RUTH ASBY WEHIKUŁ CZASu W POSZUKIWANIU KRÓLA ARTURA Ta książka jest twym paszportem do podróży w czasie Czy zdołasz przeżyć w Brytanii w Mrocznych Stuleciach? Przewróć stronicę, a dowiesz się tego Ruth Ashby W poszukiwaniu króla Artura przełożył Wiktor Bukato ilustrował Scott Capie UWAGA PODRÓŻNIKU W CZASIE! Ta książk"a jest twoim wehikułem czasu. Nie na- leży jej czytać od początku do końca. Za chwilę otrzymasz zadanie: udasz się w podróż do innego czasu. Gdy będziesz stawiał czoło niebezpieczeń- stwom, Wehikuł Czasu nierzadko zaproponuje ci wybór drogi lub podjęcie jakiejś innej decyzji. Jest tu również Bank Danych zawierający infor- macją o epoce, którą odwiedzisz. Możesz posługi- wać się Bankiem Danych, aby ułatwić sobie podję- cie decyzji. Możesz też wybierać drogę na ślepo, nie korzystając z Banku. Decyzja należy do ciebie. Na końcu książki znajduje się Kartoteka Da- nych. Są w niej informacje dodatkowe, które pomogą ci w dokonaniu właściwego wyboru. Możliwości, których wybór może być uzależ- niony od informacji dodatkowych w Kartote- ce Danych, zostały oznaczone następującym symbolem: Aby jak najszybciej wykonać zadanie, powi- nieneś korzystać zarówno z Banku, jak i Kartoteki Danych. Wyprawa Wehikułem Czasu ma tylko jedno zakończenie. Jeśli go nie osiągniesz, grozi ci uwięzie- nie w pętli czasowej! CZTERY ZASADY PODRóŻY W CZASIE Przed rozpoczęciem podróży powinieneś zapo- znać się z poniższymi zasadami. Podróżnikom, któ- rzy ich nie przestrzegają, grozi uwięzienie w pętli czasowej. 1. Nie wolno ci zabić żadnego człowiek^ lub zwierzęcia. 2. Nie możesz zmieniać historii. Wystrzegaj się zo- stawienia w przeszłości jakiegokolwiek przedmiotu pochodzącego z późniejszej epoki. 3. Dokonując skoku w czasie nie możesz zabrać ni- kogo ze sobą. Unikaj nagłego pojawiania się lub znikania, aby kogoś nie przerazić ani nie wzbudzić w nim podejrzeń. 4. Musisz postępować dokładnie według instrukcji przekazywanych ci przez Wehikuł Czasu. Możesz wybierać tylko między podanymi przez niego moż- liwościami. TWOJE ZADANIE Król Artur jest prawdopodobnie najsłynniejszym władcą Zachodu. Wszyscy znają legendę o zamku Camelot — opowieść o Rycerzach Okrągłego Stołu oraz o królu, który na Wyspach Brytyjskich zapro- wadził rządy pokoju i dobrobytu. Ale czy król Artur istniał naprawdę? Przez wiele wieków uważano, że wymyślili go średniowieczni bardowie, aby opowieściami o nim rozweselać dwory Europy. Znaleziska archeologiczne świadczą jednak, że król Artur istniał naprawdę i panował w najciemniejszym okresie historii brytyjskiej. Musisz odszukać prawdę skrywającą się pod le- gendą. Aby tego dokonać, zmierzysz się z licznymi niebezpieczeństwami czyhającymi na ciebie w Bry- tanii podczas burzliwych i zdradzieckich Mrocz- nych Stuleci. Stoi przed tobą zadanie odszukania człowieka, który ostatecznie przyniósł pokój Bryta- nii. Czy był to król Artur, który pokonał hordy najeźdźców i ulżył niedoli Brytyjczyków? Musisz ustalić raz na zawsze, czy król Artur był tylko le- gendą, czy też istniał naprawdę. Aby uruchomić Wehikuł Czasu, prze- wróć kartkę. WEHIKUŁ CZASU URUCHOMIONY Zaopatrz się w sprzęt Na wyprawę w Mroczne Stulecia ubierzesz się w strój zwykłego Brytyjczyka: luźna kurta czy też ko- szula, spodnie wpuszczone w długie skórzane buty oraz ciepłą wełnianą opończę. Opończa będzie spięta okrągłą metalową klamrą. Na ramieniu bę- dziesz nosił skórzaną torbę. Wolno ci ponadto zabrać ze sobą jedną z poniż- szych rzeczy: zapałki kostki cukru Aby już teraz rozpocząć wyprawę, otwórz książkę na str. 1. Aby dowiedzieć się czegoś więcej o epoce, do której się udajesz, zacznij czytać następną stronę. BANK DANYCH CHRONOLOGIA 2000—1600 p.n.e. — Zbudowanie Stoneheage 55—56 p.n.e. — Juliusz Cezar najeżdża Bry- tanie 43 n.e. — Rzymianie podbijają Bryta- nie 59 n.e. — Powstanie Boudicei 122 n.e. — Rzymianie budują mur Had- riana 410 n.e. — Wortygern sprowadza na- jemników saskich 490 n.e, — Bitwa pod Badon 871—99 n.e. — Król Alfred Wielki 1066 n.e. — Podbój Normanów 1468—1470 n.e. — Sir Thomas Malory pisZe Le Morte dArthur 1. Lud zamieszkujący Brytanię w czasie przy- bycia Rzymian w roku 55 p.n.e. znany był pod mianem Celtów. Celtowie dzielili się na plemiona, a na czele każdego stał wódz. Ich kapłani, inaczej druidzi, cieszyli się sławą ludzi uczonych i wielce mądrych. Tym niemniej wśród celtyckich obrzędów religijnych praktykowano ofiarę z ludzi. 2. Juliusz Cezar dwukrotnie najechał Brytanię: w roku 55 i 54 p.n.e. Ostatecznie jednak Rzymia- nie podbili Brytanię dopiero w roku 43 n.e. 3. Rzymianie przynieśli Brytyjczykom cywiliza- cję w postaci dróg bitych, kanałów, systemu mone- tarnego oraz ufortyfikowanych miast warownych. Tak jak wszystkie pokonane plemiona kontynentu europejskiego, Brytyjczycy stali się obywatelami Cesarstwa Rzymskiego. 4. W latach 59—60 n.e. Boudicea, królowa ple- mienia Icenów, zbuntowała się przeciwko panowa- niu Rzymian. Jej powstanie zakończyło się niepo- wodzeniem. 5. W roku 122 n.e. cesarz rzymski Hadrian zbudował mur przecinający północną Brytanię od morza do morza. Miał on zapobiec atakom na cy- wilizowane południe ze strony barbarzyńskich ple- mion północnych, szczególnie Piktów, ale zadanie swe wypełnił jedynie częściowo. 6. Po zdobyciu Rzymu przez Gotów w roku 410 Rzymianie wycofują się z Brytanii. Brytyjczy- ków nikt już nie chroni przed innymi najeźdźcami. 7. Około roku 428 król Brytyjczyków imieniem Wortygern wezwał najemników saskich przeciwko najeźdźcom piktyjskim i irlandzkim. Sasi przybyli z ziem, które obecnie stanowią północ Niemiec. 8. W niedługim czasie do Brytanii przybyło ty- lu Sasów, że wkrótce zaczęli oni buntować się prze- ciwko dominacji Brytyjczyków. Obok nich na wys- pie pojawili się nowi przybysze, szczególnie Anglo- wie pochodzący z terenów obecnej południowej Danii. 9. Po zwycięstwie w ważnej bitwie przeciwko najeźdźcom około roku 490, Brytyjczycy jeszcze przez pięćdziesiąt lat opierali się dominacji przyby- łych. W końcu jednak Anglowie i Sasi zdobyli wła- dzę w Brytanii, pozbywszy się wszakże tymczasem co bardziej barbarzyńskich obyczajów, a często za- łożywszy rodziny przez małżeństwa z Brytyjkami. Wielu z nich przyjęło wiarę chrześcijańską. 10. Anglosasi władali przeważającą częścią Bry- tanii przez następne sześćset lat. Ich język, zwany staroangielskim, przeobraził się we współczesną an- gielszczyznę. Ich kraj, z początku nazywany „zie- mią Anglów", nosił później miano Anglii. 11. Ostatnie dwa najazdy na Brytanię miały miejsce w wiekach VIII—IX, kiedy to ze Skandy- nawii zjawili się Wikingowie, oraz w roku 1066, gdy Wilhelm z Normandii przepłynął Kanał Brytyj- ski i pokonał Brytyjczyków w bitwie pod Hastings. 12. Średniowieczni historycy umieszczali Artura wśród królów historycznych. Spisywane przez nich dzieje, zazwyczaj mało dokładne, wspominały o królu Arturze, który panował ze swego tronu umieszczonego w zamku o nazwie Camelot. Jak sie wydaje, kazał on dla swych rycerzy zbudować okrągły stół, aby wszyscy przy nim zasiadając) mieli jednakową rangę. 13. W XII i XIII w. francuscy autorzy tworzyli długie opowieści fantastyczne zwane romansami — o przygodach Rycerzy Okrągłego Stołu. W latach 1468—70 sir Thomas Malory napisał Le Morie d'Arthur — Śmierć Artura — najsłynniejszą an-ju-I- ską wersję owych legend. 14. Zainteresowanie opowieściami arturiańskimi odrodziło się w XIX wieku. W roku 1839 jeden z brytyjskich lordów zorganizował turniej, w którym „rycerze" potykali się na koniach, a kobiety wystą- piły w sukniach średniowiecznych. 15. Po zabójstwie prezydenta Johna F. Kenne- dy'ego w roku 1963 wielu piszących porównywało jego prezydenturę do idealistycznych dni Camelo- tu. Legenda o królu Arturze przetrwała do dnia dzisiejszego. BANK DANYCH ZAŁADOWANY PRZEWRÓĆ KARTKĘ I RUSZAJ NA WYPRAWĘ! Nie zapomnij: jeśli zobaczysz ten symbol, poszukaj dodatkowej wska- zówki w Kartotece Danych na-końcu książki. 1 ra-ta-ta! Trąbka dmie ci prosto w ucho. Zaskoczony, obracasz się gwał- townie i wpadasz na łysego mnicha w długim, brą- zowym habicie. — Uważaj, jak chodzisz, przyjacielu — mówi zakonnik. Wygląda na rozgniewanego. — Przepraszam — mruczysz, a mnich odchodzi. Drażliwy facet! Rozglądasz się dookoła. Znajdujesz się wśród wielkiego tłumu ludzi, a wszyscy z nich noszą prze- dziwne stroje. Widzisz kobiety w powłóczystych, aksamitnych sukniach oraz spiczastych kapelu- szach, z których zwieszają się długie, aż do ziemi zasłony. Mijają cię mężczyźni zakuci w pancerze, zbrojni w długie, błyszczące miecze. Tu kuglarze pokazują swe sztuczki, tam gra się w kości, ówdzie przekupnie zachwalają potrawy na tacach, które noszą przed sobą na rzemykach opasujących szyję. Na wysokim wzgórzu opodal wznosi się zamek; wietrzyk rozwija proporce na basztach. Nie rrra wątpliwości: znalazłeś^ się w czasach kró- la Artura i jego rycerzy! — Przepraszam —* zwracasz się do trefnisia w żółto-czerwono-zielonej trójrożnej czapce z dzwo- 2 neczkami na końcach rogów. — Czy to zamek kró- la Artura? Błazen przez chwilę wydaje się zaskoczony, lecz zaraz na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. — Może tak, a może nie, mój młody przyjacielu. To zależy. — Zależy? — powtarzasz za nim, nie rozumiejąc. — Zależy od tego, kogo pytasz, oczywiście. — Błazen przytyka palec do nosa, spogląda na ciebie z mądrą miną i obróciwszy się na pięcie znika w tłumie. Zdajesz sobie sprawę, że trefniś mówi zagadka- mi. Ktoś inny wszakże może udzieli ci dokładniej- szej odpowiedzi. Zastanawiasz się, kogo by tu zapytać, kiedy na- gle: bęc! Jakiś przedmiot uderza cię w policzek. — Au! — krzyczysz głośno. Spoglądasz w dół, a następnie podnosisz pomarańczę, która leży koło twoich stóp. — To moje, panie. — odzywa się chłopiec ubra- ny w krótki kaftan i obcisłe spodnie. Podbiega i wyjmuje ci owoc z dłoni. — Oddałbym ci ją, ale turniej nawet się jeszcze nie zaczął, a mnie już koń- czą się pomarańcze. Jakoś nie mogę się nauczyć żonglowania czterema jednocześnie. — To pewnie bardzo trudne — mówisz współ- czująco. — A co to w ogóle za turniej? — Turniej Eglinton, jak możesz pytać? — Chło- piec przygląda ci się podejrzliwie. — Skąd się tu wziąłeś, skoro nic o nim nie wiesz? Moja rodzina mieszka aż w Suffolku, a i tam dotarły wieści o tur- nieju. Będą walki na koniach i pieszo, wybory Kró- lowej Piękności oraz wiele jadła i tańców. Jego 3 Lordowska Mość dopuścił na swój dwór wszyst- kich chętnych. Chłopiec'mierzy cię spojrzeniem od stóp do głów. — Strój masz odpowiedni, choć może trochę dzi- waczny. Ale ta opończa przyda ci się, gdyby miało padać. Spoglądasz w niebo j widzisz ciemne chmury gromadzące się złowieszczo nad zamkiem. — Czy król Artur mieszka w tym zamku? — próbujesz dowiedzieć się od małego żonglera, ale jego już nie ma. Jeśli król Artur jest tutaj, musi przebywać w zamku, myślisz. Zaczynasz wspinać się na wzgórze. * Po drodze mijasz zakonników, paziów i konie- przystrojone barwnymi wstążkami. Zbliżywszy się do zamku spoglądasz w dół i widzisz na równinie wyznaczone szerokie pole. Otaczają je pasiaste na- mioty i otwarte trybuny wypełnione tysiącami lu- dzi. Tu zatem odbędzie się turniej. Kiedy docierasz już do zamku, jesteś bardzo zmęczony — ale cóż za widok cię wita! Warownię otacza szpaler rycerzy na koniach, z długimi lanca- mi wymierzonymi prosto w niebo, w zbrojach tak połyskujących, jakby dopiero co przyniesiono je od płatnerzy. Na czele zbrojnych jeźdźców piękna da- ma przygotowuje się do wejścia na siodło — a obok niej widzisz jeźdźca w złotej zbroi. To musi być król Artur! — Panie! — wołasz. Podbiegasz i klękasz przed królewskim koniem. — Co, u licha... — zaczyna król. Przerywa mu jednak ogłuszający łoskot gromu. Otwierają się nie- biosa i rozpoczyna się nawałnica. 4 I-ha-ha! Koń złotego rycerza cofa się, przerażony uderzeniem gromu. Kopyta unoszą ci się nad głową i już, już mają ci ją roztrzaskać, tlskocz w bok, by uniknąć stratowania. Przejdź na stronę 10 5 brzdęk! Przyglądasz się, jak dwaj rycerze galopują ku sobie z przeciwległych krańców pola, a następnie gwałtownie się zderzają. Rycerz Czerwonego Pióropusza, zrzucony z siodła przez przeciwnika, spada na ziemię i leży nieru- chomo. — Ach, spójrzcie, jak jego pani płacze! — wy- krzykuje człowiek stojący obok ciebie. Przyglądasz się damie, która chusteczką ociera kąciki oczu. Płacze nawet wtedy, gdy z pomocą pachołków Ry- cerz Czerwonego Pióropusza wstaje i odchodzi. — Nie wygląda na rannego — mówisz. — Ale okrył hańbą swą panią — wyjaśnia ów mężczyzna. — Podobnie jak w c/asach króla Artu- ra, francuscy rycerze powinni dokonywać wielkich czynów w imię swych dam: zabijać smoki, walczyć z niewiernymi i zwyciężać w turniejach. — Czy rycerze Artura istotnie zabijali smo*ki? — pytasz sceptycznie. — Któż to wie? — odpowiada mężczyzna. — Trudno ustalić, co naprawdę się działo w czasach Artura. Ale opowieści są niezgorsze. Z pewnością tutaj się nie dowiesz niczego więcej o prawdziwym królu Arturze. Może sir Tho- mas Malory powie ci coś jeszcze. Żegnasz-się i od- chodzisz. Przejdź na stronę 6 6 jest rok 1470. Znajdu- jesz się w ciemnej, kamiennej celi, z małym, okrato- wanym okienkiem. Za stołem siedzi, chrapiąc, star- szy mężczyzna; z ręki wypadło mu gęsie pióro. Gdy próbujesz cicho zbliżyć się do niego, by po- patrzyć, co takiego pisze, twoje mokre buty wydają chlupoczący odgłos. Starzec budzi się raptownie. — Kim jesteś, u diabła? — pyta ze złością. — Sir Thomas Malory? — zwracasz się do nie- go, bojąc się, by nie przekręcić imienia. — Chciał- bym pana zapytać o króla Artura. — O króla Artura? Chcesz powiedzieć, że ktoś poza murami tego przeklętego więzienia słyszał, że pracuję nad księgą o królu Arturze? — Malory przesuwa papiery na stole. — Dziś po południu skończyłem właśnie opis śmierci Artura — ciągnie, unosząc kartę. — Pozwól, że ci to przeczytam: rzadko zdarza mi się jakiś słuchacz. Malory odchrząkuje i zaczyna czytać. Siadasz na stojącej w kącie pryczy i słuchasz zafascynowany. Oto słyszysz o końcu dni Artura i jego Rycerzy Okrągłego Stołu. Za Stołem zgromadzili się rycerze z najdalszych krańców Brytanii, by bronić prawdy i sprawiedliwości oraz walczyć z wrogami ich kraju. 