadzało. Zresztą wiatr szybko ich osuszył. Im dłużej lecieli, tym bardziej Cabe przyzwyczajał się do takiego sposobu podróżowania. Nawet od czasu do czasu spoglądał w dół. Zdumiała go prędkość, z jaką się przemieszczali. Żeby nie rozluźniać rąk zaciśniętych na piórach ptaka, postanowił porozmawiać nie z Allanardem, lecz z Morgynem. - Czy to Las Dagora? Morgyn zerknął w dół. - Tak, to dom! Kiedy dostarczymy cię do miejsca przeznaczenia, wrócę tutaj razem z bratem! Bujny las, z masami zieleni i wszechobecnym życiem, dobrze skrywał fakt, że był tym samym, w którym Cabe stawił czoło niejednemu zagrożeniu. Wiedział, że gdzieś tam stoi dwór Pani. - Lecimy nie dłużej niż godzinę! Nie do uwierzenia! Dobiegł go chichot Allanarda. - Nie praw mu takich komplementów, Cabie Bedlamie! Możemy tak przyspieszyć, że nawet ja nie zdołam się utrzymać! Jego brat odwrócił się do ptaka. Kondor zauważalnie zwiększył prędkość. Morgyn zaśmiał się cicho. Z lasu na ich spotkanie wystrzelił ciemny, zielony kształt. Nawet z tej odległości Cabe widział, że jest co najmniej tak duży jak kondor. Sądząc z koloru i postury musiał to być smok - na tej wysokości najpewniej powietrzny. Młody wiedźmin ostrzegł elfy i wskazał szybko wznoszące się stworzenie. Leciało zbieżnym kursem. Elfy obserwowały je bacznie, ale nie robiły nic, by zapobiec konfrontacji. Cabe puścił się lewą ręką i wyciągnął ją w stronę smoka. Nie był całkiem pewien, co zrobić, ale przynajmniej próbował. Allanard ściągnął w dół jego rękę i wyszeptał mu do ucha: - Nic nie rób! Skrzydła smoka łopotały, gdy wzbijał się coraz wyżej. W pewnym momencie zawisł z wyzywającym rykiem. Kondor zignorował go. Cabe zastanawiał się, czy ptak jest zdolny do jakiejkolwiek reakcji. Mniej więcej pięćdziesiąt jardów od nich smok znieruchomiał. Przez pół minuty wisiał w powietrzu, obserwując ich bacznie. Potem, jak gdyby całkowicie stracił zainteresowanie, przechylił się i z przerażającą szybkością poszybował w kierunku lasu. Prawie natychmiast stracili go z oczu. Cabe popatrzył na swoich towarzyszy, usilnie zastanawiając się nad sytuacją. Morgyn ponownie zajął się kierowaniem ptakiem, ale Allanard pokiwał mu głową. - Widzisz? Nie wolno się spieszyć z wydawaniem osądów, oj, nie wolno. Żałując, że nie może usiąść tyłem do przodu, Cabe lekko przekręcił się w siodle. - - Co to znaczy? Dlaczego ten smok powietrzny wzbił się tak wysoko, a potem odleciał bez przypuszczania ataku? - - Ludzie, nawet tacy jak ty, żyją w pobliżu, lecz nie w samym Lesie Dagora. My mieszkamy tam przez większość życia. Mimo to wiemy niewiele o naszym prawdziwym monarsze, Zielonym Smoku. Kiedy rozkazuje, jesteśmy posłuszni. Kiedy mówi, że masz przejść cały i zdrów, nawet najsilniejsze jaszczury nie poważą się sprzeciwić rozkazowi. - Zielony Smok pozwala nam przelecieć? - Cabe z trudem mógł w to uwierzyć. Dlaczego jeden ze Smoczych Królów miałby mu pomagać? Elf potrząsnął głową. - Nie kwestionuj szczęścia, Cabie Bedlamie, nie kwestionuj. Bardziej do rzeczy, nie próbuj czytać w myślach Smoczych Królów. Możesz zacząć zastanawiać się, kto jest twoim prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem. Czy to z powodu jakiegoś żartu Morgyna, czy podmuchu wiatru, kondor opadł gwałtownie. Cabe musiał się przytrzymać. Kiedy ptak wyrównał lot, wiedźmin nie powrócił do rozmowy z Allanardem. Był zbyt zajęty rozmyślaniem nad tym, co przed chwilą usłyszał. Cień, Czarny Koń, Zielony Smok, Gryf... Komu ufał? Komu waży się zaufać? XV Na Równinach Piekielnych taki dźwięk rozległ się po raz pierwszy. Usłyszeli go albo poczuli wiedźminowie, czarodziejki, uczeni - wszyscy ci, którzy zajmowali się innymi rzeczywistościami. Gdyby byli pod murami warowni, na własne oczy mogliby zobaczyć przerażającą przyczynę odgłosów. Hordy Czerwonego Smoka wytrzeszczały osłupiałe oczy. Patrzyły i umierały. Choć ginęli również słudzy mrocznego czarnoksiężnika, smoki ogniste nie mogły nawet dotknąć ich pana. Jak widmo Śmierci, wymachując Bezimiennym niczym potężną kosą, Azran wycinał sobie drogę przez ich szeregi. Liczne smoki rzuciły się do ucieczki, choć wiedźmin był tylko jeden. Z mieczem wyjącym z żądzy krwi, pojawiał się to tu, to tam, unicestwiając przeciwników zanim zdali sobie sprawę z jego obecności. Bezimienny pulsował. Twarz Azrana straciła wszelkie ślady człowieczeństwa. Śmiał się opętańczo, siejąc zniszczenie. Tylko Czerwony Smok nie ustąpił pola. Wezwał na pomoc posłuszne mu moce i rozdął jaszczurze cielsko do gigantycznych rozmiarów. Ogień gorętszy od tego, który płonie w jądrze świata, spalał wszystko, co stanęło mu na drodze. Azran bez szwanku przeszedł przez zaporę płomieni; prawdę mówiąc, nawet nie poczuł gorąca. Pan Równin Piekielnych wezwał treść własnej ziemi. Choć magma i para były nieco chłodniejsze od jego płomienia, miały przewagę ilości i siły. Smoczy Król nie dbał, czy jego klany wyginą wraz ze sługami Azrana; ważne było tylko zniszczenie czarnoksiężnika, który był uzbrojony w sam Chaos. Stopiona skała i ziemia spowolniły Azrana tylko na chwilę i to głównie dlatego, że musiał brodzić w ognistej masie. Bezimienny chronił go przed skutkami i niedługo później Aran odzyskał swobodę ruchów. Wrząca woda z gejzerów ledwo go zrosiła. Gdy zawiodła go magia, Czerwony Smok osobiście stanął do walki. Ogromne, długie na jard pazury wysunęły się ku aroganckiemu człowiekowi; Azran musiał się bronić. Jego nieziemski miecz sparował cios szponów, a nawet ściął czubek jednego. Gdy tylko poradził sobie z jedną łapą, uderzyła druga. Wiedźmin został zepchnięty w tył. Bezimienny był potężny, nie mógł jednak zlikwidować słabości śmiertelnika. Azran nie uświadamiał sobie sprzeczności, jaka wiązała się z mieczem; choc on sam był źródłem jego mocy, natura broni znacznie odbiegała od jego pierwotnych zamierzeń. Szkarłatny smok rzucił się z rozdziawioną paszczą na wytrąconego z równowagi człowieka. Azran ledwo zdążył poderwać miecz. Bezimienny z koszmarnym wrzaskiem wzniósł się na spotkanie Smoczego Króla. Wielki gad szarpnął łbem, umykając spoza jego zasięgu, i zawył, gdyż ostrze zdążyło rozplatać mu nozdrza. Rycząc bardziej z wściekłości niż z bólu, Czerwony Smok wzbił się w przestworzą. Przerażająco wielkie ciało z niewiarygodną szybkością zniknęło w chmurach. Odziany w czerń wiedźmin również wzbił się w powietrze i ruszył w pościg. Nie miało znaczenia to, że jego warownia leży w gruzach, a słudzy w większości albo polegli, albo poszli w rozsypkę. Ważna była jedynie śmierć drugiego. Twarz Azrana zastygła w grymasie obłąkańczej furii. To miecz, nie człowiek, narzucał reguły. Wydawałoby się, że ukrycie tak potężnego cielska w chmurach nad pobojowiskiem jest niemożliwe. Tym niemniej wiedźmin nie mógł znaleźć swego adwersarza. Musiał gdzieś się przyczaić, to jasne; żaden Smoczy Król nie uciekłby z pola bitwy, zwłaszcza nie ten. Azran uśmiechnął się dziko. Skoro narzucono mu rolę myśliwego, będzie polować. Padł na niego cień. Bezimienny z własnej woli wyskoczył łukiem w górę, tnąc głęboko to, co znajdowało się powyżej. Z rozdzierającym krzykiem wężosmok, który przeżył pierwszą bitwę, poszybował ku ziemi jak kamień. Wiedźmin chrząknął pogardliwie; takie stworzenie niewiele go obchodziło. Pragnął dopaść władcę tej krainy. Wilgoć i zimne powietrze nieco go uspokoiły. Zdał sobie sprawę ze swego ryzykownego położenia. Smok równie dobrze czuł się na ziemi, jak w powietrzu. On czasami latał, ale zdecydowanie lepiej było mu z twardą ziemią pod nogami. Szkarłatny gad wiedział, jak poruszać się w tej powietrznej mgle, natomiast wiedźmin musiał zdać się na metodę prób i błędów. Im bardziej odzyskiwał panowanie nad sobą, tym bardziej brakowało mu pewności. Bezimienny tymczasem pulsował cicho i czekał. Ten pozorny brak mocy mógł oznaczać tysiące rzeczy. Czerwony Smok wybrał tę chwilę na przypuszczenie bezgłośnego ataku. Wypadł z chmur z wyciągniętymi pazurami i z rozdziawioną paszczą. Azran był zaskoczony. Bezimienny nie. Z nową siłą złowieszcze ostrze odwróciło Azrana twarzą ku bestii. Zwierzęca furia znów zawładnęła ciałem i umysłem czarnoksiężnika. Śmiejąc się dziko, Azran pomknął w stronę długich, spiczastych kłów Smoczego Króla. Dla żadnego nie było już odwrotu. Skończył się czas ukrywania. Całkowicie pod wpływem własnego dzieła, Azran wzbijał się coraz wyżej i wyżej, na pozór bez zamiaru zmiany samobójczego kursu. Czerwony Smok otworzył paszczę na maksymalną szerokość; nie było szans, by człowiek zdążył zmienić kierunek. Gadzie zębiska zatrzasnęły się, gdy drobna postać zniknęła w paszczy. W ślepiach ognistego zapłonęła radość zwycięstwa. Błysk zniknął prawie natychmiast oczy stały się szkliste, jak gdyby gada ogłuszyła pewna myśl. Nie myśl jednakże przemknęła przez mózg Czerwonego Smoka. Ciało kolosa zadrżało raz i drugi, już martwe, a potem potężny kadłub runął ku ziemi. Jeszcze gdy był w powietrzu, coś wypadło z tyłu jego głowy. Był to Azran. Miecz wyciął sobie drogę przez czaszkę. Szybkość broni była tak wielka, że ofiara nie miała czasu zareagować. Oblepiony nie dającymi się opisać resztkami czaszki pokonanego przeciwnika, wiedźmin patrzył, jak jego cielsko znika w dole. Przepełniło go uniesienie. Udowodnił, że jest mistrzem. Nawet jego znienawidzonemu ojcu nie udało się zniszczyć Smoczego Króla z zachowaniem własnego życia. A oto on, Azran, stał - a raczej, unosił się - cały i zdrowy po pojedynku z najbardziej morderczym stworzeniem świata. Poprawił się - stało się dla niego jasne, że teraz on jest najbardziej morderczy. Azran odetchnął głęboko, napawając się zwycięstwem i przy okazji wdychając smród ubrania i własnego ciała. Zakaszlał. To byłoby na tyle, jeśli idzie o słodki zapach sukcesu! Wzruszył ramionami. Była to niewielka cena za tak satysfakcjonujące zwycięstwo. Niedługo się oczyści. Ogarnięty euforią, nie zwracał uwagi na Bezimiennego. Demoniczny miecz pulsował leciutko, a jednak zdawał się podzielać uczucie triumfu ze świeżo potwierdzonej mocy. Mocy, która miała rosnąć z każdym zwycięstwem... ...niezależnie od tego, kto go będzie nosić. - I jak się miewamy, czarodziejko? - wysyczał. Niemal czekała, aż z jego ust wystrzeli długa, czerwona wstęga rozdwojonego na końcu języka. Książę Toma miał w sobie coś, co mroziło ją mocniej niż obecność Kyrga czy nawet Smoczych Królów. Był gadem bardziej zimnym i nieludzkim niż którykolwiek ze smoków za wyjątkiem bezmyślnych jaszczurów i ich kuzynów. Gwen doszła do wniosku, że tacy musieli być pierwsi Królowie - tylko że Toma, z powodu urodzenia, nie mógł zostać Smoczym Królem. Kiedy nie odpowiedziała, smok ognisty z uśmiechem wzruszył ramionami. Boże! Musiała na niego patrzeć, nic nie mogła na to poradzić. Nawet jego niby ludzkie zęby bardziej przypominały ostre kły, o wiele bardziej, niż było to w przypadku jego panów. Toma obszedł powoli bąbel, zmuszając swego jeńca do próby obrócenia się. Pani chciała mieć na oku groźnego księcia, żeby nie zaskoczył jej jakąś nową sztuczką. Smoczy wojownik był do tego zdolny, bez dwóch zdań. Jego moce co najmniej dorównywały jej mocom, a być może nawet były większe. Dlaczego w takim razie, pytała się po raz tysięczny, zawsze pozostawał w cieniu? Marnowanie broni o takim potencjale nie pasowało do Smoczych Królów. Ognisty zatrzymał się. Jak gdyby odczytując jej myśli - możliwe, że mógł to zrobić, choć Gwen zawsze nosiła ochronną tarczę - Toma przemówił: - - Przyszło ci na myśl, że wojownik z moimi... nazwijmy to zdolnościami, służy tym, którzy, co oczywiste, stoją niżej od niego pod względem mocy i talentów? - - Założyłam, że jesteś w sercu śmierdzącym tchórzem, jak ten sadysta Kyrg. W bąblu zrobiło się okropnie gorąco i duszno. Gwen chciała rzucić zaklęcie, ale tylko rozbolała ją głowa. Oddychała z wielkim trudem. Toma przez dłuższą chwilę obserwował, jak cierpi, a potem niedbale machnął ręką w jej stronę. Obieg powietrza i temperatura natychmiast wróciły do bardziej znośnego poziomu. Czarodziejka parę razy odetchnęła świeżym powietrzem i wytarła pot z czoła. Tym razem Toma nie uśmiechnął się, a Pani zobaczyła, że rzeczywiście ma wężowy język. Usiadł na jedynym krześle w namiocie i nalał sobie kielich wina czerwonego jak krew. Z jego spowolnionych ruchów poznała, że świadomie chce przypomnieć jej o pragnieniu; nie piła od czasu pojmania. - - W najbliższej przyszłości będziesz unikać takich obraźliwych uwag, Pani z Bursztynu. Mogą zapierać dech w piersiach, skromnie mówiąc. - Pociągnął długi łyk wina. - - Zadałeś mi pytanie. Tak, zastanawiałam się. Dlaczego słuchasz Królów? Z pewnością nawet Złoty ci nie dorównuje! Zadowolony z tego komentarza, Toma nalał trochę szkarłatnego płynu do drugiego kielicha. Przesunął nad nim dłoń i puchar zniknął. Pojawił się prawie od razu w ręce Gwen. Czarodziejka zmusiła się, żeby nie podnosić go zbyt szybko do ust, ponieważ ognisty mógłby go zabrać z czystej złośliwości. - Całkiem trafnie wyłożone, wielmożna Pani! Ale na razie nie zaJeży mi na wysadzeniu ojca z siodła. Realizuje własne marzenia, choć bez ostrzeżenia przeskakuje od rozsądku do szaleństwa. Tylko tradycja powstrzymuje go od mianowania mnie jednym z następców. Jeśli istnieje coś, co zjednoczyłoby pozostałych Królów przeciwko niemu, to tylko tradycja. - Książę splunął po wypowiedzeniu ostatniego słowa; ziemia zasyczała tam, gdzie trafiła ślina. - Bezsprzecznie ze swoją mocą... Podniósł rękę. - Próbujesz ocenić rozmiar moich zdolności. Powiem ci z własnej woli, że nie wystarczy kierować wszystkimi Smoczymi Królami. Oto dlaczego tworzę zręby nowej władzy! Początkowo umknęła jej insynuacja zawarta w tej uwadze. Dopiero kiedy słowa zapadły jej w pamięć, zrozumiała, z kim i z czym ma do czynienia. Implikacje zmieniały znacznie poglądy, jakie wyrobiła sobie w ciągu krótkiego czasu od wyzwolenia z kryształowego więzienia. Wszyscy byli głupcami, nawet budzący grozę Smoczy Królowie i - tutaj poczuła lekkie ukłucie satysfakcji - złośliwy Azran, który tak ochoczo i bezwiednie uczestniczył w planie. - Ty. To ty zainicjowałeś tę lawinę wypadków! Ty doprowadziłeś do nowej wojny w Smoczych Królestwach! Gadzie oczy błysnęły pod złowieszczym smoczym hełmem, który był i nie był częścią samego smoka. Książę wzniósł kielich w jej stronę i spelnif toast. Uśmiechnął się. I to było najbardziej przerażające. - Tak! Przez swoich agentów podburzyłem kilku Królów. Z Błękitnym poszło najłatwiej, jest taki naiwny. Czarny wiecznie tylko ględził o Mistrzach, choć muszę pogratulować mu znalezienia twojego towarzysza, młodego pomiotu Bedlama. To była niespodziewana premia! Pozwoliła mi przekabacić Brązowego, który miał Rogaty Miecz. Głupiec! Nazwij to jasnowidzeniem, ale znałem wynik spotkania z wnukiem Nathana. Mimo wszystko, nawet gdyby chłopak zginął, grałbym na możliwości, że mogą istnieć inni. Może nawet uwolniłbym ciebie, wiedząc doskonale, że natychmiast spróbujesz odtworzyć swój legion magów. Przechwałki Tomy przerwało pojawienie się czegoś, co nie do końca było ludzkie, ale dość bliskie człowiekowi, by stanowić jego parodię. Stwór czekał cierpliwie, aż książę raczy zauważyć jego obecność. Toma ograniczył się do lekkiego skinienia. Stworzenie poczłapało ku niemu na nogach, które wydawały się nierówne i nazbyt krótkie w porównaniu w tułowiem. Podało mu niewielki zwój pergaminu. Gwen zauważyła, że sługa, odprawiony, z wielką chęcią zniknął z oczu swego pana. Po raz pierwszy książę Toma okazał niezadowolenie. Rozwinął pergamin i pilnie przestudiował jego treść. Kiedy skończył, powoli odłożył arkusz na stolik z winem. Zapatrzył się w przestrzeń, chwilowo zajęty dopiero co przeczytanymi wieściami. Pani pochyliła się, próbując odcyfrować słowa z wnętrza magicznej celi. Warto było wiedzieć o wszystkim, co sprawiało przykrość Tomie. Książę zwrócił uwagę na jej wysiłki. Niedbałym ruchem przesunął pergamin poza zasięg jej wzroku. - To sprawy, w których nie możesz odegrać żadnej roli, wielmożna Pani. Zajmę się nimi, jeśli okażą się kłopotliwe. Na czym skończyliśmy? Gwen nie odpowiedziała. Myślała o wiadomości. Czego dotyczyła? Cabe’a? Ignorując jej próby zrozumienia tego, co przeczytał, Toma podjął opowieść o własnej chwale. - Królowie cierpią z powodu tradycji. Wierzą, że oni i tylko oni mają władzę nad mocami godnymi rządzenia. - Krótki śmiech, niepokojąco ludzki. - Zasiadałem wśród nich, udawałem jednego z nich, nawet namówiłem tego, który miał władzę, do wskrzeszenia swego umierającego królestwa! Zmiennoksztatny, a jakże. Czarodziejce coraz mniej podobało się to, co słyszała. Nawet Smoczy Królowie byli ograniczeni do dwóch postaci. Ze słów Tomy wynikało, że mógł przybierać trzecią formę. - - Czy Smoczy Król, pod którego się podszyłeś, nie nabrał podejrzeń? - - Mało prawdopodobne. Kryształowy Smok nigdy nie stawia się na wezwania. Nie obchodzi go, czy reszta krajów wzajemnie się wyniszczy. Kiedyś powiedział Radzie, że ma dużo ważniejsze obowiązki niż użeranie się z braćmi. Nikt nigdy się nie dowiedział, na czym polegają jego obowiązki. - Wzruszył ramionami. - Zresztą, to nie ma znaczenia. Podniósł się niespodziewanie. - Do tej chwili ciężar konwersacji spoczywał na moich barkach. Choć przemawianie do kogoś innego niż ciemna hołota naprawdę jest interesujące, chciałbym otrzymać więcej informacji od ciebie. Niestety, to musi zaczekać na bardziej sprzyjającą chwilę. Wybaczysz? Toma skłonił się drwiąco i wyszedł. Pani patrzyła za nim, zaciekawiona. Nie mogąc odczytać listu, nie potrafiła odgadnąć, co go tak nagle zajęło. Kula, w której była uwięziona, nie wędrowała po namiocie; czary kotwiczyły ją w jednym miejscu. Nie bacząc, że dowódca cesarskich może powrócić lada chwila, Gwen zaryzykowała. Odrobinę zawęziła pole; gdzieś w zaklęciu musiała być usterka. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich nauczył ją N athan, było to, że każdy, kto posługuje się magią, może nieść zaklęcie za sprawą sarnej wiedzy, gdzie jest jego słaby punkt. Nawet uczniowie mogli zneutralizować najpotężniejsze czary, jeśli tylko umieli zlokalizować kluczowe miejsce. Kłopot w tym, że im bardziej skomplikowane było zaklęcie, tym trudniejsze stawało się znalezienie wady - chyba że wiedziało się, gdzie szukać. Była to jedna z rzeczy, która czyniła Nathana tak potężnym. Niezwykle starannie opracowywał własne zaklęcia i dokładnie analizował inne. Musnęła palcami wnętrze magicznego bąbla. Znalezienie i przesunięcie różnych linii i kolorów, które tworzyły podstawę „fizycznych” składników zaklęcia, wymagało niezwykle wrażliwego dotyku. Użyte gesty i słowa nie były takie ważne. Pomagały, ale Gwen była pewna, że i bez nich zdoła rozszyfrować strukturę sfery. Nic. Nieco opuściła ręce. Nadal nic. Przesunęła dłonie najpierw w prawo, potem w lewo. Z lewej strony poczuła lekkie poruszenie. Niewielkie, ale to był znak. Usterka była niedaleko. Gwen otarła pot z czoła. Była tak blisko! Robiąc przerwę na zaczerpnięcie oddechu, zauważyła wyraźną zmianę temperatury. Oddychała z trudem. Natychmiast zaprzestała wszelkiej działalności. Tym razem było jeszcze coś. Powoli, ale stale, jej ciało przybierało na wadze. Zwiększony ciężar zmusił ją do położenia się na dnie bąbla, do przyciśnięcia twarzy do gładkiej powierzchni. Waga kilka razy większa od normalnej groziła jej zmiażdżeniem. Jedyną nadzieją było trwanie w bezruchu. Nagle wszystko powróciło do normy. Nieco obolała, Pani odwróciła się... do księcia Tomy. On potrząsał głowąjak nauczyciel, który chce zbesztać niesfornego ucznia. - - Następna próba będzie ostatnią, wielmożna Pani. Co nie znaczy, że przyniesie ci coś dobrego. Podczas gdy... leżałaś, pozwoliłem sobie zmienić naturę zaklęcia bąbla. Gwarantuję, że nie wystarczy ci czasu na znalezienie usterki. Poza tym, będziemy zbyt zajęci podróżą. - - Podróżą? Do Penacles? Ognisty popatrzył na nią z niemal przekonującym zdumieniem. - Do Penacles? Czemuż miałbym tam się udawać? Nie ma tam nic, czego mógłbym potrzebować. Teraz ona okazała zdziwienie. - A biblioteki? Miasto Wiedzy... Toma potrząsnął głową. - Miasto Wiedzy! Do tej pory Gryf bez wątpienia już się przekonał, na ile przydatna jest ta wiedza. Uważnie przestudiowałem jej przeszłość. - Potarł skórzastą szczękę. - Wiesz, co odkryłem? Żaden władca Penacles nigdy naprawdę nie mógł polegać na samych bibliotekach! To wszystko kłamstwo, Pani z Bursztynu! Wielka mistyfikacja! Cesarz, oczywiście, w to nie wierzy, tak samo zresztą jak Czarny Smok, który od dawna ma chrapkę na miasto. Kyrg, zawsze posłuszny dureń, popędził tam z ochotą, by wydrzeć Penacles tym, którzy przeżyją. Czeka na moje przybycie, ale już pchnąłem gońca z innymi rozkazami. Oczy Gwen zwęziły się. - - Jakimi? - - Kyrg ma wziąć udział w ataku na Miasto Wiedzy. Nie od razu, ale wkrótce. Tak myślała. Penacles nie wytrzyma dodatkowego oblężenia przez cesarskie hordy księcia Kyrga. Ten smok ognisty miał wiele przywar, ale jego zdolności dowódcze dorównywały talentowi samego Tomy. Podejrzewała, że żaden z dowódców Czarnego Smoka nie dorastał mu do pięt, dlatego ponosili porażki. Uderzyło jącoś innego. Istniała możliwość, że Kyrg, pan Szarych