Kolekcja Polskiej Literatury Współczesnej Halina Auderska Ptasi gościniec Książka i Wiedza 1979 Redaktor Halina Ruszkiewicz Ilustracja na okładce Janusz Wysocki Układ typograficzny Jan Bokiewicz Zdjęcie autorki wykonała Danuta B. Łomaczewska ¦w Zcbrzu lii. 4h4 Redaktor techn. Joanna Duchnowska Korektorzy Feliksa Szczerbiak i Halina Konarska Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch", Wydawnictwo „Książka i Wiedza", Warszawa, maj 1979 r. Wyd. IV. Nakład 59.650-350 Obj. ark. wyd. 12,7 Obj. ark. druk. 14,5 (9,7). Papier druk. mat. kl. III, 65 g, 92 x 114 cm. Oddano do składu 27 IX 1978 r. Podpisano do druku w marcu 1979 r. Druk ukończono w maju 1979 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. w 1166/78. Cena zł 30 — Dziesięć tysięcy dwieście osiemdziesiąta siódma publikacja ,JCiW" © Copyright by Halina Auderska, 1973 Prawdy? Chcesz pan dowiedzieć sia całej prawdy? Nu, nie prosta to rzecz. Prawda jak ryba cała w łuskach, żywe mięso dopiero pod nimi i dobrać sia do niego bez ostrego noża jeszcze nikomu nie zdarzyło sia, tylko zubastej szczuce. A u nas jakiż nóż? Nu, chyba że mój jęzor za niego starczy, którym chcesz, panoczek, żeb ja mielił a mielił. Dokąd idziem? Ano, brzegiem tutejszego stawu do mojego szałasu. A przywiódł ja pana tutaj, znaczy nad tu wodu, bo choć mała ona, strach, jak mnie tamtą przypomina. Pan mówił, że książki pisze i o wszystkim wiedzieć życzy, jak ze mną i z inszymi do wojny, a i potem bywało. To pomyślał ja sobie: ech, miałby ja znowu gładź wodną przed oczami, toby łatwiej gadał o puszczy, o rieczyszczu, łatwiej wspominał tu poru, kiedy młody był! Nu, jest gładź, jest jezioro, a ten budań — mój szałas — takoż do kurenia podobny. I ot, prawda pierwsza: lubię ja tu przyszedłszy popatrzeć, polubować sia. Widok z tego miejsca szeroki, nie powiem, na prawo — droga przez wieś, za nami — las, przed nami — pola i łąki, a tam, w lewo — rzeka. Odra, znaczy sia. Nikt na nią nie powie — rieczyszcze, wiadomo, rieczyszcze jedno tylko jest — Prypeć, ale rzeka, owszem, nie najgorsza. Nu, tak. Właź pan do szałasu i pisz, kiedy taki mus czy wola. Ale to istoria długachna i papierosa zakurzyć taki przyjdzie sia, komarów tu ćma okrutna. Dmuchaj im pan prosto w ślepia, strach, jak one dymu ścierpieć nie mogą. Czemu nie, zakurzę i ja, mówić będzie sposobniej. Miejsce urodzenia? Znaczy sia, Polesie, sioło Moroczne nad tamecznym jeziorem. Nie największe ono, ale na mój rozum, a jaż nie dureń, swoje rozeznanie mam, w niczym do tego niepodobne i od wszystkich tamtych takoż kudy piękniejsze. Bo nie ugłaskane, przed ludźmi utajone, całkiem dzikie. I brzegi ma rozmaite nad podziw: a to całkiem bagniste, zarosłe trzciną ogromniastą i sitowiem, a to od zachodu wchodzące w puszczę, i to tak, że woda zatapia olchy do połowy pni, a znowuż w inszym miejscu brzeg dochodzi do łuhów blisko, blisko, że sam czort nie rozpozna, czy ziele wszelakie jeszcze na wodzie rozkwita, czy już na gruncie, na twardym. A zaraz dalej mszarniki, torfy, powietrze nad nimi parne, wilgotne, a na brzegach bagien trawy i oczo-roty splątane tak, że tylko siekierą przebija sia człowiek przez zarośliska i chaszcze. Nu, i dobrze. Żyli my tam od wieków, mój ojciec był katolik, znaczy sia Polak, matka z tamtejszych, z Poleszu-ków. Od maleńkości żył ja nad wodą, z chłopakami latał po chaszczach, po podmokłych łuhach, durny był jak i oni, z gniazd wybierający jaja gęsi, kaczek, a to bywało i czajek. Strach, jak te wszystkie ptaki czujne byli a chytre. Gniazd przychodziło sia długo szukać na mszarnikach, na starych oparzeliskach torfowych, na grząskich moczarach. Nad Odrą nie ma takich, ale bywa, że jak długo na tu wodu patrzę oczy zmrużywszy i jakiś plusk posłyszę, widzi mi sia, że zaraz za nim pójdzie ni to syk, ni to świst podrywających sia kaczek, a powietrze aż zakołysze sia od ich pisków, wizgów i krzyków. Siedzę przyczaiwszy sia, a oni lecą nade mną, skrzydłami furkoczą, tysiące ich, ani przeliczyć, ani zapamiętać. A potem znowuż spadają na wodę, jezioro od nich robi sia ruchawe, aż czarne, otwieram oczy, a tu nic: brzęczy tylko chmara meszek nad głową, na wodzie ani oczorotów, ani żerujących stad kaczych, zawsze przede mną taka sama gładź czysta i pusta. Żadne gęsi nie ciągną sznurem, żadne stada i klucze nad tym stawem nie lecą. Znaczy tak. Co najczęściej wspominać mnie przychodzi sia? Nu, puszczę, rybu i kaczki dzikie. Jaż podrostkiem pomagał swojemu staremu w pańskich polowaniach i sam, bywało, wiązał krekuchy do wbitych w dno pali. Durne byli, aż strach, a wrzaskliwe — Bożesz ty mój! Zobaczy taka kaczory wracające pod wieczór z żerowisk, dzika krew w niej odezwie sia, wzburzy i wydziera sia owa krekucha jak opętana, choć niby już oswojona i do ptactwa domowego przynależna. Ale nie, swój widać zawsze do swojego ciągnie. Tak i ona przyzywa jednego samca, potem zaraz drugiego wabi, a przecie słyszy strzały, przecie widzi ubite kaczory tuż przy niej brzuchami do góry pływające. A może i nie widzi, patrząca za tymi, co już odlatują, całkiem głuche na jej wołanie? Głupie krekuchy i zdradne. Nie lubił ja ich nigdy i, ledwo sam polować zaczął, bił do kaczek całkiem inaczej, po naszemu: zaczaję sia, bywało, w krzakach abo łozach i wabić stanę. Ze wszystkich stron krzyczą kaczki, stadami krążą po jeziorze, a kiedy podpłyną, jak wygarnę siekańcami nad wodą, za jednym zamachem ubiję sztuk ze cztery! Mówisz pan, że takie wabienie to oszukaństwo? Że czym człowiek lepszy od krekuchy? A? Nu, to nie całkiem tak. Tamecznym ludziom był mus żyć tylko z ryby i pszczół. A krekucha? Onaż nie kaczka z chutoru ani kaczka dzika, prosto oszustwo już w jej naturze, już w tym głosie wabiącym. Ot, co. Toż nie wiedziała, co to głód i kaczorów w obejściu było dla niej dosyć. Tyle że do lotów widać stęskniła sia, do myszkowania po trzcinach, po oczorotach. Jedno pewne: zabawa z krekucha nie była mnie w smak. Nu, znaczy, polował ja sam, bo zapamiętaj pan, każdy z nas czy to kiedy w chaszczach zaczajał sia, czy to kiedy zdobywał kaczki skradem, czy to zastawiał w oczorotach sidła z końskiego włosia, zawsze na wodzie był w tu poru sam, bez nijakiego towarzystwa. Świadków żadnych, same ptaki przyczajone w łozach, a ryby w toni. W tu poru lepiej było tak, a to zakazów pełno: zapędzać kaczek do zahonów splecionych z wikliny w czas i«:h linienia — nie wolno. Puścić po wodzie pętle z włosia — zakazano. Dzieciakom pić z brzozy oskoły słodkiej i smakowitej — nie dozwolono, niby że drzew kaleczyć nie godzi sia, choć każdemu wiadomo, że po to jest puszcza, żeby dawała korę i łyko, a jeszcze grzyby i jagody, po to rieczyszcze, żeby było skąd rybu brać. Ale co tam, było — spłyło i wspominać tamtych zakazów nie ma potrzeby ani musu. Pytasz pan, jak żył ja do wojny w tym chutorze? Jaki on był? A? Nu, sioło znajdowało sia nad samym jeziorem, jedne chaty stali rzędem przy brzegu, drugie naprzeciwko, od strony pól i puszczy. Ja sam nad wodą żył, za moją chałupą — zwyczajna rzecz — humno, kleć, odryna i kawałek rozkisłego łuhu, a dalej już gładź jeziora. Nad samą wodą wiadomo co: latem tłucze sia przy zatoczce piana biała, a jesienią i na wiosnę brudna, całkiem bura. Na końcu drogi za siołem na pagórku — byli cerkiewka i cmentarz, nu, prawda, zapuszczony, chwastami zarosły, cały tam las wysokich, krzywych krzyży, a na nich musowo ręczniki. Ofiarne oni, barwiste. Takoż na początku drogi, przy pierwszych chatach, trzy krzyże stali, ale to już tak, dla żywych, nie dla umarłych. W Morocznem nie było księdza, był ruski pop, a znów do najbliższego ostrowa, gdzie kiedyś pany pobudowali drewniany kościółek, całkiem do kleci podobny, gontem kryty, przyjeżdżał ze Szlacheckiej Hłuszy ksiądz polski i w niedzielę szedł każdy, dokąd chciał: do kościoła abo do cerkwi. Żony Drozdów i Kolosów latali, bywało, do ruskiego księdza, za to wszystkie dzieciaki chrzcił im ksiądz na ostrowie. A cmentarz? Tam już każdy jeden układał sia pod krzyżem w swoju poru i piaszczystą ziemię rzucali jednako na te i tamte mogiłki. I jednako wszystkie baby z obu siół łatali tam w dni pominek, stało być, w listopadowe wieczory; jednako nosili zmarłym ogień, ofiary, wyszywane płótno. Nu i takoż ubierali sia nasze baby jednako, świtki bure abo siwe, koszule haftowane, na głowach wzorzyste kosynki, na nogach postoły. Nie to, panie, co dziś. Chciałby ja taką babę znowuż zobaczyć, pytasz pan? Ja nie wiem. Nie te lata, nie ten już czas. Ale tamtą porą zdawali sia mnie oni w sam raz swojskie, robotne, do wszystkiego zdatne. Trzeba — pójdzie taka baba karczować las, niewód zarzucić, podbierać miód z barci. Poleska dziewucha od maleńkości zaprawiona razem z krowami niejeden raz na dzień przepływać w skos jezioro, żeby na pastwisko trafić, nieraz pospołu z koniem, co stoi w wodzie liście tataraku żujący, i ona sama do jeziora lizie, szmaty z siebie ściąga, bierze sia ich prać, a później suszyć na zadzie, na końskim. Sławne byli dziewki, dobre do śpiewania i do klikania. A już w sianokosy, bywało, i latem, przed porą żniwną, jak przyjdą wieczory gorące, noce parne, jak z jeziora upalisz-cze złazi białym oparem, żar w szuwary i trzciny zabiwszy sia mgłami bucha, żar w gałęzie niskich, pokręconych sosen wplątawszy sia wyciec strujką powietrza nie może, żar w nagrzanym igliwiu, w piaszczystych zakolach, żar na pagórkach lesistych, pod krzakami i w chaszczach, żar i duchota w duktach i na puszczańskich polanach, na spalonej trawie takoż żar, żar — w tu poru dziewki do wszystkiego ochotne. A gdzież uwalić sia miesięczną nocką, jak nie na rozpra-żony piach, torfowiska pobok takoż ciepłe, ale mokre, im nigdy ciepłoty nie dosyć i nie wysuszy tam zgnilizny słońce, choćby cały rok paliło. Różnie bywało: na nagrzanej słomie, na świeżym sianie abo prosto na łuhach, na piaskach, a zawsze baby rozprażone, zgrzane, lepi sia, bywało, ziemia do szmat, szmaty do spoconego ciała, do pleców, zadów i piersi, palce to w ciepłą trawę wczepią sia, targają, to znowuż w kudły mużyckie, w rozplecione kosy babie, sam czort po ciemku nie rozpozna, gdzie kończy sia ciało człowiecze, a gdzie ziemia parować zaczyna. Na łuhach, na bołoniach i miedzach, gdzie dzieciaki w dzień bydło pasają, noc w noc szepty słychać, raz przy samej ziemi chichot, pisk, raz krzyk abo i jęki. Nu, nic, ratować nikogo nie przyjdzie sia, wiadomo, upaliszcze, wiadomo, nasiona z drzew już same w dół lecą, łuhom czas kwitnąć i przekwitać, ziemia rodzić chce, ziemia gorąca, łaskawa, dziewki poleszuckie takoż gorące. Co jeszcze wspominać miło? Nu, ogień. Ech, panie, dobra to była rzecz ogniska jesienią na mszarach palić, ogień suszem żywić, grzać przy nim drętwe ręce i nogi. A jeszcze lepsza — niskie, nikczomne chwoje podpaliwszy, patrzeć, jak czerwone jęzory liżą najpierw susz na ziemi, później ogień skacze, na krzywe pnie wdrapuje sia, żre, co na drodze, a w powietrzu trzask, szum, dym czarny abo żeby dawała korę i łyko, a jeszcze grzyby i jagody, po to rieczyszcze, żeby było skąd rybu brać. Ale co tam, było — spłyło i wspominać tamtych zakazów nie ma potrzeby ani musu. Pytasz pan, jak żył ja do wojny w tym chutorze? Jaki on był? A? Nu, sioło znajdowało sia nad samym jeziorem, jedne chaty stali rzędem przy brzegu, drugie naprzeciwko, od strony pól i puszczy. Ja sam nad wodą żył, za moją chałupą — zwyczajna rzecz — humno, kleć, odryna i kawałek rozkisłego łuhu, a dalej już gładź jeziora. Nad samą wodą wiadomo co: latem tłucze sia przy zatoczce piana biała, a jesienią i na wiosnę brudna, całkiem bura. Na końcu drogi za siołem na pagórku — byli cerkiewka i cmentarz, nu, prawda, zapuszczony, chwastami zarosły, cały tam las wysokich, krzywych krzyży, a na nich musowo ręczniki. Ofiarne oni, barwiste. Takoż na początku drogi, przy pierwszych chatach, trzy krzyże stali, ale to już tak, dla żywych, nie dla umarłych. W Morocznem nie było księdza, był ruski pop, a znów do najbliższego ostrowa, gdzie kiedyś pany pobudowali drewniany kościółek, całkiem do kleci podobny, gontem kryty, przyjeżdżał ze Szlacheckiej Hłuszy ksiądz polski i w niedzielę szedł każdy, dokąd chciał: do kościoła abo do cerkwi. Żony Drozdów i Kolosów latali, bywało, do ruskiego księdza, za to wszystkie dzieciaki chrzcił im ksiądz na ostrowie. A cmentarz? Tam już każdy jeden układał sia pod krzyżem w swoju poru i piaszczystą ziemię rzucali jednako na te i tamte mogiłki. I jednako wszystkie baby z obu siół latali tam w dni pominek, stało być, w listopadowe wieczory^ jednako nosili zmarłym ogień, ofiary, wyszywane płótno. Nu i takoż ubierali sia nasze baby jednako, świtki bure abo siwe, koszule haftowane, na głowach wzorzyste kosynki, na nogach postoły. Nie to, panie, co dziś. Chciałby ja taką babę znowuż zobaczyć, pytasz pan? Ja nie wiem. Nie te lata, nie ten już czas. Ale tamtą porą zdawali sia mnie oni w sam raz swojskie, robotne, do wszystkiego zdatne. Trzeba — pójdzie taka baba karczować las, niewód zarzucić, podbierać miód z barci. Poleska dziewucha od maleńkości zaprawiona razem z krowami niejeden raz na dzień przepływać w skos jezioro, żeby ua pastwisko trafić, nieraz pospołu z koniem, co stoi w wodzie liście tataraku żujący, i ona sama do jeziora lizie, szmaty z siebie ściąga, bierze sia ich prać, a później suszyć na zadzie, na końskim. Sławne byli dziewki, dobre do śpiewania i do klikania. A już w sianokosy, bywało, i latem, przed porą żniwną, jak przyjdą wieczory gorące, noce parne, jak z jeziora upalisz-cze złazi białym oparem, żar w szuwary i trzciny zabiwszy sia mgłami bucha, żar w gałęzie niskich, pokręconych sosen wplątawszy sia wyciec strujką powietrza nie może, żar w nagrzanym igliwiu, w piaszczystych zakolach, żar na pagórkach lesistych, pod krzakami i w chaszczach, żar i duchota w duktach i na puszczańskich polanach, na spalonej trawie takoż żar, żar — w tu poru dziewki do wszystkiego ochotne. A gdzież uwalić sia miesięczną nocką, jak nie na rozpra-żony piach, torfowiska pobok takoż ciepłe, ale mokre, im nigdy ciepłoty nie dosyć i nie wysuszy tam zgnilizny słońce, choćby cały rok paliło. Różnie bywało: na nagrzanej słomie, na świeżym sianie abo prosto na łuhach, na piaskach, a zawsze baby rozprażone, zgrzane, lepi sia, bywało, ziemia do szmat, szmaty do spoconego ciała, do pleców, zadów i piersi, palce to w ciepłą trawę wczepią sia, targają, to znowuż w kudły mużyckie, w rozplecione kosy babie, sam czort po ciemku nie rozpozna, gdzie kończy sia ciało człowiecze, a gdzie ziemia parować zaczyna. Na łuhach, na bołoniach i miedzach, gdzie dzieciaki w dzień bydło pasają, noc w noc szepty słychać, raz przy samej ziemi chichot, pisk, raz krzyk abo i jęki. Nu, nic, ratować nikogo nie przyjdzie sia, wiadomo, upaliszcze, wiadomo, nasiona z drzew już same w dół lecą, łunom czas kwitnąć i przekwitać, ziemia rodzić chce, ziemia gorąca, łaskawa, dziewki poleszuckie takoż gorące. Co jeszcze wspominać miło? Nu, ogień. Ech, panie, dobra to była rzecz ogniska jesienią na mszarach palić, ogień suszem żywić, grzać przy nim drętwe ręce i nogi. A jeszcze lepsza — niskie, nikczomne chwoje podpaliwszy, patrzeć, jak czerwone jęzory liżą najpierw susz na ziemi, później ogień skacze, na krzywe pnie wdrapuje sia, żre, co na drodze, a w powietrzu trzask, szum, dym czarny abo siwy nad łuhy idzie, ściele sia nad jeziorem, łapy aże swędzą, same rwą sia do martwych, osmalonych pni karczować, panie, karczować, choćby od świtu do wczesnej nocy, bo to bywało jesienią. Wiadomo, lato ognia nie lubi, pożarów nie lubi, w nienawiści ma czerwonego kura. Ale jak zżęte wszystko, zboże do humna zwiezione, a siano na łuhach stoi w stogach, komu wadzi ogień? Byle ziemi ornej przysparzał, byle buszował daleko od chutoru. I tak w kureniu palić sia on zawsze musi na ohniszczu, ukryty w jamkach w każdym poleszuckim piecu. Bez ognia, bez dymu, jak żyć? Jak odpędzić od bydląt, koni i ludzi na rzece czy na łuhach gryzące meszki i chmary komarów, jak wykurzyć pszczoły z leśnych barci? Takoż bez ognia nie uratujesz zaperzonego pola, nie wyrwiesz spod suchego sitowia ziemi na łąkę. A wilki? Toż zimą przychodziło sia nie raz i nie dwa puszczać pał, dymem i żarem wypłaszać ich z wilczych lęgów po łozach, po chaszczach. Nu, tak. Mówisz pan, ognia nie ciekaw ani pszczół i wilków, a ciekaw, jak żyło sia nam? Ano, zwyczajnie, po naszemu, znaczy sia, niełatwo. Ze wszystkich stron topiel bez dna, bagno grząskie abo las. Poletka za siołem nędzne, żyta, owsa, gryki i prosa na śmiech mało. Nu, to bywało i tak, że na przednówku baby mieszają lebiody do mąki, a jeszcze lepiej białej gliny. Dobrze, że choć latem na łuhach manna rośnie, krupy z niej uzbierać można, a w puszczy czernicy, jeżyny, maliny i poziomek — przepaść. Głodno bywało, prawda, z końcem zimy przyciskała bieda. Zapałkę dzielił ja na trzy części, brakło soli, kaszy i mąki. Ale czy to my jedne żyli tak? We wszystkich siołach dookolusieńka musieli baby zdzierać korę z dębów, na mąkę trzeć, a z każdego chutoru dziewki latali nad rieczyszcze, nad wodę, klikaniem przynaglać wiosnę, żeby prędzej szła. Klikały córki Pariły i Archipa, a najgłośniej darła sia Ołena, córka Makiejczuków. Podejdzie, bywało, nad jezioro, i woła, przyzywa: — Oho! Oho! Wiesna! Wiesna krasna! Dziewki tuż za nią stojące wyciągają ręce, na gładź wodną tęsknie patrzą, swoje dopowiadają: — Oho! Zbirajsia! Idi! — Wiesna! Wiesna! Wiesna! 10 A jak to naklikane ciepło już przyjdzie, jak na rozmiękłej ziemi, słońcem ogrzanej, zazieleni sia pierwsza trawa, lecą gromadą wszystkie dzieciaki łuhy iskać, rwać a to szczawik, a to lebiodę i gryźć korzeń wodnej lilii, słodki korzeń. Nad jeziorem w tu poru pachną świeżo smolone łodzie, duby i duszehubki, każdy rybak naprawia sieć, robi spławiki z kory brzozowej, a jeszcze lepiej topolowej. Koniec, znaczy, głodu, żarcia kartoszki i lebiody, znowu będzie ryba i mąka, jagody i miód. Nu, wiadoma rzecz, że jak słońce pojawi sia — żyć lżej, weselej. Ledwie wody ruszą, ledwie powódź, wpierw wszystko zatopiwszy, że nic tylko woda dookolusieńka, z sił opadnie; wsiąknie w pola, w torfowiska i łuhy, już staruchy wróżą: wyroją sia nad rozlewiskiem i najpierw wyfruną białe motylki — a tych babek była u nas na wiosnę ćma — rok będzie mleczny. Pofrunie najpierw babka żółta — znaczy sia, miodowe idzie lato. A już jak który rybak zakrzyknie: „Ryby iduć!", panie, co tam wtedy po rozlewiskach, na rzece i w jeziorze było karasi, leszczy, szczuk, a i okoni czy pomniejszych miętusów! Łapiesz wtedy tu rybu i niewodem, i w kosze, a to i na ość, przy łuczywie. Noc trafi sia ciemna, bezwietrzna i zaraz jeden rybak w tyle łodzi staje, prowadzi ją, znaczy, na pych, a drugi w lewym ręku łuczywo trzyma, a w prawym — oścień. Cicho, tylko cmoka bołocko, kiedy drąg w niego wciska sia, i pluszcze woda 0 brzeg. Panie, ileż to nocek stał ja tak na dziobie czubarki abo dubu! Palą sia smolne szczapy nad głową Iwana abo inszego Nikoły, Stiepana czy Maksyma, a oczy tak i wypatrują śpiącej w toni szczuki. Wypatrzysz małą — niewielka radość, ale za to robota łatwa: ledwie opadł oścień w wodę, a już trzepocze sia nabita na ostrze ryba. Nu, niby tak. Ale całkiem nie tym sposobem weźmie sia sztukę wielgachną, choćby 1 suma. Wyrywa on oścień z ręki, ciska sia i rozbija po wodzie, lecą bryzgi, krzyczysz: „Nikoła!! Iwan! Łap! Bierz!", a ryba nic, ciągnie za sobą łódź, bo choć oścień rybakowi wyrwany z rąk, sznur do niego uwiązany trzyma mocno. Bywało, godzinę z hakiem włóczy taki czort ludzi za sobą. Czółno pruje gładź szybko, szybko, chybocze sia, nabiera wody, Stiepan wypadł, nu nic, wnet dopłynie, sum raz na środku jeziora, raz pcha sia w sitowie, biją po twarzy trawy, 11 tnie ostrymi brzegami tatarak, schylaj głowę, człowieku, a tu wypatrywać trzeba tej cholernej ryby, znowuż kołuje, zakręca, zaklinowała łódź między oczoroty, tak że ani sumowi wyrwać sia z żelaza, ani nam wyplątać sia z trzcin i sitowia. Bywało, czółno zdradnie nachyli sia, łuczywo zagaśnie abo do wody wpadnie i ciemno, choć oko wykol. A kiedy sum, zmęczywszy sia, zatrzyma na minutu, można w tu poru ość głębiej wbić abo na niegłębokim miejscu rybu drągiem ogłuszyć. Ale takie łuczenije to rzecz niełatwa i wraca z niego człowiek w czółnie na pół zatopionym, strach jaki mokry, a strudzony, Bożeż ty mój, jak po najcięższej pracy przy wyrębie drzew abo przy orce. Bo, wiesz pan, zajęcia strach jak podobne, tyle że tu orze sia wodę i na wierzch nie pędraki wyrzuca z poruszonej ziemi, tylko błyszczącą rybu z topieli. Rozgadał sia ja, znowuż o jeziorze wspomniał, a pan chciał o ludziach. Ale pierwej prosił, żeby gadać o wszystkim, jak było i co tylko na pamięć przyjdzie. Nu, to prawdę powiem, że póki ślubu ja nie wziął, inaczej bywało, a później czut'-czut' inaczej. Wolny chłop, wiadomo, więcej widzi wody i lasu jak żeniaty. W tu poru, kiedy jeszcze matka żyła i na jej głowie wszystkie chłopoty, a dla mnie tylko jezioro, zwierzyna leśna i sianokosy, najwięcej lubił ja rybu łowić i podchodzić hłuszce na chwojach. Nie widział pan nigdy hłuszca? Ech, panie, jak oni hrali — to opuszczający skrzydła, to znów wyciągnąwszy szyję i głowę ku niebu zadarłszy — i opowiedzieć trudno. Myśliwi gadali tak: kuje on swoją pieśń, kury chce, widno, zwabić na tokowisko. Kury takoż, wiadoma rzecz, ale każdy podrostek u nas wiedział, że dawno, dawno temu nauczyło jego tak hrać samo słońce. Dlatego on, pan puszczy, budzi sia bladym świtem, dziób otwiera szeroko i w niebo na wschodzie wpatrzywszy sia, hrać zaczyna. Pieśń jego dzika, przedziwna, słuchać jej można aż do śmierci. Bieda w tym, że myśliwi z miasta, długo naczekawszy sia, cierpliwość tracą, czas ich podprowadzić podskokiem pod chwoję, pod czarnego koguta. Znaczy, na jego śmierć czas, nie na naszą. I spada on ciężko z chwoi, ciemnych skrzydeł złożyć nie zdążywszy, otwartym dziobem spada w dół, prosto do ziemi. Pan puszczy, 12 sam kniaź. Ale co tam! Nie stanę ja teraz przed panem zabitych hłuszców obżałowywać, tak samo jak czarnopiórych ciecieruków, bo wszelakiego zwierza była tam, wiadomo, ćma. Ileż ja sam sideł założył na zające! Ileż ubił dzików, a to i bobrów, choć ich tknąć nie dawali, leśniczy darł sia, żeby nie ruszać. A zdarzało sia nam i kunę w dziupli wytropić abo tchórza wykopać z jego głębokiej jamy. Nieraz my, nieżeniate chłopaki, w naganiacze szli abo w huczki i tak hukający po lesie napędzali na cudze strzelby sarny, rysie abo i wilki. Teraz ludzie takoż polują po lasach i nic inszego nie wymyślili, bo zwierz, choroba, zawsze ostanie zwierzem i każdy las do lasu podobny. Za to jeziora i rieczyszcze — rzecz całkiem insza. Niepodobne one tu do tamtejszych, kudy im, choć bywają niezgorsze i dla rybaków łaskawe. Ale tam i samo rieczyszcze, i każda najmniejsza rzeka to takoż gościniec do sioła czy chutoru, bo nie ma do nich żadnej inszej drogi. Nu, dobra, starczy. Sam wiem, że starczy tego kluczenia, kołowania. Toż pan pytał o moich bliskich, a ja wspominać stał plosa, hłuszce i ryb łapanie. Znaczy, trudno, o mnie takoż mówić przyjdzie sia. Choroba, człek ja, wiadomo, z Poleszuków, w hłuszy urodzony i o sobie gadać nie lubiejący. Nu, niech będzie. Żył ja, znaczy, więcej w puszczy i na jeziorze jak w siole, w Morocznem. Prawda, nieraz dziewki podglądał z inszymi, jak wieczorem w jeziorze pluszcza sia abo jak okrakiem na krowy siadłszy pędzą stado w wodę. Chlupot, woda rozstępuje sia, bryzgi lecą, pisk i krzyki, nieraz która z dziewuch rozedrze sia na cały głos, zaśpiewa, pięknie zaśpiewa. Ale lata mnie szli i ludzie mówili: żenić sia chłopu pora, swachy słać, ojciec na mogiłkach, matka już niemocna, a on w swoim chutorze gość, mówili, cięgiem na Horyniu abo też na jeziorze, mówili, tylko z rybą, ptaszkami i dzikim zwierzem zna sia, mówili. Najpierw posyłał ja ich wszystkich k czortu, robił swoje, znaczy sia rybaczył. Ale pomarła matka, chata pusta stała i wyszło na to, że żenić taki mnie przyjdzie sia. Koniec z nagonką, koniec na kupałę z nocnym przewalaniem sia po łuhach, polanach, ze śmiechem i jękami wduszanymi w parującą ziemię. Nu, bo jakiż to dom, kiedy izba samymi tylko kożuchami i zajęczymi skórami cuchnie, nie ma w niej 13 I ani zapachu świeżego chleba, ani tataraku? Z kurami takoż źle, ledwie nie stało babskiej ręki, jakaś zaraza na nich przyszła, wyzdychali wszystkie mnie na złość. Nu, tak. Znaczy, chutorowi trzeba gospodyni i rozejrzeć sia po siole, po Morocznem, taki przyjdzie sia. Sąsiady najbliższe, znaczy Karpyniuki, to jedną podsuwają, to drugą, a znów panicz, krewniak leśniczego, kiedy ze mną hłuszca podchodził, stał radzić w powrotnej drodze, że niby z Drozdów ja, katolik, mówił, znaczy dziewkę mnie najlepiej brać z ostrowa abo i z Hłuszy Szlacheckiej, bo wiadomo — matki zawsze na swoją stronę ciągną, dzieci moje białoruskie staną, mówił, po polsku ani mówiące, ani czujące. I dawaj użalać sia nad ich przyszłym losem i wypytywać mnie, wypytywać, prawie także samo jak pan! Durnowaty taki, na puszczańskich i mużyckich sprawach nie znający sia nic a nic. Nu, słuchał ja jednym uchem, co on gadał, a drugim wypuszczał. Raz, że był to mołokosos i oczy miał abo kaprawe, abo ślepe, do krecich podobne. Nie to co nasze oczy rysie, poleszuckie: od maleńkości otwarte szeroko na niebo i na gładź wodną. A dwa, że choć do hłuszca tak ja jego podprowadził, jak już bliżej nie można, on, nikczomnyj, strzelił gdzieś całkiem w bok, w inszą chwoję. Jakież u niego było czucie, kiedy kniazia puszczy nie poczuł? I co jemu do czucia moich dzieciaków, a? Szczob on skwoź ziemlu prowaliwsia! Takież same jego rady jak i strzelanie, prosto pokazać mnie chciał, że ode mnie kudy mądrzejszy. A mnie jak raz nie było nic do tego, jak która dziewka gada, od wieków tak było, że żenili sia my między sobą, a mówił każdy po swojemu, każdy jeden drugiego rozumiał, jako że wszystkie ludzie byli tutejsze, wiadomo — Poleszuki. Sońka Karpyniukowa, baba bystra, jęzorem w gębie wartko obracająca, radziła na ostrów nie łazić, tamecznych dziewek nie oglądać, bo u nas, w Morocznem, ładniejsze. Choć wszystko jedno, mówiła, z jakiego dziewka sioła, ale dziewuchy z jej rodu najlepsze, silne i robotne. Nu i trafiło sia tak, że w tu poru najechali miastowe goście do leśniczówki, pełno myśliwych i takoż ich żon czy krewnych. Słowem, dom pełny, pani każe Sońce na posługi do leśniczówki latać, rybu i świeże jaja co dzień przynosić, a jeszcze, mówi, 14 potrzebna jej dziewczyna do pomocy w kuchni, mówi, •do zmywania i obierania kartofli. Nu, bo i żarliż te pany! Ledwie skończy sia obieranie kartoszki na obiad, już na wieczerzę obierać czas, choć to tylko na dokładkę do zająca abo kury czy kaczki. Nu, tak. Poszedł ja raz z Sońką wielgachny kosz ryby do leśniczówki zanieść. Złowili my tu rybu pospołu z Karpy-niukiem. Aż tu, widzę, przy Sońce idzie dziewka śmigła, czarnobrewa, z oczami jasnymi jak woda. Zagapił sia ja, bo takich brwi niby skrzydła jaskółcze w życiu nie oglądał, potknął na wystającym korzeniu i mało kosza nie upuścił. A Sońka w śmiech. Co ty, mówi, zauroczyła ciebie dziewczyna, co ty, nie poznajesz Maryny, toż mój wujko, Archip, troje dzieci ma, to jego najmłodsza, widać, Drozd, że ty w siole tak jakby nie żyjesz, mówi, jeziorowy ty, puszczański, a tu, mówi, dziewka akurat podrosła, nie do pasionki już tylko, ale do każdej babskiej roboty zdatna, młoda, prawda, ale nie dziecko, idzie do leśniczówki, mówi, w kuchni pomagać. Pani przykazywała, żeby młodziutką przysłać, prędzej przyuczy sia, może potem i do miasta którzy z państwa ją zabiorą i służyć tam w ich domu stanie. Trzepała Sońka, śmiała sia, jej zawsze dobrze i wesoło. Cichła ona tylko w tu poru, kiedy była największa bieda, dzieciaki skręcali sia na przednówku z głodu. A tak lubiła na świecie żyć, rozpowiadać byle co, ludzi kłócić i godzić, jej chłop niby pierwszy w chutorze, ale Sońki bojący sia jak lichego po ciemku, w puszczy. Nie mówię ja nic, Maryna takoż ani sło\ya. A tu jeszcze dogoniła nas po drodze Ołena MakiejczuRów i gada, że takoż do leśniczówki idzie, niby masło niesie, ale mówili jej, że ani chybi do kuchni nada sia. Sońka zaraz ramionami zaczęła ruszać, wykrzywiać sia, że po co aż dwie dziewki, jedna starczy, a ta jedna to będzie jej krewniaczka, Maryna, ona, a nie kto inszy, już Sońka w tym i przysięgać na to gotowa. Tak zatokowała, aż zgłupiawszy od własnego gadania kosz wypuściła z ręki i przechylił sia on w jej stronę, a na trawę polecieli szczuki, karasie i liny, każda ryba sztuka w sztukę, jako że wedle zwyczaju największe, najpiękniejsze na wierzch my z Karpyniukiem pokładli. Zaklął ja, 15 ale kosz na ziemi postawił, stał tu rybu zbierać. A Maryna aże uklękła, mnie pomaga, całkiem nie słucha, co Sońka do Ołeny terkocze, tylko zbiera, do kosza kładzie, zbiera, równiutko układa, ogon przy ogonie, przy pysku pysk. Aż przy tej robocie za jednego wielgachnego lina razem chwycili my i poczuł ja jej palce zimne, śliskie od śluzu, mokre. Tak i naraz ustali my w robocie, jedna ryba w naszych rękach, a jakże, puścić czy trzymać, kto to wie, aż tu dziewczyna podnosi głowę, patrzy na mnie i widzę ja z bliska oczy wystraszone, a nad nimi skrzydła jaskółki w locie, czarne, smoliste. I jakby piorun niedaleczko trzasnął, tak mną zatrzęsło: wpatrzył sia ja w te oczyska, jak bywało w głęboką wodę jeziora, pierwszy stchórzył, w dół spojrzał, a tam znowuż jej ręce czerwone, mokre, takie, jak ręce baby w rybackim chutorze, ręce od sieci, od skrobania łusek rybich i wybierania z mułu śliskiego drobiazgu na smakowitą uchę. Puścił ja wtedy tamtego lina, puścił, żeby dłużej patrzyć, jak zbiera ona i układa tu rybu, jak czerwienieją najpierw jej uszy, potem policzki, czoło i szyja. A ręce chodzą już nie tak składnie z tej przyczyny, że ona sama jakby triaski dostała, dygoce i cała w ogniu. Przysiągł ja sobie w tu poru: nie żadnej inszej, tylko tej przywozić będę połów z jeziora, nie insza, tylko ta, tymi mocnymi rękami, pomoże mnie ciągnąć i naprawiać sieć, kosić łuh, bielić chatę. Krewna Sońki Karpyniukowej, poleszucka dziewka z Morocznego, córka Archipa, znaczy sia akurat ona, Maryna. Nu, tak. I od razu, panie, wiedział ja już, że to Ołena pójdzie do leśniczówki na pokoje abo pomagać do kuchni, że na nic przysięganie Sońki, bo nie dam ja takiej sławnej dziewce wysługiwać sia obcym. A jak pozwolę u panów służyć, to na krótko, tyle, żeby był czas dowiedzieć sia, dadzą mnie Marynę czy też po woli nie dadzą? Bo jak nie, cholerny świat, lepiej nie myśleć, co przydarzyć sia może. Nu, tego dnia, jak zanieśli my rybu do leśniczówki, zostali tam obie dziewki, bo gości było huk, polowanie wiel-gachne. Ale przykaraulił ja Marynę jakoś zaraz na drugi wieczór do sioła idącą i mówię, że chutor mam i krowę, i łuhy, i osiem pni pszczół. Ona mówi, że jej strach, nie wiedaju, mówi, z aczej nie odhadać, wije sia jak wiun, oczy 16 spuszcza, widzę, że dziewka trwożliwa, cichutka jak mała ptaszka. Nu i dobrze, nie będzie w chałupie jak Sońka jazgotać od rana do wieczora, mężem kręcić niby kołowrotkiem. Mówię ia jej, że dla mnie ona w sam raz, hołubka, kraska, a ona znowuż czerwieni sia, milczy, usta zagryza. Przyszedł jeden ciepły wieczór, bo jesień wtedy była wczesna, przyszedł drugi, trzeci i od tego przyciskania do brzóz w gaju przy leśniczówce, od tych wszystkich obłapek doszło do tego, że gotowa była do mojego chutoru iść i tam gospodarzyć, a Sońka zagadała rodziców. Mówiła im o mnie, mówiła, aż tamtym uszy popuchli. Nu i pojechali moje swachy do chutoru Maryny białym koniem, jak obyczaj każe, grzywa końska cała w barwistych wstążkach, ogon zawiązany na supeł. Z takim koniem nie wstyd posyłać swach. Zapili oni kniahynię, znaczy sia moją dziewkę, i na mur zaklepali. Złożył ja dary rodzinie Archipa, a jakże, na czas wesela nosił ziela zaszyte za pazuchą, wiadomo — na odpędzenie czarów i biedy. Sama Maryna, do ślubu idąca, więcej od inszych Poleszuczek rozrzuciła ulęgałek po ścieżkach i drogach. Bo taki tam obyczaj był, że żadna dziewka bez ciskania ulęgałek takoż ziół rozmaitych, wielką moc mających, z własnej chaty do mężowskiej nie szła, jakże, bez tego lichy chłopa by jej urzekł, szczęście odebrał. A bojąca sia była w tu poru moja Maryna, płoszyła sia łatwo, często i taka już ostała — jak okazało sia — na swoją i moją biedę do końca, do samej śmierci. Wszystko insze było jak u inszych, jak zawsze musi być: baby napiekli, znaczy, weselnych korowajów, rogali podobnych do miesiąca na nowiu, ptaszków wszelakich ze słodkiego ciasta, żarcia weselnego było takoż dosyć, nie powiem, siwuchy i różnej takiej wódeczności na suszu, na ziołach — tyle co wody w jeziorze. Z samego wesela dwie istorie opowiem, jaż do dziś wspominam ich miło. Pierwsza, znaczy sia, jak my w ciasnocie okrutnej za stołem siedzieli w izbie Archipów i jedli, i pili. Stół gospodarze przysunęli do ław pod ścianami, wielgachny on był, na nim jadła pełno, aż oczy rozbiegają sia, w samym kącie, pod świętymi obrazami, usadzili młodych takoż kumów, swachy i gości ważnych, jadłem im dogadzają, miski suną prawie pod nos, 17 matka Maryny nic, tylko w kółko powtarza, że gości weselnych tak ugościć życzą, żeby najadłszy sia, stół brzuchem odsuwali. Chodzi wokoło, jeść namawia, przymusza, przygaduje każdemu: — Kab ty czerewom odsunuw stół! Nu, do mnie takoż podchodziła nie raz, nie dwa: — Jesz, synok, kab i ty czerewom stół odsunuw. Przyszedł takoż z lasu na to wesele krewniak Archipów, stary Januk, puszczański wołchw. Znaczy, znachor on był wiele zamawiań znający: umiał podkurzać dymem z piór czarnej kury chorych na pad, kiedy już pianę z ust toczą, a piór musiało być obowiązkowo dziewięć, i to z lewego skrzydła, bo bliżej kurzego serca i moc większą mające. Umiał takoż odczyniać czary, zamawiać triasuchę, liszaje i nocne zmory. Baby ze wszystkich chutorów latali do puszczy po jego zioła dobre i na dawanie tłustego mleka u krów, i na rojenie sia pszczół, i na rybu, żeby, zdumiawszy, sama lazła do niewodów, do wołoków. Lat już przeleciało tyle dziesiątków, a ja, nie uwierzysz pan, jeszcze mam w pamięci jego kudłaty łeb, włosy długie, brodę siwą i oczy aże białe ze starości. Siedział on, wodził tymi oczyskami po ludziach i pił tylko wodę. Nie pośmiała żonka Archipowa tak jego przymuszać do żarcia, żeb „czerewom stoi odsunuw". Stawała tylko za nim, wzdychała, podsuwała miód, a on ręką jak od muchy uprzykrzonej opędzał sia, to mruczał, to przymykał oczy, to znów ludzi nimi straszył. A jak poczerwienieli wszystkie weselne goście, jak tylko zaczęli chłopaki drzeć sia, przymawiać, że siwucha gorzka i nastojka gorzka, hor'ko, hor'ko, hor'ko, bo nie całujem sia my z Ma-ryną, jak muzykanty zaczęli przygrywać, a baby—swachy obrzędowe pieśni wyśpiewywać, wstał Januk, ręką głowy Maryny dotknął i poszedł precz. Ale wiesz pan, przysięgać ja był w tu poru gotów, że takoż zamruczał coś, niby że biedniażka ona. A przecież siedziała jak ta biała łabędzica, mirtowy wianek u niej na głowie, a jakże, spłoszona, ale rada, uch, jaka rada! I goście byli syte, na stole napitku i jadła pełno, toż parsiuka zakłuli, tylko ryb po mojemu dali za mało, ale cóż, ryba rzecz zwykła, pełno jej w jeziorze, a mięso i kiełbasa tylko od święta, od wielkiego dzwonu. 18 Nu, tego wołchwa do śmierci ja nie zapomnę, zauroczył on mnie Marynę w sam dzień wesela. Co potem było, to już nie stanę opowiadać, wiadomo, że do końca wrzeszczeli ludzie „hor'ko", że do tańców wstawszy, jak chciała żona Archipa, brzuchami stół odsuwali, muzyka grała, a oni hukali i skakali do białego rana. Mało kto słuchał, jak Maryna cienkim głosem śpiewała swoją piosneczkę pożegnalną „Dobraj noczy mąci", jak jęczeli i niby to płakali baby przy posadzinach, przy wyprowadzaniu mołoduchy z rodzicielskiego chutoru, jak sąsiadki dziewkę obżałowywali. Aż kiedy do pokładzin doszło, ostawiłi my ten stół z jadłem i powywracanymi flaszkami, ten cały wrzask za sobą, i wyszli z Maryną na drogę. Nie było i tam cicho, ludzie stali, gapili sia, choć była noc, ale miesiąc świecił, smolne łuczywa nieśli swachy, karawajnica z pościelnicą przodem idące, my za nimi. Ciepły wiatr wiał od jeziora, w głowie i w oczach mnie pojaśniało, trzymaj sia, Drozd, przygaduję ja sobie, toż wiodą ciebie do kleci przy twojej chacie, wiadomo, dlaczego tam, toż to jedyne miejsce w chutorze wolne od nawiedzin nieczystej siły, tylko tam można dziecko złym okiem skażone okadzać, tylko tam zioła dla chorych parzyć, żeby szybko pomogli, tam śmierć od bliskich odpędzać i tam takoż ani bies, ani żadne licho z lasu w noc weselną młodych nie nastraszy, uroku na nich nie rzuci. Nu, nie stanę ja łgać, do dziś pamiętam i tamtą kleć duszną, bez okien, i gorącość taką, że nawet weselne płótno parzyło, odrzuci! ja jego won, po co poduchy i lniane szmaty, mnie potrzebna w tu poru stała tylko Maryna, ona jedna, nie było już ani hor'ko, ani wesoło, było szczęśliwie, uch, jak szczęśliwie, chyba ten jeden raz za całe życie przyszło sia mnie takim szczęśliwym być. A nad ranem tą samą ścieżynką od kleci do drogi, a potem do ojcowej chaty wiedli nas znowuż swachy, karawajnica z pościelnicą przodem, na drodze pusto, ludzie abo poszli już spać; abo w izbie tańcują. Weselniki już całkiem pijane, twarze czerwone, tłuste, oblizują sia, rechoczą, pytają swachy, co i jak. Nu i cóż było robić, wedle zwyczaju trzeba im było obwieścić, że mołoducha weszła do kleci Drozdowej „czysta jak biała hołubica", swachy mówili to 19 rade, Maryna odwracała sia, wstydziła, mnie mało ze złości krew nie zalała. Bo zaraz zaczęli sia prześmieszki, poklepywania, życzenia, żeby dzieci rodziło sia dużo, i to nie pokręconych, znowu siwucha, znowu żarcie, wszystkie okrutnie rade. A już najwięcej rad Archip ze swoją żonką, że pijane chłopy nie wcisną im nagotowanych przedtem chomąt na szyje, nie narobią wstydu, swach wodą nie poleją, drużek i gości weselnych nie przegonią z chutoru. Wiadomo, dopilnowali rodzice dziewki, wiadomo — uczciwe było weselisko u Archipów, bez żadnego oszukaństwa. Wyprawili córce swadźbę sławną, szumną, poleszucką. Tyle z tamtej nocy ja i zapamiętał. A już zaraz na drugi dzień zrobiło sia weselej w mojej chałupie: kąty czysto wymiecione, polepa białym piaskiem posypana, na niej jak przed każdym świętem tatarak rozścielony, zapachem chleba czy lepioszek niesie z izby, wiadomo, jest gospodyni w chutorze. Przestał ja w tu poru młode dęby rąbać, żeby na ściętych pniach wyrosła kulinka — znaczy grzyb taki biały, miękki, smakowity — przestał przez całą zimę żreć suszonu rybu, przestał wiosną żuć cebulę z łuhów i szczaw, a takoż podkradać ciecierukom, tam gdzie oni żerują, jagody pomarszczone i słodkie od mrozu. K czortu mnie to było, kiedy suszona ryba szła teraz do barszczu, a świeżą pachniali gary od rana do wieczora. Ech, panie, sławną uchę warzyła moja Maryna! A przebiera, a szuka w sieci, bywało, letnią porą wyciągnie z niej wszystkie karaski, wszystkie miętusy i tylko liny abo szczupaki niosę na sprzedaż. Jesienią zno-wuż, kiedy lepsza ryba przepadała, znaczy w głębinę szła, oddawał ja jej tylko sam drobiazg: uklejki, jazie i płocie. I patrzaj pan, nic, ucha była zawsze znamienita. Nu, tak. Baba dostała sia mnie, znaczy, ciepła jak piec, cicha i do wszystkiego zdatna. Prawda, grzyby, poziomki, jeżyny i ulęgałki tak jej, jak pierwej mnie, rodziła puszcza, tylko iść i rwać, ale Maryna zasadziła za chatą bób, groch i kapustę, krzaki porzeczek i agrestu. Przędła takoż sławnie, a takich haftów na koszulach, na zawiskach cmentarnych nie robiła żadna baba ani w Morocznem, ani na ostrowie. Znaczy, żyło sia nam zgodnie i spokojnie, żeby tylko zawsze tak. 20 Powiadasz pan, tak bywało latem, a co w srogi mróz? Toż pisali, że zima głodna tam przytrafiała sia. Nu, dla ludzkich brzuchów niby prawda, nieżyczliwa, ale co by my robili, panie, jakby każdego roku nie przyszedł luty mróz, nie ściął torfowisk i bołocka, nie powlekł jezior lodem mocnym, grubachnym? Bo wiesz pan, u nas tak: daleko, daleko od sioła, na bagnach, skoszą ludzie trawę i mus mrozów doczekać sia, a to jak ją inaczej do chutoru pociągnąć? Wiadoma rzecz, że wieźć trzeba po śniegu, po zamarzłych jeziorach i plosach. A nie daj Bóg zapóżni sia zima, nie przyjdzie mróz — głodna skacina ryczy po siołach i ani opatrzysz sia, już oddasz jej do żarcia swoje kartofle, ostatki zboża chowanego na przednówek. Nic nie poradzisz, nakarmić trzeba konia i krowę, bywało, i słomę z dachu zerwać. Stoją w tu poru poniektóre kurenie i stodoły na pół pokryte, z wierzchem dziurawym. Ale nie żałuje nikt, wiadomo, bydło żywiciel najgłówniejszy, ludzki chleb oddać jemu przychodzi sia. I tylko co dzień, wyszedłszy na drogę i głowę w górę zadarłszy, wypatruje każdy chmur śnieg niosących. Nie przyjdą oni — zabraknie podściółki w oborach, nie stanie obornika na wiosnę, nie będzie czym siać, bo ostatek ziarna krowy zeżrą. Aż przychodzi taki dzień, zawieje zimny wiatr, naniesie chmur, nocą mróz chwyci, jak okiem sięgnąć, nie ma trzęsawisk ani bagien, wszędzie jedna wielka, szeroka droga, biały szlak. Zaprzęgnie sia konia abo krowę do sań i przez zamarzłe mokradła, topiele, jeziorka dojedzie łatwo, jakby nic, do czekających stogów. Zwiezie sia siano do ostatniej trawki, tyle że nie wyrwiesz już bydlętom z gardła tej słomy i tego zboża, co to przed mrozem zeżarli. I choć las też zimy czeka, bo w tu poru wyręby idą i zwieźć można najcięższe kłody nad zamarznięte rzeki, żeby tam czekali wiosny, choć w niskiej, zimowej wodzie z przerębli rybu łowić nietrudno, zawsze strach, co też na przednówku będzie: wielki głód czyli też mały? Bo syto, panie, nie bywało nigdy i w żadnej chałupie nie słyszał w ten czas nikt babskiego pogadywania: — Nu, jesz. Jesz sobie. Tyle że mróz, jak ściskał i wysuszał bagna, tak i w człowieku zamrażał zarazę abo i zgniłość — obie od zapada- 21 nia po pas w boloto. Bo wiesz pan, jak bagna byli nie do przebycia, jechało sia łodzią zaprzężoną w krowę. Choć to ciężkie bydlę, jego jednego trzęsawisko nie wessie. Ale, bywało, łysa czy raba morduje sia, ledwo wyciąga nogi z martwego bołocka. Człowiek patrzeć na to nie może, poratować bydlę chce, nu i co? Sam podpiera łódkę raz i drugi, po kolana w czarnej mazi zanurzywszy sia. I zaraz potem przychodzi zło najgorsze, przeklęta triasucha. Bywa i tak, że nie ma jesienią chałupy we wsi, gdzie by nie leżeli na piecu ludzie chore na triaskę. Gorączka przywiąże sia, zimnica człowiekiem trzęsie, a głupie baby ziołami okładają abo okurzają piórami rybitwy. Choć na triasuchę jeden tylko ratunek: w miasteczku z apteki chininy dostać, a jeszcze lepiej rewmatyzm załapać. Bo to już tak, nie uwierzysz pan, ale tak: kogo rewmatyzm łupie i w pół zgina, tego zimnica nigdy nie trzęsie. Nawet dochtor o tym dowiedziawszy sia, nie zaprzeczył, widać, już taka zmowa między jedną wredną chorobą a drugą. Rewmatyzm, nie powiem, kudy lepszy, z nóg nie zbija i smarowania sałem bobrowym abo nalewką z muchomora strach, jak nie lubi. Ale najwięcej te wszystkie choróbska boją sia zimy i słońca — latem i w siarczysty mróz tylko całkiem durny człek może którąś z tych cholernych chorób załapać. Ja tam od wojny nie wiem, co to zimnica, i nie słyszał, żeby kto z tutejszych na nią skarżył sia, ale rewmatyzm mam jeszcze stamtąd, jeszcze z owego chodzenia po poleszuckich bagnach, po głębokich śniegach. Łupnie mnie w kolanach, drze w nogach — nie uwierzysz pan, zaraz wspominam, jak lazł ja w mróz, przez zaspy, do dymiących sia oparzelisk. Nie łżę, po co mnie łgać? Tam na torfiastych łunach trafiają sia takie wyżary, kałuhy, co zamarznąć nie mogą w najsurowsze zimy, i nad tymi to oparzeliskami kurzy sia tak, że aż para w powietrzu stoi. Do tej dymiącej wody ze wszystkich stron, z puszczy i z chaszczów, zbiegają sia tropy wydry, lisicy i inszego zwierza, a na niej w największy mróz jakby nigdy nic siedzą sobie kaczki, z tych, rozumiesz pan, co to słabowali, nie odlecieli z inszymi. Bywało, dojdę ja po śniegu, po pas zapadający sia, do tych oparzelisk, stanę pod chaszczami i lubuję sia: rozpryskuje sia woda, pokrzykują dzi- 22 kie kaczki, skrzydłami trzepoczą. Żadna nie zerwie sia, toż tylko tam, na tej ciepłej, dymiącej wodzie życie dla nich w miesiące zimowe, tylko tam wiunów, karasków i wszelakiego rybnego drobiazgu zawsze pełno, kto im co zrobi? Chyba że trafi sia zima cholerna, długachna, wtedy, nu, prawda, ja sam chodził na tamte wyżary jak do komory i brał, nie powiem, gołymi rękami brał ptaki i rybu. Wiadomo, czego wydra z oparzeliska nie wyłowi, czego kaczki nie zeżrą — tego i dla głodnych dzieciaków starczy. Nu, tak. Dobrze pan mówisz. Jak pomyśleć, wychodzi na to, że tam u nas jednako klikało sia mróz, żeby zdusił zgniliznę i triasuchę, żeby do siana na łuhach dostęp dał, jak wiosnę, żeby już na koniec przyszła, żeby przestał każdy chłop, każdy pastuch w niebo patrzeć, wypatrywać, czy nie lecą klucze żurawi, sznury husi i dzikich kaczek. Pytają po chutorach i każdego niecierpliwość bierze okrutna: — Szto biełanosy? Szto biełapiórki? Leciat? A już jak zobaczą w jasną noc ptasi gościniec na niebie, nu, wtedy wiadomo: maluchno, a przylecą. Bo uwierzyć trudno, ale widział ja sam: musowo lecą oni i odlatują do ciepłych krajów tak, jak im pokazuje droga, co to ją durne ludzie przezwali mleczną, choć całkiem nie mleczna ona, kto by tam mleko krowie na niebo lał, tylko ptasia, bo wiadoma rzecz, że pierze z husi, bocianów, łabędzi i inszych dzikich ptaszek kiedyś między gwiazdy zaplątawszy sia, już tam na wieki wieków ostało. Nu, jak ludziska wypatrzą pierwsze kuliki, rybitwy czy czajki z tego ptasiego gościńca w dół zlatujące i ich wrzask w szuwarach posłyszą, znak to, że za dzień—dwa będzie pełno ptactwa na jeziorach, a ryby w toni. Pan mówisz, że dzikie kaczki, umęczywszy sia długim lataniem, takoż pewnie wyglądali gładzi naszego jeziora? Pewnie, że tak. Stada rwali sia, ptaki z głodu ogłupiawszy spadali z góry, pac, pac, bryzg, bryzg, nareszcie woda, nie chmury i niebo, tylko dookoła zieloność, zieloność, czystej rzęsy na jeziorze przepaść! Lubują sia oni, a jakże, niby zmęczone i senne, a już kujące dziobami gładź wodną. W tu poru z każdej chaty ktoś do nich biegł skradem, łapami wybiera! z jeziora. 23 1 Że co? Że biedniażki oni, jakże my ich tak? Nu, a my? Toż człowiek bagienny i leśny od zwierza i ptaka nie gorszy. My takoż wypatrywali, czekali, a jakże, nareszcie w kiszkach przestanie hrać i świszczeć, nareszcie ptaszek wodnych na plosach i rieczyszczu ile tylko dusza zapragnie, bierz, brachu, łap, w sidła chwytaj, strzelaj, dla każdego starczy. A później, bywało, babę zamęczasz: prędzej, prędzej, niech pierze drze, gotuje abo na ognisku piecze, żeby tylko już mieć w palcach gorącego ptaka, poczuć jego twardość, rozedrzeć, chrzęst, chrup, zęby wrazić w mięso na piersi, na grzbiecie, nogę oderwać i prędko obgryzać, żujący i smakowicie mlaskający, nu, tak, jak człowiek żre, kiedy okrutnie głodny. Do tego, cóż, każdy radzi sobie, panie, jak może. Toż rybitwy, czajki i kuliki, ledwo odpoczną po zejściu z ptasiego gościńca, takoż myszkują po sitowiach, żarłoczne i drobiazgu rybiego niesyte, nurkują raz za razem, zaglądają do zastawionych więcierzy, wybierają drobne sztuki abo nad jazami kołują, bywało, godzinami kołują, zuchwałe, nienażarte, i kradną ludziom rybu idącą w górę rieczysz-cza, pod prąd. Jakież z nich w tu poru biedniażki, a? Mówisz pan, nie będziem o dzikie ptaszki kłócić sia. Pewnie. Było — spłyło. Ja tylko tak, miał prawdę gadać, to gadam. Nu i dobrze. Rodzina? Ano, do wojny urodziło sia nam dzieciaków dwoje, Sylwester i Paraska. Chłopak na początku miał nazywać sia Iwan, jak ojciec Archipa, ale na to nie było znów mojej zgody. Widział to kto, żeby jaki Drozd zwał sia Iwan? Prawda, był Mikołaj Drozd i Szczepan, i Szymon, jak ja sam, ale Iwan? Iwan Drozd? Żabom, a takoż kijankom na śmiech. Mój ojciec nieraz wspominał, że jego dziad, chłop pańszczyźniany, dawnymi czasy zbiegłszy przed katem gdzieś spod Lublina, tu przywędrował, zaszył sia w puszczę i przepadł na bagnach. Wszelako imienia nie zbył i choć wzięła jego za męża baba tutejsza, pole-szucka, do śmierci ją bijał, ile razy wymówiła abo krzyknęła na głos: — Nikoła! Stydno jemu było za takie pohańbienie polskiego imie-24 nia i tłukł mocno, wprzódy gębę babie wolną ręką zatkawszy. Ale jakiś ciężki grzech musiał na sobie dźwigać, zanim postoły wdział i z puszczą zbratał sia, i z tej przyczyny nie widział sia Marynie dosyć dobry. Bała sia, że on za życia pewnie nieraz tamtejszych obyczajów nie znający ognia nie uszanował, zalawszy jego wodą, abo pluł do jeziora i podbierał pszczoły z cudzej barci. A wiadomo, że to grzechy ciężkie, gorsze od rzucania uroku na złego sąsiada, od zniszczenia sieci, a nawet od podcięcia pęciny jego szkapie, pasącej sia na łuhach. Tak czy inaczej nie w smak było Marynie imię mojego pradziada, choć żeby nie on, nijakie Drozdy nie śmigaliby w duszehubkach po tamecznych jeziorach i rieczyszczu. Ale zaparła sia baba: jak nie Iwan i nie Mikołaj, niech będzie Sylwester! Słyszała ona na targu od bab z ostrowa, że to dobry święty, tyle że zajęcia mato mający, nie to, co taki Bazyli abo Pilip. Nudzi- sia jemu, Sylwestrów po ziemi chodzi śmiech jak mało, opiekować sia nie ma kim. Ludziska, sam pan wiesz, pod Nowy Rok więcej piją, jak patrona w ten dzień o coś proszą, i jemu, biedniażce, na modlitwy czekającemu, okrutnie cni sia. Z tej przyczyny, jak tylko usłyszy, że kto do niego westchnie, zaraz leci wszystko spełniać, grzesznikowi dogadza, a jakże, trzęsie sia nad nim i w wielkim ma proszącego poważaniu. Kto wie, czy prawda, ale może być i tak. Baby z ostrowa mówili, że świętych takoż przechytrzać przychodzi sia. Ot, co. Nu, znaczy, nazwali my syna Sylwester i liczyli tak: dobre i to, jak chłopakowi choć raz na rok ten święty dogodzi. Wiadoma rzecz, że jak ploso mało znane i rzadko kto w nim sieci zastawia, to i ryba tam łaskawsza, bez opamiętania do koszy i sieci pchająca sia. Co inszego córki, Paraska. I tak w tej głuszy, rozumiesz pan, tylko za Poleszuka wydać sia mogła, to niechby już później była Paraska Klimczukowa czy Batrukowa. I pasuje, i taki już babi los. Dzieci rośli zdrowo, Sylwester brzuchaty był, duży jak rzadko, może w patrona sia wdał? Cztery miał lata, nu, może pięć, bo to był rok trzydziesty dziewiąty, a już rwał sia do puszczy na jagody, na grzyby i szukał ich z nosem 25 przy samej ziemi. Ale najwięcej lubił on latem agrest jeść. Bywało, szuka jego Maryna w południe, ucha stygnie, a ten żółtymi kuleczkami nażarty pod krzakiem śpi. Tylko brzu-cho jemu chodzi: to podnosi sia, to opada, gęba cała w pe-steczkach i w soku, a nad nim osy. Paraska w tu poru kudy mniej była żarta. Triaskę załapała wcześnie, w bołoto wpadłszy, i ledwie ja dzieciaka odratował. W tu poru pierwszy raz zdarzyło sia mnie słyszeć płacz Maryny, mało biedniażce z żalu i strachu serce nie pękłszy. Nu, znaczy, tak żyło sia nam w tu poru w moim chutorze, w Morocznem. Nie powiem, uciekać nie było od czego, kłótni i obrazy żadnej, sąsiady takoż niezgorsze przytrafili sia, szczególnie Deczko i Sońka Karpyniukowa, od dziecka Marynę znająca i w kumy dwa razy proszona. Karpyniuk takoż w zgodzie z nami żył. Ja jemu, bywało, od starego znachora i wróżą, Januka znaczy sia, wieść przekażę tak, żeby kto inszy nie posłyszał, gdzie — jak mówił Januk — „pczoły zawiaduć paszniu", blisko jakich polan leśnych roić sia tego lata staną, roić bohato — jak mówił Januk — do nowych barci łatwo dadzą sia zwabić, a z nowych barci, wiadomo, nowy hrosz. Starczy miodu i na poczęstunek dla każdego, kogo miód niosący na drodze napotka, bo miód z barci — jak mówił Januk — boży jest, każdemu przeznaczony, starczyć musi na mogiłki dla umarłych i dla dzieciaków, i na sprzedaż w targowy dzień. A prawda, nie mówi! ja panu, że sprzedawali my takoż i rybu* kupcom rozjeżdżającym łodziami po rieczyszczu, po jeziorach i wypatrującym rybaków. Bywało, pilnie krążą oni, szukają, ładują, targują sia, a przebierają przy tym, Bożeż ty mój, tylko wielgachne sztuki dla nich, tylko najlepsze! Czego oni nie chcieli brać, z tym baby w targowy dzień płynęli do miasteczka abo jedli my sami i suszyli, solili, wędzjji na zimu, na głodny czas. Nu, ja sam takoż i po ślubie więcej bywał na wodzie abo w puszczy, jak na łunach czy w chacie. Nieraz i na noc nie wracał do chutoru, tylko nocował w szałasie z trzciny, tyle że tam zwał sia on kureń rybacki. Meszek w nim, kleszczy i komarów przepaść, ale zawsze od deszczu, od wiatru ochroni. Pytasz pan, czemu ja tak na wodzie i wodą żył? Ech, 26 panie, nie zrozumieli wy, widać, z tego, co ja gadał, nic, ot co. A jakże inaczej wypatrzyć, czy trawa bujnie rośnie na dalekich łuhach, jakie i gdzie dostępy do tokowisk hłusz-ców, do brodów łosich, czy dużo i gdzie lęgów kaczych? Duszehubka śmigać musi po jeziorach od świtu do późnej nocy, i to dzień w dzień, bo każdego roku, co tam, każdego miesiąca inaczej zarasta szuwarami brzeg, w inszych miejscach na zatopionych łuhach z mułu na dnie wyrastają a to łozy, a to pokrzywione wierzby, a to oczoroty i chaszcze, wszystko rośnie, zmienia sia, jakże wiedzieć, który przesmyk zamknął sia, jaka roztocz już ślepa, a jaka do rie-czyszcza zaprowadzi? Bywało i tak, że ploso dobre do zastawienia sieci upatrzę, a za dwie niedziele nie zatoczka to już, tylko oczko wodne, reszta zarośnięta rzęsą, zasłonięta liściem lilii wodnej i mchem zielonym. Aż uwierzyć trudno, jak ścisnęli to ploso ze wszystkich stron trzciny i oczoroty pospołu z tatarakiem, jak rozrosło sia sitowie. Jedno pewne — na przyszły rok będzie ślepe i to małe oczko, zemrze upatrzone ploso, a może sczeźnie i reszta jeziora, w brudną maź, a później w torfowisko przemieniwszy sia. Nu, kto nie pilnuje, ten nie ma, kto nadto wodzie abo puszczy ufa, ten, wiadomo, straci. Tam, panie, każdy musowo czujny był, nieufny, podejrzliwy. Inaczej wykołuje puszczańskiego człowieka zwierz leśny, wykołują las i wody dookoła, a jeszcze na dokładkę i ludzie obcy, pany z leśniczówki, chociaż po prawdzie pan ludzki był, tylko pani nad miarę dociekliwa, przechytrzyć sia nie dająca. Z kim ja jeszcze dobrze żył, komu wierzył? Nu, rybaczył ze mną czasem Deczko, ale częściej krewniak matki, stary Pariło, wielki majster od stawiania kleci, chat i zbijania długachnych łodzi, znaczy sia czubarek. Moje duszehubki takoż byli jego roboty, sławne byli, szybkie. Brał ja jego zawsze na nocne łuczenije, bo nie gadał nic, czółno tak cicho przez jezioro przepychał, że ani drągiem nigdy nie plusnął, ani nie zawadził o sitowie, co toń może rozhuśtać i śpiącą rybu przepłoszyć. Stary już był, od rewmatyzmu pokręcony, bury na twarzy, jakby żarła jego rdza abo zgnilizna z torfowisk. Ale dzieciaki moje strach, jak lubił, Marynę takoż i nieraz podrzucił im gościniec jakiś, a to miodu 27 ze swoich pni, a to kuropatkę czy słonkę, bo umiał on te ptaki wabić piszczałką. Ten Pariło oczy miał jak szparki, ale nad podziw bystre do wypatrywania lęgów kaczych, tropów dzikiego zwierza i do mierzenia długości drogi, wszystko jedno jakiej, w puszczy czy na wodzie. Tylko bardzo stare dziady umieli tak jak on popatrzeć sia i już wiedzieć, czy piorun trzasnął w drzewo o jedno czy o dwa klikowiszcza. Prześmiewał sia on z każdej inszej miary i nie raz, nie dwa mówił mnie, że wszystkie na nic, metr i kilometr, dla wodnego człeka kudy ważniejsza ta odległość, do której głos doleci, znaczy sia, klikanie. Ot, na ten przykład, żeby tutaj był, zaraz by powiedział, ile klikowiszcz stąd, od tego szałasu, który nas od komarów chroni, do rzeki, znaczy sia — do Odry. Tego ani ja sam nie wiem, ani pan, choć uczony, a on, prosty rybak, każdą odległość w uchu miał i w oku. Popatrzy tylko i zaraz wie. Dziwnie, a? Nu, ale ja do wody nawracam i nawracam, a pan pewnie ziemi ciekawy. Stało być, żyło sia nam trudnowato, ale i nie całkiem źle, przywykli my do tamtego życia, cholerowali — nu tak, odgryzali sia — nu tak, wilkiem patrzyli, prawda. Ale kto by tam buntował sia, wiadomo: wypadł człowiekowi żywot bagienny, puszczański. Nikt jego nie odmieni. Tak było aż do samej wojny. A pod koniec września skończyło sia to wszystko. Jaż nie dureń, niemało później widział i gadał z drugimi, swoje rozeznanie mam: epocha skończyła sia w tamte dni. W tu poru ja tego nie wiedział, kudy mnie było do tego, ale teraz to już wiem. A zaczęło sia tak, że jakoś pod koniec sierpnia, kiedy żar był na jeziorze okrutny, słyszę ja krzyk niosący sia po wodzie: — Szymon! Drozd! Droozd! Klikał ktoś, a mnie do łba nawet i nie mogło przyjść, że to klika całkiem nowy los i że nie poradzą na to ani żadne ziela po rosie czy na nowiu rwane, żadne okadzania bab w kleci i zahowory puszczańskich wołchwów. Bywało, strachał sia ja za młodu jazgotu wiedźm i wycia lichego nocą w puszczy, a dziwna rzecz, od tego klikania nawet serce mocniej nie zatłukło w piersi. Znaczy sia nic, przeczuć ja nie miał żadnych. 