8 Z początku, powiada Malory, rycerze, trwali zjed- noczeni pod przywództwem Artura i w kraju pano- wał pokój. Lecz zazdrość i fałszywe ambicje zasiały niezgodę na dworze Artura. Jego królowa, Ginew- ra, i jego najsławniejszy rycerz, Lancelot, zdradzili go. Rycerz powstał przeciw rycerzowi i Stół poszedł w rozsypkę. W ostatecznej bitwie spotkali się Artur i jego arcywróg Mpdred i zadali sobie nawzajem śmiertel- ne rany. Trzy piękne niewiasty uniosły ciało Artura i popłynęły z nim łodzią przez jezioro na wyspę Glastonbury. I oto Małory kończ\ czytanie swej opowieści: „W wiciu knnnach Brytanii nadal wierzą, że król Artur nie umarł i że powróci, by na nowo zdobyć chwałę... ale co do mnie, nie wierzę w to i wolał- bym pozostawić go w spokoju w jego grobfe w Glastonbury... Powiadają, że na jego nagrobku wy- ryte są te słowa: Tu leży Artur, naonczas król i król w przyszłości." Malory składa swe papiery i obaj siedzicie przez chwilę *v milczeniu. — A więc — odzywa się w końcu szorstko — możesz już wyjawić światu za murami Newąate, że stworzyłem arcydzieło. A te- raz bywaj. Wracam do swej drzemki. Wahasz się przez chwilę, a potem zadajesz jesz- cze jedno pytanie: — Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? — Któż to wie? — odpowiada Malory wzrusza- jąc ramionami. — Wziąłem tę historię ze starych francuskich romansów. Prawdziwy Artur żył być może w piątym wieku... albo wcale go nie było. Sadowi się wygodnie w krześle i zamyka oczy. 9 A kiedy myślisz, że Malory już śpi na dobre, sły- szysz, jak mruczy pod nosem: — Ale jeśli go nie było, to wielka szkoda. — I już po chwili starzec chrapie. Malory powiedział, że prawdziwy Artur żył b y ć m o ż e w piątym wieku. Może należy go tam posz- kać? Wracaj do piątego wieku. Przejdź., na stronę 16 10 Uskakujesz przed kopy- tami koma. Rycerz w złotej zbroi chwyta grzywę i stara się nie spaść z siodła. Podbiegasz i chwytasz konia za uzdę. Wspólny- mi siłami udaje się wam go uspokoić. — Dziękuję ci — mówi złoty rycerz. Nadbiega sługa z parasolem. Rycerz otwiera parasol. Jednocześnie pojawiają się setki innych parasoli — również u stóp wzgórza, gdzie się rozwijają niczym plantacja czarnych grzybów. / Nigdy w życiu nie słyszałeś, aby jakiś rycerz miał parasol; Co się cfzieje? Rycerz w złotej zbroi podaje ci parasol. Trzy- masz go nad jego głową, gdy zsiada i rzuca rozkazy sługom. — Zabrać konie z powrotem do stajni! — woła, usiłując przekrzyczeć burzę. — Zaprowadźcie da- my z powrotem do Wielkiej Sali i dajcie im coś ciepłego do picia! Milknie na chwilę i masz oto możliwość zapytać go: — Czy ty, panie... jesteś królem Arturem? — Naczytałeś się zbyt wiele — odpowiada ze śmiechem. — W dziewiętnastym wieku nie ma kró- la Artura. Nie było go też, moim zdaniem, w żad- nym innym wieku. — Ale kim ty jesteś, panie? — Oczywiście Lordem Eglinton, panem zamku 12 ... — Skinieniem ręki wskazuje mury warow- ne za sobą. — Podobnie jak ciebie, mnie również zawsze fascynowały opowieści o Arturze. W twoim wieku zaczytywałem się francuskimi romansami i opowieściami sir Thomasa Mallocy'ego — o ryce- rzach i bohaterskich czynach, pięknych księżnicz- kach i smokach — tym wszystkim, co* tak się miło czyta. I w końcu postanowiłem urządzić prawdziwy turniej z prawdziwymi rycerzami w prawdziwych zbrojach. I zaprosiłem całą Anglię... — Nagle opa- da przyłbica jego hełmu; złoty rycerz szarpie się z nią. ale bezskutecznie. — Diabli nadali ten desze?! — słyszysz jeszcze stłumione słowa i lord Eglinton odwraca się i od- chodzi sztywno do swego zamku. Jeden ze służących wyrywa ci. parasol lorda i biegnie za swym panem. Ty stoisz nieruchomo, a deszcz pada ci na głowę. Tu, na tym wiktoriańskim balu kostiumowym, nie znajdziesz króla Artura. Myślisz o tym, co po- wiedział lord Eglinton. Może powinieneś zapytać o Artura sir Thomasa Malory'ego — ten mógłby wiedzieć, gdzie należy go szukać. Możesz też udać się do Francji * i pytać o romanse arturiańskie. Udaj się do Francji. Przejdź na stronę 5. Znajdź sir Thomasa Maloryego. Przejdź na stronę 6. 13 Stój! Kto idzie! Z cienia wyłania się rzymski strażnik, który za- stępuje ci drogę. Jest rok 54 przed n«jszą erą, pora drugiej wyprawy Juliusza Cezara na Brytanię. Znajdujesz się na plaży nie opodal obozowiska. — Szukam... — zaczynasz. — Szpieg! — krzyczy strażnik na całe gardło. — Szpieg w szatach Brytyjczyka! Podbiega inny strażnik i chwyta cię brutalnie za ramię. . — Odprowadź szpiega do Cezara — rozkazuje pierwszy. — Ale ja tylko chciałem... — usiłujesz protesto- wać. — Zatrzymaj swoje wyjaśnienia dla Cezara — mówi drugi strażnik biorąc cię mocno pod łokieć i prowadząc po piasku. W migotliwym blasku obozowego ogniska do- strzegasz wyciągnięte na plażę setki łodzi i niedu- żych statków. Pilnują ich czujni legioniści z włócz- niami wbitymi w piasek. Wyglądają tak, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Strażnik prowadzi cię do największego namiotu rozbitego na plaży. 14 — Marcus Deuteronomus do Cezara — mówi do żołnier/a pełniącego wartę przed namiotem. Żołnierz znika w namiocie, lecz po chwili zjawia się ponownie. — Cezar cię przyjmie — odpowiada. Marcus popycha cię do środka. Wewnątrz na- miot obity jest purpurową materią. Za stojącym pośrodku stołem siedzi mężczyzna w pełnej zbroi i pisze przy blasku świecy. Podnosi wzrok, gdy wchodzisz, a za tobą Marcus. — I cóż my tu mamy? — pyta. Marcus salutuje Cezarowi. — Schwytałem tego brytyjskiego szpiega, jak skradał się w pobliżu obo- zu, panie — odpowiada. — Przyprowadziłem go tu na przesłuchanie. Juliusz Cezar spogląda ostro na ciebie. — Co masz do powiedzenia o sobie, młodziku? Nareszcie ktoś pozwala ci się odezwać! — Panie — mówisz — nie jestem szpiegiem. Szukam człowieka imieniem Artorius. Miałem na- dzieję, że wy... Trach! Spokój nocy burzy gwałtowny tumult. Do środka wbiega wartownik sprzed namiotu. — Bry- tyjczycy atakują z gór! — woła. Cezar wstaje i rusza do wyjścia z namiotu. Za- trzymuje się i rzuca przez ramię: — Tu nie ma żad- nego Artoriusa. Może znajdziesz go w Rzymie, gdy odeślemy cię tam z resztą brytyjskich jeńców. O, nie! Chcą cię wziąć do niewoli! Uwagę Mar- cusa odwraca zamieszanie na zewnątrz. Rozglądasz się szybko. Gdy tylko Marcus obraca się do ciebie plecami, podbiegasz do świecy Cezara i gasisz ją dmuchnięciem. Namiot pogrąża się w mroku! 15 — Hej! — krzyczy Marcus, a ty słyszysz, jak przewraca się o jakąś przeszkodę. — Nie uciekniesz! Ależ oczywiście, że uciekniesz! Przenieś się w przyszłość o sto lat. Przejdź na stronę 45. Przenieś się w przyszłość o dwieście lat. Przejdź na stronę 38. 16 Pożar! — słyszysz czyjś okrzyk. Czujesz ciepło płomieni sięgających twoich stóp i odskakujesz od drzwi, przez które bucha dym. Znad framugi szczerzy zęby namalowany satyr — półczłowick, półkozioł. Jest rok 446 naszej ery, a ty znajdujesz się na ob- szernym kamiennym podwórzu wewnątrz domost- wa gdzieś na brytyjskiej wsi — a dom ten pali się naokoło ciebie! Tu i tam biegają przerażeni mężczyźni i kobiety, wywlekając z domu sprzęty i ciągnąc za sobą zawo- dzące dzieci. Oszołomiony dymem i zamieszaniem stoisz przez chwilę niezdecydowanie, usiłując oce- nić, co należy zrobić. — Saskie diabły napadły nas! Ratuj się. kto mo- że! — słyszysz jakiś głos. Saskie diabły? Rozglądasz się i widzisz chmarę jasnowłosych olbrzymów wbie- gających przez główną bramę domostwa. Wyma- chują toporami i krótkimi, szerokimi miec/ami — a jeden z olbrzymów właśnie cię dostrzegł! Stoisz nieruchomo, porażony grozą. Kiedy hię odwracasz, by rzucić się do ucieczki, czujesz, jak ktoś chwyta cię za rękę. Szepce ci w ucho: — Chodź za mną. 18 Młoda dziewczyna, drugą ręką zebrawszy swą długą białą suknię, pociąga cię za sobą. Oboje ucie- kacie przez podwórze, a później długim koryta- rzem. Biegniecie po wyłożonych mozaiką podło- gach, pośród wysokich białych kolumn, obok ot- wartych drzwi prowadzących na inne podwórka. Słyszysz za sobą dudnienie nóg. Dziewczyna wciąga cię do małego i ciemnego przedpokoju. Oboje czekacie dysząc, a kroki zbliżają się, a potem odchodzą i cichną. — Znam drogę ucieczki — szepce dziewczyna. Teraz możesz się jej przyjrzeć dokładnie. Widzisz, że jest mniej więcej w twoim wieku, a jej długie ciemne włosy okalają puklami jej twarz. Na pal- cach przechodzi na drugą stronę pokoju i odsuwa kotarę. Za kotarą znajdują się drzwi. Dziewczyna otwiera je, przekracza próg i znika za nimi. — No, chodź — słyszysz głos dochodzący zza drzwi. Ty również przekraczasz próg. Drzwi zatrzasku- ją się za tobą, a ty, w zupełnych ciemnościach, sta- czasz się na dół po niewysokich schodach. Przejdź na stronę 28 19 Przeź niewielki zagajnik przesącza się światło księżyca. Słyszysz delikatny plusk niedalekiego strumyka. Jest rok 554 przed naszą erą, a ty znajdujesz się gdzieś w dzikiej głuszy prehistorycznej Brytanii. Obracasz się powoli, by się zorientować, co jest wokół ciebie. W świetle księżyca widzisz dziwacz- ną, zniekształconą twarz, która szczerzy do ciebie zęby! Czy to duch lasu? A może jakiś nocny zwierz na łowach? Serce bije ci mocno, cofasz się powoli. Twarz na- wet nie mrugnie okiem. Nagle dostrzegasz inne gro- teskowe twarze wyłaniające się z ciemności. Dmu- cha wietrzyk, szeleszczą liście — ale poza tym wszystko na tej leśnej polanie jest zupełnie nie- ruchome. Fiu! A więc jesteś tu jedyną żywą istotą. Rzeczy- wiście — jeśli bliżej się przyjrzeć owym twarzom, widać wyraźnie, że to prymitywne, wyryte w drew- nie wizerunki kobiet i mężczyzn. Może znalazłeś się w prehistorycznej galerii sztuki? Albo jest to jakaś świątynia na otwartym powietrzu? Ummm-hhummm-omm. 20 Słyszysz głuche buczenie dochodzące cię gdzieś z daleka. Dźwięk narasta; to śpiew grupy ludzi, którzy się do ciebie zbliżają. Chciałbyś zobaczyć, co to takiego, ale ogarnia cię strach. Lepiej pozo- stać niezauważonym. Chcąc ukryć się pod jakimś krzakiem biegniesz ku drzewom na skraju polany. Ale co to? Podszycie usunięto, a całą polanę otaczają usypane z ziemi kopce. Nie ma gdzie się schować! Na polanę wkracza szereg postaci niosących po- chodnie. Postać na czele odziana jest na biało, a w ręku trzyma gałązkę z liśćmi. Huummm-uummm. Kulisz się w cieniu. Trach! Stanąłeś na gałązce, która złamała się pod twoim ciężarem. Z końca orszaku wybiega kobieta, chwyta cię i wciąga do szeregu. Trafiasz na miejsce obok nie- szczęśnika odzianego tylko w łachmany. Znajdujesz się w podwójnym szeregu ludzi poru- szających się naprzód ciężko i powoli, jakby byli odurzeni. Pilnują ich mężczyźni i kobiety noszący na głowach korony z dębowych liści. Śpiew nie ustaje. Procesja dochodzi do końca polany; w migotliwym świetle pochodni widzisz ka- mienny ołtarz, a za nim wielką konstrukcję ze sło- my. Wygląda to jak wiklinowa ptasia klatka o kształcie człowieka. — O co tu chodzi? — pytasz szeptem do czło- wieka obok siebie. Ten jęczy i spogląda na ciebie mętnymi, zaszklo- nymi oczyma. — Jesteśmy jeńcami wojennymi, a nasi wrogowie przekazali nas swym druidom. Te- oC\atowatu ich odwiecznym bogom. 22 Człowiek w białej szacie — domyślasz się, że to naczelny druid — unosi swą liściastą różdżkę i in- tonuje: — O, Duchu Przyrody, który patrzysz na nas, przyjmij naszą ofiarę! Inni kapłani i kapłanki odpowiadają mu śpie- wem. Hymn narasta, w miarę jak pierwsi jeńcy zo- stają doprowadzeni do wiklinowej konstrukcji. Druidzi zaczynają zbierać patyki i gałęzie, i ukła- dać je pod stopami pojmanych. A więc spalą więźniów żywcem! Wydaje się, że jeńcy pogodzili się już ze swym losem. Ale nie ty! Zaskoczenie może być dla ciebie najlepszym roz- wiązaniem. Uderzasz ciałem w najbliższą kapłankę i wytrącasz jej z dłoni pochodnię. Przebiegasz obok zaskoczonej kobiety i znikasz w zagajniku. Kryjesz się w najgłębszym cieniu, jaki możesz znaleźć — i skaczesz! Przejdź na stronę 47 23 Hej-ho! Hej-ho! Wytężając wszystkie siły ciągniesz gigantyczną drewnianą barkę. Z tyłu i przed tobą setki innych ludzi ciągną tym samym monotonnym rytmem. Centymetr po centymetrze barka posuwa się po su- chym gruncie. — Hej-ho! — znowu rozlega się głos kierującego twoją drużyną. Jeszcze raz pociągasz za linę. Czu- jesz się tak, jakby grzbiet miał ci pęknąć na pół. I kiedy już masz porzucić tę epokę na zawsze, kierujący woła: — Stop! Upuszczasz linę i rozcierasz obolałe ramiona. W końcu podnosisz wzrok. Stojący obok ciebie męż- czyzna masuje sobie mięśnie. — Dobrze, że już koniec na dzisiaj — mówisz na próbę. Zastanawiasz się, co to takiego, co się właśnie skończyło. — Ja tam się cieszę, że już koniec na ten rok — odpowiada mężczyzna ze śmiechem. — Przebyliś- my długą drogę. Ale miło wracać do domu. Spogląda w dal, a ty podążasz za jego wzrokiem. W oddali nad równiną unoszą się majestatycznie wiszące kamienie! Ich położenie jest nieco inne niż w czasach Drusilli, ale widok jest nie mniej oszałamiający. 