Biblioteka Literatury XXX-lecia Halina Auderska Jabłko granatu Wydawnictwo Łódzkie 1973 Ilustracja na okładce Jacek Sierociński Opracowanie graficzne Jan Bokiewicz W«a*BlBUOTEKA PUBLICZNA y Zabrzu / KLAS. NR INW. Część pierwsza W cieniu topoli Ten ranek wydał mi się tak gorący, jak bywa czasem ludzkie ciało w dusznym pokoju, w przegrzanej pościeli. Szedłem zakurzoną drogą pod górę, wciąż pod górę. Może nawet wzniesienie nie było wielkie, ale mierzyłem je coraz szybszym kołataniem serca. W pewnej chwili wydało mi się, że gorące powietrze, wypełniające aleję, staje przede mną wibrującym słupem. Halucynacje? Zmęczenie? Zszedłem na pobocze, usiadłem na zwalonym pniu i czekałem. Nie było wiatru, a jednak tu, w cieniu pękatych wierzb, powietrze musiało falować, bo liście gałązki, na której oparłem rękę, poruszały się, najpierw szybko a potem po przejściu tego dziwnego powiewu, którego wcale nie czułem, coraz wolniej, rytmiczniej. Trwał nieznośny upał, ale ja, wpatrzony w drgającą gałązkę, czerpałem z jej poruszeń spokój i pewność, że ów podmuch wiatru pozwoli mi dojść tam, dokąd dziś zamierzałem dojść: na szczyt wzgórza, z którego na pewno roztoczy się szeroki widok na dolinę „po tamtej stronie". Było mi lepiej, duszność ustępowała z wolna. Tak. Za chwilę wstanę i pójdę, ale już nie środkiem tej drogi z rudego zamszu, tylko owym zielonym pasem pod starymi wierzbami, przeskakując zmurszałe pnie. Patrzyłem na nie. Leżały powalone ostatnią wichurą, jesz- I cze w oplocie zielonych liści, jeszcze niezupełnie martwe. Za nimi, w zwartym rzędzie drzew widoczne były szczerby, puste miejsca, które pozostawiły po sobie. Takie wyrwy tworzyły się w naszych szeregach, kiedy na wieczornym apelu chłopcy padali, mdlejąc ze zmęczenia. Pozostawały po nich puste miejsca, ślady wypalone w pamięci na zawsze. Nie, nie myśleć o tym. Przynajmniej nie teraz. Czuję się lepiej, oddycham głęboko, prawie zupełnie swobodnie. Błogosławiony wiatr, wdzierający się za moimi plecami do dusznej alei przez wyrwę po zwalonym pniu, moim niewygodnym siedzisku. Na chwilę chyba ucichł, ale wciąż jeszcze porusza gałązką, na której kurczowo zacisnąłem palce. Są drętwe, więc unoszę rękę, potrząsam nią, rozcieram i z wolna narasta we mnie zdumienie, że moja słabość szukała oparcia aż z taką siłą. Spoglądam z pobłażliwym uśmiechem na gałązkę i widzę, że jej listki już teraz nie drżą. Są srebrzyste, świeże, ale nieruchome jak małe rybki, wyrzucone falą na brzeg. Opieram rękę na kapryśnej witce, wsuwam głębiej palce w jej kędzierzawość. Stwierdzam, że zaczyna znowu drgać, trzepotać liśćmi i teraz już wiem: wibruje w takt uderzeń mojego serca. To jego pulsowanie widziałem i znów widzę w gałązce drzewa, widzę poza sobą, pierwszy raz w życiu widzę, a nie czuję. Brałem je za powiew wiatru i z tej pewności oczu czerpałem spokój ducha. Teraz już wiem, krąg się zamknął: to moje własne rozdygotane serce, przefiltrowane przez wierzbową zieloność, przyniosło mi uspokojenie i pewność, że za chwilę będę mógł znów wyprostować się, przeciągnąć i pójść dalej, aż na szczyt. Patrzyłem na gałązkę pulsującą moją krwią najpierw z ciekawością, potem z pewnym żalem. Oszukała mnie. Jej trzepotanie było pozorne, jak ruchliwość podstarzałej kobiety, zwodzącej młodszego od niej partnera tak dobrze, że ten widzi w nadbiegającej ku niemu kochance prawdziwą młodość. Telimena? Złudzenie Tadeusza? Śmieszne reminiscencje i śmieszne żale. Cóż z tego, że to nie wiatr wybiegł z pola na moje spotkanie, orzeźwił i pokrzepił? Jestem spokojny, oddycham swobodnie i pełną piersią. Mogę wstać. Wstałem. Odchodząc musnąłem końcami palców listeczki podbite srebrem. Nie miałem już do nich żalu. Skądkolwiek przyjdzie nadzieja, jeżeli tylko da mi spokój, odrobinę spokoju, wezmę ją. Wezmę wszędzie tam, gdzie ją znajdę. Także we własnym sercu. Doszedłem i stanąłem niedaleko strzelistej topoli na szczycie wzgórza. Skąd wzięło się tu drzewo tak odmienne, tak psujące harmonię wierzbowej alei? Właściwie stało trochę z boku, już w szczerym polu, ale wyrastało ze środka garbu, na którym chwiałem się, ale nie usiadłem. Było mi pilno ogarnąć oczyma rozległy widok i zobaczyć to, co chciałem dostrzec, po co tu przyszedłem. Dolina pra-Wisły leżała u moich nóg wygięta po brzegach jak niecka i jak ona pełna ciasta. Wiedziałem, że owa żółtość — to dopiero dojrzewające pola zbóż, bielejące w upale żyto, a jednak pomyślałem właśnie tak: oto ciepłe ciasto rozrobione na kołacze. Ostatecznie, wcześniej czy później, zawartość tej doliny utonie w ludzkich żołądkach, twarde kłosy zachrupią skórką chleba, zgniataną przez ludzkie zęby. A więc niecka wonnej zawartości pełna... Na jednej jej krawędzi balansowałem ja sam, na drugiej zieleniał las, odcinając się ostro od bezchmurnego nieba. W samym cieście, jak bure wysepki rodzynek i zadry skórek z pomarańczy, tkwiły hojnie porozrzucane gospodarską ręką domy osiedli i wieże wiejskich kościołów. Jedna z nich mogła być wieżą z mojego obrazka i w jej cieniu mógł stać tamten dom, dom mojego wczesnego dzieciństwa. Była już godzina jedenasta, słońce grzało mocno, topola rzucała pękaty, trójkątny cień. Stałem bez ruchu, zapatrzony w dolinę. Z tych wszystkich kształtów tamten, na jej skraju, odcinający się ostro od tla drzew, wydał mi się najbardziej znajomy. Muszę zmrużyć oczy, może uda mi się dojrzeć gołębnik tuż obok? Nie, to niemożliwe, wiem dobrze, że z tej odległości zobaczyć go nie można. Wieżę — tak. Ale lepiej oszczędzać wzrok, nie wpatrywać się w nią aż do bólu. Odwracam się, żeby dać odpoczynek oczom, ale w gruncie rzeczy, aby przedłużyć chwilę radosnego oczekiwania i patrzę na las. ,~?fc.H Czy byłem tam kiedyś jako dziecko? Czy ten las może być tamtym lasem? W tej chwili jest ożywczą plamą zieleni, w której toną, odpoczywając, moje oczy. Już odpoczęły. Teraz zsuwają się po liściastym zboczu i bardzo wolno wracają do punktu, który jest wieżą. Oglądają ją ukradkiem, gotowe każdej chwili do panicznej ucieczki. Boją się spłoszyć nadzieję, która w tej chwili wypełnia wnętrze kopuły, rozdyma ją, powiększa do zapamiętanych rozmiarów. To, co dostrzegam, może być złudzeniem, przed chwilą wieża była bardziej strzelista. Zamykam oczy. W tym upale, w jaskrawym słońcu nie widzę chyba dobrze, nie widzę prawdziwie... Pod zamkniętymi powiekami wirują tęczowe kręgi. Jeszcze chwila odpoczynku dla serca. Znów czuję w lewym boku ostre ukłucie. Mniejsza z tym, przeczekam. Oddycham głęboko, rytmicznie i ból ustępuje natychmiast: czuję znów, że moje serce żyje. Pozostaje tylko czekanie na tamto... Na rzecz martwą, na kształt wieży jedyny, niepowtarzalny, wypalony w moim mózgu jak w miękkiej korze drzewa. Jeszcze chwila cierpliwości, muszę narzucić sobie zupełny spokój. Ale oczy nie chcą być spokojne, są ciekawe, i znowu błądzą najpierw po niebie, na którym pojawiły się jakieś chmurki, potem po ścianie lasu i wreszcie, jak zgłodniałe gołębie, powracają znów do gołębnika — do wieży. Macają ją, mierzą, smakują kształt hełmu, barwę dachówki, kryjącej dach, jego spadzistość, wysokość... Tak, to chyba ten sam dach, ta sama wieża. Obok niej domy. Jeden z nich, nie, aż dwa są kryte czerwoną dachówką. Czerwoną, to dobrze pamiętam. Czerwone są także kręgi, otaczające teraz aureolą ten kościół, te domy... Czerwone niebo, chmury, pola. Wszystko wokół mnie jest czerwone, czerwone, czerwone... Nie wiem, jak długo leżałem na szczycie wzgórza. Kiedy wróciłem do świadomości nie było przy mnie, jak to się zwykle zdarza w powieściach albo w filmach, życzliwych ratowników i żadna zatroskana twarz nie pochyliła się nad moją twarzą. Byłem sam, bardzo zdziwiony tym, co się stało i bardzo sa- motny. Podczołgałem się do topoli, ziemia przy samym pniu wydała mi się chłodna, prawie przyjazna. Czując plecami chropowatość kory, siedziałem długi czas bez ruchu. Potem wpatrzyłem się znowu w dolinę. Chciwie, zaciekle — powiedziałbym — zachłannie. To nie był miraż: dostrzegam znowu i wieś, i kościół, i jego wieżę. Jeszcze kilka minut cierpliwości, całkowitego odprężenia i zejdę w dół. Jest to jedyna szansa i nie zmarnuję jej, ponieważ wiem, że już nigdy więcej nie wejdę na to wzgórze, nie powtórzę wspinaczki, którą o mało nie przypłaciłem życiem. Jestem w tej chwili skazany na dojście, choćbym nic nie znalazł tam, w dolinie. Mogę mniej lub więcej dokładnie stwierdzić stąd, na odległość, jaki jest kształt i kolor tamtych budynków u stóp lasu, mogę mieć wątpliwości, stracić nawet tę pewność, jaką miałem przed omdleniem, ale muszę zejść jeszcze dziś, za parę godzin, gdy już odpocznę, zaraz po odzyskaniu sił, dopóki nie jest ze mną zupełnie źle. Źle? To, co mi się zdarzyło, nie mogło być niczym innym, jak zmęczeniem drogą i upałem. W tej chwili czuję się jeszcze znużony i osłabły, ale już nie pamiętam o bólu. Mogę zresztą czekać, nic innego nie robię od lat... Wierzbowa aleja nie jest chyba drogą do nikąd, zarośniętą i martwą. Jeżeli nie zaraz, to na pewno w ciągu godziny nadjedzie jakaś furmanka, jakiś wóz z sianem. A nawet jeżeli nie nadjedzie... Ostatecznie nie jestem aż tak słaby, żebym nie mógł zejść sam w dół, właściwie nawet zbiec po tej stromiznie. Na razie muszę pocieszać się myślą, że pień topoli jest chłodny i że ludzie giną nie tylko z braku sił, ale także z ich nadmiaru. Dany mi jest czas. Siedzę tu, na szczycie wzgórza w cieniu topoli, z której sypie się biały puch. Dopiero teraz widzę, że pole wokół niej zasłane jest — niby kłębami waty — śniegiem nasion pruszących bez przerwy ze wszystkich gałęzi i gałązek. To tym puchem ocierałem przed chwilą czoło zroszone zimnym potem. Pełznąc dotykałem palcami ziemi i wtedy właś- ¦»/ nie moja dłoń zamknęła się kurczowo na miękkim kłębku. Białe skrzydła nasion topoli musnęły moją twarz, przetarły wilgotne powieki. Patrzę teraz na ich lot, na wirowanie w nagrzanym powietrzu i wiem, że im nie dorównam, że jestem jeszcze niezdolny do dalszej drogi, choć już zdolny do odczuwania, do cieszenia się myślą, że tym razem osiągnąłem cel. Ta dolina u moich stóp... Znalazłem. I nagle zaczyna mnie dziwić, jak to się mogło stać, że szukałem aż tak długo? Miała oczy pełne łez. Zdziwiłem się tak, że nie mogłem słuchać uważnie tego, co mówił lekarz, a nawet po raz pierwszy, odkąd stał się dla mnie zwiastunem dobrych nowin, pragnąłem, żeby skończył wreszcie tokować i odszedł. To, że jego przydługi monolog nazwałem w myśli tokowaniem, było miarą mojej, niecierpliwości. Postali nade mną jeszcze chwilę i wreszcie poszli, znużeni własnym gadulstwem a może przepłoszeni moim milczeniem. Leżałem teraz w zupełnej ciszy, jednak napięty i czujny: śmierć odprawiła• mnie z kwitkiem, miałem znowu istnieć, a razem ze mną wróciły do życia wszystkie zastarzałe lęki i ta czujność, która będąc dawniej zwykłym stanem mego umysłu, stawała się teraz udręką. Myślałem, łudziłem się naiwnie, że jeżeli wyzdrowieję, zacznę wszystko od początku. Układałem nawet w myśli moje nowe życie, a także budowałem samego siebie od korzeni, od podstaw. Dopóki byłem skazany tylko na rozmyślania, wydawało mi się to zupełnie proste i jedyne chwile radości w chorobie zawdzięczam właśnie tej nadziei. Więcej nawet, temu pragnieniu. Cóż za szczęście oderwać się nie tylko od dawnych cierpień i dolegliwości, ale także od tego wszystkiego w sobie, co mnie drażni, męczy, nawet gniewa. I oto pierwsza porażka. Wracam do zdrowia i znowu ten lęk, ta napięta czujność... Jakże niewiele było trzeba, aby wyzwolić złe moce drzemiące we mnie! Wystarczyły słowa lekarza i widok jej oczu, oczu pełnych łez. Przyszła po długiej chwili — odprowadzała doktora aż do 10 szpitalnego hallu — kiedy ten lęk we mnie urósł już do wielkiej kuli nie mieszczącej się w piersi, dławiącej w gardle. Patrzyłem na nią spod opuszczonych powiek i byłbym dostrzegł nawet ślad wilgoci na rzęsach. Ale jej szare oczy były zupełnie suche a na policzkach i skroniach cieniutką warstwą leżał puder. Albo pomyliłem się wtedy, albo zdążyła zatrzeć wszystkie ślady przelotnej słabości. Wzruszenie — to strefa zakazana, Alicja nie pozwala sobie nigdy na jej przekroczenie. Ale ja miałem wciąż jeszcze nadzieję, choć bałem się ją podsycać, a nawet myśleć o niej zbyt uparcie. Udałem, że otwieram oczy. — Spałeś? — Nie. — Nie wyglądasz na szczęśliwego. A tymczasem doktor twierdzi, że to rzadki przypadek. — Zmartwychwstania? Nie zapominaj, że Łazarz, po powrocie do swoich, nie umiał nawiązać z nimi kontaktu. Siadywał podobno godzinami przed domem, patrzył przed siebie i milczał. Był w jakiś sposób inny. Kaleki. Roześmiała się. — Ty potrafiłeś milczeć godzinami i przed cudownym ocaleniem. Drogi mój, przestań filozofować, spróbuj żyć. Mówiła to żartem, ale jej oczy były poważne i wpatrywały się we mnie z taką uwagą, jakby chciały dojrzeć więcej niż widziały, wyłuskać z mojego wnętrza to, co było jeszcze zdrowe i nadawało się do pielęgnacyjnych zabiegów, do przeszczepienia na nowy grunt. Zastałem ją kiedyś na tarasie przesadzającą jakieś byliny i przyglądającą się im w ten sam sposób. Kiedyś? Jakieś? Czyżbym tracił pamięć? Nie, dobrze pamiętam: to było we wrześniu zeszłego roku. Usuwała pora-rażone przez bakterie kłącza irysów, odcinając nożem papko-watą masę, i w takim samym skupieniu szukała części zdrowych, nasad łodyg jeszcze nie dotkniętych zgnilizną. Patrzyłem wtedy na jej ręce w brudnych rękawiczkach, na biedne kłącza oczyszczane, strugane, doprowadzane do schludnego wyglądu. Na proces redukcji. Bo nie był to akt rozmnażania, konieczny zabieg podziału podziemnych części byliny, przechodzącej jesienią w stan spoczynku. Wszystkie kłącza wychodziły z tej operacji okaleczone, zmniejszone o połowę, 11 .'¦«.'-¦; r.Jf!-:. .;'.¦>'• . „ V ...... . , T li ;J , ,_ ^ > . , L podczas gdy w kącie tarasu rósł kopczyk ziemi zmieszany z amputowaną zgnilizną. Fascynowały mnie wtedy zarówno oczy Alicji, wypatrujące żywych, przydatnych części, jak zredukowane do minimum pędy. Były już zdrowe, ale czy pozostały takimi, jakimi zakopano je kiedyś w ziemi? Wiem, że irysy przesadza się co sześć, siedem lat. Każde z tych kłączy rosło więc przez tak długi czas, żyło właściwym sobie podziemnym życiem, stawało się zbiornikiem materiałów zapasowych na czas zimy lub okres suszy. Zapewne, w miarę wzrostu rośliny, starsze części zamierały i stawały się zbyteczne jak zęby mleczne, jak dziecięce nawyki nas wszystkich. Ale to był normalny proces dojrzewania, podczas gdy te kłącza wychodziły z przybrudzonych ziemią rąk mojej żony zoperowa-ne, sztucznie ozdrowiałe. To prawda, że zachowały pęki wierzchołkowe, z których — znów z woli Alicji — rozwiną się wiosną pędy nadziemne, liście i kwiaty. Ale zanim to nastąpi, zanim te karpy kłączowe zakwitną barwnymi irysami, będą musiały — zakopane w ziemi — powrócić do dawnych rozmiarów, stać na nowo, choćby w przybliżeniu, tym, czym były, to znaczy sobą. Powiedziałem wtedy: — Nie będą kwitły tej wiosny. — Zostawiam tylko odcinki, na których są pąki. — Odcinek nie jest całym kłączem. Wzruszyła lekko ramionami. — Przechorują to, wiem. — Ich wyzdrowienie będzie zależało także od gatunku podłoża, od rodzaju gleby. Byłem pewien, że wie, o czym myślę: o środowisku, w które wrastam z takim trudem, o nas obojgu, o naszym domu. — Zrobiłam wszystko, co mogłam. Jeżeli nie zakwitną, posadzę inne. Uczułem się nagle zagrożony. — Inne? Koloru lawendy, o dolnych płatkach purpurowo-fioletowych? Takie same jak te? Dopiero wtedy odwróciła się, spojrzała na mnie uważnie. — Jeżeli koniecznie chcesz żyć złudzeniami... Nie powiedziała nic więcej i ktoś obcy mógłby wywnioskować z tego dialogu tylko tyle, że jestem sentymentalnym głupcem, który przeszkadza w pracy zapobiegliwej ogrodnicz- 12 ce. Ale my oboje wiedzieliśmy dobrze, jaki był podtekst tej wymiany zdań, jakie skojarzenia nasunęły porażone kłącza najpierw mnie, a dopiero potem mojej żonie. To przecież ona od lat usiłowała oczyszczać mnie, obciosywać, uwalniać od rozkładającyh się we mnie obcych ciał, od ropiejących zastrzałów wspomnień. To ona wyłuskiwała ze mnie partie zdrowe, nadające się w jej pojęciu do ocalenia, do rozrostu: odcinki mojego wnętrza opatrzone pąkiem kryjącym w sobie zalążek łodygi, liści, kwiatu. Wszystko inne było godne potępienia i usunięcia, tyleż warte, co owa sterta brunatnej mazi, której głównym składnikiem były porażone zgnilizną podziemne pędy irysów. Kiedy stwierdziłem w czasie naszej wymiany zdań, że odcinek nie jest całym kłączem, wyczuła w tych słowach to, co kryło się w nich istotnie:.bunt przeciwko zabiegom preparatora, opór nie poddającego się materiału, obawa przed zubożeniem okrojonego kształtu. Okaleczone irysy mogą nie zakwitnąć na wiosnę, a któż mi zaręczy, że te, które posadzi się na ich miejsce, będą miały niepowtarzalny zestaw barw i kwiaty tej samej wielkości co tamte? Nie chcę, jak twierdzi ona, żyć złudzeniami, ale dlaczego mam zrezygnować z drobnych, tak rzadkich przyjemności oczu? Zresztą, nie okłamujmy się. Wiemy oboje, że te kwiaty są dla mnie czymś zupełnie innym, że zakwitając co roku patrzą na nas oboje kolorem tamtych lawendowych oczu, których Alicja nie widziała nigdy. Kilka lat temu, zaraz po sprowadzeniu się na tę ulicę, do tego parterowego mieszkania, przyniosłem ofiarowane mi przez Malę kłącza irysów Rheintraube. Alicja ucieszyła się nawet. Mój błąd polegał na tym, że kiedy później spytała, dlaczego wybrałem taką właśnie dekorację tarasu i jakiego koloru będą te kwiaty, odpowiedziałem: — Koloru oczu mojej matki. To trudno opisać, zobaczysz sama. Wtedy, ten jeden raz, odstąpiła od swoich niewzruszonych 13 :¦'?& . i i ¦ iC'4,i zasad i wypytywała szczegółowo o wszystko: czemu właśnie irysy przypominają mi najwcześniejsze dzieciństwo i skąd wiem, że to była właśnie ta odmiana, o tak trudnej do zapamiętania, obcej nazwie: Rheintraube? Ale... właśnie dlatego, że wątpiła zawsze w prawdziwość moich wspomnień, że starała się — jeszcze przed naszym małżeństwem — zatrzeć je, wymazać z mojej pamięci, opowiedziałem jej ze wszystkimi szczegółami jedno z najwcześniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Jesteśmy na wsi w tym domu, do którego przyjechaliśmy latem 1939 roku, ażeby spędzić długie wakacje w pobliżu lasu. Byłem wtedy cztero- czy pięcioletnim chorowitym dzieckiem i Warszawa wydawała się lekarzom, którzy od urodzenia nie przestawali opukiwać mnie, mierzyć i ważyć, nieodpowiednim miejscem pobytu. Moja siostra miała wtedy kilka miesięcy i nawet nie pamiętam jak wyglądała ani też gdzie przesypiała całe dnie. Kiedyśmy się rozstali, miała chyba dwa lata i nie kojarzy mi się z nią nic, jakbym w ogóle nie miał siostry. Wyjazd z Warszawy i podróż na wieś pamiętam tylko dlatego, że zasnąłem w pociągu i że na dworcu, zanim zajechała po nas bryczka z plebanii, stoczyłem formalny bój o prawo do dalszego snu. Moja matka, udręczona płaczem małej i moim bezwładnym ciałem, co chwila osuwającym się na jej kolana, budziła mnie mniej łagodnie niż zwykle, kazała czuwać i szeroko otwierać klejące się powieki. Przeraziła mnie nie tyle treść jej słów, ile ton wypowiedzi, nagłe podejrzenie, że to nie ona, że we śnie, przez pomyłkę, przytuliłem się do jakiejś zupełnie obcej kobiety. Pamiętam do dziś moje rozpaczliwe szlochanie, pierwszy w życiu płacz z obawy przed osamotnieniem, przed utratą matki. Pierwszy, który zapamiętałem i który miał tak silnie zaciążyć nad całym moim dzieciństwem, więcej — nad całym życiem. Zima na wsi, bo spędziliśmy tam także zimę czekając na powrót ojca, upamiętniła mi się bielą śniegu, zaspami, w które zapadałem po pas, szklanymi soplami na gałęziach drzew. 14 Odtąd zawsze każde czekanie ziębi mnie jak lód i ma kolor biały. Byłem wtedy nieświadomie okrutny i dręczyłem matkę, a jednak nigdy już nie usłyszałem tego gniewnego głosu, który mnie przeraził na ławie dworcowej poczekalni. Bawiłem się z wiejskimi dziećmi i musiały mnie wypytywać, co robi mój ojciec i gdzie jest, bo wieczorami, na wpół śpiąc, mówiłem nieraz: — Dziś wrócił ojciec Janka, a wczoraj Stefana. Niby z wojny, ale bez karabinów, bez mundurów. Dlaczego? Dziwni tacy... Moi ołowiani żołnierze mają wszyscy i mundury, i karabiny. Czy nasz tatuś jest także z tej wsi? A kiedy zaprzeczała, przypominając mi, że przyjechaliśmy tu przecież z miasta, z Warszawy, zadawałem pytania pozornie bez sensu: — Czy jak się jest z miasta, to się nie wraca? Czy wojna jest po to, żeby na nią iść i już nie być tatusiem? Zdawało mi się wtedy, że największą krzywdą, jaką wyrządzała wojna żołnierzowi było to, że tracił przez nią prawo do ojcostwa, że dziecko takie, jak ja, nie mogło już nazywać go ojcem. Więc jak się nazywał? Czy w ogóle tracił imię i otrzymywał zupełnie nowe, wojenne? Wtedy wydawało mi się rzeczą nieprawdopodobną, żeby moi rodzice mogli mieć inne imiona niż: mama, tato. Dopiero przed naszą rozłąką, zupełnie przypadkiem uświadomiłem sobie, że moja matka ma jeszcze inne imię, tylko dla obcych, że ludzie nazywają ją panią Marią. Gdyby chciała mogłaby mi wytłumaczyć, że ojciec—oficer rezerwy, ranny w pierwszych dniach wojny, ukrywał się przed Niemcami z obawy wywiezienia do oflagu najpierw w szpitalu, a potem u swoich przyjaciół w jakiejś leśniczówce. Kontakty z nami nawiązywał bardzo ostrożnie, ponieważ moja matka, indagowana parokrotnie przez policję niemiecką, twierdziła, że nic nie wie o losie męża. Wtedy, w pierwszym roku wojny, wolała nie rozmawiać ze mną o tych sprawach z obawy, że zdradzę jej tajemnicę wiejskim dzieciakom — towarzyszom moich szczenięcych zabaw. Później, w 1941 roku, kiedy ojciec nie wróciwszy nigdy do zdrowia i sił mieszkał daleko od nas, w owej leśniczówce zagubionej wśród puszczy, wyjeżdżała gdzieś parokrotnie, nie mówiąc mi nigdy ani dokąd jedzie, 15 ¦ . .. SS&m ;«*il ani kiedy powróci. Zostawaliśmy wtedy na opiece właścicielki domku, zwanej przeze mnie Okularnikiem, nosiła bowiem stale ciemne okulary, chroniące przed światłem jej chore oczy. Kiedy marudziłem i natrętnie dopominałem się obecności mamy przy obrządku mycia albo układania do snu, Okularnik wyjaśniał cierpliwie, że mama pojechała po żywność dla nas, po jakieś łaszki albo nowe butki na drewnianych podeszwach. Wierzyłem we wszystko i ponieważ żyliśmy w okresie okupacji właściwie w biedzie, tym niecierpliwiej wyglądałem jej powrotów, mających być jednocześnie czymś w rodzaju nawiedzeń św. Mikołaja, uginającego się pod ciężarem prezentów. Po jednej z takich wypraw wróciła tak wychudła i blada, że nawet ja, dla którego zawsze była najpiękniejszą istotą na ziemi, uznałem, że jest bardzo brzydka. Powiedziałem jej to z całym okrucieństwem rozpieszczonego dziecka. Pamiętam, że odwróciła głowę zawstydzona, czy też ukrywająca przede mną łzy i powiedziała szeptem, że ojciec umarł. Nie wiedziałem naprawdę, co to znaczy, ale byłem osłuchany ze słowami „umarł", „zginął", „rozstrzelany" i nawet często bawiłem się z kolegami w masowe egzekucje, w wieszanie buntowników. Z tych zabaw nie wiało wcale grozą, przeciwnie bywały dnie, kiedy sam wracałem do domu jako rozstrzelany, a mimo to pełen wesołości i dumy, że oto byłem ważny, potrzebny dużym chłopakom do zabawy w wojnę i okupację. Śmierć ojca — nieobecnego od tak dawna w mojej paroletniej egzystencji — nie stała się dla mnie wtedy żadnym wstrząsem. Widziałem tylko, że mama jest zbiedzona, nieszczęśliwa i, chcąc ją pocieszyć, powiedziałem: — To nic, że teraz umarł, za to wróci potem. Zobaczysz. Ja tak robię zawsze. Nie zareagowała na to oświadczenie, ale Okularnik obecny przy naszej rozmowie, zganił mnie szorstko i zawstydził tak, że po raz pierwszy w życiu uczułem nienawiść do siebie, do niej, do całego świata dorosłych, który bawi się z tak śmiertelną powagą i tak dziwnie reaguje na najbardziej oczywiste fakty. Okularnik twierdził na przykład, że powiedziałem głupstwo, którego powinienem był się wstydzić, ale skąd mogiem wiedzieć, jakie jest owo umieranie dorosłych? Próbowałem potem ukradkiem dowiadywać się, pytać, ale nikt nie chciał 16 czy też nie umiał rozmawiać ze mną na ten temat. Co mogło być aż tak strasznego w tych ich zabawach, skoro ja, taki mały, wiedziałem już doskonale, że można być rozstrzelanym i powieszonym, a potem tegoż dnia jeść z apetytem kolację i z przyjemnością zmywać ciepłą wodą brud z szyi powalanej powrozem? Byli głupsi od nas? Mniej ostrożni? Przecież wiadomo, że trzeba uważać, kiedy się kogoś wiesza, podobnie jak wiadomo, że natychmiast po koszącej salwie z patyka imitującego karabin, rozstrzelani wstaną i mogą dać człowiekowi kilka porządnych sójek w bok. Mimo wszystko moja niewiedza upokarzała mnie i dręczyła. W parę dni po powrocie matki poszedłem prosić, aby nauczyła mnie być mądrym. Jak Okularnik, jak tatuś. Przyjęła tę deklarację bardzo poważnie i w ten sposób, w wieku lat sześciu, rozpocząłem naukę. Czytać uczył mnie już przedtem Okularnik w ciągu tych długich tygodni, kiedy mamy nie było w do- Nie żyłem wówczas w żadnej izolacji, byłem świadomy potworności wojny, która przetoczyła się przez nasz kraj. Widziałem zgliszcza spalonych