28 — Drozd! Szymoon! Niby to Karpyniuk klikał i płynął czółnem w moją stronę, a w samej rzeczy to tamta cholerna wojna klikała, po gładzi jeziora do mnie szła. Podjechał Karpyniuk, spocony, jakby nim gnilec trząsł, a ja, pamiętam, zeźlił sia czegoś i pytam, po kiego czorta drze sia w tu poru, kiedy ryba, takoż widać zbiesiwszy sia, sama lizie do sieci? A on pot z czoła rękawem ociera i mówi, że na manewry mamy iść. Może nawet na wojnę z Germań-cem, różnie ludzie gadają. Rozzłościł sia ja. — Gdzie Germaniec — mówię — a gdzie my? Aboż on tu może dojść? Ale Karpyniuk swoje, żeb ja zbierał sia, mówi, rybu żonce oddał, rzeczy składał, nie ja jeden idę, takoż i on, i Józef Czykun, Iwan Akuliny, Deczko, a od Kobusów Piotr i Paweł. Pytam ja wtedy z naśmieszką: — Znaczy, wszystkie święte? A on choleruje, że nie do śmiechu ani im, ani jemu, wszystkie mają musowo iść. Nu, mnie aże podrzuciło. — Wszystkie? To może i stary Pariło? — Ty szto, zdureu? Pariło? — mówi Karpyniuk i oczy szeroko otwiera. — Czemu nie? On kudy lepiej od naszych generałów odgadnie, ile klikowiszcz do najbliższej germańskiej armii. I z jakiego miejsca strzelają ichnie armaty. Powiedział ja tak, ale więcej gadać nie było po co, wiadomo, iść do wojska — mus! Chłopakiem młodym służył ja, zapomniał potem, jak tam było, bo służył krótko, coś ze cztery miesiące, a potem strach, ile czasu chorował na tria-suchę, na serce, aż zeźliwszy sia do domu odpuścili, odroczenie dawszy. Ale, choć zszedł ja im w tu poru z oczu i w bagnach przepadł, zawsze gdzieś tam u nich zapisany był, znaczy policzony. Żeby nie to, ej, zaszyłby sia ja jak mój dziad przed katem w puszczę, zapadł głęboko w chaszcze i trzęsawiska. Niech, cholera, szukają. Ale czy można teraz tak pójść i przepaść? A nuż Sońkin mąż, choć sąsiad 29 i niby to życzliwy, powie, że ze mną na jeziorze gadał, do domu zwał? Nu i tak. Pokręci! sia ja jeszcze po wodzie bez żadnego tołku, niby coś łowił, ale nie do ryby mnie było, ze złości mąt we łbie, choć niby człek ze mnie spokojny. W końcu wiosłem po gładzi prasnąwszy, aż bryzgi zmoczyli twarz, popłynął ja pod chutor. Tam duszehubkę do łozy przyczepił i polazł do chaty ani szybko, ani pomaleńku, w sam raz, żeby pomyśleć, co dalej. Ale widać na lichy koniec mnie przyszło, bo patrzę, a w chałupie Maryna, choć ryczy i oczy trze, ale mąkę na lepioszki już zagniata, garnkami ciska, widać do łba jej nawet nie przyjdzie, że jak wzywają, można nie iść. Nu tak i ja ręką machnął, nie stał jej dziada przypominać, zaszywaniem sia w lasach głowy moroczyć. Noc była niespokojna, baby latali od chałupy do chałupy, a to soli, a to mąki jedna od drugiej pożyczać, a głównie użalić sia, każda z płaczem, z narzekaniem, z babskim zawodzeniem. Dzieciaki ze snu wybite plątali sia pod nogami, a przez drogę tak i szli pokrzykiwania: „Paraska!", „Anna!", „Maryna!" Kominy dymili, ostatnia ucha warzyła sia w każdym jednym wielgachnym saganie, szepty latali po opłotkach, po sadach, chłopaki żegnali sia ze swoimi miłymi, dziewki piszczeli, naszeptywali coś, śmiech zrywał sia i zaraz przygasał, jakby chlusnął kto na ognisko wiadrem wody, rozgrzana ziemia dymiła, czuć ją było miętą, bołotem i szuwarem, a całe powietrze nad chutorem pachniało gorącą uchą, ostatnimi rybami wyrzuconymi z duszehubek, z koszów, sieci i więcierzy. Nikt tego wieczoru nie odkładał już lepszych sztuk na sprzedanie, ucha musiała być na schwał, ostatnia przed wojowaniem, znaczy sia, nie z samego drobiazgu, ale takoż z miętusów, karasków, linów, a nawet szczupaków. Nu, tak i zeszła ta sierpniowa, księżycowa noc na żarciu, składaniu łachów, ostatnich pouczeniach i lepieniu sia do nas bab całkiem rozkisłych, bezwolnych. Maryna gadała w kółko, że hor'ko jej, hor'ko i straszno, ale ja w tu poru nie wiedział jeszcze nic i pocieszyć jej nie umiał. Nu, jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam, a tej nocy żadnej biedy nie przeczuł. Na drugi dzień, ledwo rozwidniło sia, popłynęli my Ho-ryniem do miasteczka, baby i dzieciaki z nami, a jakże. 30 Wszystkie na ten raz milczeli, jakby ostatnia noc wyssała z każdego całą siłę, tylko Czarny Iwan ni stąd, ni zowąd, widać z czystej głupoty, zaczął śpiewać pieśń: „Nie nastupaj Litwa, bo budę z nami bitwa". Na łodziach ludzie zaraz zamachali rękami, zakrzyczeli jego ze szczętem, bo raz, że żaden Litwin nie szedł, tylko ani chybi Germaniec, a dwa, że pieśń to starodawna, weselna, a jakież w tu poru było u nas wesele? Baby zaczęli nawet szeptać między sobą, że do domu wróciwszy trzeba im będzie od wszelkiego wypadku zahoworami odwrócić także i napaść Litwy, czort nie śpi, po co było o tych Litwinach śpiewać! A znów Maryna zaklinała sia, że bogato haftowaną zawiskę — znaczy sia ręcznik — zaniesie na grób dziada Drozda, takoż miód, resztę uchy i lepioszek. Niech on, któremu udało sia od katowskiego topora zbiec i późnej starości doczekać, wstawi sia za mną, Szymonem, do mojego patrona. Kto on był za Jycia ten Szymon, czort jeden wie, ale zawsze po śmierci — święty. Niechby przykazał, żeby żadnej wojny nie było, a jak tego nie potrafi, bo może słaby z niego święty i nieważny, niechby choć mnie jednego od biedy i śmierci poratował. Znaczy tak. W końcu dojechali my do miasta, a tam nad podziw szybko spisali wszystkich, postrzygli i przebrali w drelichy. Dobrze pamiętam, w tu poru baby z dzieciakami nocowali pod gołym niebem na placyku przed koszarami. A rano, na minutku, jeden i drugi wyrwał sia ze swoimi pożegnać, bo już rozumiał, że te niby manewry okrutnie zalatują wojną. To akurat wtedy przytrafiła sia pierwszy raz taka rzecz, że mnie postrzyżonego nie poznała rodzona baba. Dopiero jak krzyknął ja: — Maryna! — uwiesiła sia na szyi i w ryk. — Szto heta? Czamu? Czamu? I płacze, i dopytuje sia, jakże ja taki oskrobany mróz przetrzymam? Mówię, jakie mrozy, toż środek sierpnia, a ona mówi, że chto wiedaje, kudy mianie pahoniać, może daleko, mówi, może tam już zima? I cięgiem swoje: — Użo zima, Symon, użo zima! Zły ja był za tego Symona, ale i śmieszyła zima w gorące lato i nie stał ja rugać durnej baby, tylko spytał, czy mnie 31 m rozpozna, jak z wojny wrócę, toż po jednym dniu już nie poznała. Ale jej nie do żartów było, nic, tylko swoje gadała, w kółko, w kółko: — Ja uznaju, Symon, tolki ty nie zamiorzni, nie za-miorzni! Wtedy to jej gadanie zdało sia mnie całkiem głupie, ot, babie z żalu rozum pomieszał sia, ale potem, kiedy Karpy-niuk wydziwiał, że jego Sońka tylko dlatego płakała nad nim, że teraz od rana do wieczora w butach musi chodzić i nogi jak nic zmarnuje, postołów ani łapci ze sobą nie zabrawszy, pomyślał ja, że nasze baby nie takie znów durne: utrafili w miejsca bolące. Toż przyszło sia nam w tu poru całkiem inszym sposobem chodzić, żyć, nawet całkiem inaczej wyglądać. Ot, choćby to. Miał ja obyczaj brodę skubać, kiedy przyszła pora namyślić sia, co lepiej: pójść najpierw raki wyciągać z jam czy od razu śmignąć dusze-hubką na ploso, gdzie czeka z wieczora zastawiona sieć? A tu, wiesz pan, bez brody ani nijakiej pomocy w rozmyślaniu, ani rękom zajęcia. Może wszystko później i poszło krzywo z tej przyczyny, że w buciorach okulał ja od razu, a brodę i policzki miał gołe jak dupa mojego chłopaka. Żadnej wygody ani powagi przy takim wojowaniu. Nu, tak. Maryna na ostatek próbowała nawet uśmiechać sia, ale nie wychodziło jej cościś, usta krzywili sia żałośnie, obco, inaczej jak zawsze. A znów Sylwester z Paraską przyczepiwszy sia do moich nóg oderwać sia nie dawali i chłopak wrzeszczał jak czasem, kiedy bał sia, że tłuc jego stanę: — Tata, tata, tata! Potem zawodzili razem wszystkie baby, ale nam trzeba już było wracać do koszar i tak rozstali sia my, nie wiedzący w tu poru, że idziem nie na żadne manewry ani nie na bicie Germańca, tylko na taką wojnę, panie, jakiej przedtem nigdy jeszcze na świecie nie bywało. Musztrowali nas krótko, ze dwie niedziele, niby uczyli i zaprawiali do boju, ale niezadługo załadowali do wagonów i jazda na zachód. A zaraz potem przyszedł tamten wrzesień, co to i pan musi jego dobrze pamiętać, bo żaden z nas nie mołokosos. Pewnie, że samą prawdę powiem. Jak nie wstydzili sia 32 pana koleżki o niej książek pisać, czegóż mnie wstydzić sia, czego kręcić i łgać? Tak widno musiało być, jak od losu przeznaczono. Nu, wojowało sia mało wiele, sam pan rozumiesz. Było cofanie sia naszego pułku i marsz na wschód, samoloty nad głową, warkot, szum, huk, potem walka, nareszcie Germańca-sukinsyna można bić, ale nie, znowuż niemieckie czołgi, ciężkie, wielgachne, znowu bój i znów rozsypka. Nikt nic nie wiedział, nie rozumiał, a niebo całe w łunach, w dymach, w nieprzyjacielskich samolotach. I dziwno, i straszno. Przylepiali my głowy do ziemi, do mchów, do traw, chowali sia po zagaj ach, po chaszczach i znowuż szli, znowuż na coś czekali. Czort wie, co to było za wojowanie. Żarcia nie mieli my skąd brać, spać nie dawali, bo iść można było tylko nocą, znaczy za Bug iść, tak my myśleli. Et, panie, gadać nawet o tym nie warto. Niejednego widział ja, jak chciał sobie w łeb strzelić, niejeden w rowie z utrudzenia ostał, a mówili o naszym poruczniku, z rezerwy on był, taki starszawy, mocno na twarzy czerwony, że serce jemu z rozpaczy i gniewu pękłszy. Szedł ja pod koniec jakby mocno napiwszy sia, nie prosto, a jakoś bokiem, padał i szedł, nogi obtarte, ramię draśnięte odłamkiem, tak mnie szwab z góry bombą lotniczą dogodził. Dobrze, że choć nie na łeb padła i tylko rów, gdzie ja był, odłamkami i ziemią przysypało. Karpyniukowi było jeszcze gorzej, kulał on już wtedy, ledwo lazł, nogę jemu w tymże rowie poszarpało. Ale lazł i tylko klął Sońkę, że nie wcisnęła na siłę postołów do jego worka z żarciem. Nu, tak. Cofali sia my, cofali, na drogach luda i wozów było pełno, takoż krów i koni. Jakby cały naród, z góry bombami poganiany, przewalał sia po drogach, po gościńcach i szedł, szedł, przedzierał sia przez lasy, przez zagaję, byle dalej od germańskich czołgów i samolotów. Straszno było i źle, wspominał ja Marynę, toż mówiła, że hor'ko, hor'ko, nu i prawda, okrutnie było wszystkim żołnierzom gorzko. Co oni mówili? Jedne wyrzekali, przeklinali. Mówili, że dowództwo rozkazów nie daje żadnych, mówili, bałagan okrutny. Jakże tak wojować i wygrywać? A insze znowuż 33 mówili, że nie, motocyklista rozkazy wiozący zdążył im krzyknąć, mówili, że idziem na koncentracju za Bugiem, że ciągną tam wszystkie dywizje, pułki, nu, dlatego i nasz. A znowu jeszcze insze gadali, że panikarze my, jakże tak można upadać na duchu, jest zaskoczenie, ale nie było przegranej bitwy, ani jednej rozstrzygającej bitwy, znaczy wielkiego boju kończącego sia klęską. A do tego Ruskie przyjdą nam na pomoc, muszą przyjść, toż oni nie faszysty, też nie widzi sia im Hitler, znaczy, pomoc będzie, okrzepniem na Bugu i razem zaczniem wielką ofensywę. Dopiero wtedy zobaczą Germańce, jak tłuką nasi, kiedy pozbierają sia do kupy. Nu, to szli my, szli. Z jakiejś leśniczówki wyleciał do nas mężczyzna, mówił, że słyszał przez radio ostatnie wiadomości, dobre wiadomości: broni sia Modlin, do Warszawy przyszli posiłki, takoż broni sia, walczy. — Zawracajcie! — prosił. — Kierunek Modlin, Warszawa! Ale my szli dalej na wschód. Zanim skończył sia ten lasek, spotkali mały oddział ułanów. Ich porucznik, widać przez tamtego nabuntowany, powtarzał takoż w kółko: Warszawa, Modlin. Wyglądał na pijanego. Choć mocno w siodle siedział, oczy miał jakieś nieprzytomne. Krzyczał, żeby zatrzymać sia, stanąć, on teraz nad nami obejmuje komendę. Ludzie gadali, że chyba kontuzjowany abo jakiściś pomylony? Skąd tutaj z ułanami wziął sia? Na co liczy? Nu, ale nawet to, że do walki palił sia, nawoływał, dodało niektórym ducha. Mówili, że jakby jaki generał objął naprawdę dowództwo, to pod jego fachową komendą pokazaliby my jeszcze Niemcowi, że strzały naszego żołnierza trafiają w cel. Nu, pogadywali tak i siak, takoż mówili o dywersantach, zatrutych studniach, o piątej kolumnie. Każdy mądrzył sia, a w samej rzeczy mądrego wtedy nie było, nawet nasz podporucznik, mówili, nie wie, dokąd idziemy, po co i gdzie ta cała koncentracja. Tyle że pomoc pewna, mówili, toż nie zginąć nam bez żadnej pomocy. Bo wiesz pan, najtrudniej uwierzyć w swoje własne ginięcie, nu, w koniec. Od tego każda nadzieja, choćby głupia — lepsza. A my mieli jeszcze nadzieję na okrzepnięcie, koncentracju, pomoc. W tu poru byli ze trzy starcia z Germańcem. Raz ostrzelali my zwiad motocyklistów, a raz bili sia koło jakiegoś mostku, 34 nasze karabiny maszynowe grzechotali, terkotali, Niemców było tam widać mało, bo zaczęli natarcie, a potem cofnęli sia do lasu. Nie było tam naszej ani ichniej artylerii, prosto nadleciała luftwafa i my takoż wycofali sia. Znaczy, wieś i mostek zostali niczyje, ale co zdarzyło sia później, nie wiem, bo znowuż ruszyli my na wschód, mostek zostawiwszy. A znów trzecie starcie... Że co? Że pan nie wojowania naszego ciekawy, tylko istorii mojego życia? Nu, pewnie że w książkach o wrześniowej kampanii, o bojach lepiej i podrobniej piszą. Znaczy, nie o tym, jak bił sia ja, tylko jak szedł? Niech będzie. Nu, szli my, szli... Co było później? Sam pan wiesz, co było. Siedemnastego września pod wieczór gruchnęło między żołnierzami, że przed nami Czerwona Armia i każdy szeregowiec — byle broń ostawił — iść sobie może, kudy zechce. Nie wierzyli my, kłócili sia, cholerowali. Jakże tak? Nie sojuźniki, nie pomoc, tylko rozbrajanie? Rozbrajanie naszych? Pokręcił chyba ktoś, nie zrozumiał. Ale od czoła wieść szła, że prawda, choć nikt nie wiedział, kiedy i jak ma ta rzecz odbyć sia. Bo i skąd miał wiedzieć? Chłopcy mówili, że na każdą rzecz w wojsku przepis jest, na czyszczenie broni jest, na strzelanie jest, na wszystko jest, mówili, a na to, co nam przytrafiło sia, nijakiego przepisu nigdy nie było, znaczy, i być nie może. Nu, prawda. I stąd zrobiło sia między żołnierzami tyle zamieszania, tak skakali sobie do oczu, wykłócali sia z tymi, co gadkę o Ruskich przynieśli, nu, nic a nic zrozumieć z tego wszystkiego nie mogli. Podszedł w tu poru do mnie Karpyniuk i, na bok odciągnąwszy, tak jakoś mówi: — Przegrali my, Drozd. — Paszoł won! — syczę ja. Ale Karpyniuk dalej dziurę w brzuchu wierci: — Ani chybi przegrali my, przestań mordę drzeć. Nie ma czego dalej gościńcem wlec sia, podporucznika słuchać. Nic tu po nas. Widzisz, ile rozbitych wozów, sanitarek w rowie, ile uszkodzonego sprzętu na polach? Ślepy ty, Drozd, czy jak? — Isz ty, gadzina! — mówię. — Lepsza żywa gadzina, jak zdechły gieroj — mówi 35 on. — Lepiej od kolumny oderwać sia, w oczy nikomu nie leźć. Sami do Pińska prędzej dojdziem. Na przełaj, lasami. Zaciekawił sia ja, ucha nadstawił, toż naraz zaleciało czymś swoim, bliskim. — A tobie po co Pińsk? — Stamtąd wiem, jak do Morocznego dojść. Nie pobłądzę. Znowu jakby kto nożem w piersi pchnął. Bożeż ty mój! Moroczne! Jezioro, chutor, Maryna! Nie stanę ja panu łgać, odstawiać gieroja. Szli my jeszcze ze swoimi godzin ze cztery. Droga przed nami i za nami zapchana była wojskiem i taborem konnym, wozy tłoczyli sia, wjeżdżali na siebie, zbijali w jeden kłąb. W rowach jakieściś rozbite ciężarówki, kupa różnego sprzętu. Wtedy pierwszy raz długo bił sia ja, znaczy, bił sia z myślami. Może i prawda, że mnie taki los wypadł, żeby nie wojować jak insze, ludzi nie zabijać? Ot, po drodze dołączyli do nas dwa żołnierzyki z obcego oddziału i opowiadali, opowiadali, aż uwierzyć w to ich gadanie, w to ich wojowanie i gierojstwo było trudno. Mówili, że odparli szkopski atak i zrozumieć nie mogą, czemu im kazali stanowisko opuścić, do tyłu iść. Ale cóż, wtedy było właśnie tak: jedne bili sia na śmierć i życie, przepraw i mostów do ostatka bronili, nawet jak tych dwóch — prali Germańca. A insze znowuż, jak Karpy-niuk i ja, nawojowali sia mało, strachu najedli więcej, a już najwięcej podpadli nieprzyjacielskim samolotom, napatrzyli sia, jak oni latali z okropnym wizgiem nad drogami, którymi ludzie szli ciągle dalej i dalej, na wschód. Nisko latali, sukinsyny, całkiem niziutko. Nu, myślał ja, myślał, a do Pińska było coraz bliżej. I jak tylko ściemniło sia, skoczyli my w bok do lasu z Karpyniukiem, z Deczką i jeszcze jednym ziemlakiem, nazywał sia on Mieczysław Zub. Żołnierze przezwali jego Kosooki, że niby w różne strony naraz patrzy: Mieczysław na zachód, ku Białej Podlaskiej, skąd była rodem jego matka, a Zub — po ojcu — ku Prypeci. To, co teraz panu opowiem, było w tu poru, kiedy ostatni raz przed nocą zawarczał nad szosą germański samolot i nasz podporucznik krzyknął, żeby kryć sia. Nu, dobra. Najpierw wcisnęli sia my w zielsko przydrożne, ale jak tylko poczuł ja grudki ziemi i małe kamuszki silnie bijące po plecach, Karpyniuk syknął: „Skacz!" i nim insze głowy podnieśli, już byli my z nim pod krzakami, pod gałązkami młodej sośniny, jednym słowem na skraju lasu. Germaniec krążył jeszcze jakiś czas nisko, tuż nad wier-chuszkami drzew, ale w końcu odleciał i już tej nocy nie wrócił. Wokół nas cicho stało, tylko przemykali sia górą spłoszone nietoperze i trzeszczeli pod nogami suche gałązki. Bo szedł ja z Karpyniukiem szybko, po naszemu, gdzie było grzęzawisko, skakał z kępy na kępę, a tam, gdzie sucho, przemykał sia między pniami. Prawda, okazało sia, że Karpy-niukowi odłamek bomby łydkę zdrowo poharatał, ale nie-głęboka to była rana, nu, to przewiązali my ją, jak umieli, i szli, szli bez zatrzymywania sia, bez pieriedyszki. W gąszczu było ciemno, ciepło, pachniało sosnami, żywicą i zapamiętał ja ten łaskawy las na całe życie. Bo i prawda, żeby nie on, zginęliby my marnie na tej szosie, a tak... Powie pan, toż wy uciekli. Ano, uciekli. Wstydzę sia tego, nu tak, ale nie aż tak. Bo kiedy nic inszego nie ma do roboty i człowiek, namyśliwszy sia, zrozumie, że nic inszego już nie będzie, co jemu zostaje, jak nie życie? To jedno przynajmniej jest do roboty zawsze i wszędzie: żyć. Mówią, że archanioł pierwszych ludzi z raju wypędził. Nu i prawda, ale przecie byli oni i potem, świat dla nich nie skończył sia, tylko czas inszy nastał i żyli w nim, bo jak kto życie ocali, trzeba jakoś dalej żyć. Nu, znaczy tak. Do Pińska doszli my osiemnastego września dopiero pod wieczór. Miasto zapchane było ludźmi, bydłem i wozami, ranne żołnierze przysiadali byle gdzie, na chodnikach, w bramach domów i opowiadali na głos takie okropień-stwa, że i nam stało straszno, choć wiedzieli my już od dwóch dni o rozgromię, znaczy o klęsce. Ale wiesz pan, jak to jest, kiedy panika wybucha i człowiek pierwszy raz wpadnie w nią, w sam środek wiru wpadnie? Na ciemnych ulicach ludziom strach całkiem rozum odebrał, biegali z tobołami, pchali przed sobą wózki z pościelą, czepiali sia wysoko załadowanych wozów przez rynek pędzących. Jakieś kobiety biegli obok, żebrali, żeby ich zabrać, żeby ocalić. Jakby można było w tu poru wiedzieć, gdzie to ocalenie i jaką drogę wy- 36 37 brać, żeby umknąć przed kostuchą. Bo różnie bywało. Opowiadała nam jedna wiejska baba, zapuchła od płaczu, że z tego rynku troje ich rozmiotło tej nocy w trzy strony świata: jej stary podjechał z wozem do studni kasztana napoić i zabrali jemu ten wóz jakieś wojskowe, kazali jechać na południe, wąską uliczką. Tam jego właśnie widziała ostatni raz, znaki dającego, przykazującego czekać na środku rynku. — Wrócę! — krzyczał. — Czekaj z małym, ja wrócę! Ale jak pognała z powrotem do studni, chłopaczka już nie było, nie było nikogutko z tych, co próbowali wybrać choć trochę cuchnącej mazi z dna. Akurat tam spadła bomba, kiedy niemiecki samolot przeleciał nad rynkiem, nad miastem. Czekała przy tej rozbitej studni najpierw do siedemnastego wieczorem i szukała, szukała tego, co to rozprysnął sia na kawałeczki i tak zniknął, jakby jego wessało bagno, choć rynek to był zabrukowany kocimi łbami, a nie żadne grzęzawisko. Czekała przez cały osiemnasty, sam ja widział, jak stała u wylotu tej uliczki, teraz palącej sia, którym to wąwozem między słupami ognia miał przylecieć wóz, zaprzężony w kasztana, niby to po nią przylecieć. A akurat dziewiętnastego weszło do Pińska wojsko ichnie, znaczy sia, sowieckie. Żal mnie było tej baby, do mojej Maryny była podobna, nie bardzo, ale zawsze. Mówił jej Zub, któremu widać spodobała sia, żeby poszła z nami, toż idziem do swoich domów i zaszyjem sia w nasze bagna tak, że i sam czort nas nie odnajdzie. Ale ona, głowę zwiesiwszy, mówi, że nie, że jej dom pod Lublinem, to musi wracać z powrotem, skąd przyszła. Może jej chłop tam też odnajdzie sia? Zawsze dom — to miejsce, które zostaje człowiekowi, kiedy już wszystko insze utracił i choćby po tym domu został tylko wypalony, pusty plac, zawsze to jest jakiś ślad. Nu, to i będzie tego śladu szukać, jak szukała dookoła studni, na wyrwanych z ziemi kamieniach, śladów swojego chłopaczka. Próbował ja namawiać, ale zaparła sia, nie i nie. Chwilę postali my jeszcze, wypatrujący z dymu i ognia wylatującego wozu, kasztana i jej chłopa, ale uliczka robiła sia co i rusz węższa, aż w końcu nie było tam już nic, jeden tylko ogień, czerwona ściana ognia. Zub coś tam zamamrotał, zrobił kroków z pięć w tamtą stronę, potem długo na zachód oczyma 38 kosił. Ale w końcu wrócił, stał i gapił sia razem z nami. Wtedy nic już więcej nie powiedziawszy rozeszli sia my w różne strony: ona drogą na zachód, a my jakimiś tam opłotkami, przez puste podwórka i ogrody, leźli, skakali, biegli, nu, słowem, parli na wschód, ciągle na wschód, byle bliżej naszego jeziora. Wracali my kluczący, omijający drogi i mosty takoż zapchane wojskiem, tyle że nie naszym, idącym w przeciwną stronę, na zachód. Wtedy pierwszy raz widział ja, zaszywszy sia w chaszcze przy drodze, gwiazdy na czołgach, na armatach. Ale choć tamto wojsko szło i szło, cicho było w powietrzu, żadnych samolotów pikujących, żadnego terkotania germańskich kulomiotów. Jakby człowiek znalazł sia naraz w całkiem inszym świecie, nic nie wiedzącym o wojnie, pożarach i nagłej śmierci. To dobrze ja zapamiętał, bo w tym pasie cichości, w jaki dostali sia my wtedy, po wyjściu z Pińska, pachniało już mchem, bagnami, torfowiskiem, nu, znaczy sia — Polesiem. Szli my, panie, długo, ale nie było już ani straszno, ani głodno. Najpierw żywili sia, czym popadło: a to różnymi jagodami, bo w tu poru jak raz dojrzewali na bagnach, a to leśnym miodem. Ale później było już całkiem zwyczajnie. Częstowali nas ludzie po chałupach mlekiem, lepioszkami, chlebem i słuchali z otwartymi gębami naszego gadania o wojnie. Toż nie przeżyli oni nic, nie widzieli nic, słyszeć tylko słyszeli, ale nie germańskie armaty, a samo gadanie, gadanie, ludzkie gadanie. A my byli pierwsze, co w nasze strony, znaczy pod prąd, szli. Nu, to nasłuchawszy sia o wojnie, opowiadali nam, jak we wsiach białoruskich ludzie czekali, ach, jak czekali nowego życia, ziemi, swobody, a później śpiewali, krzyczeli, wiecowali. Oni też aże ochrypli od gadania: radzili, jak teraz będzie, jak przyjdzie sia ziemie panów i osadników dzielić, takoż dzielić łuhy, bo że tylko durny dzieliłby las — to mówili wszystkie. Lepiej, jak las kazionny, wtedy niczyj, i jest skąd grzyby, jagody czy drzewo brać. Jeden taki czupurny, na świecie widać bywały, upierał sia, że nie, teraz puszcza będzie wspólna, znaczy sia dla wszystkich, to trzeba ją będzie szanować, ochraniać, ale tego zakrzyczeli, jakże tak, to na pańskim lesie byli serwituty, lazł do niego, kto chciał, tylko kłusownikom leśniczy nie popuszczał, 39 a teraz, jak on wspólny — to niczyj ma być? Jaki z tego tolk? A taki, prześmiewal sia któryś ze starych, że co wspólne, tego i nie ma, znaczy sia, napomina powietrze: dla wszystkich ono, a kto jego zobaczy, ręką dotknie, brzucho nim zapcha? Zakrzyczeli jego młode i baby, strach, jak rwali sia oni do dzielenia, do zabierania, byle po równu, po równu, nikomu więcej i nikomu mniej. Nu, tak. Posłuchali my ich gadania i pognali dalej. Nie-spokojność nas żarła, czy nie ukrzywdzi kto naszych, gorszymi łuhami babom gąb nie zatka. Im bliżej było Moroczne, tym strach robił sia większy, niespokojność aże spać nie dawała. Ostatnie kilometry, panie, byli najgorsze, chciało sia iść prędko, prędko, a każdy ledwie nogami przebierał, ledwie dychał. W końcu Karpyniuk zwalił sia, mówi, noga boli okrutnie. Poszli my z Zubem do najbliższego sioła, dostali od bab ziół rozmaitych, opatrzyli tu nogu, odpoczęli w lesie na mchu. We wsi nocować było niemiło, wilkiem patrzyli na mundury nasze, pytali sia, czy polskie wojsko idzie za nami, czy my w razwiedce? Aż Zub zgłupiał, nie wiedział, w którą stronę oczami kosić. Nu, to po jaką cholerę obcym w oczy leźć, co im do nas, a nam do nich? Ledwie słońce wstało, poszli my dalej, tak na oko było pół dnia drogi do jeziora, nie więcej. Nu i dobrze. Jak pan sam widzisz, udało sia, wrócili my pod koniec września do siebie, do domów. Insza rzecz, że zabiedzone okrutnie. Marynie aż obie ręce martwo zwiśli, jak zobaczyła na progu takiego kulawca: zarośniętego, brudnego i w łachmanach. Cholerne buciory obtarli pięty do krwi i dopiero całkiem niedawno w jednej chałupie stary rybak oddał mnie swoje postoły. Dzieciaki wystraszyli sia takoż, jakby zamiast mnie zły wyszedł z lasu i na siłę wlazł do chałupy. Aż w końcu Maryna krzyknęła: — Symoni — przypadła do mnie i nagle głośno, gorzko zapłakała. Cholera, jakby to jej samej przyszło tłuc sia po drogach, przemykać przez dukty leśne, żreć byle co i ze strachu przed nadlatującym Germańcem poniewierać sia po przydrożnych rowach! Nu i mnie wtedy na nią okrutna złość wzięła. I za to, że maże sia bezwstydnie, po dziecinnemu, niby Paraska, kiedy mnie chciałoby sia zawyć po wilczemu, a choć jeszcze jak 40 M potrafię, w tu minutu nie mogę, bo głupio jakoś i stydno za to, że wrzasku tyle narobiwszy nazwała mnie „Symon", jak żona pradziada, kiedy polskie imię pohańbiwszy, zawołała na swojego chłopa „Nikoła". I ot, niby zrozumieć trudno, a pierwsze, co ja pomyślał, ręce na jej barkach trzymający, było: „A może by tak, jedną łapą gębę zatkawszy, drugą opuścić niżej i grzmotnąć? Z całej siły grzmotnąć?" Jak pan widzisz, samą prawdę mówię, tak ja wtedy pomyślał. I oczy musiał mieć złe, kłujące, bo wystraszyła sia, cofać stała, aż w końcu o piec oparła. Stoi tak ręce zwiesiwszy i bełkocze: — Ty szto? Pamiłuj, szto ty? — Nic — mówię. — Nawojował sia ja, ot, zwyczajnie, cholernie nawojował. Czego oczy wytrzeszczasz? Nie widziała ty nigdy gieroja? I łomot plecakiem o ziemię, aże podskoczyła ława. Dopiero kiedy Sylwester buchnął płaczem, odwrócił sia ja, chwycił chłopaka wpół, wykuśtykał z nim przed dom i dalej szedł, dalej, aż na sam brzeg. I tam dopiero, jak zobaczył kołyszące sia trzciny, czółno i gładź jeziora, jak wciągnął w siebie powietrze wilgotne, gęste od smrodu przybrzeżnego bołota i pleśni, poczuł ja, że wrócił znowu do siebie, że w samej rzeczy wrócił. Chłopak zacichł, do piersi przytulił, jakby przywarował. A mnie dopiero w tu poru cieszyć sia zachciało i mówić po ludzku, i nawet krzyczeć. Nu, to mówię do synka, ściskający jego mocno, mocno: — Widzisz jezioro? — No. — A opary nad łuhami widzisz? — Aha. — A mnie czujesz? — No! — To i dobrze. Znaczy, było — spłyło. Wrócił ja naprawdę do domu. Tak to. I puścił chłopaka, żeby poleciał, matkę zawołał. Niech z najpiękniejszym ręcznikiem, co nad ławą wisi, tu przyjdzie. Przyleciała z barwistą zawiską, oczy spłoszone, zadyszana, słowem nieswoja. Ale sama. Nie mówiła nic, zabrała sia zaraz do roboty: biegała nad jezioro, wracała, 41 znowuż kucała przy mnie z lewa, z prawa, znowuż latała na brzeg, mokrymi szmatami obcierała poranione nogi, palce u niej silne, czerwone, a dotykają delikatnie, jak główki nowo narodzonego, u którego ciemiączko jeszcze całkiem miękkie. I kiedy wiechciem z łyka przestała mnie w końcu plecy z brudu oskrobywać, a nogi opatrzywszy owinęła w jakieś lniane chusty i barwisty ręcznik, znowu stanęła przede mną z opuszczonymi rękami, jakby od tej roboty całkiem osłabła. Patrzył ja na nią długo, nie mówił nic. Aż w końcu, choć gadać o tym stydno, nie wstawszy nawet pchnął moją babę na trawę, w suche chaszcze, i przypiął sia do niej jak trzmiel do miodu. Cóż, ludzka rzecz. Kto lubi być całkiem przegrany? Niech choć tam, nad jeziorem, zawsze będzie wszystko po mojemu. Niech będzie dobrze. Niehor'ko. Ot, tak myślał ja wtedy, głupio myślał. Jakby można było na tym samym plosie w ten sam niewód dwa razy złapać tyle samo jednakowej ryby! Toż zawsze bywa różnie, raz taki połów wypadnie, a raz inszy. Nu, wrócił ja, znaczy, do siebie, ale choć taki sam był jak dawniej, naokoło mnie inaczej stało. Porządki insze, ludzie takoż nie takie same. Najpierw przyleciała Sońka dziękować za opiekę nad Karpyniukiem, bo ze dwa ostatnie kilometry, ja, choć kulawy, prawie niósł jego na plecach. Ta głupia rana na Karpyniukowej nodze ropiała, gniła, aż zapaskudziła sia ze szczętem. Zub pomóc nie mógł, bo wtedy swoje kłopoty miał: objadłszy sia surowych ogórków, sraczki dostał pod koniec wędrowania. Swoim starym o tym słowa nie pisnął, ale Karpyniuk o poranieniu nogi przez Ger-mańca od samego początku Sońce i dzieciakom rozpowiadał. W końcu wyszło na to, że z nas trzech ja jeden tylko niezguła. Śmiech powiedzieć: Poleszuk z ojca i dziada, a nogi w puszczy obtarł. Tak że mus był choć do tego gierojstwa przyznać sia, że spod kul wyniósł ja rannego sąsiada, ocalił jego od śmierci. Ano, niech będzie. Można na złapanego sumika mówić, że wielgachny trafił sia sum, to czemuż nie przytakiwać, że przydrożny rów — pole ciężkiej walki? Mówię ja panu o tym nie dla chwalenia sia, bo nie ma czym, a dlatego, że później okazała sia ważna i ta moja przysługa, i tamta wdzięczność Sońki. Ale Karpyniukowa w tu poru 42 nie z samym dziękowaniem przyszła: radziła strzępy munduru dobrze schować, plecak zakopać, blaszeczkę wojskową ukryć. Nie ma być śladu po całym tym naszym wojowaniu, Karpyniuk nogę siekierą pokaleczył. Oni wszyscy tu, znaczy w Morocznem, kudy wcześniej od nas są pod sowiecką właścią i umyślili, że wszystko popalić — lepiej. Tak samo mówi i jej chłop, a Karpyniuk zawsze wie, co robi. Takoż i teraz, rozejrzawszy sia, już dobrze wie, jak przyjdzie sia nam nynie żyć, toż bolszewików miał zawsze w okrutnym poważaniu, a do tego Białoruś on, prawosławny jak i Sońka, znaczy, całkiem tutejszy. Radzi też, żeb nie mówił ja do niej — kuma. Bo to i obyczaj dawny, teraz nieważny, z którego tylko jakieściś chlopoty mogą być, i do reszty kumą zostaje sia przy chrzcie, a ich dzieci przecie nie chrzczone. Słowa to samego Karpyniuka, ważne słowa. Nadziwić sia ja nie mógł temu gadaniu. Toż jego żonka kumą nam przychodzi sia, bo nasze, a nie jego dzieciaki do chrztu na ostrowie trzymawszy. Jego małe pop w cerkwi z paradą chrzcił i w tu poru Karpyniukowa brodatemu księdzu przytakiwała, klęła sia nowochrzczeńców przed diabłem chronić. Jaż nie dureń i pamięć niezgorszą mam. Chciał to powiedzieć, już usta otworzył, ale Marynie skrzydła jaskółcze tak wysoko, że aż na czoło, polecieli, oczy pod nimi szeroko otwarte, a w nich i strach, i prośba o zmiłowanie. Nu, to nie powiedział ja nic o Sońce i o samym Karpyniuku, tyle tylko, że żyli my w Morocznem od wieków razem, wszy-tkie chutory zgodnie ze sobą żyli. Nu i prawda to była, nie wierz pan temu, kto mówi inaczej. Gdzie trafiali sia wojskowe osadniki, ludzie na nich patrzyli wilkiem, ależ oni nie byli nasze, po czorta im było na ziemie poleszuckie pchać sia. A tak w siole ludzie bywali różne, a to z Białorusów, a to z Tatarów, takoż tamtejszych Polaków kupa. I co? Nic. Każdy gadał, jak chciał, żenili sia my między sobą na krzyż, brali baby spod Ostrobramskiej i spod ruskich ikon, nu, znaczy, z różnych chutorów, raz białoruskich, raz nie, znaczy z każdych, tylko nie ze szlacheckich. Czemu? Bo te zaściankowe nosa okrutnie zadzierali, swoich sołtysów mieli, a jakże, bywało, że w jednej wsi sołtysów dwóch, toż szlachta nie dałaby chamowi 43 nad sobą przewodzić, musiał być herbowny, nie muzyk, nu i miała osobnego, „panowała" jemu, a jakże. Tak było choćby w Hłuszy Szlacheckiej i w Hłuszy Dolnej. Górna, ta za kościołem, przezwana była Szlachecka i nikt nie poważył sia mówić inaczej. Nie lubili sia te dwie połówki sioła, prawda, ale to insze byli swary, insze różnice. Nu, prosto o zadzieranie nosa tam szło, o stare papierzyska w skrzyniach. Jeden, panie, pieczęcie królewskie miał, inszy nigdy takich na oczy nie oglądał, jako że do szlacheckich wsi nikt nie łaził, nie honor być miłym na siłu. A i wredne było toto, żaden zdrożonego na drodze spotkawszy nie podwiózł wpierw nie spytawszy, z jakiej on wsi i czy herbowny. Tfu, cholera im w bok. Ale inszym chłopom, choćby w Morocznem, nie w głowie byli takie durne sprawy, toż przemieszali sia chutory tak, że w jednej chałupie na baby mówią wszystkie Ołena i Ganna, a zaraz w sąsiedniej Leksandra i Anka. A każda wszystko jedno, czy święcić do księdza chodzi, czy do popa, i tak umie wróżyć z gwiazd, księżyca, ze snów i lotu ptaków, każda potrafi naklikać chorobę na lichego sąsiada i kudy częściej niźli przed ołtarzem pokłony bije przed krzyżami na mogiłkach i na cmentarz przodkom miód a łe-pioszki nosi. Tak czego Karpyniuk głowę mnie moroczy? Toż wiadomo, że wszystkie my ludzie tutejsze, Poleszuki z dziada pradziada. Ale Sońka, kiedy ja to ostatnie, co pomyślał, powiedział, ramionami tylko ruszyła i wykrzywiła sia, jakby starego octu wypiwszy. I paaszło! Stała ozorem mleć, że mówili: mój pradziad, Mikołaj, zza Buga przywlókł sia do pole-szuckiej puszczy, że obcy był, mówili, kto wie, czy nie z jakiegoś zaścianka, czy nie herbowny? A może, mówili, z dworu on, przez ojca za ciężki grzech przepędzony? Drozd — to prawie pańska familia, także samo jak Szczuka, Odyniec abo Łoś, a przecie wiadomo, mówili, że tamte dziedzice, panowie, po dworach toto zawsze siedziało. Wiadoma rzecz, mówili,, że kto zwie sia jak zwierz leśny abo ryba — musowo pan, mówili, a może i graf? Nu, to może i tamten pradziad Drozda? Na pańszczyźnianego muzyka kto by wyznaczał taką wielgachną karę, mówili, żeby aż kata bojący sia musiał on na poleszuckie bagna uciekać? 44 Zapytuję ja, kto tak o mnie gadał, ale ona nic, tylko kłócić sia stała z Maryną, czy Drozd to taki więcej pański ptak, czy zwyczajny, chłopski. — Głupstwa to wszystko — mówię — hłuszec król puszczy i między ptakami najpierwszy, jako że najpiękniej o świcie hra, a przecie żaden pan na polowania do nas przed wojną zjeżdżający nie zwał sia akurat tak: Kniaź Hłuszec. Tedy i Drozd przezwisko całkiem zwyczajne i nie ma co gęby psuć o tym rozprawiając. A jeszcze ważne i to, że ja sam sto razy wolę pradziada buntowszczyka od pradziada kniazia. Tu Sońka rozeźliła sia ze szczętem. Nieważne, mówi, co ja wolę. Czego przy tym nosa zadzieram? O kniaziowskim pradziadzie nie było mowy i nie mogło być, co to, to nie, 0 żadnym kniaziu Droździe ludzie nic nie mówili. Mówili czy nie mówili, mnie samemu taka rzecz nigdy 1 nie przychodziła do głowy, jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam, ale w tu poru zeźliwszy sia był na Karpyniukową i widać bies we mnie wstąpił, bo pytam z naśmieszką: — Nie było i nie mogło być mowy? A czemuż to? A? Sońkę aż podrzuciło. Pod boki wzięła sia i zaczęła kołysać raz w lewo, raz w prawo, jak kukła na jarmarku. — Nie baczysz? Kali tak, na siabie pabacz. Nu, jaki ty pan? Podszedł ja do pieca, wziął patelnię, choć wcale nie błyszczała jak lustro, i babie na złość to przysuwam ją do twarzy, to odsuwam, swojemu nosowi z przodu, z boku przyglądam sia i pogaduję od niechcenia: — Nu, tak. Czemu nie, kniaź. Nawet czut'-czut' do hłuszca podobny. Ani chybi — kniaź. W Sońkę jakby piorun trząsł. Roztrajkotała sia, ręce latają, w głosie rybitwi pisk: — Durań ty sapliwy, nie pan, nie kniaź! Kali ja każu, to wiedaju, durań, husak łapczaty! I zaraz potem pożarli sia oni z Maryną tak, że Sońka wyleciała na drogę aż malinowa na twarzy, jakby ją u nas kto ukropem oblał. Mnie znów, kiedy otrzepał sia ja z głupoty babskiej, zaraz wzięła ochota jechać na jezioro sieci zastawiać, wiesz pan, w samotności zawsze lepiej pomyśleć 45 można. Nu, znaczy, kto Sońkę nabuntował? Jakie to mówili, że może ja z panów, może nawet graf? Toż jeszcze dwa dni temu nazad, kiedy rozprawiali o ziemi, kiedy mówili, że teraz dzielić będą pańskie, stary Zachar powiedział na głos, że pany — stare buhaje, podejść do nich niełatwo, ugryźć nijak nie można, jeszcze oni nam wszystkim rady dadzą, wrócą i żebra połamią. Zakrzyczeli jego, że panów już nie ma, uciekli i nie mają jak wrócić. Granica, mówią, przesunięta i stamtąd w nasze strony nie puskają, na Bugu, mówią, granica, a wszystkie pany za rzeką. Nu, pokrzyczeli, pogadali, jak staną dzielić, jeden tak mówił, drugi inaczej, nie wiedział nikt, jak naprawdę będzie, ale Zacharowi żaden nie przygadał ani od grafów i sług pańskich nie na-wymyślał. Tak mnie od nich i od Sońki czegóż dostało sia? Myślał ja, myślał, ale nie wymyślił wtedy na jeziorze nic, tylko wielgachną szczukę przegapił. Jedno jasne stało: chwalić sia niczym nie warto, bo nigdy nie zgadniesz, kiedy to kogo zaboli abo do ataku przymusi. Po co wspominał ja o przodku Mikołaju? Przechwalał sia, że musi ważny dla kata był? Najlepiej, znaczy, nie rozpowiadać o sobie i o swoich ani tak, ani siak. Nie wynosić sia, w oczy nikomu nie leźć, gadać z ludźmi mało, prawie nic, każdy teraz strach, jaki podejrzliwy, jaki ostrożny. Nu i niech jemu będzie. Na drugi dzień — było nie było — wymyślił ja taką rzecz: plecak, mundur i blaszeczkę wojskową w wykrocie pod sosną głęboko, jak najgłębiej zakopać, żeby sam czort tego nigdy nie odnalazł. Nu i świtkiem wypłynął podchodzącej sosny daleko od sioła poszukać. Sam pan widzisz: zaczęła sia dla mnie wojna klikaniem na gładzi i skończyła w dusze-hubce, takoż na jeziorze. Skończyła kopaniem w piasku głębokiej jamy. Chybaż do dziś leży w niej i butwieje ten węzełek, który ja tamtej jesieni duszehubką przez jezioro wiózł, rozglądał sia, czy kto nie widzi, śpieszył sia, wiosłem wodu roztrącał i klął, jak jeszcze nigdy. Widziana to rzecz nie wroga bać sia, tylko swoich? A nuż Sońka ze złości, że kniahinią jako żywo nie była jeszcze żadna Karpyniu-kowa, komu trzeba doniesie, że Mikołaj Drozd był z knia-ziów, nu, znaczy i ja takoż puszczański kniaź, a nie zwyczajnie — muzyk? Ludzki język gorszy od gada. Tamten, 46 jak najedzony, zwinie sia, łeb na śliskich zwojach położy i śpi cały boży dzień. A żadna baba, choćby i pękała z obje-dzenia, nie przestanie ozorem mleć, nie ustanie od świtu do zachodu słońca. Nu, tak. Żyć, znaczy, stali my inaczej, ale ja rybaczył, na ziemię nie łakomił sia, po staremu pływał po jeziorze, rybu łowił, jeździł ciemną nocką na łuczenije a to ze starym Pariłą, a to nawet z Karpyniukiem. Schodził on w tu poru ludziom z oczu, o ranie jakby zapomniał, stało być, chciał, żeby i insze zapomnieli, że w wojsku był. Sońka umyśliła, że najlepiej będzie jemu póki co rybaczyć, aż ludzie wiecować i gadać przestaną, a zabiorą sia do roboty, do nowego życia. Bo jakież życie w samym tylko gadaniu? Karpyniuka stary Pariło na wodzie ścierpieć nie mógł, bo chłop milczeć nie lubiał, śpiącą rybu płoszył i na łucze-niju nie bardzo znał sia. Ale rybu łowić musiał, to też prawda, bo gęb w chałupie aż pięć do wykaimienia, a Sońka mówiła, że z rewolucji życia póki co jeszcze nie ma, dopiero będzie. W końcu wyszło z tego gadania, że w łodzi Karpyniuk dla mnie najlepsza para i że nie on mnie, ale ja jemu cościś dłużny. Nu, niechby tylko to. Ale zaczęli sia napady, grabieże, jakieś bandy włóczyli sia po lasach. Na szczęście przyszła odmiana i nie uwierzysz pan, ale z głodu ona po miasteczkach urodziła sia. Bo w jakiś czas potem, jak nastała sowiecka właść, a długo Ruskich nie widzieli my nad jeziorem, poszli słuchy, że miastowe głodują. Nie żałowali my ich, mogli my głodować taki szmat czasu, mogą i oni. Ludzie mówili, że po karczmach w sąsiednich siołach nie sprzedają niczego za pieniądze, że samogon pochowali, że po miasteczkach nie ma już odpustów, jarmarków i widać nie będzie, bo polska waluta niedobra stała, a ruble skąd brać? I mówili, żeby nic obcym nie sprzedawać za złotówki, bo tyle oni warte, mówili, co stare jaja. Nu, a jaja świeże? Ceny na nich nie ma, mówili, możesz za jaja, za twaróg i masło wszystkiego nakupić, czego dusza zapragnie, ludzie miejskie głodują, mówili, naftę, sól i wszelakie dobro oddają za chleb, za stęchłą kaszę, byle można było co do gęby włożyć, między zębami poczuć. 47 Nu, tak. Zaczęli radzić po chałupach, a Karpyhiuk najwięcej gadał, całkiem rybaczyć przestał. Na koniec baby uradzili po staremu w targowy dzień do naszego miasteczka pojechać, ale nie sprzedawać nic, Boże uchowaj, tylko wymieniać jaja za sól i naftę, osełki masła świeże czy nieświeże, jak leci, za buty, kapoty i wszelakie insze szmaty, ser za swetry, wstążki i lekarstwa na triasku, a ryby... Nu, świeżo złapaną rybu abo dziką kaczkę czy zajączka w sidła złapanego — to już, mówił Zub, a Sońka przytakiwała, za zegarek, za pierścionek z oczkiem, a najmniej za złotą obrączkę. W baby, w rybaków i myśliwych jakby nowy duch wstąpił. Rewolucja rewolucją, wiadomo, że z tej przyczyny, ale takoż i dlatego, że póki pieniędzy nikt brać nie chce, mie-niać sia można. A kto by w tu poru taki durny był, żeby tracić? Toż i tak wyszło na to, że we wrześniu wsie bliżej Bugu leżące dawali darmo uciekinierom jaja i sery, że za uczciwe jadło dzieciakom od ust odjęte wzięli baby nic nie warte papierki abo niby to srebrne złotówki, teraz od guzików gorsze. Nu, ta wieś czy tamta, wszystko jedno, chłopska krzywda — krzyczała Sońka. Trzeba straty wojenne wyrównać, odbić to, co tamte potracili. Rozum większy okazać — dopowiadał Zub. A sprawiedliwość musi być przy nowej właści i równość takoż: jedne miastowe ludzie wieś ukrzywdzili wtedy, we wrześniu, nu, to teraz drugie ludzie z miasta za tamtych zapłacą, wynadgrodzą. I nie można powiedzieć — zapłacili. Jeszcze w pas kłaniali sia, brali nie oglądający osełki masła, bo za oglądanie, rozwijanie ze szmat czy liści baby źliłi sia, fukali, że nie wymienią, mówili, im nieśpieszno, mówili, ani krowy nie wyzdychają przy nowych porządkach, ani w jeziorze ryb nie zabraknie. Nu, poczekają, znaczy sia, zobaczą. Jak usłyszeli to gadanie chłopaki z miasta i insze różne takie hłodomory, przywlekli sia do nas, nad jezioro. Na brzeg liżą, przynęty po trawach szukają, uchytrzyli sia same rybaczyć. — Mówili baby, że w jeziorze ryby pełno — gadają — to i dla nas starczy. Z tymi nasze Hrycie, Alesie, Mirony i Jakimy raz dwa zrobili porządek, przepłoszyli tak, że już więcej nikt z mia- 48 sta na tu rybu nie łakomił sia. Chcesz żreć — mieniaj, bra-chu. My sami świeże szczuki i karasie dowieziem, donie-siem. Nu tak. Zaraz potem różne pany z miasta, na dzień targowy nie czekające, zaczęli po siołach włóczyć sia, chodzić z torbami, z walizkami. Kto dla domu, znaczy dla siebie, skupuje i mienia, mienia, babom łachy do rąk pcha, kto znów na handel do miasteczek,' a jeszcze kto inszy prosto o zimie myśli, zapasy robi, masło solić chce, a rybu suszyć. W tu poru strach, jak ludno stało po chatach: z jednej wynoszą, z drugiej wózkiem dziecinnym wywożą, a tam znowuż taszczą do izby zegar ścienny, jakieś chusty, koce, szmaty stare, ale nie bardzo, bo baby przebierali jak w ulęgał-kach. To przez mole nadgryzione, mówili, a tamto z cerą. Nauczyli sia, cholery, łat i cer szukać i zaraz nie, mówili, k czortu mnie taki łach, zabierajcie, moje masło świeże, a jaja pro-ściutko od kur. Aż raz przyszła taka miastowa paniusia, na twarzy bielutka, chuda jak czapla, i mówi, że dzieci głodne, o chleb żebrze, o masło i ser. A kurtkę miała na sobie z żółtych lisów, czut'-czut' przetartych, ale zawsze. To Karpyniukowa mówi, że masło da i rybu dołoży, ale za ten futrzany tułub. Niczego jej inszego już nie trzeba, dzieciaki ubrane, włosy we wstążkach, ona łachów w skrzyni ma pełno, co jej po wełnianym swetrze, który jej tamta do rąk tka. Prawda, prawie nowy on, ale jakiściś szary, a jej nadałoby sia coś barwistego, co oko ucieszy i jak między ludźmi na zebraniu czy wiecu stanie, widna będzie, między inszymi babami znaczna. To wychodziła na próg, to znowuż zatrzaskiwała miastowej drzwi przed nosem, aż tamta osłabła i w końcu przysiadła na ziemi, oparta o chałupę Karpyniuków. Dopiero wtedy Sońka stanęła na dłużej w drzwiach i jak nie roze-drze sia, że tamta lisy obciera jej o ścianę, a futro delikatne, zaraz zniszczy sia, włos straci i w cenie spadnie. Już teraz mniej warte. Komu ona potem taki łysy kubrak odprzeda? Toż wapna na nim pełno. Sam ja tego nie widział, prawda, tu istoriu Maryna opowiadała, ale ona nie zełgała mnie nigdy. Nu, znaczy, moja 49 baba wyniosła tamtej kubek mleka, bo patrzeć nie mogła, że taka zielona stała. Sońce widać było to nie w smak, zakręciła sia, drzwiami trzasnęła, ale nic, wiedziała ona, że Maryna tylko rybu na wymianę ma, a miastowej co inszego było trzeba. Tamta wypiła, pokiwała głową, wstała i poszła. Wychodziło na to, że rozmyśliła sia ona, że w inszym chutorze dla dzieciaków coś w końcu za swój sweter dostanie. Stało być, nie chodzić Karpyniukowej w lisiej szubie. Nie powiem, prześmiewała sia nawet Maryna, chichikała, póki ja jej nie postraszył, że drogo obejdzie sia jej ten kubek mleka. Marynie skrzydełka jaskółcze znów polecieli wysoko na czoło, zdziwiła sia okrutnie. — Sońka? Ale nic, nie pokłócili sia baby, tylko w Karpyniukową tym razem widać bies wstąpił, bo do miasteczka popłynęła czółnem z wyładowanymi koszami, stała długo na targowym placu i odpędzała wszystkich: nie i nie, nie sprzeda. Aż widać trafiła na tamtą czaplę po rynku chodzącą, bo pod wieczór wróciła w jedwabnej chustce na łbie i w lisim tułubie szeroko na piersiach rozwartym, bo baba była piersiata, w sobie krzepka, a lisów, wiadomo, wszerz nie rozciągniesz. Przy tym to ja już był, nic, panie, nie skłamię. Weszła do naszej chaty, zakręciła sia jak w tańcu i pyta Marynę, czy dobrze tak, czy pański wygląd ma. Jak tamta czapla. Maryna stoi, usta otwarte, skrzydła jaskółki czut' nie we włosy wplątali sia. Lubo było Sońce, oczy pasła zgłupieniem mojej baby, jeszcze raz zakręciła sia, to gładzi lisy, to między żółty włos wsuwa palce czerwone, grubachne. Aż tu Karpyniuk wchodzi, słucha, myśleli my, że dziwuje sia. Ale nie. Splunął, nie strzymał i rugnął ją wrednym słowem. Czemu tak? Ano, bo w tu poru, kiedy sioło już puchło od wszelakiego dobra, kiedy w skrzyniach pełno było łachów i inszych bogactw, sowiecka właść zażyczyła sobie sielso-wiet w Morocznem mieć, z tym sielsowietem o przyszłości radzić i Karpyniuk, raz na zawsze ochotę do rybaczenia straciwszy, umyślił zaprowadzić w Morocznem nowy ład. Prawda, najechali w tu poru ludzie obce, wastoczniki, jak nazywali ich po siołach, ale nasze nie chcieli tylko tamtych mieć na wszystkich urzędach, woleli swoich, znajomków. Na zebra- 50 niach, kiedy tamte zachwalali nowe porządki i sowiecką właść, kiedy mówili, że u nich wsio jest', ludzie najpierw milczeli, a potem dopytywać sia stał jeden i drugi, kiedy nareszcie i u nas wszystko będzie, znaczy, kiedy zaczną ziemię dzielić, łuhy obmierzać, sprawiedliwość czynić. Karpyniuk też gadał, ale nie wydziwiał, skądże, próbował tłumaczyć ludziom, jak teraz będzie, jaka to jest ta sowiecka właść i co znaczy pracować gromadą dla siebie i na siebie. Słuchali jego więcej niż tamtych, wiadomo, chłop hramotny, gazety czyta, rządzić sia w chutorze potrafi, a do tego swój, tutejszy. Tak było w tu poru i dlatego Karpyniuk splunął i żonce lisy kazał zdjąć. Nie ma co bab złościć, mówi, może później przyjdzie pora na taki kożuch, a teraz czas łapać sia za robotę, za budowanie szkoły i świetlicy, nu, takoż za przewodzenie ciemnej masie. Sielsowietu u nas, prawda, jeszcze nie ma, ale jak chcą z takim urzędem gadać, to znaczy musi on być, i to już, kto przyjdzie na to gadanie z właścią, ten i będzie dla tamtych ważny, a dla swoich najpierwszy w gromadzie, bo znaczenie mający potrafi ludziom pomóc i w potrzebie wygodzie. Wreszcie nikt nie ośmieli sia nawet wspomnieć takiemu o wojowaniu we wrześniu. Dobry on i już, w sielsowiecie ważny i do rządzenia zdatny. Tak mówił Karpyniuk i Sońka, poprychawszy, lisy zdjęła. Maryna jej pomógłszy, bo z rękawów baba wyplątać sia ani rusz nie mogła. Później tamten poszedł, a jego żonka mojej szeptała na ucho, zaklinała, żeby my o tym kożuchu i o gadaniu mężowskim całkiem zapomnieli, ludziom ani słowa, a to sami siebie w biedę wpędzim. Nu, tak. Znowuż dziwił sia ja, że nam będzie bieda, a nie Sońce, choć to przecie jej lisy same w ręce lezą. Ale mogło tak być, czemu nie. Z tej przyczyny przykazał ja Marynie pary z gęby nie puszczać, a sam poszedł na jezioro rybu łowić. Nu i dobrze. Sielsowiet powstał u nas, Karpyniuk w Morocznem ważny stał, ludzie zaczęli znów zbierać sia po chutorach, gadali, uradzali i nie wiedzieć kiedy każdy zrobił sia jakiś inszy. Nie powiem, żeby od razu mądrzejszy, ani nie powiem — gorszy, nu, tylko inszy, a mało kto wiedział, 51 jaki. I z dnia na dzień lepiej widno stało tu granicu, co to, wiesz pan, zrobiła sia między starym porządkiem a nowym, między bywszym życiem a tym po moim powrocie z wojaczki. Słuchał ja w tu poru ludzkiego gadania, patrzył, jakie chłopy chciwe stali, jak w łachy obłowiwszy sia, zaczęli za ziemią, za krowami i dobytkiem rozglądać sia, skąd by co brać? Dworskiego u nas nie było, nu, to niech nam dadzą ze swojego nadzielenia insze sioła, mówili, teraz wsio nasze, mówili, nie może tak być, że jednym dostanie sia, a inszym nie, ten, co załapał, niech i drugim użyczy, mówili, nu to co, że będzie mało, ale zawsze lepiej mało jak nic, mówili, i krzywdy nie będzie. Kiedy wszystkie ludzie równe, nu, to niech każdy choć trochę pańskiego załapie, łżą w śsiel-sowiecie, że dworskiego dla wszystkich nie starczy, bo jakby to prawda była, znaczy, co inszego — kłamstwo. A co? Nu, kłamstwo, że do wojny wszędzie dwory byli, same dwory i dworskie ziemie, wszystko pańskie, a chłopskiego -V- nic. Toż wychodzi na to, mówili, że pańskiego było jeszcze kudy za mało, nie można teraz podzielić między wszystkich, mówili, podzielić równo, po sprawiedliwości. Niby tak. Karpyniuk, odkąd ważny stał, okrutnie zmądrzał, broszur naczytał sia i każdemu, kto chciał słuchać, tłumaczył, że nie pańskiego, tylko ziemi, nu, prosto ziemi pod nogami jest dla wszystkich za mało. Ale takiemu gadaniu już nikt nie wierzył, jak reforma to reforma, a i zrozumieć trudno, że kudy więcej jest chłopów jak ziemi, łu-hów i lasów. Toż godzinami można przez puszczę i boło-nia iść, żywego ducha nie spotkawszy. Nu, tak. Zanim o kołchozach poszła gadka, podzielili tylko te łuhy i zagaję, co byli niczyje, znaczy sia przed wojną — państwowe. Ale tym ludziom gąb nie zatkali, toż jedne łuhy byli kwaśne, insze całkiem pod wodą, insze bez dojazdu, a znowuż jeszcze insze jak złoto. Naród uparty, zawzięty, i z tej przyczyny każdy z każdym kłócił sia, a to, że jeden ma bliżej, a drugi dalej, a to, że na jednym łuhu stoją jeszcze stogi leśniczego, a na drugim pusto, trawa przez słońce wypalona, znaczy, nijakiej paszy nie będzie dla tego, co ten łuh weźmie. Jakaż to równość1, mówili, kiedy człowiek sobie nic upatrzyć i sam wybrać nie może, 52 wszystko na siłu dają, choć nie po sprawiedliwości, i musisz brać, a nie — to weźmiesz na ostatku, znaczy sia najgorsze, a ot, sąsiadom Karpyniuka najlepsze pokosy dostali sia. Nu, prawda, Sońka tak wierciła swojemu dziurę w brzuchu, że dla Maryny upatrzony przez nas łuh wydzielił. Tak że mnie narzekać nie przyszło sia, siedział cicho i swoje robił, znaczy rybaczył. A w tu poru Karpyniuk zdrowie tracił, to złościł sia, jak nie rządził, to rządził i znowuż z tej przyczyny złościł sia, nijak zrozumieć nie mógł, czemu ludzie z niego niezado-wolnione, kiedy on ze skóry wyłazi, żeby każdemu dogodzić, i tłumaczy, że wszystko idzie ku lepszemu. A że w tu poru jesień trafiła sia na schwał, słońca było dużo, a mgieł i oparów na lekarstwo, Sońka jazgotała latając po chałupach, że widać i pogoda u nas teraz odmieni sia, insza stanie. Chciał ja jej przypomnieć, że zasługa to nie Karpyniuko-wych rządów, bo ze dwa lata przedtem, jak polowali u nas polskie pany, było kubek w kubek takie samo październikowe lato, a ona, Sońka, latała w tu poru do leśniczówki rybu sprzedawać. Chciał to powiedzieć i nie powiedział. Raz — co łuh, to łuh, lepiej jego nie stracić. A dwa — panów już czorty wzięli, ale Sońka i pogoda zostali i kto teraz wie, co gorsze okaże sia: to, że ja, Drozd, tu rybu wtedy dla panów złapał i jeszcze przebierał, co większych i piękniejszych sztuk dla krwiopijców szukający, czy to, że Sońka już złapane szczuki i sandacze do leśniczówki zaniosła? A po prawdzie co miała robić? Zakopać? Kotom podrzucić do żarcia? Nu, ale takoż powiedzieć można, że mniejsze zło dać dobru zmarnować sia, niż takie piękne, żywe sztuki wyławiać z wody, gdzie im najlepiej, i to dla kogo? Dla panów? Dla próżniaków ze strzelbą po lesie bez potrzeby włóczących sia? Trudnowato było w tu poru, toż człowiek nie przywykłszy ani myśleć, ani z różnych stron tej samej rzeczy oglądać. Dawniej — wiadomo: rybaczysz, żeby sprzedać. A teraz nie, uważać trzeba, komu sprzedajesz i raz rybu łapać obowiązek twój, raz mus, a znowuż kiedy indziej obraza boska. Nu, źle ja powiedział, całkiem nie tak, jak wtedy mówiło sia. Wychodzi, że na ten raz zełgał. Bo w tu poru Karpy- 53 niuk i insze czleny właści nazywali to nieuświadomieniem, obrazą nowego ustroju. I uważać każdy musiał, żeby za klasowego wroga nie zostać. Czegóż pan wykrzywił sia, a? Coś nie tak powiedziało sia mnie? Nu, toż prawdę miał mówić, szczerą prawdę. A wyszło źle? To nie lepiej było, żeb ja po poleszucku kręcił, kluczył, znaczy ni tak, ni siak, po hłu-szy za nos pana wodził? Jaż potrafię, Boże ty mój, jeszcze jak potrafię! Nu, zakurzym, czegóż złościć sia? Nie taki ja wredny, jak pan myślisz. A że początki nowej epochi trudnowate byli, że ludzie biesili sia i od razu wszystkiego chcieli, że często gęsto za dużo chcieli, co w tym nie tak? Toż człowiek nie święty, a do reszty wierzysz pan w świętych? Nie? To czego czepiasz sia mnie i ludzi poleszuckich, tamtejszych, w tu poru całkiem ciemnych? Ich dzieci, wnuki — nu, oni insze stali. Ale pan pytasz o tamtu poru, to nie stanę ja łgać abo mówić uczenie jak Karpyniuk na zebraniu sielsowietu. A żeby już. wszystko pan wiedział, opowiem istoriu o krześle złoconym, jak jego ja zdobył i gdzie. Nu, tamtej jesieni, nim jeszcze Karpyniuk urząd dostał, polecieli ludzie do leśniczówki. Mówili, że stary leśniczy — pan taki sam ważny jak jakiściś dziedzic czy graf — wcale już do Morocznego nie wróci, że w leśniczówce byli Sowieci, znaczy sia wojsko, ale już poszli, i że dobra wszelakiego, mówili, tam jeszcze taka mnogość, że tym razem dla całego sioła, mówili, starczy. Polecieli my wielką gromadą, a jakże, niby zgodnie, ale co zrobisz, jak jeden prędzej leci, a drugi słabsze nogi ma abo zadyszkę? Nu i tak wyszło, że nie wszystkie weszli do środka, jedne już tam są, a insze nalegają na drzwi, dzieciaki plączą sia pod nogami, baby piszczą, jazgoczą, chłopy mil-czkiem robią łokciami i pchają do przodu. Zator taki zrobił sia w sieni, jak kiedy lód płynie wąskim korytem i jedna kra z siłą napiera na drugą, rozbija i ściska tak, że ani siekierą nie rozerwać. Myślał ja, panie, że ścianę rozwalą. Ale nie, wtłoczyli sia, starego Hawryłę silnie poturbowawszy, i każdy łapie, co najbliżej leży, a walało sia kupa wszelakiego dobra po ziemi. Wepchnęli Marynę ze mną do pokoju i znowuż zaraz wypchnęli. 