Mgieł i wiele innych smoków wyższych rangą zginie lub odniesie rany. To znacznie przerzedziłoby szeregi rywali Tomy. Smoczy wojownik pokiwał palcem. Bąbel ruszył w jego stronę bez dźwięku czy napędu. - Chodź ze mną. „Jakbym miała wybór” - pomyślała ze złością. Klapy namiotu rozchyliły się szeroko, gdy sfera wysuwała się na zewnątrz. Pani była wstrząśnięta widokiem smoczych sił. Większa ich część już była gotowa do wymarszu. Szybkie i sprawne wojsko potrzebowało o połowę mniej czasu niż wiele innych armii. Gwen patrzyła, jak smoki ładują wozy i zaprzęgają do nich pomniejsze jaszczury. Wtedy stało się dla niej jasne, dokąd wyruszą. Na północ od Mito Pica leżało tylko jedno miasto. Ośmieliła się zagadnąć Tomę, który wydawał rozkazy wymarszu. - Dlaczego do Talaku, Toma? Dlaczego wracasz tam, skąd przyszedłeś? Sfera zajaśniała na krótko zwiększonym żarem, po czym znów stała się normalna. Wódz spojrzał uważnie w jej twarz i odczytał emocje. - Przypuszczam, że mogę ci powiedzieć, bo i tak raczej nie możesz wykorzystać tej wiedzy. Mój katalizator wypełnił swoje zadanie. Gdybym pozwolił mu żyć, to mogłoby zagrozić moim planom. Wracamy do Talaku, żeby zapobiec niewłaściwemu rozwojowi wydarzeń. Cabe Bedlam umrze, zanim w pełni rozwiną się jego moce. Jego śmierć położy kres jakimkolwiek próbom przywrócenia Smoczych Mistrzów. Pani ledwo słyszała jego ostatnie słowa. Cabe jest w Talaku! Jak to się stało? Przecież Azran nie mieszkałby tak blisko cywilizacji. Tym samym, choć trudno było w to uwierzyć, Cabe albo uciekł, albo został wykradziony swemu zdradliwemu ojcu. Istniała jeszcze nadzieja, jeśli to pierwsze było prawdą. Toma uśmiechnął się zimno, jego oczy rozbłysły. - Mogę tedy przyjąć, że będziesz nam towarzyszyć? Powinienem się domyślić, iż uraduje cię myśl o okazji ujrzenia kochanka. Poczerwieniała. - On nie jest moim... Smoczy wojownik uciszył ją ruchem dłoni. - Nie będę dyskutować o subtelnościach aspektów ludzkiego zachowania. Jesteśmy gotowi do drogi. Myślę, że popłyniesz zaraz za mną, na wypadek, gdybym zapragnął z tobą porozmawiać. Specjalnie odwrócił się do niej plecami. - Wiedz, że mam całkowite zaufanie do swoich zabezpieczeń. Nie próbowała z nim polemizować. Toma wydał żołnierzom w ludzkich postaciach rozkaz siadania na koń. Reszta jego stworzeń ruszyła przodem. Te, którym brakowało entuzjazmu, szybko poczuły na grzbietach bicze smoczych wojowników. Gwen zastanawiała się, dlaczego jaszczury nie próbują się buntować. Potem wspomniała słowa księcia. Smoki jako gatunek były niewolnikami tradycji. Bunt przeciwko panom był nie do pomyślenia; na to ważyć się mogły tylko królewskie frakcje, a i to w myśl reguł narzuconych przez tradycję - chyba że chodziło o ognistego smoka nie panującego, takiego jak Toma. Możliwe też, że smoki nie buntowały się, ponieważ były na to za głupie. Czarodziejka osądziła, że każdy z tych domysłów jest równy pod względem wagi. Pozbawiona rządów Smoczych Królów i ich sług, większość pośledniejszych jaszczurów byłaby nie bardziej niebezpieczna od narowistych wężosmoków i bazyliszków. Z nimi łatwo byłoby sobie poradzić. Armia przemieszczała się w tempie zdumiewającym jak na tak ogromną masę. W ciągu godziny cała długa kolumna opuściła to, co niegdyś było przedmieściami Mito Pica. Pani spożytkowała ten czas na oglądanie umierającego miasta. Toma rozbił swój obóz w jego wschodniej części. Z tego względu nie mogła zobaczyć rozmiaru zniszczeń, ale napływające dźwięki i zapachy wystarczały, żeby wyobraźnia nakreśliła żywy obraz. Gdyby bąbel nie ograniczał jej mocy, użyłaby dalekowidzenia, by sprawdzić stan innych dzielnic. Wystarczyło jej to, co zobaczyła po ruszeniu w drogę. Nad wypalonymi budowlami nadal unosił się dym. Mury, które w przeszłości odparły niezliczonych wrogów, zostały zrównane z ziemią. Gwen podejrzewała, że książę odegrał główną rolę w tej części bitwy. Mogła wyobrazić sobie miny miejscowych magów, gdy wbrew ich największym wysiłkom umocnienia rozsypywały się w pył. Założyła, że największym zagrożeniem będzie Azran lub Złoty. Myliła się. W tej chwili prawdziwy sprawca katastrofy znajdował się ledwie parę stóp od niej. Tereny wokół ruin miasta były dziwnie nietknięte, pomijając miejsca, gdzie jedna czy druga bojowa bestia zapędziła się za bezbronną ofiarą. Ocalały nawet pobliskie wioski. Książę dopilnował, żeby padło Mito Pica - i tylko Mito Pica. Chata Hadeena była jedynym wyjątkiem, o jakim czarodziejka wiedziała. Wódz wysłał tym, którzy mogli mu się przeciwstawić, jasną wiadomość. Bądźcie posłuszni, a przeżyjecie. Nie słuchajcie - przy czym, jak zauważyła, w tym przypadku nieposłuszeństwo pojmowane było raczej szeroko - a poniesiecie konsekwencje. Tylko brak informacji uratował wioskę, w której wychował się Cabe, od podzielenia losu miasta. Smocze hordy maszerowały niestrudzenie. Gwen zastanawiała się, jak postąpią władze Talaku. Stawią opór czy też wydadzą Cabe’a w nadziei, że miasto zostanie oszczędzone? Z tego, co słyszała o władcy, Renneku IV czy którymś tam, nie sądziła, by wnuka Nathana spotkało uprzejme przyjęcie. Za szybko przemieszczającymi się siłami księcia Tomy dymiły zgliszcza Mito Pica. XVI - Lepiej jedz, Cabie Bedlamie, jeśli chcesz zachować siły. Cabe wbił oczy w zieloną packę w drewnianej misce - tę samą zieloną packę, którą był karmiony od czterech dni - i wylał ją powoli na ziemię. Był pewien, że trawa pod tym paskudztwem natychmiast pożółknie. - Obejdzie się, wielkie dzięki. Mam powyżej uszu tego... tego... cokolwiek to jest! I czekamy tu zbyt długo! Z tego, co słyszałem od przechodniów, nie wynika, by Smoczy Królowie mieli tu jakichś sprzymierzeńców. Allanard z zadowoleniem wpakował sobie w usta kopiastą łyżkę strawy. Twarz Cabe’a przybrała odcień podejrzanie bliski ubraniom leśnych elfów. - Smoczy Królowie mają sprzymierzeńców wszędzie tam, gdzie są ludzie, jeśli mi wybaczysz to stwierdzenie. Może i jesteście najliczniejszą z ras, ale też i najbardziej zróżnicowaną, oj, najbardziej. Jego słowa przywiodły Cabe’owi na myśl ojca. Powoli pokiwał głową. - Ale Czarny Koń kazał mi iść do Talaku. Ufam mu. Pamiętajcie, wyratował mnie przed Cieniem. Morgyn westchnął. - Wieczysty chadza własnymi drogami. Może zamyśla jakąś ciemną sprawkę. Wiedźmin, oburzony, zerwał się na nogi. - Możecie szukać sobie wymówek do końca świata, ale ja idę. Dziękuję warn za pomoc w podróży. Myślę, że sam dam sobie radę. Elfy podniosły się, Cabe jeszcze nie widział u nich takich poważnych min. Allanard wyciągnął rękę. - - Masz nasze błogosławieństwo, Cabie Bedlamie. Nie znaczy to, że nie chcemy ci pomóc, ale pomyśl o naszym ludzie. Nie jesteśmy wojownikami jak twoja rasa, oj, nie jesteśmy. Jeśli Smoczy Cesarz uzna, że działamy przeciwko niemu, każe zmiażdżyć nas tak, jak Mito Pica, oj, każe. - - Zielony Smok... - -...może, ale nie musi odmówić wykonania rozkazów swego pana. Przykro mi, oj, przykro. Po prostu nie możemy zrobić nic więcej. Mamy nadzieję i modlimy się, żeby nie rozpoznał nas żaden z tych gruboskórnych latających strażników. Równie dobrze może się okazać, że gdy tylko dotrzemy do domu, poczujemy na karkach oddech ścigających nas hord. Drugi elf również wyciągnął rękę. - Powodzenia, chłopcze. Miło było cię poznać, jak i znać ojca twego ojca. Czując się nieco winnym z powodu swoich wcześniejszych słów, Cabe ujął wyciągnięte dłonie. - Przepraszam za to, co powiedziałem. Mam nadzieję, że podróż minie warn bezpiecznie. Allanard uśmiechnął się ponuro. - To nie nas czeka najtrudniejsza droga. Cabe pomachał im na pożegnanie, odwrócił się i ruszył prosto do bramy. Z tyłu dobiegł go łopot skrzydeł startującego ptaka. Nawet się nie obejrzał. Choć ciemność zapadła ponad godzinę wcześniej, ludzie nadal w obie strony przechodzili przez bramę. Straż sprawdzała ich rutynowo, po łebkach. Cabe ustawił się za kupieckim wozem i niedbałym krokiem zbliżył się do pierwszego z żołnierzy. Przy nim twarz Blane’a wyglądałaby niemal przystojnie. I w przeciwieństwie do dowódcy z Zuu, strażnik był osobą raczej mało sympatyczną. Cabe postanowił nie ujawniać swojej tożsamości dopóki nie znajdzie się za murami. Włochata łapa pchnęła go w piersi. - Ty! Możesz sobie chodzić z głową w chmurach, ale dopiero po kontroli! Kim jesteś i dlaczego wędrujesz z pustymi rękami? Cabe’a ogarnął niepokój. Był pewien, że prawdziwa opowieść przerośnie możliwości zrozumienia żołnierza. Gdyby miał pieniądze, nie byłoby problemu. Pracując w karczmie, miody wiedźmin niejeden raz spotykał ludzi takiego pokroju. Popatrzył na swoje ubranie i zaczął improwizować. - Samotnie wędrowałem do miasta, kiedy wpadłem w zasadzkę bandytów. Wziąłem nogi za pas. Nie miałem wyboru przy sześciu na jednego. Zwłaszcza że zbójcy mieli luki. - Cieszył się, że klejnot jest ukryty przed wzrokiem strażnika. Allanard zasugerował, że wystarczy odrobina magii, żeby schować kryształ pod koszulą. Ostatecznie, dowodził, niewielu ludzi paraduje z klejnotami w piersiach, a bardziej niż możliwe, że taki kamień wzbudzi zazdrość i chęć posiadania. Wartownik pokiwał głową. - Tak, zdarza się to od czasu do czasu. Ale niech mnie diabli, jeśli wyjdę za bramę szukać tych rozbójników. Kiedyś spróbowano. Oddział stracił kilkunastu ludzi, a nie złapał nawet jednego! Są gorsi od wężosmoków! Machnął ręką, przepuszczając Cabe’a i mierząc wzrokiem następnych podróżnych, w tym kilka młodych niewiast. Złodzieje i ich ofiary popadły w zapomnienie. Wiedźmin odetchnął głęboko i przeszedł przez bramę. Wtedy go olśniło, że mógł skorzystać ze swoich mocy, żeby niepostrzeżenie wejść do miasta. Prawie w tej samej chwili przyszło mu na myśl, że mógłby utkwić gdzieś w murze albo wylądować w studni. Na razie musiały wystarczyć zwyczajne metody. Jak większość miast, Talak otaczały solidne, raczej ponure mury. Cabe jednak wiedział, że mogą się okazać niewystarczającą ochroną przed Smoczymi Królami. Penacles miało szczęście, że Purpurowy Smok, równie paranoidalny jak jego bracia, odbudował zburzone umocnienia. Na ironię, smocze dzieło prawdopodobnie lepiej niż cokolwiek inne chroniło Miasto Wiedzy przed pobratymcami twórcy. Choć samo miasto nie mogło pochwalić się takimi bogactwami jak Mito Pica czy Penacles, wywarło na nim ogromne wrażenie. W większej części wynikało to z faktu, że Talak, leżący daleko od innych ludzkich miast i w pobliżu imponujących Gór Tyber, zdany był przede wszystkim na siebie. Z tego względu wypracował własny styl. Podczas gdy w innych miastach jeżyły się wieże, Talak był miejscem setek zigguratów, od małych sklepików po imponujące gmachy, które przypominały na wpół wyrośnięte góry. Wszędzie powiewały chorągwie, a karni żołnierze, dużo bardziej profesjonalni niż ci przy bramie, strzegli mieszkańców. Cabe dziwił się, że smoki ogniste bez słowa sprzeciwu otrzymały ogromne ilości mięsa. Sugestia Czarnego Konia, którą się kierował przybywając do Talaku, stawała się coraz bardziej niejasna. Większa część targowisk była nieczynna, ale za to duże ożywienie panowało w niezliczonych karczmach i zajazdach, które tłoczyły się zaraz za bramą. Niektóre były całkiem eleganckie, a wszystkie przerastały jego możliwości finansowe. Mimowolnie sięgnął do sakiewki, w której zawsze nosił parę drobniaków. Zamrugał. Palce natrafiły na jakąś monetę. Szybko wyjął ją i obejrzał. Światło na ulicy nie było najlepsze, ale żółtawy błysk nie budził wątpliwości. To ci dopiero niespodzianka; Cabe nie pamiętał, od kogo ani kiedy otrzymał sztukę złota. Jedna taka moneta miała mu zapewnić strawę i nocleg, choć miło byłoby mieć ich więcej. Wzruszył ramionami; kuszenie losu nie miało sensu. Powinno wystarczyć mu to, że jakimś cudem wszedł w posiadanie jednej złotej monety. Może, pomyślał, któryś elf wsunął ją potajemnie do jego sakiewki, gdy spał albo był czymś zajęty. Cabe wybrał gospodę i postąpił w jej stronę. Sakiewka obiła mu się o nogę. Przystanął. Ostrożnie sięgnął do środka, namacał okrągłe, metalowe kształty, i wyszarpnął dłoń jak oparzony. Miał co najmniej tuzin monet i ani przez chwilę nie wątpił, że są identyczne z tą trzymaną w dłoni. To nie była sprawka elfów. Raczej jego moce stawały się coraz bardziej aktywne, posłuszne każdej myśli. Będzie musiał uważać ze snami na jawie. Wybrana gospoda była o całe niebo lepsza od tej, w której pracował, nawet jeśli klientela była podobna. Cabe usiadł i zamówił trochę jedzenia i piwa u obsługującej matrony. Jego stół stał z dala od innych. W pobliżu siedzieli tylko czterej mężczyźni i dwie kobiety. Cabe nie zwrócił na nich uwagi. Środek karczmy był jasno oświetlony i tam zespół minstreii grał utwory znane we wszystkich większych miastach. Skąpo odziana dziewczyna wiła się w erotycznym tańcu niezależnie od tego, jaka była melodia. Wiedźmin podejrzewał, że mogłaby tańczyć w ogóle bez muzyki i że mało kto zwróciłby na to uwagę. W ogólnej wrzawie muzykantów prawie nie było słychać. Podano jedzenie. Cabe zaatakował je z apetytem. Zauważył, że to wegetariańskie danie. Armie Kyrga i Tomy oczyściły Talak z mięsa. Prawdopodobnie trzeba było sprowadzać je z Wenslis albo może z ziem rolniczych na zachodzie. Mimo braku mięsa, posiłek sprostał jego wymaganiom. Skupiony najedzeniu, zwracał niewielką uwagę na zwiększający się ciężar przy lewej nodze. W pewnym momencie przesunął kłopotliwą sakiewkę prawie na plecy. Potem całkowicie o niej zapomniał. Nie na długo. Rozległy się za nim krzyki i stęknięcia. Ktoś uderzył go w plecy. Cabe odwrócił się i zobaczył sześć osób na czworakach uganiających się po podłodze, zajętych skwapliwym zbieraniem monet, które jak nie kończący się grad sypały się z rozdartego trzosa. Nie odwołał zaklęcia, które raz rzucił. Szybko to naprawił, ale szkody już zostały wyrządzone. Odruchowo wyciągnął ręce, by odzyskać trochę złota. Jeden z mężczyzn, osobnik z rozłożystą brodą i proporcjonalnie szerokimi ramionami, czujnie poderwał głowę. Przyłapany na zgarnianiu cudzych pieniędzy, wpadł w panikę. Chciwość przerodziła się w złość - szarpnął Cabe’a i ściągnął go ze stołka. Szczęka Cabe’a zatrzymała się o cal od podłogi, na pozór bez szczególnego powodu. Nie miał czasu, by się nad tym zastanowić. Brodacz próbował pięścią wbić go w deski. Refleks wkroczył do akcji i wiedźmin odturlał się, zanim cios dosięgnął celu. Nie dowierzając swoim nadal dzikim mocom, Cabe zdecydował się na ucieczkę. Na nieszczęście stracił orientację i zamiast się odsunąć, przybliżył się do klęczących postaci. Potknął się o brodacza, który hołubił obolałą rękę, i runął na jedną z kobiet. W tym czasie wszyscy inni zobaczyli turlające się monety. Cała tylna część gospody przemieniła się w zapaśniczą arenę. Cabe stwierdził, że jego głowa spoczywa między dwoma miękkimi pagórkami. Szybko poderwał się z kobiety, która sprawiała wrażenie nie tyle oburzonej, ile rozczarowanej. Znalazłszy się w wolnym miejscu, odczołgał się od rosnącego tłumu. Niemal natychmiast natknął się na dwie nogi. Ich właściciel był potężnie zbudowanym mężczyzną w stroju straży miejskiej. Jego twarz przypominała pysk buldoga, a nastawienie było niewiele lepsze. Jakby tego było mało, stał na czele kilku podobnie ubranych żołnierzy - oddziału strażników, którzy przypadkiem przechodzili w pobliżu gospody. Żołnierz dosłownie poderwał Cabe’a z podłogi, przede wszystkim po to, by usunąć go z drogi. Rzucając bezradnego młodzieńca jednemu ze strażników, przystąpi! do wyłapywania wszystkich zaangażowanych w walkę o monety. Zadanie zostało wykonane szybko i sprawnie. Po paru minutach wszyscy uczestnicy bijatyki zostali podzieleni na dwie grupy, męską i żeńską. Cabe ze zdziwieniem stwierdził, że niektórzy żołnierze nie byli mężczyznami; później dowiedział się, że armia Talaku mniej więcej w połowie składa się z kobiet. Naprawdę była to nie byle jaka nowość. Nie słyszał, by w którymkolwiek innym kraju choćby wystąpiono z podobnym pomysłem. Te i podobne rozważania poszły w zapomnienie, gdy zostali wyprowadzeni z gospody. Cabe nawet nie pomyślał o użyciu swych zdolności. Był zbyt przyzwyczajony do uważania się za zupełnie normalną osobę. Poza tym, magia tylko zwróciłaby na niego uwagę, a w bliskości Gór Tyber mogło to okazać się niebezpieczne. Więźniowie trafili do jednej celi. Była to, prawdę mówiąc, jedyna cela w tym areszcie. Kobiety zostały zabrane w inne miejsce. Cabe usadowił się na brudnym sianie, które zaścielało większą część podłogi. Jeśli Talak postępował wzorem innych miast, zostaną zwolnieni następnego dnia - pod warunkiem, że zapłacą sami albo znajdą kogoś, kto uiści grzywnę. Obiecał sobie, że we właściwym czasie ostrożnie wyczaruje potrzebną sumę. Wcześniejsi aresztanci wrócili na swoje miejsca po obejrzeniu nowych. Była to zbieranina spod ciemnej gwiazdy - między innymi paru opryszków o paskudnych spojrzeniach, zdolnych do popełnienia każdego przestępstwa z możliwych - ale nikt nie był w nastroju do wszczynania awantury. Cabe zamknął oczy, chcąc się zdrzemnąć. - Ty! - Bełkotliwy głos zdradzał człowieka, który wypił więcej niż trzeba. Wiedźmin podniósł głowę. Zobaczył barczystego brodacza i dwóch jego kompanów; czwartego nigdzie nie było widać - być może wymknął się miejskiej straży. Ci trzej wyglądali dość paskudnie nawet bez pomocy tamtego. - Wstawaj! Popatrzył na pijanego krzykacza. Chyba nie chciał wzniecać bijatyki? Odpowiedź nadeszła szybciej niż się spodziewał - Brodacz poderwał go na nogi. Wiedźmin doszedł do przekonania, że ostatnio coś takiego spotyka go denerwująco często. - Trafiliśmy tu przez ciebie, no nie? - Pytanie skierowane było do kompanów, niskiego o twarzy łasicy i chudego, smagłego opryszka z wąsami opadającymi na piersi. - - Prawda - przyznał Łasica. Był pijany jak Brodacz. Wąsaty tylko pokiwał głową, obdarzając Cabe’a morderczym uśmiechem. Dla odmiany sprawiał wrażenie kompletnie trzeźwego. To czyniło go najbardziej niebezpiecznym z całej zawadiackiej trójki. - - Przytrzymajcie go! - Brodacz zaczekał, aż tamci dwaj złapią Cabe’a za ręce, uniemożliwiając mu ucieczkę. I podniósł pięść do ciosu. Stęknął, nabierając rozmachu. Celował w szczękę, ale, jako że ledwo trzymał się na nogach, trafił Cabe’a prosto w środek piersi. Stęknięcie przerodziło się w przeraźliwy wrzask. Nie dość, że wcześniej Talakijczyk tą samą pięścią z całej siły walnął w podłogę karczmy, to teraz pierś jego ofiary okazała się twarda jak kamień. Źródłem chrzęstu, który towarzyszył wrzaskowi, nie był klejnot. Tym razem Brodacz złamał rękę. Wiedźmin niczego nie poczuł. Strażnicy od razu zareagowali na krzyk. Jeden otworzył drzwi celi i stanął blisko nich, ze wzrokiem skupionym na więźniach i ręką blisko miecza. Sześciu innych przedarło się do miejsca, gdzie Łasica i Wąsaty pospiesznie uwalniali jeńca. Kapitan straży zmierzył wszystkich ciężkim wzrokiem. Napastnik Cabe’a klęczał z twarzą wykrzywioną z bólu. Oficer chrząknął i odwrócił się do domniemanego winowajcy. - - Wygląda na to, że to z twojego powodu! Co tu się stało? - - Rzucił się na mnie! - zapewnił w pośpiechu niefortunny napastnik Cabe’a. Trafiony ciężkim buciorem, przewrócił się na bok. - Nie ciebie pytam. Kapitan znów popatrzył na Cabe’a. Ten spojrzał mu prosto w oczy. - W gospodzie próbowali zabrać mi złoto. Z jakiegoś powodu obwiniają mnie za to, że zostali zamknięci. Żołnierz łypnął nań podejrzliwie. - - Złoto, powiadasz? Cabe szybko zmienił temat. - - Słuchaj! Muszę zobaczyć się z królem! Zaprowadzisz mnie? - Pewnie! Dlaczego nie? - Kapitan uśmiechnął się, co raczej nie pasowało do jego psiego oblicza. - Co...? - Wiedźmin był zbity z pantałyku. Tak łatwo? Wystarczyło poprosić? Usłyszał pomruki pełne niedowierzania, a Wąsaty syknął ze złością. Kapitan straży rozkazał swoim ludziom odsunąć pozostałych więźniów. Odwróci! się do Cabe’a. - Za mną. Zmieszany, ale uszczęśliwiony, że wymyka się współwięźniom, Cabe posłuchał bez słowa. Inni żołnierze popatrywali na dowódcę z jawnym zdziwieniem, ale żaden nie śmiał kwestionować jego decyzji. Po paru sekundach Cabe wyszedł z budynku z kapitanem i czteroosobową eskortą. - Rozumiesz, oczywiście, że mogę przedstawić cię tylko szambelanowi. On zadecyduje o audiencji. - Znów się uśmiechnął; uśmiech był dziwnie pusty. Czar, uświadomił sobie Cabe. Przypadkowo rzucił zaklęcie na żołnierza. Naj wyraźniej kontakt wzrokowy. Następna rzecz, na którą musiał uważać. Jeśli nie zachowa ostrożności, będzie sypać zaklęciami na prawo i lewo, nie zdając sobie z tego sprawy. Po dość długim marszu stanęli przed bramą najokazalszego z zigguratów. Był to pałac królewski Talaku. Jaskrawe proporce powiewały w nikłej poświacie Bliźniąt. Fronton zdobiły fantazyjne demony, skrzaty i tym podobne postacie. Z prawej strony majaczył rozległy ogród kwiatowy. Cabe zastanawiał się, jak to miejsce wygląda w dziennym świetle. Przy bramie spotkali ich dwaj strojnie ubrani rycerze. Jeden rozmawiał z kapitanem, drugi zaś nie spuszczał oka z Cabe’a, oczywistej przyczyny wizyty. Konwersacja trwała ledwie minutę, a na koniec rycerz pozwolił im wejść. Na terenach pałacowych Cabe zobaczył łuczników i żołnierzy piechoty. Znów rzucało się w oczy, że pałac