24 Patrzysz za siebie, na barkę, i widzisz leżący na niej olbrzymi brązowoszary głaz. A więc cofnąłeś się do 1554 roku przed naszą erą i pomogłeś ciąg- nąć wielki kamień do Stonehenge! Twój towarzysz przygląda ci się ponownie, tym razem uważniej. — Nie byłeś razem z nami przez te długie miesiące — powiada. — W ciągu drogi poznałem tu każdego mężczyznę, kobietę i dziecko. — To prawda — starasz się wymyślić jakąś od- powiedź. — Dopiero dziś przyłączyłem się do was. Chciałem móc powiedzieć swoim wnukom, że by- łem wśród tych, którzy przyciągnęli ostatni kamień. — Tak, długo będą pamiętać nasz wysiłek — zgadza się mężczyzna. — Kiedyś dzieci moich dzie- ci, będą opowiadać o Wenie, ich dziadku, który pomagał przyciągnąć największy ze świętych ka- mieni. I jak spotkał... — Wen skłania się w twym kierunku, a ty podajesz mu swe imię — ostatniego dnia podróży, i jak razem wrócili do Świętego Krę- gu, gdzie radowano się wielce. Nie widziałem rodzi- ny przez sześć długich miesięcy — mówi na koniec Wen. — Pójdziesz ze mną do osady? Kiwasz głową i obaj kierujecie się przez Równinę Salisbury ku Stonehenge. — Jak długo trwało zbudowanie Świętego Krę- gu? — pytasz Wena używając tej samej nazwy Sto- nehenge co on. — Nieprzeliczone pokolenia — odpowiada Wen. — Moi przodkowie i przodkowie moich przodków wzrastali w cieniu jego chwały. Ale my czynimy go jeszcze wspanialszym. Ściągnięte przez nas kamie- nie będą wskazywać słońcu, gdzie ma wstawać i gdzie zachodzić. Opowiedzą nam historię księżyca 25 i wskażą dni, kiedy ziemia będzie pogrążona w ciemnościach. Kalendarz! A więc po to jest to zbiorowisko ol- brzymich głazów. W twoich czasach "Stonehenge uważa się za największy zabytek prehistorycznej Brytanii. Pojmujesz teraz, że zotał on wzniesiony do celów całkiem praktycznych. Budowniczowie Stonehenge zbudowali wokół niego osady w pasie szerokości paru kilometrów. Mijasz prymitywne lepianki i drewniane chaty, o- grody i pola uprawne. Kiedy wkraczasz w zabudowania, w twoje noz- drza uderzają ostre zapachy. Pochylone nad dymią- cymi kociołkami kobiety warzą tajemnicze potrawy mieszając je drewnianymi kijami. Obok przebiegają nagie dzieci, bawiąc się okrągłymi kamykami. Pod nogami plączą się kury i prosięta; niemal następu- jesz na jakiegoś parszywego kundla, który kręci się koło twoich stóp. Jedno z biegnących dzieci wpada na Wena. Dziewczynka patrzy w górę i woła: — Ojciec! — Wen bierze córkę w ramiona, kiwa ci ręką ifa po- żegnanie i miesza się z tłumem. Nie zauważony, wchodzisz do środka Kręgu i przeginając szyję patrzysz w górę. Największe głazy mają ponad pięć metrów wysokości. Wiedząc, że setki ludzi musiało ciągnąć tylko jeden kamień, ro- zumiesz, że każdy z nich waży kilkadziesiąt ton. Nic dziwnego, że jednocześnie pracują przy budo- wie Stonehenge tysiące ludzi. Jedni mężczyźni kopią doły w ziemi za pomocą ostrych narzędzi z kości, w których rozpoznajesz 26 kły zwierząt. Inni kamiennymi młotami walą w wielkie głazy. W środku kręgu leży poziomy głaz gotowy do umieszczenia na dwóch pionowych kolumnach. Podniesiono go na odpowiednią wysokość budując piramidę z drewnianych belek. Dwie grupy męż- czyzn huśtają głazem na belkach. W górę... w dół. Wielki poziomy głaz zesuwa się z drewnianej piramidy i spoczywa na kolumnach. Zwieńczenie znalazło się na miejscu. W tłumie zalega cisza; wszystkie oczy zwracają się na szczyt nowego łuku. — Wszelka chwała Bo- gu! — śpiewa jakiś człowiek. Wyciąga rękę ku no- wemu kamieniowi, jakby chciał go pobłogosławić. Widziałeś, jak powstaje jeden z cudów świata. Czas jednak powrócić do twego zadania. Cofnąłeś się zbyt daleko w przeszłość, by znaleźć Juliusza Cezara. Wychodzisz z osady i próbujesz znowu. Przenieś się w przyszłość o tysiąc lat. Przejdź na stronę 19. Przenieś się w przyszłość o tysiąc pięćset lat. Przejdź na stronę 13. 28 Jest zupełnie ciemno. Wyciągasz ręce w bok i dotykasz po obu stronach oślizgłych ścian. Przez chwilę czujesz strach. — Nie obawiaj się — dziewczyna próbuje cię u- spokoić. — Moja rodzina kazała wykopać ten tunel na wypadek najazdu Sasów na naszą wioskę. Bieg- nie on prosto przed siebie, by w końcu wyłonić się z ziemi. — Dziękuję ci za uratowanie mi życia — mó- wisz. Bierzecie się za ręce i zaczynacie wymacywać drogę w tunelu. — Nie wiem, co sam bym tam zrobił. — Tak, wyglądałeś na całkiem zagubionego. Kim jesteś? Co robiłeś w domostwie rodziny Trebonius? — Ja... ja szukam kogoś — odpowiadasz wymi- jająco. Podajesz jej swe imię, a potem pytasz, jak ona się nazywa. — Drusilla Trebonius — odpowiada dziewczyna. — Skąd wiedziałaś, że Sasi nadchodzą? — py- tasz, zmieniając temat. — Nigdy nie słyszałeś o saskich najemnikach? — pyta z niedowierzaniem Drusilla. — Coś tam słyszałem — mówisz ostrożnie. — 29 Dopiero co przybyłem do tej części Brytanii. W za- sadzie nie wiem, co się dzieje. — Zacznę więc od samego początku. Po złupie- niu Rzymu ponad trzydzieści lat temu Rzymianie wycofali się z Brytanii. Nie mogli sobie już pozwo- lić na utrzymywanie tu swych garnizonów. I tak my, Brytyjczycy, staliśmy się łupem dla barbarzyń- ców z zachodu i północy. W końcu nasz król, Wortygern, postanowił spro- wadzić najemników saskich, by pomogli mu poz- być się Piktów i Irlandczyków. Obecnie jednak Sa- sów jest tylu, że zwrócili się oni przeciwko nam. Napadają wsie, palą, mordują i łupią. — Czy ty sama nie jesteś Rzymianką? — pytasz, pamiętając o łacińsko brzmiącym nazwisku Drusilli. — Nie, jesteśmy Brytyjczykami, ale wszyscy Brytyjczycy stali się obywatelami rzymskimi po za- jęciu kraju — odpowiada dziewczyna. — Nasze miasta, domostwa i drogi są rzymskie. Rzymianie przynieśli naszej wyspie cywilizację — a teraz grozi jej zagłada! Tunel ostro skręca, a ty niemal wpadasz na ścia- nę. Daleko z przodu widzisz plamkę światła. — Jesteśmy już niemal u wyjścia — mówi Dru- silla. Oboje zaczynacie biec. Światło robi się coraz mocniejsze. W końcu wspinacie się na brzeg jamy kończącej tunel, przeciskacie między krzakami ja- łowca maskującymi wlot i wychodzicie na otwarty teren. — Zaczekamy tu do wieczora — mówi Drusilla. — Dołączymy do mojej rodziny u wiszących ka- mieni. — Szeptem rozmawiając leżycie w ukryciu krzewów aż do zapadnięcia zmroku. Następnie roz- 31 poczynacie marsz w kierunku kamieni, uważając, by cały czas pozostawać w cieniu. Idziecie wiele kilometrów. Nareszcie w odległości widzicie wielkie, ciemne kontury odcinające się od jasnego nocnego nieba. Olbrzymie i uroczyste, wy- glądają, jakby umieściła je na ziemi ręka tytana. — Wiszące kamienie — mówi Drusilla. — Stonehenge — mruczysz. — Kto to zbudował? — Nie wiem; to bardzo stare. Stało tu już, kiedy Rzymianie pierwszy raz przybyli na wybrzeże Brytanii. W cieniu gigantycznych kamie/ii czeka dwoje lu- dzi: ojciec i matka Drusilli. Witają ją radośnie, a jednak w głosach ich słyszysz' nutę niepokoju. Jej brat nie przybył jeszcze i nie wiadomo, czy uniknął saskiego miecza. Drusilla przedstawia cię jako nowo przybyłego do tej krainy. Pomimo swej troski rodzice Drusilli witają cię uprzejmie i pytają, jak to się stało, że przebywasz tak daleko od domu i rodziny. — Szukam króla Artura — odpowiadasz. — Słyszałem, że wypędzi on barbarzyńców z Brytanii. — Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś opowiadał o królu Arturze — mówi ojciec Drusilli — choć ktoś taki bardzo by się przydał w tych niespokojnych czasach. Lecz Artorius to stare imię rzymskie. Możliwe nawet, że jakiś Artorius przybył na ziemię brytyjską wraz z Juliuszem Cezarem. Rodzina Trebonius powraca do własnych zmart- wień, a ty zdajesz sobie sprawę, że czas podjąć na nowo swą wyprawę. Im na nic się teraz nie przy- dasz. — Żegnaj i dziękuję — mówisz do Drusilli. — 32 Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze... przy lep- szej okazji. — Oby twoje poszukiwania zakończyły się suk- cesem — odpowiada dziewczyna. Odchodzisz, w czasie gdy rodzina nadal z niepokojem rozgląda się w ciemnościach, szukając syna. Zniknąwszy im z oczu siadasz na gładkim kamie- niu i rozważasz wszystkie możliwości. Z tego, co powiedział ci ojciec Drusilli, wynika, że powinieneś dokonać skoku w przeszłość do czasów Juliusza Cezara, by znaleźć Artoriusa. Ale o ile lat powinie- neś się cofnąć? Cofnij się o pięćset lat. Przejdź na stronę 13. Cofnij się o tysiąc lat. Przejdź na stronę 19. Cofnij się o dwa tysiące lat. Przejdź na stronę 23. 33 Niech żyje Wortygern! Niech żyje Hengist! Ściany wielkiej drewnianej hali odbijają okrzyki i pozdrowienia setek mężczyzn. Potężni Sasi i drobniejsi, ciemni Brytyjczycy unoszą w toaście pu- chary i rogi z winem, i pięściami walą w długie sto- ły. Jeśli to jest konferencja Wortygerna, trafiłeś akurat na porę ogłoszenia pokoju. — Nie stój tak bezczynnie — gani cię nieduży, wyraźnie zabiegany człowiek, który dostrzegł przed chwilą, jak przyglądałeś się zebranym. — Weź ten dzban miodu i usłuż wojownikom. — Wciska ci do ręki srebrny puchar wypełniony brązowo-czerwo- nym winem. Człowiek ów jest tak zaaferowany, że wyraźnie nie zdaje sobie sprawy, iż nigdy cię tu przedtem nie widział. — I nie rozlej — dodaje. Zgięty pod ciężarem dzbana zaczynasz rozlewać miód z jednego końca długiego stołu. Wzdłuż nie- go, na ławach siedzą na przemian wojownicy bry- tyjscy i sascy. Napełniasz zakrzywione rogi z kości słoniowej i przysłuchujesz się rozmowom. — Już na zawsze zostaniemy przyjaciółmi, co, Eadfrith? — Jeden z Brytyjczyków szturcha swego potężnego, jasnowłosego towarzysza i śmieje się donośnie. Pociąga solidny łyk miodu. 4 - W poszukiwaniu... 34 — „Na zawsze" to bardzo długo, Gwydionie — odpowiada poważnie Sas. — Naprawdę bardzo długo. Gwydion ryczy śmiechem, jakby Eadfrith powie- dział przed chwilą coś bardzo śmiesznego. Chodzisz przejściami wokół stołu, omijając roz- palone pośrodku hali ogniska, które przez otwory w suficie wyrzucają kłęby dymu. Przekraczasz psy ufnie czekające na smaczny kąsek. Widzisz, że wszyscy wojownicy są nie uzbrojeni. Nawet mimo że wielu z nich nie zna języka swych sąsiadów, po- rozumiewają się jakoś za pomocą przyjaznych ges- tów i licznych toastów. Dziwne jednak, że napełniasz znacznie więcej brytyjskich niż saskich rogów. Wyraźnie Brytyjczy- cy piją więcej niż ich goście. — Wojownicy! — Wysoki, siwowłosy mężczyz- na siedzący u szczytu stołu wstaje i spogląda po ze- branych. Ubrany jest w długi czerwony płaszcz, a na głowie ma prostą złotą koronę. Pojmujesz, że musi to być Wortygern. — Słuchajcie, co mam do powiedzenia! Hala cichnie. Wortygern mówi dalej. — Zebraliśmy się tutaj, aby świętować koniec wojny i nadejście pokoju do tej krainy. Jako głów- nodowodzący wojskami rzymskimi i brytyjskimi na tej wyspie niniejszym podpisuję ów układ z Hengis- tem, przywódcą Sasów. A teraz wypijmy za dobre współżycie naszych narodów: niech przetrwa ono nasze pokolenie i znów przyniesie dobrobyt do na- szych ziem. Obiema rękami Wortygern unosi wielki srebrny puchar i zbliża go do ust. Pociąga długi, odmierzo- 36 ny łyk, po czym przekazuje puchar mocno zbudo- wanemu mężowi siedzącemu po prawicy króla. Wortygern siada i zwraca się ku kobiecie siedzą- cej po jego drugiej stronie. Szepce jej coś do ucha. Hengist, bo on to z pewnością siedzi po królewskiej prawicy, stawia puchar i odpycha go niecierpliwie. Następnie wstaje z miejsca. — Sasi, dobądźcie noży! Siedzący przed tobą Sas sięga do buta i wyciąga groźnie wyglądający sztylet. Wbija go w grzbiet sie- dzącego obok Brytyjczyka. — Śmierć brytyjskim świniom! W hali wybucha walka. Wzdłuż stołu Sasi zwra- cają się przeciwko nie uzbrojonym i niczego nie po- dejrzewającym Brytyjczykom. To. istna masakra! Stoisz jak ogłuszony; puchar wypada ci z rąk. Cofasz się gwałtownie, gdy ranny Brytyjczyk spada z ławy prosto ci pod nogi. Wortygern, nadal stoją- cy u szczytu stołu, wygląda na sparaliżowanego grozą. Nikt nie podniósł na niego ręki. Jednak w ciągu niewielu minut wszyscy brytyjscy wojownicy i oficerowie w hali są martwi lub konający. Dzięki zdradzie i przebiegłości Sasom udało się zabić najlepszych mężów spośród Brytyjczyków. Powyższa scena tak cię przeraziła, że nie miałeś czasu pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Jednak Hengist dostrzega cię ze swego miejsca u szczytu stołu. — Nie pozwólcie młodzikowi uciec! — woła, wskazując w twoją stronę. Posłuszny Sas rusza ku tobie. Jego sztylet ocieka krwią. 37 Och, nie! Z hali nie możesz uciec — jesteś okrą- żony przez Sasów. Masz tyfko jedno wyjście. Rozpaczliwie dajesz nura pod stół. Potem przenosisz się w czasie — gdziekolwiek! Przejdź na stronę 78. 