domów i razem z chłopakami łaziłem po rozdartych bombami rumowiskach. Byłem także dopuszczany do zabaw w wojnę i okupację. W pierwszym roku wojny odgrywaliśmy często sceny panicznej ucieczki z ewakuowanych okolic, to, co przeżyliśmy sami, kiedy we wrześniu 1939 wszyscy mieszkańcy naszej wsi zaszyli się w pobliskie lasy. Pamiętam, że były wśród nas także dwie dziewczynki i że jedna z nich, młodsza ode mnie nazywała się Krysia. Imion innych dzieci nie mogę sobie przypomnieć, ale zabawa miała mniej więcej taki przebieg, że owa Krysia odgrywała rolę matki pchającej wózek pełen tobołków i lalek, będących jej dziećmi, my zaś — mężczyźni — szliśmy przed siebie drogą, pędząc rzekomo konie i stada bydła. Druga dziewczynka udawała samolot, nadlatywała nad szosę, pochylając wyciągnięte ramiona i, pikując, zrzucała ładunek bomb. Rozbiegaliśmy się, chowali po rowach, a potem lataliśmy po polach 17 w poszukiwaniu rozproszonego bydła. Mała Krysia odegrała kiedyś swoją rolę zupełnie realistycznie. Oświadczyła, że jej dzieci są głodne i płaczą tak, że dalej iść nie sposób. Jeden z chłopców wyciągnął wówczas z kieszeni przybrudzoną kromkę chleba i podał jej „dzieciom". Ale mała chwyciła chleb i prędko wepchnęła go do ust. Zaprostestowaliśmy wszyscy. Powinna była nakarmić na niby dzieci, a tymczasem zjadła naprawdę przeznaczony dla jednego z nas chleb. Chleb kartkowy, bardzo niedobry, ale wówczas nie znaliśmy smaku innego chleba. Dialog, który nastąpił, odtwarzam z pamięci, ale w miarę wiernie. Pamiętałem, że mała broniła się, pytając w kółko: — A ja co? Co? Nie jestem dziecko? — Teraz nie. Jesteś matka i uciekasz ze spalonej wsi. — Za mała, żeby się z nami bawić. Walczyła dzielnie, dławiąc się ostatnimi kęsami chleba. — Żeby jeść wcale nie jestem za mała. Jeść można zawsze. I moja córeczka jest też głodna. Płacze. Wcale nie chce siedzieć na tych twardych tobołach. —• To ją zrzuć. — Też! Dzieci się nie zrzuca. — Zrzuć. Musi być jakiś trup. Bez trupów nie warto bawić się w wojnę. A ona nie chce spokojnie siedzieć. Mała wahała się tylko chwilę. Chwyciła lalkę, żeby ją cisnąć na ziemię, ale przypomniawszy sobie, że jest matką, wyciągnęła ramię i podała ją chłopcom, odwracając przy tym w bok głowę. — Zróbcie to wy. Ja nie mogę. — Daj. — Rzuć na skraj drogi. Albo rozkwaś o kamień. — Coś w niej trzasło. — Zawsze tak bywa. Słyszycie? Znowu leci samolot! — Boję się! — Na ziemię! — Nie! Uciekać w las! Prędzej! Prędzej! Uciekli w popłochu, ale ja nie zdążyłem uciec. Musiałem się potknąć, bo po chwili leżałem jak długi w poprzek szosy. Do dziś pamiętam wywrócony wózek, rozsypane toboły i malutką lalkę leżącą na wielkiej, pustej drodze — kolorowego 18 trupka z rozrzuconymi rękami i nogami. Właśnie wtedy usłyszałem warkot silników, nadlatywały prawdziwe samoloty niemieckie jak wtedy, we wrześniu. Zrobiło mi się straszno i zacząłem płakać nie tyle nad sobą, co nad sponiewieranym trupem córeczki Krysi. Był to jedyny raz, że płakałem podczas naszych okrutnych wojennych zabaw. A jednak owa wieś, w której mieszkałem w pierwszych latach wojny, może dlatego, że leżała nieco na uboczu, pozostała w mojej pamięci jak oaza szczęśliwości, nieustanne święto przeróżnych gonitw po łąkach i wspinaczek na rozkołysane wiatrem drzewa. Mieszkaliśmy tak blisko lasu, że zanurzałem się w jego zieloność nie tylko w dzień, ale także w moich leśnych snach pachnących żywicą, pełnych stukotu dzięciołów, śpiewu żółtych wilg i skoków wiewiórek. Razem z nimi przelatywałem z drzewa na drzewo, rozhuśtywałem czuby gon-nych sosen, byłem jednocześnie pióropuszem ich rudych kit w locie i gałęzią uginającą się pod ich ciężarem. Moje dziecięce sny zaczynały się przeważnie lotem albo pędem w górę i kończyły spadaniem w jakąś przepaść bez dna, na miękkie posłanie z mchu i pierzastych paproci. Od tego pędu serce zamierało w piersi, a potem zaczynało bić szybko, gwałtownie, nieprzytomnie. Budziłem się w środku nocy dygocący, zmęczony lotem, przerażony upadkiem i były to jedyne prawdziwe strachy trapiące mnie w owe lata. Któż mógł przewidzieć wtedy, że to dziecko, któremu udało się uniknąć okropności wojny, stanie się wkrótce jedną z najokrutniej skrzywdzonych jej ofiar i pozna wszystkie rodzaje lęku, wszystkie jego odcienie i fazy? Tymczasem żyłem w zupełnej nieświadomości tego, co miało mnie spotkać, pozbawiony wprawdzie opieki ojca, ale były to czasy ogólnego matriarchatu, rządów samotnych kobiet, których mężowie zginęli w czasie pamiętnego września zostali internowani w jenieckich obozach lub też stali się ofiarami łapanek, aresztowań i rozstrzeliwań na ulicach miast czy wiosek. 19 m*i • Ht r T .VI" A""1^^ !" Ł^"."^^-^^:p.lr!l Śmierć sądzona była każdemu z mieszkańców tej ziemi, leżącej w dorzeczu Wisły, i od dzieciństwa wiedziałem, że trzeba się bać munduru, uciekać na widok Niemców. Ale oni nie zjawiali się codziennie w naszym domu pod lasem, a dni powszednie, szczególnie wiosną i latem, były złote od słońca, zielone i pełne nieba. Pamiętam, że owej wiosny, kiedy miało się skończyć moje dzieciństwo, pomagałem trochę matce w obsiewaniu warzywnych grządek i sadziłem wraz z nią owe lawendowoniebieskie irysy, które miały odegrać w moim życiu rolę refrenu z pastorałki wczesnego dzieciństwa. Ogród przed murowanym domkiem Okularnika miał być w owych głodnych latach okupacji przedsionkiem kuchni, potencjalną potrawą, niczym więcej. Na dawnych klombach panoszyły się buraki, kartofle, marchew, zieleniły pietruszka, sałata, bieliły okrągłe łby kalafiorów. Nad nimi zwieszały się grona czerwonych i czarnych porzeczek. Kwitnąć i cieszyć oko miały prawo w tym ogrodzie tylko kwiaty pylkodajne, odwiedzane chętnie przez pszczoły, chrząszcze i motyle. Kiedy kwitły żółte nawłocie, tak podobne do mimozy, wokół ich puszystych kiści unosiły się roje pszczół, tworząc aureolę świetlistą od skrzydeł i brzęczącą od pszczelich głosów. W lepki, gęsty miód przetwarzała się słodycz wonnych łubinów, białych miodowników i innych roślin cenionych przez pszczelarzy. Bałem się os i pszczół, wolałem więc od ogrodu kwaterę owocowych drzew: grusz, jabłoni, czereśni i śliw, których owoce, cieszące łakome oczy dziecka barwą i zapachem, zamieniały cierpliwie skrobię na cukry i, pozornie tylko umierając, żyły we mnie dalej, pulsowały nadal moją krwią wzbogaconą o ich soki i witaminy. Lubiłem pomagać przy zrywaniu owoców, wdrapując się na drzewa prawie tak szybko, jak wiewiórki z moich snów. Ale najbardziej lubiłem w czerwcu, w porze dojrzewania czereśni, wybiegać ze starszymi chłopcami po deszczu do sadów i, czepiając się gałęzi, huśtać się na nich, być dla drzew ostatnim akordem wiatru i wiosennej burzy. Stałem na trawie prawie nagi, z potrząsanych gałęzi rzęsisty deszcz spływał po moim ciele, cały ogród był już w słońcu i tylko czereśnie ociekające srebrną kaskadą tworzyły świetliste słupy, mocno wbite w zieleń traw. Dojrzałe kulki owoców spadały czasem na dół, 20 uderzały miękko w uniesione ku górze policzki, wpadały wprost w otwarte z przejęcia usta. Zimne i mokre rozpryskiwały się najpierw we mnie orzeźwiającym sokiem, a potem znaczyły swój lekkomyślny lot w dół śladami pestek na murawie. Strząsałem tylko krople deszczu z dojrzewających owoców, aby nie pękały, gdy zaczną je osuszać promienie słońca, ale jednocześnie byłem sam wodą, trawą chłodzącą bose stopy i dojrzewającą czereśnią. Mojej radości nie mącił przy tym niepokój, że zostanę przywołany do porządku i poskromiony jak rozhukany źrebak. Przeciwnie, to Okularnik kazał chłopcom i mnie otrząsać czereśnie z kropli deszczu, wymyślił dla nas tę szaloną zabawę i moja matka nie gniewała się nigdy, gdy wracałem z tych wypraw mokrusieńki, nieraz z plecami zadrapanymi przez opadające gałązki, a zawsze z twarzą uma-zaną purpurowym sokiem. Myślę, że nigdy potem nie zaznałem takiej pełni radości jak wtedy, gdy prawie w stanie ciekłym, lśniący jak żywe srebro, migałem wśród liści i, ratując delikatne owoce przed pękaniem, pękałem sam, sam krwawiłem ich sokiem i własną krwią, huczącą od szczęścia. Zupełnie czym innym stały się dla mnie ulubione irysy mamy. Zostały posadzone pod oknami naszego pokoju ku niezadowoleniu Okularnika, żałującego im nawet tego skrawka południowej wystawy. Ale kiedy zakwitły, kiedy ich odgięte w dół płatki zaczęły płonąć purpurą i fioletem, a płatki wewnętrzne, wzniesione ku górze, stały się tak niebieskie jak kopuła nieba i jednocześnie tak lawendowe jak oczy mojej matki, wszyscy musieli przyznać, że te kwiaty są ozdobą ogrodu. Lubiłem leżąc na ziemi przysuwać twarz do nasady ich wąskich, ostrych liści i z tej perspektywy przyglądać się obłokom, które — przebite tymi zielonymi szablami — jakby zatrzymywały się w pędzie i kołysały chwilę nad moją głową. Wreszcie, przedziurawione i rozdarte, leciały dalej, ale nie były już sobą, ich strzępy albo wsiąkały w błękit, albo czepiały się innych obłoków i zlewały z nimi w jedno nowe, puszyste ciało. Niekiedy mama, szukając mnie, wychylała się z okna i wówczas szczęście moje osiągało pełnię. Wszystko w górze nad moją głową było niebieskie: niebo, jej oczy i płatki irysów o nieznanej mi wtedy nazwie. 21 To były jedyne lata, kiedy żyłem teraźniejszością. Potem nadszedł czas, gdy rzeczywistość była tak okrutna, że mogłem istnieć wyłącznie dzięki wspomnieniom o innej przeszłości i nadzieją na inną przyszłość. W wieku dojrzałym próbowałem nauczyć się sztuki życia teraźniejszością, doceniania i smakowania czasu obecnego. Nie kontemplowania, tylko przeżywania, afirmowania tego, co jest. Przychodziło mi to z trudem, ponieważ zwykle unicestwiałem teraźniejszość albo przez przeżywanie w chwili bieżącej chwil przyszłych i niecierpliwe przenoszenie się w dzień jutrzejszy przynajmniej myślami, skoro nie mogłem tego uczynić naprawdę, albo też analizowaniem chwil minionych i powrotem w przeszłość źle przeżytą, nie wyczerpaną do dna i przedwcześnie odrzuconą jak owoc nie wyssany do końca. Wracając we wspomnieniach do ciężkich doświadczeń mojej przeszłości czyniłem przykrą teraźniejszość powojenną, która była przecież znośna, nie raniąca mnie tak, jak tamten czas pogardy. Kiedy indziej, zamiast żyć chwilą realną i jedynie istniejącą, pogrążałem się w kontemplowaniu chwil przyszłych, jakże niepewnych, które może nie będą wcale dane do przeżycia? Rozpamiętywania i plany — to było treścią każdej upływającej chwili. Tkwiłem w czasie teraźniejszym niby łódź zakotwiczona w spokojnej rzece, ale myśli zaprzątnięte były falami, które mogłyby dopiero powstać i uderzyć o burtę, albo tymi, które już uderzyły, przeszły i rozpłynęły się w oddali. W obu wypadkach dla tkwiącej w bezruchu łodzi były niczym, czemu więc poświęcałem im tyle uwagi? Czy znaczyło to, że nigdy nie żyłem naprawdę, że tylko czekałem na życie lub też, przeżuwając czas przeszły, rozpamiętywałem siebie takim, jakim już nie byłem i być nie mogłem? Kiedy myślałem o tym moim życiu na niby, życiu toczącym się na marginesach rzeczywistości, wspominałem zawsze te dwa lata wczesnego dzieciństwa spędzone na wsi. Tylko wtedy — poza obecną chorobą — żyłem chwilą, chłonąłem w siebie czas teraźniejszy i czułem jego smak. Nie miałem wówczas wspomnień i nie potrafiłem jeszcze marzyć. Teraźniejszość była dla mnie celem samym w sobie, napęczniala 22 i>d treści, jedynie ważna, pozbawiona granic jak nieskończoność. Może dlatego te lata wydawały mi się zawsze okresem bezgranicznie długim? To prawda, że odkrywałem wtedy świat, że działo się we mnie i wokół mnie tak wiele, że czas /dawał się płynąć wolno, przeciążony i nabrzmiały treścią. Ale jestem pewien, że przepełniające mnie wówczas uczucie szczęścia i radość istnienia zatrzymywały czas w biegu, pozwalały go smakować i, co ważniejsze, dostrzegać. To był ten jedyny okres w moim życiu, w którym — żeby wrócić do porównania z zakotwiczoną łodzią — nie myślałem o nadbiegających i odpływających falach, tylko po prostu czułem żar słońca, jego blask, zapach wody i utożsamiałem się z rzeką, z otaczającym mnie błękitem nieba. Dziś nie ma już chwil beztroski w moim życiu, a jeżeli nawet istnieją, to zawsze skrócone, okrojone o cień, który rzuca na nie przeszłość lub przyszłość. Pewnie dlatego, że tak rzadkie i ograniczone, wydają się jednocześnie bardzo krótkie. I czas, w miarę jak się starzeję, zdaje się płynąć znacznie prędzej niż w dzieciństwie. — Twoje oczy uśmiechają się. Do kogo, Toni? — Nie wiem. — Nieprawda, wiesz. — Może do moich myśli? — Raczej do irysów, które tak pięknie zakwitły. — Dlaczego? Może właśnie uśmiechały się do ciebie? — Ach nie, nie! — Alicjo? — Do mnie uśmiechasz się już tylko ustami. To prawda, jak prawdą jest, że takie i podobne słowa odbierają chęć do dalszych rozmyślań. Ociągając się wracam wtedy do dnia dzisiejszego. Powinienem wrócić i teraz, wiem. Jeszcze tylko jedno: dlaczego pomyślałem o drodze życia jako o szerokiej rzece, na której kołyszę się łódką? Może dlatego, że jest to jedyna droga, która porusza się, idzie razem ze mną i kieruje mnie, często bezwolnego, na arterię główną, na nurt. Inne drogi, zakrzepłe w bezruchu, ścielą się pod 23 F stopy, zapraszając do przygód w samotnej wędrówce, ale ich postawa jest bierna, nie wyruszą nigdy we wspólną podróż. Tylko rzeka, choćbym nie chciał, poniesie mnie, pójdzie ze mną jako wierny towarzysz aż do samego ujścia, gdzie topiąc w morzu swoje słodkie wody rozpłynie się w nicość jak uczynię to kiedyś i ja, u kresu... Więc uśmiecham się do niej już tylko ustami ? Biedna Alicja, której — jak twierdził lekarz — zawdzięczam w dużej mierze powrót do życia. Gdyby nie ona, nie jej troskliwa opieka, nie odzyskałbym zdrowia i sił. Według zgodnej opinii lekarzy mam serce dziesięciolatka i, kiedy przyszedł ciężki zawal, to infantylne serce, zahamowane niegdyś w rozwoju, przestało normalnie bić. To wszystko wiem od Alicji, ponieważ w ogóle nie pamiętam pierwszego okresu choroby. Wracałem jak zwykle z pracy do domu, dzień był bardzo upalny i nagle na schodach ogarnęła mnie taka słabość, że zatoczyłem się, przystanąłem i zacząłem łapać powietrze otwartymi ustami. Potem jakaś żelazna obręcz zgniotła moje żebra i straciłem pamięć. Obudziłem się — już zupełnie przytomny — na szpitalnym łóżku. Dziwna rzecz, że wszystkie najważniejsze momenty życia są nieobecne w naszej świadomości. Nie wiem jak przyszedłem na świat, nikt nigdy mi nie powie, czy była wtedy noc, czy ranek, czy może biały dzień? Kto był przy moich urodzinach i jakie pierwsze słowa wypowiedziała do mnie matka? Nie wiem też, co działo się ze mną po owym omdleniu na schodach, kto i jak uratował mnie od śmierci. I kiedyś, gdy śmierć przyjdzie naprawdę, z pewnością nie będę wiedział jak umieram ani z jakiego powodu. Początek i koniec — granice istnienia na ziemi — nie dadzą się porównać do startu i mety, które dobrze zna każdy zawodnik. Początek każdego życia wydaje mi się jakiś jedno- 24 znaczny, surowy w liniach i zawsze taki sam, jak baza doryckiej kolumny. Natomiast koniec, to co medycy nazywają zgonem i kwitują aktem zejścia, jest wieloznaczny, kapryśny w liniach i tak bogaty w różnorodne detale, jak kapitele korynckie, albo raczej jak przebogate zwieńczenia kolumn hinduskich świą-lyń. Istnieje bowiem tylko jeden sposób przychodzenia na świat, natomiast nieskończenie wiele sposobów rozstawania się /. nim na zawsze. Mogłem umrzeć w dzieciństwie, w młodości, w sile wieku i będę mógł odejść za dziesięć, dwadzieścia lat, jako człowiek stary. Mogę odebrać sobie życie sam lub zostanie mi ono odebrane przez chorobę, wypadek, kolejną wojnę. Mogę umierać pięknie i obrzydliwie, heroicznie albo śmiesznie, długo — męcząc siebie, a także innych — i w ciągu jednej sekundy. Mogę wreszcie odchodzić w wieczność w asyście bliskich, stojących u mego łoża, i zupełnie, tragicznie sam. Akt urodzin nigdy nie odbywa się w samotności. Bogactwo iorm śmierci, mnogość jej wariantów i gatunków, przypominają mi, że i wśród tych oto irysów, na które teraz patrzę, istnieje także kilkaset odmian różniących się porą kwitnienia, wzrostem, wielkością i barwą kwiatów. Ale ich cebule lub karpy klączowe są jednakowe. Wszystkie i zawsze. To była już doprawdy obsesja. Pamiętam, że odwracałem głowę, starałem się nie patrzeć na nasz ukwieciony taras, próbowałem myśleć o czym innym. Ale nawet ta nieznaczna zmiana pozycji przypominała o tym, że mam serce. Zbyt małe serce, jak orzekł lekarz. To on, rzuciwszy kamień, wzburzył stojącą wodę, którą starałem się być. — Przechodził pan szkarlatynę, nie wiedząc o tym? — Tak. — Inni też nie wiedzieli? Matka, ojciec? Żyjemy w wieku dwudziestym. — To było w średniowieczu, doktorze. Dymiły stosy, płonęli ludzie. Chorowałem w Reichu, w lagrze. — Jak długo pan leżał? — Dzień — dwa, kiedy gorączka zwaliła mnie z nóg. 25 i tóaS^fe — A okres łuszczenia? — Odgarniałem wtedy śnieg sprzed latryny. Była zawieja, tworzyły się zaspy. — Więc to tak... — lekarz spojrzał na mnie uważniej.— Niewydolność serca, ale czy tylko? Może pracował pan ostatnio zbyt intensywnie? Proszę sobie przypomnieć. Jakieś przykre przejścia, trudności w pracy? — Tych nie brakuje nigdy. Być może, że byłem także przepracowany. Ale najbardziej zmęczył mnie tej wiosny brak snu. — Dlaczego właśnie tej wiosny? Nie wiem. Niskie ciśnienie, skoki temperatury albo pamięć o tym, że właśnie wiosną zostałem porwany? Zmarszczył brwi, namyślał się chwilę, wreszcie postanowił uściślić moją wypowiedź: — To znaczy, został pan wywieziony z rodzicami do Reichu? — Nie. Zostałem porwany w ramach akcji Lebensbornu, jako dziecko przeznaczone na zniemczenie. — Ile miał pan lat? Wtedy? — Sześć. — Ile w chwili powrotu? — Czternaście. Prawie... Milczał chwilę, namyślał się. — Żonaty? — Doktorze, czy to ankieta personalna? Egzamin? — Proszę, niech pan odpowie. Chcę panu pomóc. — A więc tak. Dwukrotnie żonaty. — Mówił pan, że nie sypia. Od dawna? — Właściwie od chwili, kiedy powiedziałem sobie, że nareszcie mogę spać spokojnie. To znaczy od czasu, kiedy noce zostały przeznaczone na sen. — A więc sny? — Tak. Boję się przejścia od rzeczywistości do marzeń sennych, które są zawsze udręką. « — Proszę, niech mi pan to opowie dokładnie. — Kiedy zasypiam, łudzę się... Ale potem, co noc, śni mi się, że jestem uprowadzany siłą, a potem bity, ścigany i doganiany w ucieczce. Zasypiając muszę, choć nie chcę, wracać 26 do tamtego kraju, do tamtych ludzi i spraw. Niech się pan nie dziwi, że boję się nocy, że nienawidzę moich snów. Są tak intensywne, tak żywe, że cierpię w nich nie mniej niż wtedy. Nawet więcej, ponieważ wówczas miałem nadzieję, że tamta rzeczywistość kiedyś przeminie, a dziś wiem, że moje sny skończą się razem ze mną. — Zamienia pan noc w dzień? Zasypia dopiero nad ranem? — Właśnie wtedy, gdy dom się budzi i poranne hałasy przestają sprzyjać zapadnięciu w sen. Witam je jednak z uczuciem ulgi. W sąsiednim domu radio gra za głośno... Drażni mnie to zawsze i gniewa, ale nad ranem witam tę natrętną muzykę bez przykrości, więcej nawet — czekam na nią. I gdy wreszcie usłyszę, zasypiam głęboko, bez żadnych zmór sennych, podobnie jak w czasie dnia, po obiedzie. — Świadomość, że czuwają inni? — Chyba tak. Ale także pewność, że nadszedł nowy, zwykły dzień. Bezpieczny, znajomy. — Pana żona wie? — O czym? — O tych męczących snach? O bezsenności? — Trudno ukryć takie kalectwo. — A czy jej pomoc...? — Proszę, niech pan nie kończy. — Mogłaby przecież... — Nie. Obie moje żony nie mogły mi pomóc. Każda z innego powodu. Magda. Miała wtedy osiemnaście lat, a ja dwadzieścia jeden i — opóźniony w studiach — mieszkałem w akademickim domu. Po raz pierwszy ujrzałem ją idącą aleją łazienkowskiego parku. Najpierw zobaczyłem Henryka, ale potem spojrzałem uważnie na towarzyszącą mu dziewczynę. I nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie, zacząłem iść pod górę, im naprzeciw. Było lato, gałęzie starych drzew splatały się ze sobą, tworząc ,* 27 ;»\ w tym miejscu baldachim z zielonych koronek tak przejrzystych, że przesiane przez nie światło słoneczne kładło się złotymi plamkami na jej twarzy, na ramionach, na ciemnych włosach. Szedłem, nie spuszczając z niej oczu coraz wolniej, wolniej, aż wyłoniła się z cienistej głębi alei i miałem ją tuż przed sobą, pocętkowaną, rozśmieszoną moim zapatrzeniem, potem trochę zdziwioną, a wreszcie chyba przejętą, bo ciemny liść, odbity na jej wargach znieruchomiał, przestał drgać od uśmiechu a oczy udające, że rażą je słoneczne plamy, zmrużyły się i przymknęły. Stała przede mną trochę podana do przodu, zastygła w locie, z ramionami zwisającymi bezwładnie ku dołowi. Trwaliśmy tak chwilę oboje zafascynowani sobą, świadomi, że stało się coś nieodwracalnego, że owa ażurowa sieć rozpięta nad nami opada w dół, oplątuje nas, bezsilnych i porażonych, odgradzając od świata, od innych ludzi. Taka — pełna niedomówień i oczarowań — zostałaby w mojej pamięci pierwsza chwila naszego spotkania, gdyby Magda nie potrząsnęła nagle głową, jakby strzepując coś, co zaplątało się w jej włosy i nie powiedziała trochę zbyt głośno: — Myślałem, że zapatrzył się pan w aureolę nad moją głową. Czar prysnął. Jednocześnie Henryk, nie rozumiejąc nic z tego, co zaszło, dołożył starań, aby tę chwilę, która mogła być niezwykła, do reszty zepsuć i urealnić. Chciał, żebym uwierzył, że idzie ze swoją dziewczyną i że w ten letni poranek należy do niego wszystko: ten park, ta aleja i nawet ja sam, zmuszony do podziwiania go z domieszką zazdrości. Przedstawił mnie jako swego kolegę ze studiów i dodał, że jestem z gatunku dzikich zwierząt. Potem przymiotnik „dziki" zastąpił innym „zdziczały" i, choć byłem tak zajęty dziewczyną, która stała wciąż u jego boku, zapamiętałem dobrze to słowo. Zostało użyte w stosunku do mnie po raz pierwszy, to znaczy wypowiedziane głośno w mojej obecności, bo nie wiem, czy za moimi plecami nie używano go częściej i wcześniej. Ale ja usłyszałem je dopiero wtedy i nie mogąc zaprzeczyć, że jest zastosowane trafnie, jak najbardziej do mnie adekwatne, odczułem je tak, jakby użądliła mnie przeszłość. Szedłem obok nich milczący, skupiony i nie umiałbym wtedy 28 odpowiedzieć na pytanie, co zraniło mnie mocniej: pierwsza miłość, jej żart czy lekki, niefrasobliwy ton prezentacji? Uczucie czy słowa? Jednego jestem pewien: nigdy nie zaznaję radości w postaci czystej. Miesza się z nią zawsze gorycz, żal, jakaś uboczna przykrość. Jeżeli nawet dana mi radość nie jest zatruta, jeżeli w momencie, w którym to sobie uświadamiam, wciąż jeszcze jestem rad, mogę być pewien, że wkrótce stanie się coś, co zepsuje wspomnienie tamtej, pogodnej chwili. Wiem, że tak bywa i z wolna przyzwyczajam się do tej goryczki, którą jest zaprawiona każda moja radość. Ostatnio staram się nawet w tej gorzkiej przyprawie zasmakować. Ale wtedy byłem zupełnie bezbronny: nie dlatego, że ból był mi obcy, przeciwnie, znałem go aż nadto dobrze, ale dlatego, że nie wiedziałem jeszcze, co to jest radość i -^- przypisując jej niezwykły bukiet zapachów, jak dobremu winu — nie przypuszczałem, że może smakować tak gorzko jak piołun. Znałem jego smak dosłownie, nie w przenośni. Jak chore psy, tropiące wśród traw lecznicze zioła, myszkowaliśmy, wbrew zakazowi, wokół ścian baraków, gdzie czasem, zwłaszcza na miejscach kamienistych, można było znaleźć, prócz szczawiu, niebieskie kwiaty polnej cykorii i żółte piołunu. Liście pierwszej i jej mięsiste korzenie żuliśmy z rozkoszą, oszukując głód, natomiast piołun był wstrętnym, ale skutecznym lekiem przeciwgorączkowym, podobnie jak obgryzanie zwęglonych belek pomagało przy biegunce, a lizanie białych ścian czy murów równało się aplikowaniu zastrzyków wapna. tl Magda... Była w niej żywość iskry skaczącej w gałązki na gałąź choinki, która pali się w wieczór wigilijny, jeszcze srebrna od łańcuchów, szklanych kul i anielskich włosów, ale z każdą chwilą coraz bardziej złota od zaprószonego ognia. Jak owe suche drzewko, starające się ukryć pod błyszczącymi ozdobami martwotę gałęzi, zająłem się od tej iskry w mgnieniu oka i spłonąłem niemal doszczętnie. Nie próbowała mnie oszczędzać, przeciwnie, bawiło ją i fascynowało wszystko: moja przeszłość dziecka, będącego wojennym łupem, patologiczna 29 VI ¦»¦ k mm iliiiii niemal nieśmiałość i nieumiejętność brania z życia tego, co mogło mi ono jeszcze dać. Bawiło ją tresowanie dzikiego zwierzątka, jakim jeszcze byłem w owym okresie, oduczanie od pewnych reakcji i słów rzekomo mnie tylko właściwych. — Nie wiedziałem, że tak można... — Przestań. Musisz się nauczyć pragnąć, pożądać, wymagać czegoś od życia i od ludzi. — Ale czy wolno? — Mówiłam ci, nie chcę tego słyszeć. Zachowujesz się tak, jakbyś przepraszał innych, że żyjesz. — Że ocalałem, podczas gdy inni... — Nudzisz mnie. Czy nie mówił ci nikt, że w tych rzadkich chwilach, kiedy się śmiejesz, śmieją się także twoje oczy? — Nie. I myślę, że jesteś na tropie prawdziwego odkrycia. — Czemu? — Ponieważ nikt inny — przed tobą — nie przyglądał mi się tak uważnie. To była prawda. Obudziła we mnie zainteresowanie własnym ciałem, jego urodą, a przede wszystkim jego pożądaniami. Przedtem nie myślałem o sobie jako o kształcie, który jest częścią widzialnego świata, może wzbogacać go, nawet upiększać. Odkrywając w sobie dzięki niej namiętność i miłość — choć była to miłość niedobra i trudna — odkryłem także uczucia i myśli, o które nie podejrzewałem się nigdy. Jednocześnie byłem pewien, że zawiązuje się jakiś dramat, że napięcie narasta, i zaczynałem się bać wstrząsów nieodłącznych od tragicznych powikłań. Jako dziecko wyczerpałem chyba cały kontyngent odporności dany każdemu z ludzi. Może zresztą było nie tak, ale wówczas pragnąłem jedynie dojścia do równowagi, do stanu normalnego, a do tego potrzebne mi były przede wszystkim: spokój, poczucie bezpieczeństwa i ludzka wyrozumiałość. Żadnego z tych elementów nie znalazłem w naszych wzajemnych stosunkach. Najpierw bawiłem ją, potem bez żadnej przyczyny zacząłem drażnić. Widziałem, jak w rzadkich chwilach, gdy szukałem towarzystwa jej przyjaciół, gasła nagle, znudzona, już nieskora do śmiechu. Zaraz potem, za jej namową, całe towarzystwo przenosiło się gdzie indziej i kiedy odchodziła, biegła znów jakby uskrzydlona a jej usta drżały od śmiechu. 