jest pilnie strzeżony, i znów niepokojące było to, że ani Tomie, ani Kyrgowi nie odmówiono pomocy. Zostałi zatrzymani jeszcze cztery razy. Za każdym razem wartownik pytał ich o powody przyjścia. Przechodzili dalej tylko dzięki reputacji kapitana. Cabe był rad, że nie musi uciekać się do czarów. I wszystkie te ceregiele wyłącznie po to, by zobaczyć się z szambelanem. Być może Cabe nie zostanie dopuszczony przed oblicze króla - jeśli, oczywiście, nie narzuci strażnikom swojej woli. Pamiętając, że władcy zwykle mają nadwornych magów albo osobiste moce, nie pragnął zdradzać się z własnymi. Dowódca o psiej twarzy zapukał głośno do grubych, starych drzwi. Nie było na nich znaku zdradzającego funkcję pomieszczenia, ale Cabe ufał wiedzy swego przewodnika. W zaistniałych okolicznościach człowiek ten nie mógł go oszukać. - Wejść. - Głos był stary i okropnie zgrzytliwy. Przypomniał wiedźminowi pewnego starego kapłana, który kiedyś zawitał do wioski. Ów, gdy tylko znalazł wolną chwilę, gorąco przekonywał młodego służącego, że warto się modlić tylko do jego bogów. Było jasne, że w młodym wyrobniku dopatrywał się potencjalnego kapłana. Na szczęście przybyła po niego straż z Mito Pica. Wyszło na jaw, że świątobliwy mąż miał upodobanie do wszystkich młodzików. Drzwi otworzyły się i starzec, zgarbiony nad niewiarygodnie wysokim biurkiem, podniósł głowę. Chudy jak szkielet, w kościstej ręce trzymał pióro i wyglądał jak jeden z sędziów zmarłych. - Kapitan Enos Fontaine z gościem, który pragnie zobaczyć się z królem! - oznajmił gromko oficer. Szambelan wyjął dwie złączone soczewki i przyłożył je do oczu. Kolejna innowacja. - Nazwisko? Wszyscy patrzyli na Cabe’a. Ten odpowiedział najlepiej, jak potrafił. - Cabe. Cabe... Bedlam. Szare brwi wygięły się w łuki. Poza tym szambelan nie okazał innych emocji. Strażnicy zaczęli pomrukiwać między sobą. - - Krewny Nathana Bedlama, Smoczego Mistrza? - - Uch... wnuk. - - W rzeczy samej. - Pióro zanurzyło się w kałamarzu, a potem opadło na pergamin. Szambelan pisał przez kilka sekund, po czym ponownie zwrócił oczy na wiedźmina. - Jaki jest cel audiencji? Jaki był jego cel?Pragnął pomóc w ataku na Smoczego Cesarza? Nie, to niedorzeczne. Co miał powiedzieć? Czarny Koń kazał mu iść do Talaku; nie powiedział, co zrobić po dotarciu do miasta. Cabe założył, że władze powinny wiedzieć. Czyżby się mylił? Szambelan był niewiarygodnie sędziwym człowiekiem, który widział i wiedział więcej, niż przyznawał to swoim kolejnym panom. Pochodzenie i milczenie Cabe’a doprowadziły go do wysnucia własnych wniosków. Machnął ręką na strażników. - Możecie odejść! Sam zajmę się tą sprawą! Z ochotą wypełnili jego polecenie. Cabe ledwo miał czas na zaczerpnięcie powietrza, gdy został sam z tym raczej tajemniczym człowiekiem. Urzędnik wyprostował plecy. - Nazywam się Drayfitt. Niegdyś, dawno temu, terminowałem u wiedźmina zwanego Ishmirem Panem Ptaków. Naukę przerwała Wojna Przełomowa. Nathan Bedlam namówił Ishmira do przyłączenia się do rebelii. Drayfitt, pomyślał Cabe, musiał być pilnym uczniem, skoro przeżył aż taki szmat czasu. Starzec kontynuował. - Jeśli szukasz pomocy w nowej kampanii, to powiem ci, że żadnej nie otrzymasz. Widziałem, jak Talak obumiera pod twardymi rządami Smoczych Cesarzy. Widziałem, jak król Rennek przemienia się w bełkoczącego szaleńca. Jego syn teraz zasiada na tronie. Ale Melicardowi brak doświadczenia w kierowaniu królestwem. Nie stać go na zadawanie się z nowym pokoleniem Smoczych Mistrzów. Cabe zastanawiał się ciężko, co powiedzieć. Nic nie wymyślił. Szambelan patrzył na niego smutnymi, zmęczonymi oczami. - To nasz dom, niezależnie od obecności smoków w Górach Tyber. Jeśli przyłączymy się do jakiejś szalonej kampanii, poczujemy na sobie ich miażdżącą łapę. Podniósł zapisany pergamin. Cabe nie mógł nic odczytać w słabym świetle. - Masz tutaj przyzwolenie na spotkanie z królem Melicardem. Jeśli chcesz się z nim zobaczyć, złóż podpis. Jeśli nie... Cabe wiedział, że spotkanie z królem nie ma sensu. Drayfitt miał rację. Miasto nic nie mogło zyskać; gdyby wyszło na jaw, że pomaga wrogom Smoczych Królów, spotkałaby je natychmiastowa kara. Mito Pica leżało daleko, a jednak zostało zniszczone przez Tomę - tylko dlatego, że przypuszczano, iż było domem małego Cabe’a. Co spotkałoby Talak w zamian za udzielenie mu pomocy? Potrząsnął głową. - Nie chcę spotykać się z królem. Drayfitt zmiął pergamin. - Nie wspomnę nikomu o twojej bytności w tym mieście. Proszę tylko, byś opuścił je jak najszybciej. Cabe pokiwał głową. Szambelan wezwał straż. Zajął się swoimi sprawami, nie podnosząc głowy, dopóki drzwi nie zamknęły się za plecami Cabe’a. Starzec wyjął maleńki posążek, wyobrażający ptaka w locie. Pogładził go z czułością, ze smutkiem myśląc o swoim nauczycielu, o swoim bracie. Cabe snuł się po ulicach Talaku przez ponad dwie godziny. Nie przejmował się ciemnością, ani niegościnnością mieszkańców. Był ponury, a jego moce odbijały nastrój. Nawet nie zauważył słabego blasku, jakim płonął klejnot w jego piersiach. Do tego stopnia stał się jego częścią jego ciała, że przestał o nim myśleć - chyba że działo się coś niezwykłego. Po co tu przybył? Co chciał osiągnąć Czarny Koń? Nie był nawet pewien, czy wieczny rumak nadal istnieje w tym wymiarze. Może Cień zdołał go wypędzić? Stworzenie twierdziło, że Gwen posiada taką moc; Cień musiał co najmniej dorównywać siłą i talentem czarodziejce. Zmęczony, rozdrażniony i nie wiedząc, co począć, Cabe wszedł do najbliższej gospody i poprosił o pokój. Bezmyślnie sięgnął do sakiewki i wyjął złotą monetę. Poszedł za gnącym się w pas właścicielem do raczej obskurnej i źle oświetlonej izby. Po jego wyjściu zamknął drzwi i runął na łóżko. Kiedy indziej przetrząsnąłby je w poszukiwaniu wszy i pluskiew, takie było spróchniałe i brudne. Choć zajęczało pod jego ciężarem, przewrócił się na bok i powoli zapadł w nie niosący wypoczynku sen, w którym liczne twarze tańczyły tuż poza jego zasięgiem. Tylko jedna z nich nie była znajoma, choć nie do końca. Oblicze mocy, wielce podobne do jego twarzy. Niedaleko za linią horyzontu, mniej niż dzień drogi od Talaku, hordy księcia Tomy rozbiły obóz. XVII Nie mieli dokąd uciec i dlatego zginęli. Najstraszliwsi z wojowników, niezależnie od płci, czy w ludzkiej, czy też w naturalnej formie zginęli, i niewielu miało ich opłakiwać, nawet spośród ich własnego rodzaju. Zielona fala śmierci zatrzymała się dopiero wtedy, gdy dotarła do granic Ziem Jałowych. W ich obrębie ciała i szkielety resztek klanów Brązowego powoli obracały się w nową, żyzną glebę. Szybko napływały zwierzęta, jakby zwabione przez bujne życie roślin. Czar został rzucony. Ofiara, choć niespodziewana, została przyjęta. Ziemie Jałowe przestały być jałowymi. Książę Toma przejął dowodzenie, gdy jego armia zbliżyła się do miasta. Pani była zmuszona jechać obok niego, nadal uwięziona w magicznym bąblu. Pogodziła się z klęską tam, gdzie chodziło ojej więzienie, ale wiedziała, że nadejdzie czas, kiedy wódz ją wypuści. Kiedy tak się stanie, Toma zapłaci, drogo zapłaci. Ognisty zadecydował, że stanie pod murami miasta o świcie. Chciał, żeby mieszkańcy byli jeszcze zaspani i dopiero zaczynali swoje dzienne zajęcia. Zawsze najlepiej wykonać ruch wtedy, gdy ofiara najmniej się tego spodziewa, myślał. Było takie ludzkie powiedzenie o przyłapaniu kogoś z opuszczonymi spodniami. Odwrócił się do swojego jeńca. - - Cóż, wielmożna Pani, jesteśmy niemal u celu. Czy twoje serce bije szybciej na myśl o zbliżaniu się do swego druha? - - Mniemam, że to raczej twoje serce bije coraz szybciej - dopóki nie wybuchnie! - - Gadanie! Lepiej popracuj nad swoimi manierami, Pani z Bursztynu. Takie komentarze mogą tylko niepotrzebnie podgrzać atmosferę. - Toma podniósł temperaturę w bąblu na tyle, że Gwen zaczęła się pocić. Zmusiła się do uśmiechu. - Kiedy zmęczy cię ta salonowa sztuczka? Nauczyłam się podgrzewać potrawy, gdy byłam ledwie uczennicą. Książę zesztywniał. Gwen zauważyła, że prawie natychmiast spadła temperatura. Toma odwrócił się, nagle ogromnie zainteresowany miastem. Tym razem nie musiała zmuszać się do uśmiechu. Toma nie był wyprany z emocji. Gdy zbliżyli siędo murów, Pani z grozą i pogardą stwierdziła, że brama jest szeroko otwarta na przyjęcie ognistego. Spodziewała się, że książę Toma będzie porozumiewać się z władcą Talaku co najwyżej przez emisariusza. Jak się okazało, cała jego armia mogłaby wejść bez przeszkód do miasta i zamanifestować władzę Smoczych Królów. Zwykle otwarte bramy pozwalały ludziom wjeżdżać i wyjeżdżać z Talaku. Tego dnia nie było podróżnych. Ruch zamarł. Nikt nie chciał znaleźć się w pobliżu smoczego wodza. Jeden niewłaściwy ruch mógł sprowadzić śmierć i zniszczenie na wszystkich. Główna część nieludzkiej armii Tomy została za murami, ku ogromnej uldze mieszkańców. Jedynie straż przyboczna, groźna i sprawna, wjechała za księciem do miasta. Poza nimi towarzyszyła mu tylko Pani, która bez chwili przerwy omiatała wzrokiem tłumy w poszukiwaniu Cabe’a. Pragnęła go zobaczyć, ale modliła się, żeby się nie pokazał. Jeśli wpadnie w szpony Smoczych Królów, nie będzie dla niego ratunku. Na powitanie wodza wyjechał ni mniej, tylko sam generał dowodzący armii Talaku. Zasalutował jak szeregowiec zwierzchnikowi. Toma nie trudził się oddawaniem salutu. Z miejsca przeszedł do rzeczy. - Zaprowadź mnie do króla Melicarda, natychmiast. Zrozumiano? Generał, w tej chwili niezbyt żołnierski, nerwowo pokiwał głową. - Tak, wasza wysokość! Proszę łaskawie za mną! Gdy ruszyli, Gwen nie mogła się powstrzymać i zapytała: - Melicard jest królem? Co się stało z Rennekiem IV? O ile wiem, on władał Talakiem. W głosie smoczego wojownika zabrzmiała odrobina humoru. - Rennek miał zaszczyt wieczerzać z Kyrgiem, zanim mój brat przyrodni ruszył do Penacles. Przypuszczam, że zbyt mocno wstrząsnął nim sposób, w jaki jadamy. To wystarczyło, by czarodziejka pobladła. Wkrótce dotarli do najokazalszego zigguratu. Nie musieli zsiadać z koni i wchodzić na pałacowe tereny. Mełicard, ponury i z trudem skrywający strach, czekał na nich przed bramą swej siedziby. Pół tuzina strażników stało po jego obu stronach, ale Gwen wątpiła, czy zdaliby się na coś wobec wyszkolonych zabójców, którzy stanowili ochronę Tomy. W gruncie rzeczy ognisty, obdarzony niepospolitymi umiejętnościami, nie potrzebował żołnierzy. Towarzyszyli mu tylko dla parady. - - Bądź pozdrowiony, książę Tomo, najwyższy wodzu sił imperialnych Smoczego Cesarza! - zawołał z wyraźnym niesmakiem Melicard. - - Bądź pozdrowiony, królu Melicardzie, któryś jest, jak mam nadzieję, człowiekiem silniejszym od swojego ojca. Młodemu królowi wyraźnie dopiekły te słowa. Choć wysoki, atletycznie zbudowany i bezsprzecznie przystojny, ledwo wkroczył w wiek męski. Nawet Cabe wyglądał na bardziej doświadczonego niż ten nowy władca. Były książę najwyraźniej żył pod kloszem do czasu wstąpienia na tron. Melicard wykrztusił pełną złości odpowiedź. Zerknął z zainteresowaniem na więźnia Tomy, a potem zapytał: - Czego sobie życzysz? W chwili obecnej niewiele mamy mięsa, ale zrobimy co w naszej mocy. Toma lekceważąco machnął ręką. - - Dopóki choć jeden człowiek żyje w Talaku, jest mięso. Ale nie tego potrzebuję. Nie. To, czego pragnę, ma związek z moją towarzyszką. - - Do kogo, jeśli wybaczysz mi śmiałość, mam przyjemność się zwracać? - Młody król po raz pierwszy odezwał się do czarodziejki. - Jestem Gwendolyn z Leśnego Dworu. Pani z Bursztynu. Oczy króla rozszerzyły się; słyszał wiele historii o czarodziejce, ale nie spodziewał się spotkać z nią osobiście. Wódz wtrącił się do rozmowy. - Szukamy towarzysza tej damy. Jest wiedźminem. Młodym. Obcym w tym mieście. Nazywa się Cabe Bedlam. Chcę go mieć nim dzień dobiegnie końca. Zrozumienie tych słów zabrało trochę czasu. Melicard dopiero co wstąpił na tron. Widział, jak jego ojciec popada w obłęd, teraz stał przed straszliwym smokiem oraz piękną i legendarną czarodziejką, a na dodatek otrzymał rozkaz znalezienia do zachodu słońca cudzoziemskiego wiedźmina, który przebywał gdzieś w jego mieście. - Jak mam znaleźć tego wiedimina? Wiesz, jak on wygląda? Zaprezentowany przez Tomę rysopis poszukiwanego mógł pasować do każdego z niezliczonych mężczyzn w Talaku. Król zagryzł usta, bo bolała go myśl o wydawaniu istoty ludzkiej w jaszczurcze pazury i ponieważ nie mógł wymyślić sposobu znalezienia Cabe’a Bedlama przed zachodem słońca. Jak gdyby odczytując myśli młodego władcy, książę rzucił propozycję. - Każ swoim sługom rozbiec się po mieście. Dopilnuj, żeby nie pominęli żadnej dzielnicy. Niech rozpowiedzą, że szukają wiedźmina. Bardzo prawdopodobne, że ten, którego szukam, sam się do ciebie zgłosi. Niepewny logiki, ale niezdolny wystąpić z własnym pomysłem, Melicard z wdzięcznością skłonił się swemu nieludzkiemu gościowi. - - Uczynię to niezwłocznie. - - Mam nadzieje, dla dobra twego ludu. Oni zapłacą, jeśli ty sprawisz mi zawód. Niektórym daruję życie, by mogli osobiście wyładować na tobie swój gniew za to, że nie spełniłeś ich oczekiwań. - Było jasne, że książę znał tajniki ludzkiej psychologii. Głos króla zadrżał lekko. - - Czy jeszcze coś? - - Nie w tej chwili. Zwolnij część swojego pałacu dla mnie i mojej świty. Dostarcz do tych komnat posiłek. - Toma uśmiechnął się, błyskając ostrymi zębami drapieżcy. - To oszczędzi ci przykrości, jakie mogą wzbudzać nasze nawyki związane z biesiadowaniem. Z niemal widoczną ulgą Melicard skłonił się i odszedł. Wódz odwrócił się do swojej przymusowej towarzyszki. - Przypuszczam, że przed końcem dnia twój przyjaciel przyjdzie do bramy pałacu i odda się w moje ręce. Mam rację? Zapalczywie potrząsnęła głową. - - Myślę, że nie doceniasz jego zdolności. Uważaj, możesz się zdziwić. - - Moja drogaPani z Bursztynu. Nie dbam o jego zdumiewające zdolności. Mam ciebie i to miasto. Pokładam wiarę w jego charakterze. Wrodzona dobroć przyśle go do mnie. Nic innego. Odwrócił się do swoich ludzi, pozwalając Gwen w spokoju zastanowić się nad tym, co wiedziała o Cabie. Książę Toma miał rację. Cabe nie pozwoli, by jakakolwiek krzywda stała się miastu, nie po tym, co spotkało Mito Pica i co mogło spotkać Penacles. Spuściła oczy w poczuciu winy. Bez wątpienia Gryf uznał, że porzuciła jego lud w potrzebie. Pani wiedziała, że Lochivaryci tłumnie oblegać będą mury Miasta Wiedzy, dopóki nie zostaną wybici - co mało prawdopodobne - albo dopóki Penacles nie padnie. Postąpiła wbrew naukom Nathana, który powtarzał, że nie należy zostawiać ludzi w niebezpieczeństwie. Wcześniej złamała tę zasadę dla niego, a teraz dla Cabe’a. Jak nagle uświadomiła sobie, z tych samych powodów. Gryf potknął się o zmurszały pień. Dwie rzeczy nie dawały mu spokoju. Pierwszą, oczywiście, było źródło niewyczerpanych zasobów ludzkich Czarnego Smoka. Musiał coś z tym zrobić, pod warunkiem, że przeżyje spotkanie ze Smoczym Królem. Druga rzecz dotyczyła samego pana Szarych Mgieł. Mgły rozciągały się na mile, sięgając do miasta lwioptaka. Zastanawiał się, jakim sposobem Czarny Smok emituje taką ilość padających na mózg oparów? Początkowa wiara we własny pomysł i wiedzę z bibliotek ulotniła się bezpowrotnie. To niebywałe, że tomy dały się odczytać w prosty, jednoznaczny sposób. Nie powinien dowierzać im od początku. Jego stopa uwolniła się z bagna z hałaśliwym mlaśnięciem. Od czasu ostatniej wizyty okolice Lochivaru stały się jeszcze bardziej odrażające i lepkie. Żałował, że nie ma skrzydeł jak stworzenie, którego imię nosił. Dwa małe szczątkowe wyrostki były wszystkim, do czego mógł sobie rościć prawo. Zwykle chował je pod ubraniem. Stanowiły jego czuły punkt. Gdy zrobił następny krok, jego bystry słuch wychwycił daleki plusk wody o brzeg. Najpierw pomyślał o bagnie, ale wkrótce przyszło mu do głowy inne wyjaśnienie. Domysł znalazł potwierdzenie po dwóch godzinach powolnego przedzierania się przez moczary. Nie wiadomo, jak to się stało, ale Gryf stracił orientację. Słyszał plusk jednego ze wschodnich mórz. Pokonał na piechotę całą drogę na wybrzeże. I tak dobrze, że droga stała się możliwsza. Ani jego zwierzęce, ani ludzkie aspekty nie tęskniły do bagna, z którego dopiero co się wykaraskał. Na solidnym gruncie mógł poruszać się szybko i cicho. Dostrzegł kilka nikłych światełek w miejscu, które uznał za port. W blasku uparcie przedzierającym się przez mgłę rozpoznał trzy wielkie żaglowce i ponad tuzin postaci, które mogły być smoczymi wojownikami, Lochivarytami albo kimś innym, kto choćby z grubsza przypominał ludzi. Większość pełniła wartę przy statkach o niezwykłym kształcie, jeśli dobrze widział. Dwóch albo trzech szło w kierunku budowli stojącej z dala od nabrzeża. Usłyszał kroki na długo przed tym, nim zobaczył żołnierza. Przewaga była po jego stronie; człowiek nie zwracał na niego uwagi, co znaczyło, że lwioptak widzi w tej zupie o wiele lepiej niż jego ludzcy przeciwnicy. Przykucnął za karłowatym, poskręcanym drzewem, które szeroko rozrastało się na boki. Strażnik przystanął jakieś cztery czy pięć stóp od drzewa i bez większego powodzenia usiłował przebić wzrokiem mgłę. Lwioptak zmrużył oczy; nie był to lochi varycki zombie. Świadczyło o tym jego zachowanie, jeszcze zanim Gryf zwrócił uwagę na jego obco wyglądający mundur. Ten widok wzbudził w nim zaciekawienie i zadowolenie. Wiedział, że może pojmać go żywcem. Lochivaryta walczyłby, dopóki jeden z nich nie padłby trupem. Żołnierz trzymał włócznię z groźnym, zębatym grotem. U jego boku wisiał szeroki miecz. Ciemność uniemożliwiała dostrzeżenie jego twarzy, zwłaszcza że większą jej część zakrywał ozdobny hełm. Ważne były powolne, niezgrabne ruchy. Strażnik był zmęczony. To mogło oznaczać, że niedługo nastąpi zmiana warty, co z kolei zmniejszyłoby szansę Gryfa. Nie miał wielkiego wyboru. Zaczekał, aż wartownik odwróci się plecami. Wtedy skoczył na niego z gracją swoich kocich kuzynów. Nie tylko obiekt ataku był zaskoczony. Żołnierz, zmęczony czy nie, miał siłę niedźwiedzia. Na szczęście lwioptak zdążył zakryć mu usta. Chciał rozprawić się z nim jak najszybciej, żeby nie stracić przewagi zaskoczenia. Ale żołnierz musiał pozostać przy życiu. Wysyczał mu do ucha: - Poddaj się, bo wyciągnę pazury i rozoram ci twarz! Nie był pewien, czy żołnierz mu uwierzył. On mógł spełnić pogróżkę. Z drugiej strony, strażnik mógł go odepchnąć. Kiedy ciało jeńca rozluźniło się, Gryf ledwie zdusił westchnienie ulgi. Wyciągnął miecz żołnierza i przycisnął czubek do jego gardła. W tym samym czasie odjął rękę od jego ust. Strażnik nie zdradzał ochoty do wykonania jakiegoś desperackiego ruchu, choć na chwilę odwrócił głowę w stronę włóczni, która leżała w pewnej odległości od miejsca szamotaniny. Gryf klepnął go płazem miecza. - Odwróć się. Jeniec posłuchał. Był kudłaty, naprawdę ogromnie podobny do niedźwiedzia. Wymruczał coś, co tylko trochę przypominało używany przez wszystkich język Narodów. Jego mowa była chrapliwa i brzmiała jak szczekanie psa, ale można było rozpoznać słowa. Lwioptak pokiwał głową. - Tak, jestem Gryfem. Wyjaśnienie, kim ty jesteś, będzie musiało zaczekać. Wieszjakdalekojesteśmy od leża Czarnego Smoka? Mężczyzna pokręcił głową. Przykładając miecz do jego gardła, Gryf powtórzył pytanie. Tym razem otrzymał lepszą odpowiedź. Był zadowolony, że tak łatwo przejrzeć tego człowieka. Oczy i sztywne ruchy żołnierza niemal krzyczały, że pierwsza odpowiedź mijała się z prawdą. Rozkazał żołnierzowi uklęknąć. Zdjął sznur, którym był obwiązany w pasie, przeciął go na pół. Z jednego kawałka zrobił pętlę, którą zarzucił jeńcowi na szyję. Drugim skrępował mu nogi w ten sposób, że żołnierz mógł iść, ale nie mógł biec. Potem rozkazał mu powstać. Szeptem powiedział: - Zostawię ci wolne ręce, żeby zwieść innych. W tej mgle nie zobaczą sznura na twoich kostkach. Spróbuj krzyknąć, uciec albo walczyć, a skręcę ci kark, nim pierwszy dźwięk opuści twoje usta! Chyba nie sądzisz, że brak mi na to siły! Zrozumiałeś? Strażnik ostrożnie pokiwał głową. Zadowolony z odpowiedzi, lwioptak pchnął jeńca przodem. Rozważał pomysł wyrzucenie zdobycznego miecza i zastąpienia go Rogatym, który miał w pochwie u boku, ale uznał, że niemądre byłoby przyciąganie uwagi przez zbyt wczesne korzystanie z mocy ciemnej broni. Szli prawie godzinę. Żołnierz nie próbował wywieść go w pole; najwyraźniej wierzył we wszystko, co powiedział Gryf, zwłaszcza w związku z pętlą na szyi. I dobrze, bo Gryf nie blefował. Trzy razy musieli zatrzymać się z powodu patroli. Lochivaryckich patroli. Żołnierze z szaleńczą determinacją przedzierali się przez nieprzeniknioną szarość. Na szczęście obdarzony nadzwyczajnym słuchem Gryf wykrywał ich w porę. Było to trudniejsze niż w przypadku jeńca; Lochivaryci poruszali się cicho jak upiory, które tak bardzo przypominali. Przyszło mu na mysi, że źródłem niewyczerpanych zasobów armii fanatyków najprawdopodobniej są niewolnicy i więźniowie dostarczani na tych obcych okrętach. Mundur jeńca wydawał się lekko znajomy, ale choć Gryf starał się ze wszystkich sił, nie mógł go z niczym skojarzyć. Jeśli będzie miał czas, przesłucha żołnierza. Na