38 Jest rok 254 naszej ery. Znajdujesz się w łagodnie pofałdowanej, lekko za- drzewionej okolicy wiejskiej. W zasięgu wzroku nie ma nikogo — ani niczego. Szukając oznak życia postanawiasz wspiąć się na - drzewo. Kto wie, co się może znajdować za najbliż- szym wzgórzem? Wspinając się na gałąź słyszysz z oddali tętent kopyt. Spoglądasz przez liście. W twoją stronę ga- lopuje koń, a ktoś leży mu na karku mocno doń przywierając. To koń, który poniósł! •Drapiąc sobie brzuch o chropowatą korę zsu- wasz się na najniższą gałąź. Koń nadal się zbliża. I nagle zdajesz sobie sprawę, że jeśli nie zmieni kie- runku, przebiegnie prosto pod twoją gałęzią! — Uważaj! — krzyczysz. Ale jeździec cię nie sły- szy. Przychodzi ci do głowy pewien pomysł. Aby się jak najlepiej zabezpieczyć, zaczepiasz stopą o gałąź, na której leżysz. Chcesz schwycić jeźdźca, gdy ten znajdzie się bezpośrednio pod tobą. — Chwytaj! — krzyczysz znowu. Pędzący jeź- dziec spogląda w górę, widzi twoje ręce i sięga w górę, by je pochwycić^ Koń w galopie wysuwa się spod niego. Jeździec — młody chłopak — wisi 40 przez chwilę na twych rękach, zawieszony w powie- trzu. Jednak jego ciężar powoduje, że tracisz rów- nowagę. Zaczynasz ześlizgiwać się po gałęzi, tracisz punkt zaczepienia dla stopy — i wreszcie obaj spa- dacie na ziemię bezładnie. . Szczęśliwie chłopiec nie miał zbyt długiej drogi upadku, a ty lądujesz na nim. Oszołomiony na chwilę staczasz się z niego i le- żysz na twardej ziemi. — Nic ci się nie stało? — pyta chłopak podno- sząc się i otrzepując kurz. Widzisz, że jest mniej więcej w twoim wieku i ma miłą twarz okoloną krótkimi kręconymi włosami. Ubrany jest w rzym- ską togę. — Nic. Muszę tylko złapać oddech. — Kilka- krotnie wciągasz powietrze głęboko do płuc i poru- szasz rękami i nogami, by się upewnić, że nic nie jest złamane. Potem wstajesz z ziemi. — Nielichy ten koń — mówisz. — Często robi coś takiego? — Och, Janus to mądre zwierzę — chichocze chłopak. — Ale jest dwulicowy, jak ten bożek, od którego wziął imię. Raz jest łagodny jak baranek, by po chwili zmienić się w lwa. Ale założyłem się z ojcem, że go ujeżdżę. — Prędzej ten koń cię ujeździ! — O, wkrótce ja będę tak samo przebiegły jak on. — Chłopak śmieje się. — W każdym razie dzię- kuję za pomoc. Nazywam się Lucjusz Trebonius. Trebonius? Zastanawiasz się, czy przypadkiem ten chłopiec nie jest jakimś dalekim przodkiem Drusilli. — Jestem pewien, że ojciec chciałby ci osobiście pod 41 podziękować za pomoc — kontynuuje Lucjusz. — Mieszkasz gdzieś tu niedaleko? — Nie, tylko przejeżdżam tędy — odpowiadasz. — To chodź ze mną do domu mojej rodziny, dobrze? Przyjmujesz propozycję Lucjusza, po czym obaj udajecie się na poszukiwanie Janusa. Ten niewinnie stoi na pobliskim polu, żując jabłko. Lucjusz prowadzi konia do domu za uzdę. Po zostawieniu Janusa w stajni wchodzicie na podwó- rze domostwa Lucjusza. I oto widzisz wymalowa- nego nad drzwiami tego samego satyra, którego widziałeś przez dym i płomienie w owym dniu na- jazdu Sasów. Czujesz się teraz o wiele pewniej i swobodniej. — Za godzinę będzie kolacja — mówi do ciebie Lucjusz. — Wtedy spotkamy się z ojcem. Może chciałbyś odświeżyć się po podróży w łaźni? Dopie- ro co ją zbudowaliśmy. — Przez tylne drzwi pro- wadzi cię do pokrytego dachówkami budyneczku, który przylega do głównego domu. — To nasza nowa łaźnia — mówi dumnie Luc- jusz wręczając ci ręcznik. — Zostaniesz zawołany, gdy będzie pora kolacji — dodaje i wychodzi. Zdejmujesz swe splamione w podróży ubranie i wślizgujesz się do parującej wody. Okazuje się, że jesteś bardziej potłuczony od upadku, niż sobie to zrazu uświadamiałeś. Ukojony pluskiem wody pozwalasz błądzić myślom. O wiele za prędko przybywa sługa, który oznaj- mia ci, że wkrótce będzie kolacja. Wkładasz czystą, białą togę, którą pożyczył ci Lucjusz na czas prania 42 twojej odzieży, po czym idziesz za służącym do jadalni. Lucjusz przedstawia cię rodzicom. — Dziękuje- my ci serdecznie za uratowanie życia naszemu sy- nowi — mówi ojciec Lucjusza, Marek Trebonius. — Dobrze jeździ konno, ale czasem serce w nas zamiera. — Cieszę się, że byłem tam i mogłem się przydać — odpowiadasz. Wszyscy układają się na rzymski sposób na so- fach otaczających stół jadalny. Na stole znajdują się stosy jedzenia — mięso, ryby, owoce. — Napij się wody mineralnej. Sprowadzamy ją co tydzień z Aqua Sulis — mówi Marek Trebonius. — W Rzymie nie ma takich naturalnych źródeł i term. — Dziękuję — mówisz sącząc chłodną wodę. Bierzesz sobie również porcję koziego sera i trochę dziczyzny. Nie ma wątpliwości — jesteś głodny! — Czemu sam podróżujesz po kraju? — pyta Marcella Trebonius. — Szukam... szukam krewnego — improwizu- jesz. — Na imię mu Artorius. Czy słyszeliście o nim? — W tej części kraju nie ma nikogo o tym imie- niu — odpowiada Marek Trebonius. — Możesz wszakże usłyszeć coś o nim w Londinium. W przy- szłym tygodniu jedziemy tam; robimy to dwa razy do roku. Jeśli przyjmiesz naszą gościnę do przy- szłego tygodnia, możemy zabrać cię ze sobą. Londinium — to chyba dzisiejszy Londyn! — Bardzo chętnie z wami pojadę — odpowia- dasz z wdzięcznością. 43 Przez następny tydzień Lucjusz uczy cię wszyst- kiego o koniach. Poznajesz jazdę konno na modłę rzymską: w siodle, ale bez lejc. Lucjusz uczy cię, jak uspokoić przestraszone zwierzę, jak używać zgrzebła i jak sprzątać stajnię. Lucjusz nawet proponuje ci jazdę na Janusie. — Nie, dzięki — odpowiadasz. — Wolę mieć pew- ność, że dotrę do Londinium w jednym kawałku! Przejdź na stronę 51. 45 Dokonałeś skoku w cza- sie do roku 59 n.e., kiedy to Brytania znajduje się pod panowaniem rzymskim. Trafiłeś w sam środek wojowniczo wyglądającego tłumu. Na polu stoją nierówne szeregi mężczyzn i kobiet w skórzanych pancerzach, zbrojnych w miecze, topory, a nawet widły. Nawet dzieci są uzbrojone w mieczyki i proce. Obok przemyka rydwan, wzniecając tumany ku- rzu. Wodze zaprzęgu dzierży wysoka kobieta o władczym wyglądzie, z bujną grzywą jasnorudych włosów. — Królowa Boudicea! — rozlegają się okrzyki tłumu. — Precz z tyranią! Kobieta powściąga konie przed frontem zebra- nych. Chwyciwszy włócznię zwraca się do stojącego przed nią tłumu. — Brytyjczycy! W naszym plemieniu Icenów kobiety często dowodziły w walce. Dziś jednak ja staję do boju obok was nie jako królowa Boudicea chcąca odzyskać koronę i majątek. Podobnie jak wy, walczę o utraconą wolność. Walczę o tę wol- ność, którą odebrali mi Rzymianie! — Precz z Rzymianami! — wołają wszyscy. — Śmierć najeźdźcom! 46 Boudicea milknie na chwilę, po czym dumnie potrząsa włócznią w powietrzu. — Bogowie dadzą nam tę zemstę, na którą zasłużyliśmy! Pamiętajcie, o co dziś walczymy — i albo zwyciężymy, albo zgi- niemy. To postanowiłam ja, kobieta — i niech mężczyźni żyją w niewoli, jeśli chcą tego! Zebrani potężnym okrzykiem wyrażają aprobatę. Kiedy jednak okrzyk cichnie, rozlega się inny dźwięk — tętent kopyt. Rzymianie atakują! W poprzek przez równinę rozciąga się linia rzymskiej jazdy. Nawet z tej odległości dostrzegasz lśniące w słońcu błyszczące zbroje. Twoim zdaniem słabo zorganizowane brytyjskie plemię nie sprosta, niestety, dobrze wyszkolonym oddziałom rzymskim. — Do boju, Brytyjczycy! — woła Boudicea. Bzyk! Dobrze wymierzona rzymska strzała ude- rza w stojącego obok ciebie starca, który przewraca się z jękiem. Niebo wypełnia chmura strzał, niczym rój jadowitych os. To niemożliwe, aby Brytyjczycy zdołali przetrzymać taką nawałę. Lepiej zbieraj się do drogi, jeśli nie chcesz już wkrótce przypominać poduszeczki do igieł. Znajdujesz drogę wyjścia z oszalałego tłumu i przenosisz się do czasów, gdy pokój rzymski moc- niej się już ustalił w Brytanii. Przenieś się w przyszłość o dwieście lat. Przejdź na stronę 38. 47 Jak okiem sięgnąć, w obie strony ciągną się rzędy identycznych białych nagrobków. Chyba trafiłeś na jakiś cmentarz narodowy. Nie opodal widzisz nieprzeliczony tłum stojący w jednym rzędzie. Ciekawi cię, co też ci ludzie chcą zobaczyć na cmentarzu, stajesz więc na końcu kolejki. Przed tobą rozmawiają dwie kobiety. — Zabójstwo prezydenta Kennedy'ego jest jedną z największych tragedii Ameryki, Gladys — mówi jedna z nich, z tapirowanymi włosami. — Co do tego zgadzam się z tobą, Peg — odpo- wiada Gladys. — Nie podoba mi się tylko to, że Life przesadza porównując Biały Dom Kennedy'ego do zamku Camelot króla Artura. Kennedy był do- brym prezydentem, ale też i człowiekiem jak każdy inny. Nie należy go idealizować. — Powinno się osądzać ludzi nie według tego, jakimi są, ale tego, co chcą osiągnąć — sprzeciwia się Peg. — Założy się, że nawet król Artur nie był doskonały. — Głupia jesteś, nigdy nie było żadnego króla Artura. 48 — Na pewno tego nie wiadomo — upiera się Peg. Spoglądasz na datę na okładce czasopisma wy- stającego z torebki Gladys. Jest 6 grudnia 1963 ro- ku. Legenda o królu Arturze w tej epoce ma już swoje lata! Kolejka posuwa się naprzód i w końcu stajesz przed wiecznym ogniem płonącym u grobu prezy- denta Kennedy'ego. Myślisz o tym,vco przed chwilą usłyszałeś. Ponad tysiąc lat po swej śmierci Artur nadal uosabia poszukiwanie dobra w niedoskona- łym świecie. Ludziom potrzebny jest symbol, który by im przypominał, jakimi mogliby być. Wychodzisz z tłumu i znajdujesz zaciszne miej- sce. Masz coraz większą ochotę spotkania się twa- rzą w twarz z prawdziwym bohaterem tej legendy — jeśli jest taki prawdziwy bohater! Przenieś się w przeszłość do Brytanii pod panowaniem Rzymian. Przejdź na stronę 13. 49 Jak okiem sięgnąć roz- ciąga się przed tobą wielki mur z kamienia, który niczym wstęga wije się ponad wzgórzami i dolina- mi. Z pewnością jest to Mur Hadriana. W okolicy panuje spokój. Wzgórza pokryte są purpurowymi kwiatkami; z oddali słychać bzycze- nie pszczół i rzadkie krzyki ptaków. Wciąż ociekasz wodą po kąpieli w rzymskiej łaź- ni. Może lepiej będzie osuszyć się nieco przed dal- szą drogą. Na rozgrzanej trawie rozkładasz swoją wełnianą opończę i otwierasz torbę. Bardzo dobrze: zawar- tość się nie zamoczyła.' Następnie sam się układasz w słońcu. — Ciężki dzień, co, młodziku? — gdzieś z dała dociera do ciebie głos. Leniwie otwierasz oczy. Nad tobą stor rzymski żołnierz; jego zbroja po- łyskuje w świetle słońca. Zaskoczony unosisz się z ziemi. — Nie przeszkadzaj sobie — mówi żołnierz. Rozkłada swój płaszcz i siada obok ciebie. — Gdy- bym nie był na służbie, sam bym się położył. Słoń- ce zawsze mnie rozleniwia. Wyciąga korek ze skórzanego bukłaka i podaje ci go. - W pohukiwaniu 50 — A jak tam barbarzyńcy; nie nękają was zbyt mocno? — pytasz pociągnąwszy łyk wody z buk- łaka. — Od dłuższego czasu ani głowy nie wychylili. Mur skutecznie chroni nas przed Piktami, od kiedy postawił go Hadrian, ponad dwieście lat #emu. — Jaki jest długi? — pytasz. — Osiemdziesiąt mil rzymskich — od Morza Germańskiego do Irlandzkiego. I ma dziesięć stóp szerokości. Piktowie nigdy się prze/eń nie prze- dostaną. Wstaje i poprawia płaszcz. — Muszę wracać na swoje stanowisko, a ty idź dalej spać. Wyśpij się za mnie — uśmiecha się i unosi dłoń w pożegnalnym geście. Odpowiadasz mu podobnym gestem. A kiedy żołnierza już nie widać, zastanawiasz się, dokąd się teraz udać. Powinieneś poszukać Artoriusa w cza- sach, w których zdarzały się jednak napaści barbarzyńców. Przenieś się w przyszłość do piątego wieku. Przejdź na stronę 61. 51 W następnym tygodniu wyruszacie do Londinium. Lucjusz i jego ojciec za- bierają na targ owce, krowy i konie. Wasza kara- wana robi wiele hałasu w drodze! Droga do Londinium jest szeroka i bita — sta- nowi doskonały przykład sprawności technicznej Rzymian. Co kilka mil znajduje się zajazd, gdzie można odpocząć i coś przekąsić. Mijacie wielkie kamienne mosty i akwedukty łączące rzeki. Czujesz podziw widząc dzieło Rzymian w Bryta- nii. Jeszcze więcej zdumiewa cię widok pierwszego miasta: Calleva otoczone jest murami, ma wielki łuk triumfalny i publiczne forum. Droga do Londinium zabiera wam cały tydzień, ale nie żałujesz tego. Miasto jest wspaniałe: ma fo- rum publiczne, łaźnie, świątynie i bazyliki służące jako pomieszczenia sądowe. Jest to przy tym mias- to międzynarodowe — przy nabrzeżach portowych i na targu widać kupców i żeglarzy ze wszystkich narodów pod słońcem. Dostrzegasz, że choć więk- szość osób nosi rzymskie togi, wielu ubiera się w tradycyjne odzienie brytyjskie, podobne do twoje- go. Brytania nie została całkowicie zromanizowana. Pomagasz Lucjuszowi i jego ojcu ogrodzić zwie- rzęta na targu. Kilku służących pozostaje na straży. 52 Noc spędzasz w domu stryja Lucjusza, Sylwiusza Treboniusa. Przy wieczerzy pytasz go o Artoriusa. — Znam tylko jednego Artoriusa — odpowiada Sylwiusz Trebonius między kęsami wybornego pasztetu z bażantów. — Ten większość czasu spę- dza w łaźniach, publicznych. A więc to twój krew- ny, co? — Sylwiusz przygląda ci się dziwnie. — Nie wiem jeszcze — pośpiesznie odpowiadasz. Nie wygląda na to, by Artorius, który walczył z barbarzyńcami, cały swój czas poświęcał na kąpie- le. Ten, o którym wspomniał Sylwiusz, musi być albo bardzo leniwy, albo fanatykiem czystości* Rozmowa przechodzi' na ogólniejszy temat bez- pieczeństwa narodowego. — Jestem przekonany — mówi Sylwiusz Trebo- nius — że Brytania ma najlepsze naturalne warunki do obrony w Europie. Nie licząc północy, jest cał- kowicie otoczona wodą. A mur zbudowany przez cesarza Hadriana" powinien nas przynajmniej przez kilka wieków uchronić przed najazdami ple- mion północnych! — Wiesz przecież, że od czasu do czasu Pikto- wie pokonują Mur Hadriana — sprzeciwia się oj- ciec Lucjusza. — A i Rzymianie dość łatwo poko- nali to rzekomo niemożliwe do przepłynięcia mo- rze. To samo uda się i innym zdecydowanym na wszystko ludom. — Ale nie teraz, póki bronią nas potężne legio- ny cesarskie! — oświadcza Sylwiusz. Niestety, nie będzie tak zawsze, myślisz. Następnego ranka Lucjusz i jego ojciec udają się na targ, a Sylwiusz Trebonius pokazuje ci drogę do łaźni publicznych. — Jeśli będziesz nas potrze- 53 bował, wiesz, gdzie nas znaleźć — mówi- mrugając porozumiewawczo. Pytasz strażnika o nalanej twarzy, gdzie możesz znaleźć Artoriusa. — Druga sala, trzecia komnata na lewo — odpowiada strażnik wyciągając z ust jabłko. Idziesz po śliskiej posadzce i wchodzisz do łaźni. — Szukam Artoriusa — zwracasz się do chude- go chłopaka ubranego jedynie w przepaskę na bio- drach. — Cóż to słyszę? Ktoś wzywa me imię nadarem- nie! — odzywa się potężny bas. Gruby mężczyzna w ręczniku na biodrach siedzi na skraju basenu mocząc nogi. Przyzywa cię skinieniem. — Tak... ja... szukam Artoriusa — mówisz sia- dając obok niego. — Czyś ty jest tyifl Artoriusem, który wypędzi barbarzyńców z Brytanii? — Czy kim jestem? —' Grubas śmieje się leniwie. — Gajuszu — woła chudego chłopaka — słyszałeś to? Ten natrętny smarkacz chce wiedzieć, czy mam zamiar wypędzić barbarzyńców z Brytanii. — Pytanie tylko, dokąd masz ich popędzić — odpowiada Gajusz przysuwając się bokiem. — A może do wody? — A bardzo proszę! — mówi Gajusz i obiema rękami wpycha cię do basenu! Szczęśliwie ciepła woda nie jest zbyt głęboka. Dochodzisz do wniosku, że pod wodą łatwiej uda ci się umknąć od tych dwóch pajaców. Wstrzymując oddech przepływasz na drugi ko- niec basenu. Powinieneś przenieść się teraz do cza- sów, kiedy według twej wiedzy istnieją barba- rzyńcy. Ojciec Lucjusza powiedział ci, że plemiona 54 barbarzyńskie nadal walczą z Rzymianami na pół- nocy. Czy chcesz się udać teraz na północ i spraw- dzić Mur Hadriana? Czy może wolisz wrócić do V wieku i odnaleźć Drusillę po najeździe Sasów? Płuca niemal ci pękają. Decyduj się szybko! Przenieś się na północ. Przejdź na stronę 49. Wróć do V wieku. Przejdź na stro- nę 61. 