54 W — Hospodii — krzyczeli baby. Wrzask, ścisk, przez sień wbili nas do kuchni, Hawryło zatoczył sia, zajęczał, upadł, przeszli po nim, każdy rwie sia na pokoje, a tu wyjście zapchane, nu, to choć rozejrzeć sia po kuchennych ścianach, co brać. Maryna widzi ręcznik czerwonymi nićmi haftowany, ten sam, co to kupiła od niej leśniczyna szmaty lniane, mużyckie, lubiejąca. Przepycha sia, chwytać chce, i co pan myślisz? Że dali jej wziąć? A nie, bo zaraz Wasylisa, żonka Hawryły, zamiast męża wodą polewać, na dwór wyciągać, wczepiła sia w tenże ręcznik z drugiego końca, ciągnie do siebie. Mówi Maryna, żeby puściła, a ona gębę drze, że nie. Na Hawryłę nie spojrzy, leży on już w kącie, twarzą do ściany obrócony, ani drgnie. Mówi Maryna, że to jej ręcznik, a tamta krzyczy: a jakże! Na Hawryłę ani sia obejrzy. Maryna mówi, że sama ten ręcznik haftowała, i pokazuje, gdzie pomyliła sia, gdzie wzór wyszedł czut'-czut' koso. To tamta jak wrzaśnie, że widać z miłości do panów różne podarki tutaj znosiła, nie bez przyczyny ludzie gadają, że Drozd czy Łoś — za jedno. Myślała Maryna choć połowę ręcznika oderwać, ale to usłyszawszy na minutu popuściła jego z garści i tyle swego widziała. Wczepiła sia Wasylisa w ten łach i za pazuchę pcha. Hawryło cięgiem leży pod ścianą, ani ręką ruszy. Podszedł ja bliżej i mówię: — Ależ silnie obłowiła sia ty, Wasylisa! Insze baby pańskie rzeczy wynoszą, a ty taką szmatę targasz, co ich sama na sotnie wyszywać potrafisz. Popatrzyła ona na mnie, oczami zamrugała, wargi przygryzła i, oprzytomniawszy widać, miotnęła sia z kuchni won. A Hawryło nic, nie polany leży. Rozejrzał sia ja i Marynę za rękę dawaj ciągnąć, przygaduję, że nic tu po nas. Roześmiała sia ona, ale jakoś kwaśno, mówi, że nic po nas, bo już i nic dla nas nie zostało. Wszystko w mig rozdrapali. Zawsze ja, mówi, ani tak, ani siak. A ona, Maryna, prędzej by zdechła, niżby dla Wasylisy, dla tej suki proklatej ręcznik wyszywała. A jakoś wyszło, że taki wyszyła. Nu, dobra. Żeby babie dogodzić, ruszył ja przodem, wcisnął na pokoje. Tam już nie było co brać, ludzie miotali 55 ^ sia, kłócili, szmaty sobie wyrywali. Znowuż natknęli sia my na Wasylisę, oczy miała błędne, leciała obraz zrywać ze ściany. Jakby nie wiedziała, że Hawryło, na dwór nie wyciągnięty, w kuchni leży. Pomiotali sia i my, ale wszystko do czysta było już wyniesione, mebel leciała przez wybite okna, podawała Aku-lina kołdry i poduchy Zubowi, a znowuż lustro wielgachne w rzeźbionych ramach targali przez drzwi na ganek Pe-trak z Biełausem. Maryną aże trzęsło od niecierpliwości, co brać, skąd brać? Nic już nie było, nic. W końcu, żeby na głupich nie wyjść, takoż ludziom nie podpaść, że na pańskie my nie łakome, wyciągnął ja z kąta krzesełeczko na złotych nóżkach, delikatne takie, siedzenie w róże i fiałki. Pytam Maryny — nu, brać? A ona krzywi sia, że jedna noga chwiejąca, druga nadłamana, jaki z tego pożytek? Mówię, że pewnie z tej przyczyny i nikt na to krzesło, w kąt rzucone, nie połakomił sia, a tu staje nad nami Wasylisa, dawaj fiałki macać. Cholera jej w bok, niechby Hawryłę macała. To zaraz Maryna do mnie, żeby brać, zabierać, wynosić, ale już, już, prędko! I tak niosący nad głową te połamane nogi wylazł ja oknem, bo drzwi byli jeszcze zapchane. Maryna za mną, za nami Wasylisa. Już nie wyrywa, tylko oczami lata po tych nogach, po złoceniach, mówi, żeby zamienić toto na biały fartuszek, piękny, nowy, cały w koronkach. A może na obraz? Strach, jak ten malowany chłopaczek w czerwonej czapeczce Sylwestra napomina. A może na łyżkę? Cała srebrna ona. I boży sia na głowę swojego chłopa, że srebrna. A Hawryło nic, nie polany w kuchni leży. Nu, opędzał sia ja od baby, precz gonił, choć Marynie oczy do tego fartucha zaświecili sia, bo i prawda, nowy był, a krzesło stare, rozhuśtane. Ale nie ze mną takie targi, co ja wziął, to wziął, nie popuszczę. Wasylisie zwyczajnie chciało sia to mieć z tej przyczyny, że krzesełko moje. Toż jej zad wypięty, kobyli i dla niego nawet dwóch takich krzeseł z fiałkami nie starczy. A nam lepiej już, na los zdawszy sia, mieć w chałupie coś pańskiego i całkiem inszego jak wszystkie. Niech moja Paraska sobie na tym poskacze, niech i ona wie, że insze czasy nastali. Nogi drutem i łykiem zawsze powiązać można. I prawda, nim sprężyny do reszty 56 powyłazili, dobrze skakało sia na tym Parasce i Sylwestrowi, a później okociła sia tam nasza kocica i tak już zostało: ni to kocie wyrko, ni to huśtawka. Zawsze rozmaitość. A fartuch — jak i tamten haftowany ręcznik — z siwego lnu każda baba zrobić potrafi. Pytasz pan, co ja w tu poru myślał i czemu Maryna klęła, że ja ani tak, ani siak? Nu, panie, bywało, zachodzą mnie z lewej strony, z prawej, pytają, co ja myślę, a ja nic. Tak i teraz. Ugodzili sia my, że istoriu swoju panu opowiem i nie łżę ja tamte czasy wspominający. Ale co ja myślał wtedy? Na co to panu? Trzydzieści lat z okładem minęło, ja już całkiem inszy stał, ważneż to, co w tamtu poru myślał? Może myślał głupio, a może nie? Ja, wiadomo, z Poleszu-ków, znaczy sia ostrożny, spod oka długo przyglądający sia, zanim swoje powiem. Nu, tak. Nie stanę ja panu takoż głowy moroczyć tym, jak my pracowali, budowali sia i wiecowali w tamtu pqru. To każdy człowiek uczony z gazet wie. Opowiem, znaczy, tylko takie rzeczy, o jakich pewnie w gazetach ani w książkach nie stoi, bo prosty naród to przeżył, a jak przeżył, kto to z naszych zapisał? Toż tamten czas niełatwy był i więcej do przeżywania jak do opowiadania czy zapisywania zdatny. Ot, co. Jak my wtedy w Morocznem z sąsiadami żyli? Nu, gęby na kłódkę i dotykał każdy obcej skóry ostrożnie, jak jaj czarnego bociana, żeby tylko, Boże broń, nie stłukli sia, nie pękli. Z Sońką Maryna drużyła, nie powiem, na Karpyniuka, Pariłę i Deczkę można było liczyć w potrzebie, ale resztę obchodził ja z daleka. Zub czegoś na mnie kosił sia, nie zagadywał, całkiem jakby my nie w jednej kompanii w wojsku służyli, tylko razem chodzili na rozbój. I to tajkom, taj-kom. Myślał ja sobie: „Ach ty, taki owaki! Swołocz, a nie kompan od wojowania. Cóż to? Mnie swojej wrześniowej sraczki zapomnieć nie możesz? Czy może wolisz nie pamiętać tego dnia, kiedy stali my w Pińsku na samym środku rynku i ty — jeden tylko z nas trzech — namyślał sia, że może lepiej z tamtą babą, co to jej dzieciaka przy studni na strzępy rozerwało, na zachód iść? W stronę Niemców? Że niby 57 ty człek samotny, wolna ptaszka, wszędzie możesz lecieć i gniazdo wić. Słyszał ja dobrze, co ty wtedy mruczał. I żeby nie my, a także nie ta baba, co na ciebie oczu ani razik nie podniosła, nie wróciłby ty tutaj, za Bug, nie drużył teraz z całym sielsowietem..." Widzisz pan sam, że nie wszystko było w tu poru proste: rozłupało sia moje życie jak jabłko na dwie całkiem różne polowy. Był ja sobie przedtem nie wiedzieć kto, człowiek tamtejszy, a potem także samo tamtejszy, ale mówią, człowiek sowiecki, znaczy sia co, Ruski? Jakby druga połowa jabłka. Trudno, widać tak musi być, człowiekowi doli swojej nie odmienić. Nu, ale to wcale nie było tak. Bo później ta druga połowa rozłupała sia znowu raz i jeszcze raz, aż w końcu został tylko tego jabłka ohryzek, ten, co przeżuwam ja tutaj, znaczy sia, nad Odrą siedzący. Ale co tam, lepiej opowiadać, po kolei, po porządku. Pan nie za bardzo bystry, widać naszych spraw nie znający, skołuję ja pana do reszty i co wtedy, a? Zakurzy pan? Ja takoż. I meszek będzie mniej, i komary nie nadlecą. Bo chociaż kraj tu nie komarowy, ale od tego paskudztwa nie całkiem wolny. Pal pan, zaciągaj sia. O tak, aż popatrzeć miło. A ja tu na boku koło szałasu ognisko rozpalę, suchych gałązek i badyli podrzucę, będziem sobie siedzieć jak za dymną zasłoną, kartoszkę piec. W szałasie zawsze kartoszkę trzymam, nie ruszaj sia pan, ona nie za panem leży, tylko w kącie. Piękności, no nie? Sztuka w sztukę. Zanim ja to swoje gadanie na dzisiaj skończę, jeszcze ze dwie godziny przelecą. Pożywim sia, zimnym czajkiem zapijem, a na wieczór odprowadzę pana do gospody. Po takim siedzeniu na świeżym powietrzu spać pan będziesz jak jeszcze nigdy. Nu, tak. Przeleciało od tamtego września coś ze cztery miesiące, tak szybko przeleciało, jakby tym nowym życiem już z rok żyło sia. Nowe sprawy, ludzie obcy i gadanie ichnie — całkiem do przedwojennego niepodobne. Poleszuki takoż jakby odmienili sia, nu, znaczy, uświadomione stali. Nie, nie zaraz. Kiedy wieść poszła o kołchozach i sowcho-zach, wydziwiali, po co było dawać, mówili, jak mają od- 58 bierać, a i to im podpadło, że skończyło sia z mienianiem, bogaceniem, pędzeniem samogonu. Toż po wrześniu kto zajmował sia wszystkim i niczym, żył sobie w pierwszych miesiącach jak król puszczy, z niczego żył. A tu ma cieszyć sia, że nowe pieniądze już są! Nu, są. Tylko jakaż z tego uciecha, kiedy po miasteczkach towaru żadnego, półki w sklepach puste, spekulanty i insze cholery pochowali nawet lekarstwa i sól. To jak? Długoż będzie i w nowym życiu bez soli? A jeszcze na zebrania gonią, doradzają, mówią, że nic bez pracy, brachu. Znowuż? Ano, tak, dla dobra swojego i inszych, dla gromadzkiego dobra. Znaczy, ty rybu złowisz, a Zubowi, Hryciowi i tej cholerze, tej Wasy-lisie, ma z tego pożytek być? A niedoczekanie, niech same rybaczą, takoż idą łuhy kosić. Równość nastała? Nastała. Nu, to Zub od nikogo nie lepszy. Niech takoż kosi ręką, a nie samym okiem kosi w stronę .tych z sielsowietu. I zaczęło sia. Stali ludzie nie na panów, bo te poszli w czorty, tylko na siebie wilkiem patrzyć. Bywało, jeden na drugiego gada, a jakże, donosi, a jakże, wydaje cudze tajemne sprawki, a jakże, oczernia tych, oo popom wysługiwali sia i także samo takich, co najmocniej pchają sia do nowej właści. Nu, znaczy, wszystkich, którym czy przedtem, czy teraz znacznymi chciało sia być, nosa zadzierać i nad inszych wynosić. Księdza i popa nie każdy teraz poznaje, w bok skręca, jak tamtych na drodze zobaczy, a czemu tak, w tym już sam czort nie rozezna sia, toż dalej na mogiłki baby chodzą, haftowane ręczniki na krzyżach wieszają, uroki odczyniają po kleciach. Mówisz pan, głupstwa gadam? Nu, jaż tylko opowiadam, jak było, a czy było głupio, czy mądrze — pana rzecz wiedzieć, nie moja. Ja człowiek prosty, nieuczony, tyle że na ludzką chciwość, na zawiść babską w tu poru napatrzywszy sia. Insza rzecz — bez łgarstwa poświadczyć mogę: wykrzywiali sia jedne na to, insze na tamto, ale każdy wiedział, że nic już nie będzie po dawnemu, że musi być wszystko inaczej, lepiej, tylko jak? Pan coś mówił, a? Żeb nie filozofował ja, tylko po porządku opowiadał? Nu, wiesz pan, widział ja raz kozła, jak zaczepiwszy rogami za jedlinę szarpał sia, głową kręcił, 59 to w tył zrobi kroków ze dwa, to znowu do przodu. Nie doradzał ja jemu w tu poru zajęcie swoje rzucić, nie myśleć, jak z gąszczu wyplątać sia, tylko ot, duktem prościutko polecieć za samami. A mnie pan rady takie dajesz? Myśleć nie pozwalasz, a? K czortu gadanie bez myślenia! I obiecywać nie stanę, że mówić będę po porządku, a bez tołku. Jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam, nu, wiem, że nie ma żadnego tołku bez myślenia. Dobra, nie będziem i o to kłócić sia. Co było potem? Różności, ale widzę, że pan ich nie za bardzo ciekaw. To inszu istoriu opowiem. Chyba w połowie stycznia czterdziestego roku, w tu poru, jak lód skuł bagna i grzęzawiska, a ja rankiem na łuhy po siano zamyślił saniami jechać, przyleciała do naszego chutoru Sońka. Przepłoszona jakaś, nie taka harda jak zawsze. Wlazła do sań i każe jechać przed siebie, po szlaku, byle prędzej i dalej od sioła. Skrzywił sia ja, nastroszył, pytam, czy aby nie gwałcić mnie chce? Bo i takiego gadania o k... i gwałceniu w wojsku nauczył sia. Ale jej nie było do żartów ani do śmiechu. Podcięła szkapę tak, że gniada targnęła i poleciała przed siebie, środkiem jeziora. W tu poru nikt jeszcze tamtędy nie jeździł i nie chodził, szlak był nie przetarty. Sanie lecą, skrzypi śnieg, myślę ja sobie: zdumiała baba na stare lata czy jak? Ale ledwo odjechali my od domu, zaczęła szeptać, choć żywego ducha tam nie było,, nic, tylko białość trzciny pod okiścią i lód zawiany sypkim śniegiem. Szeptała, szeptała i wychodziło na to, że jej chłop, znaczy Karpyniuk, posłyszał dzisiaj, ale od kogo, ona powiedzieć nie może — pobożyła sia, zaklęła na głowy dzieci — że za dwa dni wywózka będzie. Nie wiedział ja, co to, myślał, że o siano jej idzie, że sielsowiet kazał pomagać przy zwózce. To mówię, że czemu nie, po sąsiedzku pomogę. Ale ona prychać zaczęła, nosem pociągać, a w końcu i pochlipywać. Jasne stało, że to nie o siano idzie, tylko o ludzi, których będą stąd przesiedlać. Po co to wszystko, ona nie wie, ale Karpyniuk słyszał, że jechać mają bieżeńcy, których wojna za Bug zagnała, wszystkie osadniki, żony wojskowych i urzędników, a takoż te, co we wrześniu wojowali. Tu szydło wylazło z worka. Bożyła sia, biła po kożuchu pięściami, obiecywała 60 pomóc nam, Drozdom, jeżeli nie pisnę słowieczka, że Karpyniuk — właść tutejsza i taki ważny w sielsowiecie — ze mną w walkach wrześniowych był, że raniony został i z pola bitwy przeze mnie wyniesiony. Zaśmiał sia ja na to, bo nic łatwiejszego, jak łgarstw nie rozpowiadać, ale ona głową trzęsła i dzwoniła zębami tak, że i ja w końcu takoż przepłoszył sia. Pytam, a jak insze? Ona mówi, że kto niepewny, krechę ma, ten musowo pojedzie, nawet taki Zub, bo w wojsku służył i Mieczysław ma na imię, a jego matka — jak na złość jeszcze żywa — jest całkiem, ale to całkiem nietutejsza. I do Szlacheckiej Hłuszy do kościoła jeszcze lata. Ale do Zubów jej nic, a nas ostrzec musi, toż ja Karpyniuka z dobrej woli na plecach targał tyli szmat drogi. Do reszty mnie wtedy zaraziła swoim strachem. Zatrzymał ja konia, wylazł z sań i chodzę dookoła nich, żeby myśli jakoś zebrać. A ona za mną wodzi oczami i w kółko pyta: nie rozpowiesz ty o moim chłopie, pyta, nikomu nje rozpo-wiesz? Mówię ja, że to jedno widać ma we łbie, a ona, że nie, toż i o nas myśli, toż przyleciała ostrzec. Nie ostrzegła żon wojskowych osadników, bo wiadoma rzecz, obce oni, nietutejsze i sioło nigdy ścierpieć ich nie mogło. A do mnie w te pędy przygnała. Mówię, dobra. Ale cóż z tym jej ostrzeżeniem robić mam, przecie nie ja sam siebie wywożę, tylko insze mnie. A ona ręce składa, żeby nad dziećmi zmiłować sia, nad Maryną, żeb ja wymyślił coś, ukrył sia czy jak; toż swoich ratować muszę. — Symon! — powtarza. — Pamiłuj, Symon! Wychodziło na to, że jej kudy więcej zależy na mnie i moich bliskich jak na rodzonych dzieciach. Nu, prawda, że nie przeznaczonych na wywózkę. Patrzę na nią, rozmyślam, a ona oczy odwraca, czort wie, może by i wolała, żeby mnie tutaj nie było. Zawsze świadek. Z Maryną insza rzecz, one jak siostry i moja baba miękka, Sońka wmówi w nią zawsze, co sama zechce. Nu, to podszedł ja do sań blisko, głowę jej wziął w łapy jak w kleszcze i pytam przez zęby: — A ja skąd wiem, że później Maryny kniahinią nie nazwiesz? Strach, jak często ozorem bez potrzeby mielesz. Prosić stała, żeby ją puścić, że moje ręce żelazne. Klęła 61 sia, że nikomu nic nie powie, nie wyda mnie, a mojej Maryny z dzieciakami strzec będzie jak oka w głowie. — Puskaj, Symon. Ty szto? Nu, tak. Nie było o czym dalej gadać, ale nim dojechali my nazad do domu, przypomniał ja, że jest takie małe sioło przez ludzi opuszczone, za łuhami, w samym środku puszczy. Jeszcze w pierwszą wojnę Niemcy wysiekli tam wszystkich i zagrody z dymem puścili. Mało kto o tym pamięta. Może jakaś jedna nie dopalona chałupa tam znajdzie sia, choćby malutka, choćby tylko z piecem nie rozwalonym? Można by tam jutro czółno i trochę żarcia saniami przewieźć, ślady śnieg zasypie, jak raz na zadymkę patrzy. Przesiedzę ja w tamtej hłuszy do wiosny, a później... Toż i tam rybaczyć można, zwierza na wnyki łapać, czemu nie, dla mnie jednego — starczy. Co dalej ? Nu, o tym myśleć nie czas, co ma być, to i będzie, byle blisko swoich i jeziora, byle na naszych bagnach. Zatrzymał ja sanie i mówię Sońce, co i jak. Ona aż w ręce plasnęła. Przytakuje, strach, jak mądrze to ja wymyślił, mówi, nie powinno mnie być we wsi jakiś czas, mówi, rozpo-wie ona wszystkim, że pojechał ja na noc saniami po do-chtora, bo dzieciakami żar miota, chore oni na triaskę, a jeszcze lepiej, mówi, na tyfus. Znaczy, ciężko chore i wtedy w transport może nie pójdą. A że ja z koniem i dochtorem nie wrócił? Nu, może mnie stamtąd zabrali, pognali prosto do wagonów? Poweselała, widział ja, że w smak jej i moje sczeźnięcie, i ten tyfus jej chrzestnych, choć jeszcze pół godziny nazad okrutnie ich wszystkich miłowała. Nu, trudno, bywa i tak. Dobre i to, że ostrzegła. A ona chyba te myśli zgadła, bo stała terkotać, że dla nas naraża siebie i swoich, mocno naraża, i że Karpyniuk duszę by z niej wytrząsł, jakby prawdu wiedział. — Toż mówisz, Sońka, że do śmierci on nie zapomni, że ja jego rannego poratował? Niby tak, mówi ona, ale pamięć u niego po tym wojowaniu strach jaka marna stała, z dnia na dzień słabsza. Lepiej ani jemu, ani nawet moim dzieciakom, mówi, nie gadać, że my dziś na jezioro jeździli. Ona już tutaj z sań wylizie, żeby nas razem kto nie zobaczył. I już jej nie było, już smyknęła między świerczynę, za- 62 padła w głęboki śnieg. Nu, jednym słowem, źle, tak źle, te już gorzej nie może być. Tak myślał ja w tu poru, ale później bywało i gorzej. Pognał ja gniadą do domu, ale nie stał wyprzęgać, tylko /. izby zabrał, co było potrza: łuczywo, szczapy suche, garść Kwoździ, młotek, łopatę i nóż. Strzelby w tu poru już u -mnie nie było, we wrześniu zdali my każdą broń, co tam kto miał. Wziął takoż trochę łachów i żarcia, Marynie obiecał przed nocą wrócić i hajda niby to na łuh, po siano. Nu, tak. Znaczy, jadę ja, płozy sań skrzypią i złość w człowieku wzbiera, że kartoszkę zostawił i o kociołku zapomniał. Przydałby sia nocą kipiatok na rozgrzewkę. Ot, wielgachną rzecz zamyślił ja, zapaść chciał w sen zimowy jak niedźwiedź, a o zapasach na przetrzymanie nie pomyślał. Nu nic, zobaczę tylko, jak jest w puszczy, i jutro nocą jeszcze raz obrócę, zanim w chutorze ludzie pobudzą sia. Toż i z Maryną nie było żadnego żegnania, nie wie ona, biedniażka, co my zamyślili razem z Sońką. Warto by też od jutra dzieciaki na piec kłaść, mówić wszystkim, że chore okrutnie. Jechało sia dobrze, nie powiem, biało dookolusieńka i całkiem pusto. Nie podobało sia mnie tylko, że czapy na drzewach jakby sunęli w dół, kawały śniegu plaskali to na zaspy, to tuż przed końskim pyskiem, na nie ruszoną płozami drogę. Znaczy sia, będzie odwilż. Ale tak, nie powiem, wszystko szło po myśli. Tylko za mną ślady płóz, a przede mną nic. Widać, że przedzierać sia do puszczy od tej strony, przez grzęzawiska i topiele, ja jeden zamyślił. Patrzę na boki, może będzie trop koński abo ludzki? Także nie. Ze wszystkich stron ślady zwierza: a to¦ wróbla, a to drepczącej w miejscu kuropatki. Jeszcze dalej, pod ośnieżonymi krzakami, widać ślady po puszystym wiewiórczym ogonie. Ledwie ja ślad zobaczył, a już jeden rudzielec śmignął nade mną, przeskoczył z drzewa na drzewo i chciał skryć sia pod zaśnieżoną gałęzią. Jak trzyma mróz, a powietrze ostre, dech zapierające, to z drzewa po takim skoku leci tylko śnieżny pył. A tym razem zwaliła sia cała kiść i aż zaszumiał śnieg. Znowu pomyślał ja: źle, idzie odwilż. I tak przedzierający sia przez chaszcze, przez puszczańskie bezdroża, dojechał na koniec do tamtej starej pogorzeli. 63 Nie było tam żywego ducha, wiadomo, ale chałupki na końcu sioła nie całkiem popalone stali, tyle że czasem i ogniem nadgryzione. Pusto, biało, kto tutaj zbiega odnajdzie? Wlazł ja do chaty z kraju, drzwi widać dawno już odpadli, dach przecieka, na polepie miejscami śnieg, ale piec cały i nad nim sucho. Stało być, żyć można. I dla mnie miejsce znajdzie sia, i może dla psa. Nie, pies nie wyżyje jagodami i rybą, będziesz ty sam jak palec, Drozd, tak widać musi być, trudno. Kipiatku nie było, suszu nie było, dobrze, że szczapy ja przywiózł, podpalił, ciąg — sława Bohu — był. Opowiadam panu tak, jak w tu poru myślał. Nu, pokręcił sia ja jeszcze po pogorzeli, desek nadpalonych i nadgniłych pozbierał, do izby wrzucił, niech trochę przeschną. Jak drzwiami wejście zastawię, zawsze będzie im suszej. Zeszło mnie tam godzin ze dwie. A jak już jechał nazad, przytrafiło sia to, przed czym strach ową porą zimową największy: wiatr zerwał sia taki, wiesz pan, co zamieć wróży. Śnieg sypnął gęsty, mokry, pokrył w tri miga drogę, sanie i mój kożuch. Nu, pan takiego śniegu w życiu nie widział. To już nie maluśkie śnieżynki lecieli z chmur, a całe wielgachne płaty śniegu oblepiali twarz, brodę, zaklejali oczy. Zamieć zrywała okiść z kosmatych gałęzi, zaspy, zaspy na polanach. Od wichru wyginali sia w łuk trzeszczące sosny, a on wył, huczał, świszczał, takoż w plecy kłuł, na wskroś przewiercał, wzbijał przed kobyłą kłęby śniegu i ciskał nimi na gniadą, na sanie. Mus był przeczekać. Zaszył sia ja w zagajnik z olszyny i myślę: nie zginąć że mnie na rodzonych bagnach! Durny ty, Drozd, że zamieci nie przeczuł. Ale i to nie była prawda, czuł ja ją, cholerę, a taki popchał sia w las. „Nu — myślę — łuhy stąd niedaleczko, byle do pierwszej sterty siana, a tam już żadna zawieja niestraszna". Powlekli sia my znowu z kobyłą przez zaspy. Śnieg ciągle walił mokry, lepki, na trzy kroki nic nie było widać. Jechał ja wtedy tylko na czucie: za tym lasem, znaczy, musowo są mokradła. Tak i jest, pustać, pod saniami goły lód, byle dalej w zaspach nie ugrzęznąć, tam już powinny być olchy. Są. Znaczy, nie pobłądzili ja, dalej czapy na sośninie i wicher 64 mniejszy, pod płozami znowu biały puch. Te krągłe pagórki — to ani chybi chaszcze za mokradłami, a za nimi już łuhy i zasypane śniegiem wielgachne stogi. Nu, tak. Niełatwo było do nich dobrać sia, nie, ale jakoś po małej godzinie już ja grzbiet kobyły tarł suchym wiechciem, toż cały był w szronie, już ja sam do środka stogu lazł, z boku jego rozrzuciwszy. Ani ziąb, ani mróz tam nie dokuczy, wiadomo, tyle że z brzegu stęchle siano, mokrawe. Mus głębiej zakopać sia, a mnie spieszno. „Spieszno? Co ty, zdumiał, Drozd? — myślę. — Do czego ty śpieszysz, do rozłąki, do biedy? Ot, żebyż w tym stogu zagrzebawszy sia można było zimę przetrzymać, złe wieści przespać! Ale wy leźć mus. Cholerny ten świat!" Odpoczął ja, najgorszy wiatr przeczekał i hajda z powrotem do chutoru. Niedobre myśli mnie naszli. Z koniem i saniami w puszczę zaszyję sia, a co zrobi moja żonka bez kobyły? Jak jej być, jak siano zwozić, jak pole orać? Zeźlił sia ja, ale zaraz wspomniał na Karpyniukowe gadanie: toż pomoc gromadzka ma być. Znaczy, babie pomogą? I Sońka konia da, i może Hryć? Abo Micha! Deczko? Nu, tak. Żebyż tylko Maryna nie dowiedziała sia o tej wywózce. A może już wie? Od czego babskie ozory, Sońki gorącość? Dowlókł sia ja dopiero przed nocą, utrudzony tak, jakby sam jeden z całego jeziora rybu wyciągał. Gorsza taka zamieć od wściekłej suki, rozdziera ciało w strzępy, siły wysysa. Wyprzągł ja gniadą i tak rozmyślam: może nocą zawieja ustanie, to nad ranem z powrotem pojadę. Trzeba tylko trafić z tym odjazdem akuratnie na koniec zamieci, a to gotowi jeszcze sąsiady ślady płóz wypatrzyć. Nu, tak. Nie stanę ja panu opowiadać, jak Maryna słuchać nawet o wszystkim, co ja zamyślił, nie chciała, rwała sia z dzieciakami takoż do puszczy, jak zagroził ja babie pobiciem i, dzieci na piec zapędziwszy, brać sia do roboty przykazał. Piekła ona ten chleb płacząca i pewnie z tej przyczyny taki później w smaku wydał sia dziwny, jakby czut'-czut' przesolony, a do tego z zakalcem. Nu, Bóg z nią, robiła, co mogła. Do worka wetknęła wszystko, co trzeba, żeby lutą zimę w puszczy przetrzymać i nie pomrzeć. 65 Ale nie tak to bywa, jak człowiek sobie umyśli, tylko jak komu sądzone. Wylazł ja świtkiem przed dom, patrzę, oczom nie wierzę: ani lodowych sosulek z dachu zwisających, ani żadnych zasp śnieżnych. Spał ja po tej piekielnej jeździe jak zabity, nie słyszał, widać, że w nocy spadł deszcz, wiatr dunął cieplejszy i przed chałupą tak jakby śniegu nie było. Ot, białe placki na burej ziemi. Poszedł ja dalej, na drogę. Deszcz leje, już zmył ślady płóz, a jakże. Poszedł jeszcze dalej i nie uwierzysz pan: tam już żadnego śniegu, żadnej białej płachty, nic, tylko bura, prawie goła ziemia. Nu, tak. Nie wiem ja, czy przytrafiła sia panu kiedy taka rzecz jak mnie? Zostawił człowiek na czystym, gładkim śniegu ślady swoje, swojej kobyły, a pobok tropy leśnego zwierza i ptaków wszelakich. I obiecał sobie: wrócę tu jutro po tych moich śladach drogę poznający. A poznać łatwa rzecz, bo na tej gładzi każdy jeden ślad życia, takoż i mój ślad, musi zostać. Aż tu dmuchnął ciepły wiatr i zwiał — żebyż tylko ślady — zwiał takoż całe białe powleczenie i widzisz, człowieku, gołą ziemię płozami twoich sań jakby nie tkniętą, taką, jakby ciebie nigdy nie nosiła i trzeba od nowa na tej nowiźnie swój ślad odciskać. Trafiło sia tak panu, a? Pomyślał ja w tu poru: zły to znak. Kto wie, czy nie sądzone mnie wszystko od nowa zaczynać, na obcej ziemi swoje zostawiać ślady? Wywózka? A żebyż to! Cholerny, cholerny ten świat! Ale, do chałupy wróciwszy, nie powiedział ja nic, tylko worek z kartoszką na sanie uwalił, czółno takoż i, pożegnawszy sia, mówię: — Jeziorem pojadę na prostki, lód mocny, utrzyma. A w puszczy śnieg musi być. Na to Maryna rozkrzyczała sia, a nuż lód pękać zacznie? Mówię ja, żeby babę rozweselić: — A niech pęka, toż czółno mam, czółnem dalej popłynę. A ona na to biadoli, co będzie wtedy z saniami, co będzie z koniem? Po prawdzie mnie to samo do głowy przyszło, ale żeby jej, kiedy rodzony chłop tonie, nic inszego do durnego łba nie przychodziło, tylko koń? Zeźlił sia ja i zaklął paskudnie, że nie sposób powtórzyć. 66 — Nie bój sia — mówię — kobyły nie zmarnuję. A za dwie niedziele przekradnę sia do was, dowiem, co i jak. Koń zarży i jeżeli nie ja, to on ciebie uraduje. Ale co tam głupoty powtarzać. Dowiedział sia ja, co i jak nie za dwie niedziele, a jeszcze tego samego dnia za małą godzinkę, bo ledwie sanie wjechali na jezioro, a tam Zub z Hawryłą przerębel rąbią. Nie powiem, rąbali my nieraz zimą przeręble, czemu nie, od przyduchy rybu ratowali. Bywało, nawet inżynier z leśniczym przykazują nam kontrolne duchy rąbać, gałęziami dobrze okryć i ogacić trzciną, a nad przeręblą szałas postawić, żeby woda tam nie zamarzała. Na początek podpłyną do przerębli płocie i okonie, później za nimi musowo leszcze i szczuki. Drobnicę pozwalali ludziom brać na uchę, a szczuka i leszcza, byłe żywego, wywozili na sprzedaż. Jak nam narybek handlowej ryby trafiał sia, przewozimy my jego do jezior bez przyduchy i do rieczysz-cza. Nu, tak. Ale nikt dziur w jeziorze bez osłony z trzcin nie rąbał, lodu bez potrzeby nie łamał. Po jaką cholerę Zubo-wi taka goła przerębel na wprost mojego chutoru przy samym brzegu? Ot, byle nie spuszczać z oka mnie i inszych takichże samych jak ja. Ani chybi rąbali kontrolną duchę, ale kontrol to była ludzi, nie ryb pod lodem. Toż ryba nie taka durna, po cóż by ona w poru odwilży i w taki deszcz akurat przy mojej chacie od przyduchy snęła? Czort z nim, z Hawryłą, dziad śliski był jak wiun, z takich, co to zawsze przed każdą właścią pada na płask. I żonka jego, Wasylisa, suka plugawa, nienasytna. Ale Zub? Toż on potakuje we wszystkim Karpy-niukowi, a Sońka ostrzegła mnie, pomagać chciała? Nu, udawać nie było po co, czółno za mną na saniach, a pod nogami wór kartoszki. Kto tak zimową porą na łuhy po siano jeździ? A i oni nie czekali na moje łgarstwa, zaraz podeszli i niby po sąsiedzku ostrzegają, żeby ich pokręciło, że tędy jadący wlizę ja nie tylko na nich: cała tutejsza właść po jeziorze gania, rybu ratuje. Pytam ja, już duchem upadłszy: — A bez wieś drogą przejadę? Zub nie odpowiedział nic, bo w tu poru koniecznie, ale to koniecznie, musiał kosz z rybami na brzeg wytaszczyć. Ale Hawryło został i, oczy spuściwszy, poradził do chałupy wracać i tam przeczekać. Co przeczekać? Tego powiedzieć 67 nie chciał, usta zaciskał i okrutnie przez nos sapał, j; on sam od przyduchy snął. Nie polała jego w porę Wasylis i nd tamtej pory słabował. Czort z nim! Rozglądam sia ja zaj Zubem, a ten jakby rozpłynął sia, sczezł. Nawet kosz z rybami po nim nie został. Nu, znaczy, wart kum kuma. Splunął ja, nawrócił na miejscu i pognał gniadą z powrotem, do chutoru. A tam już na mnie czekali. Z sielsowietu przyszli z jakimiś obcymi wszystkie, tylko Karpyniuka między nimi nie było. Daj pan zakurzyć, zatkało mnie, jak w tamtu poru. Co było dalej? Nu, ta obca komisyja spis miała. Zajrzała do niego, przyszło sia jej cościś dopisać i cościś zmazać, szeptali ze sobą, mnie nie patrzyli w oczy. Maryna rwała włosy, jak suka wyła, dzieci chlipali. I wzięliby nas wszystkich razem, żeby nie Sońka. Co prawda, to prawda. Przyleciała ona, może i za pozwolenstwem Karpyniuka, i dawaj użalać sia nad dzieciskami, że chore takie, zapalenie pluć i ani chybi tyfus mają. A ich matka jej krewniaczka najbliższa, prawosławna, tutejsza, nie z Polaków. Maryna całkiem od płaczu osłabła, opadła na ławę, już nie gadała nic. Popatrzył ja na nią, ledwie żywą, na Sońkę, od której aż buchał żar jakiś, niebabska siła, i pomyślał, że moim lepiej będzie pod własnym dachem jak na poniewierce w zimnych wagonach. Nu, to wór z kartoszką i naszykowane żarcie zabrawszy obrócił sia ja w stronę drzwi i próg przestąpił. Za mną tamci i krzyk Maryny: — Symon! Symon! Ten jeden raz — po co łgać — rad ja był, że tak zakrzyczała, po tamtych popatrzył, może opamiętają sia, że ze mnie takiż sam tutejszy chłop, jak i z nich? Nie, nic. Nawet na Marynę nie popatrzyli, tylko Hawryło na mnie pokosił sia. Może bali sia oni, toż obce z nimi byli, a może sobie pomyśleli, że widno tak sądzone, tak już musi być, toż ludzkiej doli nie odmienisz. Nu, tym sposobem znalazł sia ja najpierw na ciężarówce, pod plandeką, a potem wieźli nas, wieźli aż do stacji. Pociąg już stał, wagony byli różne, dużo towarowych, wszystkie ponumerowane. Ludzie zbite w kupę marzli, czekali. Jeden pytał sia drugiego: — Dokąd ? — nikt nie wiedział. Konwojen- 68 ty milczą, nie odpowiadają, też marzną, papieroski kurzą. Nu, co im. Toż jadą w swoje strony, na wschód. W końcu wsiedli my, upchali sia, nu, nie tak, nas upchali. Do mojego wagonu — towarowy był i miał drewniane nary pod ścianami — ludzi wlazło strach, ile, najwięcej chłopów, ale byli też baby z dzieciakami, z piernatami i tobołami, ludzie wsiowe, takoż paniusie z miasta w płaszczach z kołnierzem futrzanym, w rękach walizki, a jakże, wszystkie przestraszone, milczące. Nikt riie gadał nic ani nie wyrzekał, nie było kłótni żadnych, baby gęby na kłódki, ładowali sia milczkiem, milczkiem, jakby spieszno im było zobaczyć, jak tam jest, w tych pustych wagonach. Nu, było zwyczajnie, ludzie posiadali na tobołach, na narach, każdy jakiś kąt zajął, oczy wbite w otwarte jeszcze drzwi, znaczy sia, czekają, co będzie. Nu, co miało być? Znowuż nic. Jak los przeznaczy, tak i każdemu przydarzy sia, wiadoma rzecz. Jechali my w tych wagonach długo, cały miesiąc, co tu opowiadać, sam pan wiesz, jaka to mogła być jazda, tyle różnego luda napchanego do wagonów. Tu żona aptekarza z Pińska w futrzanym płaszczu, a na nią kładzie sia gruba baba z ostrowa; tamtej dzieciaki przeszkadzają i smród, a tej walizka na zawadzie, znaczy, kanty matce-staruszce boki obijają. Deczko z żoną i stara Zubowa milczą, ale Zub rozpowiada, że więcej on Zub jak Mieczysław, właści starał sia dogodzić, i wścieka sia, że prosto ktoś jego do sielsowietu nie chciał dopuścić, bo on uczeńszy, kudy od takiego Karpyniuka lepszy do rządzenia. Znowuż dawne osadniki i sołtysy z herbownych wsi cościś szepcą, ugadują sia, ludzie ze Szlacheckiej Hłuszy na inszych nie patrzą, po kipiatok chodzą osobno, być w takiej gromadzie — despekt dla nich. Konwojenty na to nic. A poniektóre chłopy z ostrowa dziwują sia, zaklinają, że nie zdążyli oni we wrześniu wojować, Polakami być, jakież z nich zapadniki? Bo wiesz pan, wieść poszła, że wszystko jedzie co niebiałoruskie. Pytali konwojentów, czy prawda? Nu, oni na to nic. Tak że każdy myślał i gadał tylko o tym, czy mógł zostać, czy głupstwa jakiego nie zrobiwszy, czy mogło być inaczej i jak? Tylko dzieciom, wiadomo, wszystko jedno, kto i po co przesiedlony, byle przed siebie jechać, chichotać i chować sia między toboły. 69 Znaczy, jedziem, jedziem, pewnie że przed siebie, tylko dokąd? Jedne mówią — tam gdzie wieczne śniegi, insze — tam gdzie pustynia, znaczy sia, gorąc okrutny. Konwojenty na to nic. Co dokuczało najmocniej? Duszność czy chłód? Mnie, po prawdzie, ani to, ani tamto, bo do duchoty człowiek przywykłszy. Po chatach i kureniach, panie, zawsze coś czuć, a to rybu, a to mokre kożuchy j postoły, a kto by z tej przyczyny okno otwierał? Chłód był duży, prawda, bo piecyk kazionny do niczego, nic, tylko dymił. Ale na jakiejś stacji znalazł sia żelazny piecyk, zapłacili my za niego głównie szmatami tych paniuś, co najwięcej marzli, nu i paliło sia w nim przez całą drogę a to węglem z parowozu za machorkę czy siwuchę, a to suszem, kiedy stawali my gdzie między stacjami. Na piecyk wladowali baby czarny saganek i w nim gotowali od świtu do wieczora kartoszkę, kaszę abo czaj. Kociołek buchał siwą parą, bulgotał, wszystkie oczy przyciągał, on jeden dom i żar na piecu przypominał. Konwojenty na to nic. Nu, tak. Ale ja gadam, a nasze kartoszki pewnie już doszli w popiele. Bierz pan, jesz. Dobre, miękkie, znaczy sia, ugościć nimi można. Tu sól, a tam leży kozik. Czort, jakie gorące... Na czym to ja zatrzymał sia? Aha, jechali my, znaczy, jechali, konwojenty nie puszczali pary z ust, parowóz to gnał bez żadnego pomiarkowania, to wlókł sia, ale przystawał rzadko, kraj wielgachny, dookoła pola i pola, puste, już przysypane śniegiem, a drzew i lasów na śmiech mało. Na stacyjkach, bywało, wypuszczą ludzi po kipiatok, kto miał herbatę — parzył, a kto nie miał, zalewał nim czerstwy chleb, takoż suszoną rybu. Można było czasem kupić lepioszki, czemu nie, zawsze to przygarść kartoszki z serem zawiniętej w ciasto i zapieczonej na kuchennej płycie. Na większych stacjach stawali my rzadko, tam sprzedawali takoż mleko, śmietanę i jaja, ale za co to kupić? Rubli u nas było na śmiech mało, nu, to poszli na to żarcie wszystkie szmaty, które poleszuckim babom dostali sia od miastowych za jaja, masło i ser. Wyszło na to, że dla tej ruskiej jajecznicy nieśli sia jeszcze tamtej jesieni kury po naszych chutorach, dla tu- 70 tejszej śmietany bryzgali mlekiem cycki krów w Morocznem. Nu, nikt w tamtu poru nie myślał, że może tak być, że nie nażyjem sia, nie nacieszym tym, co w bezpieniężny czas samo babom z wymiany w ręce lazło. I że jednym wypadnie taki los, a drugim, ot, choćby Sońce Karpyniukowej z jej lisią szubą — całkiem zwyczajny, całkiem nie najgorszy. Nu, prawda, nikt takoż wtedy nie wiedział, że za to my żadnego hitlerowca strzelającego do wsiowych ludzi nie zobaczym i wojna nie dopadnie nas drugi raz, a Karpyniuków dopadnie, kudy gorsza niż wrześniowa, długachna, z dymem puszczająca chutory i całe sioła. Nie, tego nie wiedział w tu poru nikt i wiesz pan, myślę ja teraz, że człowiek nigdy nie wie całej prawdy o swoim losie. Z tej przyczyny i ja, choć powiem panu rzetelnie, jak było, całej prawdy i tak opowiedzieć nie potrafię. Nu, niech będzie. Z narzekania nie pomarł, znaczy, nikt, ale ludziska chorowali w ciasnocie, miastowe mówili, że od robactwa, za swoją potrzebą szło sia do paraszy abo na dwór, po wagonach zrobiło sia smrodliwie. Pyskowali jedne, że to chlew, a nie ludzkie mieszkanie, insze odgryzali sia, że takie to mieszkanie na szynach, z jednym górnym okienkiem i ze szparą w drzwiach oblodzonych, nie domkniętych. Konwojenty nie mówili nic. Ale najgorsza była w tym wagonie ludzka bieda, rozpacz, ludzkie gadanie. Każdy jechał jak po własną śmierć, nie wiedzący, dokąd nas wiozą ani co tam z nami będzie. Przesiedlenie — nu, tak. Znaczy sia, robota, dach nad głową, jakieś tam żarcie? Bo że nie karny obóz czy więzienie — to mówili wszystkie. Tylko że każdy inaczej zaczynał to swoje nowe życie. Najciszej siedzieli te, co jechali w kupie, całą rodziną. Wiadomo — zawsze i wszędzie razem. Więcej krzyku robili te, co jechali same, ale, do pracy przywykłszy, niczego inszego na nowym miejscu nie czekali. A już przepaść narzekań, lamentów i domysłów było u tych bab miastowych, co to jechali same, delikatne takie, białoruczki, a to im wieje, a to smród, a to znów duchota. W tamtu poru ludzie złościli sia na nich, wyśmiewali sia, że takie to niezdarne, zeskoczyć z wagonu na oblodzoną ziemię boi sia, a z powrotem nie umie wliżć bez pomocy, że takie to słabe, a wiadomo, 71 kto silniejszy był, ten więcej miał, pierwszy na stację poleciał. Później na te białoruczki złe przyszli godziny i ludzie, bywało, użalili sia nad nimi, ale to było potem, nie w czas transportu. Jeszcze wtedy każdy pamiętał, jak miastowym przed wojną sławnie żyło sia, i to na przednówku, jak gospodarze z zaścianków nosa darli, żaden chama na wóz nie wziął, na jarmark czy do apteki nie podwiózł. Sam pan widzisz, ludzie byli w tych wagonach rozmaite, a dola jedna i w jednym wszystkie byli zgodne, że najgorzej myśleć o tym, co zostało daleko za nami, o swoich bliskich, znaczy sia, myśleć. Bo jak? Spotkamy sia my jeszcze z nimi czy nie? Nie dokuczy im głód na przednówku, starczy siana na łuhach dla skaciny? I kto pojedzie w mróz saniami do stert, kiedy my, chłopy, tu ciśniem sia, a oni, sierotki, są tam, nad jeziorem, bo ostali baby ciężko chore abo akurat w tu poru rodzące. Chociaż różnie bywało, nawet staruchy brali, takie znaczniejsze we wsi, abo matki synów przeznaczonych do wywózki. Nu, tak. Gadali ludziska, żarli sia, o wodę i każdy kąt w wagonie kłócili sia ząb za ząb. Konwojenty na to nic. Raz tylko zamiotali sia, kiedy kipiatku na stacji nie było, a zaraz potem nasz piecyk zgasł. Walili jeden drugiego po kożuchach, tupali nogami w walonkach — na nic, cholerny ziąb. Nawet nie pytali my ich, kiedy i skąd ogień brać, bo pociąg leciał do przodu i leciał, a wiadomo, ani gównem ichnim, ani naszym w piecu nie napali sia, choć naszego było dużo, kudy od ichniego więcej. Jechali my, jechali, kto w drodze umarł, tego przy torze chowało sia, zaraz za stacją. Wracam ja raz z takiego pochówka, bo z najbliższego wagonu staruchę akurat śniegiem przysypali, każdy garść na pagóreczek rzuciwszy. Aż tu widzę, idzie drogą przy torze od strony pociągu chłopaczek taki jak mój Sylwester, może mniejszy, staje, patrzy i naraz mówi, nie krzyczy, a mówi: — Tata. Ja nic, idę dalej, toż pomyliwszy sia on. Ale nie, do mnie biegnie, za rękę chwyta, swoje powtarza: — Tata! Tata! — i dopieroż w płacz. Skarży sia, że 72 babka zostawiła jego i w pole poszła. Dobrze, że mnie znalazł. Gdzie ja był? Gdzie ja był? Nu, widać pomyliło sia coś dzieciakowi abo ja jego ojca aż tak napominał. Idzie za mną, o matce ani słowa, a rękę ściska z całych sił. Przy moim wagonie stanął, mówi, że to nie tu, tam tobołek babuni. Nu, to poszli my, tobół zabrali i wleźli do mojego kąta. Konwojenty na to nic. Tylko sąsiadki dziwili sia, że dziecko zagubione dopiero teraz odnalazł ja, przyhołubił. A on do mnie mocno przytulił sia i zasnął. Czort wie, jak jego zwać? Toż jak zapytam o imię, przestraszy sia, że ja w drodze rozum stracił. Nu, Drozd, znaczy, kluczyć i kręcić tobie trzeba. Myślał, myślał ja, nic nie wymyślił. Aż nad ranem stanęli my na stacji i polecieli ludzie z wiadrami po kipiatok. To mówię małemu: — I ja pójdę. A ty powiesz tej cioci, żeby twoje imię krzyknęła, jak mnie wracającego zobaczy. Po tym nasz wagon poznam i już nie zgubim sia. Dał sia, biedniażka, oszukać i mówi do Deczkowej: — Krzykniesz, ciocia? Głośno krzykniesz? — A co? Jak ciebie zwą? — Kaziuk. I tak dowiedział sia ja, jakie imię ma mój syn. Nu i co, że nie rodzony? Przez cały czas trzymał sia mojego kożucha i jak pies w oczy patrzył. Widać, nadojadła jemu i babka, i wszystkie baby, bo do żadnej nie chciał iść, żadnej nie wierzył, tylko mnie. I wiesz pan, jakoś lżej stało znosić wszystko: było komu wodę nosić, rybu i suchary w kipiatku moczyć, o Sylwestrze opowiadać. A mówił ja o nim tak, jakby o chłopaczku z pobliskiego chutoru, nad podziw mądrym. Tak że w końcu dla Kaziuka nie było większego gieroja jak Sylwester. Ten, wiadomo, wszystko potrafi, nigdy nie płacze, nie skarży sia. Nu, a później żywego przyjaciela sobie znalazł w tymże wagonie. Jechał z nami takoż brat Zuba, może piętnastolatek, zwali jego Kostia. Nu, to ten młodszy Zub, choć w to uwierzyć trudno, każdego umiał rozweselić. Zadziorny taki, zawsze śmiejący sia. Nie to, co brat. — Wszędzie żyć można — mówił. — W wagonie można, na Syberii takoż można. No nie? : 73 Ludzie wzdychali, milczeli, konwojenty nie mówili nic. Tylko Kaziuk podsunął sia do niego i mówi: — A na grzebieniu hrać można? Czort wie, dlaczego tak powiedział. A na to Kostia, zęby wyszczerzywszy, grzebyk z kieszonki wyjął i jak nie zahra! Bożesz ty mój, jakby prawdziwa harmoszka znalazła sia w wagonie! Nie darmo jego dziad, stary Zub, z hrania na pastwiskach słynął. Nu, tak. Jechali my, znaczy, jechali, pola wkoło bez końca, ogromniaste, żadnych drzew nie widać na miedzy, nasze gadali, że to wszystko pola kołchozowe, nu, może i prawda. Konwojenty nie mówili nic. Ciągnął nasz eszelon najpierw jeden parowóz, potem zaczął ustawać, pagórki, góry coraz wyższe, wyższe, białe garby gór, doczepili drugi parowóz i dopiero on przepchał nas przez tunele, przez Ural. Później znowuż byli puste pola, zaspy śnieżne, zamarznięte rzeki, lasy, lasy, został już tylko jeden parowóz, tamten odczepili. Ludzie szeptali — chyba jedziem na Syberię? Konwojenty nie mówili nic. Pod koniec ludziska pomęczyli sia, osłabli, bywało, wyjdzie który na stację i nie zdąży z powrotem dobiec, załadować sia. Tak że pogubili my po drodze trochę narodu, takoż z głupoty zostało na torach podrostków trochę i dzieci. Co z nimi stało sia? A mnie skąd wiedzieć? Płakali matki, krzyczeli, żeby eszelon zatrzymać, na tamtych poczekać, ale nic, jedziem dalej, dopiero na następnej ostanowce powiedzieli tym babom, że choć kraj wielgachny, nikt w mm nie zginie, tamte inszym transportem dojadą. Nu, dokąd dojadą? Toż w tu poru, panie, kto rozdzielił sia z bliskimi choć na minutu, już nie znalazł ich, całkiem w insze miejsce każdy zajechawszy. Wiadomo, pociąg na nikogo nie czeka. To rozpacz w wagonach: dokąd my jedziem? Tamtym wiadomość na najbliższej stacji trzeba koniecznie zostawić. Dopytywali sia, prosili. Konwojenty nie mówili nic. Nu, tak. Kiedy w końcu znaleźli sia my na miejscu, w om-skiej obłasti, był środek lutego. Uwierzyć trudno, ale nie łżę, aż tak długo wieźli nas, choć dojechali my tylko do Zachodniej Syberii. W tu poru trafił sia tam mroźny dzień, stopni ze czterdzieści, a może i więcej, tyle że nijakiego wiatru 74 i słońce zimne, jasne, a śnieg tak błyszczy sia, aż oczy bolą patrzeć. Zatkało nas od tego ostrego powietrza, ale nic, wyle-źli wszystkie z wagonów, otrząchnęli ze słomy, bo po drodze słomę znalazłszy narzucili na gołe deski, i stoim tak w kupie. Stacja mała, do połowy śniegiem zasypana, pusta, tylko pobok tłoczą sia tamtejsze baby, zwaliste takie, okutane w grube chustki. Do pociągu nie podchodzą, tylko stoją, gapią sia i milczą. Ot, jak. Nasze konwojenty polecieli gdzieś o pomieszczenia dla nas dopominać sia — tak w końcu powiedzieli — a te stoją także samo jak my, popatrują, głowami to w lewo, to w prawo, coś uradzają. Aż podleciał do nich mały Zub i jak na grzebyku zapiszczy, zaświszcze, a zaraz potem pyta, czy tu nikomu muzykant niepotrzebny? Roześmiała sia jedna baba, zębami błysnęła, wesoła taka i pyta, czy on też z panów, z kapitalistów? A jak gębę rozdziawił i zaczął ramionami ruszać, podeszła bliżej i pyta akurat mnie, bo stał ja nie-daleczko, czy my nie burżuje, nie zapadniki? Bo miał taki transport przyjść i oni wyszli, żeby choć popatrzeć na przeżytki minionej epochy. Zaklął ja i wygarnął jej po białorusku, kto my. Ludzie nieuczone, Poleszuki długą drogą sponiewierane i głodne jak wilki. Są i miastowe, ale mało. Dzieci, co z nami jadą, od miesiąca blisko nie widzieli gorącej uchy ani świeżego chleba. Nu, tak. Zrozumieli oni czy nie, czort jeden zgadnie, ale podeszli czut'-czut' bliżej i wodzą oczyskami po sinych od mrozu dzieciakach, po gołych głowach miastowych bab, bo w tu poru każda jedna była już bez czapki abo kapelusza, zapodzieli sia gdzieś oni w drodze, na postojach. I nie uwierzysz pan, naraz odmieniło sia wszystko, jakby im stydno stało stać tak i gapić sia na cudze nieszczęście. Ta serdeczna baba, Jewdokia jej było na imię, weszła zaraz w tłum, oddzieliła dzieci z matkami i mówi, żeby szli za nią do stacyjnego budynku. A widać, zmówiła sia z inszą, znaczy Siergiejewną, że ta obejdzie małżeństwa i samotnych, nu, jednym słowem dowie sia, kto chce z kim być, żeby rodzin nie rozdzielać. 75 Niech każdy powie, znaczy, kto z kim trzyma i z kim chce zostać. Insze baby poszeptali między sobą, zakręcili sia i po malej półgodzince — a już tupać zaczęli my z zimna i zabijali ręce, żeby nie zamarznąć — zaczęli roznosić między ludźmi dzbanki z gorącym mlekiem i kapuśniakiem. Kto miał szczęście, ten dostał mleko, bo kapuśniak był okrutnie kwaśny i ledwo, ledwo ciepły. Ale grunt, że był, a te baby jeszcze do tego dawali lepioszki, chleb i kawałki twarogu. I dopiero wtedy jak każdy rękę wyciągnął, widno stało, jakie te ręce brudne, aż szare. Ale baby nie mówili nic, wtykali w te lepiące sia łapy, co która z domu przyniosła, dobre baby, łaskawe, ludzkie. Stali my tak na mrozie i czekali, aż wrócili konwojenty z komandirem naszego transportu i tamtejszą władzą. Liczyli wagony, oglądali bumagi, coś tam każdy podpisał. Znaczy, zdali transport. Później poprowadzili nas do wiel-gachnej stodoły zaraz za stacją. Tu już rodziny i kobiety zajęli jedną połowę, a nieżeniate chłopy drugą. Na środek wynieśli stoły, na jednym był kipiatok i gary z kaszą, a przy drugim siadła właść i dawaj jeszcze raz wszystkich spisywać, przydzielać po okolicznych wsiach, znaczy sia kołchozach, abo do tartaków w tajdze, na poręby. Mnie z Kaziukiem, Deczką i Zubami trafił sia przydział do kołchozu Czugunka, do gospodarstwa, w którym żyła z mężem Jegoryczem ta łaskawa baba, Jewdokia. A może ona sama wybrała nas, toż Kostia Zub jej zagrał? I ze mną pierwszym zagadała tam, przy wagonach, przez co przestała myśleć, że my transport burżujów, krwiopijców. Kto to wie? Insze mieszkali jak kto: jedne po chałupach, okna tam wysoko, wysoko, całkiem maluśkie, i niebiesko malowane ściany. W tu poru zwały śniegu leżeli akurat do tych okien. A insze budowali sobie sami, kto ziemiankę, kto barak, kto chatę uplecioną z wikliny i chrustu. Jak nastali jeszcze silniejsze mrozy i śnieżne zawieje, przez te wiklinowe ściany wiatr przechodził na wskroś. Dobrze, jak zaspy porobili sia wielgachne, chatynkę zasypali. Nu, ludziom tam było najgorzej, mówili, że płuca im odmarzają i nerki, że cieknie z nich i zamarza, mówili. Zakurzy pan? Ja takoż. Że co? Nie rozgrzewali sia oni 76 siwuchą? Nu, bywało, że rozgrzewali, ale od tego, mówili, jeszcze więcej z człowieka po nogach ciekło. A zdrowi czemu nie, pili, jak ugościł kto abo było za co pić. Pili, gorie zapiwali. Nu, dobra. Jak żyło sia tam? Nie stanę ja o tym długo gadać, na pewno niejeden już to w swoich książkach opisawszy, po cóż pan powtarzać ma? Wiadomo, trudno człowiekowi w obcym kraju, między całkiem obcymi, tyle że naród mniej od poleszuckiego skryty. Mówili, że kraj ich ogromny, inszym przoduje i pewności siebie kudy więcej od nas mieli. A do tego dla nich — wojny z Germańcem nie znających — jakościś wszystko na oko łatwiejsze i całkiem nie bali sia przechwalać przed nami nażytym dobrem. Dziwili sia nasze baby: toż każdy wie, że licho nie śpi, jakże tak na głos mówić, że wszystkiego u nich mnogo, mnogo, bydła i żarcia? Stało być, nie wiedzą, że można zauroczyć? Ciemny naród czy jak? Czort wie, jak tam naprawdę jest, nie rozgryźli my tego do końca, ale prawda, że i ja przestał w tamtu poru stukać w nie malowane drzewo, jak to robiła Maryna, za to przechwalał sia, bywało, choć to nigdy mnie do tej pory nie przytrafiało sia. A tu, wiesz pan, szczuki u mnie w dwa raza większe stali, sumy od duszehubki dłuższe, a co krów z naszego sioła pasie sia na łuhach, co świń i parsiuków u każdego na chutorze, co pni pszczelich w sadach — nie zliczysz! Mnogo, mnogo, wszystkiego mnogo i w końcu sam już człowiek nie wie, łże jak pies, czy w samej rzeczy żyło sia nam tak dobrze, tak bogato? Nu, prawda, było tam w Morocznem jedno najważniejsze: chutor własny, własny piec, ojcowa ziemia i mogiłki. Znaczy, było coś, a coś zawsze, panie, lepsze od niczego. Ludzie jak ludzie. Kiwali głowami, dopytywali sia, nie wierzyli. My w ich przechwałki takoż nie. Ale, wiesz pan, jakoś weselej robiło sia od tego bogactwa w pridumku, od tych pogaduszek, wspominek. A najważniejsza rzecz, że przez to o jeziorze i o rybach można było rozpowiadać bez końca, gadać do woli o rieczyszczu i gładzi wodnej, a oni słuchali, czemu nie, sami nijakiej wody w tym kołchozie nie mający. Stepowy był i leśny, wiatrem i okrutnym ziąbem podszyty. Mróz trafiał sia tam taki, do jakiego : '¦ 77 ja, choć twardy człek, nie przywykłszy. A co mówić o dzieciakach, o ludziach miastowych? Ech, panie, ciężkie na nich przyszli czasy. Wiadoma rzecz, nie przyjechali my tam, na Sybir, w gości, tylko na nowe życie. Chłopom poleszuckim było kudy łatwiej, każdy kosę, topór czy widły od dzieciaka w garści trzymał. Co młodsze w zimowe miesiące do maszyn poszli, później do traktorów, czemu nie, poduczyli sia. Ale te miastowe ludzie z Pińska i z miasteczek męczyli sia tam, aż strach. Zimą biedowali, marzli, przyjechali my zawszone, tyfus przywieźli, jeszcze po wagonach ludzie na niego musieli chorować, tyle że nie wiedział o tym nikt, nie przyznał sia żaden, że na to chory. Tak że tej pierwszej zimy po-marnowało sia dużo narodu. Ale i wiosną było nie przy-wykłszym ciężko. Ręce u nich od łopat i grabi całe w bąblach, w ranach, do piły za słabi, do maszyn takoż niezdatni. A jak latem te ich kobiety poszli w pole, z niczym rady sobie nie mogli dać. Dojarki z nich — prosto na śmiech. Krów bali sia, mówili, doić sia im bydlęta nie dają, kopią, mówili, ogonami machają. Ręce u nich słabe, siły w palcach — żadnej. Na polu tym białoruczkom puchli nogi, pokłute na ścierniskach, pokaleczone. Jedną od razu przełamało w krzyżu, znów insza, nie uwierzysz pan, bała sia kosy, bo co zamachnie sia, to zatnie i krew z niej cieknie jak z zarzynanej kury. Nu, nie powiem, nawet starali sia oni, ale na twarzy aż sine, pot ściekał im po policzkach, kapał na ręce, na ziemię. Nie przywykłszy, pewnie, ale i niemrawe to było, niezdarne, a do tego płaksiwe. Bywało, rzucą kosy ze zmęczenia, potem znowuż biorą do rąk, ale którędy przejdą i tak za nimi kłaki trawy, liszaje i znowuż kępy twardego zielska — nu, jakby sparszywiał łuh. Tak samo żeli oni i żyto, kiedy wyległo po deszczach, kiedy maszyny nie mogli na pola wyjść. K czortu taka robota. Patrzysz, bywało, żal ich, ale i złość bierze. Nu, nic. Baby swój rozum mają, wiadomo. Najsłabsze, a takoż staruchy wzięli sia za szydełka, za druty. Tym było potem kudy lepiej, lżej. Z wełny owiec robili a to rękawice, a to nauszniki, a to skarpety i swetry rozmaite. Tamtejsze baby okrutnie byli na te swetry łakome. Tak że jedna nasza 78 starucha, której wcale do wywózki brać nie chcieli, bo chodzić nie mogła i tylko na prośbę bliskich siłą do wagonu razem z wózkiem była wepchnięta, jak wojna rusko-nie-miecka wybuchła, sama jedna dwie rodziny żywiła: córki i wnuczki. Wieczorem siedzi, bywało, na inwalidzkim wózku, a do niej ruskie baby sznurem cisną sia, jedna wypycha drugą, ta niesie masło, a ta jaja i chleb. A stara roboty nie przerywa, gdzieżby, oczy spuszczone, druty migają, migają w sękatych paluchach, nawet darów nie liczy, nie zbiera, t>d czego córka? Naszym ludziom z transportu nie wypomniała nigdy, że klęli, bywało, jej wózek dużo miejsca zabierający i jej kaszlanie po nocach, bo astma staruchę dławiła, że wydziwiali, po co jechać tak daleko naparła sia, toż nie dojedzie, skądże, mogiłką przy torze na pustkowiu ostanie. Zapomniała, co gadali, żeby tylko robota szła, żeby rodzinie głód nie dokuczał ani chłód. Ona sama tłuściała, prostowała sia, śmiech powiedzieć, jakby nawet czut' młodsza stała. Było tej staruszce lat pod dziewięćdziesiąt, mówili, zabiedzona była zawsze, mówili, ostatnia w chacie. A tu, choć obca, tak jakby pierwsza w całym baraku, potrzebna w kołchozie, co tam, z daleka do niej sybirskie baby wełnę taskali. Bywa i tak. Dziwów w tu wojnu napatrzyć sia było można tyle, że i policzyć trudno. I ludzi strach, jak różnych. Jeden do pracy poszedł i nie choruje, drugiego od takiej samej roboty zaraz w krzyżu przełamało, normy nie wyrabia, często chory leży, mniej je, pomiera. Jeden od skuki za uroczyskiem, za jeziorem jak pijany chodzi, a znów drugiemu spodobała sia piersiasta wdowa i już kudy weselszy, z ziemianki do ciepłej chałupy przenieść sia zamyśla. Jedna przesiedlona baba żre sia z każdym i o wszystko, a druga do roboty pójdzie i jeszcze dzieciaki swoje i cudze nakarmi. Wiadomo — dobremu wszędzie niezgorzej, a złemu zawsze kwas. Że kręcę ja? Nu, a cóż mnie gadać, toż pan zaraz wykrzywi sia, jak filozofować stanę. Lepiej tylko o ludziach, co było i jak. Ot, najważniejsze: pracować, jeść, spać i chorobę od siebie precz odpędzać ziołami abo zamawianiem, tylko że z tym baby przed Sybiraczkami kryli sia, starali 79 nie podpaść. Cóż im było tłumaczyć, kiedy oni ciemne takie, nawet nie wiedzieli, co to wołchw? I pan nie wiesz? Dziwne. Nu, znaczy wróż, znachor. Czy przychodzili do nas listy? Bożeż ty mój, toż abo nie było do kogo pisać, abo pisanie okrutnie długo szło. I jak odnaleźć żuczka w stogu siana? Mnie przytrafiła sia taka istoria: listów ja niezwyczajny, prosił Zuba, żeby do Karpyniuka nasz adres posłał. Najpierw pokosił sia on na mnie, zasyczał, ale potem pytać stał, czy moja kuma mnie i ich stąd nie zapotrzebuje? A nuż puszczą? Z tej przyczyny list napisał i ode mnie pozdrowienia słał. Nu i latem czterdziestego roku przyszła wiadomość stamtąd. Pisała Sońka, że w Morocznem wszystko w porządku, całkiem po nowemu, ale jak jest, pisać nie będzie, sam to chyba wiem,-:we wspólnym gospodarstwie żyjący. Za to donosi, że moje dzieciaki zdrowe, żonka takoż, jakoś radzi sobie i żyje łw spokoju. I żeb ja wiedział, że Karpyniuk zapłacił już Marynie z dokładką za to, co mnie z przyczyny swojej nogi dłużny był, tak że ja sam, stało być, na nic już liczyć nie mogę. Chytry był ten list, wypisz — wymaluj taki jak Sońka. Po nim odeszła mnie ochota nowe listy do niej słać, tłumaczyć temu, co by ich pisał, jaki to dług może być za ludzką nogę, a takoż odeszła ochota prosić o zapotrzebowanie z Czu-gunki do domu. Nie chce dla mnie kuma palcem ruszyć, czort z nią! Toż jakoś poradzę sobie, toż nie zginę. Grunt, że Maryna i dzieciaki zdrowe, że choć im Sońka krzywdy zrobić nie da. Ani Karpyniuk. Porządny z niego chłop, wiadomo. Nu, nie stanę ja panu głowy moroczyć i długo gadać, jak my w tym kołchozie pracowali i co żarli, jak każdy o tym tylko myślał, żeby uchować sia, żeby przetrzymać. Myśleli my w tu poru, że nam źle, a wyszło na to, że ta zima była najlepsza, najmniej w nią naszych pomarło, potem nie tylko na nas przyszli głodne czasy. Jakoś latem czterdziestego pierwszego zaczęli przez radio gadać, że Germaniec i z Ruskim zadarł, że granicę naruszył, mówili, w głąb kraju, znaczy, idzie a idzie, jak u nas we wrześniu, szybko, szybko, do przodu prą czołgi, z nieba bomby lecą na wsie i miasta, a na drogach pełno ewakuowanych, 80 bieżeńców i stad bydła. Nu, znaczy, choć tego zrozumieć nie było można, wszystko, jak było, od początku: cofanie sia, a za plecami odchodzącego wojska pożar, dym, wrzask Germań-ców. Ludzie wierzyli i nie wierzyli, kraj wielgachny, żołnierzy w nim i generałów mnogo, jakże to tak? A ja znowuż chodził całkiem struty, co z Morocznem, z chutorem i Maryną, toż nie został Karpyniuk w siole, co to, to nie, z władzami kołchozowymi podał sia na wschód abo w puszczę zaszył. A może jego przedtem do wojska wzięli, jak w tutejszym kołchozie brali każdego, kto żył, powiestki przyszli do wszystkich chałup, zostali tam tylko stare i połamane. Bóg z nimi, a co z Sońką, z Maryną? Będą Niemcy na nich mścić sia za Karpyniuka? Nie doniosą te baby, co najwięcej roz-bogacieli w trzydziestym dziewiątym i przeciw kołchozom pyskowali, abo te, co słyszeli, że Sońka pierwsza była od chwalenia nowej właści? Nie dostanie sia jej dopiero teraz za zadzieranie nosa, za szubę z lisów? A jak jej — to i Marynie? Nu, nie wiedział ja nic, co można było wtedy wiedzieć, chyba jedno tylko, że cholerny, cholerny nastał czas. Z naszego kołchozu, znaczy sia z Czugunki, poszli prawie wszystkie, takoż mąż Jewdokii, Jegorycz. Baby szyli torby, szykowali bieliznę i żywność na trzy dni i także samo płakali jak nasze w Morocznem. Tyle że ludzie nie widzieli tam, jak my, ani bałaganu po urzędach w czas ewakuacji, ani nadlatujących samolotów z czarnymi krzyżami, ani pożarów i skołowanych bieżeńców na szosach. Zwyczajnie, ludzie do wojska szli. Przez to żołnierze spokojniejsze byli, nawet przechwalali sia, że zaraz wrócą, a jakże, Germańca rylko pobiją i do Berlina zapędzą, niech tam swoją margarynę żre. Bo gadali, że u Niemców głodno, masła nie mają, wojna prędko skończyć sia musi, jeszcze przed zimą. My, panie, w to ochotnie wierzyli, toż wierzącemu łatwiej było żyć. Do rejonu, do punktu zbornego, baby odprowadzali swoich także samo, jak kiedyś odprowadzali w Morocznem. Pomyślał ja w tu poru, że wszędzie taki sam strach o bli- 81 skich, takie same łzy babie i obejścia wyludnione, puste, bez jednego chłopa. Baby, baby w każdej chałupie, dzieci, staruchy, dziady i my, bo nas nie brali, choć wiek poborowy, cóż, kiedy niebłagonadiożne, przesiedleńce. Mówisz pan, nie całkiem tak, toż po wybuchu wojny musiał zmienić sia stosunek do nas, toż byli my już w tu poru sojuźniki Ruskich. Sojuźniki? Nu, niby tak, słyszał ja to nie raz i nie dwa, znaczy, z nami teraz drużba. Tylko że nikt tego zrozumieć nie mógł, choć wszystkie rade byli z odmiany. Bo cóż odmieniło sia w nas? Nic. Byli my wrogi przez cały rok czterdziesty i część czterdziestego pierwszego? Nie, nasz wróg był Hitler, znaczy sia Germaniec. A niebłagonadiożne my byli, rejonowa właść patrzyła na nas koso, mówiła, że część naszych wyroki ma, w obozach pracy siedzi abo po więzieniach. Woleli my nie dopytywać sia, za co. Toż sami byli przesiedleńce, nu, prosto zesłance, takie same, jakich spotykało sia tam w każdej wsi: a to synów i wnuków polskich powstańców, a to ruskich rewolu-cjonierów z czasów carskich. Tak że, choć inaczej zaczęli patrzeć na nas po wybuchu wojny, nie było wielkiej ufności z obu stron aż do Stalingradu. Że nie całkiem tak? Nu, panie, kto tam w tu poru sam nie był, co może wiedzieć? Raz fala szła niska, raz wysoka, człowiek bywał i pod wozem, i na wozie. Jedno pewne: zatrząsł sia ichni kraj jak w ataku triasuchy i trzęsło nim tak prawie dwa lata. Najpierw byli my całkiem złe, niepewne, potem, od wybuchu ojczyźnianej wojny kudy lepsze i zno-wuż gorsze, kiedy o Andersie zaczęli gadać w rejonie. A potem już cały czas podejrzane my, panie, i jakieś obce, nu, prosto zapadniki-czudaki. Aż dopiero Kościuszko... Znasz pan taką piosneczkę: „Patrz, Kościuszko, na nas z nieba?" Nauczył sia ja jej — niecałej — od jednego prawnuka powstańca, z którym razem z Sybiru wracał, ale o tym później. Nu, to dopiero jak Kościuszko popatrzył na nas z tego swojego nieba, odmieniło sia wszystko, nie powiem. Ale to było kudy później, już po Stalingradzie, kiedy Ruskie okrzepli, przemysł pobudowali, takoż w nasze sprawy wmieszała sia baba. Nie, nie zwariował ja. O Wasilewskiej mówię, a przecie ona baba, nu nie? 82 Niechże pan da choć papierosku zapalić, nie atakuje tak mocno. I po co jak hłuszec hrać, nawracać? Nawrócony ja już dawno, swoje wiem, a panu jedno powiem: abo spokojnie zapiszesz istoriu mojego życia, znaczy, istoriu prawdziwą, abo idź pan k czortu. Nu, przepraszam, zeźlił sia ja. Ale aże podrywa człowieka, kiedy mówią jemu, że inaczej on życie przeżył, jak przeżył naprawdę. Wiesz pan, rzecz można naświetlać tak i siak. Ale my, stare przesiedleńce, Sybiraki, potem żołnierze — wiemy swoje. I starczy. Twardo przy tym stoję, że przez prawie dwa lata było w Czu-gunce tak, potem siak, a później jeszcze inaczej. To tylko istoryczki opowiadają o polityce, o ludziach zapomniawszy. Ja o nich pamiętam. Nu, tak. Do połowy czterdziestego pierwszego roku Czu-gunka — to był zwyczajny kołchoz, ichni ludzie żyli po chałupach rodzinnie, wedle tamtejszych obyczajów. Ale po wyjściu chłopów na front — znowuż stało inaczej. Po chatach zostali tylko kobiety i dzieci, takoż ludzie stare. Kto sia na gospodarce znał — poszedł wojować, prawie wszystkie konie z kołchozu zabrali, nie było komu traktorów uruchomić, a już o naprawieniu żniwiarek nawet nie pomyślisz. Nu, baby są, takoż my. Ale jakiż z Poleszuka mechanik? A do tego i Deczce, i mnie robota w polu niemiła. Wiadomo, człowiek nie przywykły, kudy ciekawiej rybu łowić, sieci zastawiać, chodzić po uroczyskach i do wnyków zaglądać. Tak że pociechy z tych, co zostali, a już szczególnie z naszych miastowych bab, było mało, uch, jak mało! Z początku przewodniczącym został stary dziad, nawet niegłupi, dekrety i robotę znający, inszych gonić to on umiał. Ale sam już ledwo-ledwo dychał i w końcu zległ. Gospodarstwo duże, w lasach łuhy — wychodzi na to, że zmarnuje sia wszystko. Byli u Ruskich takie staruchy, co tylko przygadywali: jakże tak miasto za miastem oddawać, jakże tak? Niechara-szo. Zawodzili, lamentowali, o ikonach ludziom przypominali. Dokuczali takoż młodszym babom, że widać ich chłopaki takie same do wojowania, jak oni do roboty w polu. Zakrzyczeli ich, ale kiedy kartoszki na przednówku zabrakło, kiedy strach przed głodem i Germańcem przycisnął, pierwsze opamiętali sia tamtejsze żołnierki. Do chłopskiej roboty 83 nie ma nikogo? Nu, to dawaj do niej gnać wszystkich, niedorostków i przesiedleńców takoż, nawet staruchy. Nu tak- Z początku szło źle, koślawo, ale jakoś szło Prawda nie każdemu dniówki obrachunkowe w tu zaliczyli kto cło niczego był — do niczego takoż nie doszedł nic nie dostał. Od Czugunki do stacji kolejowej było daleko ichnie baby nie mogli tam z mlekiem i lepioszkami na han del latać nu to i do roboty poszedł, kto na nogach stał. Lepiej, gorzej, migający sia abo nie. Nu, powiem ja panu: widział ja w tej kołchozowej Czugunce bab tyle, że na całe życie starczy- Baby w chałupach, baby w rejonie, prosto babia cała ornska obłast'. Było ich teraz pełno i na polach, i łuhach Wleźli na traktory, siedzą na nich okrakiem, zaprzęgają konie do wozów, odstawiają zboże, dojarki oni, Woźnice i kopacze, drwale i mechaniki. Z początku nie dawali sobie rady psuli to i^owo, ale potem — paaszło! Tak prawdę mówić mam, to powiem i to, że tam u nich noce jasne, a wiosną wcale ich jakby nie ma, w polu widno jak w dzień. Te ichnie baby zawzięli sia, nie powiem, prawie nie kładli sia spać po chałupach, tylko ręce sobie urabiali tak jakby to od nich zależało, czy front okrzepnie, czy nie. Żadna nie chciała, żeby dzieciaki z głodu pomarli ani żeby Germaniec na Ural wlazł. Ot, co. Czas był letnią porą gorący, może takoż z tej przyczyny, że owych bab mocnych, piersiastych wszędzie była przepaść, gdzie palcem tkniesz — baba. Ale to panu powiem, że choć niejedna w oczy lazła, wciąż przypominała sia mnie moja Maryna. Niby każda kołchoźna baba taka sama robotna ale gdzie im do tamtej! Żadna głowy tak nie przechyli,'żadnej brwi nie latają tak nad oczami niczym czarne jaskółki, jak Marynie, kiedy czoło zmarszczy i czemuś tam dziwuje sia. Nie powiem, obronić sia całkiem przed tamtymi wdowami i dziewuchami było trudno, jakże nie brać, kiedy takie dobro samo w ręce lizie, ale z żadną nie związał sia ja na cały ten czas, ot, co będę długo gadać, sam pan rozumiesz. A żołnierki nie dla mnie, Maryna też jakby żołnierka, pamiętał ja o tym. Prawda, zostali w kołchozie jeszcze dzieci. Ichnie, nasze. Wszystkie zimą wychudzone, zasmarkane, w chusty opatu- 84 lone. Okrutnie mnie oni Sylwestra i Paraskę napominali. Nu, był Kaziuk, ale jego Jewdokia przyhołubiła, bezdzietna ona, bywało, małego całuje, po głowie gładzi, karmi. I może od tego, że ja mołczaliwy był, a ona zawsze wesoła, że przyzywa, bywało, młodszego Zuba i hrać jemu każe na mężowskiej harmoszce, Kaziuk ode mnie odstał, do tej baby przylepiwszy sia. Chodził za nią wszędzie, do kołchozowej obory i w pole jak łoszak za klaczą. Nu, to takoż opowiem. Raz spotkał ja ich na polu, od żniw wracali, Kaziuk Jewdokię za spódnicę trzyma, jak kiedyś mnie za kożuch, oczy na mnie podnosi, uśmiecha sia, a usta ma od jeżyn aż czarne. Stali my tak naprzeciw siebie, a on oczami wodzi od baby do mnie i znowuż do baby. Aż w końcu jak wtedy,' po pogrzebie babki, pyta sia, nu nie, mówi po prostu, jakby na kota mówił kot, a na szczura — szczur. Znaczy, tak mówi: — Tata. Mama.. Czerwona stała Jewdokia, ale nic, nie zaśmiała sia, nie powiedziała ani słowa. Nu, to ja zaczął kluczyć, kręcić, że nie mama ona, tylko ciocia, tiotuszka dobra, łaskawa i ją jak mamę lubić trzeba. Ale Kaziuk nie uwierzył, jasną głową trzęsie, za rękę babę chwyta: — Mama. Nu, niech jemu będzie, toż lat nie miał więcej jak cztery. Ja — stało być — odjadę do swoich, a ona zostanie. Niech myśli, że matka rodzona. A co Jegorycz? Nu, jednym uchem pan słucha, czy jak? Toż mówił ja, że poszedł wojować, z inszymi poszedł. Pisał mało, rzadko. Tak że po tej istorii przemyśliwał ja już, czy inszej kwatery nie szukać, żeby nie sklął mnie on, wróciwszy. Ale baba jak to baba — chytrzejsza. Wracam ja raz do chałupy, a Kaziuk u niej pod pierzyną i przechwala sia, że teraz z mamą spać będzie. A ona do mnie, że po żniwach utrudzony ja, mówi, abo śpię jak kamień i małego przygniatam, mówi, abo wiercę sia tak, że jego budzę. Nu i dobrze. Nie powiedział ja nic, małego pogłaskał i o Sylwestrze stał opowiadać gadku, jak jaja kacze z szuwarów wybierał. Lubił takie gadki Kaziuk, co wieczór po- 85 wtarzać sobie kazał. A co Sylwester? A gdzie on? Czy buszuje w chaszczach, czy przy brzegu słodki korzeń z głodu ssie ? Opowiedział i poszedł spać. Od tamtej istorii mógł już do woli przed spaniem na wyrku wiercić sia, wspominać i liczyć. Minęli już dwa lata? Nie, rok i pięć miesięcy. A wydaje sia, że lat dziesięć. Nu, znaczy, długo. To jak? Czy Sylwester już tak podrósłszy, że jeździ z Maryną czółnem sieci zastawiać? Rybu łapie? Po jeziorze duszehubką śmiga na drugi brzeg? Bożeż ty mój, w Czugunce tylko staw dla gęsi na środku podwórza, bajoro po deszczu pełne wody, a tam... Nie rozeschła sia moja czubarka? I kto w czółnie szpary smołą zalewa? A nastał w kołchozie ostry mróz, zgadywał ja, czy moi przeręble rąbią, rybu gotują i suszą? Narybek od przyduchy ratują? Bo jak nie, nie będzie co łapać w sieci w tu poru, kiedy ja do domu wrócę. Takoż siano. Da radę Maryna z chłopakiem na dalekie łuhy saniami przedostać sia? I czym? Zostawili konia i krowę, czy z wszystkich chutorów pognali bydło za odchodzącym wojskiem? A ludzi? Pognali takoż Sońkę, Ma-rynę? Nie może być! Toż widzieli we wrześniu u nas piekło na gościńcach, na szosach. Dzieci? Pognali i Sylwestra? 