razie najważniejsze było zachowanie ciszy. Widoczność spadla niemal do zera. Gryf wsparł czubek pożyczonego miecza o plecy jeńca. Wiedział, że leże Czarnego Smoka jest niedaleko, Wiedział też, że żaden z nich go nie znajdzie, jeśli mgła zgęstnieje. Sytuację pogarszał fakt, że jeniec zaczynał kasłać, a i jego drapało w gardle. Okazało się, że nie jest do końca odporny na Szare Mgły. W pobliżu przebiegło coś wielkiego i ciężkiego. Z syku Gryf poznał, że dotarł do celu. Szarpnął lekko sznur. - Odwróć się - rozkazał. Mężczyzna osunął się na ziemię. Pocierając rękę, pan Penacles rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego do ukrycia strażnika. Wreszcie zaciągnął ciało pod wielki, obrośnięty chwastami krzak. Do ogłuszonego żołnierza dołączył miecz. Od tej chwili Gryf miał polegać na zabawce Azrana. I od tej pory całun mgieł miał działać na jego korzyść. Wiedział, że Lochivaryci bez przeszkód poruszają się w oparach, i miał niewiele wątpliwości, że klany Czarnego od dawna do nich przywykły. Mimo wszystko mgła miała zapewnić mu pewną osłonę, a to było wszystko, o co mógł prosić. Bezszelestnie wędrował przez skalisty teren. Dziękował różnorakim bóstwom za to, że siedziba Smoczego Króla stoi na solidnym podłożu. Ciche podkradanie się przez moczary byłoby niepodobieństwem. Gdy zbliżył się do wejścia jaskini, nikły blask z sześciu pochodni ukazał mu, co go tam czeka. Tuzin smoków ognistych w ludzkich postaciach dosiadało największe i najpaskudniejsze jaszczury spośród tych, jakie lwioptak dotychczas widział. Poślednie smoki stale węszyły i Gryf cieszył się, że wiatr wieje w jego stronę. Co dziwne, mgły stale płynęły w kierunku Penacles, jak gdyby nie było wiatru. Widocznie magia pozwalała Czarnemu Smokowi rządzie wysysającymi siły wyziewami. Nieustraszony Gryf wymacał drogę na zbocze wzgórza, które stanowiło widoczną część siedziby Czarnego Smoka. Upewniwszy się, że Rogaty Miecz bezpiecznie tkwi w pochwie, wysunął ostre pazury i wyrył wgłębienie w skale. Jego stopy znalazły oparcie, z którego mogłoby skorzystać niewielu ludzi. Z początku powoli, potem szybciej, gdy nabrał wiary w siebie, Gryf ruszył w górę. Próbując ignorować myśl, że stanowi kuszący cel dla każdego, kto go zauważy, omiatał wzrokiem górną partię zbocza. Nie dostrzegł tego, czego szukał, i był zmuszony podciągnąć się wyżej. Przeklinał każdą sekundę opóźnienia, nie tylko w imię własnego dobra, ale i tych, którzy wybrali go na swego przywódcę. Nie mógł zawieść, jeśli jego miasto miało przetrwać. Jedna ręka napotkała tylko powietrze, przez co Gryf niemal odpadł od skały. Ostrożnie pomacał krawędzie otworu. Szerokość spełniała jego oczekiwania. Jaskinie tak wielkie jak te zajmowane przez Smoczych Królów musiały mieć szyby wentylacyjne zezwalające na obieg powietrza. Takie otwory rzadko bywały strzeżone, gdyż niewielu śmiałków mogło do nich dotrzeć, a jeszcze mniej liczni mogliby się w nich zmieścić. Gryf mógł tego dokonać przez karkołomne wykręcanie ciała. Myśl, że może utknąć gdzieś w szybie, wcale go nie trapiła. Coś takiego po prostu było wykluczone. Opuścił się ostrożnie nogami do przodu. Musiał przycisnąć pochwę z mieczem do uda, żeby się zmieścić. Kiedy dolna część ciała zniknęła w otworze, podniósł ręce i zaczął zsuwać się powoli w głąb wzgórza. Szło nieźle. Czas wygładził skałę do tego stopnia, że miejscami musiał się zapierać, żeby zapobiec zbyt szybkiemu zjazdowi. Najgorszy był zakręt pod prawie prostym kątem. Nieprawdopodobnie wyginając ciało, pokonał zakręt, który mógł stać się jego pułapką. Temperatura podniosła się o kilka stopni. Gryf miał nadzieję, że nie wybrał szybu wiodącego do wylęgarni. Gdyby przeżył upadek w kierunku dołu z magmą, musiałby stawić czoło jednej lub kilku rozwścieczonym samicom. To oznaczałoby wybór między śmiertelnymi poparzeniami albo pożarciem. Nawet gdyby przeżył, w jaskiniach podniesiono by alarm. Szczęście mu sprzyjało. Szyb kończył się w niewielkiej komorze, która sprawiała wrażenie nie używanej od wielu lat. Gryf ocenił, że znajduje się kilka poziomów pod powierzchnią. Prawdopodobnie nie więcej niż dwa czy trzy nad główną komorą, która była smoczą wersją królewskiego dworu. Doby! z pochwy Rogatego. Miecz zatętnił niecierpliwie. Lwioptak zdusił nagłe pragnienie rzucenia się na łeb, na szyję przez tunele. Nie mógł dopuścić, żeby broń zawładnęła jego umysłem i wypaczyła jego osądy. W grotach, co dziwne, nie było szarych oparów. Brak mgieł nie zaniepokoił go. Stał się bardziej widoczny, ale to samo odnosiło się do wrogów. Stwierdził również, że przybyło mu sił. Być może było to wynikiem czystego powietrza albo mocy miecza. Nie miał czasu zastanawiać się nad przyczyną. Usłyszał i poczuł drżenie spowodowane przez głos Czarnego Smoka na długo przed dotarciem do głównej komory. Król był zły. Od czasu do czasu zapadała cisza, jak gdyby przemawiał ktoś inny. Nikt nie stanął mu na drodze, nie było siadu straży. Gryf wiedział, że gadzi monarcha rzucił do bitwy większość swoich sił, ale znał też Smoczych Królów. Czarny nigdy nie pozbawiłby się ochrony; był jednym z większych paranoików wśród smoczych tyranów. Z mieczem w pogotowiu Gryf zmierzał po cichu w stronę miejsca przeznaczenia. Usłyszał inne głosy, ludzi albo, jak Smoczy Królowie, zmiennokształtnych - nie wiadomo. Jak się domyślał, toczyli spór. Przysunął się bliżej i trafił do małego bocznego tunelu, z którego roztaczał się widok na komorę. Ludzie i przerażający monarcha stali bokiem do niego. Wojownicy nosili ciemne, pełne zbroje i hełmy w kształcie wilczych pysków, podobne do tych, jakie mieli straże przy statkach. Jeden z nich mówił: - Powiedziałem już wszystko, wasza wysokość! Nie będzie więcej przynajmniej przez trzy sezony! Hebanowy kolos przysunął masywną głowę bliżej twarzy rozmówcy. Gorące, cuchnące wyziewy dobyły się z jego pyska i nozdrży. Gryf uświadomił sobie, że już wcześniej dym buchał z Czarnego Smoka. Syk. Na chwilę ukazał się długi jęzor. - Chyba nie zrozumiałeś, D’Shay! Czas odgrywa decydującą rolę! W następny tygodniu zmiażdżę Penacles i przeklętego mieszańca, który nim włada! D’Shay pogładził koniuszek starannie przystrzyżonej brody. Twarz widoczna pod hełmem uderzająco przypominała pysk lisa. - - To sprawiłoby nam ogromną przyjemność, lecz obawiam się, iż nie mogę dostarczyć ci żądanej liczby jeńców. Ci, których otrzymałeś’, muszą wystarczyć. - - Wystarczyć? Nigdy nie próbowałeś obalić murów Penacles! - Stwierdzeniu towarzyszyło szybkie, pełne złości poderwanie głowy. - - Dostarczyliśmy ci umówioną liczbę ludzi. Jak na razie nie otrzymaliśmy nic w zamian. - - Kiedy Miasto Wiedzy padnie, wraz z nim nastąpi koniec rządów mego brata! Wtedy dostaniecie obiecane ziemie, ciepłokrwisssty! - - My wypełniliśmy naszą część umowy. Reszta należy do ciebie. Masywna bestia wzniosła łeb, by wbić oczy w strop komory. Rozmyślała chwilę przed wygłoszeniem następnego oświadczenia, rozchylając paszczę w drapieżnym uśmiechu. - Zastanawiam się... co by się stało, gdyby wielcy Aramici stwierdzili, że ich sąsiedzi nagle urośli w siłę. - Głowa opadła. - Co, D’Shay? Napotkałbyś opór przeciwko powiększeniu swojego cesarstwa? Drugi wojownik z zakłopotaniem przestąpił z nogi na nogę, ale D’Shay trwał nieporuszenie. - - Muszę przyznać, że nie wyobrażają sobie dołączenia do nas w żaden sposób, ale to nie jest ważne. Ich czas szybko się kończy. W ciągu roku zepchniemy ich w północne morza. - - Nie mogę czekać roku! - Wydawało się, że Czarny Smok za chwilę zmiażdży swoich gości. D’Shay zignorował ten pokaz siły. - - Zrobiliśmy, co było można, wasza wysokość. Reszta zależy od ciebie. - - Co z waszymi czarnoksiężnikami? - Nie możemy się bez nich obyć. Ani bez naszych żołnierzy. Pan Szarych Mgieł szeroko rozpostarł skrzydła i smagnął boki ogonem. Złość rozbłysła w jego ślepiach, gdy próbował zapanować nad furią. - Zatem idźcie! Zmiażdżę Penacles bez waszej pomocy! Nie obawiajcie się. Kiedy skończę, dostaniecie obiecane ziemie! D’Shay ukłonił się smokowi. - - To wszystko, co chcemy wiedzieć. Mogę zatem przyjąć, że rozmowa dobiegła końca? - - Ha! A jak myślisz, ciepłokrwisssty? D’Shay skinął na swego towarzysza i obaj wyszli bez większych ceregieli. Czarny Smok patrzył za nimi, ledwo panując nad gniewem. Mgła stale wypływała z jego paszczy i nozdrzy. Na szyi potwora wisiał niewielki klejnot, ciemnoniebieski i świecący. Nie będzie lepszej okazji, zadecydował Gryf. Dłuższe czekanie byłoby kuszeniem losu. Z tętniącym w dłoni Rogatym Mieczem skoczył na ogromnego Smoczego Króla... ...i zawisł w niewidzialnej sieci. Smok powietrzny powoli, z wielką pewnością siebie odwrócił głowę w stronę swego jeńca. - Wiedziałem, że przybędziesz! Nie byłem pewien, kiedy, ale wierzyłem, że mnie nie zawiedziesz! Mam cię! „Ale ze mnie głupiec” - wymyślał siebie w duchu Gryf. Nic dziwnego, że straże były tak nieliczne. Kadłub Smoczego Króla przysłonił widok na wszystko inne. Lwioptak wisiał bezradnie w powietrzu, niebezpieczny miecz pulsował szaleńczo w jego dłoni. Czarny ryknął śmiechem. - Powinienem zawrócić D’Shaya! Jestem pewien, że w zamian za przyjemność oglądania twojej śmierci byłby skłonny uzupełnić moje uszczuplone siły! Z drugiej strony, twoje zniszczenie i tak spowoduje upadek Penacles! Rozdziawiona paszcza przesunęła się w jego stronę. W akcie desperacji Gryf przelał swoją wolę w Rogatego. Miecz już zasmakował krwi jednego Smoczego Króla i miał ochotę na więcej. Nie wolno mu było odmawiać. Ramię i miecz uwolniły się z sieci. Ostrze świsnęło w powietrzu. Rozległ się chrapliwy, gardłowy wrzask. Czarny Smok odsunął się, brocząc czerwoną posoką z rozpłatanego pyska. Triumf i nienawiść w jego oczach ustąpiły nowej emocji - strachowi. Potężny smok powietrzny cofnął się, gdy jego niedoszła ofiara uwolniła się z sieci i ruszyła na niego. Szare Mgły przestały płynąć. Gryf podejrzewał, że miecz zadał głęboki cios i krew zalewała wnętrze bestii. Okropne rzężenie potwierdziło jego domysły. Smoczemu Królowi groziło utopienie się we własnych życiodajnych płynach. Pan Penacles był dość mądry, żeby nie dać się owładnąć podziwowi dla miecza. Gdyby uległ, znalazłby się pod jego wpływem. Poza tym, misja jeszcze nie została zakończona. Gad nadal kasłał krwią. Gryf zobaczył ogromną ranę w głębi jego pyska. Rogaty Miecz ciął bez dotykania; jego fizyczny zasięg nie wystarczyłby. Azran nie był głupcem. Odkrył sposób umożliwiający zadawanie ciosów na odległość, bez wystawiania się na niepotrzebne ryzyko. Broń z kolei znała sposoby na ominięcie takich zabezpieczeń. Gryf nie wątpił, że miecz spróbuje wciągnąć go do walki wręcz wyłącznie w imię własnej żądzy krwi. Demoniczne miecze słynęły z takich skłonności. Czarny Smok dochodził do siebie. Szarych Mgieł nadal nie było. U stóp potwora leżały strzaskane kawałki klejnotu. Gryf natychmiast wysunął kilka hipotez. Z różnych kierunków do komory wpadło kilka postaci. Wśród pierwszych znalazł się D’Shay ze swoim milkliwym towarzyszem. Pozostali byli strażnikami, ludzkimi i nie tylko. Gryf był zirytowany ich obecnością, a zarazem zadowolony z pojawienia się liczniejszych przeciwników. Zdusił szybko tę ostatnią myśl, gdyż cuchnęła pragnieniami Rogatego Miecza. D’Shay jak gdyby znikąd wyciągnął potężny obosieczny miecz i wykrzyknął imię lwioptaka oraz mnóstwo słów, które miały niewiele sensu albo wcale go nie posiadały. Jego towarzysz wymachiwał groźnym toporem bojowym. Żołnierze i stworzenia zaroili się w wyjściach z groty. Gryf stracił szansę ucieczki, ale był zdecydowany do końca wykorzystać pozostałe mu chwile. Nie zwracając uwagi na licznych przeciwników, ruszył na dźwigającego się Smoczego Króla. Zignorował wrzaski i krzyki, które w tym momencie wypełniły komnatę, gdyż osądził, że to on jest ich przyczyną. Nie słyszał też dźwięku stali tnącej kamień ani gromkiego śmiechu. Dopiero po pewnym czasie ryk znalazł drogę do jego zaślepionego wściekłością umysłu. Między dwoma wrogami błysnął heban, mignęła pustka. Miała kształt konia, ale było coś więcej. Żołnierze odskoczyli ze strachem, choć tylko Gryf od razu poznał przybysza. To dodało mu odwagi. Spoczęło na nim spojrzenie błękitnych niczym lód oczu. - Wielmożny Gryf! Ciebie szukałem! I z tymi słowy ciemny rumak rzucił się na niego. - Nie! - Lwioptak wzniósł miecz do obrony, lecz Rogaty był nieruchomy i zimny. Nie było czasu na ucieczkę; widmo dosięgło go i pociągnęło... donikąd. Szyderczy śmiech pożegnał mieszkańców jaskini. Przez portal, który naprawdę nie istniał, Czarny Koń raz jeszcze wrócił w Pustkę. XVIII Światło wsączyło się przez szczeliny w okiennicach, które przysłaniały okno izby. Cabe nie miał pojęcia, jaka to pora dnia. Był obolały i spałby nadal, gdyby nie ten harmider, który huczał mu w uszach. Ktoś wykłócał się za drzwiami. Cabe wstał, czując się dziwnie nieswój. Zamrugał, przez chwilę oszołomiony iście wielkopańskim urządzeniem izby, które pojawiło się krótko po tym, jak zapadł w sen. Zniknęły oryginalne meble, łącznie ze złachmanionym, nadgryzionym przez mole posłaniem. Gdy świadomość przepędziła resztki snu, Cabe uśmiechnął się, bo przypomniał sobie... przypomniał sobie wszystko. Nie przyszło mu na myśl, że nie jest tym samym Cabe’em, który w nocy rzucił się do łóżka. Wszystko to było teraz dla niego naturalne, nawet przyczyna dokonanych zmian. Klejnot, nie tak dawno tkwiący w jego piersiach, leżał na pluszowym niebieskim kobiercu, połyskując jak okruch zwyczajnego kwarcu. Podniósł go i obejrzał, myśląc, jak niewiele Cień naprawdę rozumiał z tego, co robił. Klejnot spełnił swoje zadanie: wyzwolił moc, która była w nim zawarta, lecz nie tak, jak się tego spodziewał mroczny wiedźmin. Służył jako skupiająca soczewka lub może jako katalizator, ale własnym mocom, nie Cieniowym. Nie można było winić straszliwego maga; skąd mógł wiedzieć, że kamień ma swój pomyślunek? Cabe wypuścił kamień z palców. Wspomnienia dawnych czasów przysłoniły pamięć o zeszłych tygodniach. Cabe, z wyrazem twarzy kogoś zupełnie innego, mruknął: - Azran! - i:-Gwen! Drzwi zadygotały, gdy uderzyło w nie coś ciężkiego. Wspomnienia odeszły w cień. Odmieniony Cabe podszedł do drzwi i sięgnął do klamki. Za progiem zobaczył sześciu czy siedmiu ludzi, między innymi właściciela zajazdu. W ferworze kłótni zauważyli otwarte drzwi dopiero po paru sekundach, a otrząśnięcie się z szoku zabrało im jeszcze więcej czasu. - Brać go! - zarządził karczmarz. W oczach Cabe’a scena ta graniczyła z farsą. W gorliwości pojmania go wszyscy skoczyli jednocześnie. Na nieszczęście w drzwiach mogła zmieścić się tylko jedna osoba. Dwaj najwięksi zaklinowali się i nie mogli się wycofać, gdyż z tyłu napierali pozostali. Po dłuższej szamotaninie wpadli do pokój u, ale nie złapali Cabe’a, który cofnął się przezornie. Reszta, z wyjątkiem ostatniego, runęła jak długa na pierwszych. Cabe z rozbawieniem przyglądał się, jak jego niefortunni napastnicy usiłują pozbierać się z podłogi, skutecznie uniemożliwiając to jeden drugiemu. Jedyny stojący mężczyzna wyjął długi sztylet i próbował przeskoczyć nad skłębionymi ciałami. Udało mu się, ale spojrzenie wiedźmina zatrzymało go w locie. Mając z głowy jednego, młody wiedźmin zajął się pozostałymi. Szybko porozpinał ich po ścianach pokoju i wybrał najbardziej przerażonego z gromadki. Twarz opryszka zbielała, gdy został przyciągnięty w celu przesłuchania. - - Dlaczego na mnie napadliście? Nic nie zrobiłem. Odrobina odwagi wlała się w serce bezradnego łotrzyka. - Nic? Na Hestię, ściągnąłeś na nas gniew Smoczych Królów! Spokojne poczucie humoru, które było teraz nieodłączną częścią nowego Cabe’a, zniknęło na chwilę. - Co to znaczy? - Ta jaszczurka, książę Toma, mówi, że w mieście nie ostanie się kamień na kamieniu, jeśli nie zostaniesz mu dostarczony przed zachodem słońca! Twarz wiedźmina sposępniała, gdy usłyszał imię wodza. - - Myślałem, że Toma ruszył do Penacles. Po co tu przybył? - - Mówi, że chce ciebie! - powtórzył mężczyzna. - - A wy uznaliście, że pomożecie mi do niego trafić? Miło z waszej strony. - - Co mogliśmy zrobić? Cabe pokiwał głową, wspominając słowa szambelana. Nie mógł ich obwiniać. Zawsze żyli w strachu przed Smoczym Cesarzem. Poza tym, czym było życie jednego człowieka, gdy w grę wchodziło całe miasto? Uśmiechając się ponuro, ostrożnie uwolnił jeńców. Patrzyli na niego wilkiem, ale nie próbowali ataku. - Zapomnijcie o wszystkim, co tu zaszło. Możecie nawet podzielić się... - wskazał kciukiem kamień - tym. Bez słowa ruszył do otwartych drzwi. Ci stojący najbliżej zapewnili mu aż nazbyt dużo miejsca. Nikt nie próbował skoczyć na niego od tyłu; atak mijałby się z celem. Nim opuścił progi gospody, odzyskał poczucie humoru. Liczni mieszkańcy mierzyli go wzrokiem, ale Cabe szybko uwalniał ich od wszelkich myśli o wrogich zamiarach. Nie życzył sobie żadnych opóźnień, nie po tym, jak zorientował się w sytuacji. Nie teraz, gdy Smoczy Królowie zagrażali życiu całego miasta. Gdy świadomym krokiem zmierzał do bramy, wieść o jego nadejściu szybko go wyprzedziła. Jego zachowanie i wygląd nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, kim jest. Tym samym nic dziwnego, że drogę zajechał mu nowy król Talaku z kilkoma strażnikami. Melicard skinął głową. - - Witaj, cudzoziemcze. Zakładam, że jesteś wiedźminem, którego pragnie widzieć ta łuskowata szkarada? - - Tak. Nazywam się Cabe Bedlarn. Król uważnie przyjrzał się głowie porośniętej srebrnymi włosami. - Musisz być potężnym magiem, Mistrzu Bedlamie. Dość potężnym, by zgnieść armię zmiennokształtnego robactwa. Cabe obdarzył go cieniem uśmiechu. - - Być może. Czego chcesz ode mnie, suzerenie? - - Pragnę ujrzeć te stworzenia martwe! Kyrg jest daleko, ale jego pan czeka na ciebie. Miasto drogo zapłaci, jeśli się nie pokażesz! Wiedźmin ruszył dalej. - A zatem lepiej pójdę. Melicard tracił wierzchowca ostrogą, chcąc zatarasować mu drogę. - Pójdziesz? Chcesz ich zaatakować? Mam wezwać żołnierzy? Nie zatrzymując się, Cabe popatrzył na konia. Królewski rumak usunął się, próbując uniknąć jego spojrzenia. - Nie. To sprowadziłoby na was taki sam los, jaki spotkał Pagras w czasie Wojny Przełomowej. Król zatrzymał się. Dzięki lekcjom historii znał znaczenie słów wiedźmina. Miasto Pagras leżało na wschód od Talaku. Silna, dumna siostra jego własnego królestwa przemieniła się w ruiny zamieszkałe wyłącznie przez dzikie zwierzęta. - - Co uczynisz? - - Poddam się. Z poczerwieniałym obliczem, monarcha praktycznie wrzasnął: - - On się podda! Jesteś tchórzem? Cabe nie obejrzał się. - Nie jestem głupcem, jeśli o to ci chodzi, suzerenie. Melicard chciał jechać za nim, ale wierzchowiec nawet nie drgnął. Nie dlatego, że nie chciał - po prostu nie mógł. Jak gdyby powstrzymywała go ceglana ściana. Król odwrócił się do swoich ludzi. Siedzieli na koniach, patrząc na niego. Melicard wpadł we wściekłość. - Czego siedzicie i gapicie się? Za nim! Dowódca zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi. - My... my próbowaliśmy, wasza królewska mość! Ani nasze zwierzęta, ani my sami nie możemy się ruszyć! Ani żeby pomóc tobie, ani by złapać wiedźmina! Młody władca zgarbił się w siodle. Opuściła go agresja. Westchnął. Przed wstąpieniem na tron wszystko było dużo prostsze. Przynajmniej wtedy nie musiał mieć do czynienia z upartymi magami i smoczymi wojownikami. Książę Toma uznał, że pałac działa mu na nerwy. Był zbyt cywilizowany, zbyt elegancki. Wódz był urodzonym wojownikiem i potężnym magiem. Jego jaskinie to odzwierciedlały. Ich ściany zdobiły głowy wrogów i zwierząt. Prawie połowę siedziby zajmowało laboratorium. Tutaj wystrój składał się z malowideł, rzeźb i bogatych, różnorodnych mebli. Jego zainteresowanie przyciągnęły, na krótko, jedynie niektóre posągi i zbroje. Nastroju nie poprawił mu nawet wyborny posiłek, który właśnie skończył. Wspaniały, świeżo ubity wół niemal poszedł na marne. Z tego, co Toma zapamiętał, mógł być nawet gotowany albo upieczony. Zastanawiał się nad zamiarami przeciwnika. Szczenię z rodu Nathana okazało się trefnisiem z talii kart, a gracze wiedzieli, że trefniś wcale nie jest głupi. Mógł zbijać nawet silniejsze karty. Gdyby tylko nie wtrącił się ten przeklęty wiedźmin Cień! Czy to w dobrej, czy w złej wierze, zaciemnił wiedzę Tomy o młodym wiedźminie. Z własnych powodów, które niewiele miały wspólnego z obecną sytuacją. Znalazł się w pobliżu sali balowej, w której zostawił czarodziejkę - sfera nie mieściła się w korytarzach, a nie miał najmniejszej ochoty zdejmować zaklęcia. Otworzył drzwi i wszedł. Pani spokojnie siedziała w bąblu. Ten widok nie uśmierzył jego podejrzeń. Wiedział, że jeśli nie ciałem, to umysłem pracuje nad siłami, które utrzymują czar. Gwałtownie podniósł temperaturę o kilka stopni i z sadystycznym zadowoleniem patrzył, jak czarodziejka miota się w próżnej próbie ucieczki. Po kilku sekundach aplikowania męczarni przywrócił normalną ciepłotę. Spojrzała na niego nienawistnie. - Pewnego dnia zapłacisz za to dziesięciokrotnie, ty oo... książę! Czarodziejka urwała na chwilę przed nazwaniem go imieniem bardzo dalekich kuzynów, mieszkańców