55 ięgasz do worka po kostki cukru, które wziąłeś ze sobą. Jesteś pewien, że ten koń nigdy nie kosztował rafinowanego cuk- ru, toteż spodziewasz się, że będzie jadł ci z ręki. Biegniesz na pole za koniem. — Wracaj! — woła Hilda. Nie zwracasz na nią uwagi. Zatrzymujesz się kilka metrów przed koniem i wyciągasz ku niemu dłoń z cukrem. Koń rży ner- wowo i przestępuje w bok. Sigbert przygląda ci się z wyrazem niedowierzania na twarzy. — Dobry koń — przemawiasz łagodnie do zwie- rzęcia — dobry koń. — Powoli zbliżasz się z wy- ciągniętą dłonią. Koń unosi łeb, jakby wąchał powietrze. Następnie wyciąga długą szyję, a ty czujesz na dłoni jego delikatne nozdrza. Kiedy je, ty chwytasz za uprząż na jego karku. — A więc mamy Hi tresera koni! — wybucha śmiechem Sigbert. Podchodzi i kładzje ci na ramie- niu swą wielką dłoń. — Zmarnujesz się tu jako świ- niopas. Uczynię cię swoim osobistym służącym. W ten sposób będziesz się opiekować mną i moimi końmi. No, z pewnością jest to lepsze niż spanie ze świ- niami. 56 Kłopot polega tylko na tym, że Hilda znajduje ci więcej roboty niż Sigbert. Tym-niemniej chcesz pozostać w tej epoce dopóty, dopóki się" nie do- wiesz, czy Sasi wiedzą coś o Artoriusie. Niestety, choć Sigbert wymaga od ciebie wiele pracy, sam nie jest skłonny rewanżować się odpo- wiedziami na twoje pytania; jedyne, co od niego słyszysz, to niewyraźne mruknięcia. W końcu, gdy przepracowałeś u niego ponad tydzień, decyduje się na dłuższą wypowiedź. — Umarł nasz szlachetny władca, król Redwald. Nasz lud będzie cz.cił jego pamięć pieśniami i dara- mi. Przygotuj się do podróży. — Czy był to król waszego saskiego plemienia? — pytasz. — Jesteśmy teraz Anglosasami — poprawia się Sigbert. — Niektórzy z naszych pożenili się z ko- bietami Anglów z północy. Jako Brytyjczyk, powi- nieneś wiedzieć, że Anglosasi wspólnie opanowali ziemie Anglów ponad dwa wieki temu. Teraz wiesz, że Artur — lub Artorius — nie mógł wiecznie odpierać ataków najeźdźców. Znala- złeś się więc w siódmym wieku. Wczesnym rankiem nazajutrz wraz z resztą do- mowników wyprawiasz się w stronę morza, gdzie nastąpić ma pogrzeb. Konie obładffwane są kosz- townościami, a wszystko dla.zmarłego króla. — Dary dla darczyńcy — mówi uroczyście Sig- bert. Na głowie ma 'ozdobny hełm, na którego szczycie umieszczono figurkę .niedźwiedzia na dwóch nogach. W siodle, Sigbert naprawdę wyglą- da imponująco. 58 Idziesz obok niego, niosąc dar, który powierzo- no twej opiece: niewielki talerz ze srebra, ozdobio- ny misternymi spiralnymi kształtami. Pojmujesz, że pomimo tego, iż wioski Anglosasów są prymityw- ne, oni sami potrafią docenić piękno ozdób. Kiedy docieracie na miejsce pogrzebu, widzisz statek, który wciągnięto z morza na wzgórze wzno- szące się nad rzeką. Teraz stoi wsparty na drągach, nad jamą wykopaną w szczycie wzgórza. — Ten statek jest jego grobowcem — wyjaśnia Sigbert. — Umieścimy w nim nasze dary, zanim zostanie opuszczony w głąb wzgórza. — Razem z ciałem? — pytasz. — Ciało królewskie zostanie pogrzebane po chrześcijańsku, ponieważ władca niedawno przyjął nową wiarę. Ale jego królowa chce zachować i sta- rą tradycję. Setki poddanych króla zebrały się, by oddać mu ostatni hołd. Na czele orszaku jedzie królowa, a za nią dumni wojownicy w ozdobnych szyszakach i półzbrojach. Każdy przyniósł jakiś podarunek. Zapada cisza, gdy królowa umieszcza pierwszy dar we wnętrzu statku. Słyszysz pierwsze uderzenia w struny harfy; melancholijna pieśń przerywa milczenie: O, plącz, harfo ma, wyśpiewaj mój żal Po królu wspaniałym, potężnym! Otaczał go mir; uwielbiał go lud... , Był władcą szlachetnym i mężnym. — Czy poeci śpiewają o wszystkich wielkich lu- dziach? — szepczesz do Sigberta, gdy pieśń dobiega końca. 59 59 — Szlachetne czyny opiewane są przez całe po- kolenia. To poeci pomagają przechować wspom- nienia. — Czy pamiętają o człowieku zwanym Artoriu- sem? — W końcu nadarzyła ci się okazja, by zapy- tać o to. Sigbert marszczy czoło myśląc usilnie. — Raz słyszałem imię Artoriusa w pieśni... ale był to Bry- tyjczyk, pokonany przez naszych. — Ale... — Cicho! — napomina cię Hilda. Kobiety rozpoczynają długi i smętny lament, mężczyźni zaś i dzieci kładą swe dary do wnętrza statku. Kiedy nadchodzi twoja kolej, umieszczasz srebrny talerz obok innych darów ze złota i srebra. Wnętrze wypełnione jest misternie zdobionymi mieczami, emaliowanymi broszami, tarczami i kol- czugami — wszystkim, co stanowi największy skarb narodu. Odchodzisz od statku i znikasz w tłumie. Lament przeszedł w wysoki jęk. Nigdzie nie widzisz Sigber- ta ani Hildy. Nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Masz więc teraz okazję podjęcia na nowo swej wyprawy. Możesz spróbować odnaleźć poetę anglosaskiego, który bę- dzie wiedział, kiedy żył Artorius. Możesz też cofnąć się do piątego wieku i na nowo podjąć poszuki- wania Artoriusa. 60 Znajdź największego poetę anglosas- kiego. Przejdź na stronę 72. Wróć do V wieku. Przejdź na stro- nę 68. 61 Ponownie trafiasz na równinę Salisbury, dziesięć lat po najeździe Sasów na domostwo Drusilli. Rzymska droga, którą dwa wieki temu szedłeś z Lucjuszem, stoi teraz w ruinie. W pęknięciach rośnie trawa i niewielkie krzaczki, a mosty spadły do potoków, przez które niegdyś umożliwiały przeprawę. Z oddali rozpoznajesz domostwo rodziny Trebo- nius. Sądzisz, że odnajdziesz tam swą przyjaciółkę Drusillę. Kiedy podchodzisz bliżej, widzisz, że jed- no skrzydło zabudowań wciąż jest czarne od ognia. Ostro uderzasz w drzwi mosiężną kołatką. Do- okoła panuje zupełna cisza. Czekasz chwilę, po czym uderzasz jeszcze raz. — Już idę, idę! — z wnętrza domostwa docho- dzi słaby, płaczliwy głos. Drzwi otwierają się że skrzypieniem; zza nich wyziera twarz niedużego staruszka o białych włosach i wyblakłych niebies- kich oczach. —V Czego chcesz? Nie mam czasul — rzuca gniew- nie stary. — Szukam Drusilli Trebonius — odpowiadasz. — Nie ma jej tu. 62 — Czy wiesz, gilzie mogę ją znaleźć? — nie da- jesz za "wygraną. — Udała się z mężem i ojcem na tę tak zwaną konferencję, którą zwołał ten głupiec Wortygern. — Jaką konferencję? — Konferencję pokojową, oczywiście — między Brytyjczykami i Sasami. Jej ojciec jest jednym ze starszych w radzie Wortygerna, a' mąż — jednym z żołnierzy, więc nie mieli wyboru. Ale Drusilla mogła się lepiej zastanowić. — Starzec potrząsa głową. — Wszystko, co planuje ten zdrajca Worty- gern, musi się skończyć nieszczęściem. Najpierw sprowadził tu Sasów, a teraz chce naprawić swój błąd. Ale ja mówię, że już za późno! — Czy wiesz, gdzie... — zaczynasz, ale stary już ci zamknął drzwi przed nosem. Postanawiasz przenieść się na miejsce konferencji i zobaczyć, co się tam dzieje. Przejdź na stronę 33. 63 Otulasz się szczelnie weł- nianą opończą, by się uchronić przed przenikliwym zimnem i ostrym wiatrem, po czym spoglądasz w gwiazdy. Podczas ciemnej nocy naprawdę wydają srę odległe. Daleko, na szczycie góry, pali się po- jedyncze światełko. Gdyby nie ono, można byłoby pomyśleć, że jesteś jedynym mieszkańcem Brytanii w Mrocznych Wiekach. Klip-klap! Do twych uszu dochodzi odgłos koń- skich kopyt na twardym gruncie. A więc jednak nie jesteś sam. — Hej! Tutaj! — wołasz, wymachując rękoma. Ciemność jest tak nieprzenikniona, że konie do- strzegasz dopiero wtedy, gdy stają tuż przed tobą. — Co tu robisz w ukryciu, przy zamku Cadbu- ry? — pyta jakiś bezcielesny głos. — Nie ukrywam się — odpowiadasz. — Przyby- łem, aby stanąć przed obliczem Kajusa Aurclianu- sa. Chcę wstąpić do armii Artoriusa. - Jeden z jeźdźców zsiada z konia i chwyta cię za ramiona. — Ja jestem Kajus Aurelianus — mówi do cie- bie. — Jakie usługi możesz ofiarować Artoriusowi? — Potrafię opanować każdego konia: ujeżdżo- nego i nie ujeżdżonego — chełpisz się. 64 — Naprawdę? No, zobaczymy — odpowiada Kajus. — Mamy wyruszyć na nową wyprawę i każ- da para rąk przyda się do pomocy naszej jeździe. Ponownie wsiada na konia. — Wskakuj za mnie — poleca ci. Jedziesz za Kajusem w górę stromego wzgórza porośniętego lasem. Światło, które przedtem wi- działeś, pochodziło właśnie z zamku, który Kajus nazwał zamkiem Cadbury. Kiedy jednak oglądasz go nazajutrz rano, docho- dzisz do wniosku, że niezbyt w-ielki to zamek. Skła- da się-on z jednej wielkiej hali zbudowanej z drew- na, otoczonej niedużymi domami z drewna lub ka- mienia. Hala jest mniejsza niż hale saskie, jakie widziałeś wcześniej. Fortecy jednak bronią nasypy i rowy biegnące współśrodkowymi kręgami wokół wzgórza. Jest tu też drewniana brama warowna z wieżą obserwacyj- ną. Wróg nigdy nie napadnie lortu znienacka. Po kilku dniach, w czasie których dowiodłeś swej sprawności w obchodzeniu się z końmi, Kajus przydziela cię do swego oddziału. — 'Wygląda na to, że nie przesadzałeś mówiąc o swym darze postępowania z końmi — mówi z u- śmiechem. — Możesz przystąpić do wojska Arto- riusa. Poznasz, że jest to człowiek dzielny i szla- chetny. To jedyny wódz zdolny zjednoczyć wszyst- kie plemiona brytyjskie przeciw najeźdźcom. Ponieważ jednak nie całkiem jesteś obeznany z wojennym rzemiosłem, dam ci wybór w twej dro- dze na pierwszą wojenną wyprawę. Czy chcesz udać się ze mną i odpierać irlandzkich najeźdźców na zachodzie, czy też zostaniesz w Cadbury ze strażą? 65 Sam Artorius może tu wkrótce powrócić, jeśli jego rekonesans zakończy się powodzeniem. A więc może w końcu spotkasz Artoriusa! Moż- liwe jednak, że ostatecznie się tu nie pokaże, a nie chcesz przecież, by Kajus pomyślał, że nie można liczyć na ciebie podczas prawdziwej wyprawy wojennej. Co powinieneś odpowiedzieć? Powiedz Kajusowi, że udasz się z nim na zachód. Przejdź na stronę 83. Powiedz Kajusowi, że pozostaniesz w Cadbury. Przejdź na stronę 91. 66 Nie gap się i ruszaj do pra- cy! — woła niecierpliwie Hilda. Nie masz ze sobą kostek cukru, więc niewiele możesz pomóc przy łapaniu konia. Otwierasz drzwiczki do chlewu i ostrożnie wchodzisz do środ- ka. Hilda oddala się, by pomóc mężowi. Natychmiast wszystkie świnie zbiegają się do cie- bie, uderzając się bokami i trącając cię ryjami. Smród jest przemożny. Cofasz się ku ogrodzeniu, by znaleźć się od nich jak najdalej. Świnie wydają się bardziej zaintereso- wane tobą niż ty nimi. Powinieneś jednak lepiej zapoznać się z nowym domem. Wygląda bowiem na to, że zostaniesz tu, przy świniach, jeśli nie znajdziesz sposobu dokona- nia skoku w czasie tak, by ani Hilda, ani Sigbert tego nie zauważyli. Postanawiasz zwiedzić obejście. Starając się iść na palcach przez błoto i słomę obchodzisz zagrodę świń dookoła, aż trafiasz do miejsca, gdzie na boku leży jedna z macior. Obok niej kręcą się małe różowe prosięta, a każde chce znaleźć jak najlepsze miejsce do jedzenia. Ależ one są ładne, myślisz. Podnosisz jednego prosiaka i trzymasz go przed twarzą. Prosię mruga oczami, zdziwione. 67 — Chcesz się nazywać Wilbur? — pytasz na głos. Prosię kwiczy — z radości, masz nadzieję. — Ach ty leniwy nicponiu! — krzyczy z tyłu Hilda. Zaskoczony odwracasz się... i widzisz akurat zakręcony ogonek ostatniego prosięcia uciekające- go z zagrody. Zostawiłeś bramę otwartą i wszystkie świnie uciekły! Hilda biega po podwórzu i zagania je do chlewu długim kijem. — Wyłaź stamtąd i pomóż mi, łobuzie! Zostawiasz prosię przy matce i pomagasz Hildzie zagonić wszystkie świnie do zagrody. To znaczy wszystkie oprócz jednej. Jedna tłusta maciora uciekła na dobre do lasu. — Ja cię nauczę porządnej opieki nad mająt- kiem — mówi ponuro Hilda. Trzymając cię za acho prowadzi cię przez wieś do chaty kowala. — Naznacz tego niewolnika — poleca kowalowi. Podczas gdy Hilda przykuwa cię kajdanami do drewnianego słupa stojącego pośrodku chaty, ko- wal rozgrzewa żelazo służące do znaczenia bydła, które za chwilę odciśnie się na twej skórze. — Na lewym policzku — mówi Hilda i wychodzi. Niepotrzebna ci taka pamiątka na całe życie z odwiedzin u Sasów. Gdy tylko kowal odwraca się do ciebie plecami — skaczesz! Przejdź na stronę 47. 68 Stoisz przed fortem wzniesionym z kamienia na szczycie wzgórza. Nie- równy teren dookoła usiany jest głazami; musisz je obchodzić w miarę zbliżania się do wrót. Przechodzisz przez niską bramę i wchodzisz do mrocznego korytarza. Na jego końcu, w niewielkim pomieszczeniu siedzi siwowłosa kobieta i przędzie. — Czy mogę ci w czymś pomóc? — pyta uprzejmie. — Moja rodzina pracowała dla rodziny Trebo- nius w Salisbury — zmyślasz naprędce. — Chciał- bym się dowiedzieć, co się z nimi stało. — Nazywam się Drusilla Trebonius — odpowia- da kobieta, a ty zaczynasz pojmować, że musiało upłynąć co najmniej czterdzieści lat od chwili, gdy pozostawiłeś ją w Stonehenge. To pewnie dlatego nie przypomina sobie twojej twarzy. Palce Drusilli nadal skręcają przędziwo, nie wypadając z rytmu. — Wydaje mi się jednak, że nie takimi spodzie- wałeś się nas zastać — mówi Drusilla. — Ojciec i mąż zginęli z rąk Hengista w Wielkiej Masakrze, syn wyruszył na wojnę, a nasze domostwo zostało zburzone przez Sasów. — A gdzie twój brat? — pytasz, przypominając sobie nerwowe poszukiwania owej nocy w Stone- henge. — Nie przeżył pierwszego najazdu Sasów — od- powiada. — Tylko ja pozostałam z naszej rodziny; ja i mój wnuk. Walijski krewny mego męża, Ambro- zjusz Aurelianus,. zaopiekował się nami. Tu, w Dinas Emrys, jesteśmy bezpieczni. 