30 Była zbyt młoda, nie mogła mi pomóc, a zresztą nie przychodziło jej to do głowy. I kiedy, co nastąpiło prędko, zbyt prędko, znudziła się mną ostatecznie i zaczęła coraz rzadziej bywać w domu, tylko udawałem przed sobą, że jestem zazdrosny. Właściwie było mi już wszystko jedno. Wiedziałem, że związek dwóch tak różnych istot musi być nietrwały, że nie dorównam jej nigdy w niczym. Zazdrościłem Magdzie szczęśliwego dzieciństwa, swobody myśli i pragnień, chociaż w końcu to ja miałem to wszystko, czym ona wzgardziła: uważną życzliwość jej rodziców a także ich cierpliwość, dzięki której w wieku dojrzałym mogłem studiować pracując tylko dorywczo. Mogłem, ale czy wtedy, w czasie trwania naszego małżeństwa, chciałem tego naprawdę? Nie umiałem marzyć, nie widziałem nigdy w wyobraźni innych murów, ścian i kątów niż te, które już znałem i które stały się dla mnie bezpieczną przystanią. Zazdrościłem ludziom budującym wymarzone domy na pustkowiu i sadzącym wokół nich drzewa w przekonaniu, że za kilka lat ich gęste korony rzucą pożądany cień i utworzą zieloną oazę. Nie miałem ani dosyć cierpliwości, ani wiary, że sam potrafię utworzyć coś z niczego. Tacy jak ja nie sadzą drzew i nie budują sobie domów. Mogłem tylko — gorzej lub lepiej — adaptować się do zastanych warunków, przy czym dostosowywanie się do lego, co jest, wydawało mi się już zadaniem bardzo trudnym. Wiedziałem, że muszę jak dzikie wino uczepić się czegoś, ;iby móc rozrastać się, istnieć. W tamtym okresie, w latach studiów, mój związek z Magdą był już właściwie fikcją, ale wciąż jeszcze istniała jej łatwa zgoda na wszystkie przyjemności związane z małżeństwem, łącznie z przyjemnością naskórka: na pieszczoty bez namiętności i konsekwencji. Czułem, że jest to nie do zniesienia na dłuższą metę, że coś musi się zmienić w naszych wzajemnych stosunkach. Ale dziś zdaję sobie sprawę z tego, że zależało mi po prostu na pozostaniu w domu jej rodziców, wśród tych obrazów, książek a zwłaszcza ludzi, którzy nie dopytując się o nic usiłowali mnie zrozumieć i obłaskawić. Myślę, że w mil- 31 J . JII ¦'¦¦:'f Y - f .' i- .:-Wftr: czących zapasach między mną a ich córką byli raczej po mojej stronie, ale milczeli, ja zaś nie szukałem w nich sprzymierzeńców czy arbitrów. Pragnąłem sam znaleźć coś, co potrafiłoby przywiązać ją do nas wszystkich mocniej, położyć kres temu przedłużaniu się w nieskończoność dzieciństwu mojej żony. Była jak ptak: lotna, pozornie beztroska, a naprawdę zaabsorbowana swymi ptasimi sprawami, zajęta wyłącznie sobą, swoim bytowaniem, moszczeniem jak najwygodniejszego gniazda, wyszukiwaniem w każdej dziupli drzewa życia, w każdym pęknięciu jego kory, pokarmu dla siebie. Jako pokarm potrzebna jej była radość. Nieustanne loty, przeloty, szybowania, zmiana miejsc, poszukiwanie partnerów do zabaw, płynne przechodzenie od jednej przyjemności do drugiej i wzajemne przenikanie przyjemności o różnych natężeniach czy barwach. Jej łakome wargi lubiły drgać od śmiechu. Chciałem, usiłowałem z początku zarazić się od niej tą wesołością. Towarzyszyłem jej nawet, ze szkodą dla studiów, we wszystkich wypadach i przelotach, starałem się nauczyć od tej olśniewającej istoty sztuki beztroskiego, przyjemnego życia. Moja młodość była pozbawiona nie tylko blasku, ale nawet tych zwykłych, codziennych radości dostępnych każdemu i pod tym względem mogłem być wdzięcznym uczniem. Ale ją najpierw bawiło, a potem dziwiło to, że nie umiem żeglować po jeziorach, że nie byłem nigdy nad morzem, nie jeżdżę na nartach, nie prowadzę skutera ani auta. — Jesteś kaleką, mój drogi. Nie z własnej winy, wiem, ale mogłeś nadrobić stracony czas, gdybyś umiał cokolwiek brać z życia. Kajaki, wspinaczka latem, zjazdy z Kasprowego zimą — jak może obyć się bez tego nowoczesny, kulturalny człowiek? To tak, jakbyś nie odprężał się codziennie rano w letniej kąpieli. Nie powiedziałem jej wtedy, że przez wiele lat wywiązywałem się z owych obowiązków kulturalnego człowieka bardzo rzadko, a mimo to żyłem... Coś powstrzymywało mnie od 32 ' ¦.•'¦¦"¦ przyznania się do tego, że wyrosłem w straszliwym brudzie i że żadna ciepła kąpiel nie spłukiwała ze mnie w obozie krost, liszajów i wszy. Ale jej słowa uraziły mnie głęboko, może dlatego, że dopiero wówczas uświadomiłem sobie, ilu doznań — dla niej tak naturalnych -— pozbawiła mnie wojna a wraz z nią hitlerowska okupacja. Było rzeczą śmieszną, że uprzytomniłem to sobie właśnie wtedy, chociaż mógłbym wystawić życiu znacznie poważniejsze rachunki do wyrównania: utratę rodzinnego domu, brak opieki, czułości, poczucia bezpieczeństwa i okradzenie z ojczyzny. Ale, rzecz dziwna, poczucie dojmującej krzywdy wywołała we mnie dopiero wizja jej dziewczęcego ciała zanurzającego się co ranka w letniej, pachnącej wodzie. — Jak można żyć bez codziennej ciepłej kąpieli? Ja, który wiedziałem, że można żyć, bo właśnie tak żyłem, dosłownie bez wszystkiego, że można przeżyć nawet pod zwałami stygnących, rozstrzelanych ciał, ujrzałem nagle obok białego ciała Magdy, nawykłego do pieszczoty wody, lepkie od krzepnącej krwi zwłoki moich współtowarzyszy niedoli. Podobnie zjazd nartostradą, ruch ciała podanego ku przodowi wśród śnieżnej bieli, w zimowym słońcu, skojarzył mi się później z paniczną ucieczką, z biegiem ku życiu za bramę obozu lub ku wyzwalającej od cierpień śmierci na drutach. Ta błaha w gruncie rzeczy rozmowa stała się punktem zwrotnym w naszych wzajemnych stosunkach: do moich uczuć domieszała się gorycz zawiści, nie ustawałem odtąd w porównaniach, w zestawianiu jej łatwego życia z moim. I chociaż musiałem bezstronnie przyznać, że przewyższała mnie także siłą woli i charakteru, że była bardziej odporna, lepiej niż ja — co wydawało mi się nieprawdopodobne — przystosowana do życia, miałem jej później za złe dosłownie wszystko, nawet wrodzoną żywość i wesołość, która przecież w początkach naszej znajomości pociągnęła mnie do niej prawem kontrastu. Zrozumiałem także dopiero wtedy, że przyczyną, dla której związałem moje życie kreta z jej ptasim lotem, była wcale nie jej osoba. Tak, kochałem wtedy tę czarnooką i ciemnowłosą dziewczynę, ale chyba dlatego, że w Reichu widywałem wyłaćzrye ^łsiwe piękności o złotych rzęsach i bladych oczach/j5?kradziort*\lzieci słowiańskie, wśród których rosłem, 33 -¦ :s^^M!W&%''-A T*- <»'-' kiS - .:*¦ •> • f "*>*• 5b-d |t;ii;„'E?Si-Sp| były także jasnowłose. Urzekł mnie jej ciemny koloryt na równi z emanującą z niej radością życia, to prawda. Ale przede wszystkim, po raz pierwszy od wielu lat, zanurzyłem się dzięki niej w ciepłej i swojskiej atmosferze rodzinnego domu. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg pokoju, w którym czekali na nas rodzice Magdy, doznałem dziwnego uczucia rozdwojenia, jak gdybym był jednocześnie tam i w domu mojego dzieciństwa. Patrzyłem na tamtych, a jednocześnie widziałem poprzez nich kogoś innego, kto był moją prawdziwą rodziną. Na razie, zupełnie obojętni, służyli tylko temu, abym mógł na chwilę poczuć się wolnym od tęsknoty za własnym domem. Tak niekiedy patrzy się na przedmioty martwe widząc nie ich kształt czy barwę, ale związaną z nimi kiedyś, choć równie jak one martwą, radość. Mieszkanie Magdy ocalało, mimo spalenia części kamienicy przez brandkommando, i wielki pokój, jakiego próżno byłoby szukać w nowoczesnych domach, służył jej rodzicom zarazem za biblioteką i pokój sypialny. Regały pełne ciasno upchanych książek stały wzdłuż wszystkich ścian, biurko uginało się pod ciężarem maszynopisów i pękatych teczek. Magda, profesorska córka, wychowywała się od dziecka w tym mieszkaniu wytapetowanym ludzką myślą, ale dla mnie wejście do tego pokoju, a potem częste w nim przebywanie, stało się głębokim przeżyciem. Było to pierwsze i jedyne moje miejsce zamieszkania, które lubiłem, gdzie czułem się naprawdę u siebie. Pobudzało do refleksji, nasuwało nowe, ciekawe skojarzenia. Dotychczas ciągle zabiegany i zajęty nie miałem czasu żyć w jakichś murach. Dom, a raczej to, co z konieczności nazywałem domem, sprowadza! się najpierw do baraku, a potem do tapczanu i gazowej lub elektrycznej kuchenki. Tylko te dwa przedmioty były mi niezbędne do wegetacji, do regenerowania sił przez sen i jedzenie. Obecnie, w godzinach wykładów profesora i gospodarskich zajęć jego żony, miałem wyłącznie dla siebie ten wielki pokój, 34 w którym można było także zastanawiać się, myśleć, kontemplować. Pamiętam, że lubiłem szczególnie głęboki fotel stojący naprzeciwko prostokątnego lustra w oprawie z kutego żelaza. Odbijało ono część przeciwległej ściany i widziałem w nim wszystkie książki, których siedząc w fotelu dostrzec nie mogłem. W ten sposób nie ruszając się z miejsca oglądałem jednocześnie książki rzeczywiste i odbite w lustrze, książki znajdujące się przede mną i za mną. Przez jakiś czas bawiło mnie nawet wstawanie, podchodzenie do regałów i jednoczesne kontemplowanie książek znajdujących się na przeciwległej ścianie, wchłanianie całego bogactwa księgozbioru, który otaczał mnie zewsząd, choć obraz odbity był odwrócony, zmuszający do odczytywania napisów na grzbietach od strony prawej ku lewej. Zresztą dopiero ta infantylna zabawa pozwoliła mi stwierdzić — rzadko stawałem dotychczas przed lustrem dla obejrzenia siebie — że ja także nie jestem taki, jaki się w nim widzę i że nie mogę znać dobrze swojej twarzy, skoro dotykając prawego policzka widzę w lustrze własne palce, błąkające się po lewej stronie ust. Autoportrety? Każdy z nich rysowany przez malarza stojącego przed lustrem, musi być i jest fałszywy. Pierwszy okres naszego małżeństwa był szczęśliwy nie tylko dlatego, że mogłem nareszcie kogoś kochać i łudzić się, że jestem kochany, ale także dzięki atmosferze panującej w rodzinnym domu Magdy. Lubiłem jej matkę, jeszcze dość młodą i nie mogącą się otrząsnąć ze zdumienia, że to właśnie ona, łagodna i trochę bezwolna, dała życie istocie tak żywiołowej, tak pewnej siebie i swoich pragnień. Spędzałem długie godziny na rozmowie z moim teściem, uczonym dziwakiem lub też na grze w szachy, które były — poza córką — jego jedyną namiętnością. Myślę nawet, że jeżeli oddał swoją jedynaczkę właśnie mnie, chłopcu zbyt dla niej młodemu, bez ukończonych studiów, bez rodziny i nawet prawdziwego, zaświadczonego autentyczną metryką nazwiska, uczynił to w tym 35 I ' w w^lliiliiii '¦¦ ¦>. ¦ > • '¦V. samym stopniu nic mogąc oprzeć się sile jej pragnień, co. pokusie /ugrania / zięciem partyjki prawie każdego wieczoru. Iło oczywiście zamieszkaliśmy u nich: nie mogłem dać żonie mu podobnej oprawy, ani zapewnić, choćby w przybliżeniu, stitiuiardu żyda, do którego nawykła. Zresztą oboje kontynuowaliśmy studia, choć malarskie prace Magdy oglądaliśmy rzadko i służyły one, jak sądzę, raczej jako pretekst do prowadzenia barwnego, rozwichrzonego trybu życia. Uczestniczyłem w nim jako tolerowany kibic bardzo krótko: moja wrodzona dzikość wzmocniona nabytym kompleksem niższości wobec tych młodych ludzi, którzy zachowywali się z całym przekonaniem tak, jakby mieli prawo do wszystkiego i jakby im należało się wszystko, nie pozwalała mi czuć się dobrze w tym towarzystwie. Pamiętam wieczory spędzane samotnie w bibliotece pod nieobecność wszystkich domowników i takie, gdy siedząc w kręgu lampy, pochylony nad szachownicą, czułem się zupełnie bezpieczny i prawie szczęśliwy. Może dlatego, że patrzyły na mnie życzliwe oczy tych dwojga ludzi, a może i z tego powodu, że w przesuwaniu figur i w dyktowaniu im ruchów zależnych wyłącznie od mojej woli, odczuwałem tę satysfakcję, której nie mogłem doświadczyć nigdy w stosunkach z istotami żywymi? Mój paniczny lęk przed agresywnością ludzką, moja uległość przy stałej postawie obronnej, to wszystko, co wlokło się za mną od czasów okupacji, bladło, topniało, stawało się czymś równie nierealnym jak książki odbite w lustrze. I jeżeli tak długo znosiłem bez protestu wybryki Magdy, jej wyjazdy — rzekomo w plener — z całą rozhukaną bandą przebierańców i brodaczy, to chyba dlatego, że w tym dziwacznym małżeństwie byłem szczęśliwy głównie dzięki częstej nieobecności mojej żony. Jej rodzice zdawali się to rozumieć, choć nie poruszaliśmy tego tematu nigdy. Tylko jeden jedyny raz, kiedy siedzieliśmy długo nad szachownicą, profesorowa podeszła do nas i położyła rękę na mojej głowie. Drgnąłem, balem się poruszyć, żeby nie spłoszyć dotknięcia, którego słodyczy tak mi brakło w okresie dorastania. I jak znajomy zapach z lat dziecinnych każe przystanąć i rozglądać się w poszukiwaniu jego źródła, tak znajoma a zapomniana pieszczota zmusiła mnie do opuszczenia rąk, do poniechania 36 ruchu, który miałem właśnie wykonać którymś z pionków. Profesora musiała zdziwić moja chwilowa nieobecność jako partnera, bo podniósł oczy i przez moment widziałem odbitą w szkłach okularów jej dłoń na mojej głowie. Milczał, a ona powiedziała tylko: — Szkoda. Był w tych słowach żal, że ja, tak podobny do nich z temperamentu i usposobienia, nie jestem ich synem i delikatny wyrzut, skierowany w moją stronę, ponieważ od początku nie chciałem mówić do niej „mamo". Nazywałem ją Małą, co przychodziło mi tym łatwiej, że tak mówiła do niej od dziecka jej własna córka, która podobno utworzyła tę zbitkę słowną z dwóch najwcześniej poznanych wyrazów: mama i Alina. Z czasem profesor przestał także nazywać żonę Alą i w ten sposób istniała dla nas wszystkich, dla całego domu, jako Mała — zła, co musiało ją boleć, choć nie mówiła o tym nigdy, ponieważ była dobra. Określenie „bona", tak do niej pasujące, nie przychodziło nikomu na myśl choćby dlatego, że zostało spospolitowane przez rozmaite bony, mające obowiązek z urzędu i za pieniądze być dobrymi dla powierzonych ich opiece malców. Szkła profesora nagle zmatowiały i nie widziałem już w nich odbicia jej ręki ani własnej twarzy. Za moimi plecami rozległ się i zaraz zgasł śmiech Mali. — Grajcie, grajcie, nie przeszkadzam! Chciałam tylko sprawdzić, czy jasne włosy są bardziej miękkie niż ciemne. To była wypowiedź z gatunku tych, którymi Magda częstowała swoich najbliższych w przypływie dobrego humoru. Pamiętam jak kiedyś czekaliśmy na nią długo z obiadem. Nagle przeciąg wyrwał drzwi niemal z zawiasów, usłyszałem lekkie kroki, szelest zrzucanego w biegu jedwabnego płaszcza, poczułem zapach perfum — to weszła moja żona. Wyglądała młodo, bardzo dziewczęco i trudno było nie uśmiechnąć się do niej. Musnąwszy wargami moje włosy i zaraz potem włosy Mali, rzuciła w formie wyjaśnienia: 37 ¦ -:.3V.-.v.v" ¦¦. •. ¦j ...v.'.. * * • • ' ' Ł rfi *.^ t*ft 1 »* ("« ł . "9 — Tak się zgrzałam, biegnąc po schodach, że musiałam ochłodzić przynajmniej usta. Wy wszyscy macie takie zimne głowy. Co dziwniejsze, w tym absurdalnym żarcie maskującym pieszczotę, tkwiła spora doza prawdy: w porównaniu z nią, która była i drganiem płomienia, i jego żarem, mieliśmy istotnie temperaturę arktycznych lodowców. Pamiętam także inny jej powrót do domu. Tego wieczoru czekałem na nią dłużej niż zwykle. W naszym pokoju było ciemno, stałem w oknie wpatrzony w światła ulicznych latarń. Powinna była nadejść lub nadjechać lada chwila, ale mijały długie minuty, kwadranse i okna w kamienicach naprzeciwko gasły jedne po drugich. Czekałem. Trwałem na posterunku podobny do latarni morskiej, która pragnie wyłowić z mroku kształt zagrożonych okrętów, wskazać im drogę ocalenia, i nie ustaje w swoich poszukiwaniach przez całą noc, mimo że okręty, które powinny się ukazać, nie pojawiają się wcale i toną zapewne gdzie indziej, poza zasięgiem reflektorów omiatających powierzchnię morza. Nie wiedziałem co zagraża Magdzie, ale tamtej pamiętnej nocy bałem się o nią. Zamyślony nie dostrzegłem auta, które zatrzymało się po drugiej stronie ulicy. Dopiero po długiej chwili obecność taksówki w pobliżu naszego domu zwróciła moją uwagę. Tego jeszcze nie było: wracała zawsze w towarzystwie licznym i bardzo hałaśliwym, najczęściej pieszo. Tym razem prowadził ją na ukos przez jezdnię młody mężczyzna o rozwichrzonej czuprynie. Szli ciasno objęci, nic nie mówiąc, w ciszy, przerywanej tylko odgłosem ich kroków. Wychyliłem się z okna. Jakiś czas stali w ciemnej wnęce bramy, potem dozorca zapalił światło i zaraz zgasił. Gdzieś, nagle obudzone, krzyknęło dziecko. To wtedy pomyślałem o jedynych więzach, które mogłyby ją zatrzymać, zahamować w pędzie. Choć może się to wydać dziwne albo śmieszne — pomyślałem o tym po raz pierwszy. To była dziewczynka, równie zdrowa jak matka, ale płacząca często, zwykle ze złości, z chęci zwrócenia na siebie naszej uwagi i zatrzymania przy sobie na dłużej, nieraz na bardzo długo. Moje bezsenne noce przestały być samotne, wstawałem teraz do małej, kładłem się tuż przy niej na polowym łóżku. To było wszystko, co zyskałem. Inne rachuby zawiodły całkowicie, ponieważ Magda twierdziła: — Nie chciałam jej, dobrze o tym wiesz. Jeżeli liczyłeś na to, że będę tkwiła teraz w domu... — Myślałem... — A więc pomyliłeś się. Rozmawiałam dzisiaj z Małą. /.godziła się zająć dzieckiem. — Mała? Nie odpowiedziała, odwrócona twarzą do okna. Zastawałem 14 teraz często stojącą tak właśnie, niemal przytuloną do szyby, pochłoniętą oglądaniem tego, co działo się na ulicy lub po prostu zapatrzoną w grę obłoków. Ona, tak zawsze żywa, tak gwałtowna w odruchach, nie reagowała teraz na pytania ani wyrzuty, przycichła jakoś i zgasła. Przypominała mi ptaka, który nastroszywszy pióra kryje się w kącie klatki albo wciska główkę pomiędzy pręty łudząc się, że skoro ich nie dostrzega, jest już na wolności. Taki stan nie mógł trwać długo, wiedziałem o tym. Kiedy tylko wróciła do sił, wyszła na miasto rzekomo po zakupy dla malej i zobaczyłem ją dopiero po paru godzinach zupełnie odmienioną. Miała znowu oczy pełne blasku i promienną twarz, nawet jej kroki stały się takie jak dawniej: szybkie i lekkie. Odtąd mogłem tylko patrzeć, jak porusza się, wychodzi, wraca, nieprzenikniona ale jakby pogodzona z losem, a nawet szczęśliwa do tego stopnia, że to nieznane mi szczęście pozwalało jej znosić bez szemrania nudną rzeczywistość. Któregoś dnia, pracując w gabinecie profesora, zobaczyłem ją nagle zbliżającą się do fotela. Stanęła za moimi plecami i nasze oczy spotkały się w lustrze. Patrzyła na mnie zachłannie, z jakimś nowym wyrazem twarzy, w wielkim skupieniu. Ale zaraz potem, kiedy wstałem i podszedłem do niej uderzyła 39 .,- -¦ »• \ J'151 . v<;;,. > * HH i •-' ¦ ¦i .. ',' ¦ rm 'i-. ¦: : • ' ¦ ''¦'-, •"¦-.- na płask dłonią w poręcz fotela i powiedziała swoim zwykłym kpiarskim tonem: — Co za kurz! Mała zaczyna tracić głowę. — Wiesz dobrze, dlaczego. Skrzywiła się, wzruszyła ramionami. — Danuta jest wyjątkowo łatwym dzieckiem. — Kiedy ją widzisz, ale w godzinach posiłków i w nocy... Nie przerwała mi, w jej oczach trwał błysk rozbawienia, tylko rozchylone usta zwarły się, zacięły w uporze. Jeszcze przyglądała mi się chwilę, przechyliwszy głowę jak ptak, ale już miałem pewność, że spłoszę ją każdym następnym słowem. I mimo to, jakby ktoś inny mówił za mnie, wbrew mojej woli dokończyłem: — Widzisz, ale nie słyszysz. Wybuchała dawniej łatwo, choć każdą sprzeczkę kończył jej śmiech. Teraz stała milcząc, więc spytałem: — Co ci jest? Co się z tobą w ogóle dzieje? Odwracając twarz w stronę okna, powiedziała z namysłem, wymawiając słowa ja)cby z trudem. — Dziś po południu powinna być burza. I wyszła. Czy moje słowa w ogóle dotarły do niej? Czy też nie słyszała ich, nie chciała słyszeć, tak samo jak płaczu małej, którą uparcie nazywała Danutą, niby kogoś dorosłego, kto nie potrzebuje jej starań i opieki ? Była zdecydowana bronić się przeciwko narzuconym sobie obowiązkom, przeciwko wszelkim zmianom w jej życiu i broniła się — może istotnie najtrafniej — milczeniem. Nikt z nas trojga nie umiał przeniknąć przez taflę ze szkła, za którą schroniła się tak skutecznie. Może pomysł zastosowania takiej właśnie taktyki obronnej podsunęły jej ubiegłej zimy, w czasie zaawansowanej ciąży, szyby okienne, do których przytulała twarz, wpatrując się godzinami w miasto? Ulica szumiała ruchem, ludzkimi głosami, zgrzytem hamulców i piskiem opon przejeżdżających samochodów, ale ona była odgrodzona od tego, co się działo na zewnątrz. Świat, do którego tęskniła, od którego była odcięta, żył nadal, był sumą ruchów ludzi, pojazdów i czworonogów, ale dla niej, jako więźnia i biernego widza, był to świat milczący. I kto wie, czy odwracając się od zamkniętych okien nie nauczyła się wtedy patrzeć na nas jak osoba głuchoniema, 40 kinra widząc wykonywane przez innych gesty i poruszające się cudze usta nie reaguje jednak na wypowiadane słowa? Skoro nic mógł dotrzeć do niej wielkomiejski gwar, potrzebny jej nerwom niby uderzenie bata, skoro nie słyszała go naprawdę, może chciała umyślnie nie słyszeć i nas, zamkniętych wraz / nią w czterech ścianach pokoju? Nie miałem innego wytłumaczenia, ale tak mało wiedziałem n niej, że zapewne i to było z gruntu fałszywe. Odeszła latem tego samego roku, zostawiwszy krótki list, który nie był także żadnym wyjaśnieniem ani tym bardziej usprawiedliwieniem. Po prostu powierzała na razie dziecko opiece Mali a mnie życzyła wiele szczęścia w samodzielnym życiu. Ten przymiotnik został przez nią użyty po raz pierwszy, ale nie wątpię, że miał uderzyć we mnie jak ostroga wbita w bok zbyt powolnego wierzchowca. Byłem za długo studentem, zrzucającym znaczny ciężar utrzymania domu na barki jej rodziców. To, że podejmowałem się wszelkich dostępnych mi dorywczych prac, nie stanowiło w jej oczach żadnego usprawiedliwienia. Po prostu nie liczyłem się, byłem nikim i niczym. Ostatni raz widzieliśmy ją wszyscy przy obiedzie. Była pogodna, może trochę bardziej poważna, ale jej głos wibrował jak zawsze. Pomogła nawet Mali nakryć do stołu, przemierzając tanecznymi krokami pokój i tego dnia nie wydawała się z naszego powodu nieszczęśliwa. Zaraz potem podeszła do mnie i, po raz pierwszy od roku, uczepiwszy się mego ramienia, zaciągnęła do pustej biblioteki. Mała, zajęta dzieckiem i porządkami w kuchni, nie mogła tam wejść o tej porze. Pociągnęła mnie do fotela przed lustrem i lekko popchnęła na jego poduszki. Chwilę stała przede mną z nieodgadnionym uśmieszkiem na twarzy, a potem nagle — ni to przysiadła, ni to przyklękła u moich nóg. Byłem tak wstrząśnięty tym gestem, że odwróciłem głowę, aby uciec od tego widoku, ukryć się przed tą niezwykłą penitentką, która za chwilę — w co nie wątpiłem — miała wyrazić swój żal i skruchę. Wtedy 41 właśnie oczy moje zawadziły o lustro i zobaczyłem w nim to, czego nie mogłem dojrzeć z głębi klubowego fotela. Jej lewa ręka zaciśnięta była kurczowo na frędzlach dywanu, a prawa gładziła powolnym ruchem moje stopy. Nie dotykając ich wcale przesuwała się tuż nad nimi od palców do pięt i znowu, nieruchoma tylko na moment, wracała do głaskania powietrza, do pieszczoty, która choć dana mi, nie miała być przeze mnie odczuta. Patrzyłem na ten obraz, wprawdzie odbity, ale bardziej prawdziwy od rzeczywistego, ujawniający tajemnicę, którą chciała ukryć przede mną, i w nagłym porywie pochyliłem się, kładąc rękę na jej włosach. Znieruchomiała, obie ręce opadły i zwisły wzdłuż ciała jak wtedy, przy naszym pierwszym spotkaniu. Wydawała się znowu przez chwilę jakby porażona, wyzbyta inicjatywy, niezdolna do żadnych poczynań. Pamiętam, że będąc małym chłopcem znalazłem kiedyś kosa, wypchniętego z gniazda. Był równie ciemny, ciepły i znieruchomiały z obawy, co zrobią z nim moje ręce. Ale gdy tylko jego serce przestało uderzać tak mocno, że zdawało się bić o moje palce, a ja zwiedziony tym paktem przyjaźni zawartym między nami rozluźniłem chwyt, ptak wyrwał się nagle i poszybował ku zaroślom. Odleciał niespodziewanie i tak szybko, że jeszcze nie zdążyłem w pełni uświadomić sobie, że go mam, kiedy go już utraciłem. Są takie chwile, które zatrzymują się jakby na dłużej w pamięci utrwalone chemią serca jak obraz na fotograficznej kliszy. Widzę do dziś malca stojącego na skraju lasu i wpatrującego się tępo w pustą piąstkę, która przed chwilą jeszcze była gniazdem ptaka, jego bijącym sercem, ptakiem samym. Nie patrzyłem wtedy w górę, nie szukałem kosa w gęstwinie liści. Mój wzrok, moja pamięć wciąż jeszcze nie mogły się oderwać od tego bezradnego stworzonka, jakim był przed chwilą w mojej dłoni, a jakim nie był już teraz, wśród zielonych gałęzi drzew. Tak samo do dziś widzę swoją dłoń strąconą nagłym podrzutem jej głowy z ciemnych włosów i zawieszoną w powietrzu, w pustce. Chwilę jeszcze siedziała milcząc, a potem podeszła, jak ja to czyniłem często, do lustra i przyglądała się długo odbitemu w nim wnętrzu pokoju. Widziałem jej szczupłe plecy, wy- umiklo nogi, ale nie mogłem zobaczyć wyrazu twarzy, na . /vm zresztą musiało jej zależeć. W pewnej chwili stanęła liukiem, nasze oczy znów się spotkały i wtedy położyła dłoń niijpierw na wargach a potem przeniosła ją powolnym ruchem mi powierzchnię lustra w tym miejscu, gdzie bielała plama mojej twarzy. Nie wiem, co to miało być: pocałunek dany inomu odbiciu? Nie dowiedziałem się też nigdy czy ten prześliczny gest był zakończeniem od dawna zaplanowanej gry, i /.y też samorzutnym odruchem, muśnięciem piór odlatującego ptaka? Byłem tak zafascynowany tym widowiskiem, w którym brałem udział jednocześnie w roli podrzędnego ¦latysty i głównego aktora, że pobiegłem za nią dopiero po . hwili. Zresztą nie przyszło mi nawet na myśl, że to był jej ¦\tatni gest pożegnania. Wyreżyserowała tę scenę tak staran-iiiL-, że usłyszałem tylko stuk wejściowych drzwi i tupot jej I i oków na schodach, a gdy zbiegłem na dół, odjeżdżała już .nitem, które musiało na nią od dawna czekać. Biegłem brze-ł'.iem chodnika za wozem, wołałem „Magda, Magda", ale nie mogła mnie już usłyszeć. Musiała jednak dostrzec, że biegnę /a nimi — przy kierownicy siedział ten sam młody mężczyzna, który ją odprowadzał wtedy późnym wieczorem -— bo nagle wysunęła na zewnątrz ramię, jak to robią kierowcy, •.ygnalizując skręt. I tak widziałem ją po raz ostatni: odtrącającą mnie ruchem, który stwierdzał, że musi zboczyć z nas/ej wspólnej drogi. Mieszkałem z córką jeszcze przez parę miesięcy, ale była /.a mała, abym mógł nawiązać z nią jakiś bliższy kontakt. Nie wypełniła pustki, którą zostawiła po sobie tamta i równie chętnie gaworzyła ze mną, jak z Małą czy profesorem. Myślę, że nawet wolała tamtych ode mnie. Kiedy skończyła rok, matka zabrała ją, jak się zabiera odchowanego szczeniaka. Próbowaliśmy protestować, ale rozwód został przeprowadzony za zgodą obu stron i dziecko, przyznane matce, powinno było wychowywać się u niej. Niewątpliwie na takiej właśnie decyzji sędziego zaważyła moja przeszłość, brak własnego 43 -/i ^-.