0 Parasce aż myśleć było trudno, toż mała ona, jeszcze słaba. I od tego myślenia robiło sia mnie jakoś tak straszno 1 tęskno, że siadał ja na wyrku, patrzył przed siebie oczy wytrzeszczywszy. Ale nic nigdy nie było widać, tylko za oknem zaspy śniegu, bywało, że od człowieka wyższe. Wtedy wstawał ja rano przełamany w krzyżu, zły jak czort, z ciężką głową. Pierwszą babę, która mnie podwinie sia, drogę zajdzie, do roboty pędzę, a myślę o Marynie, że może teraz leci nad jezioro rybu od przyduchy ratować pędem, pędem. A może, biedniażka, wlecze sia po szosie, toboły dźwiga, a dzieciaki głodne, chore, zawszone? W taki czas baby dziwią sia, co na mnie naszło, a ja przytomnieję dopiero wtedy, kiedy posłyszę to ich wydziwianie abo i śmiech, ale złości zbyć nie mogę, bo że Marynie nie do śmiechu teraz, to dobrze wiem, rozumiem, pamiętam. 86 Nu, tak. Nie powiem, ważniejszy ja teraz stił, nawet całkiem ważny, bo chłop robotny, silny. Takoż' Deczko, Zub i insze Poleszuki. Tylko białoruczkom bylp jeszcze trudniej od grubej roboty trzymać sia daleko, gnMi ich to tu, to tam, do świń, do obory, a jakże. Toż nikt im darmo żreć nie da, drzewa z lasu nie przyniesie, rabotap, znaczy, mus. I znowuż wyszło na to, że babskie szmaty iv zły czas /a pieniądz starczą. Wydarli sia kiecki kołchozowych bab, a tu wojna, wszystko dla frontu, kto by tam o kaftanikach, o spódniczkach myślał. Nu, to zaczęli przechodzić szmaty z Pińska do rąk kołchoźnic, znowuż zaczęło siaj wymienianie, targowanie, ile jaj i kaszy za ten sweter, a ile za tamten jedwabik. Nie moja to rzecz i nie bardzo wi^m, jak tam oni dogadywali sia, ale jedno było pewne: po wrześniu obłowili sia nasze ludzie, ubrali za żarcie, a teraz njiieli co żreć za tenże przyodziewek. Prawda, było jeszcze jedno: ichnie baby zaczęji przywozić wtedy z rejonu abo przynosić z zarządu kołchozu, gdzie był radioodbiornik, wieści coraz gorsze. Nam lnie mówili wszystkiego, szeptali tylko po chałupach. Wejdziesz, bywało, do izby, a baby wodę w usta. Wstydzili | sia, że ich biją, jak kiedyś nas, czy bali sia przy obcych kląć — dojść trudno. Ale już każdy i tak wiedział: Germaniep wcale nie rozbity, prze i prze całą siłą na wschód, aż pod samą Moskwę. Nie ma na niego nijakiego sposobu, zaklęcia czy jak? Nie krzyw sia pan, toż ja powtarzam tylko, co gadali. Ich baby o sposobie, a o zaklinaniu — nasze. Nie będęż ja panu tak mówić, jak teraz sam myślisz. Dopieroż łgarstwo by z tego wyszło! A tak wszystko po kolei, po porządku, jak wtedy było, i sam pan zobaczysz, że co słowo powiem — to prawda. Toż jak pan twarde i niedojrzałe jabłko nadgryziesz, takoż krzywisz sia, a? Dopiero jak dojdzie i soczyste stanie, jesz, mlaskasz, chwalisz. Nu, to poczekaj pan. Jeszcze i nasze baby przyjdzie sia tobie, gałubcźyk, pochwalić. Nu, robota w Czugunce szła dalej, bo Jewdokia goniła wsiech, wsiech, wszystko dla frontu i na front. Co starsze chłopaki poszli takoż wojować. Do kołchozu zaczęli teraz przychodzić urzędowe zawiadomienia: a to zaginął chłop 87 bez wieści, a to padł śmiercią gieroja abo ranny w szpitalu leży. Baby przycichli, co druga oczy czerwone trze, wyglądają wieści, jedna lata do drugiej, list w trójkąt złożony od męża jpokazuje, macają, dotykają, nowin zazdroszczą. Im też ciężko stało. Ale porj zejść z tych bab. Jakoś tak pod koniec czterdziestego pierwszego, kiedy z frontu zaczęli przychodzić same złe Vieści, dziwne wieści, że i Ruskich Germaniec bije, stał ja raz z Jewdokią na stacji i patrzył, jak wyładowują sia\ z towarowych wagonów ichnie ewakuowane: kobiety, dzieci, starcy. Szukał ja między nimi swoich, bo a nuż znajdi sia tu i bieżeńcy z Morocznego abo z ostro-wa? Ale nie, to byli same Ruskie, przerzucili ich do nas z przyfrontowego pasa. Nie myślał ja nigdy, że nastanie taka pora, ?eby ja, za Uralem żyjący, wyszedł jak jaki gospodarz ob powstanie robili nad Bajkałem już tu, na syberyjskiej ziemi, kiedy na zesłaniu car budować im kazał okrężną kolej nadbajkalską. I opowiedział istoriu, którą przeżył jego ojciec Adam. Całej ja nie zapamiętał, ale to było jakoś lak, że on i insze, co budowali nadbajkalską drogę, zawzięli sia, od kul woleli zginąć, jak dłużej znosić głód i poniewierkę. Nu i pod wodzą porucznika Celińskiego uderzyli na,kozaków, a później próbowali przedrzeć sia do granicy chińskiej. Nie wyszło z tego nic, dopadło ich wojsko carskie i rozbiło oddział, ale Popławski ostał żywy, poszedł dalej, iż znalazł sia ze swoimi powstańcami w jakiejś puszczy. Dopiero tam okrutnie dokuczył im głód: cedry nie byli jeszcze w tu poru pokryte orzechem — tak mówił pan Adam — nigdzie nic do żarcia. Czwartego dnia zobaczyli tuż przy ziemi smorodinę i najedli sia tych jagód do woli. Po dziewięciu dniach każdy był jak w gorączce, oczy błędne, twarze /apuchłe, ciała w ranach. Nogi uginali sia, nu, to podnieśli i;ikieś gałęzie, szli nimi podparte. Jedenastego dnia znaleźli herberys, a później listki podobne do szczawiu. Tak wlokąc sia, czołgając, bo już iść nie mogli, żyli w tym lesie dni ze dwadzieścia. A potem popełzli dalej i natrafili na roślinę z mięsistym korzeniem. Rzucili sia na nią jak dzikie zwierzęta, nażarli do syta. Ale to było ziele trujące, skręcać sia zaczęli i wić od kurczów, trzęsła ich gorączka, nogi sztywnieli. \'u, porzygali sia wszystkie, stracili pamięć, pomdleli. I co pan powiesz? Prawie nikt nie pomarł. Za to trafił na ich siad patrol nadgraniczny, otoczył osłabłych, skatował, zakuł w żelaza. Nu i po rozprawie rozstrzelany został porucznik ( cliński, Pankowski i insze, a ten Popławski skazany na dożywotnią katorgę i pięćdziesiąt batów. Tamte przed śmiercią krzyczeli: „Jeszcze nie zginęła", a Pankowski 99 dał Popławskiemu srebrny ryngraf z domu na Sybir przyniesiony. Bo zapomniał ja powiedzieć, że szli oni na ten Sybir, szli etapami, przez długie, długie miesiące. Że dosyć o tych dawnych Polakach-zeslańcach? Pewno, że oni to nie ja. Ale ciekawe, że natrafili my z panem Demianowiczem na ich ślad, a i potem spotkał ja tego białowłosego Bronka Popławskiego. Nie uwierzysz pan, gdzie. Ano, w Sielcach. Zmobilizowany był normalnie, ale nie wzięli jego do Czerwonej Armii, tylko odesłali do pierwszej dywizji z racji imienia. Bo jakiż ruski żołnierz nazywa sia Bronisław Bronisławowicz? Żaden, ale to żaden. Prawda, ojciec jego starszyna, ale był za krasnoarmiejca, zanim Polacy utworzyli własne wojsko. Nu, to został białowłosy Polakiem z przyczyny skierowania, ale potem mówił już po polsku tak samo dobrze jak ja. Że co? Że znaczy — nie bardzo dobrze? Nu, to już nie pan o tym będziesz sądzić. Ja, Szymon Drozd, słyszał, jak on śpiewał marszowe pieśni i „Wszystkie nasze dzienne sprawy", i widział, jak on walczył, a później jak zginął na Wale Pomorskim. Pomyślał wtedy, że pani Popławska dowie sia, gorzko zapłacze przed swoją ikoną, ale takoż świeże kwiaty położy na brzozowej półeczce pod ryngrafem. I jeszcze pomyślał, że nie powstydziłby sia jego ten Pawłowski, który już zesłańcem będąc walczył nad Bajkałem jeszcze raz i jeszcze raz, do samego końca. A ten mówił po polsku dobrze, lepiej jak ja, takoż kudy lepiej jak pan. Czego sia złoszczę? A tego, że słuchasz pan, zapisujesz, ja panu tajne myśli wyjawiam, a pan czepiasz sia. I czego? Że moja mowa nie całkiem czysta? Toż ja z Polesia, potem na Syberii cztery lata żył, a jeszcze później z córką Wilniuka ożenił sia. Jakże mnie mówić tak, jak w książkach piszą? Gadam, jak gadać nauczyło mnie życie, cholerne, poplątane życie. Ot, co. Nu, dosyć. Nu, starczy. O czym to ja przedtem opowiadał? Aha, pytał sia pan, głupio pytał, czy nam było w Czugunce ciężko? Powiem, że było lekko i wesoło — nie uwierzysz. Powiem: zwyczajnie — takoż nie. Znaczy, było ciężko, obco i okrutnie doskwierała skuka. 100 Miastowi mówili — tęsknota. Nu, zadręczali oni tym na śmierć siebie i swoich. Cięgiem tylko: tu inaczej, tu nie tak. I prawda: gwiazdy nawet na niebie insze. Wyjdziesz, bywało, głowę zadrzesz i obracasz nią w lewo, w prawo, rozglądasz sia. Nic. Nie ma ani jednej, jaka u nas świeciła. A może która i jest, ale gdzie jej szukać? Ptasiego gościńca takoż nie zobaczysz, tam po nim tylko ślad, mgiełki ślad. Wiadomo, żaden nasz bocian ani huś tak daleko nie doleci, a ichnia ptaszka widać pierza po drodze nie gubi abo nie białe ono, ot co. Takoż pogoda. U nas z chmur i obłoków, mgieł i oparów nad trzęsawiskiem czy bołotem, z rosy na łuhach i zachodu słońca nad jeziorem — wszystko odgadniesz, wiesz, kiedy deszcz spadnie, kiedy dunie wiatr, a kiedy mocno przygrzeje słońce. A tu nic. Pytaj sia, zawsze tylko kogoś pytaj sia, proś, nie gadaj, tylko słuchaj, toż ty nietutejszy, tego, co oni, nie wiesz, nie umiesz, ty głupszy, gorszy i obce tu wszystko, wszystko nie twoje. Ziemia, niebo, gwiazdy... Nu, tak. Bywało, ludzie żalili sia jeszcze na co inszego. My tutaj zagrzebani, mówili, a tam w Pińsku ulice pełne narodu, sklepy oświetlone, mówili, kościoły otwarte, grają głośno organy. A usłyszą to nasze baby i zaczynają zawodzić: w miasteczku dziś targowy dzień, pomieniałoby sia to na tamto. Potrzebna mnie ciepła chustka na głowę, a dzieciakowi waciak. Ile by na to poszło masła, sera, jaj? I liczą, spierają sia. Abo inaczej: na wiosnę idzie, mówią, poleci u nas babka żółta? Byłby miód w puszczańskich barciach. A jezioro? Odmarzło już? O mogiłkach strach pomyśleć, kto tam umarłym ofiary zanosi, na krzyżach ręczniki wiesza? My daleko, uch, jak daleko, a co z oczu, to i z myśli. I pewnie wszystkie tam o wywózce już zapomnieli. A jakże to tak? Moroczne bez nas? I jest? I wszystko tam żyje, rośnie, kwitnie? Hospodi! Wracać, jak tylko wojna skończy sia — wracać. Żebyż tylko prędzej Germaniec poszedł precz, żebyż zdechł ten ich Hitler, szczob skwoź ziemlu prowaliwsia. Przeklęty, trzykroć przeklęty. Ale ta cholera, wojna znaczy sia, jak torfowisko rozkisłszy, marudziła, całkiem nie chciała k czortu iść. Na sianokosy w czterdziestym trzecim roku poszli już same baby i nie- 101 dorostki, bo chłopów, nawet tych połamanych, zabrali do fabryk. Tylko my zostali, element obcy, znaczy sia. Ale mnie zbrzydło już w tu poru wszystko i poprzysiągł sobie, że będą to sianokosy ostatnie, jakby coś było wtedy do zaprzysięgania. Toż nawet Kaziuk wiedział, że nie wydostać sia nam stamtąd do swoich, nie przedrzeć sia żywemu przez taki szmat ziemi, za góry, na tamtą stronę frontu. Tak. Było ciężko, a jeszcze tamtejsze nie rozumieli, czego stoimy, bywało, na zachodzące słońce patrzący. A z nas każdy wiedział, że w tu poru idzie ono topić swój łeb rudy abo czerwony w rieczyszczu. I że przedtem obowiązkowo przejrzy sia w gładzi naszego jeziora, zajrzy do zatoczek i niemrawych strumyczków, potrąci o skrzydła rybitwy— kryczki i wytarza po polanach, po nagrzanych wrzosowiskach. Raz zapytała mnie Warwara, siostra Jegorycza, czego tak stoję, jakby z sił opadłszy? Mówię, że stoję i patrzę, bo akurat słońce u nas zachodzi. A ta jak nie zatrajkocze: „Nu i szto, nu i szto?", jak nie zacznie wydziwiać i powtarzać w kółko, że prawdę mówili — zapadniki wy, czudaki. W niczym nie dogodzisz i z takimi nijak dogadać sia nie można. Jakby od urodzenia głuche. Nie odpyskował ja jej wtedy, ale przydarzyło sia tak, że kilka dni później ona sama, zamiast Jewdokij Stiepanowny, przywiozła z rejonu urzędowe bumagi z pieczęciami. Jedną dała mnie i patrzy spod oka, co tam z niej wyczytam, a że mnie czytanie szło kiepskowato, nachyliła sia, zajrzała przez ramię i mówi, że to wezwanie z wojenkomatu, do wojska. Nu, to ja zapytuję, czy to znaczy, że pójdę na front? Ja i te wszystkie nasze chłopy, do których bumagi przywiozła? Już nam dowierzają? Już, znaczy, zapadniki uświadomione dosyć, a? Ot, tak mi sia z naśmieszką powiedziało, bo baba wredna była, dokuczliwa, nic a nic do brata i Jewdokii niepodobna. A ta jak nie zaczerwieni sia, jak rękami nie plaśnie, klnie sia, że to nie jej sprawka, tylko tak plotła ostatnim razem, ale nie myślała, że wymówi w złą godzinę: „Nie wojujesz. Insze wojują, a ty jak durny stoisz, na słońce patrzysz". Prawda, powiedziała tak w tamten dzień, kiedy list przyszedł od jej chłopa, z polowego szpitala. Nu, biedny on, 102 ale ja co? Stoję i patrzę z dobra woli? Pytała mnie, czy chcę tu być, jej czerwoną gębę oglądać? Wtedy nie powiedział ja nic i teraz takoż zmilczał. Ale idę za babą krok w krok szukać tych, do kogo wezwanie przyszło. Może i zawzięty ja, ależ okrutnie chciało sia patrzeć, jak Warwara coraz wolniej idzie, głośniej sapie, pot z czoła ociera. Do ostatnich chłopów w Czugunce idzie. I do siły mużyckiej ostatniej. Ani razu nie odwróciła głowy, ale dobrze wiedziała, że idę za nią. W końcu ostatnią bumagę oddała akurat starszemu Zubowi. Jego nie było. Duniasza w płacz, na bliźnięta zwaliwszy sia, głowę w ich pieluchy chowa. A Warwara znowu mówi, że rąk do tego nie przyłożyła i że złym słowem przegnać nas z kołchozu nie chciała. Na tym i koniec tej całej istorii, kto by tam wykłócał sia z durną babą. Zeszli sia nasze chłopy u starego Filimona, ojca Nasti dojarki i radzą, głowy sobie łamią. Co to znaczy, z jakiej to przyczyny przypomnieli sobie w wojenkomacie o nas? Filimon tego nie wie, toż do rejonu on nie jeździ. Deczko radził popytać dziadźki Iljicza, ale zakrzyczeli jego, po co nam teraz Berezyna ? — Nu — mówi Deczko — to może wołać Stiepanownu? Toż ona przewodnicząca kołchozu. Patrzym na Filimona, a on spluwa. Wiadomo, babich rządów nie lubi, stadu i dojarkom sam przewodził, choć krowy doili baby, nie on. Ale kogo było pytać? Warwara nic nie wie, tylko chlipie. W końcu, choć Filimon spluwał, wezwali my Jewdokię. Przyszła, a jakże, mówi, że w rejonie na coś tam czekająca czytała w gazecie, że Kostiuszko formuje polskie wojsko, które razem z Armią Radziecką pójdzie bić Germańca. Wtedy Warwara, w drzwiach stojąca, dopytywać sia stała, czy ten Kostiuszko to ruski generał, czy też obcy człowiek, zapadnik, a dowiedziawszy sia, że chyba nasz, jak nie zacznie wydziwiać, że my, Poleszuki, mamy takiego ważnego generała, który aż bumagi z pieczęciami posyła, jej roznosić każe. I znów zaklinała sia, że pierwszy raz o nim słyszy i że nie pisała do niego żadnego zażalenia, tak że po wyjaśnieniu sprawy nas musowo w Czugunce zostawią. W końcu tak wszystkim 103 tym terkotaniem nadojadła, że Filimon splunął, przegnał ją i spokojnie stali my wypytywać Jewdokię. Kiedy czytała, gdzie, dlaczego przed nami zataiła? A ona roześmiała sia tylko, mówi, że kiedy czytała — nie pamięta i że do głowy jej nawet nie przyszło, żeby do nas jeszcze przed żniwami powiestki przyszli. Toż teraz wszystko dla frontu i na front. — Nu — pyta Deczko — a my nie? Toż wiedziała, że i nam do wojowania, do wypędzenia Germańca strach, jak pilno. Usta zagryzła, milczy. Stało być, wiedziała, a utaiła, jej kołchoz dla niej najważniejszy. Filimon nic, ale splunął. Poszła, drzwiami stuknąwszy. Pierwszy raz widział ja ją rozeźloną, i to jak! Nu, prawda, na jej głowie wszystko, a tu w Czugunce same baby, starce i dzieciaki zostają. Aż dziwić sia trudno. Nu i nie wydziwiali my, tylko rozprawiać stali, mądrzyli sia, co to może być, co to teraz będzie, a każdy do odmiany losu rwał sia, do tego Kostiuszki generała czy nie generała, wsio rawno. Co pan syka, jaż mówię, jak my wtedy myśleli. Nu i każdy rad, że taki pójdziemy stąd, na zawsze tu nie zagrzebiemy sia, wyślą nas musowo za Ural, na front, a tam już bliżej do naszego Morocznego, do naszych chutorów bliżej, kudy bliżej... Zuba przy tym nie było, a jak przyszedł, wylał na nas swoją złobę. Mówi, głupie my i ciemne, Kościuszek dawno pomarł, to jakieś oszukaństwo, dowie sia on i dopiero pójdzie abo i nie, bo nogę sobie siekierą okrutnie rozwalił. I pokazuje, prawda, noga szmatą przewiązana, ślady krwi na niej. Wyszedł mocno kulejący, a Filimon splunął. Insza rzecz, że Iljicz zaraz zaczął mruczeć, że pod Berezyną obeszło sia bez nas, bez Poleszuków i inszych zapadników, u Ruskich swoich gierojów chwatit. Deczko na to nic, ale wstał i uprowadził starucha, a nam Filimon poradził rozejść sia, tyle nie gadać, a na wezwanie iść, toż urzędowa bumaga w ruskim języku z wojenkomatu do nas przyszła. Jakież tu oszukaństwo? On takoż wtedy swoje stado nazad popędzi, kiedy jemu właść każe, a nie Jewdokia. Ona by co do jednej wszystkie 104 krowy z przychówkiem u siebie zostawiła. Przewodnicząca pierwszego kołchozu w rejonie! A żeby ją! I splunął. Nu, nic, poszli my do siebie, a każdy myślami już nie lu, już miejsca sobie znaleźć nie może. Z Czugunki miało nas ośmiu iść bez obu Zubów, bo Kostia jeszcze za młody, a Mieczysław zachorował tak ciężko na nogi, że Jewdokia Stiepanowna pojechała jego reklamować. Duniaszka płakała, krzyczała, że Miszy nie odda, krzyk koło niego zrobił sia. Stary Filimon tylko spluwał i zakazał Nasti do Duniaszy latać, babę pocieszać. Ale tamte postawili w końcu na swoim, znaczy sia on, że przy bliźniakach chory w cieple leżał, a ona, przewodnicząca Czugunki, że kołchoz całkiem bez chłopów przed żniwami nie został. Stary Filimon tylko spluwał. Ja nie, toż Jewdokia dla Kaziuka jak matka rodzona i rozumiał ja, że samymi babami robić w polu i w lesie ciężko, uch, jak ciężko. Ale kiedy Kostia Zub przyleciał do mnie i, na bok odciągnąwszy, prosił, żeby jego nie wydać, bo on idzie za brata jako starszy Zub i w wojenkomacie powie, że już wyzdrowiał, że okrutnie wojować jemu chce sia, nie zrugał ja jego, tylko wpierw obejrzał dokumentnie. Znaczy, piersi i plecy obmacał, ramiona takoż. Patrzę na lnlimona. A ten tylko.w stronę chałupy Duniaszki splunął. Nu, znaczy, do Kosti jemu nic i można iść do staruchy Zubowej. W tu poru była ona w przydomowym ogródku i rwała chwasty z warzywnych grządek. Akurat nad kartoszką, było, pochyliwszy sia. Chuda taka, widać, że ledwo — ledwo tu zimu przetrzymała. Oczy czerwone, znaczy, już wie o Kosti. Pomyślał ja: „Biednaż ona, dobry chłopak odejść chce i zostawić staruchę samą, samiuteńką w obcym kraju z Miszą, o matkę nie stojącym. Rozżaliła sia ona nad sobą — myślę — to mus "-rozżalić sia nad nią i mnie". I mówię: — Wiadomo — mówię — niełatwo samej zostać, ale płakać nie trzeba, zrozumieć trzeba i trzeba... Tu zaplątał sia ja, mówić przestał. Dobrze pamiętam. A ta, nie uwierzysz pan, jak nie zerwie sia na nogi, jak nie krzyknie, że nie, że to nie tak, to ja nic nie rozumiem. Ja — nie ona. Bo jeśli płacze, to z radości, jeżeli Panienkę Naj- 105 świętszą przyzywa, to z wdzięczności i szczęścia tak wielł gachnego, że w jej sercu nie może sia pomieścić. Bo jakże to: myślała, że za ciężkie swoje grzechy na zawsze tu zostanie z Miszką odmieńcem, z sybirskimi wnukami i nigdy już nie zobaczą jej oczy rodzinnego chutoru, jeziora, takoż mężowskiej mogiłki na tamtejszym cmentarzu. Myślała: kiedy my pójdziemy do wojska może na zatracenie, kto o zostające tu baby zechce sia upomnieć po wojnie, kto ich później do domu odwiezie? A teraz Kostek... Żebyż jemu Bóg szczęścił, zdrowie i siły dał, od kuł ustrzegł. Ona wie, na pewno wie, że ten chłopaczek zrobi to dla niej, zabierze ją po wojnie, patrzeć dłużej nie mogący na jej modlitwy żarliwe, conocne, na skukę i wieczne zapatrzenie w to, co było, było, a nie jest. I jeżeli uda sia jemu Germańca pobić, lekkie tylko rany odnieść, przeżyć, znaczy, och, wtedy przyśle on po nią urzędowe zapotrzebowanie, takoż ciepły kaftan, ten, co z głupoty, żeby jego nie zniszczyć, zostawiła u siebie w chałupie, i wróci ona, wróci do chutoru, stare kości — da Bóg — złoży w Morocznem koło swojego chłopa, w poświęconej ziemi. I pochyliwszy sia, jak nie zacznie sypać mnie pod nogi 1 te swoje zielone chwasty, mamrotać, że za dobrą nowinę dziękuje, i pokłony przede mną bić, jak przed Panienką Najświętszą. Nu, to ja do tyłu, do tyłu, a później jak te chwasty dalej lecieli mnie pod nogi i czepiali sia butów, uciekł ja całkiem, żeby tylko dalej od tego ogrodu, od tego opętania. Nu, tak. Sam pan rozumiesz, że potem pogada! ja z chłopami i uradzili my nie mówić w kołchozie nic, a Kostię zabrać nie zamiast Kosookiego, znaczy Mieczysława, bo nic by z tego nie wyszło, tylko jako ochotnika, bo do siedemnastu lat niewiele jemu brakowało. Ale żeby Jewdokia w tym nie przeszkodziła, takoż Miszka, umyślili my, że tego dnia stara Zubowa z młodszym synem pójdą świtkiem na przełaj przez pola, wyjdą na drogę do miasteczka, znaczy sia do wojenkomatu, i przystaną w stepowych trawach, skąd już nie widać zabudowań Czugunki. Tam już dopiero, daleko od kołchozowej właści i kosego oczka Mieczysława, weźmiem chłopaka między siebie. A Zubowa niech łże, że w żadnej zmowie nie była, gdzie tam, poleciała nawet skoro świt synka 106 ukać, bo gdzieś nocą z chałupy zbiegł. Nu, tak my w tu poru uradzili. Całkiem niegłupio. Odprowadzała nas, nie powiem, prawie cala kołchozowa wieś i wszystkie przesiedleńce. Niektóre z naszych zostawiali m swoje rodziny, z jakimi przyjechali w czterdziestym i oku, i tym żegnać sia było najtrudniej, toż pierwszy raz żegnali w tej wojnie swoich. Ich baby ryczeli wielkiem głosem, prosili pisać, samych tu nie zostawiać, przyjechać po nich abo zapotrzebowanie prędko słać. Rozdzielali sia ludzie, choć przedtem los ich nie rozdzielił. Mieczysława Zuba nie było przy tym żegnaniu, gadali, że całkiem zległ, i Duniaszka kołkiem siedzi przy nim, nogi rozciera. Filimon tylko spluwał. Nu, ale dobrze, że tak. Przez to nikt nie pytał, co z resztą Zubów, czemu ich takoż nie ma? Bo tak to byli wszystkie: starce, baby i dziewuchy. One najwięcej machali rękami, chusteczkami, a nawet pochlipywali i pociągali nosami, pewnie o tym pamiętające, że teraz będzie im w kołchozie kudy trudniej, bez silnych lap mużyckich, z samym tylko kosym okiem Miszki, z Berezy-ną Iljicza i ze spluwaniem nie lubiejącego słabości babskiej i ludzkiej Filimona. Mnie nie miał niby kto żegnać, a wyszło na to, że rzucił sia na mnie Kaziuk i krzyczał jak kiedyś Sylwester: — Tata! Papa! — aż trzeba było jego odrywać siłą. Nu i dobrze tak, że papą ja dla niego w tu poru stał, że mówił już z Jewdokia po rusku, jakby sia w Czugunce urodził. Lżej będzie jemu, biedniażce, a Jegoryczom wdzięczność należy sia za serce, za łaskawość. Oddal ja jego w ręce matki, a Jewdokia tak roztrzęsła sia, że aż mnie krzyżein przeżegnała, ona, Jewdokia Stiepanowna... Filimonowi jakoś w gardle zaschło, nie spluwał, szczęścia życzył i obiecywał Kaziuka różnych sztuk wyuczyć. Aż naraz załomotało coś, a to leciała od strony obory Nastia. Leci i krzyczy: — Simon! Simon! Różowy fartuch furkocze za nią, a w obu rękach butelki z mlekiem. A mnie w oczach stanęło: zeszłoroczny łuh, kępy kwiatów jak białe kałuże i Nastia, taka podobna wtedy do tamtej, do Maryny. Nu i naraz zaczął ja iść jak głupi 107 jej naprzeciw, butelki wyjął z rąk, postawił na drodze i oczach całego kołchozu objął przez plecy mocno, ciasno jak rodzoną babę na powitanie do piersi przyciska sia. nie uwierzysz pan, ale nie żegnał ja wtedy Nasti dojarki, tylko witał biegnącą mnie na spotkanie, udojem pachnąc żonkę — Marynę. Nastia zgłupiała najpierw, ale zaraz pote rozkisła, zapłakała. A tamtejsze baby, choć wiedzieli dobrze, że nic ja do niej nie mam — Filimon nie spluwa, znaczy, dziewka czysta niby nowo narodzona — zaczęli także buczeć, polecieli do chat i dawaj naszym chłopom do rąk pchać a to kawał słoniny, a to w węzełku jaja, a to woreczek lepioszek abo pierożków. Wyszło w końcu na to, że wcale nie nas żegnali, tylko jeszcze raz swoich chłopów rodzonych. A płakali tak gorzko czemu? Po czym? Nu, chyba po sile mużyckiej płakali, a może i po miłości, bez której ciężko było w lata wojny tym piersiastym, łaskawym babom, ciężej jak bez pomocy na wyrębie czy w polu i na łuhach. Filimon stał, głową kiwał, nie pluł. Nu, tak. Dawaj, zakurim, jak mówił on, ojciec Nasti. Że co? Czy nie żal mnie było Czugunki, toż tam o wojnie niewiele ja słyszał, sam nie umarł ani biedy nie zaznał. Nu pewnie, jak insze nie głodował, nie zamarzał, nie zatęsknił sia na śmierć. I nawet teraz odpowiedzieć panu mogę, choć pytanie było wredne. Cóż, ludzi tamtejszych, czemu nie, było żal. Dobre byli, takież same już później dla nas, jak dla ewakuowanych spod Witebska czy Moskwy. Różnicy niby żadnej — oni i tamte. Otóż to. My i wy, znaczy sia. y/y — bezdomne. I dlatego losu tamtego nie mógł ja żałować. Ludzi — tak. Jegorycza, Filimona, Nasti, Jewdokii. Nu i Kaziuka, i starej Zubowej, i co tam inszych wypominać. Ale domu chciało sia, rozumiesz pan? Swojego rodzonego domu. Z własną babą pod pierzyną, z dzieciakami na ciepłym piecu, z uchą smakowitą, gorącą. Rozumiesz pan? Nu, wsio rawno, choć i nie rozumiesz, tak było. Baby szli za nami drogą przez step z kupą dzieciaków, długo szli, aż całkiem osłabli. Została, znaczy, za nami Czu-gunka, zostali ostatnie drzewa kołchozu. Na wojnę z Ger-mańcem my szli. Dokąd? Nikt nie wiedział. Zaraz. Jaż rozumiem, swoje rozeznanie mam, pan ciekaw i cennych spraw, a ja tu całkiem zwyczajne istorie opo-¦ uidam. Ale co taki chłop jak ja, wspominek swoich nie ipisujący, może wiedzieć o polityce, o tym, jak w tu poru bvło na frontach? We wrześniu trzydziestego dziewiątego 11 iku nasz sierżant-podchorąży, owszem, nic, tylko do czarnej uiżeczki zapisywał i zapisywał, mówił, istoriu kompanii pisze. Ale trafił w podchorążego pocisk i skończyła sia ta i ala jego istoria. Nu, to ja nie będę nawet wspominał tego, i o pan sobie w inszych, dokończonych książkach przeczy-i.isz, tylko opowiem o tym, co ze mną samym przytrafiło sia. Najpierw szli my, potem jechali do wojenkomatu i tam zapisali wszystkich, a jakże. Nie do ruskiego wojska, tylko do Kościuszki, do niego jedź, drużok, a tam, dokąd ciebie dowiozą, wszystko, co trzeba, znajdziesz. Znaczy, w transport my znowu poszedłszy, ale już wojskowy, z samych poborowych. Jechali ze mną w jednym kącie wagonu wszystkie z Czugunki: Zub, Deczko, Czykun i Sypor, ojciec sześciu dziewuchom. Ostatnia córka urodziła sia jemu niedawno w kołchozie, dlatego i wołali na niego Szóstak. Z obcych jechał z nami Wasyluk, który przyznał sia, że już przed wojną był „uświadomiony", za co w turmie siedział. Jak, w czym i przez kogo był uświadomiony, Wasyluk mówił półgębkiem, krętu-wętu, ni to, ni owo. Ale ważnego z siebie robił i od razu ludziom podpadł. Jechał z nami takoż Jan Okiń, zwany przez wszystkich Lep, bo każda rzecz czepiała sia jego palców. Zaradny był okrutnie, powie tylko: „Zrobi sia", i już wszystko jest, a wszystko pierwszy sort. W wagonie przylepił sia do nas, jak do wszystkiego, na co brała jego chęć, a już szczególnie polubi! małego Zuba, który jak i on był życiu rad, a jeszcze do tego na harmoszce wygrywał. Bo harmoszkę w podarku dostał od Jewdokii. Powiedziała, żeby instrument brał, mąż teraz czym inszym zajęty, a kiedy znów nastanie pokój i będzie u nich wszystkiego mnogo, nowy i lepszy instrument sobie kupi. Coś jeszcze mnie przypomniało sia. Ten Kostia był okrutny dzie-ciuch, a matkę tak kochający, że kiedy później, na froncie, nie chciał kryć sia przed germańskim samolotem, starczyło powiedzieć: „Matkę w Czugunce zostawisz?", a zaraz głowę 108 109 pchał w rów abo wciskał sia, głęboko pod krzak, jak pod spódnicę staruchy Zubowej. Kończyć już na dziś? Nie zmęczony pan? Nu, widać mocniejszy, niż ja myślał. Ale tamtych zim za Uralem taki by pan nie przetrzyma!. Po rękach widzę: małe jakieś oni u pana, maślane i tylko do ołówka zdatne. Do pracy w polu i w lesie — do niczego. O czym to ja mówił? O Lepie. Nu, on był obcy, aż zza Pińska, ale jechali jeszcze z nami bracia Borowiki i dwa Makowczuki, ojciec z synem, takoż z okolic Morocznego. Cała Hhisz Szlachecka upchała sia w drugim wagonie i nic nam było do nich, choć teraz już tak nosa nie darli. Pan Demianowicz nawet ręką do mnie pomachał i na postojach powtarzał swoje: Jednak wracamy! Wracamy! Co ja myślał, w ten powrotny transport idący? Nu, powiem panu, najpierw ogłuszony był jak ryba wyrzucona z łodzi na brzeg. A potem... Bożeż ty mój, to tyle Polaków do eszelonu jakoś dopchało sia ze wszystkich zakamarków tej wielgachnej krainy? Każdy inaczej gadający, każdy inaczej żywy, ale w każdym wiara telepie sia, każdy gada, jak ocalał, jak tutaj doszedł, dojechał. Mołokososy i chłopy wąsate, starsze od pana Demianowicza. Te z przychówkiem, bo synów i dorosłe córki wzięli ze sobą, a jakże. I wszystkie te łby jasne, ciemne i już siwawe — polskie. Każdy jeden po polsku gada, wszystkie napierają sia jechać do Kościuszki. Odwykł ja już od polskiej mowy i jakoś dziwnie było tylko jej słuchać. Nu, ale chybaż coś odmieniło sia, jeżeli wolno tak: znowu być między swoimi. Tymi z przesiedleń, zsyłek, obozów, więzień, tymi z kampanii wrześniowej, jeńcami, zapadnikami — nu, tymi z Polski, znaczy sia. Jechali my dosyć długo, zżyli sia mocno. Była połowa maja i jechać W nabitych wagonach nie przykrzyło sia tak jak wtedy, w zimę czterdziestego roku. A i czuło sia inaczej. Wtedy nadziei nie było żadnej. Każdy jechał daleko i w ciemno, do obcego kraju, dzieci płakali, baby siedzieli nadęte, biadolące, że koniec przyszedł na nas, połamało sia wszystko, skończyło. Czy wrócim do domu i kiedy? A teraz nie było komu biadolić i choć jechali my nie wiedzieć dokąd, ale 110 Sybir zostawał za nami i przed każdym był inszy może los, ;ile całkiem nowy, żołnierski. Wracali my i wszystko wy-ilawało sia insze. A choć każdy wiedział, że fronl leszcze daleko, zawsze do rieczyszcza, do Horynia i do Pińll I ' I" mraz bliżej, pociąg leciał na zachód, a my z nim Po drodze przyjrzał sia ja dobrze tamtemu krajowi Nu-bardzo on podobny do naszego, ale kraj, owszem, ogromnil sty, okiem nie ogarniesz, uchem żadnego klikania nit- ust) szysz. Na tych wielgachnych polach ludzi było mało, koni mało — nie przerywaj pan — za to maszyn dużo i bab, całkiem jak w Czugunce. Równina taka, że człowiekowi robi sia dziwnie, a w oczach tylko miga: zielono, zielono i zielono. Pola, tajga, step. I znowuż step, tajga, pola. Nu, nie, przecinali my jeszcze rzeki, teraz nie byli oni zamarznięte, szumieli, wili sia, widać było ich niebieskość. Pamiętam, że raz nocą stali my dłużej jak zawsze przed stacją, na bocznym torze. Coś tam popsuło sia w pierwszym wagonie, baby ze stacyjnej obsługi latali, pomagali kolejarzom naprawiać. A my w tu poru, czasu nie tracący, rozpalili ogniska, żeby pszono, znaczy, ugotować, i było tak, jakby pociąg wjechał w palący sia jar: patrzę ja, po obu stronach wagonów tysiące maluśkich ognisk, jak robaczków świecących na moczarach, na łuhach. Noc była ciemna, pociąg ciemny, bo pusty, i tylko po jego bokach żółte światełka i dym, dużo dymu pachnącego kaszą jaglaną, pszenną i hryczaną. Ludzie siedzieli w kucki, po dwóch—trzech przy każdym ognisku, a bywało, że widać było tylko jedną twarz, zawsze ubrudzoną, to odwracającą sia od dymu, to znów pochyloną nad pyrkającym kociołkiem. Żarło sia potem tu kaszu usta i gardło parzący, żeby tylko zobaczyć dno, zanim baby-kole jarze przestaną latać od stacji do parowozu i nie posłyszy sia krzyku: „Po wagonam!" Tu noc, kiedy pociąg stał jakby między palącymi sia torami, zapamiętał ja jeszcze dlatego, że stali my ze trzy godziny, wszystkie nażarli sia kaszy do syta, a jeszcze jeden— drugi zdążył nagotować gorącej wody, suchary rozmoczyć i napchać kałdun do reszty. Aż w końcu ogniska pogaśli, ludzie ucichli i długi rząd wagonów stał już sobie zwyczajnie na ciemnej równinie. Ale, wiesz pan, takie długie 111 postoje byli liczone, na co dzień pociąg szedł a szedł i zatrzymywał sia na stacjach rzadko, znaczy wtedy, kiedy przyszło sia jemu przepuszczać transporty idące na front. Napatrzył sia ja w tu poru na tysiące czołgów i armat ustawionych na platformach, przykrytych brezentem, na żołnierzy machających rękami, w których, bywało, trzymali gałęzie bzu. Śpiewali, krzyczeli, jechali na zapad bić Ger-mańca. W drugą stronę szli pociągi towarowe z cywilami, takoż pociągi sanitarne całkiem ciche, jakby puste, choć wiedział każdy, co w nich jest. A jeszcze na wschód jechali platformy załadowane wrakami parowozów z rozbitymi kotłami, bez kominów, widać, że po bombardowaniu, widać, że odciągane do remontu aż za Ural. Patrzyli my na to śmiganie transportów w obie strony i czuli sia pierwszy raz ważne, nasz eszelon takoż coś znaczył, numer swój miał i gdzieś tam wpisany do rozkładu leciał na zapad, coraz bliżej i bliżej naszych domów, gdzie jeszcze jest Germaniec, ale skąd my jego przegonim, właśnie my, naszymi rękami, zaciśniętymi w kułaki, kiedy gadało sia o wojowaniu. Bo przez te dwa tygodnie jazdy nie robiło sia nic inszego, tylko gotowało na stacjach kaszę, szukało dodatkowego żarcia i rozpowiadało o tym, jak to będzie. Od wyszukiwania jadła starszyną mianowali my Lepa i jak tylko pociąg stanął, wylatywał on i wracał a to z gotowanymi ziemniakami, a to z wiadrem mleka abo gorącego czaju. Dla naszej ósemki zawsze coś przyniósł. Na większych stacjach, kiedy postój był dłuższy, wyskakiwali z wagonów wszystkie, ale i wtedy ciężko było coś zdobyć, kto silniejszy, ten lepszy, a już najlepszy w mundurze, tak że ostatni tydzień, kiedy kołchozowe zapasy nam już wyszli i zostali tylko wojskowe koncentraty, głodnawo było, tylko kipiatok z kaszą przelewał sia po pustych kiszkach i żarli my jakieś suchary, które Lep wymienił w stacyjnej budce, zostawiwszy zwrotniczej swoją watowaną fufajkę. Ten Lep to był kombinator nie z tej ziemi, prawdziwy kupiec ze wschodnich bazarów. Tak mówili te, których na Daleki Wschód zagnało i znali sia na rzeczy. Czego on w tej powrotnej drodze nie sprzedał, nie wymienił! Wyszedł ze swojego tytoniowego kołchozu jak my, niby z ni- 112 i /ym. Ale po drodze okazało sia, że zabrał ze sobą nieduży worek machorkowych korzeni i od nich zaczął sia cały handel. W jednych wagonach wymieniał lekką machorkę na ciężką żywność. Nu, na masło, rybu, co kto miał. Później, jak ludzie zżarli, co, zabrali na drogę, sprzedawał w inszych wagonach tamto masło i rybu. Wtedy już brał żywą gotówkę i za nią kupował na bazarach przy stacjach, co tam było najtańszego, a mogło być gdzie indziej sprzedane drożej. W końcu miał ten woreczek od machorki napchany rublami i za Ur..'. przestał handlować: mówił, że z jedną operacją koniec, teraz czas pomyśleć, jak najeść sia i w czym ulokować uciułany kapitał. Wasyluk zwymyślał jego od kapitalistycznych rekinów, od krwiopijców i burżujów, ale Lep roześmiał sia tylko i — ._ ^ - ~ "stuje tam- tego odrobiną machorki, z łnw» -icm starej gazety na dodatek. — Zrób skręta i zapal — mówi słodziutkim głosem. — Zaraz zobaczysz mnie inaczej. Bogiem wojny wydam sia ja tobie przez obłok tytoniowego dy; L^ojem, kole- siem z turmy. Tak powiedział. Wyciągnęli my szyje, patrzym, co będzie: już drugi dzień nie było machorki w wagonie. Nu i Wasyluk, ten pyskaty Wasyluk załamał sia. Machorkę wziął, tylko strzęp gazety odsunął i mruknął, że nie trzeba, bumażkę ma własną. Na to Lep aż podskoczył: własny zapas papieru? Jakiego? Za ile sprzedasz, brachu? Nu i co pan powiesz? Nawet na tym poczęstunku tytoniem grubo zarobił, bo odkupił od Wasyluka za kilka rubli jego zapiski więzienne i zaraz zabrał sia do fabrykowania papierosków z resztek swojej machorki. Te papierosy sprzedawał kudy drożej na stacjach za Uralem i tak znowuż powiększył swój kapitał. Z Wasyluka naśmiewał sia, że on teraz jakby jego wspólnik. A Wasyluk chodził zły, ale nie całkiem stratny, bo raz, że jadł przez dwa dni niezgorzej, a dwa, bo sprzedał — jak mówił — tylko kopiu, a oryginał ma w bezpiecznym schowku. Myśleli my, myśleli i uradzili, że ten schowek to pewnie jego łeb, wszystko, ale to wszystko na zawsze w sobie zatrzymujący. Łeb pamiętliwy. Znaczy tak. Za Uralem nie tylko Lep odmienił sia, wszy- 113 stko stało jakby insze. Na stacjach często budynki popalone i widać ślady bombardowań, wielgachne leje wzdłuż torów. Nu, szyny są, pociągi jadą, ale widać: pewności nie ma tu już żadnej, że luftwafa daleko. Takoż wszędzie zamaskowane działa przeciwlotnicze, a przy nich — żebyż to! — znowu te cholerne baby. Widać, oczy mają bystre, potrafią każdego zwiadowcę, każdą „ramę" germańską wypatrzyć. Nu, front był jeszcze daleko, ale naraz przypomniał sia wszystkim tamten wrzesień, ofensywa, niemieckie naloty, popalone miasteczka i chałupy. Zaszumieli ludzie w wagonach. Zapachniało im pogorzelą, padliną i strachem, źle zapachniało, ale znaczyło to, że zachód jest już blisko, że prawdziwy jest i on, i ten nasz powrót „na zapad", że znowu my — cholera — zapadniki, a wstydzić sia tego nie potrza. Naraz wszystkich sparła niecierpliwość i — nie uwierzysz pan — zachciało sia każdemu, ale to każdemu, jeść. Nażreć sia do syta, zanim nadleci luftwafa, pociąg nasz wywęszy i zanim pogonią nas z menażkami do żołnierskiego kotła. A że kazionna kasza całkiem już ludziom obrzydła i porządnie ugotować jej nie było kiedy, zaczęli my zdzierać z siebie wszystko i wymieniać u bab handlujących za stacjami a to na lepioszki, a to na blinki i mleko. Im było dalej od kołchozu, bliżej frontu i im cieplejsze robili sia noce, tym mniej mieli my łachów na sobie i tym więcej napominali bandę brudnych bradiagów. Pod koniec tej jazdy miał ja na sobie, pamiętam, już tylko podartą wiejską fu-fajczynę, zimową czapę, bo okrutnie w głowę marznący za nic bym jej nie przehandlował, i buty w takich dziurach, że nikt na to świństwo patrzeć nie chciał. Mówił ja, że myślało sia wtedy tylko o jedzeniu i wolności. Tak to jakoś dziwnie wyszło. Wiedzieli my, że je-dziem bić Hitlera, ale co potem? Będziem na swobodzie, każdy pójdzie, gdzie zechce, i robić stanie, na co ochota przyjdzie? Wróci na swoją ziemię, żeby na niej zacząć gospodarzyć? Kiedy i jak? W tym wagonie jechali różne ludzie i różne gadali rzeczy, kłócili sia ze sobą i z nami ząb za ząb. Jechali stare żołnierze z kampanii wrześniowej i oni 114 uwili, że wszystko będzie, jak było, byle do Polski do-lechać. Ale martwili sia, że dojedziem nieprędko, że przed \\ sianiem na front szkolić nas będą długo, może i pół roku? la to młodsze krzyczeli, że nigdy, że nie przetrzymają nas tak długo, bo ofensywę czuć w powietrzu i nasz pociąg, tak jak i te, pełne wojska i czołgów, potrzebny na pierwszej linii. I zaraz zaczynał sia spór, gdzie ta linia teraz może być, bo gazety my rzadko widzieli, a na stacjach trzeba było 1 T/uchy napełniać, a nie głowy. Tak że wiadomości w nich było mało i w końcu każdy rozprawiał nie o polityce, Polsce i zy kościuszkowskiej armii, tylko o sobie, o tym, jak będzie dalej żyć abo gdzie przyjdzie sia jemu umierać. Ale choć 0 życiu i umieraniu było gadanie najczęstsze, kłócili sia takoż ludziska o tę nową dywizję, czy będzie ona polska naprawdę i do boju zdatna, czy tylko na przyprzążkę wojująca 1 taka sama żvwa jak Kościuszko, bo już wszystkie wiedzieli, ż.e on tej bumagi do nas nie przysłał. Skąd wiedzieli? Nu, trochę od tych z Hłuszy Szlacheckiej, a trochę — nie uwierzysz pan — od prawnuka zesłańca z sześćdziesiątego trzeciego roku. Jechał on w tymże wagonie, po polsku mówił tak samo jak po rusku, dziadowie jego zesłance, Sybiraki. Dlaczego rodzice nie wrócili do kraju? Tego nie wiedział, ale od dziecka uczony był polskiej mowy i polskich pieśni. I to on któregoś dnia opowiedział nam wszystko o Naczelniku, on zaśpiewał: „Patrz, Kościuszko, na nas z nieba". I wiesz pan, dziwnie było. Pociąg leci na zachód, a razem /. nim leci śpiew tamtego, wolności śpiew, że potrzebny nam miecz, by ojczyznę oswobodzić, patrz na nas, patrz, jak będziem brodzić we krwi wroga, kiedy za nią, twoją i naszą, pójdziem w bój, kiedy za wolność z ochotą przele-jem krew, krew, krew. Znaczy tak. Skończył i nikt nie powiedział ani słowa. A on jak raz rozweselił sia, rozśpiewał i szli piosneczki jedna za drugą, a żadnej my nie znali. Byli tam kosyniery i ulany, trębacze pobudkę grający i polskie wiarusy — nu, cała przeszłość. Istoryczna, sam pan widzisz. Słuchali my tego chłopaka, Wojtek jemu było na imię, i czuli sia jakoś głupio. Toż my niecałe cztery lata na Sybirze siedzieli, a jego rodzice nigdy nawet nie byli w Polsce. I to on wszystkich 115 teraz uświadamia, kto z nieba na naszą dywizję patr__ będzie, on nas dawnych polskich pieśni uczy. Wyszło, pa nie, jakoś niełowko, ale on tego nie widział, nie rozumiał: ot, prosto śpiewał, jak w puszczy ptak, z całego gardła wy-J dzierał sia. Dla niego była w tym śpiewaniu nie tyle Polska, co dom rodzinny, matka, opowieści dziada. I oczy miał zapatrzone gdzieś na wschód, w stronę Sybiru, nas nie widzące, maślane. Ot, losy ludzkie! Cholerny, cholerny, cho-j lerny ten świat! 1 Nu, trudno, zdarza sia i tak. Jedno pewne: Kościuszko j z nieba bumagi do nas nie przysłał. Nu, to kto? Tego nie wiedział w naszym wagonie nikt, chyba jeden Wasyluk, ale ten gdał, że wojsko będzie jakiejściś Wasilewskiej, a kto by chciał pod babą wojować? Zakrzyczeli jego, że nie może tak być, niech lepiej zamilczy, dosyć my mieli rządów babskich w kołchozie. Na tego Wąsy luka pokrzykiwali często, bo lubił on gadać o tym, że żyli my przed wojną „bezmyślnie i gnuśno". Inaczej jak on, który w więzieniach za polityk siedział, niespokojnie, znaczy sia, żył. Dopiero kiedy r _ koniec września więzienie rozbili germańskie samoloty, poszedł on za komunistami ze swojej celi na wschód, aż doszedł do samej Moskwy. Temu nie wierzył nikt, ale chyba musiało tak być, że do tamtych przyczepił sia. W czter- \ dziestym roku trafił za Ural i teraz dobrowolcem zgłosił sia do najbliższego wojenkomatu. Dziwili sia my tylko, po co wraca, kiedy nieprzymuszony doszedł aż tak dale_._ i w sowchozie, jak mówił, dobrej posady dochrapał sia, ale on tylko ramionami ruszał, mówił, że to rzecz zrozumiała i prosta, chce on nowy ład zaprowadzić u nas, w naszym nieszczęsnym kraju, w którym zamiast rządu zawsze był bajzel. Nu, nie wszystkie chcieli słuchać o tym, że nasz kraj taki nieszczęsny i niemożebny do życia, i z tej przyczyny pytali Wasyluka, po co pcha sia z powrotem do tego czyśćca czy piekła? Coś w tym nie tak, coś on kręci. I jak nie za komunizm siedział, to za co? Wasyluk złościł sia, ale na pytania nie odpowiadał, tylko uszami strzygł i ludzie stali ciszej mówić, aż na koniec same nie mówili już nic, tylko słuchali. A on odradzał śladem Andersa iść, czego już nikt nie mógł zrozumieć, bo niby o jakim „iściu" Wasyluk gada, 116 ledy nas wiozą, i to do Kościuszki? Znaczy, bić sia, a nie prosto tak, chodzić za kimś. Nu i słuchać, i odpowiadać nie warto! A o czym ludzie chcieli słuchać? Dawno to już, nie wszy- tko pamiętam, ale, owszem, słuchać i mówić lubili o tym, lak im kiedyś żyło sia, jakie było to, czego na mój rozum nawet nigdy nie było, tyle że było wcześniej od tego, co było teraz. Że co? Że to „było, było, było" — niejasne? Nu, powiedział ja prawdu, nic nie zełgał. A do reszty, czemuż panu przeszkadza to, że „było, było, było" — a? Nu, nie bę-itziesz pan przecie jak Wasyluk na każde „było" śliną strzy-I ;ić! Toż był dom u każdego rodzony, własny, byli dzieciaki, łodzie, łuhy, było też... Że starczy? Niech będzie, tylko więcej nie przerywaj pan, a to zagaszę ognisko i pójdę precz. |;i człowiek uparty i takoż swój honor mający. Teraz jasno mówię? Nu, dobra. O czym jeszcze w tu poru ludzie gadali? Ano, zgadywali, jaki to będzie powrót do tego domu, który był. Nic pan na to nie poradzisz, trudno — był. Śnił sia po nocach, raz miło, a raz strasznie, ale miał jego każdy jeden w oczach i kiedy mijali my cudze wsie, cudze chałupy, mówiło sia: „Ta do mojej podobna" abo: „Ten dom wyższy, za to dach ma kudy gorszy", abo: „Żebym sczezł, jak to nie moja chata! Patrzcie, patrzcie, taka była, takusieńka!" Wypatrywali takoż podobnych sadów, ale tych było koło domów niedużo, nu, krzaki bzu i czeremchy — wszędzie jednakie. Chłopy, co zostawili za Uralem, jak Szóstak w Czu-gunce, żony i dzieci, pokrzykiwali: „Tu już wszystko kwitnie, a tam! Jak im teraz, sierotom? Czy przetrzymają, czy jak przyjdzie czas, same znajdą drogę do domu? Takiego domu jak tamten z brzegu, koło toru. Choroba! Znieśli my wszystko razem, w kupie, i wywózkę, i transport, i głodne lata, a teraz? Ja tu, rodzina na północy. Cholerny świat!" Nu, jak pan wiesz, u mnie było inaczej, ja tu, a moi na zachodzie. Znaczy, różnie bywało. Takoż z tego gadania, pokazywania sobie własnych domów w obcych wsiach, z tego użalania sia i cholerowania pokazało sia, że nie każdy, jak ja czy Deczko, trafił od razu do kołchozu i pracował, i pra- 117 wie zawsze miał co do gęby włożyć. Opowiadali ludzie różne istorie, ot, choćby taki Jan Rutka, że on ze szwagrem był przy wyrębie lasów i spławianiu drzewa. Ciężko tam było, głodno i chłodno, praca dla nich ponad siły. Norma duża, wojenny pajok mały i wyrobić jego nigdy oni nie mogli, choć zdzierali ręce do krwi. Znowuż kiedy Rutka był za flisaka, znaczy spławiał ścięte sosny, dokuczali jemu nogi po mokrym piachu wiecznie drepczące, wiecznie zanurzone w jak lód zimnej, górskiej rzece. A jeszcze do tego w tym obozie byli nie same polityczne po wyrokach, nie same prze-siedleńce, ale takoż bandziory i kryminalisty zesłane tam po odbyciu kar więzienia. Tym praca szła łatwiej, a do tego rozgrzewali sia piciem i często nad rzekę przychodzili odurzone samogonem. Skąd jego brali, tego Rutka nie wiedział, tak samo jak nie wiedział, z jakiej przyczyny im podpadł. Nie chciał nam powiedzieć, czego od nich doświadczył, ale mówił, że dopiero tam zrozumiał, co znaczy słowo: okrutny. Ich złość obrzydła jemu tak, że zgłosił sia dobrowolnie ze szwagrem na nocne warty i z psami obchodzili baraki w zawieję, śnieżycę czy piekący mróz. Od tego chodzenia po nocy i przewiewania wichrem na wskroś poprze-ziębiali sobie nerki, pęcherze i poodmrażali nogi, tak że nad ranem nie byli to już oni, tylko jakby bałwany ze śniegu i lodu. Ciężko było w takiej skorupie łazić. Idziesz, a so-sulki tak i wiszą na udach, łydkach — nu, robiąż oni pod siebie nic nie czujący. Jak dostali walonki, było lżej. Ale i tak szwagier umarł od tego chodzenia po mrozie w kółko, w kółko. Znaczy tak. Nacierpieli sia oni, ale woleli mordować sia w samotności noc w noc, jak słuchać gadań, wyrzekań, straszliwych przekleństw, jak żreć sia o każdą szmatę, każdy cieplejszy kąt, żreć sia o wszystko, bo wiadoma rzecz — każdy chciał przeżyć. Ten Rutka wierzyć swojemu szczęściu nie chciał, kiedy w barakach gadać zaczęli o polskim wojsku i w kwietniu okazało sia, że on może już stamtąd odejść. Ale nawet wtedy musiał od tych bandziorów nasłuchać sia ordynarnych i wrednych słów. Jakże to, on odchodzi, a oni zostają? Bo białoruczka on, człek uczony, tak? Bo naprzykrzyło sia „panu" ich towarzystwo? Bo oni tutejsze, 118 a on Polaczyszka, zapadnik? Nu i dawaj winić jego za wszystko, za cału „istoriu", za „wosstania" i „pańską gordost'". Zadziobaliby Rutkę, żeby nie wzięło jego w obronę naczal-stwo obozu. Zdarza sia i tak. W naszym wagonie Rutka był najcichszy ze wszystkich, tyle że kaszlący, ale nigdy nie narzekał. Mówił, że tego nauczyli jego psy. Tam, na północy. Takoż wszystkim z oczu schodził. Tylko raz my na niego zagapili sia, bo tak to nie popatrywali w tamtą stronę. Ale wtedy słońce akurat przygrzało i patrzym: Rutka wyłazi z kąta, rozzuwa sia, znaczy szmaty odwija, bo walonki miał ze skręconych szmat. Odwija, odwija, Wszystkie patrzą, aż pokazują sia nogi sine, miejscami czarne, a palce i pięty — nu, całe w ropie. Nie nogi, a jakieś stwory sękate, pokraczne. — Cuchną—mówi któryś. — Gniją — tłumaczy Rutka. I przysuwa do nich twarz, ogląda, maca, a wszystkie odwracają głowy, krzywią sia, cholerują, bo śmierdzi on jak zgniła ryba abo trzydniowe ścierwo końskie. I to leżące w słońcu, rozumiesz pan? Na-wąchał sia ja takiej padliny we wrześniu na szosach, to dobrze wiem. Prawda, że tylko wąchał z początku, bo pod koniec bieżeńcy już koninę żarli, nic na drogach nie zostawiali, chyba że skórę. Nu, Rutka inspekcję zrobiwszy, te opuchłe, grubaśne nogi wysoko ułożył w drzwiach, żeby cuch nie szedł do środka wagonu, głowę odrzucił w tył, oczy zmrużył i mówi, że powietrze tu ma i gotów tak jechać choćby bez końca, do samej śmierci. Najlepszy lek na ropę, mówi, taki przewiew i wiatr. Chciał ja jego odciągnąć, powiedzieć, że na Knilec przewiew — to śmierć pewna, toż żadna baba u nas okien nie otwiera, jak kto na gnilec czy triaskę chory. A i bez tego nie, od duchoty nikt jeszcze nie pomarł, a od wiatru i zimna — sotnie, ot, choćby i rodzony szwagier tegoż Rutki. Ale chłopcy rade byli, że mniej cuchnie, to nie stal ja jemu radzić i ręką machnął: każdy niech pilnuje swoich śmierdzących nóg, jak umie i jak jego w domu uczyli. Co jeszcze ludzie gadali? Różne rzeczy. Nu, choćby i takie, że rozdzielone za Uralem rodziny dziwnym sposobem odnajdywali sia czasem, adresy swoje zdobywali. Tak było 119 HB ¦ ¦ HM I ^Hi na ten przykład z panem Mironowiczem. Opowiadał on nam, że z trzema córkami z Pińska wywieziony, późnię w głąb tajgi, na wyrąb, sam trafił. Gdzie tamte biedniażki zostali i co z nimi — długo nie wiedział. Aż kiedyś, chyba dopiero po dwóch latach, przyszedł list od najmłodszej. I co okazało sia? A to, że do niej, na polu sowchozowym pracującej, podszedł jakiś człowiek idący drogą i pyta, po polsku pyta, co ona takiego pod nosem mruczy, co gwiżdże? Dziewczyna mówi, że prosto tak sobie pogwizduje, że to melodia jednej przedwojennej piosneczki. I śmiejąca sia tłumaczy, że nawet sama nie wie, że gwiżdże ani kiedy gwiżdże. A ten człowiek przygląda sia jej uważnie i pyta, czy żyje ona tutaj z rodzicami? Nu, zadziwiła sia, po co jemu ta wiadomość? A on odpowiada, że z tej przyczyny ją zaczep pił, bo napomniała jemu jednego swojaka, Pińczuka. Daleko, w tajdze, przy robocie to samo w kółko gwizdał, a zapytany dlaczego, odpowiadał, że najmłodsza córka okrutnie lubi tę piosneczkę. Jego nazwisko? Kto by familie wszystkich drwali pamiętał? Nu, ale dziewczyna przyczepili sia do tego człowieka, nie ustaje, tylko pyta, prosi, ręce składa: — Przypomnij pan sobie. To ważne. Mironowicz te był, a? Wacław? Nu i patrzaj pan, tamten potwierdził. Okazało sia, to w samej rzeczy Wacław, jej ojciec. Głupie gwizdanie pomogło córce starego odnaleźć, list do niego wysłać. Trudno uwierzyć, ale tak było, nie inaczej. Nu, zdarzali sia i gorzkie opowieści. Ot, taki Marcir Żmudny, opowiadał swoju istoriu i aże wzdymał sia od żalów, od złości jak stara ropucha. Bywało, siedzi, pęcznieje, słowa z niego tak i sypią sia jak kumkanie żabie. Kwa, kwa... Toż zasłużony on, osadnik z Wołynia, ranny jeszcze w dwudziestym roku. Za cóż przymusowo wywieziony, kwa, kwa? Za cóż wszystkie winy PiJsudskiego na niego zwalili, Kijów karali, kiedyż on i tam kontuzję oberwał, a żeby to, kwa, kwa, kwa... Zawsze pecha miał. A inszy jemu na to, że przynajmniej wiadomo: marszałkowski ty był, piłsudczyk, a mnie ukrzywdzili, choć ochotnikiem do wojska ruskiego ja poszedł, Hitlera chciał bić. 120 /dziwili sia wszystkie. Do ruskiego, pytają, do Czerwonej Armii, pytają? Znaczy on co, krasnoarmiejec? Tak po cóż / nami telepie sia? Nu i okazało sia, że do armii wzięli jego w czterdziestym pierwszym i zaraz zwolnili, popędzili do strojbatów — znaczy batalionów budowlanych — na wstyd podawszy. Że niepewny z niego element, niegodny zaufania. Żal on miał do tamtych okrutny i takoż bez wielkiej ufności do Kościuszki jechał. A nuż i tam nie będzie on całkiem pewny? Wojska niegodny? Pomyśleć straszno, co wtedy? Czy i ja różne istorie opowiadał? Nu, a jaż nie jechał z nimi? Jechał. Znaczy i opowiadał: o Karpyniuku, o wywózce, o Kaziuku w polu znalezionym. Takoż o starej babie, co z robienia na drutach ważna stała — czort chyba tylko zgadnie, z jakiej przyczyny człowiek zrobi sia, bywało, ważny — o Iljiczu, o krowach, o Nasti dojarce i o kosookim Zubie. O nim wtedy, jak Kostia nie słyszał. Zawsze brat rodzony. Nu, tak. Ludzie radzili, jak na miejsce dojedziem, nic nie gadać, toż każdy swojego wroga ma. Powtórzy taki, że w drodze narzekał ten abo tamten, mówił, że dawniej wszystko można było dostać, tylko pieniądze, brachu, miej. Znaczy co ? Znaczy, nie podoba sia jemu cościś tutaj ? Wspomina, zamiast patrzeć, uczyć sia, gazety czytać? Znaczy, właść sowiecka nie po myśli jemu, a? Cudze i do tego sanacyjne porządki chwali? A? Nu, to może on wróg klasowy, wróg tutejszej właści? Ludzie mówili, opowiadali, doradzali, a pociąg jechał przez cały ten kraj płaski, szeroko otwarty, jak bywało rozlewisko w czas powodzi. Tyle że zielone. I wszędzie byli baby: na polu, na siodełkach traktorów, przy kierownicach ciężarówek, na szosach z chorągiewkami w rękach i bez, na zwrotnicach i stacjach. Każda piersiasta. — Choroba! — mówili nasze chłopaki. — Że też tyle dobra w czas wojenny marnuje sia, nieużytkiem leży! Cholerny, cholerny ten świat! Jechali my, aż transport stanął i ludzie zaczęli wyglądać, mówić, że to jakieś Diwowo, ale baraku żadnego, stacji jakby żadnej, tylko szyny, szyny, bocznice, na nich stare 121 platformy. Patrzyli my przez otwarte drzwi na rzadki sosnowy lasek, na piaszczystą drogę szeroką, rozjeżdżoną, w te zagaję włażącą. Teraz każdy wie, dokąd ona szła, ale my w tu poru ciemne byli, nic nie wiedzące. Po co stoim? Czego tu można dostać? Chybaż nie trochę kipiatku? Nu, okazało sia, że dostać można było dużo, po prawdzie wszystko: funkcje i naszywki, dobrych szefów i złych, żarcie z kotła, mundur, karabin, życie i śmierć. Bo to było już. Kilkanaście kilometrów w bok, na końcu piaszczystej drogi — Sielce. Sam pan widzisz, bywa i tak. Gapim sia, znaczy, nikt nie wie, czego pociąg stoi, kipiatku jak nie było, tak nie ma. Aż tu przed pociągiem zaczynają chodzić. Kto? Patrzym, o mało z pociągu nie wypadłszy: polskie podoficery, w rogatywkach z orzełkami, mundury na nich znajome, jakby przedwojenne. Bożeż ty mój! Zagapili sia wszystkie, oczom nie wierzą. Bo choć każdy wiedział, po co jedzie, to konwojenty byli ruskie, żołnierze na wszystkich pociągach ruskie, wszystko, z babami razem — ichnie. Prawda, Kościuszko polski bohater, ale nieżywy on i nikt nie wie, czy to biedniażka, czy też i po śmierci ktoś ważny, gieroj. A tu na własne oczy widzim żołnierzy, żywych żołnierzy. Widzim to, o czym już zapomnieli my, jakby każdemu na północy pamięć śniegiem zawiało: nasi. Chybaż oni stamtąd, z Polski? Nu, jeden tak powiedział, drugi zaraz syknął, że Polski tam teraz nie ma, jakie „stamtąd", toż Germaniec siedzi na wchód i zachód od Wisły. Ale nic, słucha każdy i nie słyszy, tylko patrzy. Pasy, naszywki — jak w Polsce. Stanęli, salutują — jak dawniej. Nu, znaczy prawidłowo, że kupa oberwańców i głodomorów gapi sia na nich. — Prawdziwi — mówi Deczko. — Jej Bohu — prawdziwi ! Powiedział i naraz tak cicho zrobiło sia w wagonie, że aż straszno. Jakby to wpatrywanie sia w tamtych odbierało każdemu siły, a takoż głos. Ręce — z ołowiu, nogi — z ołowiu, w gardle sucho. Aż naraz komenda, rozumiesz pan? Pierwsza po latach: — Zbiórka! Wagonami zbiórka! 