70 Niedola Drusilli i czterdzieści lat wojen w Bryta- nii szczerze cię smucą. — Czy pokój zawita kiedyś do tej ziemi? — pytasz. — Mój wnuk jest tego zdania. Jego kuzyn, bra- tanek Ambrozjusza, zbiera wojska, by walczyć z najeźdźcami. Wnuk ci o nim opowie. Kajusie! — woła Drusilla. Rudowłosy młody mężczyzna, ledwie kilka lat starszy od ciebie, wchodzi do pokoju z łukiem myś- liwskim w ręku i przytroczonym do ramienia kołczanem. — Kajusie — mówi Drusilla — oto ktoś, kto chce się czegoś dowiedzieć o twym kuzynie. — Czy jego imię nie brzmi przypadkiem „Arto- rius"? — wybuchasz, nie mogąc się dłużej opanować. — Owszem — odpowiada Drusilla z zadumą w oczach. — To śmieszne: kiedy byłam małą dziew- czynką, ktoś pytał mnie o Artoriusa. Powiedział, że on wypędzi z Brytanii wszystkich barbarzyńców. Ten ktoś musiał być jasnowidzem: nikt wówczas nie słyszał o Artoriusie. — On poprzysiągł, że przyniesie pokój Brytanii — mówi z ożywieniem Kajus. — Zbiera oddziały młodych ludzi. Kiedy będę starszy, przyłączę się do niego! — To jeszcze kilka lat — mówi Drusilla. — Bar- dzo cierpiałabym widząc, jak ostatni z mojej rodzi- ny odchodzi na wojnę. Mam jednak nadzieję, że zyskaliśmy nareszcie wodza, który wart jest tego, by pod nim walczyć — i za niego umierać. 71 Z sakiewki uwiązanej do przegubu Drusilla wyj- muje mały nożyk i zdecydowanym gestem przecina ukończoną nić. — A teraz, młodzi ludzie, możecie odejść — i pochyla głowę w ukłonie. Odpowiadasz jej ukłonem i za Kajusem wycho- dzisz z pomieszczenia. — Ja również chciałbym przyłączyć się do tego Artoriusa — zwierzasz się wnukowi Drusilli. — Ale musisz poczekać parę lat, tak jak ja! — śmieje się Kajus. — Idę teraz na polowanie. Może zobaczymy się w bitwie! — Macha ci ręką na po- żegnanie i odchodzi, mrucząc jakąś piosenkę. Rozumiesz teraz, dlaczego w piątym wieku po- trzebny jest taki wódz jak Artorius. Całe pokolenia młodych Brytyjczyków wzrastały nie znając innego życia prócz wojen. Ale czy to ten Artorius, którego szukasz? Może powinieneś przenieść się w przyszłość, by to spraw- dzić. Znajdź Artura, nim ten został królem. Przejdź na stronę 88. Znajdź Artura, kiedy ten jest królem, otoczonym Rycerzami Okrągłego Stołu. Przejdź na stronę 74. Znajdź Kajusa, gdy ten już wstąpił do armii Artoriusa. Przejdź na stronę 63. 72 Jest rok 680 naszej ery. Stoisz pod stromym murem wzniesionym na szero- kiej łące. Pasą się na niej zadowolone krowy. Zza muru dobiega cię dźwięk strun harty, a na- stępnie śpiew. To musi być ów poeta, którego szu- kasz. Wspinasz się po drzewie stojącym obok muru i zaglądasz ponad nim, do ogrodu. Poeta, w szorst- kim habicie mnicha, śpiewając unosi oczy ku niebu. Chwalmy więc Pana Niebios, Majestat Stwórcy i Jego mądrość, Opiekuna świata, Sprawcy wszystkich cudów, Pana chwały nieskończonej, Który dał Niebiosa za dach człowiekowi, A potem uczynił Śródziemie jego domem. Inni mnisi, pracujący w ogrodzie, porzucają na chwilę swą pracę i patrzą na śpiewaka w ekstazie. — Bóg zesłał dar Caedmonowi — mruczy jeden z nich, gdy śpiew cichnie. Powoli schodzisz z drzewa. Teraz widzisz wyraź- nie, że największy poeta anglosaski śpiewa pieśni religijne, nie wojenne. Caedmon nie będzie ci mógł nic powiedzieć o legendarnym rycerzu brytyjskim. 73 Czas wracać do V wieku. Musisz jeszcze się do- wiedzieć, co się stało z Drusillą po masakrze. Przejdź na stronę 68. 74 ról Artur spogląda na ciebie z tronu pośrodku wielkiego okrągłego stołu. Jest namalowany na blacie, a stół wisi na ścianie średniowiecznej komnaty. Robisz krok w tył, by lepiej widzieć. I nagle sły- szysz zbliżających się ludzi. — ... największy skarb zbioru zamku Winches- ter — mówi jakiś głos. Do komnaty wchodzi prze- wodnik w mundurze. Za nim pojawiają się turyści, wszyscy w szortach i tenisówkach. A więc ponow- nie znalazłeś się w XX wieku. — Stół ten zamówił... — kontynuuje przewod- nik, ale milknie, gdy dostrzega ciebie. — A więc kierownictwo zdecydowało, że stół za- sługuje na osobnego lektora, co? — rzuca ostro. — Nawet znaleźli ci kostium — choć prawdę mówiąc, bardziej wyglądasz na chłopa niż na szlachetnie urodzonego. No i co takiego nowego możesz nam powiedzieć o królu Arturze i jego Okrągłym Stole? — Wąsy mężczyzny aż drżą z oburzenia. Wydaje się, że przewodnik doszedł do wniosku, iż chcesz zabrać mu pracę. Jest tak wojowniczo nastawiony, że podejmujesz jego wyzwanie. 76 — Artur był królem wszystkich Brytyjczyków w V wieku — zaczynasz. — Zbudował ten Okrągły Stół... to znaczy, kazał go zbudować... — Momencik — przerywa przewodnik. — Nie- stety, dwója. Najwyraźniej nikt nie pomyślał o tym, by dać ci choćby podstawowe wiadomości. Zwraca się do turystów. — Na początek, ten stół został zbudowany w trzynastym wieku na wzór legendarnego Okrągłego Stołu Króla Artura. Śred- niowieczni rycerze i ich damy, zafascynowani stary- mi legendami, używali tego stołu do bankietów na wzór arturiański. Proszę zwrócić uwagę, że każde miejsce przy stole zostało osobno przydzielone każ- demu rycerzowi. — Czy król Artur naprawdę miał taki stół? — pyta kobieta w okularach o grubej oprawie. Przewodnik śmieje się z wyższością. — Żaden autorytet naukowy nie dowiódł jeszcze ponad wszelką wątpliwość, że naprawdę istniał ktoś taki jak król Artur. Całą jego legendę wymyślili walijscy ' bardowie i średniowieczni trubadurzy. Pierwowzo- rem postaci Artura był zapewne jakiś półnagi dzi- kus kryjący się w lasach podczas Mrocznych Wieków! Raz jeszcze przewodnik obrzuca cię nienawist- nym spojrzeniem. Potem prowadzi swoją grupę do kolejnej komnaty. Kiedy turystów już nie ma, spoglądasz na stół i próbujesz odcyfrować imiona wyryte na obrzeżu. — Lancelot z Jeziora — czytasz. — Gawain, Mor- dred, Galahad... i król Artur. Z pewnością Artur od wieków ożywia wyobraź- nię ludzi. Ale wielu z trudnością potrafi uwierzyć, 77 że istniał naprawdę. Ty wiesz, że przewodnik mylił się twierdząc iż „oryginał" był dzikusem — ale kim był w istocie? Widzisz teraz, że pozostaje ci szukanie Artoriu- sa, nie Artura. Musisz wrócić do piątego wieku i znaleźć Kajusa — który, być może, doprowadzi cię do niego! Przejdź na stronę 63. 78 Nadal znajdujesz się pod stołem. Przerażony, zastanawiasz się, skąd ten błąd. Oczekujesz na ramię jakiegoś Sasa, które wyciąg- nie cię spod stołu. Spostrzegasz jednak, że otaczają cię obnażone nogi, z krzyżującymi się podwiązkami od kolana do kostki. Niewątpliwie są to saskie nogi — ale uszu twoidi dobiega nie hałas walki, lecz chóralny śpiew: W jasnych halach winnych, domu wojowników Pijemy zdrowie króla, naszego dobroczyńcy. Nie brzmi to jak głosy ludzi, którzy dopiero co zabili setki niczego nie podejrzewających Brytyjczy- ków. Chyba więc znalazłeś się jednak w innej epoce. Nagle jedna z nóg wysuwa się do przodu i kopie cię w bok! — Au! — krzyczysz z bólu.. - — Nie słyszałem nigdy psa, co by tak cienko szczekał — woła ktoś. — Jaka to rasa? Ławka zostaje odsunięta i silne ręce wyciągają cię spod stołu. — Wygląda, że to brytyjski kundel, Sigbercie — odzywa się człowiek o srogim spojrzeniu, któfy trzyma cię za kark. Jasne włosy okalają jego twarz. 79 — Jak ci się zdaje, Ceowulfie, co ten szczeniak robił pod stołem? — pyta Sigbert, wyższy od swego towarzysza. — Szpiegował — odpowiada Ceowulf. — I po- wiadam, dajmy mu taką nagrodę, na jaką zasługują wszyscy szpiedzy. — Wolną ręką wyjmuje zza pasa krótki miecz i mierzy nim w twoje gardło! — Powstrzymaj swoją dłoń — mówi Sigbert. — On jest. za mały, by być szpiegiem — ale nie za ma- ły, by pracować! Po co tracić dobrego niewolnika? — No... zastanawia się Sigbert. Obaj mężczyźni rozpoczynają spór o twoje życie. Ciebie wyraźnie nikt nie zamierza pytać o zdanie, więc wykorzystu- jesz ten czas, by się rozejrzeć. Znajdujesz się w tej samej wysokiej hali, co poprzednio, ale teraz ściany zawieszone są bogatymi kobiercami, a podłoga wy- łożona kamieniem. I wszyscy wojownicy u stołu są Sasami. — No, zgoda — konkluduje Ceowulf. — Możesz sobie zabrać szczeniaka... w zamian za jedno z pro- siąt z niedawnego miotu. — Niech i tak będzie — odpowiada Sigbert. Ceowulf uwalnia cię, a Sigbert kładzie ci na ramie- niu ciężką dłoń. — Idziemy. Popycha cię przed sobą, poza halę, na otwarty dziedziniec. Drewnianą halę otaczają drewniane chaty ze strzechą, małe i prymitywne. Z pewnością jesteś w wiosce Sasów. Z jednej z chat wygląda rozłożysta, niechlujnie wyglądająca kobieta o okrągłej czerwonej twarzy. — Hildo! — ryczy Sigbert — przyprowadziłem ci nowego niewolnika! Hilda przygląda ci się krytycznie. Szczypie cię w 80 mięśnie na ramionach i otwiera ci usta, by zajrzeć w zęby, jakbyś był koniem na targu. — Może być — mówi w końcu. — Potrzebny nam nowy świniopas, skoro Rosie się oprosiła. Chodź no tu. Hilda ciągnie cię na podwórze z tyłu chaty. Sig- bert oddala się w drugą stronę. — To jest twój nowy dom — mówi Hilda wspie- rając tłuste ramiona na płocie otaczającym zagrodę pełną świń. — Tu będziesz teraz jadł, spał i żył. Ty i one będziecie tworzyć po prostu jedną wielką> rodzinę. — Uśmiecha się złośliwie, odsłaniając w szczęce szczerbę po dwóch brakujących przednich zębach. Patrzysz na przeraźliwie brudny chlew. Świniom brud nie przeszkadza: z zadowoleniem tarzają się w błocie. Ale ty nawet nie masz zamiaru zbliżać się do nich, a co dopiero spać z nimi. Przebiega cię dreszcz obrzydzenia. — Ta maciora — Hilda wskazuje świnię leżącą na boku i otoczoną prosiętami — nazywa się Rosie. Gdyby któremuś z małych coś się stało, to marny twój los. A tam — pokazuje żelazne wiadro stojące obok zagrody — jest kubeł na żarcie. Masz go napełnić i... I-ha-haaa! Objaśnienia Hildy przerywa nagłe rżenie i okrzyk wściekłości. Zza rogu pojawia się koń w pełnym galopie. Za nim biegnie Sigbert rycząc ze złości. Koń wbiega na pole i staje, ale kiedy tylko Sigbert zbliża się do niego, ten wspina się na tylne nogi i umyka dalej. Podczas dni spędzonych z Lucjuszem wiele się 7 - W poszukiwaniu. 82 nauczyłeś o uspokajaniu koni. Jeśli uda ci się tego złapać, może twoja praca świniopasa nie potrwa zbyt długo. Potrzeba ci czegoś, czym zwabisz konia. Jeśli wziąłeś ze sobą cukier, może uda ci się zbliżyć do konia na tyle, by go pochwycić. Zabrałeś cukier. Przejdź na stronę 55. Nie zabrałeś cukru. Przejdź na stro- nę 66. 83 Nimne i ostre, fale Mo- rza Irlandzkiego wdzierają się na plaże zachodniej Brytanii. Wraz z Kajusem i resztą jego oddziałów czekasz podczas rozjaśnionej księżycem nocy na nadejście Irlandczyków. — Irlandzcy najeźdźcy polegają na zaskoczeniu, ale to my ich zaskoczymy — mówi Kajus do swych żołnierzy. — Nadpłyną w korabiach, czyli łodziach, o drewnianych kadłubach pokrytych skórami. Część z was przebierze yię w chłopskie odzienie i odciągnie najeźdźców dalej w lasy. Inni zorganizują zasadzkę. Tymczasem reszta spali korabie i zaata- kuje najeźdźców z tyłu. Tobie przypada rola jednego z „chłopów". W le- sie będzie czekał koń, który przeniesie cię poza tyły. Nadpływają Irlandczycy. Kiedy się zbliżają, spo- strzegasz, że są to ludzie o groźnym wyglądzie; ich długie włosy powiewają na^ wietrze. Ich prymitywne włócznie i maczugi nie mogą się mierzyć z brytyj- skimi łukami i strzałami. Tra-ta-ta! Wódz Irlandczyków dostrzega grupę przebranych żołnierzy i głośno dmie w trąbkę. — Tam są! 85 Obracasz się i uciekasz za pozostałymi. Gnasz przed siebie, przez kamienie' krzaki, strumień. Już tracisz siły — a kiedy się oglądasz, widzisz tuż za sobą Irlandczyka. Oto twój koń! Zbierasz się do ostatniego wysił- ku. Ale koń też jest chyba wystraszony; z rżeniem zrywa się z uwięzi i ucieka w las. Jesteś zbyt zmęczony, aby dalej ucielcać. Wczoł- gujesz się do rozpadliny — i robisz skok! Przenieś się na północ. Przejdź na stronę 94. Przenieś się na południe. Przejdź na stronę 116. 86 Szybko otwierasz torbę i szukasz zapałek. Dobrze, są na miejscu — i do tego suche. Teraz coś na podpałkę. Sięgasz pod stos gałęzi i wyciągasz te, które uchroniły się przed deszczem. Zapalasz suche gałązki. Czerwone ślepia są coraz bliżej. Wilki podcho- dzą, gotując się do ostatecznego skoku. Lepiej się pośpieszyć. Już wyraźnie widzisz ciem- ne ciała wilków na tle białego śniegu. Musi ich być przynajmniej dziesięć. Choć ręce ci się trzęsą, udaje ci się mniejszymi patykami podpalić większy. Trzymasz żagiew przed sobą i powoli obracasz się dookoła. Kątem oka widzisz, jak jeden z wilków pręży się do skoku — i skacze! Z całej siły walisz go płonącą gałęzią w pysk. Wilk ucieka jęcząc. Próbuje następ- ny — a tobie udaje się przypalić mu sierść. Po chwili płonące oczy znikają. Fiu! Wilki posta- nowiły zapewne poszukać łatwiejszego łupu. Masz dosyć mroźnej północy. Decydujesz się po- szukać Artoriusa na południu Brytanii. Przejdź na stronę 116 Bron się! Znajdujesz się na dziedzińcu potężnego zamku z kamienia, i przyglądasz się walce szermierczej mię- dzy dwoma młodymi, elegancko odzianymi chłop- cami. Tak się zajęli swoją zabawą, że nie widzą cie- bie — do chwili, gdy podbiegają tak blisko, że nag- le trafiasz między nich! — Broń się, ośle! — woła młodszy z dwójki. Kieruje swój miecz przeciwko tobie — i nagle sta- jesz przyparty plecami do ściany, z ostrzem skiero- wanym prosto w twoje serce! — Wystarczy, Henryku — mówi starszy, zgrab- nie parując miecz Henryka i wytrącając mu go z dłoni, aż leci, wirując, przez dziedziniec. — To tyl- ko ubogi wieśniak. — Ten ubogi wieśniak zakłócił królewską zaba- wę i zasłużył na karę — odpowiada Henryk poryw- czo. — Czy kiedy zostaniesz królem, Arturze, dalej będziesz tak głupio ustępliwy wobec swych podda- nych? — Owszem, jeśli zasługują na moją łaskę — od- powiada Artur. Zdajesz sobie sprawę, że to następ- ca tronu. — Ja tam bym się wstydził takiej słabości — mówi Henryk, niemal wypluwając z siebie słowa. 