ł tl h.-7 - t iii I ;„j mieszkania i dotychczasowa zależność od teściów, której nie dało się ukryć. Wprawdzie zaczynałem już wtedy stawiać pierwsze samodzielne kroki, ale moje studia były nie ukończone a posada źle płatna, podczas gdy matka mogła zapewnić dziecku warunki wręcz doskonałe. Potem tamci wyjechali z małą na stałe do Szczecina i kontakt z Warszawą stawał się z roku na rok słabszy. Dziecka nie przysyłano nigdy do dziadków, czasem tylko Mała jeździła pielęgnować wnuczkę lub też spędzać z nią część wakacji. Wyprowadziłem się od ex--teściów wkrótce po rozwodzie i na tym zamknął się ten rozdział mojego życia. Przez długi czas wpadałem tam jeszcze na partię szachów i siadywałem w ulubionym fotelu przed pamiętnym lustrem. Ale potem i to ustało. Tułałem się po sublokatorskich pokojach, jakiś czas dojeżdżałem na uniwersytet to z tej, to innej miejscowości podwarszawskiej, a potem... Potem spotkałem Alicję i spróbowałem żyć od nowa, zupełnie inaczej. To za jej namową rzuciłem przyrodnicze studia, które wlokły się zbyt długo, utwierdzając mnie w kompleksie niższości, i zrobiłem w końcu to, czego nie chciałem, a od czego, jak twierdziła ona, należało zacząć: przeniosłem się na germanistykę. I tak skończyły się moje próby oderwania się od niemieckiej kultury, od narzuconego mi kiedyś języka. Ona, przeciwnie, uznała tę decyzję za jedynie słuszną, pozwalającą mi zaznać — jako tłumaczowi — radości, którą daje dobra robota. Nie interesowało jej zupełnie, jakie urazy i odrazy utkwiły zadrami w moim umyśle, jaki przymus będę sobie odtąd zadawał, osaczony stale przez wspomnienia. Miałem posługiwać się na co dzień jako narzędziem i budulcem słowem, które swego czasu zadawało mi tylko ból, językiem, którego musiałem się uczyć pod przymusem, bacznie obserwowany przez „kapusiów", maltretowany w razie przekroczenia zakazu mówienia po polsku. Kiedyś, za takie przestępstwo, zostałem w Oberweis ciśnięty na biurko i byłem bity bambusowymi prętami po plecach, po pośladkach, po piętach. Po- 44 tem, zrzucony na ziemię, straciłem przytomność i ocknąłem się dopiero w ciemnej komórce o mokrych ścianach, pokrytych pleśnią. Miałem wtedy sześć lat... Nie umiem dotychczas wybrnąć z tych zbrodni, najstraszliwszych w dziejach świata, z tych zagadnień, które sięgają samej istoty stosunków międzyludzkich i są nabrzmiałe goryczą, a mimo to rabunek małoletnich, będący niszczeniem jednej osobowości dla przymusowego stworzenia osobowości nowej, innej, miał mi odtąd ułatwiać pracę, zarabianie na chleb? Nie mogłem się z tym pogodzić. Broniłem się długo. Czy w ten sposób nie korzystam jakoś sam z owoców zbrodni przeciwko ludzkości ? Czy w swoim sumieniu nie będę także winny ? Do dziś nie wiem, nie wiem, nie wiem. Alicja mówiła mi wtedy: ja także. Uwierzyłem jej myśląc, że oto nareszcie znalazłem kogoś, uformowanego przez los na moje podobieństwo. I popełniłem błąd, bo istotnie przeszła przez to samo piekło, ale... Była sierotą nie pamiętającą rodziców, wywiezioną z całym sierocińcem do Rzeszy i jako dziesięcioletnie dziecko niemal od razu skierowaną do pracy. Kiedy ją poznałem, zdawało mi się, że to podobieństwo losów zbliży nas i zwiąże najmocniej. Ale to nie było tak. Starsza ode mnie, odporniejsza psychicznie i chyba zdrowsza, Alicja /.niosła krótki pobyt w szkole janczarów i bardzo długi okres niewolniczej pracy o wiele lepiej niż dzieci młodsze. Tamte albo germanizowały się szybko i wrastały w nową rzeczywistość albo umierały, albo wreszcie próbowały ucieczki wierząc, że uciekną i trafiały w końcu do jeszcze niższych kręgów piekła. Alicja potafiła tam żyć, nawet tam. I podczas gdy ja nzukałem w niej istoty spragnionej uczuć, znającej tamte okrutne sprawy a przez to gotowej wszystko zrozumieć i wiele usprawiedliwić, ona dążyła do tego, aby o swoim dzieciństwie ^upomnieć, zrzucić z siebie na zawsze balast wspomnień. Kto wie, może sądziła, że właśnie ze mną nie będzie musiała wracać do przeszłości, tak nienawistnej nam obojgu. Cierpliwie, 45 przez lata całe, uczyła mnie sztuki zapominania, ale ta terapia nie dawała zadowalających wyników. — Jesteś twarda i szorstka. — Dla siebie także. I będę walczyła uparcie z twoją nadwrażliwością z poczuciem niższości. Masz przy tym szczególny sposób zamykania się w sobie, twoja uwaga skierowana jest wyłącznie na to, co dzieje się w twoim wnętrzu. — Nie jestem introwertykiem. — Unikasz ludzi. Jesteś ciągle sam. — Nie sądzisz, że kto inny ponosi odpowiedzialność za takie właśnie cechy mego charakteru? Była innego zdania. Twierdziła, że ciężkie przeżycia nie zdołały pozbawić jej wiary w siebie, że zawsze była w tymj samym stopniu zdolna do przystosowania się, w jakim ja wydawałem się do tego niezdolny. Ale — przyznając jej w zasadzie słuszność — nie umiałem naśladować jej absolutnie w niczym. Ona chciała mi dowieść, że powinniśmy byli wyjść z podobnych doświadczeń niemal jednakowi, ja zaś w miarę upływu lat coraz wyraźniej dostrzegałem to, co nas różniło, co musiało dzielić. Powiedziałem kiedyś Alicji, że przypominamy dwie rośliny różnych gatunków po przejściu tropikalnej ulewy: jedna o wywiniętych, błyszczących liściach, po których bez szkody dla nich spływają w dół strugi deszczu i pierwszy błysk słońca, osuszając liście, wyprostuje je znowu, przywróci dawną jędrność i blask. Po liściach drugiej rośliny, niemal pionowo sterczących ku górze, woda nie spływa w dół, lecz najpierw zbiera się w tulejce ich wnętrza, aż wreszcie, wypełniając je sobą, łamie u nasady i przewraca. Promienie słońca będą mogły oświetlić już tylko pobojowisko: poszarpaną zieloność, oderwaną od korzeni i wgniecioną w ziemię. Ten sam ulewny deszcz, nie szkodząc pierwszej, ogołocił całkowicie z liści drugą roślinę. — Ach, te twoje botaniczne porównania. Wiem, układ odśrodkowy czy też dośrodkowy, podobnie jak kształt liści, są raz na zawsze dane, właściwie poszczególnym gatunkom. Ale ty jesteś rośliną tylko z nazwy. I mógłbyś, podobnie jak ja, nie wyjść z tej burzy połamany, odarty z uczuć, bezbronny w swej nagości. Mógłbym? Nie wiem, może. Ale stało się inaczej i wkrótce 46 nasze rozmowy, dyskusje i spory zaczęły przekształcać się dla mnie w kontemplowanie własnego obrazu w lustrze. Zauważyłem kiedyś, że przypatrywanie się sobie w gładkiej tafli wody czy zwierciadła bez żadnego ubocznego celu, a więc nie dla poprawienia włosów czy zgolenia zarostu, ale wyłącznie dla zobaczenia siebie, dla obcowania z samym sobą, jest czymś nie do zniesienia, a w każdym razie nie może trwać przez czas dłuższy. W takiej sytuacji natychmiast zaczynałem uśmiechać się, stroić grymasy, unosić w górę brwi lub też po chwili spokojnej kontemplacji odwracałem się gwałtownie, aby pozbyć się jak najprędzej swego odbicia. Widocznie Alicja była dla mnie czymś w rodzaju ekranu, na którym widziałem zawsze swój lustrzany obraz. I albo wydawał mi się zdeformowany, ukształtowany na jej wzór i podobieństwo, a więc fałszywy i wzbudzający mój protest, albo też, ukazując mnie takim, jakim byłem naprawdę, zmuszał po sekundzie kontemplacji do odwrotu, do panicznej ucieczki. W końcu nie wiedziałem już co gorsze: czy istnieć w kimś jako fałszywe wyobrażenie o sobie czy też ż-yć w nim jako odbicie prawdziwe, lecz nie nadające się do oglądania, po prostu nie do zniesienia i nie do przyjęcia. W pierwszych miesiącach po ślubie, kiedy trwały jeszcze owe parady, pokazy, owo demonstrowanie zasobów własnych a także licytacje przeżyć minionych, ponosiłem same klęski i uciekałem często z pola walki. Wiedziałem, że ludzie niechętnie słuchają o cudzych przeżyciach, zwłaszcza odmiennych od własnych, że to ich w gruncie rzeczy nudzi i męczy. Obserwowałem często jak Magda, moi koledzy, nawet Mała nie mogli wytrwać do końca w roli biernych odbiorców przekazu. Zawsze w jakiejś chwili włączali się do gry aktywnie, przechodzili sami na emisję, zmuszając mnie do zamilknięcia i słuchania, właśnie w tej wyjątkowej chwili, gdy zdecydowałem się wreszcie mówić i to mówić szczerze. Myślałem, że z Alicją nic podobnego nie może mi się przydarzyć, ponieważ moja historia była wariantem jej historii i moja relacja, wzboga- 47 cona i uzupełniona przez nią, mogła być — rzecz rzadka — n:iszq jednoc/.esna, wspólną wypowiedzią. Omyliłem się, ponieważ Alicja nic zamierzała w ogóle brać udziału w turnie-i.ich zwicr/.cń i wspomnień. Nie zależało jej ani na wysłuchaniu mnie, uni nu wypowiedziach własnych. Była z tych ludzi, Mur/y /.a ws/,elki| cenę chcą uwolnić się od koszmaru przez zepchnięcie go w głąb, w podświadomość. Oduczała mnie u icc "d /wierzeń i rozpamiętywali nie słuchając mnie wcale, nie reagując na żadne nieścisłości i wyolbrzymiania, kiedy dopuszczałem się ich celowo, aby ją sprowokować do jakiejś wypowiedzi, do zajęcia stanowiska. Potem, gdy widocznie uznała, że taka bierność z jej strony rozzuchwala mnie i raczej ośmiela, niż zniechęca, zaczęła ucinać wszystkie rozmowy dotyczące naszej przeszłości, rzucając ironiczne uwagi w rodzaju tych: „Wiem, nie musisz mi o tym mówić", „to nie jest żadna rewelacja", „wiadomo, że tak było" lub też zaczynając uśmiechać się trochę drwiąco, a trochę wzgardliwie. Ten uśmiech tak nie pasujący do treści moich wspomnień ranił mnie, mroził i milkłem nieraz w pół słowa. I jak w rozmowach towarzyskich, kiedy nieraz czekałem, aż ktoś, przerwawszy mi najpierw wątek myśli, potem powróci jednak do tematu choćby przez grzeczność, a nawet przypomni ostatnie wypowiedziane słowo, poddając myśl na wzór dyrygenta chóru poddającego ton śpiewakom, tak zawsze miałem nadzieję, że Alicja powróci sama do przerwanego wątku, chociaż byłem pewny, że mnie słucha z roztargnieniem lub nie słucha wcale i moja myśl ani na chwilę nie przerywa biegu jej własnych myśli. Wolałem udaną uwagę niż jej zupełny brak i w takich chwilach milkłem, ciemniałem, matowiałem na twarzy, jak to określiła kiedyś sama. Ale, choć ciemny i matowy, spodziewałem się nadal jakiegoś przejawu zainteresowania z jej strony, jakiegoś pytania, którego ona nie stawiała nigdy, jak gdyby to, co przeżyłem kiedyś, nie interesowało jej wcale. Z początku sądziłem, że chciała w ten sposób rzucić zasłonę dymną i odgrodzić przynajmniej siebie od naszego kalekiego dzieciństwa, ale później doszedłem do wniosku, że starała się wielu rzeczy o mnie nie wiedzieć i nie rozumieć z obawy, aby ich w końcu nie zaakceptować. Zrozumienie 48 I pełne, całkowite, będące j'uż jakąś aprobatą cudzej myśli, argumentacji czy postawy jest przejściem na pozycje przeciwnika i spojrzeniem na rzeczywistość jego oczyma. Jeżeli przeczyła z przekonaniem, uparcie i stale, mogła — przy całej swej inteligencji — czynić to jedynie dlatego, że nie wiedziała nigdy dokładnie czemu zaprzecza ani co unicestwia. Odpychając z zasady moje zwierzenia a nawet myśli zamiast je poznawać, przetrawiać i częściowo przyswajać sobie, jak się przyswaja nieświadomie każdą nową myśl przenikającą do mózgu z zewnątrz, utrzymywała się bez trudu na swoich pozycjach. Nie mogłem jej ani zagrozić, ani wciągnąć w orbitę moich doznań i przeżyć. Sposób jak każdy inny. Ale nie umiałem, nie umiem dotychczas pogodzić się z tą szklaną taflą, którą stawiała między nami w chwilach, gdy nawracałem do przeszłości i próbowałem szukać u mojej żony zrozumienia, współczucia, a może i pomocy. Alicja twierdzi, nie bez racji, że mam skłonność do przeżywania katastroficznie silnych uczuć, a także nadmierną nieufność do otoczenia. To prawda, byłem zawsze nieufny i bardzo ostrożny w nowych dla mnie środowiskach, ale nie dlatego, że nienawidziłem ludzi, tylko ponieważ wiedziałem już, że nie potrafię z nimi współżyć. Nie prowadziłem nigdy batalii z otoczeniem, przeciwnie koncentrowałem się na męczącej walce ze sobą, ze swoim nieprzystosowaniem do życia społecznego. Wszelka aklimatyzacja przychodziła mi zawsze z wielkim trudem i tak jak nie wrosłem w warunki, jakie stworzyłem sobie dzięki moim małżeństwom, tak nie czułem się dobrze wśród ludzi, z którymi przyszło mi pracować później, już po ukończeniu studiów. Przystosować się — czyli nagiąć do czyichś wymagań, wszystko jedno czy to będą żądania stawiane przez przyrodę, czy przez ludzi; nabyć takich właściwości i wytworzyć w sobie takie cechy, które zwiększą szansę biologicznego i emocjonalnego trwania. Jestem widocznie niezdolny do nabycia tych wszystkich właściwości ułatwiających życie i zabezpie- 3 Jabłko granatu 49 czających normalne funkcjonowanie ciała oraz umysłu, toteż łatwo było mnie urazk, uszkodzić, a moje kontakty z otoczeniem kom/yly siv zawsze porażką, kto wie czy nie z braku ufności, kiórcgn tu uczucia pozbawiono mnie, gdy byłem mały. Alicja, która powinna mv /ti;u na psychologii młodocianych jako zamiłowany pediatra, twierdzi, że dziecku bardziej niż człowiekowi dorosłemu niezbędne jest poczucie bezpieczeństwa, konieczna jest miłość. Gdy miłość zostanie mu odjęta przez los czy z winy rodziców, w jego uczuciowości powstają luki i nie potrafi już być czułym i ufnym, nie umie się nawet uśmiechać. Podobnie, jeżeli zbyt wcześnie zacznie żyć w atmosferze zagrożenia i strachu, nie odzyska nigdy odwagi. Upraszczam, wulgaryzuję, to rzecz pewna — nie jestem psychologiem — ale wiem, że brak mi istotnie ufności i odwagi i że, nie będąc mizantropem, w jakiś jednak sposób nie znoszę kontaktu z ludźmi, nie mogę ani przystosować się do nich, ani obcować z nimi zbyt długo. Często łapię się na tym, że bez powodu skracam chwile rozmowy lub staję się w stosunku do rozmówcy nieuważny, rozdrażniony, marząc o ucieczce. Czasem próbuję dostosować się do odczuwania, myślenia i swobodnego sposobu bycia innych, ale wtedy robię się nienaturalny, mówię rzeczy, których nie myślę i, chociaż czuję fałsz tych zbędnych wypowiedzi, kryguję się nadal, uśmiecham sztucznie, zawsze nie w porę. Gram, ale gram źle, zgrywając się. Wreszcie uciekam z powrotem od ludzi w trudną, gorzką samotność, w świat myśli, w którym czuję się opuszczony, nawet pokrzywdzony, ale przynajmniej prawdziwy. Może dlatego, idąc ulicą, przechodzę nieraz na drugą stronę jezdni lub kryję się w cieniu wystawowych markiz, byle tylko uniknąć spotkania z jakimś obojętnym znajomym? Czuję się sam wśród ludzi nie tylko wskutek trudności nawiązania kontaktu, lecz chyba także z obawy, że wydam się nudny i męczący tym, którzy zechcą mi poświęcić czas, choć mogliby napewno spędzić go lepiej niż na rozmowie ze mną. Spóźniłem się kiedyś na odczyt, na który ściągnęła mnie Alicja. Przyszedłem znacznie później niż ona i nie widząc wolnych miejsc w ostatnich rzędach, stałem przez cały czas 50 ui. w pobliżu drzwi. W przerwie Alicja odnalazła mnie i przyszła się przywitać. Zapytała wtedy: — Nie widziałeś mnie? — Ależ tak. Zobaczyłem od razu. Roześmiała się. — Byłam pewna, że raczej zemdlejesz stojąc za długo niż zdecydujesz się przejść przez całą salę, żeby usiąść koło mnie w pierwszym rzędzie. Istotnie unikałem eksponowanych miejsc i stanowisk, a na przyjęciach — kontaktu z najważniejszą w tym towarzystwie osobą. Brak odwagi? Może. Brak wiary w siebie? Przede wszystkim. Próbowałem mimo to jako bodźca podpatrywania ludzi, którzy coś osiągnęli w życiu i wracałem często, zwłaszcza podczas bezsennych nocy, do Plutarcha. Ale w tym studiowaniu żywotów sławnych mężów i biografii innych, współczesnych sław, nie było żadnych elementów starcia, rywalizacji, substytucji. Nawet inkrustując jakąś vłe romancee krótkotrwałymi snami, nie widziałem w nich nigdy siebie na miejscu bohatera. Po prostu czułem potrzebę utwierdzania się w przekonaniu, że człowiek, inny człowiek, może być aż taki wielki, odważny, zuchwały. Może być, jeżeli chce. Ja chciałem. Ale osiągałem tylko tyle, że odrywając się od tych krzepiących lektur czułem się odrobinę bardziej życzliwy sobie i światu. Nadzieja. Zawsze ją miałem, spodziewając się, że nagle zmieni się wszystko: ludzie, moje życie a przede wszystkim ja sam. Czułem, że jestem nikim, a przecież pragnąłem coś stworzyć, zdziałać, żyć w zgodzie i harmonii z otaczającym mnie światem. Zaczynałem wiele razy wszystko od początku i zawsze — rzecz dziwna — wracałem do punktu wyjścia. I wtedy jakąś przewrotną ulgę sprawiała mi myśl, że istnieje jednak przyczyna główna, pierwsza, z powodu której jestem taki, jaki jestem: okaleczały, niezdolny do należytego reagowania na trudne sytuacje konfliktowe. Jak człowiek słaby, 51 I i;' stojący przed zadaniem przekraczającym jego siły, ucieka w chorobę i nią usprawiedliwia swoją niemożność działania, tak ja w obliczu piętrzących się przede mną trudności uciekałem w moje drugie, koszmarne dzieciństwo. Choć było właśnie tym, od czego pragnąłem wyzwolić się na jawie i we śnie. We wczesnym dzieciństwie, które nazywam pierwszym, nie wiedziałem co to jest lęk, huśtając się na gałęziach drzew ani wyznając matce grzechy kilkuletniego malca. Ale poznałem wrogość obcego świata zbyt wcześnie. Wtedy nauczyłem się bać. Jeżeli jest to choroba, nigdy z niej nie wyzdrowieję. — Toni! — Weszlaś tak cicho, Alicjo. Przestraszyłem się. — Miałeś tragiczne oczy. Nie lubię, kiedy wpatrujesz się nieruchomo w jeden punkt. — Po prostu myślę. — O czymś przykrym? — O sobie. Więc chyba tak, o czymś niewesołym. — Proszę cię... — Dobrze, już milczę. — Posłuchaj, mógłbyś zacząć po trochu wstawać. Nudzisz się w łóżku. — Może. — Wydaje ci się, że to co innego? — Sam nie wiem... — Ale ja wiem. Znowu wspominasz. — Nie, nie... Podaj mi, proszę, tamtą książkę. Będę czytał. Odeszła z brwiami uniesionymi w górę, co jest u Alicji równoznaczne ze wzruszeniem ramion. Zastanawiam się, kiedy tak patrzę na nią zrównoważoną, spokojną i zawsze trzeźwą, co w niej zostało z tej przeszłości, którą gotowa jest wypalić we mnie rozżarzonymi kleszczami, a której — nieświadomie i wbrew interesom własnym — jest najbardziej czujnym strażnikiem? 52 Popełniałem z początku ten błąd, że starałem się zdefiniować, określić słowami każde wrażenie, które mnie zaledwie musnęło. Jeżeli było przyjemne, traciło na tej materializacji, jak każde dzieło ludzkie z reguły ułomne i tylko częściowo wierne, a więc w gruncie rzeczy niepodobne do prawzoru, do samego odczucia. Jeżeli ulotne wrażenie było przykre, błąd stawał się tym większy, że w ten sposób utrwalałem je, zatrzymywałem i oswajałem, zamiast — jak to robi Alicja — bronić się przed wszystkim, co jest nieprzyjemne i co powinno pozostać na zawsze obce, nie obłaskawione, jak dzikie zwierzę o ostrych, boleśnie raniących pazurach. Nauczyłem się wiele. Nie wracam już do naszych wspólnych przeżyć w przeszłości. Nie drażnię Alicji, nie popełniam żadnego błędu. Chowam się w skorupę milczenia jak żółw. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy zrozumiałem, że i w tym związku, choć jest nas dwoje, jestem znowu sam. Ale stało się to chyba tego dnia, gdy Alicja zastała mnie nad listem Mali, opisującym jej pobyt nad morzem z małą. Nagle, jakby przyszła jej do głowy jakaś zaskakująca myśl — może dlatego nowa, że dotyczyła mnie i moich spraw, a więc właśnie tego, czego nie usiłowała nigdy zgłębić i poznać — usiadła po drugiej stronie biurka. Zdawała się składać i porządkować moje rozrzucone papiery, czego wie, że nie znoszę, ale jednocześnie nie spuszczała ze mnie oczu, przyglądając mi się tak, jakby zobaczyła po raz pierwszy. Nagle spytała: — Nie masz... nie miałeś żadnej fotografii? Wiedziałem, że myśli o tamtej. Tego tematu nie poruszaliśmy ze sobą nigdy i sądzę, że przyszło jej na myśl właśnie to: skoro usiłowałem mówić z nią tylko o nieszczęśliwych dniach dzieciństwa, widocznie późniejsze przemilczane lata były dla mnie mimo wszystko szczęśliwe. 