bagien, którzy wznosili swoje nory z własnych odchodów. Książę Toma uśmiechnął się zimno i pokiwał głową jak nauczyciel, który pochwala postępy ucznia. - - Gdyby to słowo padło z twoich ust, wielmożna Pani, gorąco byłoby dużo większe. Nie zabiłbym cię, gdyż jesteś cenna jako zakładniczka, ale twoje cierpienia znacznie by się przedłużyły. - - Jak długo będziesz mnie trzymać w zamknięciu? - - To zależy od twojego towarzysza. Jeszcze się nie ujawnił. Kusi mnie, żeby obrócić to miasto w perzynę. - Być może tu go nie ma. Pomyślałeś o tym? Toma obnażył drapieżne zęby. - Oboje wiemy, że musi być gdzieś w pobliżu, wielmożna Pani. Jesteśmy zbyt dobrze wyszkoleni, żeby nie wyczuć jego obecności, zwłaszcza z mocami, jakie posiada. Uśmiechnęła się. - - Znając jego moce, czy nadal chcesz go powstrzymać? - - Brak mu doświadczenia. Jego władza nad czarami w znacznej mierze opiera się na instynkcie. To go nie uratuje, gdy stanie przed cesarzem. Zatrąbił róg. Toma podbiegł do okna i wyjrzał. Gwen żałowała, że nie może go wypchnąć. Wódz odsunął się od okna i wrócił do niej. - Przybył twój towarzysz! Chodź! Chcę, żebyś go przywitała! - Wybiegł z pokoju. Kulista cela popłynęła za nim, rzucając więźniarką o wewnętrzne ściany. Czarodziejka wysyczała słowa, których używanie zwykle zarezerwowane jest dla ludzi mniej cywilizowanych. Książę minął adiutantów, którzy spieszyli do niego z wieściami. Jeden omal nie został przewrócony przez bąbel, co sprawiło czarodziejce przelotną, acz niemałą satysfakcję. Chwilę później wódz i jego jeniec znaleźli się przed pałacem. Obiekt powszechnego zainteresowania właśnie wchodził przez bramę. Odziany w ciemnoniebieski strój o nieskazitelnym kroju, z błyszczącym srebrem na głowie, Cabe szedł spokojnie w kierunku smoczych wojowników. Toma zmarszczył brwi i mruknął coś, czego Pani nie mogła dosłyszeć. Poczuła za to szarpnięcie ciemniejszej strony widma barw, gdy wódz zrobił z niej pożytek. Lekko czerwonawy blask otoczył dowódcę smoków. - Zatrzymaj się, Bedłamie! Cabe znieruchomiał. Popatrzył uważnie na książęcego jeńca i troska na chwilę odmieniła jego rysy. Toma odzyskał pewność siebie. - Tak, człowiecze! Mam twoją samicę! Widzę, że postąpiłem mądrzej niż sobie wyobrażałem! Młody wiedimin Jedwo się pohamował. - - Masz mnie! Wypuść ją! - - Nie sądzę. Jej obecność będzie gwarancją twojego dobrego zachowania w czekającej nas podróży! - - Podróży? Dokąd mamy jechać? Książę uśmiechnął się, błyskając białymi, ostrymi zębami w teatralnym pokazie triumfu. - - Dokąd? A jakże, w Góry Tyber, to chyba jasne! Chcemy zobaczyć ostateczny upadek rodu Bedlamów! - - Nie zapomniałeś o moim ojcu? - Azran jest człowiekiem zdolnym do snucia obłąkańczych intryg - tylko do snucia. Niewielką szkodę może wyrządzić moim planom. To wzbudziło zaciekawienie. - - Twoim planom? - - Jak już powiedziałem twojej towarzyszce, większość z niedawnych wypadków jest wynikiem moich zabiegów. - Ton smoka daleki był od skromnego. Cabe pokiwał głową. - Rozumiem. Książę z urodzenia chce zostać nowym władcą. To mówi wiele o bratobójczych walkach między Smoczymi Królami. Niemalże ludzkie zadowolenie rozjaśniło twarz Tomy. - Połapałeś się całkiem szybko! Podjudziłem Brązowego i innych, albo zza kulis, albo pod postacią Kryształowego Smoka. - Zadowolenie ustąpiło nieufności. - Wydaje się, że jesteś człowiekiem dużo bardziej inteligentnym i lepiej poinformowanym, niż donosili mi szpiedzy. Rad jestem, że znalazłem cię teraz, nie później. - Do adiutanta powiedział: - Gotować nasze wierzchowce! Cabe zmierzył go wzrokiem. - - Mam iść piechotą, książę Tomo? Nie mam konia. - - Choć ten pomysł bardzo mi się podoba, obawiam się, że odwlekłby pewne rzeczy. Największe zaufanie pokładam w szybkości. Wypowiadając słowa w języku od dawna nie używanym przez nikogo z wyjątkiem biegłych w magii, wódz wyciągnął rękę w stronę wiedźmina. Bąbel podobny do tego, w którym była Pani, otoczył Cabe’a. On przyjrzał mu się uważnie, ale nic nie powiedział. - Oto jak zostaniesz dostarczony na dwór cesarza! Możesz od Pani dowiedzieć się o wadach i zaletach tego środka lokomocji. Proponuję, żebyś wystrzegał się wad bardziej ostrożnie, niż robiła to Pani. - Toma machnął ręką. Bąbel Cabe’a oderwał się od ziemi i podpłynął do drugiego. Książę popatrzył na oba. - Osobliwa para przycisków do papieru. Jedyna w swoim rodzaju, jak sądzę. Toma zajął się organizacją odjazdu. Gwen chciała odezwać się do Cabe’a, ale on przyłożył palec do ust i pokręcił głową. Popatrzyła na niego z konsternacją, zastanawiając się, jakim cudem on, niewyszkolony, przejmuje dowodzenie. Cabe zachował milczenie, ale dal jej znak zanim odwrócił się, by obserwować poczynania smoczego wojownika. Sygnał nie podniósł jej na duchu. Co więcej, wprawił ją w jeszcze większą konfuzję. Zrozumiała jego znaczenie, ale nie pochodzenie. Wiedziała tylko o dwóch osobach, które znały ten szczególny język znaków. Jedną była ona sama - nauczyła się go ze zmurszałej księgi przed wieloma laty. Drugim wtajemniczonym był właściciel księgi, człowiek, nauczyciel, kochanek. Tylko Nathan, który wydobył tom z liczącego wieki miejsca spoczynku, mógł znać mowę znaków. Przygotowania do wymarszu z Talaku nie zabrały dużo czasu. Główne siły armii czekały za miastem i jeszcze nie zadały sobie trudu rozbicia obozu. Orszak księcia Tomy niósł niewiele zapasów i wyposażenia. Z tego względu oddział zbliżył się do bramy ledwie w pół godziny po spotkaniu z wiedźminem. Wódz rozejrzał się, gdy opuszczali miasto. - Wygląda na to, że Melicard nie chce nas pożegnać. Ciekawe. Na wzmiankę o młodym królu, Cabe poderwał głowę i na chwilę zamknął oczy. Gwen rozpoznała jego zachowanie, ale udawała, że nic nie zauważa, choć jej zaskoczenie wzrosło. Rzuciła okiem na Tomę; miała nadzieję, że jego umysł i oczy skupione są na innych sprawach. Na szczęście dla nich obojga książę zajmował się wyprawianiem wojska. Smocze siły ruszyły, z początku powoli, potem coraz szybciej. Książę, jego świta i dwoje ludzi zajęli miejsce na czele długiej kolumny. Mieszkańcy Talaku tłumnie obiegli mury, żeby patrzeć na ich odjazd. Cabe zerknął na gawiedź i pomyślał, że poznaje Melicarda. Nie widział jego twarzy, ale był całkiem pewien jego uczuć. Góry Tyber majaczyły na horyzoncie niczym legendarni tytani. Wyższy od innych szczytów, Kivan Grath górował dumnie nad swoimi poddanymi i niemal onieśmielał drobne stworzenia, które chciały wkroczyć do jego domeny. Im bliżej kolumna zbliżała się do pasma, tym bardziej imponująco wyglądał Poszukiwacz Bogów. Nie było zwierząt na ścieżce, która wiodła w góry, choć w jednyrn miejscu Cabe zauważył chyba końską czaszkę. Kilka stworzeń unosiło się leniwie nad kolumną, ale ich ciała były skórzaste, zdradzając sługi i dalekich krewnych smoków ognistych. Nikt nie odezwał się w czasie podróży. Toma był zbyt głęboko pogrążony w zachwytach nad sobą; już pławił się w zaszczytach, których, jak przypuszczał, nie poskąpi mu ojciec. Nie napotka większego sprzeciwu, gdy oświadczy, że chce zostać równym Smoczym Królom - zwłaszcza że większość z nich nie żyła. Zostawszy Królem, będzie mógł jawnie przebudować cesarstwo w taki sposób, żeby na tysiąclecia zapewnić dominację smoków nad depłokrwistymi. Wielmożna Gwen z drżeniem patrzyła, jak maleje odległość dzieląca ich od celu podróży. Dla niej to był koszmar, miejsce, które od dzieciństwa znała jako bastion zła, ziemię nieodpowiednią dla ludzi. Nauka pod okiem Nathana nie zmieniła jej poglądu na pasmo górskie, tylko nadała złu formę. Popatrzyła na Cabe’a, szukając u niego otuchy, jak dawniej u jego dziadka, ale wiedźmin był pochłonięty badaniem swojej sfery i siedział tyłem do niej. Milczała, nie chcąc przypadkowym słowem przyciągać uwagi smoczego wodza. Cabe stwierdził, że sfera jest skomplikowanym tworem, który stale zmienia się pod względem ogólnej konstrukcji. Podejrzewał, że jego więzienie jest dużo bardziej złożone niż cela Pani, wydawało się bowiem, że jego obecność przysparza księciu więcej zmartwień. Mimo wszystko, rozszyfrowanie schematu zmian nie było trudne. Cabe’owi nie przyszło na myśl, że każdy inny adept sztuki magicznej nie potrafiłby tego dokonać, a już na pewno nie w takim tempie. Interesowało go tylko, czy w odpowiedniej chwili zdoła się szybko wydostać. Zadowolony, że wyjście okaże się proste, oparł się o ścianę bąbla i, ku zdumieniu Gwen, zamknął oczy. Najlepiej, jeśli zacznie oszczędzać siły. Mimo niezwykłej wiary we własne zdolności wiedźmin wiedział, że wejście do cesarskiego leża będzie ogromnie niebezpieczne - większe szansę przeżycia miał ten, kto wpadł do dołu pełnego jadowitych węży i stracił przytomność. Nie uśmiechało mu się stawać przed cesarzem w formie gorszej od szczytowej. Na szczęście sfera znosiła głód i pragnienie, więc ten problem odpadał. Kivan Grath wznosił się wysoko nad ich głowami. Z powodu ogromu armii i tego, że trasa w większej części prowadziła w górę, przejście przez góry miało zabrać kilka godzin. Gwen zadrżała, wcale nie z zimna. Wyczuwała i widziała barwy mocy, które tu się gnieździły. Wyczuwała też inne siły, mniejsze, równe i większe od tych, jakie znała, czy to ciemne, czy jasne. Były starsze, dużo starsze, i czuła, że nie należą ani do ludzi, ani do smoków, ani do żadnych stworzeń, które w swoim życiu spotkała. Jedne roztaczały aurę obojętności, inne promieniowały niemal namacalnym dobrem. Z tymi próbowała nawiązać kontakt, lecz bez powodzenia. Coś takiego przekraczało jej możliwości. I prawdopodobnie dobrze, zadecydowała. Wyczuwała bowiem moce przewrotnej natury. Moce, które jak się wydawało chciały wpełznąć do jej głowy i nagiąć ją do swej woli. Zamknęła się na jakiekolwiek mentalne kontakty. Kiika próbowało się przedrzeć, lecz najwyraźniej brakowało im siły. Zauważyła, że ani Toma, ani Cabe w najmniejszym stopniu nie przejmują się tymi widmami sprzed wieków. Skąd ten spokój Cabe’a? Pani z doświadczenia wiedziała, że uczniowie i nie wyszkoleni użytkownicy magii są dużo bardziej otwarci na kontakt niż ci, którzy nauczyli się zamykać umysły przed nieproszonymi gośćmi. A jednak jej towarzysz spał niczym we własnym łóżku. Niechętnie uznała to za kolejną zagadkę wnuka Nathana. Miała nadzieję, że pożyje dość długo, by niektóre z nich rozwiązać. Ale to wszystko na nic, uświadomiła sobie. Po uwolnieniu z bursztynowego więzienia wierzyła, że dana jej będzie szansa ziścić marzenia Nathana i wyzwolić krainy spod panowania Smoczych Królów. Poznała Cabe’a i dostrzegła w nim materiał na wiedźmina co najmniej tak potężnego, jak jej ukochany. Pomoc Czarnego Konia, Gryfa i, tak, nawet Cienia, ugruntowała jej wiarę w możliwość realizacji wszystkiego, co zaplanowali Smoczy Mistrzowie. Jej twarz pociemniała. Niestety, raz jeszcze Azran zniszczył nadzieje ludzi. Wspólnymi siłami mogli obronić się przed fanatykami z Lochivaru, nawet bez pomocy potężnych, choć enigmatycznych mocy Cienia. Ale Azran, opętany małostkową żądzą władzy nad ludźmi i smokami, porwał Cabe’a. Nie potrafiła odgadnąć powodów tego czynu. Na pewno nie kierowały nim ojcowskie uczucia. Ani ona, ani nikt inny na czele kolumny nie zauważył figury z szaleńczą prędkością mknącej w powietrzu. Intruz nadlatywał dokładnie od tyłu - od ostatnich szeregów dzieliły go co najwyżej minuty. Nie był ani trochę wstrząśnięty liczebnością ciągnących dołem sił. Jeśli już, to tylko przyspieszył. Zauważył go tylko jeden zwiadowca na rutynowym patrolu. Zaciekawiony i absolutnie przekonany, że w Górach Tyber smokom nic nie może zagrozić, załopotał skórzastymi skrzydłami i z zaciekawieniem zbliżył się do intruza. Gdy go poznał, zaskrzeczał z przerażenia, ale było o wiele za późno. Obłąkańczo szczerząc zęby, całkowicie pod kontrolą magii miecza, Azran ciął powietrze. Choć smok powietrzny był daleko poza zasięgiem Bezimiennego, przekręcił się w locie i runął ku dalekiej ziemi z ziejącą raną na szyi. Szatański miecz wiedźmina już opił się krwią niezliczonych stworzeń, lecz jeszcze się nie nasycił. Jego apetyt wzrósł, a wraz z nim umocniła się władza nad Azranem. Długa, kręta, zbita kolumna stanowiła kuszący cel, któremu nie potrafił się oprzeć. Azran zapikował na hordy Smoczego Cesarza. Krzyk wzniósł się w ariergardzie. Książę Toma i Pani okręcili się w tył. Cabe zbudził się z drzemki. Gwen pierwsza rozpoznała właściciela miecza i niemal wypluła jego imię. - Azran. Toma zawrócił wierzchowca i błysnął okiem. - Większość z tych na końcu nie umie latać i jest za głupia! Poza tym, za bardzo się stłoczyli! - Wbił oczy w szalejącego czarnoksiężnika. - Mimo wszystko nie sądziłem, że poważy się na coś takiego! Zastanawiam się... Szept był dość głośny, żeby Gwen go usłyszała. - Miecz! Stworzył następny miecz! Popatrzyła naCabe’a, przeniosła spojrzenie na szaleńca przeorującego szeregi armii księcia i pokiwała głową. Nawet z takiej odległości wyczuwała złowieszczą broń. Wódz doszedł do podobnego wniosku. W jego czerwonych oczach zalśnił przerażający błysk. Widział Rogaty Miecz, ale Brązowy nie pozwalał nikomu go dotykać. Niektórzy z pozostałych królów podejrzewali, że pan Ziem Jałowych nie był do końca sobą. Toma w najmniejszym stopniu nie przejmował się magicznym wpływem broni. Uważał innych za dużo słabszych od siebie. Skoro nie mógł mieć jednego miecza, zdobędzie ten drugi. Nie mógł liczyć na swoje wojsko, tego był pewien. W kolumnie już narastała panika. W przeciwieństwie do smoków klasy panującej, wśród inteligentnych klanów niewielu było czarnoksiężników. Myśląc o tym, Toma wspomniał Czerwonego, który ruszył do walki z wiedźminem. Wszystko wskazywało na to, że szeregi Smoczych Królów znów zostały uszczuplone. Popatrując na sfery, wódz rozkazał im ruszyć. Ojciec zada śmierć jeńcom i nagrodzi go jeszcze bardziej, gdy pokaże mu nową zdobycz. Z zaczarowanym mieczem żaden z żyjących Smoczych Królów nie sprzeciwi się jego dojściu do władzy. Magowie zaczęli obijać się o s’ciany, gdy bąble zerwały się do chyżego lotu. Gwen pierwsza odzyskała równowagę i sprawdziła, jak się miewa jej towarzysz. Cabe turlał się parę sekund dłużej, a potem znieruchomiał z ręką na głowie. Uśmiechnął się do niej szeroko. Gwen nie dostrzegała nic zabawnego w ich sytuacji i jasno, choć bez słów, dała mu to do zrozumienia. Ku jej zdziwieniu Cabe nie przestał się uśmiechać, tylko podniósł rękę, jak gdyby każąc jej czekać. Pani przyglądała mu się z zaciekawieniem. To nie był człowiek, którego znała; była to zupełnie inna osoba, osoba dysponująca alarmującym arsenałem znanych jej wyrazów twarzy. Cabe sprawił, że ustał wszelki ruch, wprawiając ją w zdumienie doświadczonym panowaniem nad mocami. Dwie sfery zatrzymały się poza zasięgiem wzroku Tomy, ale zbyt blisko ich zamierzonego miejsca przeznaczenia. Cabe przyłożył lewą rękę do wewnętrznej powierzchni bąbla i pogładził ją powoli. Nagle wyciągnął prawą rękę i dotknął innego miejsca, zupełnie gdzie indziej. Z cichym sykiem więzienie opadło na ziemię. Gdy wylądowało, cała sfera zniknęła. Zrobił to samo z celą Gwen, przy czym zajęło mu to dwakroć tyle czasu, musiał bowiem obejść kulę i znaleźć słaby punkt. Kiedy bąbel zniknął, niewiele myśląc rzucili się sobie w ramiona i trwali tak przez dłuższą chwilę. Trochę niezdarnie Cabe wyzwolił się z jej objęć. - Musimy ruszać. Rozejrzeli się po otoczeniu. Przed nimi grunt gwałtownie opadał. Stali na skalnej półce. Choć pomniejszona przez ogrom pobliskiego Kivan Grath, góra, na której się znaleźli, też była kolosem, U jej stóp rosły rachityczne krzaki i jeden czy dwa poskręcane świerki. Zbocze prezentowało się niewiele lepiej. Góry Tyber były równie niegościnne jak ci, którzy je zamieszkiwali. Gwen straciła poczucie kierunku. - - Jak znajdziemy drogę wyjścia? - - Nie będziemy szukać. Musimy iść do jaskiń w głębi Kivan Grath. Pobladła. - - W... Tak, masz rację. Druga okazja może się nigdy nie trafić. - - Ostatecznie nie jest tak źle. Jeśli Złoty Smok nas oczekuje, to spodziewa się więźniów, nie wolnych i gotowych do walki wojowników. Jego słowa podniosły ją na duchu. I skłoniły do myślenia. - Co o czymś mi przypomina. Jak nas uwolniłeś? - Jej spojrzenie domagało się odpowiedzi. Cabe przestąpił z nogi na nogę. - - Później ci wyjaśnię. W tej chwili nie śmiem naruszać równowagi między mną. - - Co? Odwrócił się do Poszukiwacza Bogów. - - Lepiej ruszajmy, jeśli chcemy wykorzystać element zaskoczenia. - - Zaczekaj! Chcesz iść do... - Pani urwała, gdyż Ca be już maszerował w kierunku leża Smoczego Cesarza. Wściekła, pospieszyła za nim, modląc się do swojej opiekuńczej bogini, żeby udzieliła jej wszelkiej możliwej pomocy... ...i wątpiąc, czy to wystarczy. Xix Nad miastem Penacles zaświtał promyczek nadziei. Szare Mgły zrzedły i słońce przebijało się przez nie bez problemów. Zwiadowcy meldowali o wielkim niepokoju w legionach z Lochivaru, a wielu fanatyków było wyraźnie wyczerpanych, gdy brakło pobudzającego ich narkotyku. Dla większości mieszkańców miasta oznaczało to zwycięstwo. Dla Blane’a oznaczało nadejście najgorszego. - Co myślisz? Jego słowa skierowane były do generała Toosa. Generał, zwrócony do niego lisim profilem, obserwował siły wroga przez swoje soczewki. - Myślę, że szykują się do ataku. Każda minuta opóźnienia wysysa ich siły, a przywraca nasze. Poza tym, jeśli zareagują szybko, mogą liczyć na zaskoczenie miasta w chwili odprężenia. Blane pokiwał głową. - - Uprzedziłem ludzi, żeby wypatrywali kolejnego zmasowanego uderzenia. Myślę, że będą gotowi. - - Lepiej, żeby tak było. - Toos odłożył soczewki i popatrzył prosto na współdowodzącego. - Lochivaryci ruszyli. - - Do kroć set! - - W rzeczy samej. Blane miał zamiar wrócić do swoich żołnierzy, gdy Toos zatrzymał go wyciągniętą ręką. Generał przyłożył soczewki do oczu i stanął tak, żeby patrzeć bardziej na północ. Jego uwagę przykuwała ogromna masa, która nie drgnęła od czasu przybycia przed kilkoma dniami. Teraz ruszyła. - - Wezwij wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni... i kobiety, dowódco Blane. - - Dlaczego? Co się dzieje? - - Sadysta Kyrg rusza na nas ze swą nieludzką armią. Czekanie dobiegło końca. To będzie ostatni szturm! Rogi już trąbiły na wszystkich murach za wyjątkiem południowego. Miasto zamarło - s’miertelna cisza była najstraszliwszym dźwiękiem każdej wojny - w oczekiwaniu na najgorsze. Obaj dowódcy dołączyli do swoich ludzi. Toos miał stawić czoło większej liczbie, ale ku stanowiskom Blane’a ciągnęli wypoczęci, żądni bitwy żołnierze z nienawiścią do wszystkiego, co ludzkie. Jego zadanie było prawie niemożliwe. Nieliczni obrońcy obsadzali północne i zachodnie mury, gdyż większość ataków przypuszczano zawsze na wschodnią stronę. Niewątpliwie był to jeden z powodów, który skłonił Kyrga do ataku. Być może wiedzieli, że Gryf jest nieobecny. Mimo wszystkich swych zdolności żaden dowódca nie umiał zagrzać wojska do walki w taki sposób, jak władca miasta. Gryf miał w sobie siłę ducha. Siły wroga przybliżały się do Penacles niczym wody powodzi. Nie miały końca, jak na początku oblężenia. Ziemi nie było widać pod ciemnym, ruchliwym mrowiem. Pierwsi Lochivaryci znaleźli się w polu rażenia. Łucznicy wypuścili strzały, w powietrzu zaszumiała śmiercionośna ulewa. Pierwszy cios zadany został przez miasto, ale wróg wkrótce miał odpowiedzieć przemocą. Cienista forma, która mogła być wielkim, czarnym jak sadza rumakiem, zmaterializowała się na granicy dzielącej Półwysep Legar od tego, co niegdyś było Ziemiami Jałowymi. Oczy omiotły teren, wypatrując niepożądanych świadków. Zadowolony, że wszystko jest w porządku, Czarny Koń podniósł głowę i ryknął - takiego odgłosu nie wydałoby prawdziwe zwierzę. Z tego, co zawierało jego esencję i zarazem było przez niego zawarte, wyłoniła się mała plamka. Rosła jak wysypka na boku stworzenia. Kiedy zrobiła się dość duża, nie tyle oderwała się od rumaka, ile z niego wypadła. I stęknęła ze złością, gdy wylądowała na ziemi. Gryf pozbierał się na nogi, z zaczarowanym mieczem w pogotowiu. Warknął jak wielki kot, tylko że warknięcie zakończyło się raczej ptasim skrzekiem. Rogaty Miecz wysunął się jak ostrzeżenie dla Wieczystego. Gdyby Czarny Koń potrafił przewracać oczami, to pasowałoby to całkiem dobrze do jego stentorowego głosu. - Daj spokój, proszę! Nie przyniosłem cię tu po to, żebyś bezsensownie próbował nadziać mnie na ten rożen! Czas kończy się dla nas wszystkich! Nadal czujny, Gryf odrobinę opuścił miecz. - - O czym ty mówisz, demonie? Czemuś oderwał mnie od zrobienia tego, co musiało zostać zrobione, żeby uratować mój lud? - - Demonie? Dlaczego... Nieważne! Potrzebuję twojej pomocy! To znaczy, ciebie i miecza! - Po czyjej stronie? Czarny Koń parsknął z irytacją. - - Naszej... albo przynajmniej twojej, jeśli tylko tak mogę cię przekonać! Tylko z twoją pomocą zdołam przepędzić Cienia! - - Przepędzić Cie... On żyje? - - Jeśli termin ten może stosować się do kogoś takiego! Już nie nosi imienia Simon! Zwij go Madrakiem, i połóż duży nacisk na pierwszą sylabę jego nowego imienia*[Przyp tłum Mad (ang.) - obłąkany, szalony (przyp. tłum.).]