90 — Zatem Anglia ma szczęście, że nie dostanie się jej król Henryk VIII — odpiera królewicz Artur. Cały czas się kłócąc obaj wychodzą poza dziedzi- niec. O tobie zupełnie zapomnieli. Nic więc dziwnego, że ten zamek jest tak wielki, a ubiory chłopców takie szykowne. Dokonałeś sko- ku daleko w przyszłość — do wieku piętnastego, kiedy krdl Henryk VIII był wciąż jeszcze królew- skim synem. Jego starszy brat Artur musiał nie dożyć tronu. Nie jest to więc ten Artur, którego szukasz. Mo- że powinieneś szukać go przy Okrągłym Stole. Al- bo może starszy Kajus doprowadzi cię do niego. Szukaj Artura przy Okrągłym Stole. Przejdź na stronę 74. Znajdź Kajusa w starszym wieku. Przejdź na stronę 63. 91 yślę, że tu zaczekam na Artoriusa — mówisz do Kajusa. Ten pochyla przed tobą głowę w krótkim ukło- nie i odchodzi, by zebrać żołnierzy. Masz nadzieję, że podjąłeś właściwą decyzję. Po odejściu wojska nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Najpierw pielęgnujesz pozostałe konie. Po- tem czyścisz stajnie od przodu do tyłu. Może walka z Irlandczykami nie jest zabawą, ale z pewnością nie jest też tak brudna! W końcu wspinasz się na drewnianą wieżę obser- wacyjną i w ponurym nastroju czekasz na przyby- cie Artoriusa. I czekasz... i czekasz... — Posłaniec! — wykrzykuje strażnik, który ci się przygląda. Rzeczywiście: po równinie mknie jeź- dziec, nie większy z tej odległości od mrówki. Po paru godzinach posłaniec nadjeżdża. — Pik- towie znów przerwali Mur Hadriana! — woła już z bramy. — A Sasi powstali na południu! 92 Odpoczynek się skończył. Czas ruszać. Schodzisz z wieży po drabinie i znajdujesz w staj- ni opuszczony boks. Dokąd się udasz? Dołącz do wojsk Kajusa na zachodzie. Przejdź na stronę 83. Dołącz do wojsk na północy przy Murze Hadriana. Przejdź na stro- nę 94. Dołącz do wojsk na południu. Przejdź na stronę 116. 93 Do licha! Zapomniałeś wziąć zapałek. Teraz nic cię nie ochroni przed wilkami. Czerwone ślepia są wyraźnie jaśniejsze. Wilki podkradają się coraz bliżej. Widzisz je teraz wyraźnie: czarne kształty na tle białego śniegu. Ich cieknące śliną paszcze są otwar- te, gotowe do mordu. Wilków jest co najmniej dziesięć... A jeden już gotuje się do skoku! Przenieś się gdziekolwiek — i to szybko! Przejdź na stronę 74 94 W okół ciebie wirują płat- ki śniegu; sieką cię w twarz i zalepiają oczy. Prze- niosłeś się na północ, by szukać Brytyjczyków wal- czących z Piktami. Ale znalazłeś tylko burzę śnież- ną. Gdzie są wojska? Przytupujesz nogami, by się rozgrzać, gdy nagle dostrzegasz przez tumany śniegu dwie niewyraźne sylwetki. — Tutaj! — wołasz, zabijając ręce. Dwaj ludzie podchodzą bliżej. Widzisz teraz, że są ubrani tylko w skóry, spod których wystają na- gie ramiona i nogi. I — przysłaniasz dłonią oczy, by lepiej widzieć — ci ludzie są pokryci tatuażem! Natknąłeś się na Piktów! Piktowie zaczynają pościg za tobą przez zaspy w tym samym momencie, w którym ty zaczynasz uciekać. Ale masz lepszy pomysł niż ucieczka. Jeśli uda ci się ukryć w terenie, nigdy cię nie znajdą. Dajesz nura w zaspę. Rękami rozsuwasz nieco śnieg wokół głowy, wyciągając jamie na zewnątrz tak daleko, aż przebija powierzchnię zaspy — i oto masz już czym oddychać. Teraz jesteś ukryty — niemal w zacisznym miejs- cu. W każdym razie cieplej ci w zaspie niż na ze- wnątrz. Powoli przychodzi sen. 96 Kiedy się budzisz, wydaje ci się, że już wiele godzin przebywasz w tym zaimprowizowanym igloo. Lepiej udaj się na poszukiwanie Brytyjczy- ków, bo zamarzniesz na śmierć. Wychodzisz z ukrycia. Śnieg przestał padać, ale robi się już ciemno. Drżąc cały zastanawiasz się, dokąd pójść. I nagle dostrzegasz je — małe punkciki światła w zapadającym mroku. Są zbyt małe na ognie obo- zowiska. A poza. tym rozmieszczone są parami. Przeraźliwe wycie rozdziera ciszę nocy. Odpo- wiadają mu setki innych. Otaczają cię wilki! Ogień odstraszy dzikie zwierzęta. Czy zabrałeś ze sobą zapałki? Jeśli wziąłeś zapałki, przejdź na stronę 86. Jeśli nie wziąłeś zapałek, przejdź na stronę 93. 97 W całej historii poszuki- wań króla Artura — mówi jakaś kobieta — nie ma nic bardziej tajemniczego niż wykopaliska w Glas- tonbury pochodzące z dwunastego wieku. Siedzisz w tylnych rzędach dużego audytorium, a lektorka z ożywieniem przemawia do studentów wypełniających salę. — Uczeni sądzili zrazu, że tak zwane szczątki króla Artura są fałszywe — kontynuuje lektorka. — Przecież Opactwo Glastonbury spłonęło niedaw- no przed odkryciem, a zakonnikom potrzebne były pieniądze na odbudowę. Jednak dokonane w XX wieku wykopaliska dowiodły, że istotnie kogoś pogrzebano w miejscu wskazanym przez mnichów i że mogiła ta jest bardzo stara, może nawet z XII wieku. Niestety, szczątki stopniowo zaginęły. Jeden ze studentów unosi rękę. — A co z żelaz- nym krzyżem? — pyta. — To kolejna zagadka — odpowiada kobieta. — Ale tym razem, nim krzyż zaginął, zdołano go skopiować. Uczonym udało się udowodnić, że ła- cińskie litery na krzyżu zostały wyryte w stylu obo- wiązującym w VI lub VII wieku, a nie w XI. Tym niemniej, choć ustalono, że mogiła nie jest całkowi- 98 cie fałszywa, nadal nie można dowieść, że były to szczątki króla Artura. Nie wiadomo więc, kogo pogrzebano w grobie, który widziałeś w Glastonbury, jak go wykopywa- no, myślisz wychodząc z sali. Może powinieneś przenieść się do Glastonbury, do chwili tuż po zra- nieniu Artura, by się samemu przekonać. Przejdź na stronę 123. 99 Znajdujesz się w bagnis- tym terenie. Z każdym krokiem twoje stopy zapa- dają się coraz głębiej w grząską ziemię. Nie opodal malownicza chata pokryta strzechą śle przez komin pióropusz dymu. Chata musi stać na twardszym gruncie, postanawiasz więc iść w jej kierunku. Nagle słyszysz tętent kopyt. Pod drzwi chaty podjeżdża oddział groźnie wyglądających wojowni- ków w rogatych hełmach. Kulisz się wśród kęp trawy, nie ważąc się nawet drgnąć, by ciebie nie zobaczyli. Kim są ci dzicy lu- dzie? Nie przypominają żadnych "spośród najeźdź- ców z czasów Artoriusa. Napastnicy wbiegają do środka i wyciągają z do- mu biednie wyglądającą chłopkę. Kobiecie nie uda- je się uciec; chwytają ją za gardło. Nie słyszysz, co mówią, ale wygląda to tak, jakby siłą chcieli wydo- być z niej jakieś informacje. W końcu odtrącają ją. Kobieta nieprzytomna pada na ziemię. Napastnicy podpalają chatę, wsiadają na konie i odjeżdżają. Kiedy wciąż siedzisz i zastanawiasz się, czy mo- żesz już bezpiecznie się poruszyć, słyszysz za sobą jakiś szelest. 100 — Psst! Odwracasz się i widzisz, jak z błota wyłania się dziwaczna istota. Wygląda jak jakiś fantastyczny potwór morski, ociekający błotem i wodorostami. — Czy Wikingowie odeszli? — pyta szeptem potwór. Ależ to zwykły człowiek, choć utytłany od stóp do głów w błocie! Więc ci dzicy napastnicy byli Wikingami; ozna- cza to, że obecnie jest rok 850 naszej ery. Napastni- cy szukali tego właśnie człowieka. — Tak — odpowiadasz. — Gdzie się ukryłeś? Nie widziałem ciebie. v — Byłem pod wodą, a oddychałem przez tę trzcinę. — Uśmiechając się mężczyzna wyciąga rę- kę, w której trzyma rurkowatą łodygę. — Taka dziecinna sztuczka. Mężczyzna idzie niezdarnie ku tobie przez bag- no. — Ale nie czas na sztuczki; potrzebne mi bę- dzie lepsze przebranie. Ukryję się na wsi, aż zbiorę moje wojska. Od chwili, gdy Wikingowie wylądo- wali w Anglii w swoich smoczych łodziach, gdzie- kolwiek stąpili, nieśli ze sobą śmierć i zniszczenie. Położę temu kres — ale potrzebuję czasu. Przyglądasz się dokładniej uciekinierowi. Pod błotem i brudem szaty tego miłego, jasnowłosego mężczyzny są żywej barwy, przetykane złotem. Musi więc to być jakiś szlachcic. Trudno mu będzie się ukryć pośród chłopów. I nagle wpada ci do głowy pewien pomysł. Twoja wyprawa dobiega końca — a temu ściganemu mło- demu człowiekowi bardziej się przyda twoja opoń- cza niż tobie. 102 — Masz, weź to — mówisz odpinając broszę u szyi i ściągając opończę. — To będzie twoje najlep- sze przebranie. — Ale nie mogę cię tak zostawić: zimą zamarz- niesz na śmierć — protestuje młodzieniec. — Mam jeszcze jedną opończę w domu — kła- miesz. — W takim razie z najwyższą wdzięcznością przyjmuję twój dar — mówi dostojnie młodzieniec biorąc opończę. — Właśnie uratowałeś króla Alfre- da, a może całą Anglię, przed bezlitosnymi Wikin- gami. To dzięki dobrym, wiernym prostym ludziom takim jak ty mogę ukrywać się przed wrogiem i pracować nad uchronieniem Anglii przed podbo- jem ze strony tych okrutników. Monarcha dziękuje ci z całego serca. Król Alfred narzuca opończę na ramiona, za- szczyca cię lekkim ukłonem, po czym zmierza ku dopalającej się chacie. Król Alfred Wielki! Nigdy byś nie pomyślał, że kiedykolwiek zobaczysz króla ukrywającego się w bagnie! Masz nadzieję, że uda mu się uratować Anglię przed Wikingami. Zdajesz sobie sprawę, że czterysta lat po śmierci Artoriusa Brytania nadal jest bezbronna przed ata- kami z morza. Pokój w Brytanii od wieków jest chwiejny. Czy chcesz przenieść się w przyszłość, aby stwier- dzić, czy Brytania jeszcze później musiała odpierać najazdy wroga? A może chcesz się cofnąć do ostat- niego roku przywództwa Artoriusa? Musisz się do- wiedzieć, dlaczego legenda arturiańska przetrwała. 103 Przenieś się w przyszłość. Przejdź na stronę 113. Przenieś się w przeszłość, aby odna- leźć Artoriusa. Przejdź na stronę 118. 104 Wojsko okopuje się i cze- ka na atak saskiej armii Cerdyka. Przez całą noc mgła spływa po zboczach i okrywa równiny oraz doliny. Niczym koc otula obóz Artoriusa. Z twego miejsca przy zagrodzie dla koni nie widzisz już gó- ry Badon. Ledwie możesz dostrzec koniec wyciąg- niętej ręki. Nieopodal delikatna pomarańczowa poświata zdradza ci, że Artorius też nie śpi w tę długą noc. Jego cień przesuwa się w przód i w tył, gdy wódz chodzi po namiocie, z niecierpliwością oczekując na nadejście Sasów. — Psst! — Ktoś wyłania się tak nagle z czarnej mgły, że serce ci niemal zamiera. — Artorius po- trzebuje swego konia! Pospiesz się! Szybko siodłasz ogromnego wierzchowca Arto- riusa i wyprowadzasz go z zagrody. Kiedy podcho- dzisz do namiotu, Artorius rozmawia z Kajusem. — Zwiadowca właśnie dostrzegł hałastrę Cerdy- ka około pięciu mil stąd — mówi Artorius. — Po- suwają się tak cicho, na ile stać barbarzyńców. Z pewnością chcą nas zaskoczyć w tej mgle. Ale my będziemy gotowi na ich przyjęcie. — W jego głosie brzmi stalowa nuta. — Zwołam oddziały — ofiaruje się Kajus. 105 — A ja osobiście przemówię do wodzów ple- mion — odpowiada Artorius. — Idź za mną pro- wadząc konia — zwraca się do ciebie. — Chcę być przygotowany na atak Sasów. Trzymając niespokojnego konia za uzdę postę- pujesz za Artoriusem, gdy ten przechodzi od jedne- go wodza do drugiego. Wszyscy — od gładko wy- golonych jeźdźców ze środkowej Anglii do broda- tych piechurów z Walii — z szacunkiem słuchają Artoriusa. Dopiero teraz widzisz zebrane razem wszystkie plemiona brytyjskie i dostrzegasz, jak bardzo różnią się od siebie. Jednak Artorius stara się natchnąć wszystkich tymi samymi słowami: — Walczcie, abyśmy na zawsze mogli się pozbyć saskiego wroga. Walczcie: nie na chwałę Catuvellaunów, Trinovantów czy Icenów, ale na chwałę Brytanii — całej Brytanii — a wtedy zwyciężymy! — Na chwałę Brytanii! — powtarzają wodzowie. Artorius znajduje nawet chwilę, by przemówić do ciebie. — To twoja pierwsza bitwa? — pyta. — Tak — przyznajesz. — Zachowujesz się jednak jak otrzaskany z wal- ką żołnierz — mówi. — Uczynię cię swoim chorą- żym. Masz tylko trzymać się blisko mnie — i z dala od Sasów. Myślisz, że ci się uda? — Tak, panie — odpowiadasz, podniecony. Teraz na własne oczy zobaczysz, jak walczy ten Artorius. Na długo przed pojawieniem się Sasów brytyjska kawaleria stoi w szyku bojowym. Czekasz w pierw- szym szeregu obok Artoriusa i' wraz ze wszystkimi wpatrujesz się w mgłę. 106 Gdy pojawiają się pierwsze oznaki świtu, do- strzegasz pierwsze niewyraźne sylwetki Sasów. — Do ataku! — woła Artur. Konie znikają we mgle. Biegniesz za nimi, próbując dotrzymać im.kroku. Zrazu nic nie dostrzegasz w pyle i chaosie. Potem widzisz Artura na białym koniu, jak prowadzi Bry- tyjczyków na szeregi wroga. Miecz wiruje obok nie- go, otwierając drogę przez morze wrogiej piechoty. Posuwasz się śladem1 Artura. — Aaaaaaa! — z niesamowitym rykiem pacho- łek saski zamierza się na ciebie toporem. Uderzasz go drzewcem sztandaru i wróg pada na\ ziemię. Nagle dostrzegasz coś strasznego. Zamiast zwa- lać Brytyjczyków z siodeł piechota saska okalecza konie! Podcinają im ścięgna i konie wówczas kuleją. Rzucasz się na pierwszego z brzegu Sasa, który to robi, i drzewcem wytrącasz mu miecz z dłoni. I nagle widzisz, jak saski piechur skrada się za koniem Artoriusa! — Uważaj! — wołasz, starając się zająć dogod- ną pozycję, by zamachnąć się na wroga. Artorius słyszy cię, zawraca konia i mieczem przebija serce piechura. — Dzięki ci, młody przyjacielu — woła do cie- bie starając się przekrzyczeć wrzawę. Wkrótce okazuje się, że Sasi nie mogą sprostać walczącym na koniach Brytyjczykom. Skoro nie uzyskali przewagi przez zaskoczenie, wyszkolonym oddziałom Artoriusa łatwo udaje się ich zmiażdżyć w składnej szarży. Artorius jest zwycięzcą — a lu- dzie Cerdyka jeszcze raz wycofują się do owego za- kątka na południu Brytanii, w którym uczynili so- bie dom. 108 Widziałeś, jak Artorius zbiera wszystkie brytyj- skie plemiona, aby zwyciężyć w bitwie pod górą Badon. Widziałeś też, jak idą przed nim w rozsyp- kę wojska głównego wroga Brytanii. Zastanawiasz się jednak, czy pokój przetrwa. Możesz to stwierdzić przenosząc się dwadzieścia lat w przyszłość. Przejdź na stronę114. 