122 Niby wrzask, a od niego robi sia dziwnie jakoś lekko, wesoło, głupio. I w gardle ściska, i śpiewać chce sia. Posypali sia ludzie ze wszystkich wagonów, idą, biegną, lecą. Obstąpili tamtych, pytają o dywizję, a jakże, pytają, gdzie te Sielce z kościuszkowską, a jakże, tamte odpowiadali abo nie. Kazali czwórkami ustawiać sia, szło kiepsko. Deczko mruknął: „same ofermy", i naraz powiało czymś znajomym, rekruckim. I znowuż komenda: — Równać w czwórkach! Plutonami naprzód! Nu, dobra. Ludzie nie umieli kryć w szeregach, szli nierówno, nie po wojskowemu, ale czuli sia już prawie w wojsku, pod komendą tamtych szarż. Droga była piaszczysta, między sosnami, szli my i szli, prawie ze dwadzieścia kilometrów, po drodze minęli duże wsie, Wakino i Fiedia-kino. Kto mógł, kupował tam od bab mleko i placki kartoflane, a Lep namawiał, żeby opylić resztki tego, co każdy ma na sobie, jak mówił — całe cywilne barachło. — Zdzierajcie z siebie, co lisznie! Zdzierajcie! Znaczy tak. Potem zeszli my w dół, na brzeg i nie wiem, jak u inszych, ale u mnie jakby serce oberwało sia: rzeka. Do Prypeci nie bardzo podobna, ale szeroka, nie powiem, cała w piaszczystych łachach. Po obu brzegach las sosnowy, rzadki, całkiem do naszej puszczy niepodobny, ale zawsze. Mówią, że to tutejsze rieczyszcze — Oka. Zapatrzył sia ja na tu wodu, na prom chodzący po linie w tę stronę i we wte, i zaczął mięknąć. Dopiero wtedy uwierzył, że coś taki przewaliło sia, odmieniło, nie wracać mnie już do Czugunki, nie oglądać więcej ludzi tamtejszych. Gdzieś oni już za mgłą, na końcu świata, daleko. I nie uwierzysz pan, ale kiedy wiózł mnie ten ichni dub na drugi brzeg rzeki, zaczął ja, żeby nowego miejsca nie zauroczyć, ciskać w wodu wszystko, co było złe. Transport zapadników w lutą zimę, o kamień rozbiwszy sia, z nurtem popłynął. Krzywda, poniewierka i bezdomny czas — poszli jak kamień na samo dno. A skuka? Niech takoż odczepi sia ode mnie, niech z promu stoczy sia, choroba, niechaj ją fala pokryje, trzepnie o dno, pohula po niej, zadusi, zaleje, zatopi. Łeb bestii ukręci. Myślał ja tak i te myśli w Okę rzucał. Wodzie zło żadne 123 nie wadzi, jej nie zauroczysz, nic nie nakażesz, zrobi, co sama zechce. Ciekaw pan, czy wszystko potonęło? A nie, łgać nie stanę. Skuka, widać na mieliznę trafiwszy, zaczepiła sia o piach pazurami i z powrotem na prom lizie, widzę — znowuż do mnie wraca, o rieczyszczu, o jeziorze napomina. Nu, już przybijali my do brzegu i ta cholera przy mnie została. Ledwie wparł ja nogę w piaszczysty brzeg, jak skoczy wyżej, do gardła, jak łapami ściśnie szyję i naszeptuje, że brzeg taki sam jak w Morocznem nad jeziorem, że to ani chybi piasek z mojej zatoczki. Tylko spojrzeć, oczy zmrużywszy, a wyjdzie spomiędzy drzew Maryna, w bar-wistej kosynce na głowie, z kobiałką grzybów w ręku, w po-stołach. Skrzydła jaskółki na czole, a twarz szczęśliwa, spocona. Hospodi, dotyka mnie, policzek gorący, mokry... Ale nie, to młody Zub źle zeskoczywszy z promu uwalił sia prosto na mnie, to jego policzek czuł ja przy twarzy. Nu, tak, trzeba żałość zdusić, chłopakowi pomóc wstać, coś on krzywi sia, nogę widać skręciwszy. Trzeba dalej iść czwórkami przez nadbrzeżne pastwisko, przez rzadki las i tak iść, iść, aż do białych namiotów, do baraków pod sosnami. I to już był wojskowy obóz. Sielce. Czy witali nas? Z orkiestrą? Nu, tego jakoś nie zapamiętał ja, wtedy szedł jak zamroczony, nic nie słyszał, mało widział, a jak widział, to tylko pierwszy raz od lat biało--czerwoną flagę, namioty i wartowników przed nimi, przy broni, w mundurach. A wszędzie orły, orły, orły. Orkiestra? Nu, prawda. Była. Grali tam różne marsze, takoż żołnierze śpiewali: „Kiedy ranne" i „Wszystkie nasze"... Co pan mruczysz? Ja tam był, ja lepiej wiem. Znaczy tak. Najpierw na komendę poszli my do komisji przyjęć i stanęli w kolejce przed barakiem, każdy ze swoim skierowaniem z wojenkomatu w ręku, abo tak, z byle jakim świstkiem z pieczątką. Choć stali po dwóch, ogon za nami by! długachny. Przy stoliku siedzieli pisiurki, ten w środku był nawet oficer, i wypytywać stali każdego, kto on, skąd, czy kiedyś już w wojsku służył? Byli i takie. Ja nie przyznał sia, wstyd było mówić, że z szosy we wrześniu w las uskoczył. A do reszty toż oni nie wiedzieli nic, nie 124 przebierali, zapisywali, co kto wymruczał, i tyle. Znaczy: Szymon Drozd, lat trzydzieści pięć, żonaty, ze wsi Moroczne, ostatnie miejsce zamieszkania — kołchoz Czugunka. Proste? Nu, niby proste. Po komisji przyjęć zbili sia my w kupę i dawaj uradzać, co dalej? A każdy oczy ma wesołe, jakby jaką sztukę odstawił, kogoś wykiwał. Niedługo było tej radości, bo powiedzieli nam, że na dzień-1—dwa dadzą nam spokój, a teraz rozejść sia, inszym do stolika drogi nie zagradzać. Nu i znowuż poszli my z niczym, jak głupie. Niby w południe żarli kapuśniak z kotła, rano pili kawę z pożyczonych menażek, ale to i wszystko. Dalej w swoich łachach i bez żadnego przydziału, nawet bez własnej latryny. Wejdzie człowiek i zaraz pędzą jego precz, przeganiają cywila stąd — tam i znowuż gdzie indziej. Wydzielonego kąta nikt nie miał i Żmudny zaczął wyrzekać, że kiedy tak trudno zrobić z nas wojskowych i dać ludziom spokojnie wysrać sia, to może nigdy już żołnierzami nie zostaniem? Zadarł z Lepem, zezłościwszy sia na niego za to, że chwali i chleb, i zupę z kotła, a wszystkiego ma więcej jak my. Żmudny nadął sia i kumkał: żarcie to nie wszystko, kwa, kwa, mycie, uch, jakie dobre, ale to za mało, kwa, kwa, insze chłopaki mundury mają, orzełki, a my może wcale nie pójdziem do kościuszkowców, kwa, kwa, kwa! Nie stanę ja panu powtarzać tych wszystkich jego strachów i domysłów, że Kościuszko jakiś słabowaty, że nie taki znowuż ważny. Nie stanę, bo nie sprawdzili sia ani jego, ani niczyje wróżby. Tylko że o tym później. Teraz zakurzym. Niezgorsze papieroski pan masz, my tam kudy podlejszą machorkę kurzyli. Z przydziału. To już było coś i choć Kościuszko marudził, żreć i kurzyć także bezlatrynowcom pozwalał. Nu, tak. Włóczyli sia my przez pierwszy dzień po tym całym obozie białych namiotów, obijali sia między sosnami, poleźli nad Okę i rozłożyli na słońcu wszy tłukący, bo wszy przywiózł ze sobą w łachmanach każdy jeden. Ja, zapatrzywszy sia w tę ichnią rzekę, zaczął przemyśliwać, jak by i tutaj rybu łapać, jak by na czółnie śmigać w górę i w dół, ciężkie wiosła znów w rękach czujący. Wiesz pan, 125 okrutnie chciało sia mnie wody choć dotknąć, ale srogi byl zakaz do rzeki włazić. Nu, tak. Insza rozmaitość u nas była taka: między namioty wieczorkiem iść, szukać swojaków abo tych, którzy w tu samu poru jechali na wywózkę i razem na północy żyli. Tak spotkał ja Grzesia Rabeńko, krewniaka ojca spod Pińska. Był on już w trzeciej kompanii moździerzy i mnie radził tamże dostać sia. Znaczy, pokazał swojego porucznika i powiedział, że równy z niego chłop. Wtedy wszystkie nasze polecieli szukać znajomków, dopytywać sia o rodziny pogubione w transporcie abo zostawione za Uralem i w Kazachstanie. Bo już po nas do Diwowa przyszli ze trzy transporty i wiesz pan, w obozie pełno okazało sia Poleszuków, ludzi z Białej Podlaskiej, z Wołynia i Podola. Takoż trafiali sia Wilniuki, Ślązaki i był nawet jeden spod Gniezna, A prawda, Rutka. Naraz rozruszał sia, kuśtykał do tych Wilniuków, rozpytywał, czy nie ma między nimi nikogo spod Lidy, bo okazało sia, że zostawił tam żonę i nie wie, co z nią. Nigdy listu nie dostał, nigdy nie spotkał nikogo, kto by wiedział, czy poszła w transport, czy nie? Nie miał szczęścia, chłopisko, toż bywało i tak, że w tych Sielcach ojciec spotkał sia z synem, krewniak krewniaka zobaczył. Nasz Szóstak odnalazł młodszego brata, tego, co przed wojną w pińskiej marynarce służył. Takoż był jeszcze obdarty, bez przydziału i Szóstak do nas chłopca przyciągnął. Nu, niech będą razem, w dobrej kompanii weselej. Aha, jeszcze i to: zauważył ja, że te chłopy, co już przydziały mieli i mundury, śmiali sia, żartowali, ciężar jakiś z. pleców zrzuciwszy, a cywile w łachach ciągle jeszcze byli jakby „stamtąd", ofiary wojny, znaczy sia: zagubione, do nikogo nie przynależne. Cholerowali częściej, dokuczali sobie i in-szym. Wredne byli. Nu, wiadomo, brudne oberwańce, prosto nikt, cvwil-banda. Aż w końcu przyszedł czas i na nas. Pognali wszystkich do baraku, gdzie zdarli my stare łachy, szorowali sia, prychali, wyparskali ze siebie całą czarność i resztę żłoby. A później czystych już i ogolonych oglądali chyba konowały, bo nie znali sia oni na niczym. Każdy z nas mówił, że zdrów i silny, a oni tylko kiwali głowami, że tak. Ja też nie przy- 126 znał sia do swojej triaski. A już Rutka! Ledwo na nogach stoi, a łże, że silny, zdrowy, całkiem zdatny. O pęcherzu ani pisnął, choć każdy wie, że ten u niego jak sito i z chłopa cieknie bez żadnego pomiarkowania, dzień i noc. Nu, nic. Te dochtory tylko jemu nogi dobrze obejrzeli, pokiwali głowami, coś poszeptali, obiecali kopyta podleczyć. Dobra. Potem wszystko już było przepisowo. Zbiórka, fasowanie drelichów, bielizny, owijaczy i butów. Na furażerkach orzełków nie było, wycinali my ich same, a jakże, z puszek. Bez korony to miało być, mówili — orzeł piastowski. Nu, Żmudny zaraz: kwa, kwa, a Kościuszko byl co, z Piastów? A może z Piastów ta Wasilewska? I męczy sia, i wycina, i nic, tylko kwa, kwa, kwa. Wasyluk gdzieściś zapodział sia, nie było komu uczenie tłumaczyć, dlaczego tak. Mnie wyszła taka szeroka ptaszka, więcej kuricu jak orzełka napominająca, ale jaż Poleszuk, tam u nas Piasty nie rządzili sia, nu, po prawdzie to nawet na polowanie z nagonką nigdy nie przyjeżdżali. Cóż pan usta wykrzywiasz? Mówię, jak było. Z Piastami spotkał sia ja dopiero za Odrą, ale to już insza istoria. Jutro opowiem. Zakurzym, a? Słońce zachodzi, kończyć czas. Nu, znaczy, dzisiaj tylko wojnę odwalę. Patrzaj pan, w godzinkę zrobi sia koniec z cywil-bandą, ze szkoleniem bojowym, z wojowaniem, z marszem na Berlin i ze zwycięstwem. Teraz, a wtedy... Bożeż ty mój, toż dwa lata my tłukli sia z Ger-mańcem! A pan krzywi sia i ciągle swoje: głupstw nie powtarzać, istoria inaczej mówi. Nu, niech mówi, jej prawo. A ja opowiadać stał, co wtedy myślał, czuł. I dobra. Nie będęż jak Karpyniuk gadać, że już wtedy wiedział wszystko, że ja puszczański wołchw abo Wasyluk nie gnuśnie, a idiej-no żyjący. Nu, znaczy tak. Kiedy my tak z orzełkami wozili sia, przyszli „kupcy", jak tam mówili, znaczy, przyszli dowódcy kompanii, i abo pytali sia, kto gdzie służył, abo zwyczajnie wybierali sobie dwóch—trzech, a za tymi szła już cała kupa ludzi z jednego wagonu. Trzymali sia tu ludziska razem, znaczy sia swojaki, bo tych z Pomorza i Poznania za swo-laków my nie uważali. Wtedy, toż mówię, że wtedy! Mówili 127 oni jakoś inaczej i twarde byli, panie, nieużyte. A my rozumieli sia, znali te same pieśni, te same pagaworki, przekleństwa. Nu, przekleństw to jeszcze poduczyli sia trochę, tam było ich przepaść, obce, a niezgorsze. Mój krewniak, Rabeńko, radził iść pod komendę jego porucznika, znaczy sia Wysockiego, ale do trzeciej kompanii moździerzy jakoś nie brali, wychodziło na to, że szurną nas wszystkich do piechoty. Nu, dobra, żeby tylko razem. I tak, jeszcze nie kupionych, pognali nas pod wieczór sienniki na noc szykować. Już w namiotach mieli my spać, a jakże. Tu znów bieda. Mówią, że sienników nie ma, słomy zabrakło, a nowej jeszcze nie dowieźli. Jakiś tymczasowy szef, noże w łapy wcisnąwszy, pognał nas nad Okę, żeby wikliny naciąć i z tego zrobić posłania. Popatrzył jeden na drugiego, wiklina, wiadomo, twarde draństwo i przytul-ności w sobie żadnej nie mające, ale co było robić? Na żęciu sitowia to ja znam sia, czemu nie, nie pierwszyzna dla mnie w wodu wlazłszy ścinać komysze abo tatarak. Poszli my. Nu, rozzuł sia każdy, z takim trudem wyfa-sowane drelichy ściągnął i tylko w bluzach buch do rzeki. A ona całkiem niegłęboka okazała sia, przy brzegu zarośnięta, ale dno piaszczyste, nie powiem. Żadnego mułu, żadnego torfowiska, dno jak złoto. Śpieszyło sia szefowi, to nie mógł ja po swojemu rzeką nacieszyć sia, ale tnę, a jakże. Znalazła sia za wikliną i kępa tataraku, mało było tego, ale zawsze, po niego ja aż po pas w wodę wlazłszy. Co mięsisty tatarak, to nie wiklinowy pręt. Tnę i tnę, aż tu słyszę, ktoś koło mnie jęczy. Patrzę i widzę, jak Rutka wyłazi na brzeg, sine stopy rozciera, a one coraz mocniej sine, aż czarne. To mówię jemu, żeBy brał, co nacięte, i z tym wracał, a ja już za niego nożem pomacham. I tak został ja sam na brzegu, bo insze swoje zrobiwszy z szefem odeszli, a on mnie w wiklinie nie dopatrzył sia. Nu, poszli, ja tnę. Naraz miarkuję, a słuch mam czujny, puszczański, że ktoś za mną staje. Stoi, milczy, widać gapi sia, co robię. Myślę, ki czort? Toż rysiów tu nie ma? Rzutko stało. Odwracam sia, a to ten porucznik od moździerzy, Wysocki. Czekam, aż zacznie krzyczeć, że coś nie tak, że ja w wodzie, a zakaz był do Oki leźć, nu, znaczy, czekam, 128 że rozedrze sia. Ale on tylko pyta, czemu ja sam w szuwarach zostawszy tnę bez opamiętania, jakby tego miało starczyć dla całej kompanii ? To mówię jemu, co i jak, że Rutka /. północy zgniłe nogi przywiózł i że ciężko jemu było do wody leźć. Takoż ciężko będzie chodzić, jak nas do piechoty wezmą. Jakiż z niego w marszu może być pożytek, toż on kaleka, jakby bez nóg. Powiedział i przestraszył sia: wot durak, zaszkodził ja jemu! Chłop do wojowania niezdatny nie pójdzie z nami, na zawsze już tutaj zostanie. Bożeż ty mój! Aże mnie podrzuciło, rozkaszlał sia ja. A porucznik nic. Zapatrzył sia przed siebie, oczy przymrużył i w końcu mówi, że on rozumie. Znaczy, wie, jak jest, sam przyjechał tutaj w buciorach, z których wyłazili odmrożone paluchy, w poszarpanej wiejskiej fufajce i w barankowej czapie. W maju — w takiej czapie! Takoż jechał z Syberii jak my. Nu, w to uwierzyć nie było łatwo, bo stał wtedy przede mną chłop na schwał, oficer w nowiutkim mundurze, w chromowych butach z cholewami, wypucowanymi do blasku, znaczy, kubek w kubek taki, jakich ja ostatni raz przed tamtym wrześniem widział. Widać, poznał on po oczach, że jemu nie dowierzam, bo poprawił kaburę z pistoletem, wyprostował w cały rost, a śmigły był jak topola, i mówi, że prawdziwy żołnierz nigdy nie powinien przestać być żołnierzem. On sam, choć brudny i obdarty, poszedł od razu w Sielcach do dowódcy batalionu i w tej czapie, w tych dziurawych butach stanął na baczność: — Obywatelu poruczniku, porucznik Wysocki melduje sia na rozkaz! I ten meldunek, mówi, musiał za papiery starczyć, tamten zaraz rozpoznał w nim zawodowego oficera. Fason trzeba trzymać do końca, zawsze. Powiedział to, pomilczał, a potem pyta sia mnie, czy ten Rutka wojował we wrześniu? To ja mówię, że nie wiem, ale coś zdaje sia, że owszem, tylko okrutnie on skryty, nigdy o sobie pary z ust. Ale tak jakby uczony. Choć tego nikt na pewno nie wie, także samo gdzie i w jakim obozie był. Jedno wiadomo: nogi jemu cuchną. Nu, to kazał ten porucznik powiedzieć Rutce, żeby do niego zaraz przyszedł, 129 ¦ ¦m znaczy, zameldował sia u dowódcy trzeciej kompanii moździerzy. Ja na to głową kiwam, że dobrze, a on nic, nie odchodzi. Powiedział i patrzy na mnie, szare oczy wbił i patrzy uważnie, jakby na coś czekał, jakby czegoś spodziewał sia. Jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam. To, choć rozebrany i bosy, wyprężył sia ja w tej Oce takoż w cały rost, ręce przepisowo przycisnął do gołych boków i naraz wrzasnął, jak przed laty bywało, jeszcze we wrześniu: — Tak jest, panie poruczniku i A on roześmiał sia, oczami błysnął i patrzy na mnie, jakby lubował sia. Nie powiedział nic, wykręcił na pięcie i poszedł czemuś strasznie rad. Ja stoję w wodzie na baczność jak głupi, za nim patrzę. Na odchodnym, już koło sosen, odwrócił sia, krzyknął: — Spocznij! Znaczy, wojowali my już, obywatelu szeregowy? Znowuż roześmiał sia i, na odpowiedź nie zaczekawszy, poszedł. Zręczny taki, jak sosenka prosty. Patrzył ja jeszcze za nim, patrzył i naraz, choć nie całkiem w mundurze, choć jeszcze po kolana w wodzie stojący, poczuł sia i ja żołnierzem. Bez żadnej przyczyny, bo dotąd kwakania Żmudnego uważnie słuchał i ani tak, ani siak nie myślał, nikomu nie dowierzał. Aż w tu minutu Uwierzył, ze to )est nasze wojsko i że ja w nim wojować będę, d0 domu naprawdę wrócę. Tak było, jak mówię, nic nie lżę. I naraz ta wiklina, co ją znowuż z rozmachem zaczął ja cjąć, zapachniała mnie chu- ' torem, komyszami na naszym jeziorze, sitowiem na plosie... Bo, wiesz pan, macham nożem i patrzę: brzeg tej Oki niski, rozkisły, komarów tam ćma. J^ u nas. Mgła takoż wstająca przed wieczorem... Nu, tak. Byli takie żołnierze, co pod Warszawą rodzili sia, to oni mówili, że Oka napomina im Wisłę. Ja nie wiem, nad tamtą rzeką był tylko jeden raz, ale nie widzi sia mnie: brzeg Oki takiż bagnisty jak ^ nas, na rieczyszczu. A gdzież bagna pod Warszawą? W tenże wieczór jeszcze taka istoria mnie przytrafiła sia: kończę wiklinę ciąć, chcę już na brzeg wyłazić, aż tu patrzę, płynie coś, już jest r\a środku rzeki. Patrzę, patrzę, łeb czarny — człowiek. Widać, zobaczył mnie i buch — 130 pod wodę skrył sia. Ale oddech jemu załapać mus. Stoję, czekam. Nu, ten głowę taki z wody wysadza. Pomyślał ja: Germaniec. A zaraz potem: szpion? Bo Germańców w tu poru tam nie mogło być, tylko ichnie zwiadowcze samoloty, bywało, nadlatują. Nu, to krzyczę: — Widzęż ja ciebie! Wyłaź! Wyłaź! A on, jak mnie posłyszał, tak ramionami zamachał, że aż woda zapieniła sia i raz—dwa przy brzegu był. Nu i wyłazi taka łachudra, pół golec, bo tylko spodnie na sobie ma, i patrzy na mnie. Tak i lata oczami po gołych nogach, po wojskowej bluzie, po furażerce i znowuż pod nogi patrzy na ściętą wiklinę. I naraz jak nie wrzaśnie: — Swój! — jak nie nawali sia na mnie, aż dech zatkało. A on łapami ściska, nie tłucze, tylko ściska i gada: — Swój, swój! Wiedział ja. Jakiż posterunek kontrolny goły do pasa! Oferma ty! Nasza, polska! Odczepił sia ja w końcu od niego i pytam srogo, czego tu chce? Okrutnie zeźlił sia na tu ofermu. A on, że do obozu w Sielcach chce, do dywizji, do swoich, że z kołchozu uciekł, na gapę jechał. Co do jednego transportu wśliźnie sia, mówią, że wojskowy, cywilów precz gonią. A że szukają szpionów, w podejrzeniu u nich każdy, kto dokumentów okazać nie może. Nu, to on jechał, szedł, znów czepiał sia stopni, zderzaków, parowozów, w końcu jest. Ale że bez żadnych papierów, umyślił kontrolne posterunki na rzece bokiem obejść. Nu, opary zaczęli wstawać, nad rzeką biało. To i wlazł do wody, przepłynął. Zachciało sia mnie — dla nauki — tu sztuku jemu odstawić, jaką mnie odstawił porucznik Wysocki. Nu, to wiklinu rzucił na ziemię, bluzę obciągnął, stoję i nie mówię nic. On takoż zacichł, milczy, głowę przechyliwszy na mnie patrzy. Zimno jemu czy jak, bo gęsiej skórki dostał. Aż żal zrobiło sia chłopa, nu nic, niech za ofermu pocierpi. Stanął ja przed nim, wiklinowy pręt w obu łapach trzymam, niby bawię sia nim, i mówię surowo: — Żołnierz nigdy żołnierzem być nie przestawszy. Fason, znaczy sia, trzyma. Skąd mnie wiedzieć, kto ty? Nie zdziwił sia on, wypręży! i takim samym golcem jak i wtedy przed porucznikiem — przede mną na baczność 131 stanął. Stoi, ale nie melduje sia, tylko jakieściś uśmieszki zaczynają latać jemu po mokrej gębie. Nie spodobało sia mnie to i swoje mówię: — Znaczy, wojowali my już, obywatelu żołnierzu? A? Toczka w toczkę jak porucznik Wysocki. Nu i co pan powiesz, on takoż wyprężył sia, melduje: — Podchorąży rezerwy Adam Jankowski melduje sia na rozkaz! Zbaraniał ja, on nic. Pyta tylko: — Obywatelu żołnierzu, ale dalej wojować będziemy w spodniach, a? I w śmiech! Nu, potem to już podrożyli my, opowiedział ja jemu wszystko o obozie, o komisji przyjęć, o namiotach i latrynach. I zaprowadził do szefa, a co tamten z nim zrobił — nie wiem. Tyle że za tydzień spotkał ja jego i nie poznał, taki ważny stał. Szarża, a jakże! I oczy wesołe, wesolutkie, zadziorne. Nu, bywa, widać, i tak. A o poruczniku Wysockim dowiadywał sia ja potem, czy nie oszukał mnie, nie nakłamał i pokazało sia, że tak i było: po meldunku tego oberwańca poznał w nim dowódca kadrowego oficera. Nu, już wiedział ja, że nie taka to znowu sztuka, bo sam w golcu z wody wyłażącym żołnierza rozpoznał. A ten Wysocki, porucznik jeszcze przedwojenny, przed samą wojną przeniesiony był do Lidy, gdzie w siedemdziesiątym siódmym pułku piechoty dowodził kompanią. To wszystko Rutka opowiedział. Bo poszedł do porucznika zaraz po tym cięciu wikliny, długo siedział i wrócił całkiem nie ten. Pogwizdywał i rozpytywać mnie stal, jakim zielem u nas lichoradkę z płuc leczyli? Znaczy, przyznał sia, że ten jego kaszel wcale nie z przeziębienia w eszelonie, że z nim już do naszego wagonu wlazł. Nu, pogadali my o ziołach, o tutejszych konowałach. A Rutka roześmiany, jakby rad z tej swojej płucnej choroby. Myślę: durniej-szy on jak my myśleli. Abo prosto poleżeć w szpitalu chce. Przyszedł apel, posłuchali my żołnierskiego śpiewania i poszli spać. Jeszcze nie całkiem żołnierze, jeszcze bezlatry-nowce, ale już kociołkiewicze. Jeden kociołek na dwóch nam dali. A w nocy... 132 Nu, tak. W nocy Rutka ze swojego pęczka wikliny do go przyturlawszy sia, mnie na ramieniu łapę kładzie. Ino było tu łapu strącić, a i stydno ją czuć, czort wie, • /pro ten ode mnie chce, może już pomiera? Ale nie, na-¦> ptywać stał, że tej przysługi nad Oką nigdy on nie zapomni, unie jednemu powiedzieć musi, jak z porucznikiem Wvsockim było. Nu, dobra. I okazało sia, że Rutka we wrześniu w artylerii służył, podporucznikiem rezerwy był, tylko le do tego nikomu przez te wszystkie lata nie przyznał sia. Porucznik już wszystko wie, obiecał, że przez noc zapomni. I teraz, aż Rutka całkiem nie wydobrzeje, pójdzie do niego, >lo moździerzy. A później na oficerski kurs do Riazania i zno-wuż do artylerii, bo polskich oficerów strach, jak rriało. Gadali my długo i w tu noc dowiedział sia ja, że porucznik, znaczy Wysocki, bił sia we wrześniu do końca i jak już było po wszystkim, przedzierać sia stał do Lidy, gdzie została /x>na z córką. Nu, ale nie tam on znalazł sia, tylko za Uralem, chorował ciężko na tyfus i do Andersa nie poszedł. Jak pan widzisz, dopieroż od tego Rutki dowiedział sia ja w tu noc, co znaczy: za Andersem iść. Nu, porucznik chorował, chorował, w końcu do jakiegoś sowchozu trafił i pracował w lesie przy wyrębie. Sam był jak palec, bez krewniaków i sąsiadów, nic nie wiedzący, co stało sia w Lidzie z żoną i córką. A pisać bał sia, a nuż one pod inszą familią żyją, jego wyparłszy sia? To'ż i tak bywało. Jak tylko o Sielcach posłyszał, przyjechał tu oberwańcem, znaczy sia, pod Kościuszką wojować. Nu, nie całkiem tak, toż on w tu poru wiedział, kto taki Kościuszko, nie to co my. Strach, jak Rutce ten Wysocki spodobał sia: oni swojaki i los ich całkiem podobny. Porucznik jemu radził, żeby nie ustawać, bez końca szukać takich, co później od Rutki widzieli jego najbliższych. — Wypytywać trzeba — mówił — wypytywać. Bo on sam, do Sielc przyjechawszy, znalazł takiego spod Barano-wicz, co widział daleko na północy jego żonę i córkę. Na własne oczy widział, opowiadał, że obie zdrowe. Ten człowiek, wiesz pan, odgrzebywał nawet znad ich ziemianki śnieg i pomagał kopać tunele, żeby wydostać zasypanych na boży świat. To było po wielkiej zamieci, kiedy takich 133 lepianek dużo zasypało. Chłopy, co ratować umyślili, jeździli wiele godzin po śnieżnej równinie, ludzkich śladów szukający, i do głowy żadnemu nie przyszło, że pod tym śnieżnym polem tamte żywcem pogrzebane, Wysocka z córką takoż. Żona porucznika opowiadała po odratowaniu, że słyszała jakieś skrzypienie i łomotanie na górze, ale ani ona, ani nikt inszy nie pomyślał, że to płozy sań trą sia o śnieg leżący na dachach. Dopiero kiedy jakiś koń zapadłszy sia po brzuch, ustał i odgrzebywać jego stali, natknęli sia na róg jednej ziemianki. Nu i tak prawie wszystkich odkopali. Porucznik, kiedy od tamtego spod Baranowicz to posłyszał, zamiast przestraszyć sia abo użalić, śmiał sia razem z ratownikiem, bo ważne było tylko to, że jego rodzina jest, żyje i że on już teraz wie, gdzie jej szukać. Rutka w końcu zmęczył sia tym gadaniem, zaczął kaszleć, świszczeć i przelazł na swoju wiklinu. Ale na ostatku powiedział mnie coś, co ja na całe życie zapamiętał, bo — wiesz pan — pomagało, pomagało, jak puszczańskie ziele: — Sam widzisz. Bywa, że nawet pod wozem będący, możesz śmiać sia. Toż po Wysockiej konie w kółko jeździli, śnieg udeptywali, a ona potem śmiała sia, jej mąż takoż. Nu, dobra. Na drugi dzień rano opowiedział ja chłopakom, jak mnie z naciętą trzciną w ręku porucznik Wysocki z tyłu zaszedł i jak ja przed nim w wodzie na baczność stał. Tak sobie opowiedział, o poruczniku tym zapomnieć nie mogący. Aż Żmudny jak na mnie, panie, nie nasiądzie! Kwa, kwa, głupi ja, ruskiego oficera od polskiego, i to przedwojennego, odróżnić nie umiem, kwa, kwa, toż tu pełno ruskich instruktorów, wszystkie oficery ichnie, ichnie starszyny, kwa, kwa, kwa, ani słowa po polsku nie mówią abo jakoś dziwnie mówią, głupi ja, głupi i tyle. On sam, Żmudny, słyszał, jak dwa oficery po rusku gadali między sobą, jak na Kostiuszkę narzekali, że w centrali siedzi, na miejscu porządku nie pilnuje. Że tu tylko ludzi i śpiewania dosyć, a wszystkiego inszego mało, szarż mało, mundurów i broni mało, nie to co u nich w pułku — wsiewo mnogo. Kwa, kwa, kwa. Że nasz prawdziwy szef, nie ten tymczasowy kapral od cywil-bandy, będzie takoż Ruski, tak serce jego 134 i/uje, bo niby biorą nas, a nie biorą, oszustwo to wszystko i lipa. Kwa... Co pan? Toż nie ja wymyślam, tylko tak kwakał Żmudny. Szóstak, Rabeńko i Deczko, choć nie mówili, że wsio lipa, ale mówili, że ten mój Wysocki obowiązkowo lipny musi być, na pokaz wystawiony, nu, znaczy, do wierzenia podany: patrzcie, wrześniowy on, przedwojenny, prawdziwy. I jakby przytakiwali, że głupi ja. Patrzę na Rutkę, co on? A on nic, mówi, że pójdzie i dokumentnie rozpyta sia, trudnoż nie sprawdziwszy Drozdowi uwierzyć. Toż on nie wołchw. Jakościś inaczej mnie nazwał, uczenie, ale potem tłumaczył sia, że nie najgorzej. Za to ja wtedy wściekł sia i nawymyślał jemu od podleców i łgunów. Jakże to? Przez całą noc dziurę mnie w brzuchu Wysockim wiercił, a teraz sprawdzać idzie? Kto tu łże i kto durny? Ja czy on? Rutka pokuśtykał w stronę baraków, a do nas jak raz przytaszczył sia Wasyluk. Niby przyszedł tataraku ode mnie pożyczyć, bo w jego namiocie sama wiklina i spać na niej niemożebnie twardo. Ale tak naprawdę to przyszedł prze-niuchać, co u nas, czy duchem my nie upadli. Ideowy taki, a spać na twardym nie może! Uwierzyłby pan jemu? My nie uwierzyli. A on rozsiadł sia i mówi, mówi, poucza, że nie przyszli my tu tylko ubrać sia i brzuchy napchać, tylko na front z sojuźnikiem radzieckim iść. I jakie to wielkie szczęście uczyć sia od prawdziwych fachowych instruktorów sztuki wojowania. Bo przecież nie wojował jeszcze żaden z nas, a? Tak my przynajmniej w wagonie mówili, nu nie? Milczę ja, milczy Deczko. Aż tu pyta jego Rabeńko, z naśmieszką pyta, czy spać jemu w nocy nie daje to szczęście wielgachne, czy prosto nie spał, bo sienniki byli bez słomy? Nu, pożarli sia zaraz wszystkie ze wszystkimi. Wasyluk krzyczał, że nadojedli już jemu te szepty ludzi przy nim, jakieś podejrzenia i patrzenie w jego stronę spode łba. To prawda, mówi jemu Lep, okropne tu ludziska. Prawie wszystkie z więzień, z zsyłki i jeszcze czort wie skąd, z jakich robót. Nie uczone bractwo pańskich manier ani sposobów patrzenia. Zeźlił sia na to Wasyluk, krzyczy, że on sam za kratami pół życia przesiedział, pańskie maniery ma w d..., 135 ale widzi, że tu nastrój nieważny, widać, niczego nas życie nie nauczyło. Na to Deczko: jakie życie, gdzie? Wasyluk zaplątał sia, na minutku zacichł i w tu poru przygadali jemu, uch, jak przygadali! Że on nie instruktor, tylko prosty żołnierz, że dywizja także samo jego jak nasza, a jak koniecznie chce inszych nauczać, niech nauki swoje spisze i da, będzie choć jakiś papier w latrynie. Bo dziś — jutro swoją latrynę dostaniem, każdy w to wierzy. 1 nieprawda, że tylko brzuchy napychać nam ochota, do wojowania takoż ręce swędzą. Dywizja niech sobie będzie taka czy owaka, prawdziwa czy lipna, to sia jeszcze okaże, a tymczasowo ważne, że znowu zaczniem żyć. Nie jako zapadniki, przesiedleńce czy tułacze, tylko żołnierze. To prawda i to jedno liczy sia: bić Germańca i wracać do siebie, do domu. Resztę każdy przetrzyma i zniesie, zęby zacisnąwszy. I dlatego stydno, że on, Wasyluk, narzeka na twardość ziemi, która jemu, „wczorajszemu tułaczowi, a dziś żołnierzowi", dała sia do siebie przytulić. O tym przytuleniu mówił wczoraj kapral, wiklinę nam ciąć przykazujący. Cóż to, nie słyszał Wasyluk, jak wyrażał sia wczoraj szef? Że szczęście takie przytulenie i będziem spać tej nocy szczęśliwie, choć twardo. Nie słyszał on tego czy nie pochwala? A może zawołać szefa? Może i jego Wasyluk uświadomić chce? Na takie gadanie Wasyluka mało krew nie zalała, aż za-dychał sia, chce coś powiedzieć i nie może. Nu, to wepchnął ja jemu do łapy pęk tataraku i mówię: — Zbiórka zaraz będzie. Bierz i idź. Z Bogiem. A on mało nie przewróciwszy sia: — Z kim? Uch, ciemniaki, mierzawcy! A Lep śmieje sia i dogaduje jakoś tak: — Bierz tatarak! Mięciutki on, pachnący. A jak ze złości nie będziesz tej nocy całkiem szczęśliwy, to poczuj sia chociaż nieszczęśliwy na miętko. Gruchnęli wszystkie śmiechem, nawet Żmudnemu coś odbiło sia, jakby: kwa, kwa, cha cha. A Wasyluk poszedł przeklinający nas, naszą głupotę i naszą niewdzięczność. Tatarak taki zabrał. Nu, tak. Od tych sienników bez słomy zaczęło sia, znaczy, u nas wszystko: bo jak Rutka ze swojego niby to sprawdza- 136 nia wrócił, przyleciał zaraz za nim nasz szef od cywil-bandy i pyta, który to jest ten, co wczoraj najwięcej naciął wikliny? Nu, mówię, że ja, Drozd. To on do mnie: zbierajcie sia, mówi, porucznik dla was przydział ma. Do niego idziecie, do moździerzy. Patrzę ja na Rutkę, a ten okiem mruga — znaczy sia, nie podlec on, poszedł, sprawę załatwił. Nu, insze zaraz otoczyli szefa ze wszystkich stron, napierają, iść ze mną proszą sia. To szef popatrzył na nich i mówi, niech będzie, co ma dziesięciu z różnych namiotów wybierać, kiedy tu dziesiątka akurat jest i widać niezgorsza. Tak powiedział. I zaraz liczyć zaczął, tak że beze mnie w tu poru przydział dostali: Deczko — i dobra, bo strzelec on znamienity, Szóstak — i prawda, że najsilniejszy ze wszystkich, Rabeńko Grześ — mój krewniak i fakt, że prosił ja za nim. Zub — jakoż nam najmłodszego zostawić, Lep — toż przylepił sia do kaprala, liczyć jemu pomagał, i Walenty Sypor, bo on Szóstaka odnaleziony brat. Takoż dwa Borowiki —-jakże bliźniaków rozdzielać, i w końcu Makowczuk syn, bo najbliżej kaprala stał. Dalej szef liczyć już nie chciał, to zakrzyczeli my, że syn ojca nie zostawi, jakże tak, niech Makowczuki będą też razem. Dziesiątkę kazał porucznik kupić? Dziesiątkę. Nu, a mnie osobno szukał, całkiem osobno. — Drozda porucznik zna — tłumaczył Rutka. — Jego i mnie już wczoraj zwerbował. A dzisiaj tych dziesięciu dostanie, jak sam chciał. Najgorzej wyszło ze Żmudnym, on już jedenasty był. Nu, to jak zaczął kwakać, że my Judasze, zostawili jego na pożarcie abo Wasylukowi, abo tym ze Szlacheckiej Hłuszy, oba Makowczuki, poszeptawszy ze sobą, jemu miejsca ustąpili. Jak raz mieli krewniaka w namiocie sąsiadów, toż nie z Morocznego oni byli, a z ostrowa. Nu, to wyszło, że jest tylko dziewięciu. Ale zaraz Lep zaczął terkotać, że Drozd dziesiąty, wszystko pasuje, porucznik jego osobno nie liczył, na pewno nie. Skądże, czy Drozd aż taki ważny? Skołowali szefa tak, że ręką machnął i kazał za sobą isć. Poszli my jeszcze kupą, ale już po obiedzie tego dnia byli żołnierzami jak te lale: uzupełnili braki, dopasowali drelichy, dystynkcje przyszyli do kołnierza, takoż długo po- B7 n 1HH m ¦ prawiali orzełki wycięte z puszek, bo — jak nam mówili — porucznik nie przepuści żadnej kurze. Powie, że na jajach w gnieździe niech siedzi, nie na rogatywce czy furażerce, i będzie stydno. U porucznika wszystko musiało być pierwszy sort, jakby nowe i od czystości aż błyszczące. Nu, potem obejrzał nas nowy szef, a był to w samej rzeczy sowiecki starszyna. Żmudny próbował z początku kwakać, ale zakrzyczeli jego Borowiki, i słusznie, bo okazało sia potem, że był to podoficer doświadczony, ostrzelany, człowiek dobroduszny i o podkomendnych, nie powiem, dbający. Gruby taki, a oczka u niego jak szparki, widzące na wskroś. Wszystkiego, co sam umiał, chciał i nas nauczyć, a jak sia komu udawało, zaraz mówił: wot. Znaczy: „właśnie, akuratnie tak". Nazywali my jego między nami „Wot" i żyli z tym szefem zgodnie, choć od bojowego szkolenia był kat. Bez końca musztrował, taskał po polankach, uczy! nas takoż defiladowego kroku i salutowania. Mówić po polsku jemu było trudnowato, ale starał sia, nie powiem. Nie wydziwiał jak poniektóre, że nasi salutują inaczej, nu to i my starali sia jego zawsze wyrozumieć. Każdemu strach, jak chciało sia przestać być za ofermę i poczuć w łapie prawdziwą broń. Mieli my ją już w trzydziestym dziewiątym, ale nie wszystkie. Do tych Sielc zjechała kupa mołokoso-sów, podrostkami wywiezionych i o wojowaniu nie mających żadnego pojęcia. Później — śmiech powiedzieć — bali sia oni przed bitwą więcej od inszych, nie dlatego, że nie ostrzelane, ale, znaczy, złość ich na Hitlera była kudy mniejsza, nie taka zajadła jak złoba tamtych. Bo wiesz pan, kto bił sia z Germańcem już raz, chciał pomścić i tamtą przegraną, i swoje porachunki wyrównać: żeby sczezł on za koszenie ludzi na drogach z broni pokładowej, za palenie wsi z powietrza, za wstyd rzucania na stos zdawanej broni, za śmierć bliskich, za rozłąkę, za wszystkie lata krzywdy i poniewierki. A młode co? Poniektóre najgorszy czas przepracowali na wyrębie abo w kołchozach. Pewnie że ciężko im było. Ale nie wiedzieli, jaka jest naprawdę ta wojna, nie posmakowali takoż życia bez niej. Nu, znaczy, ćwiczyli my, szkolili sia, gadali. Po wieczornym apelu ludzie schodzilli sia po namiotach i wykłócali o każde 138 slowieczko: szef to tłumaczył tak, a oficer oświatowy już kapkę inaczej. Jeden łże czy drugi? Póki broni my nie dostali, bali sia, że dywizja jest na niby, ot, dla mydlenia oczu. Gadki chodzili różne: jedne mówili, że za wcześnie nas tu zebrali, a insze krzyczeli, jakże tak? Za późno, nam już dawno do karabinu przykrzy sia, do koni. Nu, koni nie ma i nie będzie. Zle to czy dobrze? Kiedyż poślą nas na front i kto? Sikorski czy Wasilewska? I do kogo sam Kościuszko więcej pasujący? A jak przyjdziem do siebie, to jak będzie naprawdę z ziemią? Polska może być nowa, czemu nie, ale ziemia stara jest, to i do starych swoich gospodarzy musi wrócić. Nu, pytali insze, a majątki? Do podziału oni musowo. A jak do podziału, i o dla każdego kawałek czy wszystko dadzą do kołchozów? Jakich kołchozów? Toż u nas nie będzie żadnych, ale to żadnych! Przypomnieli sia mnie w tu poru kłótnie w Morocznem <> luhy, o dobro nażyte przez leśniczego... Nu, ale nic nie ga-ikirn, niech mówią. A oni swoje: dobra, niech będzie, że przy-ilzielą ziemię każdemu. To co? Będzie całkiem własna, dziedziczna, taka, że można sprzedać, zapisać, abo dzieciom oddać /.a dożywocie? Nu, a podatki? Przyjdzie sia płacić duże, takie te ani zipnąć oni człowiekowi nie pozwolą, jeżeli ziemia piaszczysta trafi sia abo kawał zagaju? Nu, a jeżeli każdy las będzie państwowy, wszystkie jeziora takoż, jak będzie / serwitutami? Toż susz każdy brał z pańskich lasów i rybu do woli z jezior, bo jeziora to po prawdzie zawsze mieli my za niczyje, chyba że stawy to byli, sztucznie zarybione, i ni, wtedy tak, nie boskie już oni, tylko wiadomo — dworskie. Żmudny i insze jemu podobne na wszystko wtedy w Siel-each patrzyli koso i nie dowierzali nikomu, nie dowierzali do końca, to znaczy do pierwszej bitwy, bo potem to i w nich i ościś odmieniło sia. Takie to nieraz zamęczali oficerów oświatowych, pytali sia także o to, o czym insze ze strachu woleli nie myśleć. Ale Żmudny zuchwały był i do wierzenia niL-łatwy. To pytał sia na ten przykład jednego instruktora, I tórego sobie przyuważył, czy on nie z Polaków będzie? I oż nazwisko ma całkiem polskie, choć mówią, że z Irkucka >n, człowiek sowiecki. Tamten mówi, że tak, urodził sia i wychował w Irkucku. A skąd jego ojciec, pyta Żmudny, c tym mieście wziąwszy sia? A? Mówi tamten, że chyba 139 dziad z Polaków. Żmudny aż zacmokał. Z Polaków? Znaczy sia, powstaniec z sześćdziesiątego trzeciego? Zesłany nąi posielenie na Sybir? Nu, tamten udaje, że rodzinnej istorii nie ciekawy, może zdarzyło sia i tak. Dobra, mówi Żmudny, to znaczy, obywatel porucznik Polak i z tej przyczyny przez swoje naczalstwo do nas przydzielony z Czerwonej Armii? I co? Po polsku nie umie? Naszych spraw jakby nie rozumiejący? To tamten, choć widać, że zły, że jemu ciężko, mówi, że matkę ma Ruską, Sybiraczkę. A dziad, przyciska jego Żmudny, chciał czy musiał do końca życia na tej północy mieszkać? Bo jakoś wychodzi na to, że musiał. Biedniażka on! Wychodzi także na to, że daremno walczył w powstaniu i karę na zesłaniu odsiadywał, kiedy jego syny już Ruskie stali i pomnożyli siły tego państwa, z którym on bił sia. Kwa, kwa. Do tego i wnuki jego — Ruskie. Kwa, kwa, kwa, kwa? Nu, to ten instruktor wspychnął i mówi, że Żmudny nie ] myśli istorycznie, że tamto była Rosja carska i przeciw carowi powstańcy wojowali, nie z całym narodem, który takoż udręczony był, żył w ciemności i biedzie. Dobra, na to Żmudny zgodził sia. Ale dalej kwacze: czemuż porucznik „Roty" nie śpiewa? Nie nauczy sia najpierw jej, nu, a potem wszystkiego inszego polskiego, kwa... Zaplątał sia, bo trącać jego zaczęli, Rabeńko spytać chciał, czy porucznik z dobra woli do nas przyszedł, czy tylko na rozkaz? I czy będzie z niego już Polak trwały, czy tylko taki czasowy? O to my wszystkie już dawno spytać jego chcieli, tylko bali sia. Bo i jaż nie dureń, swój rozum mam. Jasna rzecz, że żonę i dzieci ma on w tym Irkucku już całkiem ruskie. Nu i dobrze my myśleli. Okazało sia później, kiedy pułk przegrupowywali nad rzeką Wiaźmą i wielkie pranie tam robili, że ten Polak by! tylko wypożyczony i odszedł od nas, „Roty" taki nie nauczywszy sia. Mówił, że po co jemu mieniąc wielgachny i bogaty kraj na mniejszy i do tego obcy, toż jego ojczyzna tam, gdzie sia urodził z matki Sybiraczki. Z nim odeszli w tu poru wszystkie niezadowolnione z przeniesienia do polskiego wojska i w służbie używający języka ruskiego. Do tego klnący tylko piętrowo, po rusku. Niech pan nie wykrzywia sia, jakby octu wypiwszy. Że 140 1.1 uikoż nie myślę istorycznie? Niby dlaczego? Toż wszystko ti mnie istoryczne na medal: Sielce byli? Byli. Kościuszko / Wasilewską byli? Byli. Że ja chłopa wolał od baby, nu, to już moja gadka, ale jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam. Był w dywizji mój porucznik Wysocki? Był. Władysław Minu na imię. Dostał od naszego dowództwa Virtuti, a Sowieci zrobili jego bohaterem swojego Związku. Jakiego? Nu, Radzieckiego, wiadomo. A nie słyszał pan — w pułkowych spisach sprawdzić można. Spisy istoryczne. Takoż ja, żołnierz Drozd, od Sielc do Berlina doszedłszy w walkach — istoryczny. Znaczy, nieistoryczny będziesz chyba w tym wszystkim tylko pan, a? Jak moja córka. Nu nic, młode wy jeszcze, istoria przed wami. Moja Kasia strach, jak pana we wszystkim napomina. Nieraz takoż wykrzywia sia abo poprawia, mówi, że coś nie tego dnia zdarzyło sia, tylko tamtego, nie tędy my szli, tylko owędy, na mapie czut' w bok. Nu, ona wie swoje od istoryczki, a ja swoje od istorii. Jedno dobre i drugie. Tyle że na wojnie każdy żołnierz wie nie więcej jak sam widzi i tylko to rozumie, co sam czuje i słyszy od swoich koleżków. A uczniowie istoryczki ile wiedzą? I jak? Czort jeden chyba w tym rozbierze sia. Ja — nie. Coś znowuż nie tak? Nu, wiesz pan, abo ja opowiadam, a pan słuchasz, abo opowiadaj sam, znaczy, całkiem sam, ja tego słuchać nie będę. A że żołnierz tylko swoje wie, upierać sia stanę. Nu, weź pan — koń. Skoczy on przez płot w chutorze, jak jemu każesz. Widzi płot, swoje robi, ale nie wie, ani czyje to żerdzie, ani wysokość płotu jaka, ani jak nazywa sia sioło, gdzie płot stoi. Znaczy — toczno nie wie. Bo że to jest płot i jego pan skakać jemu przykazuje — dobrze wie. Nu, kiedy jest orka — także samo. Idzie polem, pług ciągnie, orze. Dobrze orze, spokojny, silny, nienarowisty. Ale na ile centymetrów wie, a? Czyje to pole i czy miedza sąsiada nie zaorana wie, a? Czegóż pan nie odpowiada, tylko ramionami rusza? Ruszać — strach, jak łatwo. A wiedzieć więcej od konia trudniej. Nu dobra, dobra. O to my z panem nie pokłócimy sia. Z Kasią ja takoż nie wojuję. Młode wy i istoryczki was po swojemu uczyli, uczyli, nie zawsze nauczyli. 141 Nu, znaczy, ludzie wieczorami przy ogniskach abo w na-, miotach gadali, kłopotali sia, spierali, jak pan próbuje ze mną, każdy inaczej myślał, inszego sobie starszymi czy oficera oświatowego upatrzył i podchodził jego jak hłuszca na chwoi. Gdzie tokuje? Jak? Napuszony siedzi, głowę w kołnierz wciągnąwszy, czy wypręża sia, dziób do góry podnosi i syczy, i kłapie? Kiochta czy więcej pucha, kiedy hra? I gdzie jego miejsce zapadu: służbowo czy tak, załomocze, bywało, i siada prosto na trawie abo nad rzeką, gdzie ludzie odpocząć przyszli? Nu, ludzi poleszuckich zwieść niełatwo: rozpozna sia takiego zawsze, czy on ukryty gdzie pod sosną, czy chodzi sobie po polance, puszy sia, skrzydłami bije. Bywali różne. Jeden taki, którego takoż Żmudny wypatrzył i podszedł w tu poru, kiedy hłuszce hrać zaczynali, nie spłoszył sia, tokować przestał i zaczął słuchać, śmiech powiedzieć, pilnie słuchać kwakania tamtego. I całkiem zasłuchał sia: nie my w hłuszcowe hranie, a on w skrzek żabi. Wyszło na to, że uważniej słuchał on nas, jak my jego. I choć swoje potem robił, bo instruktor z niego był, i to pierwszej sorty, nad oodziw wiele umiejący, dal sia Żmudnemu przefasonować. Nu, nie to, żeby jak Żmudny kwakał i głupstwa rozpowiadał, tylko po polsku zaczął mówić, „Rotę" śpiewać. Pozasłużbowo zapadać i hrać — przestał. Jak do nas aktory '. zjechawszy teatr odstawiać zaczęli, okrutnie sia w tym rozmiłował i na ich hranie przeszedł. Jeszcze jego tylko podrzucało, kiedy usłyszy, bywało, żołnierze siedzą przy ognisku i ryczą: „My pierwsza brygada" abo „Kiedy ułan z konia spadnie". Po sto razy dowiadywał sia, z jakiej to przyczyny ładnie jest z konia spadać i czemuż to koleżki jego nie żałują? Po co my dzień w dzień pierwszą dywizję —- brygadą obka-dzamy? A jak później, później na melodiu „Brygady" gruchnęło ,,My, Pierwsza Dywizja" — głową póki wał i powiedział jakościś tak, że święty Jan takoż u nas jest zamiast Kupały, a na pogańskie święto zrównania dnia z nocą wszystkie dzwony w kościołach biją. Żmudny zaraz kwa, kwa, ale Rabeńko zapytuje, skąd on wie, jak jest na Boże Narodzenie w kościele? Nu i cześć pieśni. Znaczy sia — hłuszcowej. Bo okazało sia, że zniszczony on, prawda, ale katolik, a matka aż z samej Częstochowy. W pierwszą wojnę między bieżeńców 142 l,(tana, w Rosji zostawszy, za mąż wyszła za tamtejszego Polaka. Nu, tak. Ten instruktor całkiem tokowanie zarzuciwszy i 11 pozasłużbowo istorią dywizji zajmować sia, pieśni marszo- układać i czytał ich Rutce, ale ten tylko uśmiecha sia, alo, rękami od nas odmachuje sia, nie chce mówić, i.ikic te nowe pieśni są. Nu, ale jaż nie głupi, swoje rozeznanie mam, i powiem: kudy mniej musiało tam być tego puszenia iia i klapania. Nasze wojsko tego nie lubi. Nu, syczenie, owszem, mogło być, takoż kłochtanie, ale łgać nie stanę, [U pewniaka nie wiem, czy było. Tego instruktora-poetnika żołnierze lubili, chodzili jego radzić sia i w końcu nazwali Sasza. I nie wadziło to nikomu, nawet Żmudnemu, że jego dziady zwyczajne byli, ani powstań-IX, ani rewolucjoniery, ot — pojechali budować kolej żelazną przez Sybir i tam już zostali, po pierwszej wojnie do Polski nie wróciwszy. Ten Sasza to był dusza człowiek, chciał z nas zrobić najlepszych strzelców w świecie i to on przyuważył sobie Deczkę, który już na mszarach i bołotach sławnie do kaczek strzelał. Pogadał z Wysockim i wziął jego do drużyny dowodzenia. Lunety do karabinku Deczko nie dostał, trudno, ale tak w sobie czuł sia prawie jak strzelec wyborowy. Że co? Że ja o Saszy z naśmieszką? Że bywali i między oświatowcami pozytywy? Hm. Nie za bardzo ja wiem, co u pana to słowieczko znaczy. Aha. Nu, tak. Już po wykrzywianiu sia zauważywszy, a jaż nie dureń, swoje rozeznanie mam, że nie w smak panu moja gadka. Znaczy, że nie wszystkie oni napominali hłuszców? Nu, nie wszystkie. A do tego pokręcił pan, Sasza byl instruktor, a nie oświatowiec. Ale gdzież tu obraza? Toż do kniaziów puszczy ja tamtych przyrównał. Że i kniaź obraźliwy? Nu, miły, toż pan ani hłuszca sam nie podchodził, ani prawdziwego kniazia nie widział w życiu. O co obrażać sia? Ja — insza rzecz. I polował, i na kaczki z kniaziami chodził. Z tej przyczyny moje rozeznanie, choć nieistoryczne, kudy lepsze. Wiadomo, że hłuszec tokuje, a? Wiadomo. Że do dyskusji żadnych nie dopuszcza, swoją pieśń śpiewa do końca, na ludzi nie obejrzawszy sia? Wiadomo. Że hłuszec — ptak ważny, od inszych znaczniejszy? Takoż wiadomo. Nu, dobra, znaczy kłapali, kłochtali. A insza rzecz, czy z tego słucha- 143 nia ich do końca, z tego nieprzerywania, był jaki pożytek? Nu, na mój rozum — jakiś był. Ludzie spokojniejsze stali, nawet Żmudny kwakał kudy rzadziej i ciszej, jak żaba, kiedy nie wie, będzie deszcz czy taki pogoda i — z tolku zbiwszy sia — to nieraz głośno zarechocze, to całkiem kumkać Przestaje. Nu, tak. Pytasz pan, a ja? Co ja w tu poru myślał? Znowu? Toż opowiadam po porządku, jak było. Nu, ja rozmyślać stał, co dalej ? Myśleli my o tym zawsze, wszystkie. I tam, w Czu-gunce, i w transporcie jadący do Sielc, i takoż w dywizji. Dobra, wszystko prawdziwe: Kościuszko, żołnierze, flagi. A co dalej? Jak z każdym będzie potem? Toż my z różnych stron zebrali sia lecieć razem po ptasim gościńcu, a jego widać słabo na niebie, jak mgiełkę jaką. Nie pogubimy sia? Kto skrzydła połamie, a kto tylko puchem drogę wymości? Ot, co. Zaczął ja nad tym przemyśliwać, jaż nie dureń, swoje rozeznanie mam. Takoż nad tym, kto ja był do wojny? Wiadomo, tutejszy. A teraz? Toż tutejszy znaczy — znad Oki. A ja nie stąd. To kto ja? Czort wie, kto. Do wojny, choć w wojsku służył, wszystko mnie było jedno: żyje sia 1 już. A z życiem tak jak z powietrzem, wiesz pan. Póki )est, ani o nim rozmyślasz, ani jego nie czujesz. Ot, żyjesz sobie, bo ono jest, i skończone. Ale jak wywrócisz sia, człowieku, z duszehubki do wody i powietrza tobie zabraknie, na ten czas nic, tylko byś jego szukał, do niego darł sia z dna na powierzchnię, nim zachłystywał sia na brzeg wylazłszy. Tak i ja tam, nad Oką. Jakbym dopiero co wylazł na brzeg. I zrozumiał wtedy, że nie Rusek ja i nie prosto Poleszuk. To kto? Nu, żołnierz swój własny honor i swoją ojczyznę mający. Toż „Rotę" śpiewam z inszymi, czemu nie. Takoż ryczę fałszywie, bo głosu to ja nie mam żadnego, piosneczkę: ;>Pytala się Kasia o swojego Jasia". Otóż to. Kasia, Jaś. Nu i powiedział ja sobie: ejże, Drozd. Nazwał ty swojego syna Sylwester, nie Iwan, to teraz dobrze pomyśl, może i nie tylko z owej przyczyny, żeby nie było żabom na śmiech? Może w tobie, Drozd, coś takiego jest, co siedzi mocno, jak ta z przeproszeniem zadra za paznokciem? Może ty i Polak? Kto wie? I od tego myślenia, do którego człowiek na duszehubce - 144 wiadomo — nie przywykłszy, od tego całego śpiewania i patrzenia na nasze flagi, orzełki, zrobił sia ze mnie znów jakiś inszy człowiek. Nu, nie powiem lepszy, ale ins/y. A przy tym złoba we mnie na sukinsynów hitlerowców taka wstąpiła, że ja by tylko leciał naprzód, gonił ich i grzmocił. Toż przez nich zamieszanie takie, aż głowa pęka! Nocami /.nów doskwierała skuka za Maryną, za dzieciakami i za leziorem rybnym, jasnym, szerokim. A zasnę, obowiązkowo śni sia rozlewisko jakoweś abo zatoka. Kłębią sia mgły, opary stoją nad mszarami, a ja idę przed siebie, rękami jak ślepiec macani abo przedzieram sia przez las, drogi do chutoru szukający. Ludzie na to mówili: tęsknota. Ech, panie, nawet wspominać ciężko! A tu jeszcze- z Wasylukiem zaczęli sia jak na złość takie niemiłe rozmowy i skakali my sobie do oczu jak dwa hłuszce. Powiadam ja raz, nad brzegiem Oki siedzący, ot tak, że skuki za swoimi, że doczekać sia już nie mogę, kiedy będę w domu, znaczy sia, żyć stanę w tej wyzwolonej ojczyźnie. Bo tak szumnie tokowali, nu nie, gadali wtedy tam, w Sielcach. A on jak nie uśmiechnie sia, głowy nie przekrzywi — niby zdziwiony taki —¦ i mówi do mnie z naśmieszką: — To jak, Drozd? Znaczy sia, radzieckim obywatelem chcesz zostać? Już na zawsze? Abo, jak wszystko dobrze pójdzie, ukraińskim? Patrzę ja na niego, nic nie rozumiem. — Ja? Co ty, toż chyba jasno mówię... — Nu, właśnie, mówisz. Ale i Prypeć, i całe Polesie, brachu, toż prędzej moja ojczyzna niż twoja abo twoich dzieci. Aże mnie podrzuciło. — Ot, tobie na! Twoja? A niby skąd? Ja tam żył, urodził sia, każdą ścieżeczkę przez bagna i mszary znam, każdą tropinkę do jeziora. A ciebie, Wasyluk, nikt z naszych tam i nie widział. Ramionami on tylko ruszył, mówi, że w celi wiecznie siedzącego zobaczyć trudno. To mówię ja: — Nu, znaczy, i ojczyzna twoja w więzieniu, a nie na moim Polesiu. Ot, co. — Nie gadaj głupstw, Drozd! — radzi on. 145 ¦ im !»