! Czubek miecza powędrował w dół, nie bez pewnego sprzeciwu ze strony samej broni. - Tego się obawiałem. Kiedy nie znaleźliśmy żadnego śladu po jego walce z Poszukiwaczem, byłem pewien, że stało się najgorsze! - I powinieneś’ się obawiać! Ten Madrac jest najszybszym i najsilniejszym wcieleniem, jakie widziałem od czasu poznania wiedźmina! Ledwo zdołałem go zawrzeć i nie mam pojęcia, jak długo zdołam go utrzymać! Pamięta prawie wszystko z minionych żywotów, zwłaszcza to, co dotyczy Cabe’a! Gdybym nie wyrwał się z pułapki, jaką na mnie zastawił, młody wiedźmin zostałby wykorzystany jako źródło mocy, aby uwolnić go z klątwy! Gryf wreszcie pokiwał głową. - - Tyranii Smoczych Królów nie da się przyrównać do tego, co by wówczas nastąpiło! Zgoda, ale po wykonaniu zadania dostarczysz mnie do Lochivaru! - - Być może nie będzie takiej potrzeby. Czarny przez pewien czas nie może zionąć swymi paskudnymi mgłami, a poza tym stracił kryształ, który wzmacniał opary i pozwalał nad nimi panować. Zaczynanie zabawy z mgłami było ryzykownym pomysłem! Tylko osłabiły go fizycznie i wypaczyły mu rozum! Jest panem swej egzystencji nie bardziej niż jego fanatycy! - Bujna grzywa zafalowała dziko, gdy rumak zarzucił głową. - Chodź! Czas ucieka! Czarny Koń stanął dęba, odwrócił się i pogalopował w głąb kryształowej krainy. Lwioptak schował niechcianą broń i pospieszył za Wieczystym. Miał nadzieję, że stworzenie nie zamierza przegonić go przez całą ziemię, którą Kryształowy Smok uważał za swoją. Do niczego by się nie nadawał; poza tym, nie miał najmniejszej ochoty zostać sam w tym najmniej znanym ze Smoczych Królestw za wyjątkiem północnych pustkowi Lodowego Smoka. Na szczęście, czy też niestety, hebanowy rumak zatrzymał się przed czymś, co wyglądało na niewielki krater schodzący daleko w głąb wewnętrznego świata. Gryf podszedł za swoim przewodnikiem i spojrzał w dół, z wściekłości strosząc pióra i sierść. - - Spodziewasz się, że tam zejdę? Ściany są gładkie jak szkło! - Urwał na myśl, co może oznaczać to stwierdzenie. - Czy to robota jednego z was? - - Cienia. Czułem tylko, że szczęście jest po mojej stronie! Co prawda bym nie umarł, ale jakie przeżyłbym katusze! Wiedźmin zna mnie lepiej niż ktokolwiek, a teraz na domiar złego może wezwać większą część wspomnień z minionych żywotów! Może wykorzystać moje słabe strony! Gryf nie potrafił sobie wyobrazić żadnej ze słabości Czarnego Konia, ale powstrzymał się od pytań. Czarny Koń kontynuował. - - Co do schodzenia, masz rację! Nawet gdyby to było możliwe, zabrałoby ci godziny, na które cię nie stać! Dlatego pojedziesz na mnie! - - Na tobie? - Odwaga Gryfa nie wzbudzała wątpliwości, ale nawet jego kusiło wyznaczyć jej granice na myśl o wspinaniu się na grzbiet tego wiecznego ogiera. Ale nie śmiał odmówić. Dosiadanie Wieczystego okazało się nie bardziej trudne niż w przypadku prawdziwego konia, gdyż tym razem nie pragnął wchłonąć swego pasażera. Złapawszy równowagę, lwioptak dał widmowemu towarzyszowi znak odjazdu. Czarny Koń skoczył do krateru i runął jak kamień. Gryf otoczył ramionami potężny kark. W swojej głupocie założył, że łagodnie opadną na dół. Poniewczasie przypomniał sobie, iż Czarny Koń mimo całej swej mocy w tym wymiarze związany jest z ziemią i nie umie latać. Cztery stalowe kopyta uderzyły w dno z siłą, która powinna strzaskać każdą nogę. Czarny Koń przez chwilę wiercił się, rozpoznając otoczenie, a potem pocwałował jednym z tuneli wyrytych w ziemi. Zerkając w prawo i lewo, Gryf wkrótce zrozumiał, że te tunele nie są naturalne. Było w nich coś, co mówiło o czasach przed smokami. Poczucie wieku. To go uspokoiło; mieszkańcy bez wątpienia od dawna byli martwi i nie było się czym przejmować. Czarny Koń wyhamował bez ostrzeżenia. Gryf zamrugał na widok tego, co zobaczył, i wierzchowiec musiał mu przypomnieć, że robota czeka. Nie odrywając wzroku od przedmiotu zainteresowania, zeskoczył z konia i dobył Rogaty Miecz, który zatętnił z oczekiwania. - Co to jest? Bryła jakby żywej gliny, masa płynnej czerni, przekręcała się i zmieniała bez przerwy. Gryf skrzywił się, na ile pozwalało mu jego oblicze. Zapach mrocznej formy rywalizował z jej odrażającym wyglądem. - - To więzienie, w jakim umieściłem szalonego czarnoksiężnika. Esencja tego, co zawieram i co zawiera mnie. Nic więcej nie śmiem rozkiełznać w tym wymiarze, żeby nie rozerwało na dwoje tkaniny rzeczywistości. - - Skąd wiesz, że nadal tam jest? - Pan Penades nie mógł doszukać się niczego ludzkiego w kształcie bryły. - - Wiem. - Rozumiem. - Nie rozumiał, ale przeczenie nie miało sensu. Czarny Koń przybliżył się. - - Rogatemu Mieczowi brakuje mocy, żeby go zabić, chyba że trafi dokładnie w serce. Tym samym banicja jest wszystkim, na co możemy liczyć. W swoim dobrym wcieleniu Cień tego by sobie życzył. - - Co mam zrobić? - - Pchnąć w sam środek masy. Miecz wykona resztę. Sam bym spróbował, ale to oznaczałoby również moje wygnanie. Gryf, który już złożył się do sztychu, znieruchomiał. - Co? Błysnęły lodowate oczy. - Nie martw się. Tylko dlatego, że ja nie jestem całkowicie związany z tą płaszczyzną. Ty jesteś częścią tej rzeczywistości. Ja pustki! Digaj! Wznosząc raz jeszcze demoniczne ostrze, Iwioptak przygotował się. „Kto to?” Nie usłyszał słów, tylko je poczuł. Gryf odwrócił się i zaczął mówić coś do Czarnego Konia, ale głos wtrącił się, tym razem z większą determinacją. „Gryf! Przyjacielu! Pomocy!” Spojrzał na czarną bryłę. Czy mogła... - Cień? „To ty! Uważaj! Czarny Koń knuje zło!” - Zło? Nie, Cieniu... a raczej Madracu! Wiem o tobie! „Madrac nie żyje! Jestem Benedict - tym razem!” - Benedict? - Ręka z mieczem zadrżała. „Czarny Koń rozpęta starożytne zło, które nadal żyje w tej ziemi! Musisz mnie uwolnić, zanim będzie za późno!” Gryf był niezdecydowany. Nie darzył wielkim zaufaniem widmowego rumaka. Cień zawsze był przyjacielem, tak bliskim, jak w jego przypadku było to możliwe, i doradcą. Z drugiej strony, zawsze podkreślał swoje zaufanie do Czarnego Konia, który rozumiał go lepiej niż ktokolwiek inny. - Dlaczego się wahasz? - Choć było to pytanie, wypowiedziane zostało głośnym, rozkazującym tonem. Zerknął na Wieczystego, niepewny, czy mu zaufać, czy nie. „Gryfie!” W chwili paniki, ton uległ zmianie. To nie był już Cień, jakiego znał. Ręka wystrzeliła z czerni, sięgając ku czemuś. Za ręką wyłoniła się większa część ramienia. Czarny Koń stanął dęba. - Uwalnia się! Z nadludzką szybkością ciemny ogier skoczył do przodu. Czarna masa, łącznie z ramieniem, została połknięta. Czarny Koń został sam, ale falował, jakby jego część nie istniała. - - Przebij mieczem mój bok! - - Nie zostaniesz wypędzony? - - Nie ma wyboru! Nie mogę jednocześnie trzymać go w sobie i wygnać! Ucieknie! Koniec wyjaśnień! Pchnij! Gryf bez dalszego wahania wbił Rogaty Miecz w to, co było Czarnym Koniem. Rozległ się wrzask bólu, ale nie Wieczystego. Lwioptak puścił miecz i upadł, gdy tunelem wstrząsnęła furia sprzecznych rzeczywistości. Gdy jego sylwetka płowiała, Czarny Koń roześmiał się, lecz nie był to śmiech zaprawiony humorem. Widmowy ogier spojrzał tęsknie w kierunku nieba i z wytężeniem wyszeptał: - Teraz na wieki będziemy razem, mój jedyny prawdziwy przyjacielu! Ściany i strop zatrzeszczały i Gryf bał się, że zostanie pogrzebany pod tonami ziemi. Tunel wytrzymał, został bowiem zaprojektowany tak, żeby ocaleć z najsilniejszych trzęsień ziemi. Niewiele pozostało z Czarnego Konia. Z każdą sekundą stawał się mniej widoczny. Tylko przeszywające niebieskie oczy wydawały się rzeczywiste. Przelotnie spojrzały na Gryfa, a potem zniknęły z resztą cienistej postaci. Echo śmiechu zamarło w jaskiniach. Drżący miecz był jedynym świadectwem tego, co się wydarzyło. Gryf otrzepał się z brązowego, suchego pyłu i pochylił się po Rogatego. Miecz dosłownie wrzasnął w jego głowie. Moc w nim zawarta została niemal podwojona. Woląc nie narażać się na utratę wolności na rzecz Rogatego, schował go do pochwy. Nawet tam miecz dygotał. Nie miał zamiaru badać tuneli. Kiedy Czarny Koń zniknął, grotę przepełniło uczucie budzącego się zła. Obecność hebanowego rumaka albo je maskowała, albo trzymała pod kontrolą. Niezależnie od przyczyny, Gryf wiedział, że przebywanie tutaj nie będzie bezpieczne. Wędrówka systemem tuneli sprawiła mu niewiele kłopotów. Jak zwierzęta, które składały się na jego imiennika, łowieckimi i tropicielskimi talentami o niebo przewyższał ludzi. Pod względem czasu jednakże okazała się o wiele dłuższa, niż początkowo oceniał. Czarny Koń był bardzo szybki. Na dnie jamy Gryf z konsternacją popatrzył w górę. Ściany były gładkie prawie jak szkło. Jego potężne pazury ledwo je draskały, zapewniając marne oparcie dla rąk i nóg. Uświadomił sobie, że ma tylkojeden wybór. Lepiej zaryzykować skręcenie karku niż zawrócić w głąb jaskiń. Ostre szpony wbiły się w ziemię spieczoną na kamień. Gryf zastanowił się nad użyciem Rogatego, ale miecz był zbyt nieporęczny, a poza tym nie chciał zdawać się na niego bardziej niż było to absolutnie konieczne. Uwalniając pazury, sięgnął nad głowę i wyżłobił następne wgłębienie. W ten sposób powoli, ale stale posuwał się w górę. Jakieś dwie czy trzy długości od powierzchni przeżył najgorsze chwile. Tutaj ziemia była miękka i ustępowała bardziej niż by sobie życzył. Wyciągając jedną rękę, nagle poczuł, że druga ześlizguje się po ścianie - luźna ziemia w dłoni była wszystkim, co zostało mu z uchwytu. Uratował go tylko refleks. Gdy się zsuwał, przekręcił się i zdołał sięgnąć do niższego zrębu. Zakołysał się, ale ten uchwyt wytrzymał. Resztę drogi pokonał z większą ostrożnością. Na szczycie padł na ziemię i kilka razy odetchnął głęboko. Kiedy w końcu zdołał stanąć na nogach, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Przekrzywił głowę. Horyzont był zielony. Gryf wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Pobrnął w kierunku bujnej roślinności, na wpół zaciekawiony, na wpół zaniepokojony. Panoramiczny widok potwierdził jego przypuszczenia. To były Ziemie Jałowe. „Były” to właściwe słowo. Jeśli jakieś miejsce stało w sprzeczności z własną nazwą, to ta nieokiełznana, ale spokojna łąka. Było tu mnóstwo ptaków. Tu i ówdzie łąkę okraszały drzewa, a na północnym wschodzie ciągnął się las. Od czasu do czasu ruch w krzewach oznajmiał obecność życia zwierzęcego, najpewniej królików i innych drobnych stworzonek. Zafascynowany wioptak wkroczył na łąkę. Ta ziemia tak bardzo się zmieniła. Była piękniejsza niż wiele lat wcześniej, przed Wojną Przełomową. Jego stopa natrafiła na coś twardego. Rozsunął wysoką trawę i znalazł częściowo pogrzebany w ziemi miecz. Głownię zdobiły węże, co zdradzało broń smoczego wojownika. Gryf próbował go wydobyć, ale ziemia nie chciała wypuścić swej zdobyczy. Wreszcie zrezygnował i podjął wędrówkę. Następne odkrycie wstrząsnęło nim do głębi. Z daleka nie potrafił zidentyfikować obiektu. Dopiero z bliska poznał, że to kości dorosłego smoka. Szkielet - to, co z niego zostało - był oplatany na pozór nieszkodliwą trawą, która rozciągała się jak okiem sięgnąć. Grzbiet smoka był przetrącony, a większa część kości już kryła się w ziemi. Był dokładnie oczyszczony z mięsa. Teraz, gdy wiedział, czego szukać, natknął się na inne ślady w czasie podróży. Najbardziej niepokojącym odkryciem było pięciu opancerzonych wojowników, dwóch nadal dosiadających smocze wierzchowce, porośniętych przez skłębioną masę zieleni. Cała grupa była w trakcie szybkiego procesu oddawania ziemi tego, z czego się składała, i miała zniknąć przed nadejściem zimy. Każdy trup nosił znak klanów Brązowego. Wiedząc o walce Cabe’a z Brązowym Smokiem, Gryf nie musiał pytać, co się stało. Wnioski nie były zbyt budujące. Nie dbał wiele o magię, nawet tę, którą sam posiadał. Miecz u boku sprawiał mu bardziej niż fizyczną przykrość, ale teraz nie śmiał go nigdzie zostawić. Nie wolno było dopuścić, żeby wpadł w ręce kogoś o słabszej niż on woli. Burczenie w brzuchu przypomniało mu, że nie jadł nic od długiego czasu. Gryf zastanowił się, czy szukanie jedzenia w takim miejscu jest bezpieczne. Zwierzęta nie wyglądały na groźne, choć w większości robiły co mogły, by uszczuplić obfitość życia roślinnego. Czy nie zostanie zaatakowany tak jak smoki, jeśli poważy się zerwać jakiś owoc albo zabić królika? Najbliższa granica jego królestwa leżała kilka dni drogi na wschód. Nie łudził się, że pokona tę odległość bez jedzenia, ale na razie nawet głód nie zdołał nakłonić go do polowania. Być może spotkałby go los klanów Brązowego. Niedługo później pojawili się jeźdźcy. Było ich sześciu. Bystre oczy Gryfa zidentyfikowały ich z daleka. Nie można było pomylić błysku słońca na zbroi czy twarzy przysłoniętych przez hełmy. Wierzchowce nie były końmi, tylko pomniejszymi jaszczurami. Tutaj, na środku pustkowia, smoczy wojownicy nie mieli powodów do przeistaczania swoich kuzynów, choć zwykle robili to siłą przyzwyczajenia. Zapożyczyli upodobanie do jazdy konnej od ciepłokrwistych, którymi tak bardzo pogardzali. Trawa była wysoka i dzika. Ukryje go przed wzrokiem wojowników, choć ich wierzchowce mogły być wyszkolone do tropienia wroga węchem. Na razie Gryf nie sięgał do diabelskiego miecza. Miał szukać jego pomocy tylko w największej potrzebie. Widać było, że jadą w określonym celu. Jeszcze go nie zobaczyłi. Ich szlak miał przebiegać w pobliżu kryjówki Gryfa, a wiatr niósł jego zapach w ich stronę. Ostrożnie i po cichu lwioptak przeniósł się w bezpieczniejsze miejsce. Nie pragnął bitwy; czekało na niego miasto i jego przyjaciele. Potyczka spowodowałaby jeszcze większą stratę czasu. Czasu, którego już brakowało. Dowódca oddziału nosił ozdobny smoczy hełm. Jechał pewnie w kierunku kryjówki Gryfa. Jego tożsamość nie budziła wątpliwości; wyprzedzała go aura władzy, podkreślająca jedność z królestwem roślin i oznajmiająca go jako pana Lasu Dagora, samego Zielonego Smoka. Gryf wyciągnął straszliwą zabawkę Azrana, która miała oznajmić Smoczemu Królowi jego obecność tak wyraźnie, jak zapalona latarnia. Jeźdźcy zatrzymali się gwałtownie. Po krótkiej chwili dowódca powoli wysunął się do przodu. Skierował ogniście czerwone oczy prosto w kierunku ukrytej postaci. - Schowaj cuchnące zęby, wielmożny Gryfie! Przychodzę porozmawiać, nie polować na ciepłokrwistych! Kulenie się w wysokiej trawie straciło sens - wszyscy wiedzieli, gdziejest. Z Rogatym Mieczem w pogotowiu, lwioptak podniósł się, by stawić czoło smoczemu monarsze. - A co Smoczy Król mógłby mi powiedzieć? Nie poddaję się słowom. - Mówił cicho i monotonnie, żeby zaakcentować swoją nieufność i pogardę. Paru wojowników zaszemrało niespokojnie. Zielony Smok wzniósł czteropalczastą dłoń, żeby ich uciszyć. - Nie proszę o poddanie się. Pragnę przymierza. Ten pomysł był tak niewiarygodny, że Gryf niemal potrząsnął głową. Na szczęście zdołał się opanować; o jego zdumieniu świadczyły tylko lekko rozszerzone oczy. - Przymierze? Ze Smoczym Królem? A to dlaczego? Płonące oczy ściemniały, gdy smok ognisty ze zmęczeniem pochylił głowę. - Jestem realistą, wielmożny Gryfie. Królowie to przeszłość. Zaczyna się Wiek Ludzkości. Wolę, żeby mój rodzaj przeżył niż padł ofiarą słusznie mściwej rasy ludzi! Już nie biorę udziału w szaleństwach cesarza i moich braci! Koniuszek miecza wymierzył prosto w smocze gardło. - - Nagła zmiana postawy. Dlaczego miałbym ci wierzyć? - - Jeśli chcesz dowodu moich szczerych intencji, posłuchaj. Potomek Bedlama musiał przelecieć nad Lasem Dagora w drodze do Talaku... - - Do Talaku? - - Do Talaku. Nie przeszkodziłem mu, zresztą wbrew otrzymanym rozkazom. Prawdę powiedziawszy, to ja zapewniłem mu transport. To mogło być prawdą. Gryf nie pamiętał żadnych opowieści o źle wyrządzonym przez Zielonego Smoka. Pan Lasu Dagora był jednym z nielicznych Smoczych Królów, którzy w miarę możliwości nie wtrącali się w życie swoich poddanych. Zasadniczo pozostawał neutralny, pozwalając naturze i jej dzieciom podążać własnymi drogami. - - Zakładając, że wezmę twoje słowa za dobrą monetę, co proponujesz? - - Największe zagrożenie dla twojej rebelii nie pochodzi ze strony moich braci. Wiem. Mamy wśród nas kogoś, kto jest mistrzem ciemniejszej strony spektrum, choć sam nie może panować. - Toma? Słyszałem historie... Zielony Smok zasyczał. - To nie historie, ciepłokrwisssty! Przyglądałam się i zgłębiałem je. Są powody, aby sądzić, że Toma był wśród nas na naszych Radach, pod postacią Smoczego Króla! - Nie musiał dodawać nic więcej. Smok ognisty, który mógł przybierać więcej niż jedną formę, musiał dysponować potężną władzą nad mocami. Chłonąc każde usłyszane słowo, Gryf uważnie przypatrywał się Smoczemu Królowi. - Myślę, że twój entuzjazm wyrasta bardziej ze strachu, że Toma może dojść do władzy. Z ludźmi mógłbyś walczyć w razie potrzeby. Toma najprawdopodobniej zabiłby cię, gdyby uznał, że już cię nie potrzebuje. - Jeden z wojowników sięgnął po broń. - Ja bym tego nie robił, chyba że chcesz mieć nowego monarchę! Ręka odsunęła się. Zielony Smok pochylił się ku rozmówcy. - Jeśli to nie wystarcza, powiem ci, że Azran jest na wolności i niszczy wszystko, co staje mu na drodze. Nie muszę ci mówić, jak wyglądałyby rządy kogoś takiego! Jeśli moje informacje są zgodne z prawdą, może stanowić większe zagrożenie niż Toma! - Jakie informacje? - Pierwsze myśli Gryfa dotyczyły Cabe’a i Pani. W odpowiedzi Zielony wskazał hebanowo czarny miecz w jego garści. - Nosisz Rogaty Miecz, przeklęty twór Azrana. Wieść niesie, że on ma nowy, przy którym ten wygląda nie groźniej od myśliwskiego noża. Broń zapulsowala, jak gdyby rozgniewana tym obraźliwym porównaniem. Gryf tymczasem próbował szybko ocenić, czy wiedźmin miał możliwość stworzenia takiego szatańskiego narzędzia. Niestety, szansę były duże. Umiejętności Azrana daleko wykraczały nad zdolności większości jego rodzaju. To wyjaśniałoby brak jego aktywności w czasie wielu minionych lat. Westchnienie Gryfa było ni to warknięciem, ni to piskiem. - - W porządku. Wierzę ci na słowo - na razie! - - To miło. I szczęśliwie. Poznaj ostatnią nowinę: jestem jednym z patronów Pani, choć brakowało mi mocy, by przełamać zaklęcie Azrana. Nie pozwolę wyrządzić jej krzywdy. - - Wiesz, gdzie ona jest? - Gryf nie musiał pytać o Cabe’a, gdyż był przekonany, że są razem. Nie mylił się. Zielony Smok wskazał na północny wschód. - - Tam. W Górach Tyber. Wszystko zbliża się do rozwiązania. - - Zakładam, że coś ci chodzi po głowie, widząc cię tak daleko od własnych terytoriów. - - I owszem. Tylko że ziemie te nie leżą z dala od mojego terytorium, a są jego częścią... Chyba że pragniesz ich dla siebie. Wspominając rozrzucone szczątki klanów Brązowego, Gryf pokręcił głową. - Nie sądzę. Doskonale, teraz ja powiem, o co mi chodzi. Drapieżny uśmiech wykrzywił rysy Zielonego Smoka. XX Spiżowa brama zamykała wejście do tego, co niewątpliwie musiało być światem podziemnym. Na pierwszy rzut oka wyglądała niewiarygodnie staro, na relikt z czasów sprzed Smoczych Królów. Sędziwy wiek jednak nie umniejszał faktu, że dla dwojga magów stanowiła prawdziwą zaporę. Gwen popatrzyła na wysokie wierzeje. - - Co teraz? Toma był gotów wysłać nas tu samych. Musi być jakiś sposób. - - Może zapukać? Nie potrafiła odgadnąć, czy żartuje, czy po prostu nie wie, co począć. Skłaniała się ku temu drugiemu, gdy on podniósł rękę i mocno uderzył w bramę. Hałas zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Oboje spodziewali się, że runie na nich powódź diabelskich stworzeń i nie dających się opisać rzeczy. Nie wydarzyło się nic takiego, jedynie masywne skrzydła rozchyliły się powoli. Nikt za nimi nie stał. Widać było tylko ciemność. Nie mając większego wyboru, weszli. Prawie natychmiast Pani otoczyła się łagodnym zielonkawym blaskiem. Blask pozwalał jej widzieć, nie rzucając niechcianego światła. Dla innych jakby nie istniał. Rozciągnęła blask, żeby objąć nim Cabe’a. Ponad nimi rzeczy, które nie powinny istnieć, pomykały tu i tam. Drażniła je obecność dwóch istot, lecz nie śmiały stawić im czoła. Byli to podrzędni słudzy, szpiedzy i posłańcy. Cabe zmienił ich odbiór rzeczywistości w sposób, którego nie rozumiał. Cienie uciszyły się, już nie dostrzegając intruzów. Coś poruszyło się w nikłym świetle nielicznych pochodni. Czarodziejka oświetliła to swoim blaskiem, rozciągając go ku przodowi. Karykatura ludzkich kształtów, która usiłowała odczołgać się od światła, dawała się raczej odczuć niż zobaczyć. Pałąkowate nogi utrudniały jej ucieczkę i Gwen przepędziła ją z tego wymiaru zanim zdołała skryć się w niezliczonych szczelinach i korytarzach. Cabe złapał ją za rękę, uścisnął i pochylił się, by szepnąć: - Jesteśmy na miejscu, prawda? Czuła to tak jak on i pokiwała głową na znak zgody. Jedynie komnata Smoczego Cesarza mogła emanować taką moc. Gdy weszli do komnaty, ponownie przytłoczyło ich wrażenie niewyobrażalnego wieku. Złowieszczy strażnicy z kamienia patrzyli na nich z góry; kształty jednych dawały się rozpoznać, inni zaś wyglądali jak postacie z koszmarów obłąkanego. Nie wiadomo, ile czasu upłynęło od wycięcia komnaty w skale. Ci, którzy tego dokonali, z pewnością nie byli znani temu światu. Na środku