53 I A I .1. — Nie przechowuję żadnych fotografii ani listów. — Poza tamtym obrazkiem? — Właśnie. — To nie jest odpowiedź. A raczej odpowiedź dziwna dla kogoś, kto jak ty nie może oderwać się od własnej przeszłości. — Równie dziwna, jak twoje nagłe zainteresowanie. To przecież od ciebie miałem uczyć się sztuki zapominania. — O wszystkim co złe, przykre i krzywdzące, tak. Byłem na właściwym tropie. — A ty? Jeżeli z twojej pamięci wymazane są wszystkie krzywdy i cierpienia, dlaczego nie dzielisz się ze mną nigdy tą pogodą, która ciebie powinna przepełniać, tą radością, której musisz mieć w nadmiarze, skoro na nic innego, prócz doznań przyjemnych planowo nie rezerwujesz miejsca? — Myślałam, że ta pogoda ciebie drażni. Nie pytałeś mnie nigdy... — I nie zapytam. Nie interesują mnie recepty — nawet twoje — na to, jak być spokojnym i szczęśliwym. Jeżeli spytałbym się kiedyś, to raczej o to, czy istniało w twoim życiu szczęście nie wypracowane, ale 'spontaniczne, irracjonalne? Jakie były twoje przelotne uczucia, radości, czy istniały kiedykolwiek szalone a poniechane plany? Nie zrealizowane, bo zbyt naiwne, marzenia... — Te wszystkie dzieciństwa? Cóż w nich mogłoby interesować ciebie? — To nie jest właściwa odpowiedź. To także unik. Nie podnosząc oczu odpowiedziała po chwili bardzo cicho, prawie szeptem: — Uczucia, marzenia... Och, myślę, że wcale nie istniałam przed poznaniem ciebie, Toni. Odwróciła się, odeszła i zostawiła mnie zupełnie zdezorientowanego. Co to było? Przyznanie się, że uczucie do mnie przesłoniło wszystkie inne, uczyniło ją istotą zupełnie nową, zaczynającą dopiero smakować życie? Nie mogłem w to uwierzyć. A więc przyznanie się do klęski, do tego, że dopiero związek ze mną nauczył ją niepotrzebnych marzeń, skłonił do zbędnych i szkodliwych uczuć? Jakich? ..Czy nie powiedziałaby wówczas, że to one „wcale nie istniały", 54 u tymczasem słyszałem wyraźnie owo stwierdzenie „nie istniałam". I wreszcie czy nie była to jeszcze jedna zasłona dymna, jeszcze jeden sposób wymknięcia mi się, odtrącenia moich myśli? Jeżeli tak, nie stało się właściwie nic: każde /. nas pozostało na dawnych pozycjach. Stanowiąc rzekomo jedno, istniejemy nadal obok siebie, naprzeciw siebie, poza sobą — ona, ja. Jesteśmy razem. I jestem zupełnie sam. Na kolorowym obrazku, o którym wspomniała, namalowane są: domek o czerwonej dachówce, wysoki i krzywy gołębnik, a nieco dalej, pod jaskrawo zielonym lasem wieża wiejskiego kościoła. Przed domem wiją się meandry szafranowej ścieżki (nigdy w życiu nie widziałem tak żółtego piasku) ;i pod oknami kwitną szafirowe irysy. Najprawdziwszy kicz. Ale to jest właśnie jedyna pamiątka zachowana z tamtych lat. Namalowałem ten obrazek w wieku siedmiu lat, a więc w rok po wywiezieniu z Polski, w okresie, kiedy miałem jeszcze świeżo w pamięci kształty domu, gołębnika i wieży. Jest to jakby dokument i szukając w moim botanicznym atlasie żywej paginy z hasłem „Jasnota", znajduję tam zawsze ten dom i niebieskie irysy mojej matki. Pamiętam, że wkładając kiedyś po latach ten naiwny pejzaż mego dzieciństwa do atlasu, miałem przez chwilę pokusę, aby wymalować kwiat jasnoty na trawniku, tuż przy ścieżce, albo na dole obrazka, sygnując go nim jak gmerkiem. Ale natychmiast uprzytomniłem sobie, że byłoby to podwójne fałszerstwo; kiedy powstawało to dzieło ja, Toni Wegerich, Toni Nie Wiem Jak, nie wiedziałem, nic o Jasnocie dającej mi nazwisko i nie mogła ona zakwitnąć pod mymi siedmioletnimi palcami nawet gmerkiem, o którym też nie wiedziałem nic, nie przeczuwając nawet istnienia znaków wytwórczych, umieszczanych niegdyś na rzemieślniczych wyrobach. Tak więc obrazek mój pozostał nie podpisany, absolutnie autentyczny, opatrzony tylko koślawą datą 1942 r. Zastanawiałem się nieraz w jakim stopniu ten dziecinny bohomaz jest wiernym odbiciem rzeczywistości, której kontury czas 55 zatarł już w pamięci? Jeżeli wiem, że kolor piasku na ścieżce! jest równie nieprawdopodobny i;ik jej meandry, kto mi za-J ręczy, że wieża jc)»t prawdziwym odbiciem tej, której szukamj którą pragnąłem miw»/,c oilnaK vi .' A sam dom? Czy miajj az cztery okna oil Irontu, jak n;i olira/.ku, czy też tylko dwaj albo sześć? Cóż więc jest pniuil.i, jakie elementy mogły ist-J nieć rzeczywiście i może isiuicjii n-szcze do dziś? Chyba tylko sam układ przestrzenny: las tuż przy kościele i najbliższy w tym otoczeniu dom kryty czerwoną dachówką. Ale już i to nie należy do rzeczy pewnych: tyle domów wojna zamieniła w porosłe chwastami ruiny, tylu innym odmieniła rodzajl i barwę dachów. Pozostawał tylko dziwny kształt wieży i jeśla nie została zburzona, jeśli trwa — ona jedna może mi kiedy pomóc w oc;nalezieniu miejsca, gdzie stał dom mego szczęśliwego dzieciństwa i gdzie kwitły niebieskie irysy, których już| dawno nie ma. Nieprawdopodobne meandry ścieżki prowadzącej do drzwi domu... Nie były żadnym symbolem, nie miały oczywiście sugerować ani mnie, ani widzom, że moja droga do praźródła będzie długa i pokrętna. O symbolicznych meandrach i długiej tułaczce pomyślałem znacznie później, kiedy obrazek od lat leżał juz wśród sztywnych kart atlasu, ale wiem skąd się meandry tam wzięty i jaka była ich geneza, choć obecnie mają dla mnie wymowę raczej gorzką. Kilka miesięcy Przed porwaniem, wczesną wiosną, poszedłem z rtiamą na podmokłe łąki. Był czas powodzi, a właściwie odpływu wzburzonych wód i wyłaniała się już z nich jakaś olbrzymia, kędzierzawa głowa, kudły świeżej zieloności. Po raz pierwszy widziałem to, co mama nazwała wyspą, i zapytałem czy na takiej wyspie mogą istnieć rzeki? Zajęta obserwowaniem zalanych łąk odpowiedziała mi lakonicznie, że tak, ale nie 56 indała nic więcej i nadal wiedziałem o wyspie tylko tyle, że irst kępą ziemi, a o rzece, że jest wodą, że płynie, że jej brzegi mogą wić się bardzo kapryśnie. Ta ubożuchna wiedza malca, i i óry widział w życiu tylko krótki odcinek strumienia, pły-n;|cego wśród łąk, w połączeniu z zachwytem doznanym na Aidok wyłaniającej się z wód tajemniczej wyspy, dały w wyniku mój pierwszy w życiu pejzaż „z natury". A jednocześnie .lały się przyczyną zupełnej klęski jako artysty i jedną z najboleśniejszych ran zadanych miłości własnej człowieczka zwanego żartobliwie „Toni". Na tym prototypie późniejszych obrazków, a więc i tego, który przechowuję w atlasie, pośród niebieskiej płachty szeroko rozlanych wód leżała okrągła wyspa z wysoką wieżą i z jednym tylko domem na środku, domem o czerwonej dachówce. Żadnych dróg i ścieżek tam nie było, natomiast spod dwóch stopni tarasu wypływała rzeka i, wijąc się, tworząc koncentryczne koła, opływała dokoła wyspę. Koniec tych wężowych zwojów umieściłem na szczycie jedynej góry, która, wyparta przez meandry wód, znalazła się tuż przy brzegu. Pracowałem nad tym obrazkiem bardzo pilnie i niewątpliwie zrobiłem wszystko, co mogłem, aby olbrzymiej długości rzeka ułożyła posłusznie swoje cielsko na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, wypełniając wyspę bez reszty. Pokazałem to dzieło mamie jeszcze przepełniony gorączką tworzenia i tym okrutniejszy wydał mi się wybuch jej śmiechu. — Cóż to za osobliwość? Jakaś niezwykła rzeka, bez ujścia ani źródła? Bo jeśli się zaczyna na tej górze, musi wpadać do naszego domu? Obraziłem się. —- Ona się przy nim zaczyna. Wypływa spod tarasu, żeby nam było łatwo wsiąść do łódki. — I w którą stronę płynie? — Nie widzisz? Ciągle przed siebie. Ale musi bez przerwy zakręcać, bo przecież wyspa jest okrągła. — Dobrze, a gdzie jest jej ujście? 57 P Nie rozumiałem. Próbowałem komentować dalej. — Ona kończy się na tej górze. Żeby można było łatwo dopłynąć na szczyt i stamtąd patrzeć na powódź. Prostota tego rozwiązania nie zaimponowała jej wcale, przeciwnie, roześmiała się znowu: — Głuptasku, osiołku najmilszy... Już po chwili byłem purpurowy jak dachówka na obrazku, bardzo nieszczęśliwy i tak wściekły, że wyrwałem się z jej: rąk i zaszyłem w najdalszym kącie pokoju, pod łóżkiem. Nie pobiegłem do ogrodu ani do lasu, bo przyroda wydała mi się nagle zdrajcą, kryjącym w sobie zbyt wiele tajemnic wyłącznie w celu upokorzenia mnie i zawstydzenia. Mój mały, bezpieczny światek nagle się zawalił. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem o istnieniu wysp, od dziś muszę stawiać zupełnie inne wymagania moim rzekom. Góry przestaną odtąd być punktem docelowym dla dróg wodnych a nawet przeciwnie, staną się tylko świadkami nędznych, wątłych początków strumieni i strumyczków. Ujście, źródło, koryto rzeki... Spadek wód. W górę, w dół rzeki. Jej lewy i prawy brzeg, wysoki albo niski. Z prądem i pod prąd. Wartki nurt. Ławice piachu, mielizny, łachy, zatoki i zatoczki. Jazy, zapory, wodospady, śluzy... Słowa niespodzianki, słowa — zasadzki, nowe nieznane słowa, lawina słów, przerwanie tamy, powódź. Czułem się jak łąka zatopiona przez brudną, spienioną wodę i bojąc się, że sam wyłonię się z niej jakąś nieznaną wyspą, niedostępną memu poznaniu, płakałem po raz pierwszy z powodu mamy, z powodu własnej niewiedzy i skomplikowanej budowy świata. Teraz wiem, że doznawałem uczuć podobnych do tych, jakich doznaje każdy odkrywca czy uczony, każdy twórca świadomy swej bezsiły, ograniczoności ludzkiego umysłu. Ale wówczas starałem się, mszcząc się na swym dziele, wymazać z pamięci niefortunny obraz, co zresztą okazało się niemożliwe. Stworzona przeze mnie rzeka nie chciała przestać istnieć, okręcała się wokół mnie i daremnie usiłowałem wydobyć się spośród tych malowanych zwojów. Otaczały mnie coraz ciaśniej, zgniatały i dusiły tak, że wreszcie, przerażony, zacząłem krzyczeć. Takiego właśnie — na wpół uduszonego od łez i krzyku — odnalazła wreszcie mama i położyła natychmiast do łóżka. Siedziała przy mnie długo i nie śmiała się już. Musiała zrozumieć jak bolesny, jak gorzki i sprowadzający na manowce bywa czasem proces twórczy. i Nie mając dzieci własnych Alicja wyżywa się w leczeniu cudzych, do których zaliczyła i mnie. Powiedziała mi kiedyś, że jądrem nerwicy bywa zawsze brak poczucia wspólnoty ze światem i brak odwagi. Obie te cechy, których mnie podobno brak, ona ma w takim nadmiarze, że wystarczyłyby dla nas obojga. Do objawów somatycznych mojej nerwowości Alicja zalicza uskarżanie się na częste bóle głowy i bezsenność, a do objawów natury psychologicznej — brak wiary w siebie, stany lękowe i nie opuszczające mnie nigdy uczucie zagrożenia. — Jesteś emocjonalnie niedojrzały, Toni. Diagnoza może trafna, natomiast terapia pozostawia dużo do życzenia. Alicja nie unika sytuacji, które stwarzają lub potęgują u partnera poczucie niższości i nie potrafi, choć może tego pragnie, uwolnić mnie od obsesji, od lęku. Wie dobrze — właściwie ona jedna to wie — że zagrożenie życia, kary, bicie, ustawiczny wrzask, uczyniły ze mnie zaszczute zwierzę, nieufne, płochliwe i z pewnością nieudolne. Nerwica i emocjonalna niedojrzałość są skutkiem, nie przyczyną. Trudno mi także uwierzyć, że reagując na konflikt przypisuję zawsze winę za niepowodzenia nie sobie, ale przeszkodzie. Wysiłki Alicji zmierzające do dodania odwagi są po prostu niezręczne i kończą się zniechęceniem mnie do każdego wysiłku, do każdej podjętej akcji, do siebie samego. Słuchałem kiedyś, jak tłumaczyła pewnej matce, że swoim postępowaniem ujawnia a także podkreśla nieudolność i niesamodzielność pięcioletniego synka. — Jak pani reaguje, gdy on, zbudowawszy z klocków jakąś budowlę, wreszcie woła panią, aby się pochwalić, że jego budynek jest już gotów? Czy nie wzrusza pani ramionami, pytając gdzie tu jest w ogóle dom? Czy nie mówi pani, że „to" trzeba zburzyć lub nawet burzy to sama, żeby mu pokazać, jak się buduje takie domy? 58 59 JL O mało nie odpowiedziałem za jej rozmówczynię że tak, tą Alicja postępuje w ten sposób zawsze. Rozrzuca wszystkie* moje konstrukcje, po wykazaniu ich nieprzydatności lub| śmieszności i demonstruje, jak takie konstrukcje stawiać na- i leży. Po czym, już bez mego udziału, buduje swój własny dom. Bezsenność jest oglądaniem własnego wnętrza w czarnym lustrze nocy. Znika najbliższe otoczenie, zacierają się przyjazne kontury pokoju i rozstępują ściany, uginające się pod ciężarem książek czy też obrazów. Człowiek znajduje się nagle w przestrzeni bez granic i końca, w czerni międzyplanetarnej i wydaje mu się, że runąwszy w jakąś przepaść leci gdzieś, spada, nie może osiągnąć dna niepamięci. Znikają wszystkie kształty i pozostaje tylko myśl, która — nie mogąc zaczepić się o nie istniejącą w mroku rzeczywistość — żyje wyłącznie odpadkami przeszłości lub narkotyzuje się zapachem tego, co dopiero rozkwitnie, stanie się kształtem w najbliższej przyszłości. Odczuwam to właśnie tak: to, co dopiero powstaje, co jest in statu nascendi, może być dostępne naszym zmysłom jedynie przez zapach, który emanuje z marzeń o nim. Tak cukiernik, pochylając się nad pełną dzieżą, najpierw stwierdza, że zapach ciasta jest doskonały i zapowiada dobrze wyrośniętą babę, a dopiero potem, po jakimś upływie czasu, ocenia rzeczywistą wartość wyrobu. I niezależnie od tego, czy jego przewidywania się spełnią, czy też nie i czy najbliższa przyszłość przyniesie pulchną, puszystą babę czy twór nie udany i zakalcowaty, zapach pozostanie: najpierw poprzedza, zapowiada, a potem dotrzymuje obietnic niezależnie od kształtu, konsystencji i wartości wypieku. Może dlatego rozmyślanie o czymś, co dopiero będzie istnieć w przyszłości, ma dla mnie przede wszystkim zapach. Przyjemnie pachną myśli o podróżach, włóczęgach, marzenia o lecie, kobietach i miłości. Stąd chyba powstało potoczne wyrażenie „zapachniało czym" — w znaczeniu: zanosi się na coś, coś jest bliskie w czasie i przestrzeni. Zapachniało wsią, 60 wiosną. Marzenia o wolności mają ostry, orzeźwiający zapach wiatru, a z przewidywań przyszłych potknięć, przykrości i klęsk bije zapach wręcz przykry. Marzenia o wielkości i sławie pachną zapewne laurowym liściem, o bohaterstwie — potem i krwią, a myśli o śmierci czuć nieodmiennie kadzidłem, stęchlizną i zgniłymi liśćmi. Kiedy leżę w bezsenną noc z zamkniętymi oczyma i nie pogrążam się w aromatach, woniach, zapachach, wyziewach albo fetorach, wiem, że za chwilę wrócą do mnie jakieś oka-leczałe fragmenty zdarzeń, cala moja przeszłość zdeformowana przez pamięć. Niedokładność pamięci polega zresztą nie tylko na tym, że odtwarza ona niedokładnie, a więc niekompletnie jakiś przedmiot, istotę lub zdarzenie. Gorzej, że uzupełnia dowolnie wszystkie braki i luki, że owe „plomby" fantazji bywają często fałszywe. W rezultacie, jakby miniona rzeczywistość nie była dość koszmarna, dorysowuję ją jeszcze we wspomnieniach, cieniuję, ubarwiam, aby po chwili zadawać sobie pytanie, czy tak było istotnie, czy też już zasnąłem i śnię? W pierwszych latach owego spędzania nocy z otwartymi w przeszłość oczyma łaknąłem snu, byłem spragniony marzeń sennych, dających choćby na krótko zapomnienie. Chcąc je przywołać czytałem do późna w noc książki pogodne, naiwnie optymistyczne albo też reportaże z ezgzotycznych podróży. Czytałem tak długo, aż zmęczone oczy przestawały mi służyć, opadały powieki, książka wysuwała się z rąk. Budziłem się po godzinie z uczuciem chłodu i niewygody: cierpły palce odsłoniętych rąk, raziło światło lampy, książka gniotła piersi jak wyrzut. Zaczynałem cały ceremoniał od nowa: wygodna pozycja, relaks całego ciała, potem czytanie do następnego zaśnięcia, z reguły krótszego niż poprzednie. Spoglądałem na budzik, aby przekonać się, że znów drzemałem, choć wydawało mi się, że czytam dalej, że nawet pamiętam ostatnie gesty czy słowa wypowiedziane przez bohaterów powieści. Wracałem więc do książki, aby stwierdzić, co było dalej i okazywało się, że tekst wcale nie zawiera scen podobnych do tych, które mi się przyśniły. Zawstydzał mnie i mój pseudosen, i owo pseudoczytanie, wracałem więc zawsze do strony poprzedniej, źle przeczyta- 61 nej, żeby raz jeszcze przebiec ją oczyma bardzo uważnie. I wreszcie, gdzieś nad ranem, nje zdając sobie sprawy z przekraczania granicy między jawą i snem, zasypiałem nad książką bogato ilustrowaną przez wtręty senne i równie umęczoną jak ja. Kiedy indziej, w środku nocy, zniecierpliwiony przewracaniem się z boku na bok, próbowałem zasiadać do biurka, do tłumaczeń. Już wtedy byłem świadomy tego, że najlepszym sposobem na uwolnienie się od obsesyjnych myśli własnych jest śledzenie myśli cudzej. Tego rodzaju terapia nie jest możliwa ani w czasie rozmowy, ani w trakcie procesu czytania. Czytając można być uwikłanym we własne rozmyślania do tego stopnia, że nie wie się nawet, jaka jest treść tego, co się czyta. Miałem aż za wiele okazji w bezsenne noce, aby się o tym przekonać i nieraz, przywoławszy sam siebie do porządku, stwierdzałem ze zdumieniem, że muszę się cofnąć o dwie, trzy strony wstecz, żeby powrócić do tekstu, który przeczytałem świadomie i zapamiętałem. Dalsze strony zostały tylko przeze mnie muśnięte oczyma, kartki przewrócone moją ręką, ale nic z ich treści do mnie nie dotarło. Nazywałem takie strony, które były w pewnym sensie puste, inkrustowanymi moją myślą. I, gdybym kiedyś prześledził uważnie ten cały proces pseudoczytania, notując „inkrustowane" strony, okazałoby się na pewno, że wszystkie książki, które czytam nocą, są napisane w tym samym stopniu przez autora, co przeze mnie. Można by to nazwać współautorstwem inkrustowanym- Z tłumaczeniem nie może zdarzyć się nic podobnego. I — obojętne czy mam przed sobą nudny, urzędowy dokument w języku niemieckim, czy też pasjonującą książkę wybitnego pisarza _ pozostaję zawsze wierny tekstowi, który tłumaczę na polski. Może dlatego, że muszę iść krok w krok za cudzą myślą, że zajęty jestem bez reszty nicowaniem jej, smakowaniem, a wreszcie formułowaniem w innym języku, nie zdarzają mi się nigdy jako tłumaczowi strony „inkrustowane". Z chwilą gdy czuję się zmęczony, nie tylko odkładam książkę, ale i przestaję współmyśleć, jednomyśleć, jeżeli można użyć takiego czasownika, odpowiadającego istniejącym wyrazom: jednomyślny i jednomyślnie. Nie mogę sobie ufać tylko jako czytelnik. 62 Siadając nocą do tłumaczeń pocieszałem się zawsze tym, że w ten sposób nic nie będzie przynajmniej stracona i skorzysta na niej zbliżający się dzień, mniej obciążony pracą. Było to także jedyne dostępne zwycięstwo nad bezsenną nocą i zdawało mi się, że w ten sposób nie ulegam jej, nie godzę się stać się jej ofiarą udręczoną i chorą ze znużenia. Przeciwnie, to ja byłem górą, kiedy oszukiwałem ją, zamieniając godziny nocne w intensywne czuwanie, niemal w normalny dzień pracy. Ale bywały także noce bezsenne z innego powodu, z obawy przed zapadnięciem w sen. Zdarzało się to wtedy, gdy udało mi się zdrzemnąć od razu, zwykle po zażyciu nasennego środka i gdy budziłem się z krzykiem, ponieważ napastowały mnie dobrze znane, wciąż powracające koszmary. Było ich kilka, ale pamiętam dobrze treść tylko trzech czy czterech: jestem znów na łące, w pogoni za królikiem, nurkuję w głąb zielonego rowu i nagle rzuca się na mnie człowiek w czarnym mundurze, szarpie za włosy, za ręce, jakiś ciężar pada na moją pierś, szamocę się, ale on dusi mnie, unosi i wiem, na pewno wiem, że raz jeszcze zostałem porwany. Obudzony własnym krzykiem przypominam sobie, że nie jestem dzieckiem, że to wszystko nie może się dziać teraz ze mną, człowiekiem dorosłym, a mimo to zamieram, czuję serce nadal bijące w gardle i trzeźwieję zupełnie, bojąc się śnić dalej. Uspokajam się bardzo powoli, zapalam światło, biorę książkę do ręki. Tym razem nie po to, aby zdrzemnąć się nad nią, ale przeciwnie, aby czytając nie móc zasnąć, nie zobaczyć znowu ludzi w czarnych mundurach. Drugi sen jest jeszcze gorszy: przeżywam daremną ucieczkę z lagru. Jest nas dwóch, tamten biegnie ze mną w gęstej, lepkiej mgle, ale w jakiejś chwili puszcza moją rękę, rozpływa się i zostaję zupełnie sam. Krzyczę: „Jarek, Jarek!" — choć wiem, że krzyczeć nie wolno, że ucieka się w absolutnej ciszy. Mgła, która wydawała się przyjazna naszym zamiarom, sprzyjająca ucieczce, nagle zdradza mnie, staje się mlecznobiałym słupem i nie mogę już biec, słyszę krzyki strażników, szczekanie psów za sobą i wiem, że zaraz zostanę rozszarpany na strzępy. Próbuję wspiąć się na słup, rozwarte paszcze i czerwone języki stanowią wirujące koło u jego podstawy. Czuję, że moje palce nie mają się o co zaczepić, wyrywają ze słupa 63 jedynie kłęby miękkiej mgły i ślizgam się, zsuwam, staczam wprost na rozszalałe wilczury. Boję się tego snu, ale najbardziej nienawidzę trzeciego koszmaru. Nie zdradzają mnie wtedy ani ludzie, ani zwierzęta i mgła, zdrajcą staję się ja sam. Jest to sen powtarzający się często: zagubiony w nieznanym kraju szukam matki. Biegnę najczęściej drogą, zbaczam do zagajników, okrążam pnie drzew, zaglądam do okien mijanych domów. Wiem, że powinna być gdzieś blisko i że mógłbym ją odnaleźć, gdybym miał siły wyminąć kobiecą postać idącą mi naprzeciw. Ale nie mam tych sił. Gdy tylko zbliży się do mnie, gdy zobaczę, że nachyla się i wyciąga ku mnie ramiona, biegnę ku niej, wtulam twarz w fałdy płaszcza, tulę się do niej rozpaczliwie i krzyczę... Tak, to najokropniejsze, że krzyczę: „Mutti!" Ona unosi moją głowę, ociera łzy i zaczyna się uśmiechać. Ma ciemne oczy Hildy i twarz kobiety znanej mi tylko z tego snu. Czasami jej uśmiech staje się po chwili śmiechem, urągliwym rechotem i wtedy odpycham ją, świadomy swojej pomyłki, swojej zdrady. Odwracam się i idę z powrotem, chociaż wiem, że tamten teren — już przebadany przeze mnie — jest pusty i że straciłem ostatnią szansę, aby dojść, aby osiągnąć ją. Goni mnie zły śmiech fałszywej matki, od którego uciekam, nie mogąc jednak oderwać nóg od piaszczystej drogi. Grzęznę, zapadam się, wreszcie muszę stanąć — i to jest zawsze koniec snu, przebudzenie. Ale czasem, co jest chyba jeszcze gorsze, tamta nie śmieje się wcale i — tuląc się do niej — wiem, że to nie mama, że nie powinienem do niej czuć ani odrobiny miłości, a jednak czuję, i wciąż jeszcze ściskając jej kolana, budzę się pełen obrzydzenia do siebie. W ten sposób, nie mając w rzeczywistości matki, mam ich aż dwie w królestwie snu i tęsknotę za pierwszą, prawdziwą, zagłuszam jakąś namiastką uczuć, którą obdarzam wbrew woli kobietę o ciemnych oczach. — Obudź się. Nie krzycz! — Nie chcę! Nie chcę! — To ja, Alicja. Obudź się, Toni. Przebudzenie nagłe, nie lepsze od snu. Jest mi przykro, czuję się zawstydzony i winny: Alicja nie miewa koszmarnych snów, jak oświadczyła mi po pierwszej z takich nocy. Ale, choć jest to prawdopodobne — nie słyszałem nigdy jej krzyku —- nie wydaje mi się możliwe. Kiedyś, gdy nasze tapczany stały jeszcze obok siebie, czytając długo w noc spojrzałem na nią, ponieważ poruszyła się gwałtownie przez sen. Usłyszałem znane mi odliczanie: „eins, zwei, drei" i po raz pierwszy mogłem wtedy zobaczyć twarz obcą, wykrzywioną grymasem bólu i odrazy, twarz męczonego człowieka. Pytałem ją z rana, czy miała przykre sny, ale zaprzeczyła niemal gwałtownie : — Nie chcesz o tym mówić? — Ależ nie mam nic do powiedzenia! — Zdawało się, że zaraz po północy... — Musiałeś zasnąć nad książką, Toni, i coś ci się przyśniło. Wczoraj nie mogłam zmrużyć oka do pierwszej czy też drugiej. To wszystko. — Wszystko? — Ależ tak! Nie patrzyła w moją stronę i, choć nie przekonany, przestałem nalegać. Była przy mnie, obok mnie, ale jak tamta, szukana we śnie, nieobecna i nieosiągalna. Patrząc wstecz dostrzegam wszystkie fazy rodzenia się tego pomysłu: najpierw zacząłem coraz częściej zaglądać do atlasu, aby przekonać się, że obrazek nie ulotnił się, że jest w swojej kryjówce zupełnie bezpieczny. Potem w powrotnej drodze z redakcji do domu zacząłem obchodzić te księgarnie, w których spodziewałem się znaleźć jakieś ilustrowane przewodniki, katalogi, spisy wiejskich kościołów. Szukałem zapamiętanego kształtu wieży na setkach rysunków i fotografii. Nie dość ufając oczom kupiłem szkło powiększające. Wybierałem je długo i byłem rad z zakupu do chwili, gdy wychodząc od optyka na ulicę spotkałem się twarzą w twarz z Alicją. Było 64 65 za późno, aby się cofnąć, musiała dostrzec rozchybotane za mną drzwi. Zdziwiła się, ponieważ wzrok mam teraz niezły. — Kupujesz okulary? — Zajrzałem tylko... — Przeciwsłoneczne? — Tak. — I już kupiłeś? Szkoda... — Dlaczego? Zresztą, nie było tam nic ciekawego. — Tym lepiej. Dostaniesz je ode mnie na gwiazdkę. — Wiedziałaś? — Ja przecież wszystko wiem. Tak ty przynajmniej twierdzisz. Wróciliśmy razem do domu i zdawało się, że jest wolna od wszelkich podejrzeń. Ale tego wieczoru obserwowała mnie spod spuszczonych rzęs i kiedy, odłożywszy tłumaczony tekst, pochyliłem się nad atlasem, wstała i przeszła bardzo blisko biurka, ocierając się niemal o nie. Położyłem rozwartą dłoń na powiększającym szkle i przewróciłem stronę. Nie jestem pewien, czy dostrzegła ten ruch, bo nie powiedziała nic, ale widocznie nazajutrz, wstawszy wcześniej ode mnie, przeszukała szufladę i bez trudu znalazła kupione szkiełko. Była milcząca i nieprzyjazna przez cały ten dzień. Pogodziła nas dopiero noc, ale wtedy nie poruszaliśmy tego zakazanego tematu. Tym razem unikały się nasze myśli, nie ciała. Teraz wiem, że to była próba, którą Francuzi nazywają „ballon d'essai", ale wówczas posądzałem moją żonę o intencje najgorsze. Tego popołudnia, przerzucając atlas, nie znalazłem w nim mego obrazka. Byłem pewien, że widziałem go tam parę dni temu, że nie chowałem nigdzie indziej. Zacząłem przeszukiwać atlas, szufladę, biurko — bez rezultatu. Chciałem się poskarżyć Alicji, ale po raz pierwszy przyszło mi wtedy na myśl, że nie znajdę w niej sojusznika, tylko wroga. Czyżby zależało jej na zniszczeniu tej pamiątki? Dlaczego? 