109 Dziura w ziemi u twoich stóp ma co najmniej trzy metry szerokości, a- Bóg jeden wie ile głębokości. Zaglądasz do środka. — Chwytaj! — woła jeden z zakonników kopią- cych na dnie. Z otworu wylatuje niewyraźny biały kształt. In- stynktownie wyciągasz ręce i łapiesz. Jest to ludzka czaszka! Zaskoczony, upuszczasz ją na ziemię. Rozlega się śmiech ludzi stojących wokół ciebie. Uśmie- chasz się, zażenowany. Jest rok L191. Przygłądasz się ekshumacji grobu na starym cmentarzu opactwa Glastonbury. Do- okoła stoją ciekawi mnisi i bogato odziana szlach- ta. Wszyscy oczekują na odkrycie. — Przestań żartować, bracie Williamie, i kop dalej. — Kopiemy i kopiemy — skarży się zakonnik, który rzucił ci czaszkę — a cały czas znajdujemy tylko kości ludzi z gminu. 110 — Szukamy bardzo starego grobu — napomina go opat. — Kop głębiej. Brat Wilhelm raz jeszcze niechętnie wbija łopatę. Brzdęk! Łopata uderzyła w coś twardego! W parę chwil mnisi odkopują kamienną płytę. Pod nią leży metalowy krzyż, który trafia do rąk opata. ( — „Tu, na wyspie Awalon, leży sławny król Ar- tur" — opat odczytuje łacińskie litery wypisane na krzyżu. — Kopcie dalej, bracia! I w końcu, po pogłębieniu otworu o dalsze trzy metry, mnisi odsłaniają wielką trumnę wykonaną z wydrążonych bali drewna. Owijają ją linami i po- woli wyciągają na ziemię. Przyglądasz się, jak otwierają wieko. W środku trumny widzisz pożółkły szkielet postawnego męż- czyzny oraz nieco drobniejszych kości i kosmyk złotych włosów. — Król. Artur i jego Lady Ginewra! — wykrzy- kuje opat. — Dowiedliśmy, że Glastonbury jest miejscem wiecznego spoczynku najsłynniejszego króla Brytanii! Odsuwasz się od trumny, podczas gdy inni pod- chodzą, by zajrzeć do środka. — Niczego nie do- wiedliśmy, ojcze — słyszysz mruknięcie jednego ze szlachciców. — Wykazaliśmy tylko, że mnisi umie- ją zainscenizować rzekome odkrycie. Czy naprawdę są to kości Artura, czy też rację ma ów szlachcic? Możesz przenieść się na chwilę do XX wieku, by ustalić, co o tym średniowiecz- nym znalezisku myśli współczesny uczony. Możesz też znaleźć się w Glastonbury zaraz po tym, jak Artorius otrzymał ranę w bitwie o Camlann. 112 Przenieś się do wieku XX. Przejdź na stronę 97. Cofnij się do V wieku. Przejdź na stronę 123. 113 Bam! Bam! Biją dzwony na wieży katedry kmdyńskiej. Jest Boże Narodze- nie roku 1066. Wyciągasz szyję, by dojrzeć coś po- nad głowami tłumu zebranego po obu stronach drogi prowadzącej do katedry. — Oto nadjeżdża! — woła kobieta stojąca obok ciebie. — Wilhelm Zdobywca przybył, by upomnieć się~o tron Anglii! — Lepiej by było, żeby został w Normandii, gdzie jest jego miejsce — mruczy jakiś mężczyzna. — Po co nam w Anglii francuski dwór? — Dość już mieliśmy najeźdźców zza mórz — przytakuje mu inny. Orszak przechodzi nie opodal ciebie. Dumny mężczyzna w zbroi i długim płaszczu z gronostajów kroczy uroczyście za rzędem kapłanów. To zapew- ne najświeższy zdobywca Anglii, co wkrótce zosta- nie ukoronowany jako król Wilhelm I. Po śmierci Artoriusa Anglię zalewały hordy najeźdźców: Sasów, Wikingów, Normanów. Nic dziwnego, że legenda arturiańska ożywiała historię człowieka, który potrafił odeprzeć napastnika, choćby na krótko. Jesteś gotów na przeniesienie się do ostatniego okresu przywództwa Artoriusa. Przejdź na stronę 118. 114 Ciężki tętent kopyt o- strzega cię, że ktoś się z tyłu zbliża. Obejrzawszy się szybko pojmujesz, że znajdujesz się na starej rzym- skiej drodze z Callevy do Londinium. — Witaj, młody wędrowcze! — Obok ciebie za- trzymuje się wóz zaprzężony w woły. Powozi nimi mocno zbudowany rolnik. — Czy chcesz, aby cię podwieźć? — Dziękuję — mówisz wskakując obok niego na rozchybotane siedzenie. — Czy jedziesz do Londinium? — Do Londinium i z powrotem — rolnik odpo- wiada wesoło.— Te stare rzymskie drogi to istny cud. Przez te całe dwadzieścia lat, od kiedy Arto- rius został ogłoszony królem wszystkich Brytyjczy- ków, starał się on naprawić szkody wyrządzone przez saskich najeźdźców. Rozumiesz, chodziło mu o to, by zachować kontakt i handel między plemionami. — A więc Sasi nie sprawiają już kłopotu? — Są tak spokojni jak morze po sztormie. Wie- dzą, że dopóki nasz dobry Artorius jest królem, może zgromadzić pod swą komendą wszystkie ple- miona. Sasi więc pielęgnują swe ogrody i nie prze- 115 szkadzają nam pielęgnować naszych. — Uśmiecha się. — Ho, ho, dawno w Brytanii nie było takiego urodzaju jak w tym roku. W oddali dostrzegasz jeden ze starych rzymskich zajazdów. — Tu wysiądę — mówisz do rolnika. — Dziękuję za podwiezienie! — Zawsze do usług — odpowiada ten. Zeskaku- jesz z wozu. A więc Artorius naprawdę przyniósł pokój Bry- tyjczykom. Ale czy będą o nim pamiętać po jego śmierci? I co się stanie z Brytanią, gdy zabraknie Artoriusa, by utrzymywać w niej pokój? Wiesz już, że po śmierci Artoriusa Sasi ostatecz- nie podbiją Brytyjczyków. Ale co się stanie w na- stępnych wiekach? Czy Brytania zyska ostatecznie pokój? Przenieś się do ostatniego roku pano- wania Artoriusa. Przejdź na stronę 118. Przenieś się 450 lat w przyszłość. Przejdź na stronę 99. 116 Obóz wojskowy na połu- dniu Brytanii tętni życiem. Znalazłeś się w samym środku rozgwaru i próbujesz nie. wejść nikomu w drogę. Na otwartej równinie pojawiają się skórzane namioty i szałas\. W oddali widzisz strome wzgó- rze, na którego szczycie stoi coś, co wygląda jak zrujnowany fort. Pośrodku obozu stoją dwaj mężczyźni trzymając w dłoniach hełmy bojowe. Jeden z nich szerokim gestem wskazuje wzgórze. Kiedy odwraca się w twoją stronę, rozpoznajesz Kajusa. — Możemy okopać się na górze Badon i tam oczekiwać armii Cerdyka — mówi Kajus. — W ten sposób opanujemy najwyższy punkt w okolicy. — Ale wówczas piechota Cerdyka będzie miała przewagę w boju — wskazuje towarzysz Kajusa. — Nasza kawaleria będzie bezużyteczna na stokach. — Więc nic nie możemy zrobić, Artoriusie? — Spotkamy się z Sasami na otwartej równinie — odpowiada stanowczo tamten. — Zaczekamy, aż ta hałastra zaatakuje, a wtedy skosimy ich co do jednego. A więc to jest Artorius! Nie różni się wiele od innych Brytyjczyków, jakich widziałeś: ciemnowło- 117 sy i brodaty, choć może nieco wyższy od pozosta- łych. Przemawia władczo, jakby był przyzwyczajo- ny do wydawania rozkazów. Czy jednak jest to Artur z legendy? — Kajusie! — wołasz, zwracając na siebie uwagę. — A więc jesteś — mówi Kajus. — Idź i zajmij się końmi. W każdej chwili spodziewamy się ataku Cerdyka. — Wraca do rozmowy z Artoriusem, który zaszczycił cię ledwie przelotnym spojrzeniem. Odczuwasz rozczarowanie. Kajus najwyraźniej jest zbyt zajęty, by już teraz przedstawić cię Arto- riusowi. Chyba przybyłeś naprawdę w kryzysowej chwili. Kiedy udajesz się na poszukiwanie zagrody z końmi, zastanawiasz się, czy w końcu odnalazłeś prawdziwego Artura. Nauczyłeś się już nie szukać średniowiecznych zamków i rycerzy w lśniących zbrojach. Ale czy ten Artur dokonał czegoś, przez co zostanie zachowany w pamięci? Nadchodząca bitwa może odpowiedzieć na to pytanie. Przejdź na stronę 104. 118 W okół ciebie rozciąga się opustoszałe pole bitewne. Dla tych wszystkich, któ- rzy tu walczyli, bitwa się skończyła. Jedynie ciała zabitych świadczą o niedawnej walce. Pozostali przy życiu, jak się wydaje, tylko dwaj ludzie. Jednym z nich jest Artorius. Siedzi przygar- biony na powalonym pniu drzewa trzymając głowę w dłoniach. Drugim jest Kajus. Stoi przed swoim wodzem i mówi coś natarczywie. Od tamtej pory, gdy widziałeś ich po raz ostatni, obaj mocno posi- wieli. Zbliżasz się do nich, podchodząc od strony Ka- jusa. Artorius nie unosi głowy. — Musimy odejść z Camlann, panie — mówi stanowczo Kajus. — Tu się mogą jeszcze czaić twoi wrogowie. To niebezpieczne. — Co mnie obchodzą moi wrogowie? — mówi Artorius bezbarwnym głosem. Jego szaty są spla- mione krwią; nie wiadomo: jego czy nieprzyjaciół. — Ci wrogowie, których wspominasz, kiedyś byli mi przyjaciółmi. Posiedzę tu przez chwilę i popatrzę na koniec moich nadziei i koniec Brytanii. 120 Artorius unosi głowę i po raz pierwszy dostrzega cię stojącego za Kajusem. Nie wydaje się zaskoczo- ny nagłym pojawieniem się kogoś obcego. Nie po- znaje cię też, ponieważ ostatni raz widział cię trzy- dzieści lat wcześniej. — Ależ ty drżysz, dziecko — mówi delikatnie. Istotnie; zimno ci, ale zasłuchany w ich rozmowę nawet tego nie zauważyłeś. — Weź moją opończę. Wkrótce mi już nie będzie potrzebna. Artorius rozczepia broszę spinającą opończę i zdejmuje czerwoną wełnianą szatę. Przywołuje cię do siebie. — To uchroni cię przed zimnem przez te długie lata życia, jakie ci jeszcze pozostały — mówi Arto- rius owijając opończą twoje zziębnięte ciało. Teraz kiedy stoi bez peleryny, widzisz, że istotnie jest ran- ny. Rany jednak nie wyglądają na głębokie. — Co tu się stało? — pytasz, ledwie panując nad głosem. — Unia plemion brytyjskich została zniszczona — odpowiada Artorius. — Wodzowie stali się za- wistni wobec innych wodzów i zawistni wobec me- go dowództwa. Zapomnieli, kim są ich prawdziwi wrogowie, i zaczęli napadać siebie nawzajem. A te- raz — rozgląda się dookoła — wszyscy nie żyją. Ale ty — mówi dalej Artorius zapinając ci broszę pod szyją — ty żyjesz. Niech moja krew będzie je- dyną, która kiedykolwiek splamiła tę opończę. I obyś w przyszłości mógł żyć w Brytanii, która bę- dzie tak spokojna jak twoje życie. — Ty też zobaczysz tę przyszłość — upiera się Kajus. 121 — Nie, mój przyjacielu. — Głos Artoriusa jest spokojny. — To już koniec; czuję to. Kajus obraca się i rozgląda po polu bitwy. — Istotnie, ma się wrażenie, jakby był to koniec świa- ta — mruczy. — Artoriusie! NIE! — krzyczysz z całej siły. Ale jest już za późno. Za plecami Artoriusa ukazuje się ręka zbrojna w sztylet. A więc jeden z jego -wrogów żyje jeszcze — i uderza go sztyletem w plecy! Artorius pada na twarz. Z okrzykiem wściekłości i żalu Kajus skacze na zabójcę, gotów do mordu. — Szybko, sprowadź pomoc! — woła do ciebie. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie rannemu królowi zaczynasz biec. Pędzisz przez pole, w las i wiejską ścieżką. W końcu nad brzegiem rzeki Cam dostrze- gasz kilku rybaków. — Artorius jest ranny... potrzebuje pomocy — udaje ci się w końcu wykrztusić. Ręką pokazujesz miejsce, gdzie Kajus czuwa nad swym umierającym królem. Rybacy stoją przez chwilę jak wryci. Nagle jeden woła: — Artorius nas potrzebuje! — Momen- talnie wszyscy odkładają sieci i biegną w kierunku, z którego przybyłeś. Próbujesz złapać oddech. Nie możesz uwierzyć, że Artorius naprawdę ma wkrótce umrzeć. Nie tyl- ko udało mu się zjednoczyć rywalizujące plemiona brytyjskie, ale także zdobył zaufanie wszystkich poddanych swego królestwa. I w końcu został oba- lony — nie przez najeźdźców saskich, ale przez waśnie między swymi własnymi ludźmi. 122 MHH Czy Artorius naprawdę umrze tu, w Camlann? Pamiętasz, że sir Thomas Malory pisał, iż Artur został pogrzebany w Glastonbury. Może powinie- neś poszukać jego grobu. Przenieś się do Glastonbury. Przejdź na stronę 109. 123 Ponownie jesteś w Glas- tonbury lecz jak inaczej teraz ono wygląda!. Tor i pozostałe wzgórza oblane są dookoła wodą. niczym wyspa. U skraju wody klęczy Kajus i spo- gląda na Tor. Zbliżasz się do niego. — Gdzie jest Artorius? — pytasz. — Tam — mówi. Wstaje i wyciąga dłoń. Podążasz wzrokiem za kierunkiem, który wska- zuje. Widzisz ciemny kształt, jakby łodzi, posuwa- jący się po falach. Mgła jest tak gęsta, że nie wi- dzisz, kto jest w łodzi ani kto wiosłuje. — Artorius życzył sobie, żeby nikt nie podążał za nim — mówi Kajus. — Jednak przystoi, aby ten, który próbował uratować mu życie, oglądał jego odejście. — Ale... ale ja wciąż mam jego opończę — mówisz. • — Chciał, abyś ją zachował. W nadziei, że twoja przyszłość oraz przyszłość Brytanii będzie bezpiecz- na przed groźbą wojny. Czyż nie tak powiedział? — Kajus uśmiecha się do ciebie. A potem, rzuciw- szy ostatnie spojrzenie za swoim panem, obraca się i powoli odchodzi. 124 Nie mówisz nic; spoglądasz jedynie na szybko niknącą we mgle łódkę. Może Artorius będzie pochowany w Glastonbu- ry, może nie. Ale wiesz teraz, że pamięć tego mało znanego wodza z na wpół zapomnianej epoki prze- trwała przez wieki w postaci legendy o królu Artu- rze. Jeśli raz mądry i sprawiedliwy władca przy- niósł pokój do krainy rozdartej wojnami, to może się to zdarzyć ponownie: w dowolnym kraju i do- wolnym czasie. Przypominasz sobie ostatnie słowa rękopisu Malory'ego: ARTHURUS, REX QUONDAM REXQUE FUTURUS Artur naonczas król i król w przyszłości. Otulasz się szczelnie opończą. Wyprawa zakoń- czyła się sukcesem i teraz możesz wracać do domu. WYPRAWA ZAKOŃJCZONA KARTOTEKA DANYCH Str. 12: Kto będzie prędzej wiedział coś o królu Arturze: Anglik czy Francuz? Str. 15: Po ilu latach Brytyjczycy poddadzą śię panowaniu Rzymu? Str. 26: Policz dokładnie. Str. 32: Co twoim zdaniem znajdziesz w Brytanii przed przybyciem Rzymian? Str. 54: Kiedy, zdaniem sir Thomasa Malory'ego, mógł żyć Artur? Str. 60: Czy jest prawdopodobne, że anglosaski poeta będzie śpiewał o brytyjskim bohaterze? Str. 65: Artorius prawdopodobnie będzie przeby- wał tam, gdzie się coś dzieje. Str. 71: Jak brzmi imię człowieka, którego szukasz? Str. 115: Jaki,jest najprostszy sposób ukończenia wyprawy?