komnaty siedział ogromny, dziki Złoty Smok. - Witaj, Bedlamie. Nareszcie doszło do długo odkładanego spotkania. O dekady za długo. Wielkie skrzydła rozpostarły się szeroko, niemal dotykając ścian po obu stronach. Smoczy Cesarz stanął na zadnich nogach, z pazurami z pogotowiu, głową sięgając stropu. Ryknął z rozbawienia. Gwen nie mogła nic na to poradzić - cofnęła się ze strachu. Nawet ten nowy Cabe wyglądał na strwożonego, a jego ciałem chwilami wstrząsało drżenie. - - I cóż? Nie masz nic do powiedzenia, Smoczy Missstrzu? Czarodziejka popatrzyła na Cabe’a. - - Myśli, że jesteś Nathanem! - Myśli? Czarodziejko, ty pierwsza ze wszystkich powinnaś poznać swojego kochanka, mimo jego nowej powierzchowności! Może to odświeży ci pamięć! Nastąpiło szarpnięcie najciemniejszej strony spektrum. Cabe poczuł, że coś go okrywa, ałe nie próbuje zrobić mu krzywdy. Nie sprzeciwiał się. Pani westchnęła. Wiedźmin popatrzył po sobie, umiarkowanie zainteresowany błękitną szatą z kapturem, którą teraz nosił. Odwrócił się do Gwen. Ona miała otwarte usta i twarz pobladłą z wrażenia. Uśmiechnął się, żeby podnieść ją na duchu. Potem odwrócił się do bestii. - Masz rację i mylisz się. Ogromna, rozdziawiona paszcza sunęła w jego stronę. Cabe pchnął Gwen w bok i sam odskoczył, o włos mijając się z masywnym łbem. Smok chrząknął i wyprostował się. Moce zostały skręcone, gdy potężny adwersarz Cabe’a rozpętał swoją siłę. Mógł sobie być Złotym, ale jego czary należały do najczarniejszego rodzaju. Wiedźmin odparł miażdżącą ścianę czystej siły i uświadomił sobie, że wszyscy nie doceniali Smoczego Cesarza. Pani dołączyła do niego, stapiając swoją moc z jego mocą. Ogromny potwór został pchnięty z powrotem na tron. Ryknął i bluznął morzem płomieni. Cabe osłonił ich oboje, ale żar był niemal nie do wytrzymania. Stracili przewagę, jaką przed chwilą zyskali. Smok znów ruszył, dodając fizyczną groźbę do magicznego ataku. Pazury zawisły nad ludźmi. Jeden zahaczył o rękę Cabe’a, na szczęście jej nie rozciął. W odpowiedzi wiedźmin strzelił kulą światła, która przestraszyła i oślepiła smoka. Rycząc wściekle, potwór zamachał dziko pazurami, licząc na zaskoczenie choć jednego z przeciwników. Cabe i jego towarzyszka musieli cofnąć się pod ścianę. Złoty Smok odzyskał wzrok. Wyszpiegował dwie drobne postacie i obdarzył je uśmiechem typowym dla swego rodzaju, a ułamek sekundy później rzucił się w ich stronę. Dwa czy trzy posągi, które stały tu od niepamiętnych czasów, z hukiem rozbiły się o ziemię. Magowie przygotowali się. Akcja była tak niespodziewana, że niemal zakończyła się powodzeniem. Nastąpiła nagła przemiana - z rozwścieczonego kolosa w gotowego do walki wojownika - trwająca mgnienie oka. Bojowa rękawica sięgnęła do szyi Cabe’a w chwili, gdy ten rzucał czar na bestię, której już nie było. Czarodziejka została odepchnięta na bok przez rękę, która dzierżyła błyszczący, ostry miecz. Zimny śmiech zadźwięczał w uszach Cabe’a, gdy Smoczy Król pchnął sztychem. Wiedźmin ledwo zdążył się usunąć i został tylko draśnięty, choć rana bolała bardziej niż powinna. Złość rozbłysła w ognistych oczach pod smoczym hełmem, gdy Złoty ponowił atak. Cabe’owi udało się zmienić tor czubka miecza, lecz szybko tracił dech, a ręka na gardle groziła mu skręceniem karku. W tych warunkach osiągnięcie wymaganej koncentracji było niemal niemożliwe. Musiał spróbować. Ściągnął ku sobie najjaśniejsze kolory. Kiedy stopiły się, wcisnął czystą moc w umysł Złotego Smoka i modlił się, żeby jego szyja jeszcze trochę wytrzymała. Gadzi wojownik zadygotał. Usiłował odeprzeć atak, ale był on zbyt niezwykły i zbyt skomplikowany. Z otwartymi ustami pełnymi błyszczących kłów Smoczy Cesarz podniósf ręce do głowy i osunął się na kolana. Jego oczy straciły wszelkie pozory rozsądku. Wypaczony umysł Złotego Smoka nie mógł wytrzymać powodzi mocy. Cabe stał, masując obolałe gardło i odzyskując oddech. Złoty Smok wykręcił się i upadł na ziemię. Jego twarz zastygła w bezgłośnym krzyku. Zdobył się na ostateczny wysiłek i zawołał. Słowa miały niewiele sensu dla Cabe’a. Coś zaskrzeczało gniewnie. Z jednego z licznych korytarzy, które dochodziły do komnaty, wyłoniło się stworzenie tylko z grubsza przypominające smoka. Głowę miało zbyt wielką w porównaniu z resztą ciała, a wrzecionowate kończyny nie nadawały się do niczego. Pysk częściowo przysłaniały kudły, które opadały prosto w dół. Pani natychmiast spowiła je ciemnością. Stwór zawył jeszcze głośniej i ciemność rozproszyła się. Cabe otoczył go polem zimna. Stwór walczył ze zdumiewającą siłą. Magowie poczuli, jak coś szarpie ich umysły, ale lodowaty ziąb nie ustępował. Zdjęta strachem szkarada okręciła się w kółko. Ruch zaskoczył Cabe’a i stworzenie zdołało się uwolnić. Skoczyło w głąb nie kończących się jaskiń, wyrytych w potężnym masywie Kivan Grath. Po jego odejściu Złoty Smok stracił przytomność. Cabe otarł pot z twarzy. - - Co to było? - - Jabberwock. Rzadki i zawzięty. Mutacja, która zdarza się najwyżej raz na sto pokoleń. Kiedyś studiowałam starożytne podanie na ten temat. - - Jest niebezpieczny? - Gdyby widział nas wyraźnie, stanęlibyśmy w płomieniach. Wzniósł brew. - - Co takiego? - - Jeśli nie jesteś człowiekiem śniegu, zawierasz pewną ilość ciepła. Nie pytaj mnie jak, ale spojrzenie Jabberwocka zwiększa temperaturę co najmniej tysiąckrotnie! Puf! Samozapłon! - - A ten wrzask? - - Prawdopodobnie w celu zdezorientowania ofiary. Wiem, bo okropnie boli mnie głowa. Pokiwał głową, Jego twarz coraz bardziej stawała się obliczem tego drugiego, choć nadal zachowywała początkowe rysy. Kiedy Gwen zaczęła coś mówić, zwrócił uwagę na drżącą postać u ich stóp. - Trudno uwierzyć, że skończyło się tak szybko. - Potrząsnął głową. -: Niemal cię dopadł. - Wpadł na błyskotliwy pomysł. Zaskoczył nas oboje. Pani zerknęła na niego podejrzliwie. - Tak, ale ty szybko się zorientowałeś. Jakbyś był dobrze wyszkolony. - Urwała, oczy jej zwilgotniały. - Jak, Nathanie? Jak i dlaczego wróciłeś? Wiedzmin odwrócił się do niej z niewesołym uśmiechem. To był Nathan... a jednak również Cabe. - - Jak powiedziałem naszemu łuskowatemu przyjacielowi, masz rację i mylisz się. - - Nie... - - Jestem Nathanem, jak oboje podejrzewaliście, ale jestem również Cabe’em. Nawet bardziej, prawdę mówiąc. Nazwij Nathanową część mnie aniołem na ramieniu Cabe’a. To więcej, niż zamierzałem. - - Zamierzałeś? Oczy na wpół zamknięte. Wspomnienia, które sprawiały ból. - Wiesz większość, ale powiem ci wszystko. Trzy tygodnie przed atakiem na Penacles i to, co uważałem za wiedzę wiodącą do zwycięstwa, dowiedziałem się - to Nathan się dowiedział - o narodzinach syna przez kobietę Azrana. Nie wiem, jak miała na imię. Zmarła w czasie porodu. Zadrżał, jak gdyby dopiero teraz uświadomił sobie, co utracił. - Dziecko umierało, głównie z winy zaniedbania. Jego jedyną nadzieją był czar znaleziony pare lat wcześniej w stercie starych manuskryptów. To miała być jedyna szansa. Obrazy przemknęły przez głowę Gwen. Nathan niosący niewielkie zawiniątko i zamykający się w swoim gabinecie, nie pozwalający wejść nikomu, nawet kobiecie, którą kochał. Mag kilka dni później, zmizerniały i wycieńczony, niosący to samo zawiniątko i wzywający widmowego sługę, żeby go poniósł, gdyż jemu nie starczało siły. Wreszcie Nathan przygotowujący się do bitwy, nadal blady. Gdyby nie uratował dziecka... Cabe pokiwał głową. - - Przebieg Wojny Przełomowej mógłby być zupełnie inny. Egoizm jednakże jest ludzką cechą. Nie mogłem... to znaczy, Nathan nie mógł pozwolić na śmierć własnego wnuka! Istniała też szansa, że coś przetrwa, jeśli bitwa zostanie przegrana. Dlatego Nathan, z miłości i obowiązku, oddał więcej niż połowę swojej życiowej siły - esencji duszy - swojemu wnukowi. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie... nie zdawał sobie sprawy, co to oznacza. Ty znasz resztę lepiej, niż my pamiętamy. - Wiedźmin sposępniał; mieszanka zaimków osobowych była jedyną oznaką głębokiego zamętu, jaki w nim panował. - - Hadeen zaopiekował się Cabe’em - tobą - i udawał, że jest twoim ojcem. Obaj z Nathanem musieli przewidzieć nadejście dnia takiego jak dzisiejszy. - - Może. Mam taki mętlik w głowie... Ale to na razie nie jest ważne. - Cabe wyprostował się i rozejrzał po grocie. - Musimy zająć się jeszcze pewnymi rzeczami. Odgłosy nieludzkiego ruchu narastały jednostajnie, choć oboje aż do tej chwili nie wracali na nie uwagi. Wiedźmin nakazał ciszę. Wzywając moce, spojrzał tam, gdzie nie mógł dotrzeć wzrok zwyczajnego śmiertelnika. - Nie musimy się obawiać mieszkańców tych jaskiń. Są nieliczni, wiedzą, że ich pan został pokonany, i uciekają z tego górskiego pasma. Bez Złotego nie mają odwagi. - Popatrzył na postać rozpostartą u jego stóp. Cesarz Smoczych Królów leżał nieruchomo i tylko oddech świadczył, że jeszcze żyje. Gwen skrzywiła się z odrazą. - - Ale Azran i ognisty Toma nadal muszą toczyć walkę na zewnątrz. Chcieli się wzajemnie pozabijać. - - Wątpię, czy Toma zdoła pokonać Azrana. Ten nowy miecz ma ciemniejszy odcień czerni niż Rogaty, jeśli to w ogóle możliwe. Wątpię też, czy kiedykolwiek odzyska władzę nad własnym umysłem. Pani pobladła. Cabe odwrócił się w stronę jednego z niezliczonych korytarzy wiodących w głąb góry. - - Mamy jeszcze jedno do zrobienia. Gwen przekręciła głowę. - - Co? - - Gdzieś na dole jest wylęgarnia. Podniosła rękę do ust. - Gdzieś na dole jest bestia, która zabije nas, gdy tylko nas zobaczy! Uśmiechnął się ponuro. - - Wolisz pewnego dnia w przyszłości zmierzyć się z całym nowym pokoleniem Smoczych Królów? - - To zależy od tego, czy czeka nas jakaś przyszłość! Co z nim? - Wskazała na nieruchome ciało Złotego Smoka. - - Zostaw go. Wątpię, czy zdoła choćby wstać. - W jego głosie niemal zabrzmiał smutek, jak gdyby Cabe wolał, żeby wynik walki był inny. Niechętnie ruszyła za nim. Gdy stanęli u wlotu tunelu, impulsywnie objęła go i pocałowała. Kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, spojrzała mu głęboko w oczy. - - Zanim coś się stanie, chcę, żebyś wiedział, iż cię kocham, kimkolwiek jesteś. - - Nadal jestem tym samym człowiekiem, którego zdjął nabożny podziw, kiedy wyzwolił cię z bursztynu. Po prostu teraz znam prawdę o sobie. - Tak, to jedna z rzeczy, o których chciałam z tobą porozmawiać. Jak to się stało, że poznałeś siebie dokładnie we właściwym momencie? Zaśmiał się, prowadząc ją korytarzem. - Dobre planowanie i ślepy traf! Jaskinie na pozór zdecydowane były ciągnąć się w nieskończoność, zapewne do dna samego świata, jeśli nie do najgłębszego z piekieł. Smród zostawiony przez pokolenia smoków czasami groził im uduszeniem. Zirytowana własną głupotą, Pani wreszcie okryła ich zmieniającym zmysły czarem, w następstwie czego w tunelach zaczął pachnieć bez. Cabe nic nie powiedział, ale uśmiechnął się lekko. Napotkali tylko jednego wojownika. Wszystkie gatunki mają swoje hieny, a smoki ogniste nie były inne. Ten pochylał się nad cennym łupem porzuconym przez martwego czy uciekającego krewniaka. Pozostało tajemnicą, co zamierzał zrobić ze zdobyczą, bo wyciągnął topór i rzucił się na magów. Cabe’owi wyczerpała się cierpliwość. Smoczy wojownik zamarł w pół kroku. Jego postać skręciła się i skurczyła, a gadzie cechy zaczęły przeważać, choć nie był już smokiem nijakiego rodzaju. Maleńka jaszczurka rzuciła się do bezmyślnej ucieczki, a wiedźmin nawet nie przystanął, by za nią popatrzeć. Nie napotkali ani śladu Jabberwocka. Aby inni królowie nie dowiedzieli się o jego tajnej broni, Złoty musiał schować ją głęboko. Niewiele stworzeń gościło w dolnych tunelach. Wieść niosła, że włóczyły się tutaj pozostałości przeszłych wieków. Wkrótce stało się jasne, że wybrali niewłaściwy korytarz. Wylęgarnia zwykle mieściła się wyżej i bliżej podziemnego centrum wulkanicznej aktywności. Jednak po pewnym czasie poczuli wzrost temperatury. Ostatecznie i tak mieli trafić w okolice wylęgarni. Cabe’a trapiła strata czasu. Azran i Toma nie mogli walczyć w nieskończoność. Nagły widok na wylęgarnię nie był takim zaskoczeniem, co leżące w wejściu spalone i rozdarte na części zwłoki smoczego wojownika. Przestąpili nad nimi ostrożnie i rozejrzeli się po komorze. Spojrzały na nich płonące, czerwone ślepia. Stara samica, która strzegła młodych, była o wiele za duża, by móc wyjść z wylęgarni. Była niemal tak ogromna jak Złoty i dużo groźniejsza z wyglądu. Cabe podejrzewał, że nie potrafi zmieniać kształtu. To było ważne, gdyby musieli uciekać. - Ani kroku, ciepłokrwisssty! Już obroniłam dzieci przed jedną hieną, a należała do mojego rodzaju! - Potężnymi skrzydłami osłaniała liczne smoki ogniste, z których trzy zdecydowanie były nowymi Królami. Kilka pomniejszych jaszczurów stało z przodu, sycząc na obcych. Były za małe, by sprawić choćby cień kłopotu. Ludzie popatrzyli na siebie, potem Cabe powoli wszedł do wylęgarni. Natychmiast skąpał się w płomieniach. Kiedy ogień zgasł, a dym się przerzedził, podniósł ręce w pokojowym geście. - Nie skrzywdzimy dzieci. Zabierzemy je gdzie indziej. Zostaną wykarmione i odpowiednio wychowane. - Na niewolników twojemu rodzajowi! Potrząsnął głową. - Nie. Zapewnię im takie same prawa, jakie mają nasze dzieci. Przynajmniej wtedy będą miały szansę żyć w pokoju. Tutaj nie czeka ich nic innego prócz śmierci. Smoczyca podniosła pomarszczoną głowę i popatrzyła ostro na maleńką postać. - - Wychowam je, jak wychowałam niezliczonych innych! - - A czym je nakarmisz? Nie będzie więcej jedzenia! Złoty Smok został pokonany. Resztki jego klanów rozpierzchły się, widząc bitwę między księciem Tomą a wiedźminem Azranem! - - Toma wykarmi młode! On... - -... nie może wygrać! W przeciwnym wypadku, dlaczego inni mieliby uciekać? Jego armia już jest zdziesiątkowana! Chcesz, żeby wiedźmin przyszedł po dzieci? To trąciło właściwą strunę. Smoczyca zadrżała - jak ludzka niania na wieść, że jej podopieczni zostaną rzuceni dzikim zwierzętom na pożarcie. Ból zalśnił w jej oczach, ale wreszcie ustąpiła. - Weź je! - Rozwinęła skrzydła i pchnęła smoczątka w jego stronę. Dreptały niepewnie, dopóki nie uspokoiła ich zaskakująco słodkim głosem. Posłuchały nawet jaszczury, choć nadal syczały na ludzi. - - Ufam ci z jakiegoś powodu, ciepłokrwisssty. Wydaje się, że w przeci wieńssstwie do większości ssswojego rodzaju cenisz honor, którego nawet mnie ossstatnio brakuje. - Otuliła głowę złożonymi skrzydłami, jakby do snu. - Zossstaw mnie teraz. - - Co zrobisz? Na chwilę podniosła głowę i zerknęła nań jednym okiem. Była starsza, niż się z początku wydawało. - Już nie jessstem potrzebna. Inne sssmoczyce uciekły. Zapadnę w sssen. Bardzo długi sssen, jak sssądzę. Nie dodała już ani słowa. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie swoim podopiecznym, zakryła się skrzydłami. Ludzie w milczeniu zapędzili młode do tunelu. Zaganiając samowolnego smoczka z powrotem do stada, Gwen mruknęła: - Co teraz zrobimy? Nie miałam zamiaru odgrywać niańki! Cabe zatrzymał się. Nasłuchiwał czegoś, czego jego towarzyszka nie mogła usłyszeć. Smoczęta poruszyły się nerwowo. Gwen była zirytowana, że nawet one wyczuwają coś, o czym ona nie ma pojęcia. - Obawiam się, że rola niańki nie skończy się tak szybko. Zaczęła coś mówić, ale nie miała szansy skończyć. Wiedźmin ją zaskoczył. Z biegłością, która świadczyła o latach praktyki, zawarł wszystkich prócz siebie w błękitnej przejrzystej sferze. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, było oburzenie na twarzy Pani. Tylko uśmiechnął się ze smutkiem. Sfera zamigotała. Tym razem głos był na tyle głośny, że wszyscy mogli go usłyszeć. Tłukł się echem w tunelach, niesiony przez falę mocy tak wielkiej, że musiał dotrzeć wszędzie. Cabe nie chciał go słuchać. Aż nazbyt dobrze wyczuwał obecność drugiego. Miała w sobie tyle z niego samego, że mogła należeć tylko do jednej osoby. Mimo wszystko wysłuchał zawołania tuzin razy, zanim postąpił krok. - Cabe! Synu! Chodź do tatusia! XXI Z niemal dziecięcą radością Azran przeciął na dwoje jeden z pradawnych kamiennych posągów zdobiących komnatę. Bezimienny rozłupał kamień bez dotykania. Kawałki poleciały we wszystkie strony. Raz jeszcze Azran krzyknął, a magia poniosła głos w najgłębsze tunele. A jednak jego bezczelny syn nie odpowiadał! Zdjęty nagłym gniewem, zniszczył relief na ścianie, przy okazji przeorując skałę na głębokość dwóch stóp. Wijąc się u jego boku, książę Toma przyglądał się temu z mieszaniną nienawiści i fascynacji. Więzy, które go pętały, nie były fizycznej natury. Azran wyjątkową uwagę poświęcił unieruchomieniu swej jak na razie największej zdobyczy. Smoczy wódz był bliski zwycięstwa, choć czarnoksiężnik posiadał swój diabelski miecz. Azran nie miał pojęcia, dlaczego go oszczędził. Kiedy próbował sobie przypomnieć, doświadczał przeraźliwego bólu głowy. Szatański miecz rozbłyskiwał jasno w takich przypadkach. Wiedźmina ogarnęło ogromne rozczarowanie, gdy znalazł cesarza wszystkich smoków leżącego na ziemi jak jakieś’ bezradnie niemowlę. Nawet miecz się nim nie zainteresował. Stan Złotego Smoka był jednoznacznym dowodem bytności Cabe’a. Tym samym spotkanie ojca i syna było tylko kwestią czasu. Bezimienny pulsował łakomie. Nawet hordy księcia Tomy nie zaspokoiły jego apetytu. Poza tym, wielu uciekło podczas bitwy. Jedną część umysłu Azrana ogarnęło niemal nieprzemożne pragnienie ruszenia przez labirynt, ale nieco przytomniejsza połowa znała ryzyko, jakie się z tym wiązało. Wewnętrzny konflikt stracił sens, gdyż ziściło się największe marzenie wiedźmina. Był poruszony widokiem postaci, która ukazała się w wylocie tunelu. Szata była znajoma, a fizyczne podobieństwo tak wielkie, że zostawiło mu okropny niesmak w ustach. - Witaj, Azranie. Warknął, niemal ulegając impulsowi miecza, który nakazywał mu skoczyć do przodu i ściąć tego... tego... - Czyżbyś chciał mi się przymilić, przywdziewając ten strój, mój synu? Uśmiech. Aż nazbyt znajomy. - Nie mam takiego zamiaru. Przynajmniej dopóki nie przywrócę cię do rzeczywistości. Toma bezceremonialnie został rzucony na ziemię. Bacznie przyglądał się wiedźminom, wiedząc aż nazbyt dobrze, że jego los zależy od tego, który z nich zwycięży. Głos Azrana ociekał złem. - Powinieneś okazywać więcej szacunku starszym, mój synu. Muszę cię skarcić. Oczy Cabe’a stały się mgliście szare. - Zawsze byłeś aroganckim dzieckiem, Azranie. Nic cię nie ruszało. Byłem opieszały. Powinienem ukarać cię dawno temu. Wbrew przywiązaniu do umysłu i ciała, Bezimienny niemal wypadł z ręki Azrana. Twarz zmartwiała, gdy zrozumienie powoli wsączało się do wypaczonego umysłu syna Nathana i ojca Cabe’a. Bitwa niemal była wygrana. Niemal. Mroczny wiedźmin odzyskał panowanie. Arogancja ustąpiła czystej nienawiści i... odrobinie lęku. - Ojcze - wyszeptał. Imię zabrzmiało jak najgorsze przekleństwo piekieł. Ręka zacisnęła się na otępiającym umysł mieczu. Cabe westchnął. Było to podwójne westchnienie. Ten, który był Nathanem, westchnął z powodu rozdartej rodziny, zaś sam Cabe westchnął na myśl o dalszym bezsensownym rozlewie krwi. Obie części doszły do porozumienia. - Przelano dość krwi. Rozstrzygniemy to inaczej. - Wykonał szybki gest, zaskakując Azrana. Chwilę później komnata była taka jak wcześniej. Pomijając brak dwóch wiedźminów. - Gdzie jesteśmy? Azran aż krzyknął ze zdumienia, ale pytanie pochodziło z miecza w jego ręku. Bezimienny pulsował nierówno, zaskoczony przez sytuację, której zupełnie nie rozumiał. Cabe/Nathan poważnie rozłożył ręce. - Nigdzie. Powszechnie zwie się to „Pustką”. Istniejącym odpowiednikiem śmierci, w pewien sposób. Bezimienny poderwał się w górę. - - Zabierz nas z powrotem! - - Nie. W taki czy inny sposób, to rozstrzygnie się tu i teraz. - - Mogę cię zabić! - Miecz miotał się we wszystkie strony, jakby walcząc z wyimaginowanym wrogiem. Ten, który był Nathanem, naradził się z Cabe’em. Jak oddzielić to, co nadal było Azranem, od tego, co było Bezimiennym? Szatański miecz był jego dziełem; dużą jego część stanowił sam wiedźmin. - Azranie, mój... synu, pamiętasz swoje odejście z mojej warowni? Twarz zmieniła się. Wspomnienia zyskały przewagę. - - Oczywiście! Wysłałeś mnie daleko! Nigdy nie ufałeś mi tak, jak Daynowi! Nie mogłeś nauczyć mnie tego czy tamtego, bo zawsze sięgałem zbyt daleko, chciałem poznać obie strony! - - Zwłaszcza ciemniejszą. - - Naturalnie. Jest dużo bardziej skuteczna. Próbowałem ci to powiedzieć. - Twarz Azrana wykrzywił dziecięcy uśmiech satysfakcji. - Dokonałeś zdumiewających rzeczy. Bezimienny zadrżał. - - Dokonałem rzeczy, o jakich inni czarnoksiężnicy nie mogą nawet marzyć! Udowodniłem, że się mylisz! Nie ma żadnego niebezpieczeństwa! - - Nawet ze strony czegoś takiego jak ten miecz? - - On? Podoba ci się, ojcze? Nazwałem go Bezimiennym. Mam powiedzieć, dlaczego? Cabe/Nathan wzruszył ramionami. - Chyba wiem. Jak dziecko wyglądające pochwały ojca, Azran podjął: - Powinieneś go widzieć, ojcze! Nic nie może oprzeć się jego potędze! Zabił Czerwonego Smoka! Zniszczył dwie armie, nawet rozgromił jaszczurki największego wodza! Nic nie może go powstrzymać! - Nawet ty. To zbiło Azrana z tropu. - - Co? - - Jesteś