66 Siedziałem bez ruchu za biurkiem, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Przechodząc przez pokój zapytała: — Co ci jest? — a ponieważ milczałem, dodała po chwili: — Szukasz czegoś? — Obrazka. Nie ma go. — Robiłam wczoraj porządki. — Alicjo? — Tak, wpadł mi do kosza na śmieci. -— Zniszczyłaś go? i— Przypadkiem. — Alicjo! — Nic się chyba nie stało. Umiesz go na pamięć. — Zrobiłaś to? — To boli teraz, wiem. Ale o wiele łatwiej zapomnisz... I odzyskamy spokój... oboje. — Mów za siebie. Nie mam z kradzieżami nic wspólnego. — Chcesz powiedzieć: ze mną także? — Z tobą także. — Toni! — Jak mogłaś! Jak mogłaś! Właśnie ty! Odwróciła się, podeszła do regałów i wyjmując jakąś książkę wielkiego formatu, podała mi ją bez słowa. Nie chciałem nic brać z jej rąk. Musiała to zrozumieć, mój wzrok wyrażał na pewno tę nienawiść, którą wtedy czułem. Otworzyła ją sama na stronie, na której znajdował się ukryty tam obrazek. Powiedziała po prostu: — Jak widzisz, nie mogłam. Ale chciałam... Nie przypuszczałam, że to znaczy dla ciebie aż tyle. Wyrwałem książkę z jej rąk. Odwróciłem się bez słowa i wyszedłem z domu na ulicę. Musiałem być choć przez chwilę sam, musiałem ukryć radość, która dławiła w gardle jak spazm, jak łzy. Przez jakiś czas starałem się nie wertować atlasu, żeby jej nie drażnić. Powiedziała mi kiedyś, w pierwszym roku naszego małżeństwa, że chciałaby dać mi szczęście, ale nie jest 67 1 li pewna czy zechcę je przyjąć od niej, a kiedy się zdziwiłem, dodała: — Nie mogę być nią. Myślałam, że potrafię ją częściowo zastąpić, ale nie, nawet tego nie potrafię. Moje zaprzeczenie wypadło zbyt blado, aby mogło się wydać szczere, i temat mojej matki stal się od tamtej rozmowy tabu dla nas obojga. Nie byłem tak naiwny, abym posądzał ją o zazdrość. Wiedziałem, że Alicji zależy przede wszystkim na tym, aby mnie odizolować od wspomnień, wyleczyć z przeszłości. Uważała tę chorobę za groźniejszą od fizycznej niewydolności mojego serca i mówiła o niej jako o postępującym paraliżu myśli. Mimo że musiałem uznać tę diagnozę za trafną, nie powiedziałem jej tego nigdy, przeciwnie, walcząc o prawo do częstych wypraw w krainę mego dzieciństwa spędzonego z matką, przypisywałem tym wspomnieniom nawet właściwości terapeutyczne. Tamten świat, jedyny ze znanych mi światów, nie był obcy ani wrogi, poza nim natomiast wszystko mogło być źródłem lęków. Zanurzałem się więc we wspomnieniach z najwcześniejszych lat życia jak w sosnowej kąpieli. Alicja miała w pogardzie uciekanie się do takich środków leczniczych. Przypominała mi stale, że ona reaguje zupełnie inaczej i jeżeli ja byłem niepoprawny w grzeszeniu, ona grzeszyła nie mniej monotonią w karceniu, popadając dosłownie w nałóg. I jak w stosunkach między sąsiedzkich nadmierne hałasowanie dzieci z pierwszego piętra wywoływało w rezultacie większe natężenie pretensji ich rodziców do nas niż nas, napominających, do dokuczliwych sąsiadów, tak i ja uznałem w końcu, że Alicja, ze swymi próbami zrównania nas w odczuciach i reakcjach, jest niepoprawna, wręcz męcząca. Kupiłem kiedyś w wigilię świąt Bożego Narodzenia sporą choinkę, którą wepchnęła mi niemal do rąk kobieta, wyprzedająca resztki swoich zielonych zapasów. Kiedy ubieraliśmy drzewko wieczorem, Alicja nie pominęła okazji, aby mi wytknąć sentymentalizm •—• cechę zupełnie jej obcą. Właśnie wieszałem różnokolorowe kule i patrząc na nie, spróbowałem zażartować, że przypominamy te kuliste ozdoby z tą różnicą, że one są puste, podczas gdy sfery osobowości — otaczających koncentrycznie nasze „ja" — są pełne zupełnie różnych treści. Kula, 68 jeśli ją uznać za model psychicznej budowy, składa się w przekroju z warstw o odmiennej grubości i strukturze. U Alicji grubsze są warstwy czynu, u mnie — doznań. Materiał, z którego zbudowane są koncentryczne sfery jej osobowości jest twardy i spoisty, mój — miękki, porowaty i kruchy. Wreszcie, niepodobni wewnętrznie, różnimy się także, jak re choinkowe kule, barwą i blaskiem. W rezultacie przekroje naszych osobowości muszą być zupełnie różne: ona jest nieugięta i mocna, jaskrawa w kolorycie, ja zaś słaby i bezbarwny. Nie przecząc, że powierzchowne i głębsze warstwy naszych osobowości są gatunkowo różne, upierała się jednak przy tym, że powinienem przyjąć mój los z takim samym stoicyzmem jak ona i nie odwracać ustawicznie głowy wstecz. Wtedy zniecierpliwiony tym uporem powiedziałem wreszcie to, co dotychczas formułowałem tylko w myślach. — Znowu porównania naszych doświadczeń, reakcji! Cóż ty możesz wiedzieć na ten temat? Ty, która nigdy nie miałaś matki ? Cios musiał być silny, bo znieruchomiała na chwilę. Ja także patrzyłem wprawdzie na barwne kule, ale nie widziałem już choinki mego dzieciństwa i nie było we mnie nic z tamtego malca nieświadomego ludzkiego okrucieństwa. Sam byłem okrutny i to w stosunku do jedynej istoty, która chciała mi być jakoś pomocna. Wiedziałem, że teraz przez całe święta, patrząc na lśniący kokon choinki, będziemy myśleli oboje o sierocińcu, który od niemowlęcia był jedynym domem Alicji, wojennym domem, skąd wywieziono ją w pierwszym roku okupacji do hitlerowskich Niemiec. I że ja sam spędzę czas na rozpamiętywaniu mojej przeszłości, na nie kończących się konfrontacjach, porównaniach... Nagle drgnąłem, bo poruszyła się, podeszła do drzewka i, zerwawszy dwa różnobarwne cacka, podała mi je w stulonych dłoniach. — Co mam z nimi zrobić? Była bardzo blada, drobne kropelki potu perliły się na czole, tuż nad brwiami. Odpowiedziałem bez namysłu. — Stłucz. 69 I Rzuciła je na ziemię i rozprysły się na tysiące świetlistych) okruchów. Przyglądaliśmy się im przez długą chwilę, bez słów.) Wreszcie, nie patrząc na mnie, z nieodgadnionym uśmiechemi na ustach powiedziała półgłosem. — Teraz są bardziej podobne. Nigdy więcej nie kupiłem choinki. Święta Bożego Narodzę-' nia spędzaliśmy odtąd w Krynicy albo w Zakopanem. i Część druga Toni Wegerich Zostałem porwany. Czy dobrze pamiętam, jak to było? Jak to się mogło stać? Pytano mnie o to wiele razy. Unikałem odpowiedzi, bojąc się komentarzy i zgłaszanych wątpliwości. Ale pamiętam tamten dzień oraz cały ten przeklęty czas, którego stał się początkiem, jakby to było wczoraj, dziś... Stałem na skraju drogi, na przekór surowym zakazom. Stałem, ponieważ do przydrożnego rowu schował się królik, którego spłoszyłem pod lasem. Chciałem dotknąć za wszelką cenę puszystego futerka, poczuć je w rękach, mieć na własność. Wypatrywałem burego kształtu wśród liści ślazu, łopianu i innych pożółkłych ziół, pachnących już rozkładem jesieni. Zaabsorbowany przeszukiwaniem płytkiego rowu i przydroża, pełen nieśmiałej nadziei, że przyczajony królik czeka na dotyk moich rąk, nie zauważyłem nawet, jak jedna z przejeżdżających ciężarówek zjechała na pobocze i zatrzymała się tam. Kiedy umundurowany Niemiec siedzący przy kierownicy otworzył drzwiczki i podszedł do mnie, byłem pewien, że zobaczył królika i zapragnął go także mieć na własność. Pod- 71 niosłem na niego oczy, chcąc upierać się przy prawie pierwszeństwa i dopiero wtedy dostrzegłem, że wpatruje się nie w rów, ale we mnie. Wtedy, w nagłym poczuciu, że i mnie, i królikowi grozi jakieś niebezpieczeństwo, rozłożyłem ręce i powiedziałem: — Uciekł. Był, ale uciekł. Jego oczy zrobiły się nagle czujne. Pochylił się ku mnie i powiedział po polsku, kalecząc wymawiane słowa, ale tak, że mogłem go zrozumieć. — Kto? Kłopiec? — Jaki chłopiec? Wskazał ręką na zachwaszczony rów. — Tu. — To był królik. I dodałem zaraz, ażeby wyeliminować go definitywnie z gry, z pasjonujących łowów. — Mój królik. Wyprostował się i jego oczy straciły wyraz napiętej uwagi. Miał już odchodzić, kiedy nagle jakaś myśl musiała mu przyjść do głowy, bo zdecydowanym ruchem podbił mi brodę i zadarł głowę do góry. Przyglądał się chwilę bardzo uważnie, a potem powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu: — Noch einmal. Jeszcze raz. Nie rozumiałem. — Powtórz. Czyj królik? Mimo gwałtowności gestu nie sprawił mi bólu, a na jego twarzy nie było już tej surowości, co przedtem. Patrząc mu prosto w oczy powtórzyłem: — Mój. Wtedy tamten, odwracając się w stronę ciężarówki, krzyknął: — Hilde! — i znowu — Hilde! Z szoferki wyskoczył ktoś i to była właśnie ona, w stroju pielęgniarki, w białym czepeczku. Stanęła obok nas a tamten zażądał znowu: — Jeszcze raz. I uśmiechnij się. O, tak. Wyszczerzył zęby demonstrując uśmiech. Byłem teraz pewien, że pragnie tego królika bardziej niż myślałem i że z tego powodu tak przymilnie uśmiecha się do mnie. A więc i ja 72 ratując zwierzątko (którego z pewnością już dawno nie było w przydrożnym rowie) uśmiechnąłem się do niego uwodzicielsko, jak uśmiechałem się do mamy, kiedy pytała mnie, czy nie mam chrypki, a ja za wszelką cenę starałem się przekonać ją, że jestem zdrów i otrząsanie czereśni z kropel deszczu nie może mi zaszkodzić. — Ja? — powiedział, ale to było zwrócone do niej i miało charakter zapytania. Zrozumiałem, że od Hildy zależy, czy ten człowiek uznaje moje prawo do królika, czy też nie. Wypowiedziane słowo nie było mi obce, jak wszystkim wojennym dzieciom, i wiedziałem, że może znaczyć tyle co „dobrze" podobnie jak „schnell" znaczyło szybko, a „alle raus" było rozkazem opuszczenia domu. A ponieważ śpieszyło mi się zakończyć spór, i to zakończyć pomyślnie, bo myślami byłem już nie przy nich, tylko przy przyczajonym w rowie zwierzątku, uśmiechnąłem się na wszelki wypadek i do niej. Pamiętam, że nawet wskazałem ręką na rów, potem na moją pierś i żeby im lepiej wytłumaczyć to, czego zdawali się wciąż nie rozumieć, powtórzyłem parokrotnie. — Mój królik! Mój. Dopiero wtedy zaczęli szybko i niezrozumiale rozmawiać ze sobą i chyba zgodzili się, że jest tak, jak mówię, bo chwilę przyglądali mi się w milczeniu. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Jak każdemu dziecku wszystko wydawało mi się wtedy naturalne, nawet rzeczy niezwykłe. Świat musiał być widocznie taki, jaki był, i nie czułem żadnej potrzeby usprawiedliwiania obecności tego wozu i tych ludzi na poboczu drogi. Dopiero wiele lat po wojnie dowiedziałem się z akt norymberskiego procesu, że ta scenka rozegrała się — podobnie jak inne — w oparciu o scenariusz napisany przez Urząd do Spraw Rasowo-Politycznych NSDAP oraz autorów urzędowych, oficjalnych rozporządzeń czy poleceń. I mimo że ci Niemcy usiłowali wtedy oszukać swoich zwierzchników czy mocodawców, robili to z zachowaniem reguł gry nakazanej im przez tamtych: przy selekcji rabowanych dzieci należało wybierać osobniki tylko o typie nordyckim, pogodne „o spokojnym i otwartym spojrzeniu, umiejące patrzeć rozmówcy wprost w oczy". Przy łapance dzieci na dworcach i drogach publicznych wystarczyło wtedy podejrzenie, że dziecko: „włóczy się 4 Jabłko granatu 73 li samotnie, zastawia wnyki na zające, kradnie owoce w ogrodach, nie ma widocznej opieki". Istotnie, byłem sam na publicznej drodze i teoretycznie mogłem był zastawiać sidła na królika w rowie. Ale wówczas podobne myśli nie mogły mi nawet przyjść do głowy, toteż nie cofnąłem się ani wtedy, gdy owa Hilda podeszła bliżej i raz jeszcze zajrzała mi w oczy, jakby chciała się upewnić, że nie kłamię, ani wówczas, gdy on zapytał : — Twoja Mutti ma oczy jak... — Widocznie zabrakło mu określającego słowa, bo nagle tknął palcem w górę. — Jak to? Uniosłem głowę. Hilda przetłumaczyła nie sformułowane pytanie. — Jak niebo? Odetchnąłem szczęśliwy, że zapomnieli o króliku i że mogę mówić o niej, chwalić jej oczy. — Niebieskie. Jak irysy. To było pierwsze wspólne nam słowo. Zaczęli potakiwać głowami, powtarzać: „Iris, iris" i przerzucać się krótkimi szczekliwymi słowami. Potem jeszcze raz obejrzeli bardzo uważnie rów, do którego Hilda weszła nawet i, nachylona, odgarniała przez chwilę chwasty oraz suche liście. Wstrzymywałem oddech życząc królikowi, żeby udało mu się wtulić głębiej, stać się całkiem małym i niewidocznym. Po tej inspekcji, która na szczęście nie dała mc, Hilda podeszła do mnie i stanęła za plecami tak blisko, że czułem na gołych udach dotyk jej szorstkiej spódnicy. I nagle wszystko stało się nowe, inne, niepojęte. Pochwycony przez nią za ramiona, przez niego za nogi, z głową zaplątaną w jakąś chustkę, którą gryzłem, śliniłem i usiłowałem bezskutecznie zrzucić, zacząłem huśtać się w powietrzu. Podkurczałem nogi, wierzgałem, starałem się zrobić jak najmniejszym, aby wyśliznąć się i uchwytu ich rąk. Krzyczałem: — Nie! Mamo! Mamo! Była daleko, nie mogła mnie słyszeć. — Nie daj mnie! Mamo! Niesiono mnie, wleczono, wreszcie zerwano chustkę, zostałem wrzucony do wnętrza ciężarówki i usłyszałem trzask zamykanych drzwiczek. Znalazłem się w dusznych ciemnościach, 74 wśród jakichś westchnień i pochlipywań. Deski zakołysały się pode mną — wóz ruszył. Próbowałem bić pięściami w ciemną ścianę przed sobą, ale ktoś odepchnął mnie tak mocno, że zatoczyłem się i upadłem na ruszający się, miękki stos innych ciał. Zaduch i smród. Kiedy zmęczyłem się płaczem, zachciało mi się pić. Powtórzyłem to słowo kilka razy i wtedy czyjeś lepkie, słone palce dotknęły moich ust, przywarły do nich. — Przestań. Dostałeś już raz. — Od ciebie? — Nie. Przy drzwiach siedzi Niemiec. Mundurowy. — A ty jesteś kto? — Jarek. Zabrali mnie jak i ciebie. Ty byłeś gdzie? — Na drodze. Najpierw on szukał w rowie królika. Szukał razem ze mną, a potem... — Jak się nazywasz? — Toni. — Dziwnie jakoś. Ile masz lat? — Sześć. — Jeszcze jesteś głupi. Szukali chłopaka, który uciekł. Ten przy drzwiach zrobił szparę, żeby wpuścić trochę powietrza, a tamten skoczył przez niego na drogę i hyc, prosto do rowu. Widziałem. Zatrzymali się zaraz, ale... — Znaleźli go? — Nie. Pewnie dlatego wzięli ciebie, choć jesteś mniejszy. Tamten był starszy i silny. — Skąd wiesz? — Wzięli nas znad Wisły. — Coście tam robili? — No, brodziliśmy. I bawiliśmy się w podchody, w harcerzy. W wojnę. — A po co was wzięli? — Ciszej... Nie wiem. Może na roboty? Nigdy nie widziałeś łapanki ? — Widziałem. Ale nie umiem nic robić. — Nic? — No, brali mnie do otrząsania z wody czereśni. Potrafię rozhuśtać każde drzewo. — Przestań się wygłupiać. To nie jest zabawa. Milczeliśmy chwilę i nagle przyznałem się temu komuś, 75 i koso nie mogłem nawet dojrzeć w ciemnościach, do dwóch najgorętszych pragnień. __ Muszę do mamy. __. Ciszej. — I chce mi się. — Zgłupiałeś? Musisz wytrzymać. Oni mówili, żeby nie zapaskudzać wozu. — Ale po co to im? Dokąd jedziemy? — Tego nikt nie wie. — Jarek... — Co? __ Dlaczego tu tak duszno? __Napchali za dużo chłopaków i dziewczyn. Nawet maluchów, młodszych od ciebie. __Oni też na roboty? Przecież... są za małe. Zastanawiał się chwilę, wreszcie odburknął. __ Zawsze ludzie. Do czegoś mogą się przydać. Ale do czego? Wytężając pamięć zacząłem przypominać sobie wszystkie bajki, w których złe moce porywały dzieci. Spodziewałem się w nich znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytanie: po co to wszystko? Przytuliłem się do Jarka, oparłem głowę o jego ramię. — Kiedy smok porywał dzieci, to po co? Odpowiedział bez namysłu. — Żeby zjeść. __ A czarodziej? _ Tak samo. .__ Na żywo? — Złe wiedźmy i czarodzieje gotowali przedtem. .__ Na pewno? — Aha. W kotle. — Ale wróżka chyba nie? — Chyba. Za to dotykała czarodziejską pałeczką i zamieniała w kamień. Albo w zwierzę. Świat bajek wydał mi się nagle okrutny, nie do zniesienia. Miałem nadzieję, cień nadziei, że odpowiedź będzie inna, choć sarn przed chwilą udzieliłem sobie podobnej. Zrobiło mi się straszno, a jednocześnie myśl o zjedzeniu nas po ugotowaniu, wizja parującego kotła, napędziła ślinę do ust. Przypomniałem sobie, że godzina obiadu dawno minęła. ( — Chcę do mamy! : — Ciszej. i — Jeść mi się chce. I pić. Znów poczułem lepką dłoń na brodzie, na ustach. Jednocześnie zwinne palce wsunęły mi coś między wargi. Z westchnieniem ulgi zagłębiłem zęby w miąższ razowego chleba i zacząłem go żuć, smakować, dławić się z pośpiechu kleistą masą. — Jedz wolniej, nie mlaskaj. Inni usłyszą. Podciągnął mnie wyżej, posadził tuż przy sobie i objął ramieniem. — Będziesz zawsze ze mną. Chcesz? Nie chciałem. Wolałem wrócić do domu i to zaraz, odnaleźć królika, a potem wypuścić na wolność, żeby wiedział, że nie mam zamiaru go skrzywdzić. Ani zjeść. Że jestem dobry jak mama, jak Okularnik, jak Jarek. Dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że jest to jedyna istota, której, choć nie widziałem nigdy, mogę w tych ciemnościach zaufać. Nie uderzy mnie, nie zje. Może nawet znowu nakarmi? Przytuliłem się mocniej i odruchowo pocałowałem coś, co miało obrzydliwy zapach przepoconej koszuli. Powiedział szeptem: — Co ty? — ale objął mnie ciaśniej i czułem, że on także drży. Tak zawarłem moje pierwsze w życiu przymierze. Przyjaźń na życie i śmierć. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że raczej na śmierć niż na życie. Przywieziono nas do jakiegoś baraku stojącego obok dworca. Pamiętam, że niektóre dzieci, zwłaszcza te, stłoczone w głębi ciężarówki, nie mogły wyjść o własnych siłach i wyrzucano je, brudne i osłabłe, na placyk przed barakiem. Kran był tylko jeden i rzuciliśmy się ku niemu wszyscy, ale młodsze dzieci pełzły nie mogąc iść ze zmęczenia i zadowalały się chłeptaniem z kałuży, która utworzyła się już po chwili i płynęła wąskim strumieniem przez cały środek brukowanego placyku. Te, które nie mogły dostać się nawet do takiej wody, załatwiały się tymczasem na miejscu kucając tuż obok. 77 76 Hilda zareagowała natychmiast. Okrzyk „Schwein, Schwein!" „Schwein" nie schodził z jej ust, a ramiona odtrącały od zaimprowizowanego wodopoju, podrywały maluchów w górę i unosiły ich w stronę baraku. I tak została w mojej pamięci na zawsze: gniewna, nachylona nad brudną kałużą, a potem odchodząca od niej z potarganymi główkami w ramionach. Dzięki Jarkowi dotarłem do kranu, piłem czystą, lodowatą wodę, najsmaczniejszą wodę w moim życiu. Ciekła mi po brodzie, kapała na piersi, zwilżała spocone czoło... W baraku przetrzymano nas krótko, przeliczono, a potem załadowano do towarowego wagonu. Stopnie były wysoko w górze, a może ich wcale nie było, nie pamiętam, w każdym razie wchodziliśmy po jakiejś stercie kamieni, kaleczących stopy. Dzieci padały, popychały się, znów drapały ku górze. Był październik i chociaż kucnęliśmy na podłodze, ciasno stłoczeni, dokuczał chłód. Od dołu, przez jakieś szpary, przenikliwie wiało. Mój sweterek, zalany wodą, przestał grzać, dygotałem z zimna. Ale ciemność ustąpiła, zakratowane okienka w górze przepuszczały tyle światła, że mogłem rozejrzeć się wkoło. I zaraz pożałowałem, że nie jestem w mrocznym i ciepłym wnętrzu ciężarówki. Tamta czerń była mimo wszystko łaskawsza dla oczu, tu wzbudzały we mnie wstręt: kurz unoszący się w powietrzu, zastygłe w dziwacznych pozach, pokręcone ciała dzieci, ich brudne twarze i spuchnięte od łez powieki. Wszystko w nich było odrażająco brzydkie, prócz włosów jaśniejących w promieniach zachodzącego słońca. Włosów koloru dojrzałego żyta, pszczelego miodu i wiślanego piasku. Bo jasnowłose były wszystkie, od najmłodszej, może trzyletniej dziewczynki, podobnej do mojej małej siostry, aż do siedzącego przy Jarku chłopca, który wyglądał na starszego ode mnie i miał włosy barwy słomy. Milczeliśmy wszyscy. Ale po chwili dobiegło moich uszu dziwne bulgotanie. Stwierdziłem, że któraś z dziewczynek, niemal sina na twarzy, wymiotuje w kącie wagonu i odwróciłem głowę z obrzydzeniem. Pozostawał jeszcze Jarek, mogłem dopiero teraz obejrzeć go dokładniej. Był duży, opalony, wyglądał na osiem lat, do których przyznał się chełpliwie. Jego oczy... cóż, oczy wszystkich dzieci 78 były podobne: niebieskie. I nagle przestraszyłem się, bo przyszło mi na myśl, że mógłbym zgubić mego przyjaciela tak podobnego do innych. Wyróżniało go chyba to, że jego czupryna miała kolor rudawy i na nosie, na policzkach rozsiane były piegi, które zresztą nie szpeciły go wcale. Uznałem, że jest trochę inny od wszystkich i bardzo ładny, co pozwoliło mi wybaczyć lepkość jego rąk i pręgi brudu na opalonej szyi. Przyjrzałem się własnym rękom: były także powalane smarem i lepiły się od marmolady, którą pomazany był chleb zjedzony na stacji przeładunkowej. Pomyślałem nagle, że znów jestem głodny, że cały dzień nie jadłem nic, prócz chleba, i nagle zatęskniłem tak mocno do opiekuńczych ramion, do czystego łóżka, nawet do wieczornej ceremonii mycia, która nudziła mnie zawsze, że zacząłem szlochać. — Mama! Mama! Mama! Wtedy, po raz pierwszy w tej podróży, podszedł do mnie, roztrącając stojące dzieci i przestępując przez rozciągnięte ciała, tamten człowiek, który mnie porwał. Stał rozkraczony przede mną, kołysał się na nogach i patrzył; Wiedziałem już, skąd go znam: miał twarz podobną do pyska wilka, udającego chorą babcię i uśmiechającego się do Czerwonego Kapturka, który przyszedł w odwiedziny. Wyobraziłem sobie, że za chwilę, gdy otworzy paszczę, zobaczę znów jego ostre kły i zacząłem krzyczeć jeszcze głośniej, wzywając tę, która była zawsze moim ratunkiem i ostoją. Wtedy, także po raz pierwszy, uderzył mnie. Raz, drugi, trzeci. Dotychczas poszturchiwałem się, nawet młóciłem z chłopakami, ale nikt nigdy mnie nie bił. Z bólu, gniewu i złości zacząłem dławić się łzami. A potem, tak jak owa dziewczynka w kącie wagonu, pochyliłem się do przodu i zwymiotowałem na buty mego prześladowcy i na własne ręce lepkie od marmolady. Kiedy otworzyli wreszcie drzwi i zaczęli krzyczeć: „Raus, raus!" nikt nie mógł wyjść o własnych siłach. Był wczesny ranek, ale dzieci spały jakimś kamiennym snem. Były częścio- 79 i i wo poduszonej bardzo słabe. Pamiętam, że nawet nie starałem się wstać, nie bałem się wcale bicia, było mi wszystko jedno, tylko duszno, okropnie duszno. To Jarek pomógł mi wyjść, prawie wyniósł z wagonu. Chyba zemdlałem, bo nie pamiętam, co było dalej. Musieli nas gdzieś zawieźć, bo następnie widzę siebie w gabinecie lekarskim. Nie znalazłem się tam jako chory, kilku chłopców stało obok mnie, czekając na badania. Najpierw ważono i mierzono Jarka, zaglądano mu do ust, do oczu i uszu. Potem człowiek w białym kitlu zabrał się do mnie, ale od razu coś mu się nie podobało. Może to, że ani nie chciałem na niego spojrzeć, ani uśmiechnąć się? Wzruszał ramionami, coś tłumaczył Hildzie. Potem łyżką otworzył usta i oglądał zęby przy moim milczącym, ale wyraźnym sprzeciwie. Pokazywał Hildzie palcem mój pierwszy chwiejący się mleczny ząb i wyrwał go jednym szarpnięciem. Wcale mnie to nie bolało, ale zacząłem płakać ze złości. Hilda tłumaczyła mu coś, pokazywała wykazy, denerwowała się bardziej niż ja tymi mlecznymi zębami, które miałem jeszcze w komplecie. Wreszcie lekarz wrzucił ząb do kosza, podpisał jakiś papier i przekazał mnie innemu mężczyźnie, który długo wypytywał o coś Hildę i notował jej słowa, a potem nagle zagadnął: — Name? Vorname? Odpowiedziała za mnie ona. — Stefan Szczeżuja. Osiem łat. Urodzony pierwszego czerwca trzydziestego trzeciego roku. Nie protestowałem przeciwko nazwisku, które słyszałem po raz pierwszy, ani przeciw dodaniu mi dwóch lat — co mi nawet pochlebiało — uparłem się jednak przy swym imieniu. — Toni. Nie Stefan. Toni. Hilda zajrzała do spisu i próbowała nalegać, ale ustąpiła bardzo szybko. Powiedziała wesoło. — Tak ciebie nazywają w domu? Niech będzie Toni. Zaraz potem kazano nam iść do fotografa i dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że biorą mnie za chłopca, który uciekł z transportu i że zapomniałem im o tym powiedzieć. Chciałem wrócić, ale Jarek wzruszył tylko ramionami: — Też! Przecież ona nie może przyznać się do tego, że ktoś nawiał im w drodze. Dla nich jesteś tamten, Stefek. — Ja nie chcę. 80 >5-— I co z tego? Ważne, że masz osiem lat. ' — Dlaczego osiem? — Tyle miał Stefan. Ciesz się, nie będziesz z maluchami, tylko ze mną. — Pycha! Chcę być z tobą. Zawsze. Nie przypuszczałem wtedy, że zaliczenie mnie do ośmiolat-ków zadecyduje o całym moim późniejszym życiu. Wiem już od dawna, że to miasto, w którym nas badano, to był ówczesny Litzmannstadt. Urzędnik, który mnie zarejestrował, założył wtedy specjalną teczkę z napisem: „Akten des Jugendamtes, Aktenzeichen 4601, S/80", co oznaczało, że w 1941 roku byłem osiemdziesiątym porwanym dzieckiem o nazwisku zaczynającym się na literę S. Miałem te akta w ręku zaraz po wojnie, kiedy dowiedziałem się, że w Łodzi zachowały się niemieckie archiwa Jugendamtu i urzędu zwanego Gesundheitsamt Litzmannstadt Erb. und Rassenpflege (Adolf-Hitlerstrasse 113). Znalazłem tam orzeczenie owego lekarza który nie chciał uwierzyć Hildzie, że jestem chłopcem ośmioletnim i — jako sumienny urzędnik — napisał co następuje: „Litzmannstadt 6.X.1941. Dr Gr/Wi do St. A. Jugendamtu. Dotyczy: Stefan Szczeżuja, ur. 1.VI.1933. Badany chłopiec wydaje się zdrowy, ale wątły i zbyt niski jak na swój wiek. Jego zachowanie podczas badania świadczy ponadto o tym, że jest lękliwy i nieufny. Towarzysząca dzieciom siostra oświadcza, że dziecko było już raz przebadane, ale że źle zniosło transport. Stwierdzam, że jest to mieszaniec nordycko--wschodniobałtycki, niebieskooki i jasnowłosy. Jednakże, z powodu wątłej budowy dziecka, możliwych opóźnień rozwojowych i wad charakteru, byłbym przeciwny natychmiastowemu zniemczeniu go w przybranej rodzinie niemieckiej, natomiast opowiadam się za próbą wychowywania go w odpowiednim zakładzie zamkniętym Lebensbornu pod warunkiem, że po roku dziecko będzie mi przysłane do ponownego przebadania. Jeżeli rozwinie się harmonijnie i otrzyma pozytywną ocenę od 81 JJJ swych wychowawców, będzie można uznać je wtedy za nadające się do zniemczenia. Obermedizinalrat Dr Grohmann." Umiem na pamięć ten dokument, przetłumaczyłem go, mam przy sobie jego odpis i zapamiętałem na zawsze nazwisko lekarza, który po roku miał zadecydować o moim losie. Ale wówczas, idąc z Jarkiem do sypialni, gdzie stłoczeni na pryczach czekaliśmy na dalsze rozkazy, wierzyłem, że nie rozstanę się już nigdy z moim nowym przyjacielem, że będziemy razem od początku aż do końca. Nie myślałem o tym, jakiego końca... Potem, w grupie starszych chłopców od ośmiu do dziesięciu lat, zostaliśmy obaj przewiezieni — jak wiem teraz z moich akt — do urzędu SS do spraw Rasy i Osadnictwa, gdzie zmieniono nam personalia. Nie jestem zresztą zupełnie pewien czy to było wtedy, czy trochę później, w każdym razie była przy tym znowu Hilda, która towarzyszyła naszej grupie przez cały czas pobytu w Litzmannstadt i to ona wymyśliła moje niemieckie nazwisko. Imienia — jak mi się wtedy zdawało — nie dałem sobie odebrać. Od przyjazdu na wieś, gdy mnie pytano jak się nazywam, odpowiadałem zawsze: Toni. Tak nazwali mnie chłopcy przedrzeźniając właściwą mi formułę odmowy: To nie. Kiedy nie chciałem być dzikim mustangiem, ujeżdżanym na łące ani ich jeńcem albo rozstrzeliwanym zakładnikiem — jakoś zawsze przypadały mi te niewdzięczne role — odpowiadałem, krzywiąc się: — To nie. Od tej decyzji nie było już apelacji, słynąłem z uporu i chłopcy wiedzieli, że w milczącej opozycji potrafię wytrwać do końca zabawy. Toni... To imię pachniało łąką, lasem, było odpowiednie dla tak wspaniałych stworzeń jak psy, konie, króliki i nawet jeże. Świergotliwe, dźwięczne, pieściło ucho i orzeźwiało jak kąpiel w rzece. Jeżeli mama nazywała mnie inaczej, wolałem o tym nie pamiętać. Nie byłem też pewien czy zdrobnienie „Ada" było męskie, ponieważ żaden z wiejskich chłopców tak się nie nazywał i żaden nie chciał tak mówić do mnie. — Albo jakoś uczciwie, nie po babsku, albo dla hecy — „Toni". Co wolisz? — Wolę: Toni. O prawdziwym imieniu starałem się nawet nie myśleć, aby pozostać przy lepszym, nadanym mi w zabawie. Nazwiska też nie byłem pewien. Matka zmieniła je po wejściu Niemców ze względu na rannego ojca, którego tamci mogli poszukiwać. Nie chodziłem do szkoły ani do przedszkola i nikt nigdy nie zwracał się do mnie inaczej, niż po imieniu. Byłem małym chłopcem Toni vel Ada i nikim więcej. Toteż kiedy Hilda przedstawiła mnie jakiemuś urzędnikowi w mundurze znowu jako Stefana Szczeżuję, zaprotestowałem. — Nie, nie! Toni! Wtedy ona zaczęła coś tłumaczyć kilkakrotnie wymieniając nazwisko tamtego chłopca i wreszcie odwracając się do mnie, powiedziała po polsku: — Zapamiętaj! Odtąd będziesz się nazywał Anton Wege-rich. Słyszysz? Wegerich. Upierałem się, prawie płacząc. — Toni! Jestem Toni. — Ja, ja. Anton — to jest Toni. Masz takie imię, jakie chciałeś mieć. A tamten dodał. — Loos, następny. Nie wiem czemu zapamiętałem tę scenkę tak dokładnie, może dlatego, że kazano nam nauczyć się nowych nazwisk do wieczora. Od razu za drzwiami Jarek powiedział mi, że Niemiec nie umiał wymówić nazwiska Szczeżuja, a Hilda nie potrafiła mu wytłumaczyć, co znaczy to słowo. — A co ono znaczy? — Nie wiem. Nic, jego nazwisko. Ale rozumiem trochę po niemiecku. Szwargotali „Was ist das?" — to znaczy „co to jest?" Nie słyszałeś? — Nie. — No, więc wymyślili coś całkiem nowego. Zostało ci tylko własne imię. — Ja jestem Toni, nie Anton. — To wszystko jedno. ' 82 83 — Co to jest: Wegerich? — Nie mam pojęcia. — A ty? Jak się nazywasz? — Johann Schmied. Przedtem byłem Kowalczewski. — Ale mogę mówić do ciebie: Jarek? — Ty wszystko możesz. Tylko nie wiem... — Czego nie wiesz? — Czy oni pozwolą? Wprost z tego urzędu zawieziono nas ciężarowym autem do Rassenlagru, który mieścił się, jak o tym mówią moje akta, przy Fr. Gosslerstr. 