¦¦ ¦ffl ¦in HUI — A po cholerę ty mnie ochotę odbierasz wojować za tę wyzwoloną, za tę, znaczy sia, ojczyznę? A? Wasyluk znowuż ramionami rusza, mówi, że nic nie chce odbierać, tylko widzi, że niewiele ja z tego, co tu do nas naczalstwo mówi, rozumiem. To chce on, żeby wszystko było dla mnie jasne. Takoż swoje rady dorzuca. — Poniał? Ty, Drozd, już teraz wybierać musisz. — Właśnie teraz? I właśnie ja? Odczep sia — mówię. — Insze też — upiera sia on — ale dla ciebie ważne, że ty. I abo zostaniesz u siebie, w domu, na tym swoim Polesiu, ale już, brachu, jako radziecki obywatel, ukraiński abo białoruski, jeszcze nie wiadomo, jak tam będzie, abo wrócisz do Polski. Ale w tej Polsce nie będzie już twojego rodzinnego domu. Rozumiesz? — Nie. Jakże to — nie będzie? Ani Prypeci? Ani jeziora, ani tamtych łuhów? — pytam ja jego. — A nie. Teraz już wiesz? — Znaczy sia... Czekaj, tak ty powtórz jeszcze raz. Znaczy sia, ja sam, własnymi rękami wyzwolę tamtą ziemię, ale już na niej nie zostanę? Aże odetchnął, jakby jemu ulżyło. — Nu, wreszcie. — A ty zostaniesz? Pomilczał on, a potem kułakiem o ziemię prasnął i mówi, że on zostanie, bo ojczyzna jego tam będzie. Wielka Ukraina, znaczy sia, samostijna. Zadziwił sia ja, gadał on tak pierwszy raz. I stał jakiś zawzięty, zły. To mówię do niego: — Ot, tobie na! A nie łżesz ty, Wasyluk? I właśnie to oznacza owo gadanie w kółko, że nie będziem teraz budować ojczyzny na cudzej krzywdzie? — Właśnie to, brachu. Nu, to mówię ja jemu, żeby odwalił sia, jaki ja jemu brat? Siedzi tu, dziurę mnie w brzuchu wierci, istorie takie opowiada, że choć ja nie dureń, zrozumieć ich nie mogę i jeszcze brata odstawia, uświadamiać mnie zamyśla. Też dobrodziej! A może ja by wolał o tym wszystkim nie wiedzieć, a? Nie rozumieć tego dziwnego gadania tak całkiem, do końca? Kracze on. Po co? Taki, co całą nadzieję człowiekowi od- 146 biera, nawet spokojnie nad przyszłością nie daje zastanowić sia, czort wie kto, nie brat. A^yślisz pan, pomogło? Odczepił sia? Gdzież tam! Mówi do mnie, pamiętam, tak: — Jaż wiem, że nie takie to wszystko proste. Ludzie przyszli do dywizji różne: zesłańcy z Nowej Ziemi, z Korni, z Workuty. Sam wiesz, wywiezione tam byli kułaki i osadniki wojskowe abo po prostu różne gliny. Takim leszcze trudniej niż tobie wojować teraz o to, co im było kiedyś całkiem obce, nawet nienawistne. A jakoś wojować chcą. Ja takoż chcę, i to jeszcze jak. Pohulam sobie za wszystkie moje więzienne lata. Nie zaraz, ale pohulam. — Czort z tobą, wojuj. A ode mnie odstań ty, proszę, Wasyluk. Bo i ja bić sia mogę, czemu nie, ale potem chcę żyć po swojej myśli i tam, gdzie mnie serce ciągnie. Ot co. A on na to, że nieraz wyrzekać sia czegoś przychodzi, on przez całe życie wyrzekać sia musiał. Zeźlił mnie tym okrutnie. — Nu i na zdrowie. Ale ty mnie nie para. Kudy mnie, prostemu człowiekowi, do takiego gierojstwa? Toż ty dla inszych, dla idei i czort wie jeszcze po co, męczył sia i poświęcał. A mnie żyć chce sia. Po prostu żyć! I nie ochota wyrzekać sia tego czy owego. Znaczy, i ojczyznę chcę mieć własną, polską, a jakże, od Gęrmańca oswobodzoną, i mój dom nad jeziorem, a w nim babę z dzieciakami. Jedno i drugie. Bo inaczej to kiepskowato. Ani żyć nie będzie warto, ;ini na zdrowy rozum nie ma po co do wojowania tak rwać sia. Patrzy on na mnie jak na głupiego. — To po co ty tu lazł i czego w wojsku szukasz? — A tego lazł, żeby Gęrmańca bić, a wcale nie po to, żeby wybierać, żeby jakiegoś „abo-abo" sobie na udręczenie słuchać. Ty, Wasyluk, człowiek twardy, na ludzkie słabości niewyrozumiały. I do tego dziwny jakiś... — Czekaj. Dokąd ciebie niesie? — A jak najdalej od ciebie! Pójdę brzegiem rzeki, to może wyparuje ze mnie złoba na takich jak ty. Odszedł ja kroków parę, a on drze sia: 147 — Drozd! A nie powtarzaj tego, co mnie wyrwało sia! Drozd! — Krzycz, krzycz — mówię ja. — Tylko że ciebie słuchać mnie nie po myśli. I dlatego poszedł ja. Poszedł! Jak najdalej od wszystkich rad! Od twojego więzienia nie wiadomo za co. Pohulać? Z kim? Gdzie? Zdumiał ty chyba, Wasyluk? Uciekł ja wtedy od niego strach, jaki zły. Ale kudy mocniej jak złość niepewność mnie żarła. Jakże to tak? Może Wasyluk popchał sia do naszej dywizji tylko po to, żeby do swoich trafić? Łapę na moich bołoniach i łuhach położyć? Z ukraińskimi nacjonalistami zwąchać sia? Toż w Czugunce, kiedy Niemcy na wschód parli, ludzie z Pińska mówili, że tamte gotowe z Germańcem ręka-w rękę iść. A ja w tu poru pocieszał sia, że Sońka nie da Maryny ukrzywdzić i że po prawdzie lepiej, jak Niemcom powie, że prawosławną ona, tutejsza. Było tak? Było. Nu, ale teraz czas Germańcą) bić i ja na front idę. Nie zginę w walkach, przyjdę do domu, moi uradują sia, na powitanie wybiegną, a ja co im powiem? A jak syn pytać zacznie, to co ja na to? Kim — znaczy sia —* jemu, temu Sylwestrowi, każę być? Na ojcowiźnie zostać? A jak nie, dokąd stamtąd odejść? Z Wasylukiem nie żyć nam bok w bok. Niepojęty on jakiś, niemiły, jak wiun śliski... Nu, tak. Kiepskowato było ze mną w tu poru. Nieufny ja stał i czujny na każde słowo. Ale to wszystko w sobie, we środku gryzł, a tak na zewnątrz nikt i nie pozna. Rozmów żadnych, sporów żadnych, nie durnyż ja, nie chciał oświatowym podpaść. Takoż starał sia nie gadać z Wasylukiem. Ale on zaczepiał mnie, a jakże, ciągle pouczać chciał, tylko że ja nic. Słucham jego, bywało, i tylko bąkam sobie pod nosem: — Kto wie, co będzie? Nu, może być i tak. Prawdo-podobno. Jak pan widzisz, różnych nowych słowieczek nachwytał sia ja i zaczął więcej uczenie mówić, tak po pańsku. Nu i zdawało sia mnie, że na tym koniec. Ale to znów nie było tak. Bo zalewali mnie z różnych stron tym swoim gadaniem, kłochtaniem, jak Prypeć zalewa łuhy na wiosnę. I widać zrobiło sia ze mną to samo, co z tymi łuhami. Wiesz pan, po jednym wylewie nic, po dwóch łuh już odrobinkę kwaśny, 148 a jak częściej i dłużej pod wodą postoi, to całkiem łuhu nie poznasz, bo to już i nie łuh. Tak i ze mną było. Zdawało sia mnie, że ja ciągle taki sam, a ja był znowu czut'-czut' inszy. I siebie niepewny, i ziemi, na której rodził sia ojciec, matka, ja sam... Zatruł mnie swoim gadaniem Wasyluk. Ot, jak. Że co? Znowuż nieistorycznie myślę? Panie, k czortu takie gadanie! Panu wszystko łatwo przychodzi sia, isto-ryczka uczyła, uczyła, aż nauczyła. A mnie w tu poru Wasyluk wybierać radził i o samostijnej plótł. Uwierzyłby pan jemu w tu poru? Nie? Teraz wiadomo, jak odpowiedzieć, ale tamten czas trudny był, pewności żadnej, a my daleko, jak Filimon-pastuch mówił, u czorta na kuliczkach. Tak że istorycznie myśleć nie przychodziło sia w plutonie nikomu, takoż i mnie, choć ja nie dureń, swoje rozeznanie mam. Ot, co. Nic pan nie mówisz? I dobra, znaczy, dogadali sia my. Co jeszcze było w naszej dywizji? Nu, nie da sia utaić — byli jeszcze baby. Różne artystki, zapiewały — w wojskowym teatrze, znaczy sia. Takoż fizylierki i oficery oświatowe, z pana przeproszeniem i bez naśmieszki — hłuszcowe. Insze kompanie nazywali oświatowych „świętymi", no to i te baby-oficery byli, znaczy, „święte". Takoż w batalionie sanitarnym siostrzyczki zaprowadzili sia niebrzydkie takie, ważne i niedotrogi. Znaczy, dotkniesz sia takiej — oparzysz. Ale sławne dziewki, potem na froncie w ogień po rannych skakali, jakby kule i granaty nie dla nich byli robione. Nu, w tych babach różne takie kochali sia, żenili sia z nimi, ale nie my. Nasze chłopaki latali na brzeg Oki, tam na polanki przyłazili dziewki z chutorów i po swojemu oni baraszkowali. Ale o babach opowiadać ja nie stanę. Zawsze ich dużo jest i zawsze są po to samo. Niby niedobrze, a bez tego — jeszcze gorzej. Nu, to pan sam wiesz, jak mogło być w tu poru na tych polankach. Zakurzym, co? Patrz pan, niby piękności zachód, a taki widać mgiełkę nad Odrą. Jak tam w Sielcach, nad Oką... Co było potem? Nu, potem przyszła broń. Dużo broni. Barkami ją, panie, przywieźli i wygrużali od razu na brzeg. Nad rzeką, choć to było zakazane, tłoczyli sia żołnierze, 149 ale cisza w powietrzu stojała taka, że słychać było bzykanie komarów. Wszystkie szyje wyciągnięte, wszystkie oczy wlepione w tamten ładunek. Prawdaż to, że przyszli moździerze i działa, czy prosto tak, sprzęt jakiś przywieźli Oką? Jedna skrzynia rozbiła sia na brzeg padając i naraz wysypali sia z niej karabiny. Nu, wtedy, panie, ludzie mało nie poszaleli, nie podusili sia. Każdy chciał podnieść, dotknąć, pogłaskać, choć minutku karabin w ręku potrzymać. Nic nie łżę. Te przedwojenne chłopaki, wrześniowe, z bronią już obeznane, usta gryźli, żeby nie zapłakać. Bożeż ty mój! Broń! Znowuż broń! Dla nas. Nie uwierzysz pan, jak od tego dnia wszystkie hrania i spory nieważne stali. Wspominki — nu tak, ale spory — nie! Jest broń. Dobra, prawdziwa. Znaczy i dywizja prawdziwa, nie lipna, moździerze są, działa czterdziestopięcio-i siedemdziesięciosześciomilimetrowe są, pistolety maszynowe i ręczne karabiny maszynowe jeszcze jak są! Nu, kiedy uczy sia chwytów bronią, obchodzenia z moździerzem i działem, kiedy na ćwiczeniach próbuje sia tej broni, już teraz naszej, i widzi, jak insze uczą sia radiostacji, kompasu i mapy, czy jest czas na kwakanie? Nawet Żmudny całkiem zacichł, kuje regulamin, maszeruje, czyści broń, powtarza aż do rzygania: nękający ogień moździerzy, nękający ogień — to ja, to wy, celować trzeba umieć, strzelać trzeba umieć, nękać wroga takoż, kwach, kwach, kwach... Bo jakoś i jego kwakanie więcej do „achów" podobne stało, choć na wszystkie ochy i achy był przedtem kat. Nu i dobra. Jak była broń, przyszła i wiara w prawdziwość dywizji, bo „Rota" z polskimi flagami i nie zawsze polskimi starszynami — to jedno, a broń — całkiem drugie. Jak do tego doszło jeszcze trochę naszych szarż, a prze-szkalali każdego, kto uczeńszy był i bystry, kiedy Rutka takoż podporucznikiem został — przyszła piętnastego lipca pora przysięgi. Nie stanę ja panu tego dnia opowiadać, o nim moja córka takoż od istoryczki nauczona. Mówić? Dobra. Znaczy, ustawili sia my w czworoboki na wielkiej polanie przed sztabowym barakiem, przypiekało słońce, otwierał defiladę tenże sam oficer, co mnie przy stoliku zapisy- 150 wał w komisji przyjęć, nu, może i nie on, ale podobny, maszerowali pułki, artyleria, czołgi, dużo nas było, orkiestra lirała. Wpatrywali sia my w generała, nie Kościuszkę, a żywego Berlinga, zobaczył ja takoż pierwszy raz tu Wasi-lewsku, dała nam sztandar piękny, srebrem i złotem wyszywany, a jakże, toż ona — jak kwakał Żmudny — ichnia sztandarowa, koło naszego generała stojali ruskie generały i jakieś obce, mówili potem, że Angliczanie i Francuzy. A my idziem, krok defiladowy, uczony, pierwszy raz ja tak przed publiką chodził, przede mną i za mną tupią nogi, wybijają krok, tysiące ich, tupią, tupią, jakby wielgachne stado do wodopoju szło. A może i szli my wtedy do wodopoju? Nu, popatrz pan, tyle lat żyję, wspominam, a dopiero dziś mnie do głowy to przyszło, jakby — na pana zapatrzywszy sia — naraz zmądrzał. Choć to wcale nie tak, któż zmądrzeje na pana spojrzawszy, a? Że znowu pokręcił ja? Przysięga była przed defiladą? Nu, niech będzie, istoryczki takoż coś wiedzą, nie powiem. Była, owszem, jak my w tych czworobokach stali. Przyjmował ją nasz kapelan wojskowy. Boże ty mój, zapomniał ja o nim istoriu opowiedzieć! Nu, powtarzali my, znaczy, za kapelanem i przysięgali dochować wiary ziemi polskiej, a takoż bić sia, dobrze bić sia. Całej przysięgi nie zapamiętał ja, ale pan ją musowo od swojej istoryczki słyszał. Zakurzym? Nu, znaczy, z przysięgą pan wiedział lepiej. Ale opowiem ja teraz istoriu księdza. O niej w szkołach nie uczą i moja Kasia słuchała gały wywaliwszy, a potem nie bardzo wierzyła. Niby wierzyła, ale nie całkiem. W dywizji nie było kapelana. Skąd jego brać? Nu, to chłopcy z Warszawy, Gniezna i Lublina przygadywać stali, że śpiewa sia w „Rocie" cięgiem: „Tak nam dopomóż Bóg!", ale jakże Bogu nam dopomagać, kiedy wojsko to pogańskie, ani mszy nie słucha, ani do sakramentów dopuszczone nie jest? Jeden piegowaty w piśmie poduczony, bo brat organisty, mówił, że my tylko na przyprzążkę Boga wspominamy, że w pieśni On tylko, nie w uczynkach. Znaczy, kto my? Nu, miedź brzęcząca. A Żmudny słuchał, kiwał głową i zaraz kwa, kwa, kwa, jakże to tak, wojsko polskie i bez kapelana? Nu, ostrzegał on, że Kościuszko u Ruskich 151 nie bardzo ważny, a teraz widać, że i na tamtym świecie chodów nie ma, inaczej choć jeden ksiądz przyszedłby do Sielc, ot, choćby jak podchorąży Jankowski Okę przepłynąwszy. Zakrzyczał jego Wasyluk, toż on do nas co wieczór przyłaził. — Jakże tak? Znowu cud? Tym razem aż nad Oką? Żmudny na to, że jakby Kościuszko chody miał, to ksiądz nawet z ministrantem by przypłynął, a Wasyluk swoje: — Cudów sia zachciało! A papieżniki, ciemna masa! Cholery na was za mało, za mało! Nu, ale ludzie szeptali, wydziwiali, broni jeszcze wtedy nie mieli. Była jakaś nadzieja, ale wiary żadnej. I co pan powiesz? Widać, starszyny donieśli szarżom, widać, „świętym" głupio stało bez swojego szefa być, jakiż to święty bez Boga, nu i chybaż wmieszało sia w to naczalstwo. Opowiadali sobie chłopaki szeptem na ucho, że ksiądz pilnie poszukiwany jest, czekają na donos, który z nas ma święcenia. I nie po to szukają, żeby z dywizji przegnać, tylko żeby jemu szarżę dać wojskową, godną, kapitańską. Nie powiem, kapitana każdy chciał dostać. I popatrywał jeden na drugiego, a Żmudny po swojemu przypiął sia do piegowatego, co tyle o miedzi brzęczącej gadał, i dawaj kwakać: przyznaj sia, brachu, toż grzech zatajać, każdy słyszał, że kazania mówić potrafisz, kapłański stan święty jest, nu, wrócić już do niego pora. Kwa, kwa, kwa, proszę księdza. Piegowaty nic, tarł tylko odmrożony nos i pary z gęby nie puszczał. Aż wyszło szydło z worka: okazało sia, że z jakichciś mariawitów on i do tego święceń żadnych nie mający. Tak że Żmudny popluł, pokwakał i nie doniósł. Nu, tak. A ksiądz taki znalazł sia, choć Oki nie przepłynął. Gadali chłopaki, że gdzieś blisko frontu porwali jego leśne partyzanty i nic nie rozumiejącego jako łup wojenny do nas przywieźli. Puścili wolno dopiero na polance w Sielcach. Podobnie ja w jeziorze narybek łososia od przy-duchy ratował: łapał i wiózł w beczkach do stawów, gdzie lodu mało, przyduchy żadnej. Łososiki w tych beczkach siedzieli cicho, jakby już podechli, myśleli pewnie, że na śmierć ich wiozę. Ale jak tylko świeżą wodę poczują, 152 płynąć znowuż mogą, żywucze to, aż strach! Nic nie łżę, ogonkami tylko prast, prast i już ich nie ma, już oni na swojej głębinie. Znaczy, nie było cudu, ale ksiądz był. Godny taki, niestary, szarżę dostał, a jakże, „Rotę" śpiewać umiał. Znaczy, nie popa porwali, dobre i to. Ale Żmudnemu wszystkiego mało, mówił, że nie uwierzy, aż sprawdzi sam. A nuż to ksiądz nieprawdziwy? — Makieta — kwakał. — Nie uwierzę ja, póki jego do egzaminu nie dopuszczę. Kwa, kwa. Takiego sprawdzić trzeba, partyzanty nie specjalisty, nie biskupy, kwa, kwa, kwa. I poszedł. Znaczy, do spowiedzi, do tego księdza poszedł. Na pierwszego penitanta. Że źle? Nu, może i peni-tenta. Nie wszystko panu jedno, toż pan do spowiedzi nie chodzisz. Grunt, że ja nie łżę, tak było. Ze sobą zabrał Deczkę, bo piegowaty iść nie chciał, a Decz-ko i katolik, i nieraz w kościele w procesji chodził, świecę niosący. My wszystkie aże skręcali sia z ciekawości, jak to będzie? A Żmudny najpierw sprawdził, czy ksiądz, kiedy chodzi nad rzeką wieczorem, naprawdę brewiarz czyta, czy jakąściś ideową broszurę? I polską czy ruską? Jakby była broszura, po cóż takiemu grzechy swoje wyznawać i jeszcze żałować, kajać sia, obiecywać poprawę? A jak brewiarz — spróbować można. A nuż on dopiero przy spowiedzi zasypie sia? Siedzieli my przy ognisku, czekali, czekali, wyłazili prosto ze skóry. Prawdziwy czy lipny? Wyspowiada czy przepędzi abo tokować zacznie? Strach, jak było ciekawie. I chwila ważna. Niby dlaczego? Jakże, toż zaraz wiara by w ludzi wstąpiła. Nie oszukaństwo żadne i ten Bóg dopomagający w „Rocie", i nasza dywizja, i pójście na zachód, na front. Pierwszy wrócił Deczko, jak zawsze poważny, surowy. My nic, tylko każdy na usta jemu patrzy. A on usiadł przy ognisku, gałązkę podrzucił i skręta zakurzyć nie chciał. Siedzi, w ogień patrzy. My takoż gapim sia, niby ważne dla wszystkich ognisko, nie ksiądz. A w środku aż coś człowieka podrywa: mów, Deczko, mów! Ksiądz to, cholera, czy nie ksiądz? Prosto makieta? 153 Na koniec Deczko mruknął: — Niewypał. Moja rada u Żmudnego nie dopytywać sia, a to kto ciekawy, oberwać może. Więcej nic. Posiedział, posiedział i poszedł. Cicho przy ognisku, jeden na drugiego patrzy, źle czy dobrze, że niewypał? Aż tu podchodzi Żmudny. Wcale nie zły, gęba uśmiechnięta, ręce zaciera, mówi, że sprawa załatwiona. — Okrutnie długo spowiadał on tego Deczkę — kwa-cze. — I widać pokutę ciężką zadał czy jak, bo nasz brat zły poszedł. A mnie wyspowiadał raz—dwa, jaż pomagał jemu, o przykazania sam dopytywał sia, żeby nie zapomnieć, czy przekroczone, nu, znaczy, dogadali sia my. Ksią to jest najprawdziwszy, niegłupi i do tego wikary. Kwach, kwach, kwach! Ucieszyli sia wszystkie, poweseleli, tylko Rabeńko pyta: — A skąd ty aż taki mądry, żeby wiedzieć, że ksiąc kapelan niegłupi? Na to Żmudny: — Toż mnie kudy krócej spowiadał jak Deczkę, a i pokutę zadał nieważną taką, maluśką. Na główny mój grzech ręką machnął, powiedział, że to żaden grzech nie jest, tylko... tego... no... kwa, kwa, kwa... Zaplątał sia i cały czerwony stał, tak że nam wywietrzał naraz ksiądz-makieta, a zgadywać każdy zaczął: jaki to główny grzech—niegrzech ma Żmudny? Myśleli my zawsze— kwakanie. A tu nie. Co to mogło być? Nu, przy tym ognisku nie dowiedzieli sia my więcej niczego, bo Żmudny zaraz w chaszcze poszedł, widać na rozmyślania i pokutę. Ale trzeciego dnia przyleciał do mnie Lep i mówi, że wie. Za dwa przydziały grochówki sprzedał jemu Żmudny tajemnicę tej niby spowiedzi. Tylko zakazał rozpowiadać, ale Lep wie, że ja jęzorem nie mielę. Nu, znaczy Żmudny, choć egzaminować chciał, taki musiał grzechy wyliczać. To mówi, mówi, w kolejności przykazań, a potem pyta sia, czy pycha to ciężki grzech? Odpowiada makieta, że tak. Ciężki. — Nu — kwacze Żmudny — to grzeszył ja pychą. — Często? 154 — Uch! Bardzo często. — A ty, synu, z czego tak nad inszych wynosisz sia? A? Bardzo uczony jesteś? — Nu, nie. — Wielkie twoje talenta? Uroda? — E, tam. Pewnie, Żmudny szpetny jak sam czort. — To może szarżę masz wysoką? Ciemno jakoś pod sosną, niedowidzę. — Ja? Nnie... Szeregowy jestem. Z kompanii moździerzy. Tamtego jakby zatkało, a potem westchnął sobie cichutko, głową pokiwał. — To ty, synu, nie masz tego ciężkiego grzechu na sumieniu. Nie pyszny ty, tylko tak, prosto — głupi. Żmudny obrazić sia chciał i już, już wstawać zaczął, kiedy tamten rękę na jego głowie położywszy mówi, żeby on ukląkł i teraz od początku, zwyczajnie spowiedź odbył. Bo kolega — znaczy ten cholerny Deczko — załamawszy sia, przy końcu wyspowiadał sia i z tego grzechu, że w księdza nie wierzący egzaminować jego we dwóch przyszli. Nu, znaczy tak. Mówił Lep, że pod koniec całkiem dogadawszy sia wyleźli oni spod tego chojaru jak przyjaciele i Żmudny kwakał w kółko: — Tak, proszę księdza. Tak jest, proszę księdza kapelana. Może Lep czut'-czut' zełgał i od siebie dołożył, ale coś takiego musiało być. Bo kiedy Lepa podkusiło, żeby zapytać, jak egzamin z prawdziwej spowiedzi wypadł, Żmudny rozzłościł sia i pognał jego precz, tak że pół porcji grochówki tamten wylał. — Nie będęż ja — kwakał — tajemnicy spowiedzi naruszać! Paszoł won! Dziś nie choleruję, ale kiedy czas pokuty skończy sia, jeszcze ty mnie popamiętasz! Z czego wychodziło, że nie taka znów maluśka i lekka była ta zadana pokuta. A co w tu poru Wasyluk? Nu, ten po przysiędze takoż odmienił sia. Ale nie tak, jak my, inaczej. Jakościś coraz głośniej i więcej o Ukrainie zaczął gadać. Jakby zazdrość 155 jemu była na nasz sztandar patrzeć, na nasze flagi, nie czysto czerwone, a zabielane. Znaczy, takoż barszcz, a smak jego inszy. Nu, czego, czego? Jaż tego nie wymyślił, tylko on, ja tylko panu powtarzam. Wymyślił i pytał sia mnie kiedyś, jakie moje zdanie o barszczu. Nie zabielanym, a ukraińskim. Ja na to, że dobry. A on głową kiwnął, roześmiał sia zuchowato i mówi, że kiedy sam zabierze sia do gotowania takiego barszczu, to dopiero zobaczym, jaki on będzie. Znaczy, barszcz, nie Wasyluk. Popatrzył ja na niego, ramionami ruszył. — Jaki on będzie — już teraz wiem. Toż zgadnąć nietrudno. Zdziwił sia Wasyluk okrutnie. — Jaki? Jaki? — dopytuje sia. — Wiadomo. Zimny, skwaśniały. Toż ty w ciupie do marnego żarcia przywykłszy. . Zgniewał sia on, od czortów mnie nawymyślał i poszedł precz. Nie ja od niego, a — uważ pan — on ode mnie. Nu, znaczy, w tu poru nauczył sia ja już odgryzania, nie samych tylko piętrowych przeklinań i trudnowatych słów. Ot, co. A Wasyluk, chyba jeszcze przed przysięgą, inszych Ukraińców buntować zaczął. Było ich trochę, czemu nie, toż różny element, jak on sam mówił, do dywizji zjeżdżał sia z północy i z południa, z lasów i pustaci. My tego nie widzieli, ale opowiadał Lep, że raz piekło rozpętawszy sia, bo coś z dziewięciu chłopa na ćwiczenia z namiotu nie chciało wyjść. Niby — namyślili sia oni, że służyć w dywizji nie staną, zaczekają na formację własną. Lep tylko ramionami ruszył, kiedy o tej formacji dziewięcioosobowej wspominał, ale Wasyluk zaraz w obronę ich wziąwszy. Deczko nie wytrzymał, kazał jemu zamknąć sia i Wasyluk zacichł, nawet mruknął, że jemu do tych buntowników nic, jako że on swoją formację już ma. W dywizji. Lep gwizdną! i tylko tyle było gadania o tamtych. Potem zapomniał ja o nich na śmierć, aż dopiero... Ale o tym opowiem panu, jak przyjdzie pora, znaczy sia — później. Nu, dobra. Tam, nad Oką, siedzieli my, siedzieli, upał był, lato suchutkie. Żadnej u mnie triaski, toż włażenia do rzeki było na śmiech mało, las na piasku, a bołota niżej 156 i dalej. Gdzież tu lichoradka, gnilec? Choć komary byli, nie powiem. Tak że w sobie tłuściał ja, zdrowiał, Rutce kopyta całkiem wygoili sia, nic już z niego nie ciekło, a Zub podrósł i chłopisko zrobiło sia z niego na schwał. Kostek wołali my teraz na niego, bo kiedyś za Kostię Lep tak w zęby dostał, że spuchnięty chodził ze dwa dni. Kostek chciał takoż i familię mieniąc. Wasyluk mówił jemu, że można, ale nie bardzo radził: Zub — prawda — nie po polsku, ale Zubowski jeszcze gorzej, szlacheckie przeżytki napomina. Nu, Kostkowi nic to nie napominało, ale że Wasylukowi i tak nie wierzył, do Saszy po radę poszedł. A ten popatrzył na niego, popatrzył i mówi mniej więcej tak: — Co tam familia! U mnie ona polska jest, niby szlachecka, a dopiero tutaj po polsku mówić nauczył sia ja, lat dwadzieścia sześć mający. Znaczy, aż tyle lat po rusku gadał, myślał, czuł. Broś ty, Zub. Rzecz nie w familii. Ty Zubem możesz jako polski gieroj zasłynąć, a jako Zubowski — nacjonalistą zostać. Może ukraińskim? Bo coś za często gadasz z tym Wasylukiem. A on mnie nie podoba sia. Uch, jeszcze jak nie podoba! Kudy więcej jak twoja familia. Powtórzył mnie to Kostek, a ja w głowę zachodził, skąd ten Sasza o Wasyluku wie? Toż nie ode mnie. Nu i okazało sia, że o ukraiński barszcz on sam kiedyś Saszę zapytał. Znaczy, tylko tak, czy tamten lubi. I starczyło. Lep rozpowiadał, bo przy tym był, że Sasza tylko bystro na Wa-syluka popatrzył i mówi tak: każdy sup — znaczy zupę — on lubi, jak z dywizyjnego kotła te. A na boku odżywiać sia nawet i nie próbuje, bo w czas wojenny łatwo jakiegościś jadu zamiast supu napić sia. ' Powiedział i zaraz poszedł, a Wasyluk spłoszył sia, pobiegł patrzeć, czy nie idzie on do dowództwa? Ale nie, do latryny poszedł i Lep zaraz przygadał Wasylukowi, że widać — jeszcze tego ukraińskiego barszczu nie popróbowaw-izy — już wyrzygać jego poleciał. Od tej pory Wasyluk nie próbował już nikogo o barszcze wypytywać sia. A Kostka wziął w obroty Deczko i do reszty jemu wy-bil z głowy zmienianie nazwiska. Jak to zrobił? Ano tak, te zapytał sia jego, czy o matce już całkiem zapomniał? 157 — Skądże? — mówi Kostek. — Ja o matce? O czym ty gadasz, do jasnej cholery? — A o tym, że jak wojna skończy sia i pan Zubowski zapotrzebuje z Czugunki starą Zubową, zaraz Jewdokia zamiotą sia, kto to Zubowski? Toż nie ma takiego syna starucha, Mieczysław poświadczyć to może. I właść w rejonie papierów nie podpisze, nie odeśle baby do obcego, kiedy jej rodzony syn — Ruski — w Czugunce mieszka. A i matce twojej skąd wiedzieć, że Zubowski — to ty? Usłyszał to Kostek i aż zielony zrobił sia. Mówi, że jemu ta rzecz do głowy nawet na minutu nie przyszła, że skądże, nigdy by Kosookiemu matki nie zostawił, on z nią po wojnie w ich chałupie w Morocznem żyć chce, jak żył zgodnie przed wojną. I jemu, a nie Mieczysławowi ona ma dzieci niańczyć, uchę gotować. Pokiwali my głowami, że tak, musowo jemu, i pochwalili Deczkę, że lepszy do rady nawet od Saszy. Bo tamten o matce ani wspomniał. Nu i na tym skończyła sia istoria przemiany Zuba na Zubowskiego. Insza rzecz, że Kostek od tego dnia jakoś inaczej stał wymawiać swoją familię i wychodziło u niego tak, jakby prychał na końcu. Nu, znaczy: Zup, Zupp — rozumiesz pan? Mnie to prychanie dobrze i prawdziwie nie wychodzi, ale jemu wychodziło i jakby zadyszawszy sia kończył wymawiać to słowo. Nieraz aż dziw brał, jak można tak zmęczyć sia i długo prychać przy tak krótkiej familii. Nu, ale okazało sia, że można. Znaczy tak. A opowiadał ja panu, jak bracia Borowiki o mało człowieka nie zatłukli i jak Szóstak Niemców w obozie tropił? Jak węszy! i wystawiał? Nie? Nu, to opowiem. Idę ja raz z Szóstakiem po zajęciach nad rzeką, aż tu sły-szym, biegnie ktoś za nami. Patrzę ja, a to jakaś obca cholera leci, wygląd u niego dobry, żołnierski, staje przed nami ni to na baczność, ni to tak, ale widać, że to nie żadna oferma, i tka Szóstakowi do rąk okrutnie brudną kopertę. Nic nie mówi, uśmiecha sia tylko. Szóstak kopertę wziął, patrzy — list do niego i skąd? Stamtąd, z Czugunki, znaczy sia. Aż całkiem biały stał i palce na tej bumadze zacisnąwszy pyta: — Kto to przywiózł? Stało sia coś? 158 Pytania głupie byli, bo skąd wiedzieć temu człowiekowi, co w zapieczętowanej kopercie, a list ze stemplem poczty, znaczy, nikt w kieszeni jego nie przywiózł. Nu, to tamten stoi, ręce rozwodzi, prawidłowo, że nie wie, ale coś nieprawidłowo, że tak długo milczy. To ja do niego, skąd wziął tu kopertu? Od naszych chłopaków z trzeciej kompanii moździerzy? Od naszego szefa? A on stoi, uśmiecha sia i w końcu bełkocze cościś, jakby „ja, ja". Zasalutował i chodu. Dziwne to wydało sia nam: jego niemieckie potakiwanie i salutowanie nas, szeregowych. — Idź za nim. Coś tu śmierdzi — mówi Szóstak i rozrywa kopertę, listem zajmuje sia. Nu, to pognał ja za tamtym, a on jakby kluczyć stał, skrył sia za sosny, potem za jeden namiot, za drugi i gdzieś między żołnierzy wkręciwszy sia — przepadł. Popyta! ja tamtych, nikogo obcego nie widzieli. Pochołerował, połaził tu, tam i do Szóstaka wrócił. A ten siedzi pod sosną, aże poci sia, żeby nie płakać, ale oczy ma maślane, nietutejsze. „Aha — myślę — nie na mnie on patrzy, tylko na swoich tam, w Czugunce". Przysiadł sia ja, pomilczeli my razem, nad rzekę wcale nie poszli. A kiedy już Szóstakowi przeszło, zakurzył i mówi do mnie, że list nieważny, pamięć ważna. Szóstakowa i dzieciaki zdrowe, o niego kłopoczą sia, pozdrawiają, niegłodno im i liczą, że on takoż ma co do gęby włożyć. Żona pomaga Nasti, do krów przydzieliła ją Jewdokia. Insza rzecz, że babie tęskno, że do domu chce, a dzieci dopytują sia, kiedy on ich do siebie zabierze? To wszystko. Ale nie całkiem. Bo list nie z Czugunki wysłany i nie przez pocztę rejonową. Ktoś jego długo ze sobą musiał wozić i dopiero niedawno adres dopisawszy do Sielc przysłał. Pewno, skąd Czugunka o obozie tutejszym ma wiedzieć? Ale, znaczy, tamten żołnierz coś wie, a powiedzieć nie chce. Abo nie wie, ale i tak dziwny on. Niemiec, nie Polak? Jakby nie bardzo rozumiał, co do niego gada sia, ręce rozkładał, po germańsku bełkotał. A nuż to śzpion? Piąta kolumna? Dywersant? Toż przestrzegał nas Sasza i szef przed takimi. Ichnie samoloty latają? Latają. Ogniska zakazali nam palić? Zakazali. To 159 ¦MIII ¦ni ¦m ¦H Hm ¦¦¦I i desant dywersantów gdzieś w tutejszych lasach może być. Nu, nie durny ja, swoje rozeznanie mam, i stał tłumaczyć Szóstakowi, że z nieba ten list nie przyleciawszy, bo i po co desantowcom taki nieważny list aż łuftwafą targać? Co Hitlerowi z tego, że Szóstakowa pomaga doić Nastine krowy? Abo że jego dzieciakom do ojca tęskno? Nie polityczne to wiadomości i nie sztabowe. Na to Szóstak, że może tak, a może i nie, toż przez ten list szpion do obozu taki wkręcił sia, adresata odnalazł i dywersyjną propagandą może teraz zabawiać sia na jego wdzięczność liczący. Zdziwił sia ja okrutnie. — A ty co? Aż taką wdzięczność dla niego czujesz? — Ja? Cholera temu szpionowi w bok. — To czego boisz sia? — A tego, że inszemu koleżce podobny list oddać może i tamtą ofiarę opęta. Małoż u nas głupich? Niby tak. Tych nigdy nigdzie nie brakuje i Szóstak przepisowo o insze ofiary tego szpiona-desantowca bał sia. Znaczy, czujność okazał. Wiadomo, oplącze taki sukinsyn siecią jak pająk, a potem cześć, już nigdy nie wypłaczesz sia. Aż mną ziąb zatrząsł, jakby naraz atak triaski przyszedłszy. Nu, to radzę ja Szóstakowi, żeby my spod tych chojarów wyleźli, raz, że zimno tu i mgła znad Oki wstaje, a dwa, że jakieś działanie trzeba rozpocząć, najmniej rozpoznanie i zameldowanie dowódcy. Szóstak poderwał sia i poszli my rozpoznawać. Istoria to długachna i dużo w niej było fałszywych zeznań, niedokładnych meldunków. Każdy szpiona widział, każdy z Germańcem w polskim mundurze gadał i tak te choroby przez noc rozmnożyli sia, że żaden las nie pomieściłby naszego desantu. A ileż samolotów musiałby Góring zatrudnić? W końcu Wot rozzłościł sia i zakazał nam ludzi taką jerundą niepokoić. Ale to nie było żadne głupstwo. Coś na czwarty dzień przylatuje do Szóstaka młodszy Borowik — bliźniaki to byli, ale przezywali my niższego młodszym — i mówi, że Oleś trzyma za łeb dywersanta. Gdzie? W krzakach. Nu, to polecieli my w te pędy z Szóstakiem i Kolesiem, bo za- 160 pomniał ja pana uświadomić, że na Borowików mówili my Oleś i Koleś. Ten niższy cudacznie nazywał sia — Kajetan, wstydził sia tego draństwa okrutnie i przez litość nie nazywali my jego nigdy chrzestnym imieniem. Nu, znaczy, Koleś prowadzi, lecimy nad Okę, a tam, prawda, w krzakach starszy Borowik tarmosi aż dwóch: naszego lachudrę-desantowca i kogóż jeszcze? Nie zgadniesz pan — Wasyluka! Koleś zaraz doskoczył, od siebie takoż szpionowi dołożył. A tamten tylko: — Herr Gott! Herr Gott! Nu, źle sia z tym wybrał. Ile razy on gotnął, tyle razy / nawiązką grzmotnął jego któryś z Borowików, tak że na icn raz niebo wzywać na ratunek jemu nie opłaciło sia. Może i dlatego, że spadł on na nas z nieba przez Niemców okrutnie zapaskudzonego łuftwafą i żadne święte jego strony trzymać w tu poru nie mogli. Wasyluk mniej oberwał, ale do niego przypiął sia zno-wuż Szóstak i trzęsie nim, i dopytuje sia, co on z tym desantowcem w krzakach robi! i o czym gadał? Ledwo to powiedział, a mną znowuż targnęło: może to i prawda, że Wasyluk z Germańcami zwąchawszy sia? Może, jak kiedyś ludzie mówili, ukraińskie faszysty-nacjonalisty pospołu z hitlerowcami wyrzynać staną Polaków znad rieczyszcza i znad Buga? Bożeż ty mój! Grzmotnij jeszcze raz, Koleś, niech Hergot zrozumie, jaka jadowita żmija ten jego podopieczny, jaka swołocz z tej ofiary szpiona, znaczy, z Wasyluka. Przyparli my ich do muru, nu, znaczy, do sosen w tych krzakach i dawaj na przemianę grzmocić i dopytywać sia. Jedną tylko metodą nic nie wychodziło, kombinowana musiała być. A Wasyluk nad podziw hardy okazał sia, pyskował, pytał, jaka jego wina i w czym? Nu, gadał z koleżką, a co? Nie można? Nu, częstował machorką, a co? Wzbronione? Szóstak krzyczy: — Jakiż to koleżka — to szpion! Do tego, cholera, skąd ty umiesz po niemiecku gadać? —¦ A z więzienia — mówi Wasyluk. — Nie wiesz, że siedział ja tyle lat? To nauczył sia i nie tylko tego. Może nie wolno? — Żeb ty trząsł — mówi Szóstak. — Kiblował, choroba. 161 Zawsze więzieniem podeprzesz sia. Ale mnie, cholera, nie oszukasz: wiedział ty o tym desancie? A? Znasz tego szpio-na, a? Na to Wasyluk swoje: — Jakiż on szpion? Mundur ma? Ma. I na furażerce orzełka bez korony? I owijacze takież same jak my? Znaczy, kolega. Kamerad. Jak tamten to posłyszał, zaraz zaszwargotał, że Kamerad, ja, ja, Kamerad, kolega, kościuszkowiec. I nawet prawidłowo te dwa słowieczka wymówiwszy był. Nu, to Oleś jego łomot w plecy, niechby łgarstwo wypluł, bo zadławi sia, a Koleś z przodu poprawił, żeby łachudrę przed śledztwem całkiem nie przełamało. Żywcem trzeba takiego brać. Ale dywersantowi odbiło sia w tu poru, kiedy to w tył, to w przód leciał, i wycharczał: — Wieżo Dawidowa! W nas jakby piorun trzasnął. Litanię zna? Cholera, może on na obie strony szpion? Bo i o takich nam oświatowiec opowiadał, a jakże. I może on tylko udaje, że po polsku nie mówi, a donosi i polskiemu dowództwu, i luftwafie? Cholerny świat, co z takim robi sia? Tylko Wasyluk poweselał, chrząknął, radzi, żeby tamtego z tych chaszczy wytaszczyć. Niech prowadzi do swojego szefa, zobaczy sia, kto on jest naprawdę. Wasyluk wydawał sia nam także samo podejrzany jak desantowiec, ale niegłupio radził i pociągnęli my ich ze sobą do obozu. Szpion widać zrozumiał, że jeszcze nie nadeszła jego ostatnia godzina, bo ręką zamachał, na jakiś namiot pokazuje i w tamtą stronę nas ciągnie. Idziemy, czemu nie, zobaczym, jak łgać i wykręcać sia stanie przed tym niby swoim szefem. Nu i doszli my. Namiot jak namiot, ale... Bożeż ty mój! Obsiedli jego same szpiony w naszych mundurach, przebierance znaczy sia, i po niemiecku szwargocą. Nie wierzyli my uszom, stanęli, nadsłuchiwali. Ale nie, słychać obcą mowę, ktoś mówi „warum"?, a inszy skrzeczy „aber doch". Nie „zdoch", toby po rusku było, tylko „doch", a Wasyluk, po karku trzepnięty, przyznaje, że tak, niemiecka to mowa. Cofnęli sia my i już mieli wykonać planowy od- 162 wrót, bo jakże atakować taką małą siłą i do tego obciążeni jeńcami, kiedy Szóstak achnął i za ramię mnie mocno ścisnął. Patrzę ja, a tu spoza drzew, od strony lasu, wychodzi nasz porucznik, sam porucznik Wysocki! Tamte poderwali sia, jakby swojego lejtnanta zobaczyli, a on nic, ręką daje znak, żeby siadali, uśmiecha sia, błyska oczami. Czysty bies, takoż na dwie strony szpion! I do tego jak zacznie tokować! Myśleli my, nie umie on hrać jak insze „święte", aż tu pa-trzaj: stoi przed ogniskiem, dziób podniósł do góry, napuszył sia i hra, jeszcze jak hra, a do tego uwierzyć trudno — po polsku! A te cholery słuchają, a jakże, czasem widać nie rozumieją, jeden drugiego trąca, coś pyta sia, a porucznik wtedy na małą chwilkę ocknąwszy sia niemieckie słowieczko w stronę ludzi rzuca i dalej, cholera, hra, hra, hra, aż dech zapiera. Zaczęli my z Szóstakiem radzić: znów podejść bliżej i posłuchać, o czym do tych sukinsynów gada? Czy odskok wykonawszy Wota ściągnąć, niech potem dowództwu melduje? Tak źle i tak niedobrze. Bo, a nuż — to Olesiowi do głowy przyszło — porucznik sam jeden wszystkich desantowców okrążywszy do niewoli wziął? — Nu, a mundury? — mówi Szóstak. — Po co by ich tak przebierał? Nawet młodszy Borowik ramionami ruszał, mówił, że jak nic zdrada to i jakieś łajdactwo. Kazali my Wasylukowi przysłuchiwać sia, niemieckie wstawki tłumaczyć, może to akurat ichni szpiegowski szyfr? Ale głupstwa z tego wychodzili, raz, że wiatr wiał w ich stronę i źle było słychać, a dwa, że Wasyluk z takim tłumaczeniem wyrwał sia: — Odra — mówi, że porucznik do nich mówi — wasza rzeka. I moja. Odtąd już zawsze będzie ona wspólna, nasza. — Heil! — dopowiada Koleś, bo wzbiesił sia, po co nam słuchać, jak porucznik dywersantom Odrę darowuje. I nudzi, żeby po Wota iść, po posiłki. Starszy Borowik o swoim gadaniu zapomniawszy takoż radzi z większą siłą na tamtych uderzać. — Zobaczym — mówi — czy ogień moździerzowy w samej rzeczy taki skuteczny. Dodatkowe manewry same nam w ręce lezą. Jak taką okazję przepuścić? 163 Na to mruknął coś nasz jeniec, a Szóstak zaraz przykazał Wasylukowi tłumaczyć. I okazało sia, że szpion obraźliwą rzecz wymruczał, niby że zawsze na dwóch bliźniaków jeden jest tylko łeb, i do tego pusty. Za ten pusty łeb zaraz od Borowików mocno oberwawszy hałasu narobił i dywer-santów przepłoszył. Zerwali sia oni, stają, w naszą stronę patrzą, a porucznik idzie, jakby nic, do nas podchodzi wcale nie nastraszony, cholera, bezczelny taki, podwójny szpion! Nu nic, nie będziemy cofać sia ani kryć, kiedy doszło do starcia. Stoimy i my, tylko Borowiki przytrzymują jeńca, a Szóstak swoją ciężką łapę na Wasyluku położył. Porucznik jakby na koniec zrozumiał, że na gorącym uczynku złapany, tłumaczyć sia będzie musiał, raz—dwa ruszył do przeciwnatarcia. — Co wy tu za podchody robicie? — pyta. — I co znaczy ta bójka, a? Na to Szóstak wcale na baczność nie staje, tylko odpowiada hardo, że szpiona z desantu złapawszy przyszli jego dowódcy sprezentować, cóż, kiedy dowódca... Zaplątał sia, bo porucznik ani drgnie, oczu z niego nie spuszcza. Nu, to wyskoczyli odważnie Borowiki i dawaj jeden przez drugiego: że chyba był desant w lesie, że desantowiec z Wasylukiem zwąchał sia, że my ich chcieli oddać porucznikowi w ręce, ale on sam... I takoż Borowików zatkało. — Cóż ja sam? — pyta porucznik. — Mówcie wy, Drozd. Nu, to ja, choć mołczaliwy, rąbnął prosto z mostu: — Toż każdemu widno, że pan porucznik, z tymi szpio-nami zwąchawszy sia, niemieckim dywersantom Odrę oddaje. A nam jeszcze wczoraj za nią, za piastowską, w bój przykazywał iść. Żeb ja jemu kulę prosto w pierś posłał, nie trzasnęłaby ona jego mocniej, jak ta moja mowa. Stoi, jeszcze udaje, że nie rozumie, ale coraz czerwieńszy robi sia, czerwieńszy, aż pomidorowy. I w końcu nie zdzierżył. Podszedł do nas blisko, bliziutko, i kiedy my myśleli, że Szóstaka trzaśnie, bo nie na mnie, tylko na niego prawie uwalił sia, on... Nie rozumieli my nic a nic. On nie do szpiona, ale do Wasyluka doskoczył, za bluzę- chwycił i wściekłe oczy w niego wlepiwszy, pyta: 164 — A ty także i jego pytał, czy lubi ukraiński barszcz? Tak czy nie? Odpowiadaj! Jednym słowem! Nigdy porucznik nikogo nie tykał i nigdy nie biesił sia lak, jak tym razem. Nu, to Wasyluk nastraszył sia, spokor-niał, mówi, że nie. Za pozwoleniem obywatela porucznika on tylko zagadnąwszy tamtego, czy papierosku zakurzy? Więcej nic nie zdążył powiedzieć, bo Borowik jak raz dał jemu prosto w zęby. A porucznik wcale jego nie puszcza, wcale nas, świadków, nie pyta, takoż nie dowiaduje sia od Olesia, czy tak było, tylko, Bożeż ty mój, tego łachudrę desantowca po polsku zapytuje, czy może potwierdzić słowa, które usłyszał? A tamten, Bożeż ty mój, staje na baczność i też po polsku odpowiada : — Tak jest, obywatelu poruczniku! Nu, znaczy, świat sia kończy! Nie rozebrać sia już nam w całej tej istorii. Kto tu desantowiec, a kto polski żołnierz? Może na ostatku okaże sia, że szpiony — to właśnie my? Odszedł porucznik od Wasyluka, popatrzył na nas bystro i przykazuje Borowikom, żeby kolegę puścili. A do tamtego swoim już, łagodnym głosem mówi: — Omyłki zdarzają sia, wiecie. Trzeba to wyrozumieć. Desant podobnież był w lasach i te kolegi wzięli was za Niemca. Przepraszam w ich imieniu. Sprawa, wiecie, już zlikwidowana, dywersanty połapane. A na przyszły raz nie odpowiadajcie na zaczepki w języku niemieckim. Bo po niemiecku zaczepił was ten żołnierz, a? I na Wasyluka oczami pokazuje. A szpion wyprężywszy sia znowuż rąbie: — Tak jest, obywatelu poruczniku! Nu, potem my już całkiem zgłupiawszy. Porucznik kazał wszystkim rozejść sia i — uwierzyć my w tu poru nie mogli — zabrał ze sobą tylko Wasyluka, z którym w chaszcze na pogaduszki poszedł. A nasz szpion bluzę obciągnąwszy i wyprostowawszy sia w czoło palcem postukał, ręką z obrzydzeniem machnął i w stronę swoich poszedł. Tam zaraz te przebierance jego obskoczyli, a co dalej, nie wiem, bo 165 f o naszą skórę dbający wykonali my nakazany przez porucznika odwrót. Szli i kłócili sia, jeden mówił to, drugi tamto, toż w końcu nie było jasne, czy porucznik prawdę powiedział, że desant już połapany, czy tylko tak gadał, żeby nam oczy zamydlić? Znaczy się, zełgał, żeby swoich desantowców kryć? I co z Wa-sylukiem? Rugać jego poszedł czy zmówić sia z nim i jego do reszty przebierańców dołączyć? Ciężko było i źle, wszystkie my porucznika lubili, a taki drań okazał sia. I do tego chytry jak lis, krętu-wętu, kitą wszystkie ślady zatarł, dowody rzeczowe nam z rąk wytrącił, jak jego chytrus-brat, kiedy na widok baby wrzask podnoszącej kurę z pyska wypuszcza, że niby tylko tak, z prostej ciekawości do kurnika zaszedłszy był. Idziem, cholerujem, aż nagle Borowik starszy stanął na ścieżce i mówi: — Toż on nas jeszcze karać będzie! Za pobicie swoich ludzi. Cholerny świat! Prędzej zdechnę, jak za Wasyluka — więzienną łachudrę — do aresztu pójdę siedzieć! Nas takoż złość wzięła i żałość. Jakże tak? Karać za czujność? Za wykrycie obcego elementu w naszych zwartych szeregach? To po co byli te ichnie nauki? Po co to całe hranie, kłochtanie, kłapanie dzień w dzień? A żeby to! Cholerny, cholerny, cholerny ten świat! Spali my mocno, bo byli pomęczone, ale rano każdy wstał kwaśny. Co jeden na drugiego popatrzy, jakby na durnia popatrzył, aże odrzuca. I po co nam było w te chaszcze leźć? Po co było swoje własne manewry odstawiać? Z boło-tem nas zmieszał porucznik, a szpionowi jeszcze tłumaczył sia z naszej głupoty i tak przepraszał, jakby sam Goring przed nim stał, a nie zwyczajny szpieg z luftwafy zrzucony. Nu i co dalej, pytasz sia pan? Nu, my tak samo pytali. Aż po obiedzie, suto podjadłszy, Szóstak wzbiesił sia i oznajmił, że na złość porucznikowi wieczorem w chaszcze pójdzie, tropić będzie i wystawiać niemieckich szpionów, takoż różnych przebierańców. I wszystkie namioty obowiązkowo obejdzie, bo dziwne jakieś cholery w naszym obozie zaprowadzili sia. Do tej akcji dobrał sobie jeszcze Borowików. Ze mną zmówić sia nie chciał. 166 — Ty, Drozd, za swoją gadkę ani chybi kilka dni paki załapiesz. Toż i ja by nie wytrzymał, tylko w mordę chlasnął, jakby kto mnie wygarnął, że ja z hitlerowcami, ze szpionami zwąchawszy sia! Trudno, powiedział ja to i jeszcze dorzucił cościś o darowaniu Germańcom Odry, tak mnie sparło. Ale, choć żal było każdego dnia wolności, nie mógł ja cofnąć sia, znaczy od-szczekać. Prawdu powiedział? Prawdu. To niech będzie, co ma być. Znaczy tak. Ale, wiesz pan, nie było nic a nic. Ani porucznik mnie nie ukarał, ani wstydu nam nie zrobił, szefowi rzecz rozpowiedziawszy. Inaczej, chytro wymyślił. Tegoż wieczoru, zaraz po apelu, wywołał nas Wot. — Drozd, Borowiki i Szóstak, znaczy Sypor, zameldować sia u porucznika! Siejczas! Poszli my jak na pogrzeb, nu — powlekli sia, nie mówili na ten raz do siebie nic, przed samą śmiercią takoż nie gada sia, tylko umiera. Aż tu... Nu, istoria to długachna, nie będę ja jej panu podrobno opowiadać, krótko powiem: porucznik śmiał sia nam w nos na powitanie. A potem, na pożegnanie, to już śmieli sia my razem z nim. Bo i co okazało sia? A to, że nijakiego desantu w lasach nie było. Prosto te przebierance — to byli prawdziwe wojenne jeńce, które od Niemców, ręce podniósłszy, z dobrej woli na stronę Ruskich przeszli. Same, znaczy sia, postarali sia po boju do niewoli dostać. A zrobili tak, bo byli oni ze Śląska, przymusowo do Wehrmachtu wcielone i za Hitlera umierać im całkiem nie chciało sia. Przynieśli ze sobą jakieś ulotki po niemiecku pisane, na Fuhrera aż strach, jak psioczące i namawiające, żeby koniec zrobić z hitlerowcami, a także z tą parszywą wojną. Takoż pisemko mieli jakieściś kolorowe, ucieszne, na rysunkach była i rozdziawiona gęba Hitlera, i grubaśny Goring, i ichni minister propagandy na postronku dyndający, nu, znaczy, bardzo trefna bibuła. Tak powiedział porucznik i śmiał sia, że z, takim dowodem osobistym oni do Ruskich przeszli, ale mówi — niezgorszy był to dowód i Ruskie uwierzyli, że oni antyfaszysty. Jak do tego okazało .sia, że Ślązaki, odesłali ich do naszej dywizji. Nu, a że poniektóre gadali lepiej po niemiecku jak po polsku, w namio- 167 cie nieraz jeszcze szwargotali między sobą. Porucznik Wysocki chwalił ich, że szybko uczą sia regulaminu, i mówił, że to dobry żołnierz, już ostrzelany. A żeby insze nie wygłupili sia jak my, będzie obowiązkowo o tych Ślązakach mowa w najbliższych pogadankach. Toż każdy z nich nasz kolega. Ot, co. Spojrzeli my po sobie. Stydno i kląć jeszcze jak chce sia. Widać każdy minę miał niewyraźną, bo zaraz porucznik i nas za czujność pochwalił. Takoż wyjaśnił, że musiał tamtego, przez nas poturbowanego, jakoś na duchu podnieść. Wyszło na to, że przeprosił nas, że naszego jeńca przepraszał. Nu, Borowiki chłopy wesołe, zaraz powiedzieli, nie szkodzi to nic a nic. Nie zaszkodzi takoż tamtemu, że dwa razy do niewoli był wzięty: i przez Ruskich, i przez nas, kościuszkowców. Posłyszawszy to, odprężyli sia my i gruchnęli śmiechem, bo przypomnieli sobie, jak tamten za „kościuszkowca" mocno od Borowików oberwawszy, w tył i do przodu huśtał sia niby dzwon. A co z Wąsy lukiem? Nic. Ten zawsze po kociemu na cztery łapy spadał. Wszystkiego wyparł sia i do niczego nie przyznał. Jeszcze skargi zanosił, że bez żadnej przyczyny pobity w chaszczach został. Nu, na to jemu porucznik powiedział, że jakby w krzaki za tamtym nie łaził, toby nie oberwał. I pognał od siebie precz. Czy tak mówił? Nie, to ja mówię. Porucznik nam podrobno tej istorii z Wąsy lukiem nie opowiedział i dlatego ja panu też tylko krótko wspomniał o tej sprawie. Nu, znaczy tak. W tu poru, kiedy Zub prychał, Borowiki bili, a Szóstak bez potrzeby węszył, Niemcy wzbiesili sia. Widać wieści o polskiej dywizji, o przysiędze i defiladzie doszli do ich naczalstwa, bo zaraz ichnie „ramy", znaczy zwiadowcze samoloty, i cała luftwafa ze swastykami na skrzydłach jak nie zacznie furkotać nad naszym lasem, nad brzegami Oki i wysoko w górze nad namiotami! Jak nie zaczną wyć nasze syreny alarmowe! Znowuż kryj sia, brachu, świateł żadnych, maskuj czołgi, działa, karabiny maszynowe, uważaj, znaczy, bo oberwiesz. Zapachniało wojną, frontem, wrześniem, ofermy kryli sia, chłopcy-pisto-lety nie, ale jak w końcu lipca poderwali sia my od miejsca 168 postoju na ćwiczenia w marszu i spotkaniowym boju, jak poszli w lasy, każdy zapomniał o tamtych samolotach. Trzecia kompania moździerzy — ho, ho! Najlepsza na tych manewrach okazała sia, a porucznik Wysocki dowodził jak... nu, jak sam Kościuszko. Że dystans u mnie za mały do narodowego gieroja? Panie, do wroga ważny dystans, żeby wypatrzyć jego, nie przeoczyć i bić, bić, w krzaki przed nim nie chować sia. A gierojowi co może szkodzić, że żołnierz pierwszej dywizji, Szymon Drozd, mówi o nim jak o swoim szefie, niezgorszym szefie: nasz stary? Nu, jasne, że u pana ten dystans musi być duży, kudy większy jak u mnie, ale pan, miłeńki, nie kościuszkowiec. Cywilna d... — jak mówił u nas Lep — i tyle. Ot, co. Pana szczęście, że ja po rusku, piętrowo, nie klnę. Po tych ćwiczeniach, marszach i marszobiegach w pełnym oporządzeniu wrócili my znowuż do obozu i harowali od rana do nocy, uzupełniali braki w wyszkoleniu, podciągali sia i podlegali szlifowce, jak mówił Wot. Po polowych manewrach bardzo jemu przypadł do serca nasz porucznik i nawet jakby czekał na jego pochwały, choć byli sprawy, których zrozumieć nijak nie mógł. I tak, kiedy Rutka z oficerskiej szkoły wróciwszy razem z inszymi w czas uroczystej promocji przyklęknął na jedno kolano przed naszym generałem, szarże nadającym, Wot wziął potem na bok Deczkę i mocno wydziwiał. Pytał sia, czemu gruchnął Rutka na kolana przed całym dowództwem korpusu i czemuż jego i inszych publicznie płazowali? Nie można to było przedtem za szkolne przewiny ukarać, a dopiero potem w oficery brać? Po co taki publiczny wstyd? A jak dowiedział sia, że to jest taka ceremonia i do tego wielki Taszczyt, kiwał głową, mruczał: „wot! wot!", i nadziwić sia nie mógł temu spektaklowi. Na koniec zapytał sia, dlaczego o oficerze, który pierwszy był szablą tłuczony, Rutka powiedział: ,,Mój przyjaciel prymus". Toż prymus jest nic inszego jak dorcwolucjonna maszynka z nasosom, na której miejskie baby dawniej smażyli i gotowali. Spirtna maszynka. Ten przyjaciel Rutki zapojem pije czy jak?... I chybaż nie kiero-siń — znaczy naftę — i nie denaturat, tylko czysty spirt? Niby pokpiwał sobie z tego polskiego oficera-prymusa, 169 ¦¦ a taki w Deczkę chciwie wpatrywał sia, co też on teraz powie? I kiedy tamten tłumaczył, co w szkole wojennej znaczy u nas prymus, przygadywał: — Wot pridumałi! Pieriedawik — spirtnaja maszynka s nasosom! Primus! Czort pobieri! Nu i pridumałi! A tymczasem dowództwo Czerwonej Armii pridumało swoje: użyć nas do walki z Germańcem. Szykowali sia my na to już czwarty miesiąc, wierzyli w to i nie wierzyli, czekali, czekali, aż doczekali sia. W ostatni dzień sierpnia, dobrze pamiętam, że akurat w wilię czwartej rocznicy tamtego września, przyszedł rozkaz wymarszu na front. Sam pan wiesz i o tym każda istoryczka uczy, że w tu poru byli ciężkie boje w rejonie Kurska. Niemcy trzymali sia jeszcze, ale już zaczęli dychać z trudem, jak ryba w przyduchowym jeziorze. Przyszedł czas przeręble rąbać, znaczy front rozbijać, nie po to, żeby rybu Hitlera ratować, tylko żeby wybierać, wyłapać ścierwo co do jednej sztuki. Tak mówił porucznik Wysocki i Rutka, z którym ugadywali sia my często, i Sasza, i sam Wot. Znaczy, prawda: pójdziem rozbijać front. — I rozbijemy! — odgrażali sia Borowiki. — Zwyciężymy! Nu, z początku było nie zwyciężanie, tylko znowuż wagony, znowuż transport. Nasza trzecia kompania moździerzy poszła na front razem z całym pierwszym pułkiem. Załadowali nas do trzech transportów, trzeci batalion odjeżdżał ze stacji Fruktowaja, my razem z nim. Zapamiętał ja to dobrze, bo myślał, że znowuż zobaczę Diwowo, a wyszło, że nie. Żołnierze prześmiewali sia, że tak widać dowództwo postanowiło, żeb my, oberwańcy, dziwili sia, do Sielc przyjechawszy, a wyjeżdżali już bez żadnego dziwienia sia, z fruktami, znaczy z granatami, w łapach. Nu, ja granatów nie targał, ale insze tak. Przepisowo. Wyjeżdżać z sieleckiego obozu wszystkim było żal, toż zostawiali my tam jakby kawałeczek rodzonej ziemi i rzekę napominającą jednym Wisłę, a drugim rieczyszcze. A na dodatek przywykł każdy dookolusieńka słyszeć polską mowę i polskie cholerowanie, a tu wjeżdżali my znowu w sam środek sowieckiej ziemi i wzdłuż torów szumiała, pieniła sia mowa ruska, ichnie nawoływania i ichnie piętrowe ru-gatielstwa. Poczuli sia my jak garsteczka piasku z łach Oki, 170 jeszcze od słońca ciepła, a już od mielizny oderwana i wypchnięta na bystry nurt, który ją — biedniażkę — z piachem dennym, znaczy zimnym, zmieszawszy, potłamsił, poturlał i pognał, pognał gdzieś przed siebie! Nu, wiadomo, żołnierze nie baby i wiedzieli, po co było to całe szkolenie, strzelanie i marsze ubezpieczone w przewidywaniu boju z nieprzyjacielem. Ale każdy jeden takoż rozumiał, że znowu pognał jego los, że skończyła sia jedna epocha w jego życiu, a zaczynało życie całkiem nowe, nie rekruta już, tylko frontowego żołnierza. I dobrze, i żal. Transport szedł na zachód, to miarkował ja wedle słońca. Było ciepło, wagony otwarte, nasze ludzie, owszem, nie-głodne i pod opieką. Nie trzeba już było na każdej stacji starać sia zdobyć coś do żarcia czy picia ani łachów za kęs chleba sprzedawać. Jako prowiant dostali my na drogę konserwy, suchary, tłuszcz, koncentraty z grochu i soczewicy, a takoż kostki rozmaitych kasz, najlepsza była hryczana, ale tej dali mało. Na podpunktach pobierali my gorące żarcie abo suchy prowiant. Różny on bywał, tak że chłopaki uchytrzyli sia wypytywać ludzi z transportów na wschód idących: co dają, gdzie? A tamte radzili: „Nie bierzcie na następnej stacji, tam gówno, dają stęchłe pszono, lepiej przegłodzić sia i dwie stacje dalej pobrać koncentrat z tłuszczem". A czasem krzyczeli: „Takoż ze skwarkami. Rozkosz — nie skwarki. Warto poczekać, jeszcze jak warto!" Nu i dobra. Jechali my w różne strony, ale dogadywali sia, doradzali jedne drugim, pokrzykiwali przez tory i choć nieznajome, w czas transportu los mieli podobny, interesy jakby wspólne. Tak że milczeli my tylko w tu poru, jak mijali nas platformy z wrakami jakichś tam maszyn, samochodów, platformy z czołgami abo sanitarki z frontu na tyły jadące. Patrzyli my na ten sprzęt i na te czerwonym krzyżem znaczone wagony, nasz szef mówił: — Wot! — i gryzł skręta, a ja myślał: „Nu, Drozd, dla ciebie znowuż wojna, znowuż front. Coraz bliżej on, bliżej..." Na wagonach byli wielgachne napisy kredą i chybaż smołą: „Na zapad!" Nasi chłopcy machali rękami, krzyczeli i powtarzali: — Na zapad! Na zapad! 171 Nu, zapad to takoż nasze chałupy, dom. Potem pociągi znowu rozjeżdżali sia i wszystkie zaczynali gadać, śpiewać różne pieśni, takoż „Okę" i gapili sia na pola, pola, a na tych polach znowuż na baby. Machali im rękami, czapkami i wiesz pan, okazało sia, że przez tych kilka miesięcy w Siel-cach — Bożeż ty mój, to tylko byli miesiące? — każdemu odeszła złość na babskie rządy w kołchozach i na stacjach, a za to na same baby przyszła wielka ochota. Cóż, chłopy wyspane byli, kaszą obżarte, to poswawolić by każdy chciał, babą poobracać, potrząść, czemu nie? Ale w tu poru było tylko po wagonach wiele gdakania o tym, przechwalania sia, kudy więcej jak tęsknoty i wspominków. Nu, tak. Pamiętasz pan, jak ja skukę za swoimi próbował z promu zrzucić, w Oce utopić? Nu, wtedy nie zatonęła ona, ale jakoś w tych Sielcach widać i jej czasu nie stało, żeby mnie noc w noc do gardła skakać. Tak że i ja babom przyglądał sia, przygadywał. W tu poru my już nie chałup podobnych szukali, a wypatrywali z wagonu bab napominających nasze Nastki, Sońki i Maryny. Od piersiastych bab pierwsze Borowiki przeszli na chudzielce z filmów, które my takoż w Sielcach oglądali, a potem na zapiewajły z wojskowego teatru, która lepsza i pożytek większy dająca, czy taka krągła, przy kości, czy z nogami po samą szyję? Koleś wolał mniejsze i chudsze, ale starszy Borowik wykrzywiał sia. jemu trzeba coś w garści czuć, żeby tym potrząsać. Szóstak nie mówił nic, usta zaciskał, widać było, że do swojej baby przez sześć dzieciaków obrzuconej okrutnie naraz zatęsknił. A już jak zaczęli sia przechwałki i nic, tylko latała w powietrzu kurwa, kurwa i insze takie słowieczka, nie będęż ja ich panu powtarzać, Szóstak zeźlił sia i w kąt zaszył. A tam już Deczko jakąś długą gadką od babskich cycków jego oderwał. Przestali my żartować i jeden z drugiego prześmiewać sia dopiero za dwa dni, jak dojechali do miasta Wiążmy. Nie uwierzysz pan, jak jej wtedy dostało sia od Germańców. Same ruiny, zwały gruzów, a gdzie stali jakieś mury, to osmalone i z wielgachnymi dziurami po pociskach. Straszno było na to patrzeć. A nuż i u nas tak będzie? A nuż nasze sioło... — Też wymyślił! — odpowiadali Borowiki. — Toż twoje 172 sioło i chutor nie punkt oporu, nie węzeł kolejowy. A Wiaźma, ho, ho... Nu, pocieszał sia każdy inaczej, a okiem łypał, dookoła rozglądał. W rejonie tej Wiążmy, której po prawdzie wcale nie było, rozładowali sia my na stacji Siemlewo, znaczy nasza trzecia kompania i cały pułk. A potem poszli na nowe miejsce postoju, znowuż w lesie, tyle że tameczna rzeka nazywała sia Wiaźma. Dookoła — nic. Nu, mówię ja panu, nic a nic. Ziemia poryta lejami, czołgami zaorana, nawet drzewa potrzaskane, same drzazgi sterczą, gałęzie ścięte, poszarpane. Ludzie? Nu, ich takoż nie było, bo ze wsi ostali sia tylko mury, siwe i czarne. Czasem zobaczyli my jaką staruchę, przycupnęła gdzieś w piwniczce abo prosto tak, w dziurze koło domu. Młodych bab żadnych, dzieci... Dzieci też nie pamiętam, może przedtem z przyfrontowego pasa wywiezione ? Nu, widać, że byli blisko Moskwy „schwatki bajewyje — jak mówił w Czugunce dziad Iljicz — i jeszczo kakije! Kakije!" Co prawda, to prawda. Znaczy tak, jedne szli do Jurkina, drugie jeszcze do inszych wiosek, które byli tylko na mapach, a nas szurnęli do lasu koło Stiepankowa. Mówili, że to już strefa przyfrontowa, ale trudno było połapać sia, w tym lesie między brzózkami znaleźli my ślady i po Germancach, i po Ruskich. Niemieckiej amunicji walało sia wszędzie przepaść i, choć zaśniedziała ona, rzutko było w ten las wejść. Stali tam takoż poniemieckie rozwalone szałasy i wszędzie drogi znajdowali sia, już zarośnięte, ale zawsze widać, że drogi, i nie trzeba było krzaków wycinać ani żadnych drzewek. Znaleźli my tam takoż pozawalane ziemianki i latryny. Te zaraz zakopalim, bo jak na Germańców mają chłopcy s..., to lepiej w boju, a nie w lesie. Całe to zapuszczone, byle jakie gospodarstwo wojenne po obu armiach zajęli my zaraz, ledwo z wagonów wyładowawszy sia i, choć porządkowania i roboty było od razu huk, robili my to ochotnie, bo na własne oczy zobaczyli pozycję rzuconą przez nieprzyjaciela i uwierzyli, że teraz bić jego można i że w samej rztczy jest ten sukinsyn w odwrocie. Śmiech mówić, ale jakby po myśli oficerów oświatowych trafił sia nam ten obóz nad Wiaźma. Poweselał każdy jeden i raz—dwa zabrał sia do naprawiania 173 starych ziemianek, budowania nowych, do kopania schronów i naszych pierwszych okopów, takoż rowów strzeleckich. Przyszło sia nam od razu okopywać, bo nad las nadlatywali dzień i noc germańskie samoloty, węszyli, macali. Z tej przyczyny obowiązywało krycie sprzętu i pogotowie przeciwlotnicze, a w nocy zakaz był: żadnych ognisk, latarek, nawet ciężarówki mają jeździć ze zgaszonymi światłami. Nu, znaczy, blisko wróg, nocne alarmy — chleb powszedni, jak mówił porucznik Wysocki. A nasz szef ostrzegł, żeby w wolny czas nie łazić nad rzekę, jak w Sielcach, bo a nuż Niemiaszkom zachce sia języka dostać i nas złapią? Toż front bliziuśko. A tam śmierć abo niewola, i to taka, mówił Wot, że „żyt' budiesz, no lubit' nie zachoczesz". — A jakże nas złapią? — dopytywali sia Borowiki. — A choćby desant zrobiwszy — tłumaczy Deczko, bo tych desantowców znad Oki dobrze sobie zapamiętał. — Nu, da, da! — potakuje szef. Popatrzyli my po sobie i zaśmieli sia, szpiona-desantowca przypomniawszy. Ale okazało sia, że nie było z czego śmiać sia, bo akurat desant był, najprawdziwszy, z ichniej luftwafy. Opowiedzieć? To dziwna istoria. Znaczy, Szóstak i Borowiki zaczęli dla pewności, a może już z prywyczki, i tutaj węszyć, między brzózkami i cho-jarami łazić, do ciemnych samochodów przyklejać sia: a nuż wróg wjeżdża w sam środek obozu? Nakrył ich na tym szef i mocno ochrzanił, spać pognał. Ale na ten raz nie on miał nosa, choć podoficer zawodowy, ostrzelany, tylko oni. Jakoś do rzeki zachciało sia im taki pójść, znaczy, zrobić na ten raz całkiem własną razwiedkę. Wzięli Kostka Zuba ze sobą i mnie, żeb ja ich z tyłu kryl, i przykazali stać między lasem a rzeką, do jednej nadłamanej brzózki, co tam stała, przytulić sia. Jeszcze Oleś głupie żarty stroił, że kto wie, czy żonki mnie ona nie napomni, toż od strony obozu gałązki ma do ziemi wiszące, niczym babskie rozpuszczone włosy. Dostał za te prześmieszki od Szóstaka w bok i poszli, Oleś biodro rozcierający. Stoję ja, patrzę spoza gałązek to w stronę rzeki, to w stronę naszego lasku. Aż tu słyszę gwizd: tylko Kostek Zub tak gwizdać potrafi, jakby kto dziurę w mózgu świdrował. Nu, ale nie umówili sia my, co gwizdanie będzie znaczyć, i ani drgnę. Nie głupi ja, swoje rozeznanie mam, na byle świsty-gwizdy nie polecę, a nuż to luftwafa pikuje? Tłumaczył ja to sobie tak, nie inaczej, bo okrutnie nie chciało sia mnie spod tej brzózki wyłazić na spiekotę, a pierwsze dni września byli upalne. Do reszty nie wierzył ja w te ichnie manewry, podchody i samodzielne razwiedki. Co taki durny Zupp może o tym wiedzieć? Kiedy ja już wojował, on jeszcze krowę na łuhu pasał. Znaczy, jego miejsce było pod drzewem, a moje w akcji. Ale jak woleli inaczej, że on szybciej biega, mówili, że znudzi sia pod brzozą, mówili, zaśnie i źle ubezpieczy — niech im będzie. Chcieli Zuba — niech sobie gwiżdże ich Zub. Mnie do tego nic. Ale to nie było zwyczajne gwizdanie. Patrzę ja, a w polu obserwacyjnym taki cościś kotłuje sia, biegają jakieś dzieciaki, nasi uganiają sia za nimi, nu, nie stydno im za chłopakami w kąpieli uganiać sia? I do tego Kostek gwiżdże, nu, prosto zagwizduje sia. Aż naraz mną zatargało: a skąd te chłopaki nad Wiaźmą? Toż strefa przyfrontowa pusta była, niczyja? Skąd to alarmowe gwizdanie? Nu, widać krzyczeć po polsku boją sia, a nuż tamte posłyszą, luftwafę naślą, a tak gwizdać może i ptak, kiedy zdumieje. Znaczy — Bożeż ty mój — to alarm? Na ten raz prawdziwy desant? Nie poszedł ja tamtym pomagać, bo biegających tam i nazad naliczył z piętnastu, nu, w tym czterech naszych, a poleciał w stronę obozu, jeszcze jak prędko, po poleszucku, gdzie do takich chodów Kostkowi, i zaalarmował pierwszych lepszych żołnierzy. Tamte posłali jednego do obozu, do dowództwa, a my już kupą najpierw do brzózki, a potem nad tę Wiaźmę, w krzaki. Że też zawsze nad rzeką chaszcze muszą być! Kogo łapać — nie wiem ja, nie wiedzą oni, ale mus chwytać nie swoich, znaczy, wytłumaczył ja im, że tamte jakieś małe wydawali sia mnie, a nasze chłopy rosłe. Biegamy, tupiemy, a Kostek gwiżdże, nie ustaje. Że też jemu tchu starczyło, powiedz pan? Aż uwierzyć trudno. W końcu zobaczył ja sam jednego, patrzę, przypłaszczony za kamieniem leży, a włosy ma ryże. Nu, myślę, w samej rzeczy leżysz ty u mnie, fryc! I cap jego za kołnierz. On 174 175 skomli, prosi puścić i naraz zatkało mnie. Bożeż ty mój, po rusku prosi! — Kupałsia ja — mówi — pusti, diadia! Jak kupałsia, to po co pod kamień wcisnąwszy sia był? A? Kto by takiemu gadaniu uwierzył! Insza rzecz, że Ruski. Znaczy, znowuż nie żaden desantowiec, tylko nasz żołnierz? Ale jak? Toż do dywizji ruskich szeregowych nie brali i prawilno, mieli oni do wojowania swoją Czerwoną Armię. Starczy? Nu, chyba starczy. Z tej przyczyny jakiś nadkon-tyngentowy mnie on wydał sia, a przy tym ubrany ni tak, ni siak. Padazritielno. Pytam ja jego, skąd przyszedł kąpać sia nad Wiaźmę? Znaczy, z jakiego osiedla, chutoru? A on nic. Tylko prosi, tylko żebrze, a widać, że strach nim trzęsie: „Pusti i pusti!" Nu nie, bratku, pójdziesz ze mną do naczalstwa. A on, jak to posłyszał, z rąk mnie wywinął sia, wyszarpnął i chodu. Ja za nim, a on przyśpiesza, leci w stronę rzeki. Ja jemu depczę po piętach, a Kostek gwiżdże, nie przestaje. Nu, tak. Łapali my owych ruskich desantowców coś z pół godziny, aż w końcu złapali dziewięciu, jeden tylko, dziesiąty, buch do wody i abo utonął, abo tak długo nurkował, aż nam z pola widzenia całkiem wypadłszy był. Nu, my swoich okrążywszy poprowadzili do miejsca postoju. Po drodze znowuż Borowiki z Szóstakiem pokłócili sia: po co Ruskim desant, kiedy sojuźniki my? Mogli oni do nas prosto na pogaduszki abo na spirt przyjść, kto by im gościny odmówił? I do tego po czorta niedorostków słać, mołokososów, toż żaden nie miał więcej jak czternaście lat. Nu, znaczy szczeniaki, nie desantowcy. Takim jeszcze w kołchozach siedzieć, różnych Jewdokii Stiepanownych słuchać i najwyżej babom pomagać konie zaprzęgać. Ot, co. Przydzielili my w pridumku robotę tym gówniarzom, ale od tego same mądrzejsze nie stali. I co pan powiesz? Mówił później nasz szef, że to nie był żaden ruski desant, tylko germański, z luftwafy znaczy sia. Zrzucili oni dziesiątkę wyrostków po trzynaście lat mających, a wzięli ich z okupowanych ruskich terenów, przedtem w szkole wywiadu przeszkoliwszy. Tak że byli to na ten raz, choć szczeniaki, ale najprawdziwsze szpiony, gorsze od zwyczajnych, bo udające 176 ruskie wojenne sieroty. Dobrze, że litość nas nie wzięła, że nie puścili my tych niby kąpiących sia i jeszcze do tego Kostek Zub ich wygwizdawszy. Wot pochwalił takoż i mnie, że nie stracił sia ja i sprowadził posiłki, zamiast dalej w tej brzozie siedzieć i jak Kostek — prosto gwizdać. Bo nie zawsze dobrze jest robić to samo, co inszy zaczął i także samo jak on. To akurat w strategii nie opłaca sia. Kostek dobrze zrobił, że mnie w mózg wświdrowawszy sia był, ale moje gwizdanie czyją by uwagę na brzózkę zwróciło? Niczyją. Raz — tłumaczył Wot — że nie wiedział nikt, kto tam siedzi i gwiżdże, a dwa, że żadnych naszych żołnierzy w takiej bliskości, żeby ten mój gwizd posłyszeć, nie było. Dodały że drugi powód jemu by wystarczył, ale pierwszy na pewno nie wystarczy porucznikowi, bo żelazna dyscyplina w wojsku musi być, a co mają moździerze kaliber 82 mm do podchodów, razwiedki i samodzielnego gwizdania w krzakach nad rzeką? Tak że nie wróżył on nam nic dobrego, choć mocno współczuł i dumę skrywał, że to jego żołnierze odznaczyli sia, szpionów wyłapawszy. Nu, tak. Siedzieli my w ziemiance, sytuacju rozpatrywali z różnych stron, zawsze wychodziło kiepskowato. Nie mieli my jakoś szczęścia do tych desanciarzy. Wtedy tak jakby ich wcale nie było, a znowuż teraz byli i też źle, znaczy niedobrze dla nas. Okrutnie trudno rozeznać sia w tej nowoczesnej wojnie, prawdę mówili dowódcy. A i im, biedniażkom, nielekko, toż porucznikowi, choć wzbiesi sia na nas, żal będzie za taki wyczyn swoich ludzi karać. Bo że to był wyczyn, wiedzieli wszystkie, przylatywali nas wypytywać sia, kiwali głowami, klepali po plecach, nu, prosto zazdrościli i tych pierwszych jeńców, i tego Kostkowego talentu do gwizdania. Tylko Żmudny wykrzywił sia i powiada: — Też jeńce wojenne! Dzieciuchów nałapali i nawet do dziesięciu doliczyć sia ich nie mogli. Aż stydno będzie rozpowiadać, że z trzynastolatkami my wojowali. — My? — zdziwił sia Szóstak. — Toż ty nawet palcem nie ruszył, żeby ich do niewoli wziąć. — A nie ruszył, bo stydno takiego sracza bez bicia dotykać sia. — Toż to byli szpiony! — krzyczy młodszy Borowik. 