pewien, że masz nad nim władzę? Skąd wiesz, czy w rzeczy wistości to nie on rządzi tobą? Bezimienny zapulsowaJ dziko. Twarz Azrana stała się wyprana z emocji. - Oczywiście, że kieruję mieczem. Jest moim dziełem tak samo jak Rogaty, tylko o wiele lepszym. W tym momencie Cabe zapytał: „Co ty wyprawiasz? Miecz i czarnoksiężnik muszą zostać rozdzieleni, jeśli mamy liczyć na zwycięstwo!” Należało przyjąć nową taktykę. - Nigdy nie miałem zamiaru cię odtrącać, Azranie. Władza szatańskiej broni zmalała, gdy emocje wezbrały w groźnym wiedźminie. - Nienawidziłeś mnie! Dayn zawsze był twoim faworytemf Dayn zawsze miał rację! Dayn był taki doskonały! Dałem nauczkę warn obu! Smutek zakradł się do głosu Cabe’a/Nathana. - - Czy Dayn patrzył na ciebie z góry? Dokuczał ci? Cisza. Po chwili: - - Nie. Nie, Dayn nigdy tego nie robił. - - Czy popisywał się przed tobą? Wyszydzał twoje próby? Dziecięcy, nadąsany głos: - - Nie. - - Nigdy ci nie pomagał, nie chciał cię uczyć, kiedy ja nie miałem czasu? - - On... on nauczył mnie wielu prostych zaklęć. Dodawał mi otuchy, kiedy ciebie nie było. - - I dlatego go zabiłeś. - -...Zabiłem go. - Bezimienny zachwiał się w jego ręce. Jeszcze nie opanował kontroli nad zmianami emocji. Nie był przygotowany na przemianę, jaka zaszła w Azranie. „Albo - zastanowił się Cabe/Nathan - ma w sobie więcej stwórcy niż myśleliśmy. Może to nie Azran, tylko miecz nie radzi sobie z tym, co mówimy?” - - A twoi instruktorzy? Czy byli surowi i pilnowali dyscypliny? Gniewnie rozszerzone oczy. - - Tak! Zawsze karali! Nigdy mi nie popuszczali! - Na tym polega nauka magii. Często mówili mi, jaki jesteś silny i jaki masz potencjał. Gdyby nie ich trening, nigdy nie przeżyłbyś konfrontacji z ciemniejszą stroną spektrum. Duma. - - Sam tego dokonałem! - - Doprawdy? Czy nigdy nie używałeś ochron, jakich cię nauczyli, ani zaklęć zachowujących, jakie wbijali ci do głowy przez niezliczone godziny? Studiowałem obie strony, wiesz o tym. Tym razem odpowiedziało mu milczenie. - Dlaczego ich zabiłeś? W ostatniej chwili Cabe/Nathan uniknął czaru rzuconego przez Azrana. Milczenie miało podwójną wymowę; wiedźmin wycofał się do jakiejś wewnętrznej części swojego umysłu, zmieszany, podczas gdy Bezimienny skorzystał z okazji, aby odzyskać władzę nad ciałem gospodarza. Mglisto zielona chmura zawisła w bezkresnej nicości Pustki. Cabe wyciągnął ręce w stronę Azrana, zanim ten mógł przypuścić drugi atak. Opętany czarnoksiężnik uniósł się bezwolnie, z ramionami przyciśniętymi do boków, a jego ciało otoczył błękitny blask. „Za blisko - powiedział ten, który był Nathanem. - Dzięki, że uważałeś, Cabe”. „To także moje ciało”. Azran szamotał się, choć jego twarz była doskonale obojętna. Miecz nie zdołał przejąć całkowitej kontroli i znów przegrywał, lecz z każdą kolejną bitwą zyskiwał coraz większą władzę nad ciałem, „Co teraz?” „Dobre pytanie”. Unieruchomiony wiedźmin zamrugał. Szamotał się, dopóki nie stało się jasne, że więzy nie puszczą. - Ojcze? Cabe/Nathan nie zdolal powstrzymać zdziwienia. - - Słucham, Azranie? - - Prze... Przepraszam za Dayna... i za swoich nauczycieli. - - Dobrze. - Ani Cabe, ani jego dziadek nie wiedział, co począć. Jeśli była to sztuczka Bezimiennego, to oznaczała nagłą zmianę strategii. Jeśli to mówił Azran, to i tak mógł to być podstęp. Albo to, albo szatański miecz zebrał swoje żniwo z rozumu, jaki jeszcze tlił się w głowie czarnoksiężnika. Tak łatwo stracić czujność. - Ojcze! - Azran zniknął. Cabe zawirował. Choć wokół była pustka, po magu nie zostało śladu. Azran był daleko, bardzo daleko. „Nie możemy po prostu go zostawić?” „Łącząc umiejętności, miecz i gospodarz znajdą wyjście. Mogą trafić na naszą albo na inną płaszczyznę istnienia. Nie wolno do tego dopuścić, musimy zyskać nad nim kontrolę! - Przerwa. - Byliśmy tak blisko! Obawiam się, że w końcu przegra swoją walkę z mieczem”. „Co zrobimy?” „Będziemy dryfować”. „Dryfować?” Właśnie to uczynił Cabe. Lekko napędzany przez swoje moce, popłynął w nicość Pustki. Dużo później, jeśli w takim miejscu upływ czasu miał jakieś znaczenie, nadal szukali. Wokół nich w nieskończoność ciągnęła się nicość. Żadna z osobowości nie odzywała się wiele w czasie tego lotu. Pustka nie nakłaniała do rozmowy. Nathan zagadywał Cabe’e głównie w celu zmniejszenia narastającego napięcia. „Smuci mnie los Cienia. Znałem go kiedyś, gdy był dobrym człowiekiem, choc później zmienił się w sposób podobny do ostatniego. To straszliwsza klątwa, niż można by sądzić”. „Co się wydarzyło w podziemnym mieście? Dlaczego pomógł nam kryształ położony przez Quela na mojej piersi? Wiem, że nie to było zamiarem Cienia”. „Choć Cień rozumie wiele z tego, czego my nie pojmujemy, nigdy nie natknął się na czar podobny do tego, jakiego użyłem. Nie wiedział, że jego katalizator będzie współgrać z moją magią. Możemy mu podziękować. Gdyby nie kryształ, nadal nie byłbyś przygotowany. Chciałem, żebyś dorastał w spokojniejszym otoczeniu”. „Co to znaczy?” - Cabe był ciekaw swojego długiego dzieciństwa. „Czar wymagał okresu... inkubacji. Hadeen opiekował się tobą przez wiele lat, które spędziłeś we śnie. Kiedy się dokonało, zostałeś uwolniony. Dopiero wtedy zacząłeś rosnąć. Miałem nadzieję, że w tym czasie świat będzie spokojniejszy. Pomyliłem się. Hadeen drogo za to zapłacił, a i tobie niewiele brakowało”. W pobliżu przepłynął niewielki, obcy z wyglądu obiekt. Cabe przerwał wewnętrzną rozmowę, żeby mu się przypatrzeć. Od czasu do czasu natykał się na różne rzeczy. Na razie wszystkie podobne były do tej ostatniej. „Pustka leży tak blisko centrum wieloświata, jak tylko jest możliwe dla czegokolwiek innego prócz samego Chaosu. Będziesz spotykać różne szczątki. Wszędzie istnieją bramy”. „Jeśli to prawda, to dlaczego nie jest tu bardziej tłoczno?” „Pustka jest nieskończona. Nie obowiązują w niej ani prawa Porządku, ani przypadkowość Chaosu”. „Co to jest?” „Pustka. Twór jedyny w swoim rodzaju”. „Czarny Koń stąd pochodzi”. „Na peryferiach Pustki żyje kilka miejscowych stworzeń. Zginęłyby tak samo jak my, gdyby rzucone zostały w jej środek. My jesteśmy zakotwiczeni w jednym miejscu. Jedyny sposób polega na znalezieniu bramy. Przestępując ją, możesz znaleźć się wszędzie, w miejscu oddalonym o sekundę lub o całą wieczność stąd”. Cabe oblał się potem. Jątrz!” Obie części krzyknęły unisono, cć> przyprawiło Cabe’ a o potężny, na szczęście krótkotrwały ból głowy. Zmrużył oczy, próbując rozpoznać daleką postać. Nie wyglądała na Azrana. Prawdę mówiąc, gdy stała się wyraźniejsza, wcale nie przypominała człowieka. „Co to jest?” Stwór miał cztery ramiona i niemal sowią twarz. Odziany był w błyszczącą srebrną szatę i prawie na pewno był martwy. „Podróżnik z jakiejś innej płaszczyzny czy z innego świata. Albo zmarł, kiedy tu wstępował, ale nie zniósł szoku. To się zdarza”. Istota była szaro-brązowa i mierzyła dobrze ponad sześć stóp wzrostu. Cabe zastanowił się, jak może wyglądać jej dom i po co tu przybyła. Patrzył, jak odpływa, i myślał, jak bardzo niebezpieczne jest jego położenie. „Ciekawe, że spotykamy tak wiele obiektów”. „Dlaczego?” „Tutaj można unosić się przez stulecia i nie zobaczyć ani jednej rzeczy. Musimy być blisko ogniska”. „Ogniska?” „Obszaru - jeśli tutaj można użyć tego określenia - zawierającego dwie lub więcej bram. Stąd większa liczba obiektów czy istot. Musimy znaleźć Azrana, zanim przypadkowo wpadnie albo celowo znajdzie jedną z tych bram!” Nieco zwiększając prędkość, Cabe ruszył w stronę, z której napłynęły zwłoki. „Tam!” Wyciągnął rękę w kierunku niewielkiej kropki lekko na prawo od niego. Skręcił, zbliżając się ostrożnie. Sylwetka była ludzka, choć jedna kończyna wydawała się dłuższa od innych i była dziwnie wykręcona. Z bliska okazało się, że to miecz zaciśnięty w dłoni. „Azran”. Dryfował bezwładnie. Choć ciało było nieprawdopodobnie przekrzywione, ręka z mieczem sprawiała wrażenie gotowej do walki. „Przysuń się bliżej, Cabe”. „Bliżej?” „Bliżej, ale niżej!” Posłuchał. Widok, który zobaczył, wstrząsnął obiema osobowościami. Twarz Azrana była wykrzywiona, martwa jak maska obłąkańczej grozy. Puste oczy wpatrywały się w Pustkę. Zerkając na Bezimiennego, Cabe zauważył, że szatański miecz wibruje ledwo dostrzegalnie. „Głęboki szok”. „Z jakiego powodu?” ,Pustka jest niebezpieczna dla nieprzygotowanych”. Nathan nie chciał powiedzieć nic więcej. „Co teraz?” Westchnienie. „Zabierzemy z sobą mojego syna i twojego ojca”. „A miecz?” „Jeśli nie chcemy odciąć ręki, musimy zabrać go z nami”. Cabe nie wyczuwał prawie nic od Bezimiennego. Miecz najwyraźniej wyczerpał się w próbie ucieczki. Zadecydowali, że wrócą do jaskini, a potem znajdą bezpieczne miejsce, w którym z minimalnym ryzykiem będzie można zająć się wiedźminem i mieczem. Rzucając ostatnie spojrzenie, które oczywiście nic mu nie ukazało, Cabe pociągnął za mentalny sznur. Obaj czarnoksiężnicy zniknęli z Pustki. Dezorientacja. Trzymając się za głowę, Cabe potknął się i zaczął lecieć ku ziemi. Był sam. Nagła pustka w głowie wprawiła go w jeszcze większy zamęt. Wszystko wirowało. Ledwie widział otwierającą się przed nim rozpadlinę. Przekręcił się w locie, w ostatniej chwili unikając upadku w przepaść. Nowy widok wcale nie był lepszy. Azran, nadal z twarzą zastygłą w szoku, stał ze wzniesionym ramieniem. Pulsując dziko, Bezimienny zatoczył triumfalny łuk. Smuga bieli stanęła mu na drodze. Szatański miecz musiał zmienić tor, żeby sparować atak na ciało gospodarza. Nie udało się. Hebanowe ostrze przeszyło piersi Azrana, wyciskając z niego resztki życia i wprawiając ciało w konwulsje. Dwa miecze spotkały się. Bezimienny roztrzaskał przeciwnika na kilka kawałków, ale został wytrącony z ręki, która prawie się nie zaciskała. Podskakując dziwacznie, pod kątami, które przeczyły logice, spadł do szczeliny. Prawie natychmiast zniknął z oczu. Cabe przeniósł spojrzenie na swego wybawcę. Gryf wbił w niego ptasie oczy. - Jeśli jest ci to obojętne, chciałbym wrócić do domu. XXII Cabe patrzył na bezwładne, poskręcane ciało. Nadal był sam. Nathan zniknął na stałe, jak się wydawało - albo za sprawą machinacji Bezimiennego, albo z własnego wyboru. Wiedza i zdolności pozostały, stały się bowiem częścią Cabe’a jak wszystko inne. Jednakże nawet w tej chwili nie wydawało się to ważne. - - Chciałem zapobiec rozlewowi krwi! - - Nie było to w twojej mocy. Widziałem Azrana. Nie pozostało w nim nic prócz samego miecza. Był tylko narzędziem. - Gryf odrzucił rękojeść, wszystko, co przypominało o drugim diabelskim mieczu Azrana. - Przykro mi. Wiedźmin odwrócił się, myśląc o Bezimiennym. Zajrzał w rozpadlinę, próbując dojrzeć broń, ale inne moce, których pochodzenie i przydatność okryły mroki niepamięci, uniemożliwiły jego znalezienie. Cabe wyprostował się i zmarszczył brwi. Poszukiwania byłyby daremne. Westchnął, mając nadzieję, że Bezimienny przepadł na zawsze. - Chciałbym poskromić tego pasożyta, ale znalezienie go tam w dole przekracza moje możliwości. Gryf przypatrywał mu się bacznie w ptasi sposób. Nawet zwierzęce rysy zdradzały nurtującą go ciekawość. W Cabie zaszła zmiana, którą ogromnie chciałby rozszyfrować. Cabe rozejrzał się po komnacie. Natychmiast nasunęły mu się dwa problemy. Brakowało Tomy i oszalałego cesarza. Na jego zapytanie Gryf odpowiedział: - - Kiedy się pojawiłem, nikogo tu nie było. Schowałem się, zakładając, że musicie być gdzieś razem z Panią. Kiedy zmaterializowałeś się z Azranem i zobaczyłem miecz wzniesiony do ciosu, przypuściłem atak. - - W ostatniej chwili. Dziękuję. - Jeśli wolno spytać, gdzie jest Pani? Nagłe zrozumienie błysnęło na twarzy Cabe’a. - Teleportowałem ją i kilka smoków do Penaclesf Ty jesteś tutaj! To znaczy, że... Gryf wszedł mu w słowo. - - Teraz nie mogę wdawać się w szczegóły, ale ubiłem interes z Zielonym Smokiem. Nie miałem czasu zbadać, w jakim stanie jest miasto. Smoczy Król może przybyć za późno. Miał dość kłopotów, żeby teleportować mnie do tej jaskini. - - W takim razie być może posłałem Gwen w sam środek katastrofy! - Zaczął gestykulować. - Nie ma czasu do stracenia! Jego towarzysz zdążył krzyknąć, że się nie zgadza, a potem obaj zniknęli. Zmaterializowali się w środku chaosu. Wszędzie byli żołnierze. Wszyscy pędzili. Niektórzy byli smoczymi wojownikami, wielu było ludźmi. Nie walczyli z sobą. Przeciwnie: ścigali wspólnego wroga. Były to, jak z zaskoczeniem stwierdzili dwaj przybysze, połączone siły Penacles i Zielonego Smoka. Celem ich pościgu były niedobitki hordy Lochivarytow i armii księcia Kyrga. Szarych Mgieł nie było widać. Lochivaryci, wychudli i wycieńczeni, poruszali się ospale. Smoki ogniste Kyrga, nieliczne w zestawieniu ze smokami pana Lasu Dagora, próbowały stawiać opór, ale tylko minuty dzieliły ich od śmierci. Obok nich przemknął jeździec z nieznanym, łopoczącym na wietrze sztandarem. Poniewczasie Cabe poznał flagę Mito Pica. Niedobitkowie przybyli, żeby dopilnować, by słudzy Smoczych Królów nie zapomnieli zbyt szybko o ich najechanym mieście. Byli wyjątkowo żądni krwi, gdyż niewiele mieli do stracenia. Gryf zachichotał. Jego śmiech przypominał kaszlnięcie. - Nigdy nie ufaj Smoczemu Królowi! Podczas gdy się ze mną targował, jego armia wraz z posiłkami już była w drodze do Penacles! Cabe pokiwał głową, ledwie ułamek uwagi poświęcając szarżującym żołnierzom. Popatrzył na mury miejskie i stwierdził, że całe jego fragmenty zniknęły. Z tego, co mógł dojrzeć, wrogowi udało się wedrzeć do miasta. Poklepał Gryfa po ramieniu. - - Trzymaj się. Lecimy do miasta. - - Cooo... - -...ooo? Widok z bliska też nie podnosił na duchu. Droga zniszczenia wiodła prosto w kierunku pałacu. Liczne budynki po bokach przetrwały w nienaruszonym stanie. Napastnikom przyświecał jeden cel: zająć biblioteki. Gryf chciałby im powiedzieć, jacy byli głupi. Zdenerwowany Cabe nie uprzedził go przed następnym skokiem. - Nareszcie! Czekając, aż ci dwoje oderwą się od siebie, Gryf rozglądał się po wnętrzu pałacu. Dostrzegł kilka pęknięć w murach i plamy na podłodze. Tu i ówdzie leżały ciała wojowników poległych po obu stronach. Jeden golem został roztrzaskany, a drugi, cały powyginany, stracił rękę. Brak poważniejszych zniszczeń wskazywał, że walka była krótkotrwała. Gwen odezwała się pierwsza. - Bałam się, że Azran cię zabił! - - Nie. To on nie żyje. Gryf musiał go zabić. Spuściła głowę. - - Współczuję tobie, ale nie jemu. - Rozumiem. Jeszcze jedno. - Odetchnął głęboko, zanim dokończył: - Od tej pory jest tylko Cabe. Po chwili: - Świetnie. Nathan i ja... to przeszłość. Uświadomiłam to sobie, kiedy pomyślałam, że Azran mógł cię zabić. Znów się pocałowali. Pan Penacles chrząknął. - Wybaczcie, ale zastanawiałem się, czy Pani orientuje się w rozmiarze szkód. Ton głosu wioptaka sprawił, że oboje jeszcze bardziej się zaczerwienili. Gwen pierwsza się opanowała. - - Jest tak źle? - - Północne i wschodnie mury wymagają odbudowy. Podobnie jak północna część zachodniego. Widzieliście szlak wiodący do pałacu? Przytaknęli. Czarodziejka powiedziała: - - Tu nastąpiły największe zniszczenia. Na szczęście to oznacza, że większość mieszkańców nie była narażona na niebezpieczeństwo. Ale armia poniosła ciężkie straty. - - Dopilnuję, żeby otoczono opieką rodziny ofiar. Nikt nie ucierpi, dopóki będę panować. Widziałaś generała Toosa czy dowódcę Blane’a? Chciałbym z nimi porozmawiać. Gwen milczała przez dłuższą chwilę. Cabe i Gryf poruszyli się nerwowo. - Toos dowodzi pościgiem. Blane... Blane poległ w obronie bibliotek. Cabe ze smutkiem potrząsnął głową. Lwioptak z sykiem wypuścił powietrze. Niedługo znali dowódcę z Zuu, ale zawsze rnogli liczyć na jego przyjaźń i pomoc. Bez niego miasto z pewnością by padło. - - Jak? - - Kyrg, ta przeklęta jaszczurka, sam stanął na czele oddziału doborowych morderców. Przedarli się przez miasto jak burza. Blane’owi widocznie udało się zebrać ludzi i powstrzymać atak. Napastnicy ponieśli ciężkie straty i tylko nieliczni wdarli się do środka. Nie wiem, co chcieli zrobić, gdyby udało im się znaleźć biblioteki. - - Kyrg hołduje zasadzie miażdżenia opozycji stojącej mu na drodze do celu, niezależnie od tego, czy może go osiągnąć. - Ton Gryfa nie wyrażał niczego prócz pogardy do smoczego wojownika. - - Blane i kilku pozostałych ludzi walczyło tutaj z Kyrgiem. Dowódca osobiście położył jaszczurkę trupem, a potem sam zginął od topora. A więc tak to było. Tragiczne, że tylu zginęło w walce o coś, co mogli zrozumieć tylko nieliczni. Jaki pożytek mieliby z bibliotek Smoczy Królowie? Przecież księgi uczyniły niewiele, aby uratować Purpurowego Smoka, a on badał je dłużej niż ktokolwiek inny. Nawet Gryf nie osiągnął prawie nic w czasie tych wszystkich lat swego panowania, choć trwało ono dłużej niż ludzkie życie. Biblioteki znalazły się na drugim miejscu. Ich tajemnice miały zaczekać. Najpierw należało się zająć pogrzebaniem poległych. Gryf wezwał sługę i kazał przynieść jedzenie. - Przyjdźcie jutro, zaczniemy odbudowywać miasto. Dziś przyda nam się trochę odpoczynku. Nikt z nim nie polemizował. Ciała Blane’a i innych poległych z Zuu obłożone zostały zaklęciem konserwacji i wyprawione do ojczyzny. Niedobitki oddziału dzielnego dowódcy i eskorta z Penacles pilnowały, żeby nic im się nie stało. Z karawaną podążali również książęta Zielonego Smoka, który przysiągł, że otwarcie stanie po stronie ludzi. Już to miało spowolnić realizację planów Tomy, związanych z uzyskaniem wsparcia innych klanów. Martwi obrońcy Penacles zostali spaleni, jak nakazywał obyczaj. Gryf oddał honory każdemu z poległych, czy to wojownikowi, czy cywilowi. Cabe zajął się ułatwianiem odbudowy miasta, podczas gdy Gwen wzięła na siebie leczenie i dostawy żywności. Oboje byli tylko ludźmi i ich możliwości miały swoje granice; służyli pomocą, ale nie mogli zlikwidować wszystkich problemów. Kiedy nie pomagali ludziom, większość czasu zajmowało im uczenie młodych oddanych im przez smoczycę. Smoki ogniste okazały się zdolne i psotne jak ludzkie dzieci. Pomniejsze smoki były nie bardziej inteligentne od psów czy koni, i w końcu zostały oddane do stajni. Szybko napłynęła prośba o wzniesienie nowego budynku, gdyż zwyczajne zwierzęta miały kłopoty z zaśnięciem w sąsiedztwie drapieżników. Zielony Smok, któremu zaproponowano opiekę nad smoczętami, odmówił. Uważał, że w miarę możliwości młode powinny zostać wychowane na ludzką modłę. Tylko w ten sposób jego rodzaj zyskiwał szansę przeżycia w nowym świecie. Zwiadowcy donieśli, że Szare Mgły całkowicie zniknęły z Lochivaru, razem z Czarnym Smokiem, nielicznymi fanatykami i jaszczurami. Gryf zastanawiał się nad wyprawą za wschodnie morza. Groźni emisariusze w wilczych hełmach budzili jakieś skojarzenia. Lwioptak czuł, że powinien coś o nich wiedzieć. Niestety, fragmenty własnej przeszłości nawet dla niego były tajemnicą. Za sprawą pewnej zachęty ze strony Pani, Cabe wreszcie wezwał łuk Słonecznego Lansjera. Teraz było jasne, że jego podświadomość - może poprzez Nathana - była odpowiedzialna za wyratowanie go z rąk Brązowego Smoka. Łuk był ostatnią spuścizną Nathana. Dla Cabe’a oznaczał, że jest już przygotowany do podążenia w ślady dziadka. Świadomość ta sprawiała mu niemal taką samą przyjemność, jak obecność kobiety u jego boku. Magowie przerwali lwioptakowi zajmowanie się sprawami królestwa. Wiedział, po co przyszli. Czekali na okazję wyrwania się na pewien czas. Sami. Gryf zaśmiał się cicho. To było najmniej, co mógł im dać. Miasta mogło już ruszyć o własnych siłach. Cabe wyciągnął rękę. - - Masz trochę czasu? - - Myślę, że sprawy państwowe mogą zaczekać, póki nie skończę rozmowy z dobrymi przyjaciółmi. Uśmiechnęli się do niego. Cabe po chwili milczenia podjął: - Zastanawialiśmy się, czy obejdziesz się bez nas na krótko. Chcielibyśmy mieć trochę czasu dla siebie. Gryf jakby z namysłem pogładził brodę. - Zapasy żywności na razie wystarczą. Ranni wracają do zdrowia. Mury są odbudowane w siedemdziesięciu pięciu procentach. Myślę, że mogę puścić was na dzień... - wyglądali jak dzieci, którym odebrano deser -...a nawet na miesiąc. Oboje podziękowali mu jednocześnie. Cabe potrząsnął prawicą Gryfa i poklepał go po ramieniu. Gwen lekko przyciągnęła jego głowę i pocałowała go w bok dzioba, co zjeżyło mu pióra i futro bardziej, niż gotów byłby przyznać. Monarcha szybko przeprosił i powrócił do przerwanego zajęcia. Pocałowali się za drzwiami komnaty Gryfa. Cabe uśmiechnął się. - - I dokąd się wybierzemy? - - Myślę, że dwór byłby dobrym miejscem. Chciałabym przywrócić go do pierwotnego stanu. Udał niezadowolenie. - Myślałem, że to ma być urlop! Gwen na długo wzięła go w ramiona, nim odpowiedziała: - Będzie. Nagły, straszliwy chłód przeniknął ich ciała i umysły. Kiedy minął, Cabe zmarszczył brwi. - Co to było? Choć nadal drżała na wspomnienie zimna, nie chciała psuć nastroju. - - Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi. Przynajmniej nie w tej chwili. Będziemy cieszyć się sobą i wypoczywać. A potem... - - Co potem? - - Potem - przytuliła go - po prostu znowu będziemy musieli ratować Smocze Królestwa. To wszystko. Tym razem nic nie zakłóciło ich uścisku.