36. Niedobrze pamiętam tamten okres, może dlatego, że dnie upływały tam monotonnie: uczono nas słania łóżek, stawania do apelu, kazano się gimnastykować i często pędzono do łaźni, z której przebiegaliśmy do jakichś pomieszczeń, gdzie znów badano nas, ważono, pobierano krew, wypytywano o różne rzeczy, także o to czy wiemy, kto to jest Hitler. Jeden z malców, zapamiętałem go, bo miał grzywkę równo przyciętą nad samymi brwiami, odpowiedział, że dobrze wie. Ponieważ my mówiliśmy: „nie wiem", albo „Fiihrer", którego to słowa nauczono nas zaraz pierwszego dnia, ta odmienna odpowiedź zafrapowała naszego rozmówcę w mundurze. Hilda przetłumaczyła pytanie: — Co wiesz? Co wiesz dobrze? I wtedy, ku osłupieniu wszystkich, a zwłaszcza nas, którzyśmy nie wymyślili żadnych zaskakujących odpowiedzi, ten maluch powiedział: — Zabił mojego tatę, a kiedy mama długo nie wracała do domu, kazał zabrać mnie. Babcia płakała. Za to ja jemu teraz rozpruję brzuch. Niemiec zareagował błyskawicznie: — Masz broń? Dobrze pamiętam, że Hilda się roześmiała. Ale tamten był bardzo zły, a i nam zrobiło się jakoś przykro. Bawiliśmy się często w rozstrzeliwanie polskich zakładników, ale potem zawsze tłukliśmy tych, którzy odegrali rolę Niemców. A teraz 84 tylko on jeden odważył się powiedzieć taką rzecz. Jakby się przechwalał wśród kolegów na podwórku, na łące. — Gdzie masz broń? — Tu. Patrzyliśmy na niego, skamieniali. Tymczasem on sięgnął do kieszonki spodni i wyszarpnął cienki, odarty z kory patyczek przywiązany do sznurka. Powiedział poważnie, jakby z dumą: — To jest szabla. Taka, jaką miał mój tatuś, ułan. Patrzyliśmy na tę ułańską szablę jak zaczarowani. Miał ją i był odważny. Nie skłamał. Ale wtedy właśnie, gdy ona zamigotała nam w oczach srebrem klingi, Niemiec podskoczył, wyszarpnął mu tę broń z ręki i połamał na drobne kawałki. W czasie tej czynności powtarzał w kółko: — Bandit! Banditenkind! Raus! Raus! Hilda podbiegła, chwyciła małego za rękę i dosłownie wyszarpnęła z pokoju. Biegła tak szybko, że z trudem za nią nadążał. Zgubił nawet jeden z sandałów... Staliśmy w milczeniu, wpatrzeni w to, co po nim pozostało. Zrobiło mi się zimno, zacząłem szczękać zębami i to doprowadziło hitlerowca do ostatecznej furii. Podskoczył ku mnie, coś mówił, o coś pytał, Jarek powiedział mi później, że chciał wiedzieć, czy znam tego mordercę. I to on odpowiedział za mnie, że nie, że tamtego chłopca widzimy obaj po raz pierwszy. Spytał mnie po polsku: — Nie znasz go? Prawda, że nie znasz? I odpowiedziałem: „nie". Szczękałem zębami, przeczyłem głową i powtarzałem raz za razem: „Nie, nie, nie!" Byłem w tamtej chwili nieświadomy tego, co zaszło. Dziś wiem, że w obronie życia, w lęku o siebie, po raz pierwszy zostałem wtedy Judaszem. Pamiętam jeszcze, że w tym przejściowym Rassenlager było zimno, okratowanych okien nie zamykano nigdy i że spaliśmy na piętrowych pryczach pod bardzo cienkimi kocami. Jarek przysuwał się zawsze blisko do mnie, zarzucał swój koc na 85 mój i tak staraliśmy się przetrwać do świtu. Nie, inaczej. Zasypialiśmy od razu kamiennym snem dzieciństwa i dopiero w środku nocy budził nas chłód, który zmuszał do podkurczania nóg, do przemyślnego owijania się w jeden koc i narzucania drugiego na tak utworzony kokon. Potem nasz trzeci sąsiad — sypialiśmy po kilku — zaczął budzić nas płaczem, więc przyjęliśmy go do naszej wspólnoty, żeby tylko nie słyszeć jego żałosnych skarg. — Zimno mi. Mamusiu, moja mamusiu... Wszyscy tęskniliśmy do matek, przyzywaliśmy je we snach, opisywaliśmy w rozmowach, ale właśnie dlatego nie mogliśmy słuchać jego jęków, szlochów i pochlipywań. Mówię: my, ale 0 wszystkim decydował wtedy Jarek i to on polecił mi kiedyś przytulić się do tamtego, wpuścić go do naszego „śpiwora". Robiłem to odtąd zawsze, raczej niechętnie, bo często płakał w nocy i budziłem się z szyją mokrą od jego łez. Nie odważyłem się jednak mieć własnego zdania na temat tamtego chłopca. Jajek kazał mi zaopiekować się nim i robiłem to, jak mogłem najlepiej. Ale nie polubiłem go nigdy. Był zbyt podobny do mnie 1 myślę teraz, że nie znosiłem w nim własnych słabości i wad. Po dwóch tygodniach czy trzech, tego nie jestem pewien, ponieważ czas i nazwy nadane przez ludzi innym ludziom, przedmiotom, zwierzętom oraz roślinom nie mają dla dzieci żadnego znaczenia, zostaliśmy poddani szczegółowemu przeglądowi, wypucowani i wsadzeni znów do wagonów. Tym razem jechaliśmy bardzo długo, jak się potem okazało w głąb Rzeszy, ale wagony były osobowe i choć zostaliśmy stłoczeni w przedziałach, warunki jazdy były prawie znośne. Eskortowały nas jakieś siostry czy pielęgniarki, w białych czepkach, jedną z nich była Hilda. Ponieważ ona jedna mówiła trochę po polsku, któryś z chłopców zapytał, czy jedziemy z tymi siostrami do szpitala. Hilda miała podobno powiedzieć, że nie, że to konwojentki z „Lebensbornu". Tak mi zreferował Jarek tę rozmowę, której sam nie słyszałem i wtedy, po raz pierwszy, usłyszałem to złowieszcze słowo. Znacznie później 86 miałem się dowiedzieć, że ów „Lebensborn" zajmował się akcją przymusowej germanizacji dzieci różnych narodowości „czystych rasowo", a jego urząd stanu cywilnego Amt „L" wystawiał zrabowanym fałszywe metryki urodzenia. Siostry, choć szorstkie i ostre, nie robiły nam krzywdy i nawet Hilda, po dostarczeniu nas na miejsce, rozstając się ze mną... Prawda, teraz dopiero przypomniałem sobie, że Hilda pożegnała mnie trochę inaczej niż pozostałe dzieci. Nachyliła się nade mną, dotknęła mojej kędzierzawej głowy i powiedziała kilka słów po polsku, z których wynikało, że liczy na mnie. Było tam coś o naszej wspólnej tajemnicy, a zakończenie... Tak, na końcu prosiła mnie pamiętać, że jestem dzielnym, dużym chłopcem, że mam już osiem lat. Wiedziałem, że to nieprawda i pomyślałem o niej jako o obrzydliwym kłamcy. Odsunąłem się mimo woli, kiedy chciała pocałować mnie w czoło. Byłem jedynym dzieckiem, które pragnęła obdarzyć pocałunkiem. Tym razem to ona była Judaszem. W jakiś czas później, chyba następnej wiosny, kiedy paplałem już po niemiecku, dowiedziałem się, że Hilda obdarzyła mnie nazwą pospolitego chwastu, rosnącego na przydrożach i w rowach. Sprawdziłem po latach, że to Plantago maior — babka zwyczajna o jajowatych liściach zebranych w przyziemną różyczkę i o szarych kłosach, pierwotny składnik wszystkich europejskich łąk, pastwisk oraz polnych dróg. Nie znałem jako dziecko ani nazwy polskiej, ani tym bardziej łacińskiej tej pospolitej rośliny, ale przez jakiś czas byłem nią w języku niemieckim dla wszystkich, którzy mnie znali tam, to znaczy w Reichu. Ilekroć dostrzegałem na ugorach czy wśród innych traw jej zieloną, jędrną rozetkę, mówiłem sobie: to ja. Jestem wszędzie, wystrzelam wiosną gęstym kłosem i kwitnę niestrudzenie przez całe lato, bezwonny i pozbawiony nektaru. Trochę dziwacznie rozsiewam nasiona, otaczając je lepką, galaretowatą otoczką, która przylepia się do nóg zwierząt i ludzi. Podobno Indianie, którzy ujrzeli mnie po raz pierwszy wraz z pojawieniem się europejskich najeźdźców, nazwali 87 moje jędrne liście „śladami stóp bladych twarzy". Byłem więc w Ameryce Północnej śladem stopy białego człowieka, w Polsce — hitlerowskiego kidnapera, w Reichu — niemieckim chłopcem o rodowym nazwisku Wegerich, aby wreszcie kiedyś, po powrocie, stać się w Polsce kim? Babką zwyczajną? Plantago maior? Nie zastanawiałem się nad tym wtedy, to zrozumiałe. Ale od pierwszej chwili, od zetknięcia się z ciemnym wnętrzem ciężarówki, a potem z zatłoczonymi przedziałami wagonów, wiozących nas na zachód, chciałem wrócić. Nie wrastać chwastem w pobocza i przydroża obcych, nieznanych dróg. Pytano mnie wielokrotnie, czy byłem w hitlerowskiej szkole janczarów. Tak, byłem. Lebensborn skierował nas właśnie do takiej szkoły organizacji Hitlerjugend w Oberweis. Dowiedziałem się dopiero po wojnie, że był to główny ośrodek ger-manizacyjny w Austrii, zwany Alpenland. Istotnie, po raz pierwszy zobaczyłem tam góry i po raz pierwszy także zetknąłem się z dozwolonym, zalegalizowanym kłamstwem. Dotychczas uczono mnie, że kłamać nie należy. W Oberweis podzielono nas na dwie grupy: chłopców od ośmiu do dziesięciu lat i powyżej. Dziewczęta nie zostały z nami, skierowano je gdzie indziej, do jakiegoś domu Bund Deutscher Madel. Nasza grupa młodszych — podobnie jak i tamta — przeszła najpierw przez rejestrację, a potem została ogołocona ze wszystkich rzeczy osobistych, także medalików od chrztu, które niemal zrywano z szyi. Jeden z dziesięciolatków nie chciał oddać srebrnego krzyżyka, zaciskał na nim palce i tego zapytał w końcu rejestrator: „Ty, taki duży chłopiec, brawer Kerl, wierzysz w tego starego Żyda?" Hilda przetłumaczyła. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy, że można mówić o narodowości Boga i Jezusa Chrystusa, w których wierzyłem. Trzepany dotychczas bezmyślnie pacierz stał się nagle jakąś pamiątką szczęśliwego dzieciństwa u boku matki, kiedy wolno było kochać to, co święte. 88 1 Pamiętam, że powiedziałem wtedy do Jarka: — Ja bym też nie oddał medalika. — Schowałeś? — Wcale go nie mam. Dawno zgubiłem. — To czego się mądrzysz? Jestem człowiekiem dojrzałym, ale ile razy podziwiam u innych postawę, której sam zająć nie potrafię albo oceniam odwagę, której mi brak, muszę przypomnieć sobie tamten dzień i monituję sam siebie słowami Jarka: — Czego się mądrzysz, Toni? Czego? Po odebraniu rzeczy osobistych pielęgniarki wydały wszystkim za pokwitowaniami mundury Hitlerjugend i Niemiec z trupią główką na czapce urządził nam pierwszy apel z odliczeniem. Sprawdzał przy tym z listy czy dobrze pamiętamy i wymawiamy nasze nowe nazwiska. Pamiętam, że krzyknąłem z pewną obawą: Toni Wegerich i odczułem satysfakcję, że mnie nie poprawił. Ale zaraz po apelu, tuż przed pożegnaniem z nami, Hilda powiedziała do Jarka, który stał przy mnie. — Pilnuj go, jest mały i głupi. Niech mówi o sobie Anton, nie Toni. Jarek także radził mi nie upierać się przy swoim, więc zrezygnowałem łatwo z dreszczyku, który mi wtedy, pewnie ze strachu, przebiegł po plecach. Odtąd chłopcy mówili tak do mnie tylko wtedy, kiedy nikt nas nie słyszał. Mówili po polsku. I to zdrobniałe imię skojarzyło mi się na zawsze z polskością, z domem. Anton... Był chłopcem sześcioletnim, a musiał udawać rówieśnika ośmio- i dziewięciolatków. Myślę o tym małym, wątłym chłopcu zawsze bezosobowo i z wielkim współczuciem. Robił co mógł, starał się, wyłaził ze skóry i nie jego winą było 89 )l to, że został w końcu popychadłem, ofermą w grupie. Gdybym był na miejscu tamtych chłopców, prawdopodobnie i ja nie czułbym dla niego odrobiny litości. Ale byłem Tonim, a nienawistny Anton cierpiał razem ze mną i przeze mnie, nielu-biany także przez wychowawców. To była twarda szkoła, gdzie tresowano janczarów dwudziestego wieku nie tylko na dobrych Niemców ślepo oddanych Hitlerowi i partii, ale także na zdrajców właściwej pjczyzny. Myślę, że z tych wszystkich chłopców ja byłem najbardziej podatny, najlepiej nadawałem się do całkowitego wynarodowienia: nie wiedziałem, co to polska szkoła, dysponowałem w ojczystym języku ubożuchnym zasobem słów kilkuletniego malca. Nie miałem ojca, nikt nigdy nie rozmawiał poważnie ze mną ani przy mnie. Toteż łatwiej niż tamci nauczyłem się rachować w obcym języku i do dziś, kiedy posługuję się w myśli tabliczką mnożenia, robię to zawsze jako Anton, po niemiecku. Starsi chłopcy nie mogli i chyba także nie chcieli mnie w tym prześcignąć. Różnica wieku pozwoliła mi także nauczyć się paplać w obcym języku niemal błyskawicznie i tylko pod tym względem dorównałem bez trudu Jarkowi. Ale te przewagi — to było wszystko, co szkoła janczarów mogła zapisać na dobro Antona. Myślę, że gdybym znalazł się jako normalnie rozwinięty sześciolatek w grupie maluchów i wraz z nimi trafił do jakiegoś Kinderheimu albo został adoptowany przez rodzinę niemiecką, uległbym łatwo procesowi germanizacji. Ale tu był Jarek, a i ja sam, fizycznie, reprezentowałem lichy materiał na przyszłego żołnierza Wehr-machtu. Nie biegałem dość szybko, męczyłem się skacząc żabką, a przede wszystkim nie mogłem sobie poradzić z musztrą i ćwiczeniami z bronią. W pierwszych miesiącach kary, które na mnie spadały, nie były zbyt dotkliwe, ale później, kiedy przekonano się, jak jestem słaby i jak maślane, niezdolne do niczego były moje ręce, nasz wojskowy wychowawca zaczął się nade mną po prostu znęcać. Nie mógł i nie chciał robić dla mnie żadnych wyjątków, ja zaś psułem mu wyniki, którymi powinna była pochwalić się grupa. W tym czasie nie mogłem mu już imponować szybkim przyswojeniem sobie mowy nadludzi, żądał ode mnie także ich siły, wytrzymałości i ślepego, niemal odruchowego po- 90 słuszeństwa. Starałem się nawet, ale gdy padałem na ziemię z wyczerpania po godzinnych przysiadach z wyciągniętymi przed siebie rękami, albo kiedy kręciło mi się w głowie po nie kończącym się biegu wokół słupa na podwórzu, nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Za to karano mnie najsurowiej: pozbawieniem jedzenia, dodatkową musztrą o świcie, a także później biciem i karcerem. Szkoła janczarów nauczyła mnie w wieku lat siedmiu, co to jest głodówka, loszek o ścianach ociekających wilgocią i przepisowa chłosta przewidziana regulaminem. W owej zimnej piwniczce spotykałem się czasem z innymi chłopcami i tylko tam mogliśmy bezkarnie mówić ze sobą po polsku. Kiedy się osiada na dnie, nie trzeba już pływać. Starsi chłopcy częściej ode mnie łamali nakaz posługiwania się wyłącznie językiem niemieckim. Może robili to umyślnie, a może trudniej i wolniej ode mnie odzwyczajali się od mowy polskiej. W każdym razie byłem podwójnie nieszczęśliwy, narażając się obu stronom: moim wychowawcom, dla których byłem wciąż jakiś opóźniony w rozwoju, nie dość „braw und munter" i chłopcom, którzy mieli mnie za mazgaja i nadgorliwca. Ale nigdy, choć musiałem znosić wiele przytyków i docinków, nie przezywali mnie „kapusiem". O to nie posądzał mnie nikt, zresztą rolę „kapusiów" spełniało w naszej grupie dwóch jedenastolatków, którzy w ten dodatkowy sposób podkreślali swoją pogardę dla „niewypierzonych". Bałem się ich i pogardzałem nimi, ponieważ od małego dziecka słyszałem: „Nie skarż się, nie donoś" i dobrze znałem hańbiące przezwisko: „skarżypyta". Ci chłopcy mówili wyłącznie po niemiecku i ślepo słuchali poleceń przełożonych, rozbijając solidarność gromady. Pamiętam, że tylko ich wyłączaliśmy z gry w Bolesława. Wymyślił tę zabawę któryś ze starszych chłopców, który, siedząc z nami w karcerze za mówienie po polsku, opowiedział historię paru zwycięskich bitew polsko-niemieckich i nauczył porzekadła: „Bolesław Krzywousty narobił z Niemców ka- 91 pusty". W kilka dni później wszyscy, z wyjątkiem „kapusiów", znali już tych kilka słów i odtąd, gdy przychodziły na nas złe chwile albo Niemcy przechwalali się zbyt natrętnie zwycięstwami Wehrmachtu, wystarczyło, aby ktoś szepnął „Bolesław", a już uśmiechy latały po twarzach i rozjaśniały się oczy. Kiedyś wykładowca historii opowiadał nam właśnie o tym, że ziemie na wschód od Odry są urdeutsch, a ludność o dobrej krwi pochodzi od Germanów i tylko dlatego potrafi stawiać czynny opór. Każde dziecko rasowo wartościowe jest na pewno dzieckiem niemieckim lub przynajmniej pochodzenia niemieckiego. Ziemie polskie oczyści się wkrótce z podludzi, wyludni a potem zasiedli Niemcami, aby wartościowa krew wróciła do swego praźródła. To konieczność dziejowa. I wtedy właśnie Jarek — trochę za głośno — mruknął „Bolesław". Nikt się nie roześmiał, ale poweseleli wszyscy. Wykładowca przerwał swoje tokowanie i zapytał, co miało znaczyć to imię, wypowiedziane tak nie w porę i tak bezczelnie głośno. Jarek zaczął się tłumaczyć, że notując złamał ołówek i chciał pożyczyć inny od Bolesława. Było to głupie tłumaczenie, ale młody porucznik dał się nabrać. Przy okazji miał jednak wykład dodatkowy: „Imię Bolesław jest pochodzenia niemieckiego, tak nazywali się niemal wszyscy książęta śląscy. Polacy ukradli je i przyswoili. W naszej grupie chłopców w mundurach Hitlerjugend nie ma nikogo o tym urdeutsch imieniu, które w Rzeszy wyszło już z użycia. Jeżeli więc jeszcze raz usłyszy, że ktoś nazywa kolegę Bolesławem, uzna to za przewinienie z paragrafu takiego a takiego, który brzmi: „każdy chłopiec powinien znać nadane mu imię i nazwisko. Nie wolno mu nigdy, w żadnej okoliczności posługiwać się innym". Na tym upomnieniu skończyło się wtedy, ale później, kiedy któryś z kolegów zapytał tego samego belfra, co to za bitwa została rozegrana w przeszłości na „Psim polu" i ten, zaskoczony, odpowiedział że chyba: „Polacy walczyli z psami, to do nich podobne, są bardzo niehumanitarni", Jarek zaczął wykonywać rękami takie ruchy, jakby szatkował kapustę. I potem ten znak stał się już na zawsze znakiem przekory, nadziei i wiary w przetrwanie. Nigdy nie wspominałem o tym nikomu, nawet Alicji, tak 92 to się wydaje nieprawdopodobne, ale ten historyk, wychowanek hitlerowskiego uniwersytetu, mówił nam o Tannenbergu jako o największym zwycięstwie nad carskimi wojskami ósmej armii niemieckiej dowodzonej przez Hindenburga, nie wiedząc nic o wcześniejszym Grunwaldzie. Jeśli udawał, że nigdy nie słyszał, aby pola pod Tannenbergiem były także świadkami niemieckiej klęski — robił to świetnie. Zresztą chłopcy tylko zapytali — nie wyjaśniając dlaczego chcą wiedzieć— czy poza tą jedną bitwą z 1914 roku nie była tam stoczona żadna inna? Zdziwił się, o innej nie słyszał, nie wiedział. Ja wprawdzie wiedziałem także tyle, co nic, ale razem z innymi naszatko-wałem w czasie tej wymiany zdań mnóstwo kapusty pod ławką. Takie chwile dawały nam jakąś gorzką satysfakcję, ale co mogliśmy przeciwstawić w myślach zacytowanemu nam rozkazowi Fiihrera, który odnalazłem po wojnie w dokumentach norymberskiego procesu: „Bądźcie twardzi, bądźcie bezwzględni, działajcie szybciej i brutalniej niż inni. Narody Europy muszą zadrżeć z przerażenia. To jest najhumanitar-niejsze prowadzenie wojny, ponieważ jest odstraszające". Albo twierdzeniom, że wszystkie „Iwany" śmierdzą jak psy, a Polacy tłumaczą sobie każde łagodne postępowanie jako słabość? Że Słowianin traktowany humanitarnie staje się niebezpieczny i że musimy w przyszłości być bezwzględni wobec tych podludzi, tłumiąc uczucia litości i wyrzekając się skrupułów? To od naszego głównego wychowawcy pochodziła zaskakująca informacja, że rozstrzeliwana za ukrywanie „bandytów" ludność ziem okupowanych — Untermenschenvolk des Ostens — poddaje się biernie swemu losowi, jak wszyscy ludzie Wschodu, natomiast zbiorowe egzekucje kosztują wiele strzelających i że trzeba mieć dużo zrozumienia oraz współczucia dla ludzi zmuszonych do tak trudnej, odpowiedzialnej pracy. Powiedział „pracy" — to zapamiętaliśmy wszyscy. Uczyliśmy się miłości do dzielnych żołnierzy Wehrmachtu, walczących na wszystkich frontach, oraz kultu umiłowanego wodza i swastyki. Uczyliśmy się hitlerowskich pieśni, wznoszenia okrzyków, sprawnego wyrzucania rąk i przyjmowania przy tym powitaniu odpowiedniej postawy. A poza tym ćwi- 93 I czyliśmy, także w nocy, żeby nauczyć się widzieć nawet w ciemnościach i maszerowaliśmy, maszerowaliśmy, maszerowaliśmy. Teraz wiem, że owe marsze odpowiadały najlepiej tresurze militarnej i przekształcaniu naszej osobowości: zabijały myśl i niszczyły indywidualność. Kolumna. Zwarta, jednolita, karna kolumna. Gotowa wykonać każdy rozkaz, zawsze posłuszna i milcząca... Gimnastykę, sportowe zajęcia i musztrę uprawialiśmy na boisku, ale nużące długotrwałe marsze wyprowadzały nas na kręte drogi, na górskie regle i hale. Góry wydawały mi się piękne, ale męczyły mnie trudne wspinaczki i bałem się wszelkich stromizn. Było w tym coś z rodzącego się lęku przestrzeni, a przecież dawniej las uważał mnie za swego, za wiewiórkę albo dzięcioła. W Oberweis gorsza od karceru była karna musztra, polegająca na czołganiu się po ziemi, nawet pokrytej śniegiem, i zbieraniu ustami kawałków gazet, porozrzucanych przez SS-manów na boisku. Równie straszna była kara stania nago na mrozie. Do kar najlepszych, choć uważanych za najbardziej hańbiące, należało odesłanie na jakiś czas do bauera lub na folwark należący do Lebensbornu. Tam była wprawdzie harówka od świtu do nocy, ale można było nie stać, nie maszerować i nie krzyczeć „Heil Hitler" w zwartej kolumnie. Mnie nigdy nie spotkała taka kara, byłem nieprzydatny do prac w ogrodzie czy w polu, natomiast Jarek po paru karnych głodówkach został wysłany na jakiś czas do bauera, żeby tam oduczył się raz na zawsze mówić po polsku. Nie mówił istotnie, bo nie miał do kogo. Ale kiedy wrócił z nogą przeciętą toporem, którym posługiwał się niezbyt umiejętnie, nie zmieniło się nic: toczy! dalej upartą, zaciętą walkę o siebie, o mnie, o nas. Toteż po wakacjach, które nie różniły się niczym od innych miesięcy pracy szkolnej, chyba tym, że pomagaliśmy przy sianokosach i żniwach, spotkała go kara najsroższa: wypędzenie ze szkoły Lebensbornu z adnotacją: nie nadaje się do przenarodowienia. Był wrzesień, upływał właśnie termin poddania mnie powtórnemu badaniu. Próbowano to załatwić na miejscu, w Oberweis, ale lekarz tak samo kiwał głową, rozkładał ręce i nieufnie przyglądał się mojemu uzębieniu. Ponieważ twierdził, że za- 94 liczyłby mnie raczej do kategorii chłopców stanowiących niepożądany przyrost ludności, wysłano mnie ostatecznie z powrotem do urzędu, który mnie badał i „wyceniał". Razem ze mną jechał jako element przestępczy Jarek — banita. Nie zapamiętałem drogi powrotnej, nałożyła mi się ona na inne transporty i upodobniła do nich. Wracało z nami jeszcze dwóch chłopców i parę dziewczynek, jedna z nich do domu, do rodziców. Była szczęśliwa i zazdrościliśmy jej wszyscy. Pytałem ją bez tchu. — To można wrócić? Do domu? Do mamy? Odpowiadała, że tak, bo Fiihrer jest dobry i wszystko może. Wierzyliśmy już trochę w Fuhrera, ale nie do tego stopnia, aby ta wiara odebrała nam rozum. Pierwszy Jarek przyjrzał się jej nieufnie i zakomunikował szeptem: — Ty, uważaj! Może ona jest kapuś? Ta myśl nie przyszła mi do głowy. Dziewczynka raczej odsuwała się od nas, stała ciągle przy oknie wagonu, wpatrzona w migające słupy, drzewa, domy. Nie interesowała się nikim, a byłem już na tyle doświadczony, żeby wiedzieć, że kapusie żyją z ludzi, z podglądania ich i podsłuchiwania. Toteż w jakiejś chwili przysunąłem się do niej bliżej i powiedziałem. — Opowiedz, jak to będzie, kiedy wrócisz do domu. Nie chciała, powiedziała, że nie wie. Więc nalegałem dalej. — Opowiedz. Jak bajkę. — Bajkę? Taki jesteś stary... Ale coś musiało zastanowić ją w moim wyglądzie, w dziecinnym głosie, bo skinęła głową. — Mogę opowiedzieć. Tylko nie powtarzaj innym. I zaczęła się snuć opowieść o tym, jak na dworcu nie będzie wprawdzie chorej mamy, ale jakim ten powrót córki stanie się dla niej szczęściem, jak mama będzie powtarzała w kółko: „Haneczka, moja Haneczka", a potem na podwieczorek będą pączki, na kolację bigos i pączki, a przed snem długie wspólne leżenie w łóżku i pocałunki, pocałunki, pocałunki... 