177 ¦n — Najprawdziwsze dywersanty! — dogaduje Oleś. A Żmudny nic, tylko kwacze, że jak tak dalej pójdzie, z chałup niemowlaki będziem wywlekać i pieluszki przeglądać, czy nie dywersyjne na nich kupki znajdują sia, kwa, kwa, czy nie szpiegowski to szyfr, a Kostek chybaż zostanie zatrudniony do stałego gwizdania, żeby tych niemowlaków- j -jeńców jakoś uciszyć, od wrzasku powstrzymać, kwa, kwa,J kwa. Już nawet ja zeźlił sia i cholerować zaczął, kiedy wezwali Zuba do porucznika. Tylko Kostka, nikogo więcej. Znowuż ! zaczęli my rozważać, dlaczego tak, ten nasz porucznik zawsze umiał swoich zaskoczyć. Jak zaskakiwać tak stanie Germańca, gotów on głowę stracić i front trzaśnie akurat na naszym odcinku. Nu, znaczy tak. A Kostek wrócił dopiero za dwa dni i nie chciał gadać ani gdzie byl, ani o czym z nim porucznik mówił. Żalił sia tylko, że za ofiarę został, toż nie on umyślił na tę razwiedkę iść, a że gwizdał — Bożeż ty mój — toż pierwszą zwycięską potyczkę wygwizdał. Nu, znowu na to my nie chcieli przystać, jakaż to była potyczka z zasrańcami? Prosto połapali my ich, jak źrebaki na łuhach abo przepiórki w życie. A że on jeden za wszystkich cierpieć musiał? Nu, kogoś dla przykładu musiałże porucznik ukarać, to rozumieli my wszystkie regulamin znający. Obsługa moździerzy jest: od prażenia nieprzyjaciela silnym, celnym, skutecznym ogniem i od uderzania w Germańców całą mocą środków ogniowych moździerzy 82 mm. A Kostek gwizdał. Nu, dobra. Na tym nowym miejscu postoju wypadło nam być ze trzy tygodnie. Co ja nad tą Wiaźmą ciekawego przyuważył? Ano nic, tyle że niektórych ruskich oficerów od nas zabrali, choćby tego niby Polaka z Irkucka, takoż ze dwóch z kwatermistrzostwa, a niektórych „świętych" odesłali z powrotem do Sielc, do hrania w nowych naszych dywizjach. W tu poru nie pozwalali już u nas mówić inaczej jak tylko po polsku. Lepiej, gorzej, ale zawsze. Ruskie instruk-tory i oficery na gwałt douczali sia polskich komend i nazw. Z dnia na dzień śmieszniej mówili, przekręcali terminy, mylili sia. Ale to już nie było po rusku. Nawet Wot przestał 178 powtarzać swoje ulubione słowieczko i zamiast tego mówił: „ładno, ładno". Prawda, Żmudny nie wytrzymał i rąbnął, że to takoż nie po polsku, ale Wot nie uwierzył, powiedział, że nieraz słyszał, jak żołnierze krzyczą: „panie ładny", abo: „ładny kwiat". Nu, znaczy ładno jest dobrze, panie ładny. Żmudny ręką machnął i żyli my z szefem dalej w zgodzie, choć Wotem na wieki wieczne już on u nas został. Mówił ja panu o kwatermistrzostwie pierwszego pułku. Niedobrze tam działo sia, narzekali my, że o żołnierza nie dbają, żarcia mało i norma tylko w gazetce, a nie w naszych brzuchach.- Do tego kuchnie spóźniali sia, w drodze nie nadążali podciągnąć za batalionami, dojechać, a i teraz żarcia nie było w porę abo zimne. Tak że w drodze darli my kartoszkę pazurami z pól, i to tajkom, tajkom, za to byli surowe kary, wiadomo — żołnierz nie kradnie. W tu poru Lep darem bożym błysnął, tak mówił Żmudny. Choć kwakał, zorganizowaną przez Lepa kartoszkę do kociołka z trawą pchał, a potem — od tego on był wielki majster — szybko, szybko przewracał pełny kocioł na żar i piekł, uch, jak on piekl tę kartoszkę ziemią oblepioną! Później Lep nauczył sia od jednego żołnierza, który za poganiacza bydła był pod Krasno-jarskiem, takiej sztuki: miejsce po ognisku dobrze wymieść, iskry podusić, żeby pożaru nie było, nu i wal sia, brachu, na ciepłą ziemię. Ułożysz sia, płaszcz-palatką przykryjesz i zimna noc wcale tobie niestraszna. Nu, jak już byli wyszykowane ziemianki, nie spali my tak nigdy, ale przedtem — wysypiali sia, i to smacznie. Kiedy na kuchnię i kucharzy coraz częściej narzekać stali, w Lepa jakby nowy duch wstąpił. Na wynalazki on puścił sia, odkrył, że na germańskiej minie przeciwpancernej, a walało sia tego w lesie przepaść i sapery rozbrajali toto od pierwszego dnia postoju na kopy, można zagotować kociołek z wodą w tri miga. Znaczy, w tu poru byl on i od organizowania kartoszki, i od podpalania min. Od transportu niewypałów musiał być kto inszy. Lep mówił, że to nie dla niego robota, szperać i szukać przy tym nie można, toż min w lesie do licha i trochę. Znaczy tak. W kwatermistrzostwie jakieś niezguły i ofermy dotąd byli, teraz zaczęli szukać lepszych. Nu, to wymyślili 179 Borowiki, żeby Lepa dowództwu podsunąć. Toż nawet na dzikiej gruszy kwaterę on dla generała wyszykuje, i to taką, że proszę siadać! A już co do żarcia! Bożeż ty mój, jak my by jedli, żeby kucharze to do kotłów wrzucali, co Lepowi do rąk przylepiało sia! I tłusto, i smakowicie, i zdrowo, bo na zapachy był on kat i zepsutego żarcia nigdy by żołnierzom nie sprezentował. Skąd ja to słowieczko znam? A toż Lep zawsze, jak coś fajnego przytaszczył, napuszywszy sia mówił: — A teraz sprezentuję ja wam... nu, powiedzmy, ku-ricu abo trzy kuricy. Bo prezentował on, panie, smacznie i strach, jak dużo. Wot obśmiał nas i do porucznika z tym iść nie chciał. Jakiż z Lepa kwatermistrz pułku? A z ofermy bez ikry — lepszy? Toż na wierchuszkę dywizji my jego nie pchali, ale tak, do pomocy. Niechby wyniuchał i doniósł, skąd kartoszkę, kury, a skąd mleko brać, a kwatermistrz tylko rozkazy wyda. Ale, jak kiedyś, porucznika wieczorkiem spotkawszy, taki powiedzieli jemu o Lepie i jego kandyda-turu przedstawili, porucznik nosem pokręcił i powiedział jakoś tak, że u Lepa węch jest, spryt jest, ale jego metody! Znaczy — metody do luftu. — Co to są te metody? — pytali my potem Rutkę. A on wytłumaczył: to jest to, co robi jeden, kiedy drugiego chce opanować abo oszwabić i za co ten drugi jego nie lubi. Nu, może być, że nie lubili te drugie ludzie Lepa za ukradzione im jaja, kuricy abo poddojone mleko, ale jak bez tych metod w życiu, i to na wojnie, obejść sia? Niepożytecz-no i do tego trudnowato. Toż aż korci, panie, żeby drugiego opanować i oszwabić. Nawet kiedy rybu ja na haczyk łapał, oszukiwał biedniażku i — opanowawszy — do brzucha wbijał. Z tej przyczyny nie byli my przekonane, że porucznik dobrze zrobił Lepa w dywizji w całej pełni nie wyzyskawszy. Toż ciągle słyszeli my: każdy jeden wszystko z siebie dać musi, każdego na każdym szczeblu trzeba wyzyskać w pełni. Nu, a łapy Lepa? Toż nie w pełni wyzyskane oni byli, kiedy bez żadnego przylepionego łupu po jego obu bokach bołtali sia. Dobra, obijali. Możesz pan poprawiać, ja nie Wot, żeby spory toczyć. Najwyżej powiem panu: nu i ładno. 180 Znaczy, z Lepem nam nic nie wyszło i dalej pracował on tylko indywidualno dla nas. Najgorzej w rejonie Wiążmy, bo tam wszystko było popalone i pogruchotane. Ten rejon okazał sia jakiś pechowy: w dzień—dwa po desancie szpio-nów Germańcy zrobili okrutny nalot na ruiny miasta. Ale w tu poru pierwszy raz od trzydziestego dziewiątego roku słyszał ja zaporowy ogień artylerii. Naszej artylerii. Powietrze tak i huśtało sia, huśtało, a w uszach był niezgorszy szum, aż gęby przepisowo musieli my rozdziawiać. Nu, w tymże przyfrontowym pasie dowództwo zarządziło ćwiczenia bojowe i posuwali sia my w lipnym natarciu za wałem ogniowym własnej artylerii, posuwali i posuwali, sanitariuszki skakali ratować naszych niby rannych, prawdziwe ranne takoż okazali sia, bo jedna mina cholera wybuchła, sanitariat i tych opatrywał, pierwszą krwią żołnierską uma-zawszy sia. Natarcie udało sia, a jakże, i sam generał nas pochwalił, że do wykonania zadań bojowych my już, znaczy, gotowe. Nie uwierzysz pan, ale i bez tego chłopaki myśleli, że lepsze my żołnierze od germańskich sukinsynów, i dobrze, że tak myśleli, bo łatwiej człowiekowi drugiego bić, kiedy wierzy, że tamten od niego gorszy i głupszy. Takoż w tu poru, kiedy manewry rozpalili nas do czerwoności, przyszli wieści o makaroniarzach i ich kapitulacji. Każdy z tego zakichanego Mussoliniego nabijał sia, każdy mówił, że już teraz raz—dwa będziem w Berlinie. Tak że Wot Saszę przywoływać musiał, żeby nam roztłumaczyć, że jeszcze ciężkie boje przed nami i niełatwo będzie tych psów-hitlerowców do budy z powrotem zapędzić. Nu nic, wierzyli my, że damy sobie z nimi radę, i w tu poru nie było już między żołnierzami żadnego kwakania i wydziwiania. Tylko pychą grzeszyć zaczęli my, jak kiedyś Żmudny, bo porucznik Wysocki awans dostał, w kapitany poszedł, a przez to i my w znaczenie urośli. Nie bardzo ja owo rośniecie widział, ale Lep mówił, że ono jest, czuje sia i że od tej pory kudy więcej i lepiej jego łapy muszą dla nas pracować. Dla kapitana — takoż. Nu i dobra. Jakoś po dwudziestym września przyszedł do dywizji rozkaz, żeby z rejonu naszej koncentracji maszerować na ten właśnie odcinek frontu, na którym Armia Radziecka 181 była w natarciu. To ja teraz wiem, ale w tamtu poru prosto maszerowali my gdzieś, tyle że cały czas już na zachód, ludzie mówili, że w stronę Dniepru. Jak pan widzisz, coraz to insze rzeki przyszło sia mnie oglądać w tej wojnie, ale kudy tym wszystkim wodom do mojego rieczyszcza! Może i większe oni, ale nie tak szeroko rozlane, zatoczek pełne, tatarakiem szumiące. Nu, ale Dniepr był potem. Tymczasem szli my tylko nocami, światła wszystkich pojazdów — wygaszone, nawet skręta nie dawali do gęby włożyć. Nu, isto-rycżka pewnie panu mówiła, niegłupiaż ona, że ten szeroki, rozjeżdżony gościniec, na który my weszli, nazywa sia po rusku Warszawskoje szosse, dziwacznie tak, ale to znaczy po ichniemu — szosa prościutko do Warszawy. Jak zobaczyli chłopaki pierwszy drogowskaz w pustym polu z napisem: Warszawa, najpierw stanęli jak wryte, a zaraz potem bies w nich wstąpił, lecieć chcieli do przodu, jakby Warszawa była jeszcze przed frontem. Ale nie była, pewno, że nie, a w końcu dla mnie i dla kupy inszych ważniejsze było to, żeby po drodze dojść do swojej chałupy, z własnego chutoru przegnać hitlerowską swołocz. Tak że to Warszawskoje szosse nie bardzo nawet było mnie w smak. A nuż bokiem przejdę koło swoich? Nie zapisuj pan tego, ja tylko tak myślał, Boże broń, nie mówił. Ale nie, powtórzył mnie na postoju Deczko, co jemu powiedział kapitan Wysocki, że po drodze do Warszawy musowo trzeba do Bugu dojść. Nu i dobra. Tam to już ja prawie w domu, we wrześniu takoż od Bugu do Pińska szedł, tyle że w drugą stronę, na wschód. Znaczy tak. Maszerowali my z szesnaście dni, ale po prawdzie każdy dzionek pułk przesypiał, zaszyty w przydrożnych lasach czy krzakach, a maszerował nocami, bo germańskie samoloty myszkowali w tamtym rejonie i latali nad naszym traktem od świtu do późnej nocy. Bywało, wieczorem marsz już sia zaczął, ciemnawo już na niebie, człowiek idzie, idzie, aż nagle te bestie nadlatują od zachodu. Wtedy każdy zbiegał z gościńca i krył sia a to pod jakimś krzakiem, a to po prostu skakał na pole, bo rowów przydrożnych tam nie było. Przypomnieli sia mnie znowu szosy bombardowane w tamtym wrześniu, tylko że w tu poru szło wszystko przemieszane, cywile i wojskowi, a teraz 182 cywilów — żadnych. Po każdym kryciu zbierali sia my znowuż w porządku na drodze i dalej szli, do uprzykrzenia szli, aż chłopaki narzekali, że nogi im wrastają w d..., a Żmudny kwakał, że jemu już do wątroby doszli i ta okrutnie zaczęła pobolewać. Ale Borowiki mówili, że ona nie od nóg boli, tylko od złości, co w nim znowu zapiekłszy sia. Bo gadał, że jak potem żyć w komunizmie, kiedy przedtem hraniem, kłochtaniem i marszami zamęczą ludzi na śmierć? Ten długachny przemarsz do Smoleńska zapamiętał ja sobie na całe życie. Rozkisła jesień zrobiwszy sia trakt ten rozmoczyła, rozmyła, samochody grżęzh, kolumny zatrzymywali sia z przyczyny zatorów, górą nadlatywała ichnia cholerna luftwafa. Na wszystkich nawet maluśkich rzeczkach mosty byli zerwane, trzeba było abo nawracać i okrążać, abo brodu szukać i w wodu leźć, uch, w jaką zimną wodu, do tego pontony zmywał prąd, to przenoś, człowieku, wóz na ramionach, taskaj podstawy i lufy moździerzy bołotem oblepione, ciężkie i zimne. Na objazdach sztywnymi palcami wyszarpuj z podmokłego łuhu ugrzęzłę działa abo pomagaj saperom układać podkłady z okrąglaków. A do tego z góry moczył deszcz, siąpił dokuczliwy taki, przeklęty. Płaszcz, koc zrolowany na plecach — wszystko nasiąkło wodą, ciążyło jak cholera i nie dawało potem iść. Onuce takoż zrobili sia mokre i lepkie od mazi, w jakiej grzęźli my, z trudem odrywający nogi od tego Warszawskiego szosse. Kiedy deszcz był mniejszy i bołoto mniej chlupało pod nogami, udawało sia nam robić i po dwadzieścia kilometrów, ale to było rzadko, kompanie wlekli sia, stawali, wszystko w ciszy wielkiej i słychać było tylko hranie motorów i klapanie kopyt końskich przy wozach z moździerzami. Szli my, przystawali, znowu szli i spali w marszu. Każdy utytłany w hołocie, półprzytomny. Kto szedł skrajem gościńca, często potrącany był przez sąsiada i wtedy, nie wiedząc jak zatoczywszy sia, padała taka oferma na pole. Potem nie żołnierze jego budzili, bo sami szli śpiący, tylko zimno abo parskanie koni przystających tuż nad jego głową. Wtedy z trudem, jak pijany, gramolił sia każdy taki z ziemi, wchodził na ten szeroki, nie kończący sia gościniec i prawie biegł jego skrajem, żeby tylko dogonić swoich. I aże chlupotało 183 wszystko na nim biegnącym i pod jego nogami. Napili my sia wtedy, panie, tego siąpiącego kapuśniaczku, uch, do syta napili. Mnie zdawało sia, że i w brzuchu cościś chlupocze, ale nic, posłucham tego chlupotania i znowuż zasnę. Nie zliczyć, ile razy przy stawaniu widział ja, jak żołnierz leciał pyskiem na plecy tego, co przed nim takoż śpiący szedł. I tak nasiąkali my a to deszczem, a to brudem i potem, nogi obtarte, od smrodu onuc i płaszczy powietrze robiło sia między kolumnami dymiące i ciepłe. Nu, ludzie obcierali sobie w tu poru nogi do krwi, klęli, próbowali czepiać sia wszystkiego, co ma koła, ale z takiego próbowania nic nie wychodziło, podwozili tylko chorych Trzeba było wlec sia dalej, zęby zaciskać i nawet nikt głośne wyrugać sia nie mógł, bo wszelkie gadanie było surowe zakazane. Niby cisza, niby mus przed nieprzyjacielem kryć sia w marszu. Możesz pan taką rzecz wyrozumieć? Na śpiąco maszerować przez więcej jak dwa tygodnie, nocą, w deszcz, bez papieroska i rozgrzewki, nigdy nawet żadnej soczystej wiąchy tym sukinsynom Germańcom nie przesławszy? Dzisiaj mnie prosto uwierzyć w to trudno, a co dopiero panu abo moim dzieciom, dla których noc jest do spania, i to na łóżku pod powleczoną pierzyną, i nad którymi ani razu nie nurkowali samoloty? Powiem ja panu taką rzecz: każdy jeden miał w tu poru twarz z wierzchu mokrą, a łeb w środku jakby gazem odurzającym nabity, i to tak mocno, aż nieraz pękał z bólu. Nad tymi nieszczęsnymi głowami niebo bez przerwy chmurne, niełaskawe, luftwafą szumiące, a pod obtartymi nogami bołoto. Zwyczajny ja bołota i trzęsawisk, ale na dwie niedziele kto by w trzęsawisko lazł? Uch! Nie marsz to był, panie, z Wiążmy do Smoleńska, tylko jedno wielkie udręczenie, ot co. W tu poru różnie bywało. Żołnierze padali ze zmęczenia, walili sia spać, gdzie popadło, i zdarzało sia, buntować zaczynali. Te Ukraince, co to już w Sielcach od musztry migali sia, po jednym nalocie panikę zrobili, miotnęli sia w bok od traktu, stali uciekać. Tego wieczora na postoju nie wyspali sia my przez nich, odprawa była twarda, uch, jaka twarda. Że front blisko, żadnych objawów rozkładu, paniki! 184 Nawet Wot złościł sia, choć to przecie nie jego chłopaki jak zające kicali po polach. Pytasz sia pan, co my? Nu, prosto cholerowali między sobą, ciężko było, to i cholerowali. Ale tylko tak, na nikogo nie narzekali, jakoś stydno było ludziom pyski drzeć, bo niby na kogo? Narzeka każdy musowo na właść, na złe porządki, na inszych, znaczy. Takich, na których mówi sia „oni". A tu na kim psy wieszać, na kogo pluć? Na niebo nad głową? Na własną chęć, że popchało sia do tego wojska, na front? I jedno, i drugie wychodzi niemożebnie głupio. Bo to i na siebie dosadno złościć sia, i niemiło do omyłki przyznawać, kiedy żadnej omyłki nie było. Chciałeś, bra-chu, na Germańca iść, do rodzinnej ziemi wracać? Nu, to i czego cholerujesz abo na pluchoć narzekasz, w krzakach przydrożnych siedzący? Toż to akurat droga do domu, gościniec szeroki z Moskwy biegnący na zachód, słyszysz, na zachód, czort jego bierz, że wyboisty, ale zawsze szosse, Warszawskoje szosse. Tak każdy sobie perswadował i drugim tłumaczył, aż w końcu narzekanie było, ale nie za duże, znaczy u nas, u Wota. Nu, tak. Do Smoleńska weszli my jakoś pod koniec września i szli śladem pierwszego rzutu, znaczy sia Ruskich. Wojować tam nie przydarzyło sia, ale artyleria waliła w nas, luftwafą obrzucała miasto bombami, piekło było, ogień i dym. Szli my przez te palące sia ulice, walali sia na nich trupy końskie i ludzkie, rzutko było i mołokososy pytali starszych, czy to już front, czy tak on wygląda? Nu, ależ my do ataku nie szli, znaczy, byli w drugim rzucie natarcia abo i trzecim, to tylko wie dowództwo. A ty, brachu, nie wiesz. Ale idź między domami w ogniu, uważaj, żeby od pocisków i bomb nie oberwać, choć naprawdę to — jako że kryć sia nie ma gdzie — cel ty prosto dla wroga i uważać możesz w myśli, a nie w samej rzeczy. Trudno, wojna. Nu, tak. Za Smoleńskiem coś na kilka dni dywizja stanęła i to chyba tam, w pierwszych dniach października, zaczęli szurać nad nami Germańce. Luftwafą jakby blekotu najadłszy sia: kołuje i kołuje. Nasze patrzyli na nią z coraz większą złobą, zaszywać w las cięgiem przychodziło sia, aż w końcu 185 " artylerzyści zawziąwszy sia strącili dwa ichnie samoloty. Wyglądało na to, że żołnierze rozszarpią tych skurwysynów, które żywe do ich rąk dostali sia. Toż pierwszy łup, pierwsze jeńce. Nawet Borowiki polecieli pomagać bić, wreszcie im prawdziwe Niemce z luftwafy trafili sia. Ale nie pobili, tylko cholerując musieli odprowadzić do dowództwa. Nu nic, wrócili do nas okropnie zadowolnione, bo zmiarkowali, że Niemiaszki ze strachu tak w te i we wte latali nad naszym szosse. Po co? A po to, żeby polskiej dywizji na front nie dopuścić. Widać czuli, że każdy z nas mścić sia zaprzysiągł za tamten wrzesień, za obozową mękę, za rozstrzeliwanych i żywcem palonych. Bo każdy słyszał, jak było na wszystkich ziemiach zajętych przez Germańców. Nu i dobra. Za Smoleńskiem szli my jeszcze trochę, ale już nie takim forsownym marszem, i w końcu stanęli na amen. Mówili, że przed nami rzeczka Miereja, a tuż za nią front. Stało być Germaniec, Smoleńsk opuściwszy, zatrzymał sia na tym miejscu i ani myśli cofać sia dalej. Nu, to co teraz będzie? Z ofensywą, znaczy sia? Z dojściem do rieczyszcza? Toż to dopiero Dniepr. Poszedł ja zaraz na pierwszym postoju pytać Rutki, szukał, szukał, ale nie znalazł. Za to Deczko już o wszystko jego wypytawszy sia nadziany był wiadomościami i bardzo rad. Gadał długo i trochę niejasno, ale wyszło na to, że Pry-peć to dopływ tegoż właśnie Dniepru i że nasze rieczyszcze już całkiem, ale to całkiem blisko. Bożeż ty mój! A ja, dureń, dnieprowej wody w hełm nabrawszy, nie wiedział nawet, że zmieszana ona z naszą wodą, może takoż z tej rzeczki, co i przez moje jezioro przepływa? Ale Deczko zaraz mnie skrzyczał, że to nie tak, nie tak, rieczyszcze wpada do Dniepru kudy więcej na południe, bliżej Homla, a my jeszcze na północy, jeszcze stoim niedaleko Smoleńska. Porucznik Rutka mówił Deczce, że germańskie generały muszą tu stać i nie dać nam przerwać frontu, bo jak śmierci boją sia zepchnięcia na poleszuckie bołota. Durne to, choroba! Jakże? Bać sia naszych mszarów, naszych torfowisk? Toż tam ludzi mało, głusz okrutna i zaszyć sia można w tych podmokłych lasach tak, że ani żadne samoloty nie wyśledzą, ani żadna armia, nawet nasza, nie odnajdzie. Dobre miej- sce, w sam raz na odwrót. Nu, ale inaczej myśli na wojnie żołnierz, a insze rozeznanie mają generały, i to germańskie. Powiedzieli sobie — koniec z odwrotem, z cofaniem sia. Nu i czort z nimi. Niech próbują stać w miejscu. Czego pan śmiejesz sia, a? Jaż od razu powiedział, że człowiek ze mnie prosty, nieuczony i łgać panu nie stanę. Wszystko, jak było, po porządku opowiadam, a tam już insze rozbiorą, może i istoryczki, co ważne w tej mojej istorii, a co psu na budę. Stało być, zaczęło sia to wojowanie, kiedy nasz pułk rozmieścił sia w rejonie wsi Moisiejewo. My, znaczy sia trzeci batalion, wymaszerowali stamtąd jedenastego października nad rzekę Miereję, na pierwszą linię frontu. Tam zluzowali Ruskich, a każdy wiedział, że bitwa zacząć sia może w nocy abo rankiem, skoro świt. Nasz szef nie skrywał, że nieprzyjaciel mocno zasiadłszy na jarach i na wzgórzach przed nami i że niezgorszą on ma linię obrony za tą bagnistą doliną Mierei. — Nu nic, rebiata — mówił Wot — choć oni nas stamtąd wiżut i nie skrywaju — zaraz uwidiat tych, co pójdą w pierwszym rzucie do ataku, my, trzeci rzut, tak czy tak dojdziem do celu. Sławno budiem wojować jutro i ty, sy-nok, i on, i wy wsie, cały trzeci batalion. Wot. A teraz, rebiata, spać, tylko czujno, każdy głowę do płaszcz-pałatki czut'-czut' przytuliwszy. Nu, ładno. Może i nie całkiem tak gadał, ale wyszło na to, że pój-dziem w trzecim rzucie i że do tych przeklętych wsi za rzeką koniecznie trzeba dojść, żeby przerwać ichnią linię obronną, linię frontu. Pytasz pan, czy spali my tej nocy? Nu, stało być, nie każdy. Mołokososy kręcili sia niespokojnie koło nas, rozpytywali, jak to naprawdę jest, kiedy pod ogniem nieprzyjaciela wyskoczyć trzeba z rowu. Będziem, znaczy, biec naprzód, na tę rzekę Miereję, kiedy te sukinsyny ze wzgórz strzelać staną do lecących niby do kaczek? Te chłopaki, co wojowali we wrześniu, tłumaczyli im, co i jak, mówili, że nie takie to straszne, toż i nasza artyleria hra, moździerze hrają, kryją człowieka i jakby wicher niesie jego coś do przodu, a każdemu złoba siły dodaje. Przegadali my tak 187 I I ¦ chyba do północka, silnie niespokojne, choć tak na oko nie bal sia nikt, a udawał gieroja — każdy. Ale przyszedł do mnie Kostek Zub i prosił, żeby do matki wiadomość posłać, jeżeli przyjdzie sia jemu z boju nie wrócić. To mówię do niego: — Durny ty, czego masz ginąć? Lepiej zagwiżdż. — Ja? Niby po co? — Zagwiżdż, mówię. Nu i zaczął jakąś piosneczkę gwizdać, jak zawsze okropnie głośno. To klepnął ja jego po ramieniu i mówię, że Ger-mańcy przepłoszą sia, starczy. Jak taki gwizd może z siebie wydobyć, stało być, nie trzęsie sia ze strachu i, jak mówił szef, sławno powojuje. — To myślisz — nie ze strachu zębami dzwonię ? — pyta Zub. — A choćby i ze strachu, to co? — mówię chłopakowi. — Ty, Kostek, nie wierz chojrakom, przechwalającym sia, że nie znają strachu. Boi sia każden jeden i co ty jemu zrobisz? Żołnierz też człowiek. Tylko że czuć strach, a tchórzyć — insza rzecz. Bój sia, ile wlezie, tylko o jednym pamiętaj : zaleć pod ogniem — stydno. Nie wyskoczyć z okopu na rozkaz — stydno. Nu, to bój sia, a taki skacz do przodu. Bój sia, a bij Germańca. To i wszystko. A teraz leć, poszukaj Lepa. Niech tobie da pociągnąć raz i drugi. Poszedł, ale widać rozgadał, o czym ze mną gwizdał, bo takoż przysunął sia bliżej Szóstak i pyta sia, czy powiadomię w razie czego jego żonkę i tych sześcioro dzieciaków, które on na północy zostawił? I zaraz zaczęli wszystkie wbijać sobie do łbów familijne adresy swoich koleżków, żeby wiedzieli żony i matki, co przytrafiło sia komu w tym pierwszym boju. Opowiadać panu o nim samym? Nu, toż wstyd o tym nie wiedzieć, istoryczki uczyli a uczyli. A do tego zapeszył mnie pan, toż o moim wrześniowym wojowaniu nie chciał słuchać, mówił, że o tym lepiej piszą książki, a pan tylko istorii mojego życia ciekawy. Jak wtedy nie, to po co teraz? Co ja sam w tu poru czuł, co robił pod tym Lenino? Łgać nie stanę: po prawdzie nie wiedział ja do końca, że jakieś tam Lenino mam pod bokiem i dziwił sia potem okrutnie, 188 że tak nazwali tę naszą pierwszą bitwę. Bo jak dla mnie — tylko Miereja była ważna, wzgórza za nią i wieś Trigubowa. I opowiedzieć mogę mało, znaczy, co ja sam przeżył, ale za to nie będzie ta rzecz w pana książce od istoryczek ukradziona, bo nie wie o tym nikt, kto nie był nad Miereją Szymonem Drozdem, znaczy sia mną, a ja — wiadomo — człek o sobie nie piszący. : Nu, może jeszcze wspomnę i o tym, co insze powtarzali w kółko, w kółko, kiedy wrócili rozgrzane bojem. Znaczy, Borowik, Bielas, Deczko, Żmudny i Lep, bo rannemu Szósta-kowi nie wyszła żadna opowieść, a i Rutka nie za wiele mógł gadać. Tylko że ja lepiej wszystko po swojemu, po porządku, 0 każdym osobno, bo raz — że pan coś nie za bystry i potem nawraca, dopytuje sia, a dwa, że tak od razu o wszystkim mówić, znaczy, i o położeniu wyjściowym do natarcia, 1 o linii osiągniętej a utrzymanej, jak potem porucznik klarował, nie biorę sia ja. Trudno. Toż ja ani generał, ani isto-ryczka. Prosto — Szymon Drozd, żołnierz. Najpierw czas. Byli pod tym Lenino dla mojego pułku dwie noce: ta pierwsza luzowania Ruskich, okopywania sia, wypatrywania w ciemnościach, co przed nami, gdzie ta Miereja i linie Germańców, nu — niespokojna noc. Nadsłuchiwanie i czekanie, ziąb z drżączką i czekanie, przerywany sen i czekanie, czekanie na świt, na atak. Nas, moź-dzierzystów, od reszty oddzielili, poszli my okopywać sia koło gorzelni i słyszeli przez całą noc, jak fryce ostrzeliwali stanowiska ogniowe naszej artylerii. Zdrowo ostrzeliwali. Później był jeden dzień okrutnej bitwy, uch, jakiej bitwy, i znowuż nic, druga noc takiego utrudzenia, że i wypowiedzieć trudno. Między tymi nocami tylko ten jeden dzień, ale choć potem wojował ja długo, do Berlina doszedł, takiego dnia i takich jatek — nie widział, nie zapamiętał. Okopali sia chłopcy w ziemi. Znaczy, dla pana ciekawe, jaki tam był teren? Nu, to dopiero później zrozumiał ja, ale panu — niebywałemu i cywilowi — od razu roztłumaczę, żeby potem nie nudził mnie, gdzie co było. Zapad czy wschód — to dla pana wsio rawno, powiem, co mieli my przed sobą, a co na lewym i prawym skrzydle. Prościej będzie. Znaczy tak: przed nami, mówili, płynie Miereja, bagniste 189 łuhy po obu jej stronach. Żeby do fryców dojść, trzeb rzekę sforsować, pola przeciąć i leźć do przodu, na stanowiska obronne Germańców. Ichnich rowów strzeleckich okazało sia potem aż trzy rzędy, do trzeciego my tak i nie doszli. Te linie bronili dostępu do dwóch wsi: na lewym skrzydle do Trigubowej, na prawym do wsi Pol/.uch\. Środkiem, między te wsie, trzeba nam, znaczy, wejść, wepchnąć sia klinem, nu, jakby wybić dziurę w przydu-chowym jeziorze. Bolotniste łuhy za Miereją — to jakby to jezioro. Rozumiesz pan? A dalej ziemia już nie gładka, tylko wzgórzasta, jarami poprzecinana, znaczy, przed nami dwa wyższe wzgórza i jedno nie tak już bardzo wysokie, | wszystkie w niemieckich rękach, a przed tymi pagórkami zapory z kolczastego drutu. To też pan zrozumiał? A? Znaczy, teren dla Germańców dogodny, ogień flankowy I dla nich mięta, zaporowy ze wszystkich dział i moździerzy — takoż. Nu, panująż oni nad tą równiną i łuhami za Miereją, toż z przyczyny dogodności terenu i okopali sia tam, odrutowali, ziemię gęsto rowami poryli. Toż z tych pagórków i widzą, z daleka widzą nadchodzące wojska, a te wojska — znaczy my — zanim do ichnich rowów dojdą, mają jeszcze ziemne zapory do przebycia: Miereję i bołota. Zrozumiał j pan? Nu, to teraz próbuj wypchnąć Germańca z takich cholernych pozycji i nie dać sia wystrzelać na równinie ani ar- | matom, ani moździerzom, ani strzelcom wyborowym, a mieli ich fryce do licha i trochę. Próbuj pan przez rzekę przeszedłszy nie zamoczyć karabinu, w mgle kierunku nie zgubić, w bołotach czołgów i ciężkich dział nie potopić, nu, znaczy, niby stado dzikich kaczek nad grzęzawiskiem przelecieć i, nie dawszy sia wystrzelać, siąść na strzeleckich rowach, fryców stamtąd wydziobać, pazurami wczepić sia im we łby, gorzej — w stalowe hełmy, a wszystko bez wsparcia czołgów, bo te, kaczej lekkości nie mające, ugrzęźli zaraz w bołocie i tyle z nich było pożytku, co nic. Nu, teraz pan sam rozumiesz, czego było nam trzeba, żeby tu bitwu naprawdę wygrać, front przerwać i wlać sia polską rzeką między umocnione na skrzydłach wsie: Trigubową i Poł-zuchy. Jak ziemia przeciwko nam, niebo przeciwko nam i nieprzyjaciel strzelać może z góry w dół, na upatrzonego, trzeba 190 było nam dwóch rzeczy: takich ludzi, żeby poszli prosto na ten germański ogień, przez rzekę, bołota i kolczaste zasieki, po wariacku poszli, na całego, na śmierć. I żeby nasz własny ogień ostry był, uch, jaki ostry i celny. Słowem, żeby nasze działa, nasze moździerze przykryli atakujących chłopaków, wał utworzywszy z ognia i dymu jak czort mocny, pewny, stały. Żeby, znaczy, sprzętu, dobrych artylerzystów i moździerzy stów było dosyć, amunicji — dosyć, wozów podwożących amunicję — dosyć. I jeszcze jedno: żeby koni przy tych wozach nie padło za dużo. Poniał pan? Nu, rzecz niby prosta, ale akurat taką bitwę wygrać by panu nie było łatwo. A jeszcze nad tą niełaskawą ziemią wisiało niebo. Złe, luftwafą szumiące bez pieriedyszki, pełne huku, gwizdu i dymów. Nie widział ja na nim ruskich myśliwców, widać tak już wypadło na moją dolę, żeby wojować bez osłony z góry. i zawsze mieć nad głową niebo zapaskudzone luftwafą. Tak przynajmniej myślał ja w tu poru, pod Lenino, bo później im bliżej Berlina, tym rzadsze byli germańskie ataki z powietrza. Ale tam, dwunastego października, pofolgowali oni sobie, nadlatywali falami i łubudu — zrzucali pociski na atakujących i na nas, na działa i moździerze. Tak że — jak pan sam widzisz — niełatwa to była bitwa i jakby posłać tam jedną istoryczkę czy drugą, przestaliby głupstwa gadać i doradzać, co można by zrobić lepiej, a co wyszło nie tak. Znaczy, najważniejsza w tu poru — prócz odwagi i gie-rojstwa żołnierzy — była siła naszego ognia. Nie głupiż ja, swoje rozeznanie posiadam. Jak nie ma inszej rady na luftwafę — strącaj ją, brachu, z ziemi! Jak musi iść równiną w cały rost, jak na defiladę, nasz pierwszy pułk — niech przed nim lecą gęsto, gęsto pociski, niech rwie sia ziemia, niech leje wsysają Germańców głęboko i niech tych pocisków, tych granatów nie zabraknie ani na minutku, bo inaczej wszystko, ale to wszystko na nic: zapał, odwaga, gie-rojstwo. Nu, tak. Ja sam, Szymon Drozd, ze wszystkimi kompaniami moździerzy włączony był do grupy artyleryjskiej. Nasze batalionowe moździerze 82 mm i pułkowe, te 120 mm, 191 byli wszystkie razem, mówili — do dyspozycji dowódcy dywizji. Nasz pierwszy dowódca trzeciej kompanii moździerzy, znaczy kapitan Wysocki, nie był już z nami, a w okopach. Mówili, że sam sprawdzał, jak żołnierze sadowią sia tam, okopują, mówili, że napominał do końca: łopata w boju tak samo ważna jak karabin, nie rozstawaj sia z nią, brachu, ona tobie najlepszy przyjaciel, żona, ona tobie najpewniejszy schron nad głową w wykopie. My — znaczy ta pułkowa grupa artylerii — stali za nimi i tylko czekali, kiedy zaczniem tworzyć zaporowy, ogniowy wał. To i koniec przygotowania. O samej bitwie opowiadać ja panu podrobno nie stanę, bo raz, nie na pańską to głowę, a dwa, że w książkach już to opisali kudy lepiej. Tak że opowiem tylko to, co sam słyszał abo widział i co chłopcy opowiadali już po boju. Chciał pan mojej prawdy? Nu, to będziesz pan ją miał. Nocą i rankiem nad bołotnistą rzeką musowo włóczą sia opary, stoi gęsta mgła. Spytaliby nas, Poleszuków, każdy by powiedział, że atak może pójść dopiero wtedy, jak rozrzedzi sia, rozwieje to paskudztwo. Oni nie spytali. Tak że musieli odłożyć zaplanowany atak, odłożyć prowadzenie nawały ogniowej, aż ustąpi całkiem ta ciemność z mlekiem przemieszana. Ludzi szlag trafiał, dygotali, toż zwiad już poszedł, idzie rozpoznanie walką, a tu jak strzelać, kiedy widoczności żadnej, jeszcze swoich pozabijasz! Żmudny kwakał, że co tu rozpoznawać bojem, kiedy na oko widać, że nieprzyjaciel ani myśli cofać sia, że mocno siadł za Mie-reją i siedzi. Nu, znaczy, czekali my, cholerowali. Przyszedł od strony naszych okopów ksiądz, kto chciał, spowiadał sia, a kto nie chciał — nie, nasz kapelan j tak wszystkim błogosławieństwo dał, każdemu obiecał, że nie zginie i do domu wróci. Fajny był kapelan, ten sprawdzony przez nas ksiądz Kubsz. W końcu mgła zaczęła rozłazić sia i my do moździerzy, do moździerzy. Ostrzeliwać każą różne linie wału ogniowego, nu, to jazda, na każdą linię co dwie minuty szedł rozkaz: — Ognia! Ognia! Nie będęż panu mówić, że gwiżdżą, że huczy, że ze świstem drą powietrze pociski i granaty. To rzecz wiadoma. 192 Otwierało sia gęby, żeby lżej było znieść te wszystkie hu, wu, wwau, wwau i łomot, łomot! Oddycha człowiek już nie powietrzem, a jakby samym hukiem, a w oczach tylko blask, blask, dym biały i czarny dym, kłęby dymów, nad głową przewalają sia granaty, ciężkie pociski, jakieś kawałki żelaza, belek, żwiru, nu, prosto kłaki trawy i grudy bołota. Trzęsie sia, dygocze ziemia, chodzi powietrze, kotłuje niebo — wszystko w akcji, w cholernym ruchu. Wyją takoż głośno, nie do wytrzymania, granaty germańskie, huczą ich ciężkie pociski i rwą sia nad nami, za nami, trafiają takoż i w nas. Zmieniali my stanowiska często, nie powiem, targał ja lufę nie raz i nie dwa. Nasz porucznik chodził od moździerza do moździerza, sprawdzał gotowość dzia-łonów, na jego rozkaz grzmiała nasza trzecia kompania ze wszystkich dziewięciu moździerzy. — Ognia! — i znowuż co dwie minuty: — Ognia! Utrudzili sia my, pozrzucali najpierw płaszcze, potem poniektóre strzelali już w samych koszulach. Byle położyć zaporę między naszymi chłopakami a Germańcem, byle zawsze celnie trafiać, kąsać, gryźć! Ledwie opadła całkiem mgła, pułki wstali i poszli. Pierwszy podniósł sia, znaczy, z ziemi batalion naszego pułku i idzie. Wyprostowany idzie jak na paradzie, wchodzi w rzekę, strzela w marszu, strzelamy i my. Wyłazim ze skóry, żeby pomóc swoim, kiedy przerywają zasieki i wdzierają sia sami w głąb germańskich linii, kiedy nie idą im na pomoc ani czołgi, w bagnie ugrzęzłe, ani sąsiednie dywizje, ogniem przyduszone i zatrzymane w biegu, ani lotnictwo — nu nic, sami idą, a nad nimi huczy i kotłuje sia niebo pociskami, granatami, pikującą luftwafą. Runęli na okopy, przeszli przez pierwszą linię umocnień. Idą sami, znowuż sami, bez czołgów, zdobywać te przeklęte wzgórza. Wiadomo — kto na nich zasiadł i tam siłę ognia ma, ten pan doliny, bołota i rzeki. Kto chce dojść do wiosek na skrzydłach, do drugiej linii wroga, ten musi zdobyć wzgórza, musi przyjąć od przodu, w głowę, w pierś, brzuch serie kaemów i pewne, uch, jakież pewne siebie kulki niemieckich strzelców wyborowych. A one nic, tylko wizg, wizg i tirach, jak kogoś w polu widzenia lunety snajpera zobaczą. 193 Oni idą, my stanowiska zmieniamy, moździerze wgryźli! sia już i strzelają, strzelają jak czorty. Prosto wyłazim zej skóry, żeby pomóc. A jeszcze mocniej wyłazim ze skóry, kiedy w trzecim rzucie rusza nasz własny batalion, toż wie-1 my, że prowadzi jego kapitan Wysocki, prowadzi, jakby nie było nad nim rwących sia germańskich granatów i lot-1 niczych bomb — a nad nim luftwafa kręci sia jak oszalała w kółko, w kółko, nadlatuje, znowuż wraca, łomot, łomot, a on nic, ani drgnie, ani sia pochyli — prowadzi pewnie, uch, jak pewnie, aż dech zapiera. I nie dziwi sia potem nikt, że ten toczący sia wał zgniótł wszystko po drodze! że nasz kapitan doszedł do Trigubowej, że był tam i raz,j i drugi, że wypierał z tej wsi fryców, a oni wypierali jego, że choć zabrakło naszym amunicji, kazał Niemców podpuszczać bliżej, jak najbliżej i bić tylko w upatrzony cel, że ranny w nogi i brzuch, już walący sia, jeszcze wydawa rozkazy, jeszcze strzelał do nadchodzącego nieprzyjaciela. I że zginął w tejże Trigubowej, że musiał zginąć, jak zginęl w tym pierwszym dniu dowódcy wszystkich trzech batalionów naszego pułku. Pan by też zginął, jakby tam za dc wódce był. Nu, a my? Nam takoż zabrakło granatów, a naszym ar-tylerzystom amunicji. Widać nie podwieźli jej dosyć w tę pierwszą noc czekania i z tej przyczyny za mało jej było, ciągle za mało. Insza rzecz, że luftwafa pilnowała nas, nadlatywała uparcie i bombardowała bez miary, bez końca. Im starczyło tych przeklętych bomb. Walili w obsługę, w działa, w skrzynie z amunicją, w konie przy wozach. I wszystko było przemieszane tego piekielnego dnia: huk, głosy komend, wizg pocisków i koński kwik, końskie rżenie. Nu, nie wiem ja, co by było, żeby rzucili my pocisków i granatów więcej, ale na mój rozum, a jaż nie dureń, swoje rozeznanie mam, nie oddaliby my w końcu Trigubowej, nie wycofali z tej palącej sia wsi. A tak... Strzelcom wyszła amunicja, a podrzucić jej pod krążącą po niebie luftwafa — nie było można. I nam skończyli sia granaty, a dowieźć ich nie było czym, ichnie samoloty uwzięli sia na nasze wozy i konie. Jak dalej bić wroga, kiedy liczy sia naboje, granaty, pociski? Nu, po południu wyszło z mazi bołota 194 kilka czołgów i otworzyli ogień na Trigubową, wsparli naszych. Ale poszli też kontrataki, jeden, drugi, od luftwa-fy na niebie zrobiło sia aż czarno. I coraz ciężej na duszy człowiekowi, coraz trudniej zrozumieć... Że co? Mówisz pan, ruska artyleria miała w tu poru pociski, a katiusze hrali, tłukli wroga. Jaż nie mówię, że nie. Jakby nie ich wał ognia, nie ognista salwa tych ichnich katiusz, byłoby kudy ciężej. Ale choć katiusze hrali, wychodziło na to, że okrążenia naszych tylko patrzeć. A do tego przetrzebione wszystkie bataliony, cała krew z nich w walce uszła. To i trudno utrzymać wyłom, choć on, do cholery, jest! Nu, co tam. Pięknie walczyli nasze chłopaki, do ostatniego naboju, do ostatniej, śmiertelnej rany. I to oni spalili Trigubową, przedarłszy sia pod ogniem ze wzgórz przez obie linie obrony. Poszło w czorty tego dnia hasło Germańców: koniec z odwrotem, koniec z ustępowaniem choć na krok. Co ich generały po bitwie myśleli, tego ja nie wiem, ale pewnie chorowali. Bluzgali brzydkim słowem, że znowu podali tył i to przed kim? Przed Polakami, co miało ich już nie być na wieki wieczne, toż z mapy wymazane, po obozach i więzieniach siedzą, nu — prosto na wymarcie skazane. A tu liżą, cholery, drą sia, cholery, przez bołota, zasieki, okopy i wzgórza. Trigubową im zniszczyli, a drugiego dnia, przed nocą, zajęli takoż Połzuchy i tam już utrzymali sia. Znaczy, nie koniec z odwrotem, choć luftwafy pełne niebo? I nie koniec z tymi przeklętymi Polakami? Musieli okrutną złobę na nas mieć, bo uwzięli sia na naszą dywizję, jakby na tych polach za Miereją było ich pięć, a nie jedna i to potrzaskana, wykrwawiona, uch, jaka wykrwawiona! Takie mierzawce. Nu, ja takoż wściekał sia i myślał w tu poru, że jakby miał granatów więcej, jakby nasze moździerze bili dłużej i częściej, nie utłukliby nam sukinsyny co czwartego żołnierza i tylu dowódców, nie zginąłby nasz kapitan Władysław Wysocki. Pamiętasz pan? Pierwszy raz widział ja jego, jak wyprostowany w cały rost stał przede mną nad brzegiem Oki i mówił, że chybaż my wojowali razem we wrześniu. A ostami raz widział ja jego takoż nad rzeką, tyle że nad Mie- 195 reją, jak prowadził przez nią batalion, jak szedł do ataku na czele wyrównanej niby na ćwiczeniach tyraliery, pewnie szedł, wysoki, prosty jak sosenka, w bojowym hełmie, w narzuconej na płaszcz polowej pelerynie. I mówił do żołnierzy : „Równaj!" — jak na manewrach, i mówił: „Podpuszczać najbliżej", a w końcu, już ranny, mówił: „Szanujcie amunicję" i prosił: „Trzymajcie sia, trzymajcie..." A amunicję, cholera, zbierali już wtedy chłopaki na polu, po okopach, wydzierali ją w walce i nie chcieli wieczorem wychodzić z palącej sia Trigubowej, pytali jedne drugich, dlaczego tak, dlaczego nie idą naprzód, ciągle naprzód? A ja, cholera, nie miał już im czym pomóc, bo i dla moździerzy takoż zabrakło granatów. To i wszystko. Tyle ja wiem o bitwie. Ale po tym pierwszym dniu przyszła noc zimna, długa i chłopaki, co żywe wrócili z tych jatek, opowiedzieli każdy swoje, a zawsze jego gadanie było najciekawsze i najważniejsze. Takoż i on sam najważniejszy okazywał sia w akcji, w boju, on jeden przeżył, kiedy inszych wybito, on jeden wyszedł cały ze zdobytego okopu, z ognia Trigubowej, z polowania na nich germańskich snajperów. Nu, o tym najwięcej gadał Deczko. On sam, strzelec znamienity, polował głównie na koleżków po fachu. Co zobaczy, że snajper dokucza, przejście jakieś rygluje, nosa wyściubić ż leja abo okopu naszym nie daje, zaraz przyczaja sia, szuka, węszy, gdzie tamten? Bo wyśledzić takiego niełatwo. Nu, to raz zestrzelił jednego z wierchuszki drzewa, a drugi raz z dachu szkoły w Trigubowej. Ale złościli jego najwięcej pagórki, toż zasiedli tam cholery i taki snajper nic, tylko wiu, bach, bach, kosi każdego, co nadto przybliży sia. Z tymi Deczko sztuki wyczyniał. Podpełznie, bywało, okopie sia żonką-łopatką i czeka. A nie może po błyskach rozpoznać, gdzie taki facet z lunetą zasiadł, wystawia na kiju, niedaleko od siebie, hełm zabitego, walający sia pobok. Nu, fryc zaraz strzela, celnie strzela, trafia w ten hełm, ale w tu poru Deczko już wszystko wie i wali w ten punkt, skąd poszedł strzał. Tak że po bitwie, choć przestrzelone miał lewe ramię, nie narzekał: mówił, że rana bagatelna, do Morocznego zagoi sia, a co snajperów 196 nakosił, to nakosił. Zawsze na drugi dzień naszemu pułkownikowi będzie lżej do nowego natarcia iść. Nu, nie wiedział on w tu poru, że z pułku zostali już tylko krwawiące resztki i że dowództwo wycofało tych strzelców z dalszej walki. Przywlekli sia takoż z Trigubowej oba Borowiki i oni to opowiedzieli wszystko o- kapitanie Wysockim. Koleś ranny był dosyć ciężko, przyprowadził jego brat, ale zaraz potem zajęli sia nim sanitariusze i od nas zabrali. Przywlekli sia takoż obcy strzelcy, przy moździerzach uwalili na ziemię i jedne z Utrudzenia zaraz posnęli, a insze mówili, że osłabli okrutnie, może tak samogonu abo żarcia skądciś dostać? Bo choć już była noc i luftwafa zmyła sia z nieba, kuchni do nas nie podciągnęli. i ludzie zmęczone byli tyleż samo, co głodne. Aż naraz słyszę kwakanie, a potem znajomy śmiech. Ten jeden raz słyszał ja śmiech w huku, wizgu i kwiczeniu rozdartych koni. Któż to może być? Wiadomo, Lep. Cóż on ma, Co takiego do jego łap przylepiło sia, że może jeszcze śmiać sia po takim dniu, w ciemnościach? Nu, to wołam: — Lep? Co z tobą? A on już stoi nade mną, a gęba roześmiana, choć umazana bołotem i krwią. — To jak? We łbie sia tobie pomieszało? — mówię ostrożnie. — Mnie? Ot, drasnęło po policzku, więcej nic. Pójdę na opatrunek, ale wpierw kolację wam sprezentuję taką, że zdechniesz z rozkoszy. — A na cóż mnie teraz pomierać? Toż my chyba jedne z kompanii żywe ostali. Lep, nie zdumiał ty? A on przestał uśmiechać cia, mówi, że nie, całkiem dobry pomyślunek ma i z tego to pomyślunku będzie nasze żarcie. I co pan powiesz? Nie przechwalał sia, nie żartował. Nam naszych karych było okrutnie żal, a on do wozów polazł, obejrzał zabite konie i raz—dwa powycinał smakowite kawały mięsa. Potem razem ze Żmudnym zabrali sia do pieczenia. Żmudny kwakał, klął tchórzów kucharzy, cholerował na rozbite przez luftwafę kuchnie, ale pomagał Lepowi, a jakże, toż od pieczenia na żarze on — majster. 197 Tej nocy piekli oni na patykach, gotowali w kociołkach, nu, na wszelkie sposoby pitrasili tu koninu. Rwą ją później niecierpliwe palce, zęby z uciechą wbijają sia w soczyste mięso, gryzą, żują. Dobre gorące żarcie w noc po bitwie, uch, jakie dobre, nie dokucza wtedy ziąb i robi sia człowiek jakiś mniej utrudzony, mocniejszy. Nu, wiadomo, końską siłę w sobie mający. Jedli my, gadali jeden przez drugiego, wspominali, jak przyczepił sia samolot do obsługi moździerza Szóstaka, jak rąbał w nich, odlatywał, znowuż bomby zrzucał, jak zginął Kuryś, a ciężko ranny został Szóstak. Nie darmo złe przeczucia miał, rodzinę w Gzugunce prosił zawiadomić. Nu, może wyliże sia chłop, może swoich do Polski po wojnie ściągnie. Poległo z naszej kompanii moździerzy sześciu. Między nimi mój krewniak, Rabeńko, i mocno poraniło naszego szefa. Wszystkim Wota było bardzo żal, mówili, że drugiego takiego prędko nie będziem mieli, że ducha chłopakom dodawał i o każdego dbał. Nasz sprzęt takoż nie był całkiem w porządku, tu potrzaskana podstawa, tam znów lufa. Nu, ale niedługo siedzieli my same. Wszystkie rzuty, wszystkie bataliony w boju przemieszawszy sia i z tej przyczyny nadciągali przed nocą z linii chłopaki z różnych kompanii. Lep wtykał mięso każdemu, nie żałował, nie przebierał, toż walało sia tych końskich trupów koło nas do licha i trochę. i — Pojedz sobie — mówił. — I gadaj, jak tam u was było? Bo nasza trzecia kompania moździerzy została po tej stronie Mierei, ale pierwsza poszła za swoimi, przeszła jak i oni przez to cholerne wzgórze, wdarła sia tam siłą, choć co tu gadać, fryce bronili sia ostro, zmiotła ich, zajęła stanowiska na zachodnim stoku i wsparła chłopaków szturmujących Trigubową. Nu, to ten żołnierz koninę zębami darł, a swoje gadał, jak najpierw trzęśli sia jemu łapy przy zestawianiu moździerza, jak często zmieniali ogniowe stanowiska, jak on przyrządy celownicze targał i targał, jak doszli do Tri-gubowej i tam znowuż odcięli zaporą granatów swoich od fryców, jak w końcu wszystkich poraniło, zabiło, dwóch 198 ich tylko przy moździerzu zostało, znów cofnęli sia, zmienili stanowiska ogniowe, pod stokiem wzgórza zasiadłszy, aż tu gwizd, huk, dudnienie ziemi i nie ma już moździerza. Przeklęta luftwafa wypatrzyła ich, rozerwała podstawę, lufę i sąsiada z posiołka nad Jenisejem na drobne kawałki. On sam ocalał, bo widział te lecące srebrne bomby lotnicze i uskoczył, głową zarył sia w lej na stoku wzgórza. Nu, znaczy, tylko jemu sądzone było po bitwie koninę jeść. Znów inszy opowiadał, że brata stracił z oczu od razu przed południem, ojca takoż — we trzech oni z północnego Kazachstanu aż do Mierei doszli. On sam jakoś nie zawieruszył sia, do końca z porucznikiem był, nadzieli sia razem pod Trigubową na germańskich fizylierów, a te szli tyralierą, strzelali krótkimi seriami, otoczyli ze wszystkich stron. Porucznik ostatni granat rzucił, ale co to granat, kiedy toczy sia na garstkę ludzi stalowy wał., ogniem zieje? Porucznik zabity, jego koleżki wybite co do jednego. A on? Nu, drasnęło i jego, upadł, do niewoli był wzięty. Cóż, zdarzało sia i tak. My więcej jak dwustu jeńców niemieckich za Miereją wzięli. Ale nie to ważne, tylko jego ucieczka. Bo zbiegł przed nocą, znajomka tam odnalazłszy, i jeszcze bezpańską broń na polu walającą sia do nas przytaszczył. Ale, mówił tamten, gorzej, że w niewoli u fryca widział tych Ukraińców, co — pamiętasz pan — w Sielcach czekali na własną formację. Wyglądało na to, że sami frycom w ręce wleźli, znaczy, prosto przeszli na stronę wroga. W niewoli siedział takoż piegowaty porucznik, podobnież Wysocki, ale zakrzyczeli my chłopa. Toż nasz kapitan poległ, nasz kapitan był pierwszy w pułku gieroj! Nu, on nie upierał sia, a potem dowiedzieli sia my, że prawda, to był Adolf Wysocki i jego później z tymi Ukraińcami obwozili Niemcy po Generalnej Guberni, jeńcami przechwalający sia. Aż dziw, ale tak było. Nazwiska u obu jednakie, a ludzie z nich różne, jak różny dzień od nocy i kopiec czarnoziemu od kupy gówna. Nu, tyle ten powiedział. A znów inszy, chłop z naszego batalionu, chyba to był Bielas, ale na to nie przysięgnę, żarł koninę i okrutnie wydziwiał, że udało sia jemu do nas dojść. Był w Trigubowej, kiedy szkołę we wsi zająwszy, 199 odpierać musieli niemiecki kontratak. Widział, jak tamte otaczają "budynek ciasno, ze wszystkich stron, jak wsparł ich ogień ichniej artylerii, jak samolot z czarnym krzyżem zniżył lot i kosił z broni pokładowej, kosił... Nu, jego samego przy odwrocie zasypało, pocisk rozerwał sia tuż-tuż, podniósł w górę czyjeś ciało i prasnął tym zabitym o ziem. Bielas leżał tak ogłuszony pod trupem i kupą ziemi, nie wiedzący, czy pochowany on już, czy także trup? Aż usłyszał skowyt psa. Bożeż ty mój, to i psy są na tamtym świecie? Ale nie, zraniło tylko jednego kundla z zaprzęgu psów, bo właśnie przylecieli oni z wózkiem-noszami po rannych. Ruskie psy z sanitariatu strach jakie mądre. Nu, to na tym niskim, długim wózku położył sanitariusz dwóch ciężko poharatanych, a jego odgrzebał tylko i zostawił. Powiedział, że wróci po psa, niech sobie polezą spokojnie za tym Niem-cem-tarczą. Bo okazało sia, że przywalił jego zabity Niemiec, co po śmierci od swojej rodzonej luftwafy oberwał. Nu, to leżeli jakiś czas, kundel skarżył sia, pojękiwał jak człowiek, ręce jemu lizał. Ale zdechł, nim zaprząg wrócił, i z tej przyczyny Bielas, że to już zmierzch zapadał, powlókł sia z powrotem, pełznąc, podbiegając, najpierw przez' pole zasłane trupami, poryte od bomb, dudniące jeszcze od pocisków, a potem lazł jak pijany przez bołota, trzęsawiska, nu i przez zimną jak lód Miereję. Dopiero w tej wodzie całkiem oprzytomniał, krzyż boli jego, nu tak, kontuzja ręki jest, nu tak, ale takoż jest życie, jest trzecia kompania, w strzępach, ale jest, i trzyma on w zdrowej łapie gorący, rumiany kawał miecha. Nu, znaczy, maładcy kundle z zaprzęgu, maładiec Lep, nu i on sam maładiec, że o własnych siłach, zęby zadawszy, do nas przedostał sia. Ale, mówi, w tej Mierei i za nią, na trzęsawiskach, leżą jeszcze nasi i widział on takich, co jakby ruszają sia, proszą, żeby ich dobić abo pić dać przed śmiercią. Posłyszał to Lep i naraz wyleciał jemu z ręki wielki kawał koniny. Patrzy na mnie, ale nie mówi nic. Nu, Żmudny wstał, powlókł sia szukać sanitariuszy* kulał, ale szedł, stękał, ale szedł, pogadywał, że kucharzy nie ma, kwa, kwa, sanitariuszy mało, kwa, kwa, gdzież te cholery pochowali sia? Kwa, kwa, kwa. Zapatrzył sia ja na Żmudnego i o Lepie zapomniał, a kiedy znowuż głowę odwrócił, widzę — jego nie ma. I nie ma też Wąsy luka, choć niedaleko siedzący przed minutą jeszcze koninę żarł. Kolnęło mnie coś: to dam ja tamtym po bagnach chodzić, w Miereję po rannych leźć, a sam tu zostanę? Toż lepiej niż oni bołota znam, a rzeka po nocy dla mnie jak najlepszy, najpewniejszy gościniec. Nażarł sia ty już, Drozd, to i pora jakieś gierojstwo okazać, a nie tylko stanowiska ogniowe zmieniać i celnie z moździerza bić. Nu, to wytarł ja tłuste łapy o trawę, hełm włożył i poszedł w ciemność. Istoria to ciekawa, dlatego podrobno o niej opowiem. Bitwę opisali już różne sztabowe pułkowniki, a tego nikt. Pan pierwszy to opiszesz, jasna rzecz, jeżeli potrafisz. Noc była ciemna, zimna, po dziennym piekle — dosyć cicha. Luftwafa śpi, snajpery strzelać nie mogą, ot, walą fryce z dział, z moździerzy i raz za razem wylatują w niebo kolorowe rakiety. Pięknie, ale nie powiem, straszno. Raz, że trudno wiedzieć człowiekowi, gdzie teraz Niemcy, to wie dowództwo, nie żołnierz, a dwa, że ostrzegał nas porucznik: nocą chodzą nasze i ichnie zwiady, nocą „języka" podstępem łapie sia. Nu, a po cóż mnie, Drozdowi, „językiem" być, to żadne gierojstwo. Coś ciekawszego mnie zrobić trzeba, nu, choćby za tamten wrzesień, za skakanie w bok do lasu razem z Karpyniukiem. Znaczy tak. Idę w stronę rzeki, czarna ona, wąska, kręta, po obu stronach gęsto zarośnięta trzciną i kępami krzaków czy tataraku, z daleka nie rozpoznasz. Idę do niej po pole-szucku, skaczący z kępy na kępę, macam bagnisko przed sobą i znowuż lekko, lekko, jakby w postołach, sunę po trzęsawisku. Nu, już brzeg, trzciny i suchy tatarak, rozgarniam jego, patrzę w górę i dół rzeki, choć nie bardzo wiem, w którą stronę ona płynie. Rzucam gałązkę, nu, popłynęła, znaczy, już wiadomo, jak iść, żeby prąd nie zniósł. Widno było dosyć, bo księżyc przyświecał z nieba okrągły, wielgachny i przy samej rzece, w bołoto wciśnięty, dopalał sia nasz czołg z tych, co przez Miereję nie przeszli. Dalej stał jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale te nie palili sia, choć widać, że trafione, że wraki. Bożeż ty mój, a tak potrzebne 200 201 Bifl HH9 m WEM ¦¦m byli naszym chłopcom, kiedy szli na wzgórza, wchodzili do Trigubowej... Nu, nic, teraz jeden choć na to przyda sia, że mnie poświeci. Wlazł ja w tu wodu i idę na drugi brzeg, po pas zanurzywszy sia. Idę i myślę tylko o tym, jak nasze chłopcy przez szli, prędko szli, sprawnie, a kapitan Wysocki jeszcze kazał. Nu, ja człowiek bołotny, na trzęsawiskach urodzony, dla mnie przeprawa przez taką rzekę — mięta, a taki nc dno macam, gałązki rzucam. Głupiż ty, Drozd, i całkiem, ale to całkiem nie gieroj. Pomyślał tak i od razu szybciej poszedł, pewniej. Idę, aż tu widzę, płynie na mnie jakiś kloc, prosto na mnie płynie, Chciał ja jego przepuścić, stanął i widzę — człowieka znosi. Nu, znaczy trupa. Nogi w jakąś gałąź jemu zaplątali sia i ta jego ciągnie, holuje, za sobą wlecze. Rzutko zrobiło sia mnie, rzeka zimna, powietrze zimne, ziąb w środku. I jeszcze od strony niemieckiej lecieć zaczęli czerwone paciorki i wzbiła sia jedna rakieta, druga. Nie można patrzeć, taki blask, nu, to oczy zamykam, głowę spuszczam. A za minutu, kiedy te spuszczone oczy otwieram, jakbym w serce bagnetem dostał. Ze strachu. Bo tuż, tuż, przede mną — trup. Nu, co ma być, niech będzie. Podpłynął on całkiem blisko i — Bożeż ty mój — widzę, że to dziewczyna. Ale w mundurze, w naszym mundurze, pewnie sanitariuszka z nurtem płynąca. Włosy długie, jasne za nią wloką sia, a twarz ma białą, spokojną, wcale niestraszną. Dobrze widzę, bo i księżyc świeci, i ta twarz oświetlona palącym sia czołgiem. Tylko oczy błyszczą, dziwnie błyszczą jak lustereczka. A to był lód, bo przymrozek brał i mniejsze kałuże po wierzchu cienką błonką zaciągało. Nu, to i jej oczy wodą zalane... Przepłynęła. Tylko włosy jak żywe na wodzie ruszali sia, falowali. Kto z żyjących o żywych włosach gada? A te dziewczyńskie włosy zabitej byli jak żywe. Uwierzyć trudno. Nu, tak. Postał ja, westchnął, splunął od uroku i polazł dalej. A drugi brzeg był już blisko, znaczy oczoroty i tatarak. I tam natknął ja sia znowu na trupy naszych. Jeden strzelec miał odciętą wierchuszkę głowy i mózg, trysnąwszy z niej, chaszcze ochlapał, zlepił. Na tej mazi już szron siadał. Nie wyszedł ja tamtędy, dał sia trochę znieść prądowi i wylazł 202 kapkę niżej, ale tam takoż na trzęsawisku leżeli poszarpane ciała, porozrzucane karabiny. Na tym bagnistym terenie leje po bombach i pociskach wypełnili sia wodą i w świetle palącego sia czołgu błyszczeli jakby maluśkie jeziorka. Na nich cienki lód. Tu woda, tu ciała ludzkie, a tam zdradne kępy. Nu, nic. Zaczął ja iść, chrzęściło pod nogami, gdzieś terkota! karabin maszynowy. Naraz gruchnęło z moździerzy i znów polecieli czerwone paciorki, znaczy pociski świetlne. Do mnie strzelają? A bo ja wiem? Idę, teraz znowu chlupie pod nogami bołoto, lepi sia coś do butów, ciężkie oni, że strach. Ale nie idę, jak tamte, pod świstem bomb luftwafy, pod trzaskaniem granatów i przy huku dział. Nie ma przede mną ani wału ognia, ani ściany dymu, ani jęzorów płomieni. Tyle że idę sam, że zdradne bagna pode mną, a dookoła tak samo zdradna, cholernie niepewna noc. Nie czuję nic z tego, o czym opowiadali tamte po atakach: gorączki, ogłupienia, zawziętości i żłoby. Prosto idę niby po cmentarzu, trupy trącam nogą abo omijam, ciężko jakoś mnie, obrzydłe i straszno. Ileż tu dusz błąkać sia musi nad tym bołotem, nad własnymi, poszarpanymi ciałami! Wpadł ja w lej tuż za jakąś suchą kępą i naraz, złapawszy sia za zabitego, żeby oparcie dla rąk mieć, poczuł, że to ciało jakieś miękkie, wcale nie sztywne. Nu, z dziury wylazłszy zaraz wziął sia ja do ratowania. Chłopak był obcy, z inszego batalionu, na plecy upadł, znaczy ranny ciężko, ale wyżyć może. Bo jakby poleciał na twarz, to koniec, a do tego za-dusiłożby jego bołoto. Obejrzeć chciał jego rany, ale niewiele zobaczył po ciemku, tyle że namacał usta — ciepłe policzki pod skorupą bołotnej mazi — ciepłe. Nu, to nie szukał ja już dalej, toż naraz dwóch—trzech nie pociągnę, i zarzucił sobie tego jednego na ramię. Nie bardzo ciężki był, ale zawsze. Wracam trochę inszą drogą, prosto na dopalający sia czołg, żeby do swoich na pewno trafić. Idę, potykam sia, głębiej zapadam w lepiącą sia maź, co wyszarpnę jedną nogę z przeklętego bołota, to druga już w nim grzęźnie. Widać, źle poszedł ty, Drozd, nie tędy chłopaki szli, tu trupów kudy mniej, prawie wcale, za to paskudnie ugina sia torfowisko, nie dziw, że nasze czołgi w nim ugrzęźli. Nu, wlokę sia, taszczę mojego rannego. Aż naraz, 203 kiedy doszedł już z nim do brzegu, widzę, że ktoś przede mną uskoczył w tył, w trzcinę. Tak jakby zaczaił sia, ukryć chciał. Nu, myślę, źle! Nie jeden, a dwa „języki" fryce teraz dostaną, łatwo • dostaną, bo nie rzucęż ja chłopaka, żeby strzelać, ani ucieknę z takim ciężarem. Tamten i tak mnie na muszce ma, durny by był, żeby czekał ze swoim „Hande hoch". Ale nic, cisza. Germański zwiad mamy jakiś, tchórzliwy czy co? Postał ja, tamten nie strzela, do niewoli nie bierze, to myślę sobie: czekaj, teraz ja „języka" dostanę. Do kompanii dostarczę i fryca, i strzelca wyniesionego z pola bitwy. Żeby już raz na zawsze o tym zapomnieć, że Karpy-niuk żadnej rany w prawdziwym boju nie złapał i nie z bitewnego pola wynosił ja jego wtedy, we wrześniu. Nu, znaczy tak. Położył ja mojego rannego na suchutkiej kępie i usiadł niby nic przy nim, oczu z oczorotów nie spuściwszy. Oszukać tamtego chciał, niech myśli, że tylko trochę odpocznę i potem zaraz bliżej brzegu podejdę, jemu prosto w łapy popcham sia. A ja inaczej. Karabin zsunął z ramienia, wziął jego w garść, wycelował prosto w tamte chaszcze. I jak skoczę! Po poleszucku, niby przyczajony ryś. Boję sia inszych fryców przywabić, dlatego sam szeptem mówię to, co ta łachudra nie zdążyła powiedzieć: — Hande hoch! Nic, cisza. Tylko zaszumiało w trzcinach. To ja znowuż: — Hande hoch! Nie słyszysz, sukinsynu? Cisza. Nu, to zeźlił sia ja całkiem, lufą badyle i trzcinę roztrącam, pcham sia w Miereję. Ale niedaleko trzeba było iść, żeby tamtego znaleźć. Siedział on skurczony, cały zasłonięty tatarakiem, ręce skrzyżowane na piersiach — ot, żeby sobą jak najmniej miejsca zająć, w oczy nie wpaść. „Dziwny jakiś Germaniec — myślę — a już zwiadowca całkiem do kitu". Podchodzę bliżej, prawie trącam lufą karabinu i mówię: — Wstawaj, draniu! Po niemiecku ja tego nie nauczywszy sia był i nie bardzo wierzył, że on zrozumie. A on owszem, westchnął tylko i wstał. Zadziwił mnie okrutnie, ale pan możesz nie dziwić sia, że fryc po polsku umiał i że ja tak łatwo „języka" wziął. 204 Bo ten drań to nie był żaden Germaniec. To był po prostu Wasyluk. Nu, tak. Stoję, patrzę na niego, ruszyć sia z osłupienia nie mogę. — Tak czegóż ty w oczoroty pchał sia! A? — pytam. On tylko chwilkę namyślał sia, oczy spuściwszy, a mnie jak raz oświeciło. Toż słyszał on, co tamte chłopaki o Ukraińcach opowiadali? Słyszał tak samo jak ja. Nu, to kto wie... Ale on strzepnął już z siebie strach, uśmiecha sia nawet i mówi: — A czegóż ty do mnie z karabinem? Rannych zbieram. Ciemno jak diabli, myślał ja, że to Niemiec, że „języka" po nocy szuka. To i ukrył sia w chaszczach. Że też, do ciężkiej cholery, zawsze chaszcze nad rzeką muszą być, fałszywe desanty, fałszywe „języki"! Co na to odpowiedzieć? Toż nie złapał ja jego na gorącym uczynku przechodzącego do fryców. A że polazł rannych zbierać? Lep takoż polazł. — A gdzież twoi ranni? — pytam tylko. — Nigdzie. Bardzo długo przez rzekę ja szedł i dopiero zaczął na brzeg wyłazić, kiedy ty... Nu, starczy. Kazał ja jemu z szuwarów wyjść, za nogi mojego strzelca brać i już razem wleźli my w Miereję. I tak, nic nie mówiąc, choć on zagadywał, próbował wymacać, co ja myślę, donieśli my chłopaka do kompanii. A tam już nasi wiedzieli, gdzie są sanitariusze, i rannego w dobre ręce oddali. Popatrz pan, jak los chce, tak i wypadnie. Dwa razy taskał ja człowieka na własnych plecach i zawsze* było coś nie tak. Tej nocy musiał sia Wasyluk do mnie na ratownika przyplątać i wyszło na to, że to nasz ranny, nie mój. A powiedzieć, jak było — nie można. Dowód gdzie? Toż w oczy zaprze sia, powie: może i mogło tak zdarzyć sia, jak ty myślał, ale nie zdarzyło sia. Tylko Deczko głową kiwał i przygadywał: trzeba było jego pędzić przed sobą, a rannego samemu nieść. Nu, a potem? Toż dalej wojować nam razem przyjdzie sia, jakże takie oskarżenie rzucać? Dowodu nie ma, ot co. Tejże nocy — Bożeż ty mój — na większe moje udręczenie Lep, sam jeden, przytaszczył dwóch rannych podoficerów 205 z pierwszego rzutu. Najpierw jednego przeniósł przez Miereję, poszedł po drugiego, a potem obu na wielgachnym pęczku wikliny ułożył, pasami wszystko powiązał i jak te ruskie kundle pakę do nas przyciągnął. Cholera, nie człowiek! Zawsze jemu coś znacznego do rąk przylepi sia, a do łba taka myśl przyjdzie, że aż drugich zatyka. Żeby on czołgami dowodził, toby w pierwszą noc kazał wschodni brzeg Mierei wygolić do czysta, trzęsawiska trzciną wymościć i przeszliby nasze czołgisty, jeszcze jak by przeszli. Maszyn nie zaprzepaścili. Nu, trudno. Lep pośmiał sia trochę z Wasyluka, wolno przez rzekę idącego, że Lep odsądził sia od ni< najmniej na dwieście metrów, ale widać było, że o nic tamti nie podejrzewa. I zaraz potem poleciał koninę piec, prezento wać tym, co nadciągali z różnych stron chyba aż do północy. Złazili sia na pół żywe, niektóre pokrwawione, usmolone, kulejące. To i wszystko. Mówili, że drugiego dnia fizylierzy wściekle odpierali niemiecki kontratak ogniem swoich pepesz, ale byli oni nie od nas, że brawurowo szli do ataku strzelcy, ale nie nasi, tylko z drugiego czy trzeciego pułku, że zajęto i utrzymano Połzuchy, ale wypierali stamtąd nieprzyjaciela — nie my. Takoż nie z naszej winy, a z braku wsparcia na obu skrzydłach, trzeba było skończyć z ofensywą na tym odcinku. Nu, popchali sia my jak szalone, prawda. Istoryczki pana uczyli, że front został przerwany pod Lenino, że pękła linia obrony. Też prawda, ale potem, kiedy my poharatane i przetrzebione odeszli na tyły, przez tę wyrwę nie poszło żadne uderzenie i front znowuż zastygł, choć aż dwie dywizje Ruskich naszą zluzowali. Chłopaki z mojej kompanii okrutnie żałowali, że nie dało sia walczyć dłużej, do końca, że nie mogli my rozstrzygającej bitwy stoczyć, do odwrotu Germańca przymusić. Znaczy tak. Ale sam pan widzisz, że uparli sia fryce, nie pozwolili wtedy zepchnąć na wschód od umocnionych linii. Dopiero kudy później, w czerwcu czterdziestego czwartego roku, z tych zdobytych przez nas Połzuch wyszedł silny atak i to uderzenie, prawda, doszło aż do Dniepru. A stamtąd jeszcze dalej. Dobra. Co gadali ludzie później, po bitwie? Nu, różne rzeczy. Że czołgi 206 nie na moczary i pewnie dlatego Niemcy boją sia bołot poleszuckich. Że myśliwców trzeba mieć do licha i trochę, inaczej niebo spada na żołnierskie łby bombami luftwafy. Że katiusze dobre, uch, jakie dobre, przygotowanie artyleryjskie udało sia im, świetliste pociski lecieli z grzechotem i wyciem, radziecka artyleria ryła ziemię, a ta stawała dęba jak wściekły koń. Że nasze działa i moździerze takoż dobre, tylko z tą amunicją... Nie tak wyszedł nam wał ognia, jak mówili na manewrach, że ma wyjść. Żebyż więcej pocisków, granatów... A jeszcze powtarzali pochwały Ruskich. Bo to był ostrzelany, doświadczony żołnierz i ichnia pochwała znaczyła niemało. Nu, a żołnierze z tamtych baterii na skrzydłach patrzyli, jak nasi poszli pierwsi do ataku i dziwili sia, że tak równo szli, jak na defiladzie, bez żadnego, ale to żadnego zatrzymania. Nie pochylał sia nikt, kto padał — znaczy, już nie żył. Nu i sołdaty! Kak oni szli, kak szli! Przez rzekę, przez bołota, na sam szczyt wzgórza i dalej, dalej do wsi. Mówili, że wot gieroje, podnieśli sia pod ogniem i idą. Równym, wydłużonym krokiem prą ławy batalionów, idą nie kryjący sia na gniazda karabinów maszynowych, na osławione ferdynandy, na czołgi, idą strzelający, idą w cały rost, maładcy Palaki, pod niebem kipiącym od samolotów idą, idą...- Nu, tak. Nasze chłopaki w czas natarcia takoż chwalili ich artylerzystów, ichni sanitariat. Mówili, że tamte sanitariusze pomagali naszym, zbierali rannych, a jakże. Że ich kundle okrutnie zmyślne, szkoda, że polskim sanitariuszkom nie dali takich psich pomocników, ale i tak silne te nasze baby, odważne, całkiem kul nie bojące sia. Takoż maładcy! Prawda, o babach nie wspomniał ja panu ani słowem, choć oni byli, a jakże. Poszli na front najlepsze fizylierki z Sielc i przydzieliło ich nasze dowództwo do sanitariatu, do wartowników i na eskortę dla niemieckich jeńców. Mówili wtedy chłopaki, że wartowniczki to srogie, bez hasła nawet pułkowników nie przepuszczają, każą kłaść sia w boło-to i czekać, aż patrol nadejdzie, pułkowniki złościli sia, ale plackiem leżeli, toż ich wina, że hasła nie zapamiętawszy. A takoż mówili, że byli między nimi dowódcy strzeleckich drużyn, a takoż — Boże ty mój — zastępcy dowódców 207 w plutonach ciężkich karabinów maszynowych! Ale nie myśl pan, że przez nich cekaemy źle strzelali, skądże, baby byli do rzeczy, fachowe, przepisy dobrze znające, okrutnie zuchwale i pyskate. Tak że nie mogę na nich złego słowa powiedzieć. Może insze błędy zrobiło naczelne dowództwo pod Lenino, ale nie ten, że wojowali tam nasze dziewuchy. Bo swoje zrobili my, dziurę w liniach obronnych Germańców wybili, utworzyli przyczółek do szturmu na Dniepr. Aha. I jeszcze chyba do tego przyczynili sia, że, jak potem gadali, ruskiego generała z naczelnego dowództwa taki zdjęli. Za co, nie wiem, może okazał sia on do kitu, ale i w tym nasza zasługa, bo inaczej rozpoznawałby walką dalej, dowodził armiami i z błędu w błąd głębiej lazł. Jak czołgi w trzęsawisko. Naszych oficerów chłopaki chwalili, uch, jak chwalili, generała Berlinga, a jakże, pułkowników Kieniewicza, Bewziu-ka i Sokorskiego, a jakże, takoż poległych: Lachowicza, Kalinowskiego,c Czarkowskiego, Pazińskiego i kapitana Wy-sockiego. Nawet o „świętych" mówili, że w ogień odważnie szli i choć niewierzące — chrzest dostali, tyle że bojowy. Resztki pierwszego pułku ściągnęli w tu poru na zaplecze, do wsi Mikołajewka. Lizali my tam rany, zadrapania, czyścili zardzewiałą i zapiaszćzoną broń, zbierali sia do kupy. Co który obcy na nas napatoczył sia, mówił: — To wy żyjecie? Głupie pytanie, toż trupy nie bywają zluzowane i nie wyłażą ze skóry, żeby doprowadzić sia do stanu gotowości. Ale dziwić sia nie było można, bo po bitwie różne takie, w pysku mocne, uśmiercali w swoich opowieściach, kogo sia tylko dało, żeby pokazać, jak to na ich odcinku, w ich akcji było ciężko. I jakby to oni podawali wtedy straty do gazet, to na polach za Miereją zostałaby nie czwarta część dywizji, ale cała, i to jeszcze z dużym hakiem. Nu, prawda, my takoż liczyli swoich, szukali ich, dowiadywali sia w inszych kompaniach, w lazaretach. Tak odnaleźli młodego Zuba, który po amunicję przez Wota posłany zdrowo odłamkiem granatu oberwał. Nu, ale nic, obiecywał, że jak z polowego szpitala wróci, swoju istoriu opowie, a ona ciekawa, uch, jaka ciekawa. Po trzech dniach 208 mieli my te ciekawe opowieści już gdzieś i nie bardzo we wszystko wierzyli, ale obiecali, że będziem czekać, a on niech przez ten czas myśli zbiera. Szóstak czuł sia już kudy lepiej, ale jeszcze nic nie gadał, policzek miał rozszarpany. Nie powiedzieli my jemu, że Walenty, ten jego w Sielcach odnaleziony brat, zabity był drugiego dnia, i to tak dokumentnie, że pozbierać jego ciała nie było można. O Wota pytali my, ale nikt o nim nie słyszał, może do inszego polowego szpitala trafił? A co z Rutką, z podporucznikiem Rutką? Ranny czy jak? Odnaleźli my jego nieprędko, ale zawsze odnaleźli. Cichutko leży, jak zawsze, nie skarży sia, wiadomo, toż on tego na północy od psów-wartowników nauczył sia był. Zobaczył nas i usta wykrzywił, oczami zamrugał. — Że też o mnie pamiętali, że odszukali... Jakby nadziwić sia nie mógł, że chodzą po ziemi takie ludzie, dla których on coś znaczy. Nu, pytali my, jak z nim, kiedy do pułku wraca? A on tylko koc odrzucił i razem z nami na swoje nogi popatrzył, znaczy na to, czego tam nie było, bo tylko wysoko na wałku leżeli owinięte w bandaże uda. Rzutko zrobiło sia mnie, ale mówię: — Protezy teraz robią uch, jakie dobre, jakie mocne i Pokiwał głową, że nie. — Zakażenie — mówi! — gangrena. Prawda, nogi byli do niczego, ale myślał ja, że jakoś doniosą. Nie wyszło. Co na to odpowiedzieć? Nim namyślił sia ja, on już zdążył wyszeptać, że nogi to nic, śmierć także nic. Gorzej, że boi sia on. Niby czego? A tego, że teraz, że jak teraz zginie, pewności nie będzie miał, że każdy z nas zrobi to, co on chciał zrobić, miał zrobić, nu — zrobić w tajdze zamarzył. — Bo to ma być Polska! — powiedział. — Rozumiesz? Polska! Głowę odwrócił do ściany i nie wymówił już ani słowa. Potem sanitariusz przytaknął, że z podporucznikiem źle. Dużo krwi stracił i bardzo, bardzo słaby. Odwiedzał ja jego jeszcze ze dwa razy, ale na trzeci raz pościel była już zdjęta, łóżko puste. Jakby wicher zdmuchnął z niego naszego Rutkę. A tak chciał, tak chciał do kraju dojść... Nu, różnie bywało. Z naszej dziesiątki „kupionej" w Siel- 209 unii ¦¦¦ ¦n cach zostali tylko na chodzie: Deczko, Lep, Oleś Borowik, Żmudny i ja. Równiutka połowa. Nu i przyszło nam na nowo w plutonie zżywać sia, bo uzupełniać zaczęli, a jakże, reorganizować, a jakże, wszystkie puste miejsca obcymi chłopakami zapychać. Dostali my nowego dowódcę pułku i kompanie znowu zaczęli puchnąć, puchnąć, aż doszli do liczebnego stanu sprzed bitwy. Aha, jeszcze jedno. Coś w tydzień po boju był apel poległych i słyszał ja pierwszy raz w życiu te głuche werble, te wywoływania umarłych. Rzutko było, jakby człowiekowi mrówki łazili po plecach i ziąb nim trząsł. — Major Bronisław Lachowicz! — Poległ na polu chwały. — Kapitan Władysław Wysocki! — Poległ na polu chwały. — Porucznik Roman Paziński! — Poległ na polu chwały. — Podporucznik Jan Rutka! — Poległ na polu chwały. — Kapral Grzegorz Rabeńko! — Poległ na polu chwały. — Strzelec Walenty Sypor! — Poległ na polu chwały. Poległ, poległ, poległ... A jaż tych ludzi znał, z jednego kotła z nimi jadł, jak oni mógł na te wypominki nie odezwać sia, werble bijące nad sobą posłyszeć. Grześ — krewniak mój, Sypor — brat Szóstaka, a Rutka... Szczęście, że starszy Zub w Czugunce został, w bitwie nie był. Z tej przyczyny Kostek tylko ranę załapał, a tak zabiliby jego fryce na amen. Dlaczego, pytasz sia pan? Jaż mówił, że Mieczysław Zub był zezowaty, nie? Nu, a takiemu zauroczyć łatwo, spojrzałby na brata i koniec, i już po Kostku. Czegóż pan wykrzywiasz sia, toż mówię, że młodszy Zub nie zginął i w swoju poru opowiem panu jego istoriu. Znaczy tak. Jakoś w listopadzie przyszli do dywizji odznaczenia i awanse. Deczko i Szóstak zostali za kaprali, a do Lepa nawet odznaczenie przylepiwszy sia, krągły medal. Nu, chłopcy trochę prześmiewali sia, ale przyznawali, że Lep na pochwały zasłużył, bo bystry on i w samej rzeczy żołnierz na medal, nie byle jaki. W tych wioskach pod Lenino siedzieli my niedługo i zno-wuż wrócili na Smoleńszczyznę uzupełniać sia i szkolić, ciągle jeszcze szkolić, szlifować. Nasza kompania trafiła do Wierbowa. Wieś była długachna, mocno zniszczona w czasie odstępowania fryców spod Smoleńska i całych chałup znaleźli my tam nie tak dużo. Wszystkie mieli piwnice rozgrzebane, widać Niemcy szukali zimowych zapasów czy dobra jakiegoś, kto to wie? Nu, nic, zajęli my to, co było, toż szła zima, padał już śnieg, noce byli ciemne, izby wilgotne i zimne, pełne staruchów, bab i głodujących dzieciaków. Nu, trzeba było nie tylko szkolić sia, ale i o wyżywieniu pomyśleć. Tu znowuż Lep poczuł sia jak odmieniony. Odżył, poweselał i razem z nim w tych śniegiem zawianych, nędznych chałupinach jakby jaśniej stało, choć każdy wieczór zaczynali my obowiązkowo od różnych wspominań. Za oknami zadymka, lodowaty wicher, a u nas w chałupie ciepła jesień, październik. Pamiętasz, Drozd, co gadał przed bitwą biedniażka Grześ? Żadnych, ale to żadnych przeczuć nie miał, a zginął. A pamiętasz, jak Koleś dziwił sia, że kiedy już fryce walili z dział i błyskali katiusze, kapitan Wysocki kazał sobie wody nagrzać i golił sia, przebierał w lepszy mundur, szykował iść do ataku jak do ślubu? A chłopakom radził hełmy czyścić, żeby piękniej błyszczeli? Kiedy takie rozkazy dawał i jeszcze krzywił sia, sztywny kołnierzyk dopinający, jakby to był w tu poru kłopot największy, żołnierze przestawali sia bać i jakoś robiło sia im lżej, zwyczajniej. A pamiętasz, że tak samo prowadził swoich z pierwszego rzutu major Lachowicz? Najwięcej jego chłopaków padło tuż za Miereją. Pamiętasz, Deczko, jak ty pierwszego fryca upolował? Majster z ciebie, król strzelców. A kto wcześniejsze istorie pamięta? Nu, jak Drozd kazał sia meldować podchorążemu rezerwy, kiedy tamten Okę forsował wpław, żeby do obozu na pewniaka trafić? Ciekawe, czy przeżył, co teraz z nim? A pamiętacie, jak Żmudny kwakał, że Kościuszko martwy gieroj i widać niewiele u Ruskich znaczy, kiedy my bez kociołków ganiamy? Ależ ofermy /. nas byli sakramenckie! A ten dzień pamiętacie, kiedy 210 211 Żmudny z Deczką poleźli do spowiedzi egzaminować naszego kapelana? Abo ten, kiedy Szóstak z Borowikami szukali desantowców po namiotach? Bożeż ty mój! Jak to było dawno! Jakież głupie my byli i młode... Gadanie, że młode! Toż minęło dopiero pięć miesięcy. Nie może być! Tylko pięć? A takie wszystko zdaje sia dalekie, dalekie, jak za mgłą. I Czugunka, i transporty, i nawet obóz sielecki nad Oką... Znaczy tak. My wspominali, ćwiczyli, a nasz świeżo upieczony medalista rękawy zakasał. Nie wie nikt, ćzy to za jego namową, czy tylko z przyczyny jego wynalazków w każdej chałupie Wierbowa stare dziady i jeszcze starsze matuszki zaczęli pędzić z kartoszki samogon. Pili my nie za mocno, ale pil, panie, każdy jeden. Co mam łgać? W czas tej ostrej, kopnej zimy rozgrzewali sia my nie samym tylko szkoleniem bojowym, ale takoż w wolny czas zaglądaniem do baniek z samogonem, podobnie jak w czas transportu do kociołków z kaszą. Tyle że wtedy dymiło pszono, a teraz kurzyło sia z żołnierskich łbów. Lep z niczego i zagrychę prezentował. Tylko mówił: „zrobi sia", pryskał na drugi koniec wsi i potem przynosił a to kiszone ogórki, a to jakieś lepioszki czarne od dymu. Strach, jak lubił wtedy przechwalać sia, że przy ogórkach w oko wpadł czarnobre-wej, a przy kiszonej kapuście użył sobie w piwniczce z jakąś tam Frosią. Samo łgarstwo było w tym gadaniu, a do tego — dziwna rzecz — nigdy nie słyszał ja, żeby przechwalał sia tym, co naprawdę zrobił. Powie kto: — Nu, Lep, łżesz ty, nic nie zwojował u Maszy! — a on zaraz zaperza sia i do oczu jak kogut skacze. Ale ledwo zaczną jakiemuś nowemu, znaczy z uzupełnienia, opowiadać, jak to chłopcy szli defiladowym krokiem za Miereję, jak zginął porucznik Wysocki abo jak Lep, nasz szeregowiec Lep, wieczorem po bitwie przeciągnął przez rzekę i przez bołomistą dolinę plutonowego z kapralem, obu z pierwszego batalionu, za co dostał brązowy medal „Zasłużonym na polu chwały", Lep czerwienieje i aże skręca sia ze wstydu. Zaczyna rechotać jak kto głupi, aż w końcu wyłazi w zadymkę na dwór, żeby tylko nie słyszeć naszego gadania. Nu, to później, skończywszy uświadamiać uzupeł- 212 nienie, któryś ze starych koleżków wysuwał głowę z ziemianki i darł sia: — Lep, gdzie ty, Lep? Wracaj, u nas już spakojno. Mówili my tak, bo to słowieczko lubił przed Lenino powtarzać Wot, kiedy był jeszcze z nami. Najpierw chłopcy podśmiewali sia, a potem same mówili „spakojno już, spakojno", kiedy minął jakiś ciężki nalot abo dokuczliwa inspekcja. Po tym „spakojno" Lep zaraz wracał, bo wiedział, że więcej o jego gierojstwie nikt już słowa nie piśnie i ani okiem nie mrugnie, kiedy do ziemianki wsuwający sia, już od progu zacznie rozpowiadać, jaka to niezwyczajna rzecz przydarzyła sia jemu właśnie na dworze. — Ledwie wylazł ja, wiecie, aż tu... I paszoł! Mołokososom oczy mało nie wypadali z twarzy i gęby otwierali sia szeroko, szeroko, kiedy słyszeli, że sam generał od Lepa papierosku przed minutką przypalał, abo że w sekrecie radził sia jego jakiś pułkownik. Wiadomo, uzupełnienie całkiem niedojrzałe, a my wojsko ostrzelane już, wypróbowane w boju. Choć, wiesz pan, i z nas nikt nigdy, ale to nigdy nie przerwałby wtedy Lepowi i nie powiedział, że łże jak pies. W tu poru przyszedł do nas na miejsce rannego szefa nowy. Nazywał sia Żuk, wojował we wrześniu i okrutnie dawał żołnierzom w kość, ale za to obiecywał zrobić z nas prawdziwe polskie wojsko. Znaczy, żadnych piętrowych ruskich przekleństw, jak już cholerować, to po polsku. Sam szef nie żałował soczystych wiązanek i ochrzaniał nas często, nie powiem. Nu i jeszcze żadnych tam „sławno", „spakojno" czy „ładno". — Żebym tego więcej nie słyszał — mówił. — Piosenki także mają być śpiewane po polsku. Nie wiecie, że nasz żołnierz borem maszerował, że zakwitały jemu pęki białych róż? A? Nu, nie. Nie mówił: „a?", to ja tak mówię, ale toż ja opowiadam, nie on. Jak sia pan będziesz słowieczek maluśkich czepiać, to i grubszym słowem wyrugam sia, bo i tego ja przy nim nauczony. Nie mrucz pan, słuch mam dobry. Ale niech będzie. O czym to ja mówił? Aha. Zna- 213 czy, była luta zima, pęków róż nie widział ja od kołyski, ale czemu nie spróbować wrócić do swojej miłej? „Wróć, Jasieńku" — darł sia jak kaczka-krekucha Lep, a mnie widziała sia Maryna, skrzydła jaskółcze latali po jej czole, a pod nimi oczy: wypatrujące, wierne. Do swej miłej, znaczy, wróć, Drozd, wróć, będzie, jak bywało, jak za dawnych lat bywało, dam ci za to... Durnyż ty, Szymon, toż ona daleko, dlaczego nie śpiewacie jak wszyscy, szeregowy Drozd, dlaczego, dlaczego, cholernaż ta wojna, cholernyż ten świat! Nu, ale taki dwóch—trzech piosneczek nauczył sia ja i przestał w tu poru na każdego mołokososa mówić „synok". Raz, że Wota z nami nie było, a nowy szef ostry był, do nikogo tak nie mówił i to słowieczko samo jakby wyparowało, a dwa, że Sylwester mnie wtedy częściej przed oczami stawał. Tak to jest, kiedy więcej śpiewania jak wojowania. Nie, nie mówię, że łatwo żyło sia nam przed ofensywą pod tym Smoleńskiem. Przez calutką zimę ganiali nas i szkolili, aż od tych przeglądów, pouczeń i kontroli łeb chodził krugom. Do naszej chałupy zaczął znowuż zaglądać Wa-syluk, wypatrywał, niuchał, węszył. Czort wie, na co to jemu było, bo i tak, jak wchodził, przestawali my gadać i rozprawiać. Bo w czas tych uzupełnień radzili wszystkie. O czym? Nu, o różnym: skąd pieniądze brać na zagospodarowanie rozdanej ziemi i czy ta Polska nie będzie czasem sowiecka? Któraś tam ichnia republika, znaczy sia. Deczko mówił, że nie, ale Żmudny po swojemu kwakał, że choć dali broń, umyślnie nas trzymają tak długo w tej głuchej wsi, widać rozmyślili sia, nie puszczą wcale na zapad, kwa, kwa. Lep z tego gadania zapamiętał tylko, że wieś Wierbowo Żmudnemu nie do smaku i zaraz bronić jej stał, że zaopatrzenie tu dobre, dziewczyny z sercem, nu i całkiem tu, ale to całkiem spakojno. Na to rzucał sia Żmudny, strach, jaki on teraz polski stał, i do Lepa z pyskiem. Jakie „spakojno"? Co za „spakojno"? A znowuż Deczko zaczynał gadkę, że nasze ruskie starszyny bili sia dobrze, że Wot kudy lepszy był od Pęka — bo od tych pęków róż takie do szefa przezwisko przyczepiło sia — i że choć szkolą, po żadnym przeszkoleniu nie zrobią z Olesia Borowika czy Drozda takiego oficera jak kapitan Wysocki. Wtedy już 214 my z Borowikiem na niego razem nasiadali i w końcu nikt dobrze nie wiedział, od czego zaczęła sia cała awantura. Nu, dobra. Jakoś na początku lutego przylecieli z wrzas kiem chłopcy, że Wot ozdrawiał, że do nas wraca. I prawda, przy lazł, szeroko uśmiechał sia, na okrutne nudy w szpitalu narzekał. Opowiadał, jak żarła jego skuka, jak brakowało naszej bystrości, prześmieszek, pomysłów, nu, co tu mówić — polskiej fantazji. Wot. Pęk, posłyszawszy te wszystkie „sławno", „ładno" i „za spakojno było w łazarietie, synok", pokręcił sia, gdzieś poleciał i na wieczór wrócił z wiadomością, że dawny nasz szef, z powodu poważnej rany, otrzyma lżejszą służbę, znaczy sia, co tu mówić — przeniesienie. Zdziwili sia my, bo Wot wyglądał zdrowo i wesolutki był jak szczygiełek. Pochwalił jego nawet Deczko, że nauczył sia po polsku cholerować co drugie słowo, jak sam mówił, od jednego rannego, żołnierza z drugiego pułku. Ale Pękowi nawet to było nie w smak i mruknął, że nauczyć sia dobrze kląć to jeszcze nie wszystko, a tu nawet i tej pewności nie ma, że nauczyciel był odpowiedni, kiedy wiadomo, że żołnierz drugiego pułku. Nu i postawił na swoim, z nami został. A choć żadnej wtedy gadki uświadamiającej nie powiedział, akurat od tej chwili poczuł ja, że pierwszy pułk to mój pułk, rodzony, i kudy inszym pułkom, nawet polskim, do tego naszego. Takoż Pęk, żeby nam wynagrodzić rozstanie z Wotem, zrobił sia dla żołnierzy jakiś miększy i nie taki wredny, jaki z początku był. Potem wrócili z lazaretów Szóstak z Kostkiem Zubem i te już z nami zostali. Szóstak krzywił gębę od postrzału, ale Zub wylizał sia pięknie i tylko wybite miał — czort wie, dlaczego — dwa zęby. z przodu. Ale przez to nie musiał tak zasapywać sia, kiedy mówił o sobie „Zupp", bo to świstanie i wydychanie wychodziło teraz jemu kudy prawdzi-wiej i lepiej. Istoria Kostka była taka: złościł sia, że nie idzie na pierwszą linię, okopów zdobywać nie może, na bagnety takoż do ataku nie pójdzie. Wiadoma rzecz — możdzierzysta do moździerza przykuty. Zazdrościł celowniczemu, narzekał, że tylko jest od targania sprzętu i podwożenia amunicji. Nu, Wot obrugał jego zdrowo po rusku, ale nie bardzo 215 ¦¦ pomogło: zachciało sia Kostkowi gierojstwa. I jak luftwafa do nas przyczepiła sia, skrzynie z amunicją zaczęli wylatywać w powietrze: babach! babach! buch! buch! — mówi on do szefa, że pojedzie po nową amunicję do moździerzy. Pozwolenie dostał, wóz kompanijny jeszcze cały znalazł, konie dopasował takoż, znaczy, jechać można. A tu jak nie nadleci nurkujący bombowiec, jak nie zacznie nad nim huczeć, bzyczeć, konie narowić. W końcu Kostek musiał z wozu zeskoczyć i w jakimś leju nalot przeczekać. Jak wylazł — konie leżą poszarpane, a pod nimi kałuże krwi. Znów zagania jego do leja przeklęty bombowiec. Nu, w końcu odleciał. A Zub otrząsnął sia tylko z piachu i w tej chwili dwa zęby wylecieli jemu na ziemię. Dlaczego tak, sam nie wie, widać padający wyrżnął sia twarzą o kamień, a ze strachu nie poczuł. Zebrał sia w sobie, na konie z wozem machnął ręką i polazł po skrzynie. Trzy razy ładował sobie granaty na plecy, do moździerza targał. Ale za czwartym razem gruchnęło przed nim, ziemia fontanną poleciała do góry i już nie wstał, bo mocno oberwał. Dobrze, że w skrzynię odłamki pocisku nie trafili, bo byłaby z Kostka marmolada. Nu i tak zakrwawionego, półprzytomnego znalazła sanitariuszka Basia i to była właśnie ta wspaniała zdobycz wojenna Zuba, bo zakochał sia on pierwszy raz w życiu. Znaczy, panie, pierwsza rana i dziewczyna pierwsza. Dlatego Zub był ze swojego udziału w bitwie okrutnie zadowolniony. Insze miłosne istorie? Nu, pewnie, że byli. Na ten przykład przeniesiony od nas Wot, a sierżantem był on w tu poru, zajmował ze swoimi chłopakami kwaterę na końcu tejże wsi. I co pan powiesz? Człek starszy już, w bojach przetrzepany i ze trzy razy ranny, a zamyślił żenić sia w Wier-bowie. Jakoś pod koniec lutego przyszedł zapraszać nas na swadźbę: żeni sia z gospodynią chałupy, w której kwaterę ma, i na weselu chce widzieć wszystkich swoich chłopaków z Sielc. Tak powiedział: żenię sia i was, rebiata, chcę za świadków mieć, wot! Nu, na tej swadźbie popili my zdrowo, a do Lepa, jak to zawsze do niego, nowa baba przylepiwszy sia. Czarniawa taka, bystrooka. Już kiedy nowożeńcy podpisy składali u przewodniczącego ichniej wiejskiej rady, jakiegoś stulet- 216 niego starucha, ta Akulina dopytywać sia mnie stała, czy Lep aby nie krewniak jej nieboszczyka męża, bo toczka w toczkę taki sam: wzrost, twarz i żywość. Mówię ja, toż Fiodor nie mój był mąż, tylko twój, znaczy, krewnych jego znasz. A ona, że nie, nie wszystkich i musi Lepa wypytać sia: skąd on rodem i czy nie miał nigdy rodziny na Smo-leńszczyźnie. I tak długo dopytywała sia, badała, aże Lep całkiem dla baby głowę stracił i pierwszy raz posłyszeli my, że i on, jak Wot, żenić sia chce. A wszystko z tej przyczyny, że łazili my co wieczora do Wotów i że ciepło, przytulnie było u jego baby. A jaka kasza, lepioszki jakie! Dobrze wiedział Wot, co robi, i po prawdzie żyło sia jemu w tym Wierbowie jak w raju. Nu, to Lep staremu pozazdrościł: on takoż żenić sia będzie i tyle! Wzięli my jego na bok, cisnęli, tłumaczyli: — Ty co, starszym Zubem chcesz zostać? Wrócić do Wierbowa po wojnie i za Ruskiego być? Toż baba tutejsza, smoleńska. — Ale kasza tu jaka dobra! Zezłościł sia Deczko. — Nie o kaszę idzie, żryj ją sobie choćby od wieczora do rana. O babie mowa. — A kiedyż i baba dobra. — Ale obca. — Nu, jak zostanie moja, to już będzie nasza. Tfu, znaczy sia, rodzona. — Ty co, Lep, zbiesil sia czy zdumiał? Pomyślał on, pomyślał, w końcu głowę zwiesił. — Ni jedno, ni drugie. Prosto nie ma w tym Wierbowie za czym chodzić, czegb szukać, co brać. A łapy swędzą. To niech nimi choć babę poobracam. Jak Wot. Nu, zaraz jemu wszystkie tłumaczyć stali, że to całkiem insza sprawa, Wot po wojnie do żony wróci, toż on człowiek sowiecki, a Lep co? W Polsce nowa baba do wiecznie swędzących łap jemu przylepi sia i wtedy ani chybi za dwie żony do więzienia pójdzie. Najpierw śmiał sia, ramionami ruszał, ale jak o mamrze posłyszał, spochmurniał. — Co wy? To może z Wasylukiem przyjdzie sia mnie kiblować? 217 — A jakby ty zgadł! Z Wasylukiem. Ucieszyli sia my, że jest jego czym straszyć, bo o tym, że Wasyluk kiedyś znowu siądzie, każdy był najpewniejszy. Nu i co pan powiesz? Lepowi przeszło, jakby ręką odjął. Znaczy, nie baba jemu z głowy wywietrzawszy, a małżeństwo. A że szczęściarz z niego był nad pojęcie, nic na tym nie stracił ani on, ani my, bo jak przedtem chodziło sia do Wotów, tak teraz łazili chłopaki do Lepów i babie całkiem wystarczało, że mówili do niej pani Lepowa abo pani Aku-lina i nosami szturchali w rękę, ot tak, dla hecy, a ona myślała, że naprawdę po rękach ją całują. A łapy miała ogrom-niaste, chyba od Lepowych większe, i to jemu takoż w niej podobało sia. — Zadławi ona ciebie kiedyś tymi łapskami — prześmie-wał sia Borowik. Ale on nic, chwalił sia, że baba ciepła jak chlebowy piec i dużego kalibru gospodyni. Nu i prawda, ciepło i dobrze było nam wszystkim w tych dwóch chałupach, które przypominali każdemu, że są jeszcze gdzieś na świecie rodzinne domy, baby pod pierzyną i oczy nie tylko srogie czy złe, ale śmiejące sia oczy, takie więcej dla człowieka łaskawe... Myślisz pan, tylko młode baby byli nam rade? Nu, nie. I staruchom, i starym dziadom napominali my wnuków czy synów, a do tego z pomocą szli: a to drew narąbiem, a to śnieg zwalim z dachu, a to pomoże który zbudować ziemiankę, bo całych chałup było w tej wsi nie tak znów dużo. Tak że przydała sia i tam nasza męska, robocza siła. Nu, wszystko mija, to i minęła śnieżna zima na Smoleńszczyźnie. Odjeżdżali my stamtąd pod koniec marca, pamiętam, bołocko było okrutne, tajała już ziemia i błyszczeli kałuże na drogach, na polach. Tym razem bez żadnego dziewczyńskiego klikania, prosto tak -— szła wiosna. Niełatwo było chłopakom ruszyć sia z wierbowskich chałup, ludzi tamtejszych było żal, toż żyli my tam w tę lutą zimę jakby po rodzinnemu. Nu, znaczy, dobrze zapamiętał każdy jeden tę pieriedyszkę w zawianym śniegiem Wierbowie. Że co? Czego tak ciepło wspominam tych wierbowskich ludzi, kudy cieplej jak tamtych w Czugunce? Zaraz, zaraz. Nie słuchał pan uważnie czy jak? Toż tam był Sybir, 218 wygnanie, skuka, nadziei prawie żadnej. I tylko ciągle: Co dalej? Jak będzie z nami? Czy wyżyjem wszystkie i czy do domów wrócim? A na Smoleńszczyźnie... Ech, co tu pytać, co porównywać! My tam byli wojskowe — a oni cywile, znaczy, my ważniejsze, my górą. To raz. Dwa — niepewność gdzieś na tym Warszawskim szosse rozwiała sia, przepadła, każdy wiedział, że życie przed nim w domu, nie między obcymi. Że wraca, swoich zobaczy... Skąd taka pewność, toż mógł zginąć? Nu, jasna rzecz, wojowali my, zamyślili na froncie być. Ale to żołnierska sprawa takie umieranie, a do tego każdy liczył, że zginie nie on, a całkiem kto inszy, nawet nie z jego kompanii. Zaraz, panie, to jeszcze nie wszystko. Tam, do Czu-gunki, przyszli my — przesiedleńce, biedaki, element uciążliwy i niepewny. A tu? Toż żołnierze wyzwolili Smoleńszczyznę, toż pomagali ludziom klecić dach nad głową i nieraz z kotła dokarmiali gorącym żarciem. Znaczy, oni nas potrzebowali, nie my ich. I wiedzieli my tym razem kudy więcej, a oni nic. Wiadomo, cywile, starce i baby. Otóż to, baby. Tam oni rządzili sia, a jakże, ważne okrutnie, przewodniczące, brygadzistki! Ty, brachu, tylko słuchaj i bądź cicho. Oni tobą rządzą, oni mądrzejsze, na swoim siedzące. A te smoleńskie biedniażki... W oczy patrzą, gotowe każde polecenie spełnić, to przynieść, tam polecieć... Nu, znaczy, baby, zwyczajne baby, a nie czort wie co. Od mużyckiej siły i pomocy w poprawieniu ich doli — zależne, od żołnierskiego wojowania i gierojstwa — zależne, nu, prosto od nas zależne i już. Do tego przyszłości my im nie odmieniali, żadnej skuki nie nawodzili. Może jakby który powiedział, że później na tej wyzwolonej Smoleńszczyźnie Polska będzie, przepłoszyliby sia ludzie, patrzyli koso. Ale tego my nie mówili, skądże! Nu, to i nie było żadnych żalów, niedorozumień ani podejrzeń. Poniał pan? I to samo widział ja potem w wioskach pod Żytomierzem, nu, na sowieckiej Ukrainie. Nie mieli my do tamtych żadnych pretensji i żalów ani oni do nas, dlatego baby takoż byli życzliwe. Dopiero kiedy przeszli my dawną granicę, wszystko odmieniło sia. Tam pod Germańcem jeden na drugiego wilkiem patrzył, partyzantka była rozmaita, każdy różnych 219 rzeczy chciał i w różne strony ciągnął. Znaczy, że w każdej chałupie insze żale zapiekłszy sia, inszej doli każdy wyglądał. Bo wiesz pan, nie tyle ważne, kto ratuje, ale dla jakiego życia ratuje, po co i na co. Co za tym kryje sia. A oni byli tam rozdarte, każdy na insze życie po wyzwoleniu czekał. Znaczy tak. Ale niepotrzebnie zbił sia ja z tołku i późniejsze istorie opowiadam. Słuchaj pan lepiej, co było w tamtu poru na Smoleńszczyżnie. Zapomniał ja powiedzieć, że nasz instruktor z Sielc, poetnik Sasza, takoż kwaterował w Wierbowie. Przyszedł kiedyś do Wotów na samogon i wspominki. Nu, wspominali my rekruckie ćwiczenia, pierwsze strzały z moździerzy, wkuwanie instrukcji. Sasza mówił, że maładcy my, prawie teraz gieroje, i cieszy sia on, że przestali jemu i losowi nie dowierzać. Żmudny zakwakał, że on od razu na Saszy poznał sia, Deczko takoż, i że wierzyli jemu, bo instruktor z niego znamienity, choć Ruski. Na to Sasza uśmiechnął sia kwaskowato i mówi, że wspólne wojowanie ludzi zbliża, a my byli razem nie w byle jakim boju. Posłyszał to Lep, głowę do tyłu zarzucił i jak kogut zapiał: — Wied' byli schwatki bajewyje, da gawariat, jeszczo kakije! To „kakije" zaryczal tak, że aż kubki zadzwonili na stole. A w Saszę jakby piorun trzasnął. — Wy to znacie? — pyta. — Sieriozno? Wy russkuju poeziju znacie? A Lep śmieje sia, jak to Lep, i łże w żywe oczy, że okrutnie lubi ten wiersz, choć całego na pamięć nie umie. I pewno, bo słyszał on tylko od nas tych kilka słowieczek, które powtarzał w kółko stary Iljicz, i wcale nie wiedział, co dalej jest w owym wierszu poetnika z Czugunki. Toż Lep z nami razem nie siedział, był on w swoju poru wywieziony gdzieś na południe, do tytoniowego sowchozu. Nu, ale Lep zawsze Lep, wszystko jemu wychodzi! Sasza tak wzruszył sia, że wypił jeszcze i jeszcze, do Akuliny zaczął mówić jak my, pani Lepowa, a ona czerwieniała i aże puchła ze szczęśliwości. Potem Kostek grał na grzebieniu, my śpiewali, a w końcu Sasza wstał i powiedział, że natchnęli 220 my jego i musi teraz iść, napisać wiersz o przyjaźni. I zno-wuż wyszło na to, że Lep zasłużył sia, że do powstania tego wiersza przyczynił. Odprowadził on z tej racji Saszę aż do jego kwatery, a jak wrócił, stał łgać, że poetnik z instruktora chyba nieważny, bo jego, Lepa, podpytywał sia, radził, nu, znaczy, prawie razem ten nowy wiersz po drodze ułożyli. A przecie Lep ani w Czugunce nie był, ani prawdziwego poetnika, starego Iljicza, wcale nie znał. Tak to, cholera, w życiu bywa! Kiedy przyszło sia nam opuścić Wierbowo, pułk załadowali znowu do tiepłuszek i pojechali my jeszcze raz na zachód, ale tym razem wybrał ja w wagonie miejsce przy drzwiach i wypatrywał, wypatrywał Dniepru. Bo powiedział mnie szef, że droga wypadła nam na Żytomierz i że pociąg musowo przejedzie przez most na Prypeci, niedaleko tego miejsca gdzie nasze rieczyszcze wpada do Dniepru. Rozumiesz pan, co to znaczyło w tu poru dla mnie, dla Deczki i młodego Zuba? Toż to był już dom. Dom, do którego my rwali sia na północy, rwali w Sielcach, który śnił sia po nocach i ciężkim kamieniem leżał na sercu. Zub — on tylko do swojego chutoru wracał, ale my do swoich ojców, do bab i dzieciaków, do własnej chałupy, gdzie człowiek pierwszy był, najważniejszy na świecie, strach, jak potrzebny. Nu i zobaczyli my najpierw most na Dnieprze, a zaraz potem ją, rodzoną, wielgachną. Był początek kwietnia i rozlała ona w tu poru szeroko, rozsiadła sia na łuhach, zatopiła jakieś zagaję i chaszcze. Nic to, niech zatapia, nie zmieniła sia widać nic a nic, zawsze niespokojna wiosną, pianę do brzegów niosąca. Wychylał sia ja z wagonu, żeb ją dobrze całą zobaczyć, i mało na tory nie wypadł. Aż trzymali mnie chłopcy, ręce do tyłu wykręciwszy, żeb nie zdumiał ja, nie wyskoczył. Tak i przejechał pociąg ten most, ze mną wiszącym z wagonu głową w dół. Ale co napatrzył sia ja, to napatrzył. I znowu coś oderwało sia ode mnie, zostało na zawsze za Dnieprem, a do tego Żytomierza jechał jakby inszy człowiek, szczęśliwy taki, los błogosławiący. Bo spełniło sia, panie, o czym gadali my przez te wszystkie lata, o czym ledwie śmieli marzyć: znowu był ja u siebie na Polesiu. Na hołotach. 221 Nu, prawda, przedtem był jeszcze Żytomierz i kwaterowanie pułku niedaleko tego miasta, ale to przeleciało tak jak noc po wypiciu litra samogonu. Nieprzytomny ja widać chodził, w swoje myśli zapatrzony, bo tego postoju nic a nic nie pamiętam. Dopiero jak pułk pojechał dalej, do Kiwerc, jak stanęli my niedaleko wsi Słowatycze i zagospodarowali sia w tamecznym sosnowym lesie, oprzytomniawszy, stał rozpytywać wszystkich, gdzie tu Horyń? Nu i okazało sia, że całkiem blisko. Dowiedział sia ja i aże chłodem na mnie powiało, choć był już maj: a nuż zaraz pójdziem stąd na front i nie uda sia wyrwać ani do okolicznych wiosek, ani dojść do mojego jeziora? I choć przez cały ten czas gadali my w wagonach tylko o tym, żeby prędzej już posłyszeć dudnienie armat, zobaczyć germańskie czołgi, jednym słowem zacząć przeganiać fryca dalej i dalej na zachód, zachciało sia mnie naraz wczepić pazurami w te olchy i zaprzeć sia mocno, mocno w rodzoną ziemię: niech spróbują mnie stąd oderwać, kazać naprzód iść. Zbiesił sia ja całkiem w tu poru. I kiedy wypadł pierwszy nocleg w tym lesie, poleciał ja do Deczki, może on wie, co dalej z nami będzie, dadzą mnie czas czy nie? Zdziwił sia Deczko: — Na co czas? — Wiadomo na co, na życie. Muszę ja wyrwać sia stąd, pójść do swoich, zobaczyć, co z nimi. — Tak i gadaj — mówi Deczko. — Nawiać chcesz. — Nie nawiać, tylko zobaczyć. Zobaczyć i wrócić. Potem może być front, może być i śmierć. Ale nie teraz. — Nu, to też prawda. Pójdę z tobą. Moich starych odwiedzę. Myślisz pan, że urwawszy sia poszli my zaraz w las Ho-rynia szukać? Wiadoma rzecz, że jego brzegiem doszliby my do chutoru, jasne, że by doszli. Ale nie, na złość czy na szczęście, sam pan osądzisz, przypomniał sia mnie Rutka. Toż do niego chciał ja iść, jego o radę pytać, a czegóż to bał sia on najwięcej przed śmiercią? Żeby my... A niechże to! Cholerny świat! Odciągnął ja Deczkę i pytam: — A nie łgał ty niedawno na postoju, ludziom z uzupełnienia opowiadający, że porucznik Wysocki dowiedział sia od kogoś, kto później od niego z Syberii do sieleckiego obozu trafił, że przez trzy lata przechodził tamten co dzień koło baraku, w którym żyła jakaś porucznikowa Wysocka z małą córeczką? I tenże Wysocki, jak o tym posłyszał, chciał zaraz lecieć na wschód do nich i wściekał sia na siebie, że choć sam za Uralem był, wrócił stamtąd najbliższych nie odszukawszy? Niby wiedział ja o tym, ale koniecznie musiał wtedy sprawdzić. Nu i pytam, czy to wszystko prawda? Na to Deczko, że tak, opowiadał porucznik Rutce, jak cieszył sia wtedy, że zejdzie sia ze swoimi znowu, toż on choćby zaraz, choćby dziś... Nie powiedział nikomu, co zamyśla ani czego chce. Tylko wyszedł w tu poru z namiotu i całą noc obijał sia po obozie, obijał, schodził nad Okę i wracał, papierosa palił jednego po drugim. A rankiem, niby nic, na zajęcia przyszedł. Powiedział to Deczko i milczy. Ja takoż. Pomilczeli my tak minut dwie—trzy, a może i więcej, zdało sia mnie wtedy, że strasznie długo. Jeszcze dłużej, jak później szedł pod kule, wyprostowawszy sia w cały rost, porucznik Wysocki. A jak sosenka był śmigły... Nu, a potem prosi mnie Deczko o skręta. Dał ja jemu, zakurzyli my, postali jeszcze trochę, na siebie nie patrzący. Milcząc stali, jak na warcie. Aż naraz cisnęło mną cościś, walnął ja Deczkę tak mocno po plecach, aże zadudniło w lesie, i wrócił sam, na niego ani obejrzawszy sia, na kwaterę. A skoro świt poderwała mnie pobudka z ciężkiego snu. Wstał ja z trudem, niby po przepiciu, i zły jak czort: na ten świat, na siebie i na Deczkę, że ozorem bez tolku miele a miele, jakieś tam zasłyszane istorie opowiada... Nu i wiesz pan co? Niepotrzebna była całkiem moja złość, bo wyszło na to, że w tym miejscu pułk czekać będzie na natarcie całym Białoruskim Frontem i że musim tu pobudować ziemianki, a w lesie przebić obozowe ulice, jak w Sielcach. Nu, znaczy, szykuje sia postój i czekanie, może nawet przez cały maj ? Stali my tam, panie, kudy dłużej, aż do pierwszych dni lipca. W tu poru schodził ja w lesie wolnym czasem każdą przesiekę, każdą najmniejszą tropinkę. Z rannich lat taką nawyczkę mam, żeby dobrze wiedzieć, jak iść, która droga najlepsza. Raz i drugi z chłopakami poszli my do najbliższych 222 223 wiosek, cóż, kiedy tam baby zamykali przed nami drzwi, patrzyli zezem jak na obcych. Aż trafiła sia taka chałupa, że wpuścili nas i powiedzieli, co i jak. Banderowska zaraza była w tych lasach i wioskach. Po chałupach baby na swoich czekają, a bandy zawzięte na polskich chłopów, takoż na polską i radziecką partyzantkę. Powiedzieli nam, napoili maślanką i proszą, żeby iść, siebie i ich nie narażać. Nu, to zabrali sia my, mało jeszcze wtedy rozumiejący, ale czujący już, że nie całkiem prosto teraz na świecie stało, że dużo odmieniło sia. Wrócił ja na swoje Polesie, a choć dookolutka niby to samo, w samej rzeczy ze wszystkim inaczej. Ot, jak. „Nu nic — myślę — za to w mojej chałupie po dawnemu. Trafi sia noc podchodząca, skoczę do swoich". A tymczasem cały dzień ćwiczenia, słuchanie wojennych komunikatów, na zachodnim froncie i wschodnim nic, cisza. Czyścili my w tu poru broń bez pamięci, do blasku, potem wieczór, modlitwa, śpiewanie „Roty" i spanie. Znaczy, spanie było, ale nie dla mnie. Chodził ja, kluczył między drzewami, myślał. Okazało sia, nie ja jeden. Idę raz duktem, głowę zwiesiwszy, księżyc jasno świecił w tu poru. Aż tu coś myk, między poszycie, za krzewinę. Stanął ja, patrzę — nic. Nu, to poszedł dalej. Ale nie, za sobą słyszę jakby pełzanie, szuranie, a słuch mam dobry, leśny. To i ja skoczył w bok, w ten gąszcz. A tu jak nie zerwie sia ktoś, jak nie wyskoczy do przodu! Ja za nim. On biegnie szybko, ja jeszcze szybciej, nu i dogonił. Jak pan myślisz, kto to był? Ano, znów Wasyluk. Ale inszy, Hospodi, jakiż odmieniony! Ani układny, ani lis przechera. Wilk to był, ot co. Zęby wyszczerzył, cały do skoku naszykował sia. — Dotkniesz mnie — mówi — ubiję. Jak psa ubiję! — Ty co? Zdumiał, Wasyluk? — Idź, bo strzelać zacznę. Ty, głupi, nie rozumiesz, że dalej nie mam po co z wami iść? Nie udało sia jedno, drugie udać sia musi. Tutaj, w lasach, robota na mnie czeka. A za Bugiem — nic. Przestraszył sia ja okrutnie. Przypomniał to jego „pohulam, pohulam". — Ty co, uciekać chcesz do band? Do banderowców? 224 — Nie twoja rzecz, do kogo. A band tu żadnych nie ma, zapamiętaj. Tu wojsko formuje sia nasze, ukraińskie. Tu samostijną pachnie. — Wracaj, Wasyluk. Nie mogę ciebie puścić. — A ja pytam o pozwolenie, czy jak? Durny ty, Drozd. I biedny. Toż familia twoja tutaj. A może... Może uskoczym w bok razem, a? Jakby mnie pięścią w pierś trzasnął, aż na nogach chybotnął sia ja. Pomyślał: ,,Maryna! — I zaraz potem: — Może i Karpyniuk w oddziałach leśnych. Jakich oddziałach?" On widać za zgodę wziął to milczenie i podchodzić do mnie zaczął. A ja wtedy: — Stój, bo strzelę! — A z czego? Toż ja mam broń, nie ty. Nu, Drozd, to jak? Idziem razem? Skoczył ja jemu do gardła, ale niełatwa to rzecz wywrócić człowieka ostrzeżonego. Sczepili sia my, poturlali po ziemi. Ale on miał broń, stuknął mnie po łbie i poczuł ja zaraz lufę na gardle. — Jedno słowo, zdechniesz! — mówi on. Nu, jak było krzyknąć? On sapał, ja leżał cicho, ani drgnąwszy. W końcu Wasyluk puścił mnie i cofać sia stał tyłem, tyłem, a mierzy ciągle w moją głowę. Uniósł ja ją, zamroczoną, ale zakrzyczeć było straszno, życia taki żal. Nu, a on, trochę odszedłszy, odwrócił sia, uskoczył w bok i sczezł z oczu. Wszczął ja zaraz alarm, wrzasku narobił, powlókł sia za nim. Ale akurat zrobiło sia ciemno, księżyc zakryli chmury, w lesie — choć oko wykol. I tak nie odnalazł Wasyluka ani ja, ani wartowniki, co na krzyk nadlecieli. Zginął, przepadł, w chaszczach i jagodnikach rozpłynąwszy sia. Krótko — dezerterem stał, przystał do ukraińskich band, jakich było dosyć w tamtej okolicy. Co na to chłopaki? Nu, nadziwić sia najpierw nie mogli, ale potem przypomniał Deczko, że pod Lenino, w bagnach nad Miereją, Wasyluk jakoś bardzo długo leżał, ze mną wrócił, prawda, ale nieswój. I że widać już wtedy chciał do Germańców przejść, i to z tamtymi Ukraińcami, co to my ich po bitwie doliczyć sia nie mogli. Jak teraz zobaczył, że Niemców pędzą, że prędko będzie z nimi koniec — na- 225 ' myślił sia do band przystać, o samostijną z Ruskimi wojować sam, bez pomocy Hitlera. Nu, czy tak było, przysięgać nie stanę, ale może i prawda, co wtedy chłopaki mówili? Niespokojny człowiek był ten Wąsy luk i okrutnie uparty. Nie darmo, jak sia na mnie zawziął, to uświadamiał od Sielc po Lenino. Bo potem przestał. Widno bał sia: a nuż ja jego na wylot przejrzał, podejrzewał już w tu poru o zwąchanie sia z Germańcami? Nu, po prawdzie ja trochę tak i myślał, ale sam siebie za to rugał. Toż Wąsy luk bez przerwy pouczał inszych, jakże takiego w podejrzeniu mieć? A oszukawszy on wszystkich. Żmudny kwakał, że samego siebie chyba takoż oszukał i może najmocniej. Nie przestał ja i po tej istorii po lesie łazić. Aż coś w tydzień potem nadział sia na naszego kapitana, a ten jak nie huknie, czegóż ja nie śpię, nie w ziemiance z inszymi, a? Przyszło sia prawdu powiedzieć. To mówię, nie łżę, co i jak, że jakby przepustkę dali i puścili mnie, nie samego, z Deczką abo z Zubem, tob zobaczył ja tylko swoich i wrócił za jeden— dwa dni. Majowa noc krótka, niestraszno nam będzie iść. I jeszcze do kuchni rybu przyniesieni... Bo jak nie, obywatelu kapitanie, to jak mnie ciapier żyć? Kapitan wykrzywił sia, jakby ja jemu na odcisk nastąpiwszy, ale nic. Każe iść spać, a jutro zgłosić sia do porucznika. Niby po to, żeb ja opowiedział jemu, gdzie leży to nasze jezioro. A kiedy już odchodził, odwrócił sia, pyta, jak moja familia, i głową kręci. — Drozd? Fiu, fiu! Drozd! I poszedł, a ja został tak i nie wiedzący, czego on do mojej familii przyczepia sia? Toż taki kapitan nie Sońka, człowiek on uczony i wiedzieć musi, że Drozdy to nie Łosie — jaśnie dziedzice i nie żaden ja pański ptak, tylko zwyczajny, chłopski. Nu, niech fiuka, Bóg z nim, byle puścił. I w samej rzeczy. Na drugi dzień porucznik ,kartę rozłożywszy ołówkiem długo wodził, krzyżyki stawiał, głową kiwał. Znaczy, owszem, blisko to, kudy bliżej niż ja myślał, ale... — To wy Wąsy luka dogonić i złapać nie mogliście, a? Mówi tak i patrzy mnie prosto w oczy. Ja ich nie spuścił, obraził sia. 226 — Toż obywatel porucznik wie, że to ja jego wytropiwszy, nikt inszy. I jakby wtedy chciał z nim razem... Przerwał on mnie, nachmurzywszy sia. — Dobra-, nie ma o czym mówić. Mam do was zaufanie, Drozd. Możecie iść, tylko nie łazić nocą przez las, nie ze wszystkim on przeczesany. Tu polskie wsie bronili sia przed banderowcami, a bandy dozbrajane przez gestapo dokonywali masowych rzezi. Diabeł i teraz nie śpi, a nuż ten Wąsy luk odegrać sia na was zechce? Przepustka tylko na dwie doby. I powrót. — Tak jest, obywatelu poruczniku! Czasu było mało, to pognali my z Deczką, nic ze sobą nawet do żarcia nie zabrawszy, żeby lżej było iść. Strach, jak niecierpliwość gnała: lecieć, już lecieć! Dzień trafił sia gorący, żar aże buchał z nieba, ale między drzewami zawsze chłodniej, lżej. Szli my po swojemu, po poleszucku, jakby postoły mieli na nogach. Za lasem byli bołota, później znowuż podmokły las i mszary, uch, jaka ulga, nasze mszary, nasze torfowiska! A w końcu ona, rzeka, znaczy sia — Horyń. W tym miejscu oba jej brzegi kudłate, gałęzie tak i wiszą nad wodą, a ona płynie pod nimi od zieloności prawie czarna. Pod olchami wilgotny mrok i tylko tam, gdzie łaty słońca — kwitnie wszystko: miodowe pariło, krwawnik i rumianek, a trawy bujają wysoko, wysoko... Postali my, pogapili sia, nie mówili nic, tylko zaciągnęli sia tamtejszym powietrzem. I prawda — inaczej ono pachnie jak powietrze nad Oką, Dnieprem, Miereją. Nami pachnie, co tu gadać. Nami. Nu i dobrze. Potem znowu szli my i szli, każdy pamiętał insze przejścia na prostki, jeden drugiego poprawiał: — Kudy leziesz? — A ty co, zdumiał? Nie pamiętasz, że tędy? — Ale! Skręcić trzeba w lewo, przy tamtej sośnie, to wyjdziem na łuhy. — Jakie łuhy? Toż do Morocznego bliżej w prawo. Przez uroczyszcze. Ale więcej z lubości niż z potrzeby wymawiali my te wszystkie nazwy, ot, żeby czuć, jak miłe oni do powtarzania, jak dobrze gadać o nich na cały głos i mieć pewność, że to 227 1H III już, już, że blisko, stało być, trafili my już do domu, do swoich. Ano, coś koło południa zaniebieszczyło sia między zielenią. Bożeż ty mój, znaczy, doszli my? Stanęli nad brzegiem jeziora i od razu było wiadomo, że to ono, insze od wszystkich, nasze, nasze, nasze. Przy brzegu kożuch rzęsy, dalej gładź sina jak niebo, spokojna, szeroko rozlana, a jeszcze dalej wysokie trzciny, wał krzaków i puszcza, ona sama, rodzona, mglistym światłem podbita, cała w plamach słonecznych. — Widzisz? — pyta Deczko. — Widzę — mówię ja. I tyle, bo zielona rzęsa pod nogami naraz w górę podpełzłszy, kłębem mnie w gardle stanęła. I pachniała, pachniała... Znaczy tak. Od jeziora droga prosto jak strzelił do naszych chutorów i chciał ja nawet pobiec, ale Deczko naraz zatrzymał sia, blady taki, powietrze jak ryba stał ustami łapać. A kiedy poratował ja jego niby kłodę o drzewo przydrożne oparłszy, mówi on do mnie: — To ty, Drozd? — Nu, wiadomo, ja. — I to nasze jezioro? — Co ty durisz, Deczko? Pomilczał chwilę, a potem mówi, że w głowie jemu zakręciwszy sia. Przez jedną małą chwilę pomyślał on, że śpi i że w Sielcach jest, nad Oką. Nu, strząchnął pot z czoła, oczy przetarł raz i drugi, widzę ja, siła w niego znowu wchodzi. I zaczęli my iść coraz prędzej, prędzej i prędzej, ja rwał do przodu, on szedł za mną chwiejący sia. Silny chłop, a tak jego zmogło, nie mów pan, że upał, nieprawda, zmogło jego i tyle, co tam będziem rozwodzić sia. Toż za minutku matkę zobaczy. Tak doszli my do zakrętu, skąd zaczyna sia już wieś, znaczy Moroczne, stanęli i ani kroku dalej. Bo była droga, a jakże, był początek naszego sioła, a jakże, ale nie było wsi. Wszędzie pusto, na lewo sterczą kominy potrzaskane, czarne, na prawo takoż: kominy, kominy, kominy. — Hospodi! — mówię ja. — Sukinsyny! — mówi Deczko. — Mordercy! I powlekli sia my drogą przez wieś. Byli tam i chałupy nie 228 do końca wypalone, ale wszystkie bez dachów, pokrzywione, puste. Ani żywej duszy, choć rozstąp sia, ziemio, raz tylko kot zabiedzony taki, wyleniały, przeleciał przez drogę i smyk, przyczaił sia w ruinach. Przystanął Deczko przed swoją chałupą, a tam stoi tylko jedna ściana z czarną dziurą zamiast okna. Zawrócił na przeciwną stronę drogi, popatrzył, policzył chaty od skraju: może to nie tu? Ale wiedzieli my obaj, że nie pomylił sia on, czeremcha rosła u niego zawsze tuż przy drodze i teraz rośnie. Jak na złość nikt jej nie dał rady. A jego ojcu i matce... Ech! Nu, to zostawił ja Deczkę po tym pogorzelisku łażącego, nie gadającego już nic, ani słowa, a sam poszedł swojego chutoru szukać. Uwierzyć trudno, ale jakaś reszteczka nadziei tłukła sia jeszcze we mnie, toż ja nie Deczko, któremu nigdy nic po myśli nie szło, ja — to ja. Nie może tak mnie, Drozda, ukrzywdzić los, jak ukrzywdził inszych. Szedł ja nie patrząc już na boki, tylko w piaszczystą drogę oczy wparłszy. A nuż podniosę je w samu poru, bo teraz jeszcze czas, dopiero początek wsi, i zobaczę dym z komina idący? Toż to południe, baby obiad pitraszą, uchę warzą. Czort wie, czemu ta ucha mnie wtedy przypomniawszy sia. Nu, ale do końca oczy nie wytrzymali. Za cicho jakoś było, nie zagdakała kura, nie zaszczekał pies. Stanął ja, głowę w górę podniósł, patrzę. Ano, nic, sama zieloność. Rozrośli sia jaśminy, dzikie głogi, takoż bez wybujał, zakwitł, jak jeszcze nigdy. Ale nie było ściany za tym kwitnącym bzem. Ot, czarny kwadrat wypalonej ziemi, gruzu kupa, rozwalony komin i osmalone polana. Więcej nic, jeszcze mniej jak u De-czki. Pusto, głucho, tylko jak na śmiech bzy kwitną i tak pachną w słońcu, że aże tchu złapać nie można. Strach, jak było duszno. Myślał ja, że zwalę sia na ziemię, tak mnie w głowie zaczęło naraz kołować, kołować... Ale nie, człowiek twarda sztuka. Postał ja, postał koło tego czarnego komina i powlókł drogą przez wieś. Idę, a dalej to samo, może i jeszcze gorzej, nawet popalone płoty walają sia przy drodze. Dopiero na skraju sioła, za drugim zakrętem, patrzę, dwie chałupy stoją koło siebie nadpalone tylko czut'-czut', jakby całe. Okienka deskami zabite, nu to co, kiedy nad jedną widać dym idący z komina. Nie z mojego komina, ale zawsze. Nie czuł ja wtedy nic, nie myślał nic, ale ten dym zo- baczywszy podsunął sia prosto tak, jak do czegoś żywego. I widzę: przed chatą na stołku siedzi baba, najprawdziwsza baba i, nie uwierzysz pan, zwyczajnie rybu z wiadra wybiera. Hospodi! Podszedł ja jeszcze bliżej i widzę — toż nie oślepł ja ani zasnął — widzę swoimi oczami, że to Sońka, moja kuma. Żywa Sońka. Kolnęło mnie w tu poru cościś w sercu, chciał zawołać, zapytać, a nie mógł. Czuł tylko, że natknął sia takoż na nią. Znaczy sia, na Marynę. Ale znowu wszystko było nie tak, jak śniło sia mnie po nocach. Nie uwierzysz pan, ale nie wyszła ona nawet do mnie z izby, choć kuma okrutny krzyk podniosła: — Symon! Jej Bohu, Symon! Odsunął ja Sońkę, wszedł do środka. A ona siedziała sobie cichutko na ławie przy wrzecionie i kręciła, ciągnęła lnianą nić. Nawet głowy nie odwróciła w moją stronę, tylko łzy gradem puścili sia jej po policzkach, po brudnej koszuli. Zabiedzona była jakaś, na wiór wychudła, do siebie nic a nic niepodobna. Podszedł ja, rękę na głowie położył i mówię: — Maryna. A ona nic. To mówię znowu: — Maryna! Nie widzisz? Wrócił ja. A ona nic, nawet oczu nie podniosła. Mówię jeszcze: — Już wszystko dobrze. Dobrze. A ona znowu nic. To mnie mróz poszedł po plecach, jakby przytrafiło sia coś najgorszego. Nu i zaczynam ja po tej izbie rozglądać sia, oczami wodzić po osmalonych kątach. A ona nie patrzy ani na mnie, ani na wrzeciono, powieki ma opuszczone, a palcami tak i kręci nitkę długachną. równiutką, srebrną. Znów duszno mnie stało, jak tam, pod bzami. W gardle ścisnęło tak jakoś i krzyknął ja strasznym głosem: — Maryna! A ona nic, tylko ramiona jej zwiśli i zadrgali, silnie zadrgali. Wtedy wypadł ja przed chałupę. A tam już mnie kuma powiedziała. Wszystko. O córce i o synku. Znaczy, o Sylwestrze. Mówiła, że nie oni jedne, bo te hitlerowskie żandarmy spędzili wszystkich ludzi do czterech chałup i, ścierwa, z różnych stron naraz podpalili. Za partyzantów, za to, 230 że chłopów znaleźli we wsi za mało, stało być, w partyzantce oni, w lasach. Nikt im nie uciekł. A ona została, bo w tu poru obie z Maryna w czółnie byli, na jeziorze, wieźli rybu świtem połapaną. Trzepała prędko, prędko, a ja nie bardzo słuchał, tylko myślał: a ty, Drozd, bał sia. Tam, nad Oką, bał sia, że odpowiedzieć im na wszystkie zapytania nie dasz rady. Bał sia i co? Nie pyta, co i jak teraz z nami będzie, twoja Maryna i nie zapytają już o nic te trupki zwęglone. Popatrzył ja na Sońkę, mocno za ramiona ścisnął. — A ona, co? Znaczy, całkiem pomylona? To Sońka tylko głowę opuściwszy mamrocze, że usio prajdzie, usio jaszcze pieramienicca. A potem popatrzyła na mnie, dziwnie tak, i mówi, żeb dobrze sobie przyjrzał sia: toż ja takoż nie taki sam, takoż odmieniony. Gadam już jakby inaczej i pewnie do tych polskich żołnierzy idę, co to wczoraj niedaleko nad jeziorem obozem rozłożywszy sia. A jej chłop, znaczy Karpyniuk, z lasu, gdzie zaszyty siedzi, takoż wyjdzie i do wojska przystanie, obowiązkowo przystanie, ale do naszych czołgistów. Toż on wojuje już od roku, nie w polskiej partyzantce, jeszcze czego, ale w partyzantce prawdziwej, w której są i krasnoarmiejcy, znaczy, w naszej partyzantce. Powiedziała „w naszej" i patrzy na mnie. Ja nic. To ona mówi głośniej: w sowieckiej. Nie odpowiedział ja i na to. Wtedy, nachyliwszy sia, podniosła z ziemi rogatywkę, bo spadła mnie z głowy, kiedy z izby wyleciał ja przed dom. Otrzepała, głowę przechyliła i dawaj wodzić paluchem po metalowym orzełku. Wodzi i mówi z naśmieszką: — Polskaja kuryca? Znou? A zwiazda dzie? Gwiazda? Taka jak na ruskich czołgach? O czym gada ta Sońka? Wyrwał ja jej czapkę z ręki, tak mocno do siebie szarpnąwszy, że aż baba chybotnęła sia, popatrzyła na mnie z ukosa, wilkiem. I wyszło na to, że prawda: odmienił sia ja ze wszystkim, do samego dna. Widać, zawróciła mnie w głowie i ta „Rota" co dzień śpiewana, i te orły na sztandarze, na czapkach, na czołgach. Naszych czołgach, choć oni razem z sowieckimi do boju szli. I jak Sońka powtarzać zaczęła — tak w kółko, po babsku — że to nic, przyjdzie 231 pora i Maryna znowuż będzie taka, jaka była, i że ja, tu zostawszy, takoż odmienię sia, taki samiuteńki stanę, jak dawniej, za to zażyjemy tu wszystkie w sowchozie całkiem po nowemu, sławnie zażyjemy odbudowawszy sia, a jakże, nie odpowiedział ja jej nic. Nie dlatego, że nie potrafił, ale posłyszawszy to „sławno" pomyślał: po co? Nie rozumieli sia my już, nie czuli z Sońką tak samo. Toż wojował ja nad Miereją, toż z moździerzy, naszych moździerzy, bił a bił, żołnierzy-tułaczy osłaniał, pochwał o dywizji słuchał. To wszystko nie po to, żeby jak Karpyniukowa... I wtedy... Nu tak. Dopiero wtedy, kiedy wdychali my razem ten przeklęty smród spalenizny i zapach bzów, tamtejszych bzów, zrozumiał ja, że Wasyluk nie kłamał: sądzone mnie było wybierać... Warszawa—Obory 1971—1972. MBP Zabrze nr inw.: K1 - 3655 F 1 POL.