95 J Zainteresowałem się tym. — Ty będziesz ją całowała? Mocno? — Nie... Ona mnie. — Dlaczego? — Bo tak. To ja wracam. — A tatuś? Jego też nie będziesz całowała? Powiedziała z jakąś zawziętością w głosie. — On wyjdzie po mnie na dworzec. Nie bój się! Wyjdzie na pewno. Pomilczała chwilę i nagle wybuchnęła płaczem. Pierwszy raz widziałem dziewczyńskie spazmy: zachłystywała się łzami, coś bulgotało jej w gardle. Długo nie mogła się uspokoić. A potem, w największej tajemnicy, powierzyła mi swój sekret: jej ojciec, aby wyrwać jedynaczkę z „Heimschule Lebens-born", przyjął Volkslistę. Pochodził z Kielc, zrobił to — jak wychowawcy powiedzieli córce — dobrowolnie. Taki był jej powrót. Będę to musiał opowiedzieć mojej matce. Moje drugie spotkanie z doktorem G. było jednym wielkim upokorzeniem. Traktował mnie, na podstawie opinii wychowawców z Oberweis, pogardliwie i niechętnie. Podejrzewał o niedorozwój i miał mi wyraźnie za złe, że ci, którzy mnie odebrali rodzicom, mogli się aż tak pomylić. — Poddać germanizacji? Ciebie? Upośledzonego fizycznie, prawie karzełka? Żebyś tylko jadł i płodził potomstwo obciążone dziedzicznie? Mówił to bez gniewu, z lodowatym spokojem, więc wzruszyłem ramionami, po pierwsze dlatego, że wiedziałem o moich siedmiu latach, a on nie, więc z nas dwóch byłem mądrzejszy, a po drugie, ponieważ chciałem zaznaczyć, że mi tak bardzo nie zależy na potomstwie. Ale on musiał to zrozumieć inaczej, dopiero wtedy wściekł się i kazał wyrzucić mnie za drzwi. Długo słyszałem w korytarzu jego krzyk: — Und dabei frech! Dumm und frech! Zapamiętałem te słowa na całe życie, ponieważ była to 96 najbardziej fałszywa ze stawianych mi później diagnoz: głupi nie byłem nigdy, a bezczelny? Koń by się uśmiał... Dlaczego nie powiedziałem wtedy prawdy? Ponieważ Jarek od roku zakazywał mi mówić o oszustwie Hildy. — Ją przeniosą karnie, może nawet na front, ale ciebie odeślą do gazu. — Za co? — Tam nie idzie się za coś. Tylko, jak się nie jest potrzebnym. — A ja nie jestem potrzebny? — Nie. — Mamie także nie? Mojej mamie? Nie umiał mi tego wytłumaczyć, a ja wolałem nie dowiedzieć się jakieś nowej, okrutnej prawdy. Wiedziałem tylko, że powinienem zapomnieć o okolicznościach porwania, o króliku, o ucieczce Stefka Szczeżui. I tak z wolna doszło do tego, że nie przyszło mi do głowy protestować, kiedy wmawiano mi jego datę urodzenia, jego lata, choć nazywałem się wciąż jeszcze Amon vel Toni Wegerich. Jarka nie poddano badaniom razem ze mną. Skierowano go na przesłuchanie i — już jako Kowalczewskiego, element przestępczy i bandenkind — zakwalifikowano do lagru. Ale tę noc spędziliśmy jeszcze razem: on świadomy już co go czeka, ja — pełen idiotycznej nadziei, że odeślą mnie do mamy, która nie narzekała nigdy, że „tylko jem". Moja matka będzie na pewno ciekawa, kto i kiedy poinformował Jarka, że obaj idziemy do lagru dla dzieci przy dawnej ulicy Przemysłowej. Ale tego nie wiem, pamiętam tylko, że razem przejechaliśmy w „budzie" obozową bramę, która skrzypiała okropnie, kiedy ją otwierano. Nie, nie mogę myśleć o tym „Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei". Może dopiero matce opowiem jak skrzypiała lagrowa brama, jak przerażało mnie to, co widziałem wewnątrz obozu i tuż za jego drutami, bo lagier graniczył z wygłodzonym gettem odciętym murami od miasta. Zgrupo- i Jabłko granatu 97 wano widocznie w tej dzielnicy wszystkich, skazanych podobnie jak Żydzi na wymarcie: aryjskie dzieci porwane, ale „niepelnowartościowej krwi", nie nadające się do germanizacji, dzieci z wysiedlonych wsi i osad a także z ulicznych łapanek, „banditenkinder", „bandenkinder" — dzieci członków ruchu oporu i biorące udział w tym ruchu — wreszcie dzieci chore „leczone doświadczalnie". Obok był cmentarz. Konałem tam z głodu i zimna, nie umiem powiedzieć, jak byłem nieszczęśliwy, ani jak to się mogło stać, że nie umarłem. Dręczono mnie, szczuto psami. Tylko matka może tego wysłuchać, zaleczyć ropiejące do dziś rany pamięci. Czekają na dotknięcie jej rąk. Co było potem? Te dwa lata, aż dwa lata, które spędziłem w lagrze do wiosny 1944 roku, wydają mi się nieskończenie długie, stanowią jakiś koszmar, w którym nie sposób łączyć faktów w zwartą, logiczną całość. Zostały mi przede wszystkim w pamięci nasze prycze, kłębiące się od półnagich, zawszonych ciał. Chłopcy szczękali zębami z zimna i drapali się przez sen. Pamiętam, że nie próbowałem nawet zabijać olbrzymich, rudych pluskiew. Było ich mnóstwo. Najbardziej natrętne, które łaziły po szyi czy policzkach, chwytałem w palce, i, peien wstrętu, odrzucałem od siebie. Spadały nieco dalej, na nogi moje i cudze. Inni chłopcy przez sen, nieświadomie, wykonywali te same ruchy i robił się z tego w końcu jakiś balet latających pluskiew, taniec rąk i insektów, napęczniałych od krwi. Nie, tego jej nie powiem. To obrzydliwe. Pluskwy i wszy sprowadziły do baraków choroby. A może nie tylko one? Nie pamiętam, nie wiem. Najpierw był świerzb. Na trzypiętrowych pryczach leżeliśmy ciasno jeden obok drugiego i drapaliśmy się zamiast spać, drapaliśmy się zapadając w męczący, niespokojny sen. Wiedzieliśmy, że wiercenie się i czochranie nie uśmierzą swędzenia skóry, że kaleczymy ją tylko, a mimo to rozdrapywaliśmy ją do krwi. Zarządzono przymusową kąpiel, ale do wielkich koryt-wanien wpędzano 98 naraz po kilkunastu chłopców chorych i zdrowych, a potem znów kilkunastu. Nie zmieniano wody, dolewano jej tylko po trochu razem z gryzącym środkiem dezynfekującym. Byliśmy teraz trochę mniej brudni, ale za to wszyscy chorzy. Wśród kąpiących się byli także i ci, których już wtedy męczyła gorączka tyfusowa. Pamiętam, że to leczenie nas ze świerzbu skończyło się epidemią tyfusu. Mimo to, a może właśnie dlatego, zbiorowe kąpiele trwały dalej. Chłopcy w malignie zasypiali w kadziach, zanurzając głowy w gęstej, brudnej wodzie i zdrowi musieli ratować ich przed utonięciem. Tak chyba zaraziłem się sam, utrzymując na powierzchni cieczy małego Czecha, który był zupełnie nieprzytomny. Potem na mnie przyszedł czas powolnego konania. Miewałem jakieś okropne sny: znajdowałem się w domu, ale mama odpychała mnie, bała się zarazić, miała złą twarz Hildy. Kiedy po tyfusie męczyła mnie głodowa biegunka, ona, właśnie ona, podawała mi we śnie jakieś smakołyki, jakieś pachnące bułeczki, których nie mogłem dosięgnąć, wyciągałem ręce, ona cofała się i rozczapierzone palce natrafiały na próżnię. Wtedy krzyczałem. Cały barak drapał się, jęczał, krzyczał i płakał. A kiedyśmy wyzdrowieli i zabrali z prycz małe, lekkie trupki tyfusowych zmarłych, była już zima i na odmianę pozostali przy życiu zaczęli w nocy szczękać zębami. Nie myślałem, że to może sprawiać aż taki hałas, ale do dziś słyszę ów ni to stuk ni to zgrzyt: dygotanie z zimna tysięcy ludzkich istot. Będę musiał opowiedzieć o tym mojej matce. Jej pierwszej. Potem przyplątała się szkarlatyna i wydawało się, że to już koniec. Nie mogłem się przyznać do nowej choroby, musiałem iść do pracy. Nosiliśmy wtedy deski a także cegły na budowę nowych baraków i ja, chwiejąc się na nogach z waty, podawałem je chłopcom, którzy pchali taczki w górę. Tego dnia, kiedy miałem tak wysoką gorączkę, że byłem nieprzytomny, Jarek przestraszył się, spojrzawszy na mnie. Zapytał czy jestem bardzo słaby. Powiedziałem, że tak, mdli mnie, nie mogę wstać. Ale wstać musiałem, pomógł mi w tym, nie starając ię nawet pocieszać. Wiedzieliśmy obaj, że w obozie nie cho-n>ba tylko praca czyni człowieka wolnym i że nikogo tu nie wzrusza zamierzony proces wyniszczenia. Wtedy określaliśmy i" prościej, pamiętam. 99 — Guzik ich to obchodzi — mówił Jarek. — Pewnie — przytakiwałem. Nie pamiętałem już, że może być inne życie, zaczynałem zapominać dom, las, nawet mamę. Istniała tylko straszna lagrowa rzeczywistość, kurcze żołądka, biegunka, wynędzniali Żydzi tłoczący się za drutami getta i chore, do szkieletów podobne dzieci, które w naszym lagrze marły co noc. Opowiem mamie, że leżałem kiedyś do rana z takim trupem. Jarka, jako zdrowego, przeniesiono wtedy do innego baraku i nikt nie mógł mi w niczym pomóc. Powtarzałem raczej z przyzwyczajenia: „Mamo, mamusiu... Mamusiu!", ale czułem, że jestem zupełnie sam. Czy myślała o mnie wtedy? Jedyną pociechą mogło być to, że uda mi się na tę noc przykryć dodatkowym kocem, ale drugi sąsiad okazał się szybszy: ściągnął z tamtego płachtę, zanim wyciągnąłem po nią rękę. Powiedział: — Ty masz Jarka — i odwrócił się do mnie plecami. Tak, miałem go jeszcze. I to było cenniejsze od koca. Opowiem także mojej matce, jaki był nasz pierwszy apel w lagrze. A może raczej... nie? Nie popisałem się wtedy. Cóż z tego, że miałem dopiero siedem lat, to mnie nie usprawiedliwia. Ale wtedy, czasami, bywałem jeszcze dziecinny. W czasie pierwszej zbiórki, po odliczeniu, sprawdzano nazwiska i numery. Miałem niski numer 635, wielkie transporty dzieci nadjechały dopiero w początkach 1943 roku. Jaki numer miał Olo? Prawda, 7300. Zawsze nas śmieszyły te jego dwa zera w obozowym numerze i w imieniu. Potem procedura była inna, ale w pierwszym roku istnienia obozu sprawdzano zgodność imion i nazwisk w czasie pierwszej zbiórki. Był październik, stałem mocno wparty bosymi nogami w ubitą ziemię placu. Mama zdziwi się chyba, kiedy się dowie, że wolno było nosić drewniane trepy tylko od listopada do maja. Zakazywała mi zawsze biegać boso, bała się ran ciętych od szkła. Esesman August wywołał mój numer i pamiętam, że ani drgnąłem. Szturchnął mnie Jarek. Tamten zapytał o nazwisko. Odszczeknąłem, jak w Oberweis: 100 — Anton Wegerich. Speszył się, gwałtownie podniósł głowę. Nikt poza mną nie miał tak wspaniałej postawy, nie prężył się niby kapral przed generałem. — Wie? — Anton Wegerich. Podszedł zupełnie blisko, przyjrzał mi się i spytał łagodniej, ciszej: — Franzose? Aus Lothringen? Wyskandowałem: — Nein! Deutsch. Mówiłem to, jak trzeba: patrząc mu wprost w oczy, świadomie, z wielką dumą. Ale on zajrzał do listy i nagle trzasnął mnie w twarz. — Łżesz! Verfluchter Pole! Du, Dreck, zapamiętaj, że dzieci niemieckie nie gniją w obozach. One służą ojczyźnie. Na to nie było odpowiedzi. Chociaż nie, istniała odpowiedź niezawodna, zawsze przydatna w Oberweis. Wyprężyłem się i wrzasnąłem: — Heil Hitler! Zrobiło to na nim wrażenie, cofnął się, ale potem znowu podszedł, prawie podbiegł i po raz pierwszy jego szpicruta spadła na moje nogi, piersi, ramiona. Bił milcząc, w zapamiętaniu, nie oszczędzał nawet twarzy. Bił mnie odtąd bardzo często. W obozie od jesieni czterdziestego drugiego roku było dużo dzieci francuskich, belgijskich i czeskich. Porozumiewałem się najłatwiej z chłopcami z Lidie, bo byli wtedy najmłodsi a także z małymi Francuzami z Alzacji i Lotaryngii, bo niektórzy z nich mówili po niemiecku. Ci ostatni znaleźli się w obozie przeważnie na skutek odmowy ich rodziców wpisania się na Reichlistę. Dzieci z Lidie zostały przywiezione do lagru po spaleniu ich wsi przez Himmelsfahrtkommando, a dzieci radzieckie pochodziły najczęściej z „Heu-Aktion". Przyjechały do lagru najpóźniej, chyba w czterdziestym czwartym roku i dziś wiem, że to wojska hitlerowskie, cofając się, za- 101 garnęły w akcji pod kryptonimem „Siano" około 180 000 dzieci z Białorusi i Ukrainy. Ale do naszego lagru trafiło tylko parę tysięcy najmłodszych, poniżej dziesięciu lat, oraz kilkuset, którzy — nie nadając się do ciężkiej pracy — zostali tu przesłani na wyniszczenie. Trzymaliśmy się raczej zwartymi grupami narodowościowymi, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie w tym lagrze, gdzie z powrotem zostałem Polakiem, zacząłem z wolna zapominać obu języków: posługiwałem się jakąś mieszanką językową i mówiłem raczej mało, niechętnie. Nie przypominam też sobie, żebyśmy wspominali za drutami o królu Bolesławie. Jakoś i on, i jego zwycięstwa nie pasowały do gołych desek piętrowych prycz, do biegunki, wszy i pluskiew. Jarek powiedział kiedyś, że wstydziłby się wymówić tu jego imię. Kochał mnie jak młodszego brata, a jednak porzucił. On także. Któregoś wieczoru, kiedy byłem już oficjalnie zdrów, choć łuszczyłem się jeszcze po szkarlatynie, odgarnialiśmy razem śnieg wokół baraku. Przystawałem często, przytulałem się do lodowatych ścian, podpierałem łopatą. Orzekł, że to robota nie dla mnie, że muszę jeszcze jakiś czas poleżeć. Zdumiałem się tak, jakby powiedział, że rzuca mi pod nogi latający dywan. — Gdzie? Kto na to pozwoli? — Ja. Jutro, pojutrze obudzę ciebie w nocy. Musimy stąd wiać. — Stąd? Myślisz, że można? — Między gettem a nami nad płotem są druty. Wiem, w jakim miejscu można się między nimi przecisnąć. — A co zrobimy w getcie? Oni są też odrutowani, głodni. — Ale tam są ich lekarze. Mówią po polsku. Może oni? — Skąd wiesz? — Nie twoja rzecz. Masz dość siły, żeby...? — Mam, o mam! Ale to nie była prawda. Wyśliznęliśmy się w nocy z baraku i upadłem od razu, gdy tylko usłyszeliśmy szczekanie wilczurów. Nie odwrócił się jak zawsze, nie pomógł mi wstać. 102 Widziałem go biegnącego samotnie ku murom getta i leżałem bezsilny, nie mogąc się poruszyć. Znalazł mnie wachman, ale bił krótko, musiałem wyglądać na konającego. Nie przypominam też sobie następnych dni, chodziłem znów z wysoką gorączką, zataczając się. Ale któregoś dnia podszedł do mnie jakiś nowy haftling, przeraźliwie chudy i szepnął, że Jarek kazał się mną zaopiekować. I to on, Olo, opowiedział mi przebieg nieudanej ucieczki: Jarka wytropiły wilczury, został ściągnięty z muru jako ranny. — Postrzelili go? — W nogi, w pierś. — A kiedy przyjdzie do mnie? — Głupi! Głupi! Głupi! W ten właśnie sposób zostałem poinformowany o śmierci mojego przyjaciela, starszego brata, opiekuna, ojca... Gdyby go ściągnięto z drutów nie poranionego, spotkałby go los Stacha Lipy, który nieco później próbował także przeskoczyć ogrodzenie. Wachmani złapali Staszka i potem przez parę tygodni chłopcy musieli go bić podczas apelów. Bili mocno, nie można było udawać, pilnowano każdego z nas. Czy mógłbym uderzyć Jarka? Boję się, że tak i chyba dlatego wolałem, że został zabity w ucieczce. Wstydziłem się o tym myśleć, ale wolałem... To od tego czasu śnią mi się rozszalałe wilczury u stóp słupa, na który wspinam się, wspinam... Ja, Jarek i Stach tworzymy w tym koszmarnym śnie jedno ciało o trzech wykrzywionych twarzach. Każdy z nas jest wobec drugiego winien. Nie można tego znieść, trzeba protestować, krzyczeć. Więc krzyczę. Dlatego krzyczę. Olo byl inny, mniej opiekuńczy, mniej pewny siebie, ale dobry, nie skrzywdził mnie nigdy. Raz tylko, kiedy stojąc w dwuszeregu szukaliśmy wszy w bieliźnie naszych vis a vis, 103 (za znalezienie tego insekta poszukujący otrzymywał kawał chleba, przeszukiwany — karę chłosty) zdarzyło się tak, że Olo znalazł się naprzeciwko mnie. Było zimno, drżałem podając mu bieliznę i ubranie, oprócz chłodu przenikał mnie lęk. Wiedzieliśmy obaj, że jestem zawszony, żaden z nas nie był wolny od tego plugastwa. Jutro inny chłopiec zje porcję chleba w nagrodę za wszy opite krwią Ola, szpicruta esesmana spadnie wtedy na jego plecy. Ale dziś... Po świeżo ukończonym procesie łuszczenia się moja skóra była szczególnie wrażliwa, delikatna. Między dwuszeregiem był wąski korytarz, po którym spacerowali esesmani, patrząc pilnie na ręce kolegów przeszukujących nasze drelichy. Trzęsłem się z zimna, lodowaciałem. Ale wierzyłem w Ola prawie tak, jakby to był Jarek. Tamten nie zgłaszał nigdy, że coś dostrzegł, mawiał, że brzydzi się wszawym chlebem. I właśnie wtedy Olo, przed którym zatrzymał się esesman, zameldował, że znalazł. Ze zdumienia i strachu aż otworzyłem usta. Pamiętam to dobrze, bo Niemiec odwróciwszy się ku mnie zamknął mi je uderzeniem pejcza w podbródek. Jeszcze wierzyłem, że na tym się skończy, jeszcze miałem jakąś nadzieję. Ale razy posypały się na piersi, barki, ramiona. Nie wolno było zasłaniać się rękami, kulić się, odwracać, zamykać oczy. Stałem więc nagi, bezbronny, zrozpaczony: znowu straciłem przyjaciela. Nie podał mi ubrania, rzucił. Podczas gdy nasz szereg ubierał się, esesman kończył swoje rachunki: wydawał tym wszystkim, którzy zgłosili, że znaleźli wszy, kartki na dodatkową porcję razowca. Tego dnia — to była sobota, normalny dzień takich przeglądów — sprzątaliśmy długo baraki, latryny, plac apelowy. Unikałem Ola, on także nie starał się zbliżyć do mnie a nawet, kiedy mijaliśmy się przy latrynie, odwrócił głowę i wykrzywił wargi. Byłbym przysiągł, że na jego twarzy malowało się obrzydzenie. Rudy chłopiec, idący obok niego, zapytał: — To był ten wszarz? Olo nie odpowiedział, ale zobaczyłem, że się czerwieni. I pomyślałem w popłochu: koniec, koniec... Już przestałem go lubić, teraz gotów byłem znienawidzić. Ale rzeczywistość lagrowa była bardziej skomplikowana. Wieczorem, kiedy spali 104 już wszyscy, a ja odwróciłem się do niego plecami na znak dezaprobaty, rozmyślając nad tym czy wytrwam w tej pozycji, czy też ziąb zmusi mnie w nocy przytulić się do jego ciała, Olo szturchnął mnie mocno w bok. Ani drgnąłem. Wtedy poczułem nagle kwaśny zapach razowego chleba. Trzymając całą, nie napoczętą kromkę przy moich ustach, Olo szeptał: — Głupi, jedz. Jesteś słaby, zrobiłem to specjalnie dla ciebie. Musisz jeść więcej... Znowu otworzyłem ze zdumienia usta, ale tym razem wepchnął w nie kęs razowca. Żując w pośpiechu i dławiąc się chlebem, pytałem: — Dla mnie? Naprawdę? — No. Bardzo bolało? — Aha. — To duża kromka... — Aha. — Mógłbym także zjeść kawałek? — Aha. — Jeżeli chcesz, możesz u mnie zawsze znaleźć wesz. — Ja? — No. Podzielimy się potem chlebem. Rozumiesz? — Aha. — Dobry? — Bardzo. — Ale to tajemnica. Nie powiesz nikomu? Byłem szczęśliwy, miałem znów przyjaciela. — Nie. Tylko ja i ty. — Właśnie. Bo jak inni zaczną robić to samo, może zabraknąć chleba. Więc to dlatego? Tylko dlatego? — Rozumiesz, czy nie? — Aha. A jak wszy nie będzie? — Coś ty? — Mogę nie znaleźć. — I tak powiesz, że są. Dobra? — Aha. Ale dlaczego... Dlaczego pozwoliłeś, żeby ten nowy mówił na mnie: wszarz? Odwróciłeś głowę... — Głupi! Właśnie dlatego, że on jest nowy. Zobaczy się, 105 HtlU/M ii i«'i4| iii Ił! jak szuka wszy, jak bije Stacha, czy nie jest kapuś? Wtedy dopiero zaufa się albo nie. — A mnie? Mnie ufasz? — No. Przecież zawarłem umowę. Z tobą, nie z kim innym... Taki był mniej więcej sens naszego nocnego dialogu. Potem odwróciłem się do niego twarzą, już razem zrzuciliśmy wszystkie pluskwy, łażące po kocu w zasięgu naszych rąk, i zasnęliśmy pokrzepieni wszawym chlebem zdobytym kosztem kilkunastu sinych pręg na moim ciele. Przez dłuższy czas bicie Stacha było jakąś miarą kilkuletniego człowieka, jakimś moralnym probierzem. Potem stały się nim owe nieszczęsne kromki razowca, pokusa była bowiem tak silna, że chłopcy zaczęli meldować o złapaniu nie istniejących wszy, byle tylko oszukać głód. To byli ci, którzy nie dzielili się łupem i z kamiennymi twarzami przyglądali się katowaniu swych ofiar. Najpierw chłopcy gardzili nimi, potem każdy z nas, mając jakiś ciężki grzech na sumieniu, przestał reagować na winy innych. Czy powiem matce, że ta zamierzona deprawacja zamieniła nas w końcu w bandę półdzikich istot, walczących o przetrwanie, o kęs jadła, o odrobinę ciepła? Ona chyba nie uwierzy, że czasem wymysły wachmanów, z których zapamiętałem najbardziej zrozumiałe, w rodzaju: „Ty, świnio", „Wszarzu, tyfusie plamisty, dzikusie, ty bandenkind", zaczęły mniej więcej odpowiadać temu, co oni z nas wtedy zrobili? Olo określił sytuację tak: — To wszystko wina dorosłych. No nie? — Pewnie. Nie ty wymyśliłeś zapluskwione baraki, wszy, karne apele. — Oni mogliby zrobić, żeby było inaczej. Ale nie chcą. — Czy my im przeszkadzamy? — No, mamy nie być, a jesteśmy. Liczą na to, że wymrzemy wszyscy, jak tamci, w getcie. — A nie wymrzemy? j— Coś ty? Przecież mamy wszy. — No to co? — To znaczy, mamy chleb. — Ale biją, to. boli. — Inaczej nie można. Dorośli — to kąty. Tylko dzieci... Chciałem być sprawiedliwy, miewałem jeszcze wyrzuty sumienia : — One też oszukują, kradną. — Muszą. A tamci chcą. Nienawidzę ich. To oni wymyślili nas. — Wymyślili? — No, właśnie takich... Także złych. Nie sądzę, abym mógł, po latach, coś dodać do tej oceny. Wymyślili właśnie takich, jakimi jeszcze widzę nas we śnie, kiedy uciekam z lagru, kiedy mnie gonią wilczury, kiedy dławię się łzami i wszawą kromką obozowego chleba. Uwaga lagerkommandantów i wachmanów koncentrowała się na czasie bezczynności haftlingów, nie na czasie ich pracy, ponieważ niebezpieczne i nieopłacalne były w lagrze tylko godziny naszego odpoczynku. Nawet wtedy, gdy z pułapu baraku lała się skroplona para i dokuczał świerzb, wieczorem mogliśmy szeptać, buntować się, myśleć. Pamiętam, jak kiedyś pięcioletni Ryś, chory i bardzo słaby, błagał Ola, żeby mu opowiedział bajkę. Marudził, popłakiwał, zupełnie jakby był w domu. Olo bronił się, mówił, że nie pamięta żadnych takich rzeczy, że lagier to nie dom, wreszcie zgodził się opowiedzieć jakąś historię o tygrysie i lwie, ale mały zaniepokoił się, pytał, czy tygrysy i lwy są w lagrze, wilki przecież są, lepiej nie, niech Olo mówi o czym innym. I wtedy razem z Rysiem wysłuchałem bajki o słoneczniku, który ogłosił, że zabrania owadom dotykania jego płatków, bo jest słońcem, i o pszczołach, które ukarały go za kłamstwo krążąc nad nim brzęczącą chmurą i żądląc pyszałka. Pamiętam, że ostatnie słowa: „teraz możesz ogłosić, że my, pszczoły, zniszczyłyśmy słońce" przetrawiałem długo, że do- 106 107 piero one uprzytomniły mi tę prawdę, że i ja mógłbym pogryźć esesowca Augusta, który mnie zawsze bił, albo któregoś z wachmanów. Ale już wówczas wiedziałem, że są to myśli podobne do kłamstwa i że chłopcy nie zniosą takich przechwałek. Zapytałem więc tylko Ola, czy taki słonecznik o pokłutych, poszarpanych płatkach miał potem pestki, i tym niewinnym pytaniem sprowokowałem go do nieoczekiwanych wyznań. Odpowiedział, że chyba nie miał, był przecież popsuty, ale ja nie ustępowałem: — Szkoda. Zjadłbym te słonecznikowe pestki. A tak — nie mogę. — Nie możesz, bo siedzisz w lagrze. — Inne dzieci z tego ogrodu też nie mogły jeść pestekś-j A pestki — to pycha. — Innych dzieci tam nie było. — W bajce czy naprawdę? — Naprawdę. Ale jesteś za mały, żeby o tym słuchać. — A nie jestem za maty, żeby siedzieć w lagrze? Żeby pracować, mieć biegunkę i wszy? — To też prawda. — Opowiedz, Olo. Nie będę wcale przerywał. — Dobra, opowiem, ale nie dziś. Konam ze zmęczenia. To się stało wtedy, gdy odkryłem urok zgadywanek i wymyślałem zagadki, zamęczając wieczorami Ola. — Nie śpisz? Co to jest? Robak — a ma ludzką krew. — Za łatwe. Wesz — to nie robak. — Ale zwierzę. A co to jest? Ma ludzką krew a nie żyje? — Nie wiem. — Laga esesmana. — Przestań z tą krwią! Ma ją na sobie, nie w środku. Głupia zagadka. Dosyć już. Śpij. — A co to jest? Woda — a nazywa się inaczej. — Wiadomo — zupa. — A teraz cud, nie zagadka. Achtung! — Toni! 108 — Baczność! Co to jest? Karmi, myje, nigdy nie bije. — Nie wiem. Karmi? Myje? Nie ma takich w lagrze. — Trudne, co? A to mama. — A, mama... To nie stąd. Śpijmy już. — Czekaj, teraz powiem taką trudną zagadkę, że pękniesz. — Mówi się: zdębiejesz. — Dlaczego? Nie jesteś dębem. — Ale tak się mówi. — Dobra, zdębiejesz. Co to jest? Gładkie, czarne, nie żyje, a rusza się? — Przestań. Nie mogę tego słuchać. — Dlaczego? To nasz koc. A rusza się, bo... — Toni! — Nie krzycz! Co ci jest? Był blady i zaciskał pięści. Przestraszyłem się, że mnie uderzy, ale on powiedział, że nie, nie ma powodu, nie ja jestem winien, tylko ostatnia zagadka. Bo jemu przyszła zupełnie inna odpowiedź do głowy. I to było właśnie to. Opowieść, dlaczego we wsi, w której kwitł tamten słonecznik, nie było żadnych dzieci. Pamiętam tę historię do dziś. Nie nadaje się do powtórzenia mojej matce, ale wtedy Olo uznał, że może opowiedzieć ją mnie. Myślę, że po prostu musiał ją komuś opowiedzieć, musiał zrzucić z siebie ten ciężar. To było przed rokiem, kiedy miał dziesięć lat, w lesie Je-ziorkowskim pod Łomżą. Mieszkał na skraju lasu, w ogrodzie kwitły malwy i słoneczniki. Jakoś w lipcu zobaczył ciężarówki pełne Niemców jadące w stronę wsi. Uwielbiał auta, motocykle, wszelkie maszyny. Mimo zakazu rodziców, wyleciał na drogę i przyglądał się ciężkim motocyklom z przyczepami. Któryś zepsuł się właśnie i został z tyłu kolumny. Olo podszedł i patrzył, jak lśnią niklowe części, jak błyszczy lakier. Miał ochotę dotknąć motoru, pogłaskać go. Niemcy nie odpędzali go, a nawet jeden z nich wyszczerzył do niego zęby w szerokim uśmiechu. Odjechali po chwili, a Olo pobiegł 109 ścieżką pod lasem w stronę wsi. Byl ciekaw, czego chcą Niemcy. Po drodze natknął się na kilku robotników rolnych, karczu- ' jących las i zatrzymał się przy nich. I właśnie wtedy usłyszeli krzyki we wsi, gardłowe rozkazy Niemców, kilka strzałów. Przyczaili się, czekali co będzie dalej. Po chwili na porębę przyjechały samochody: były teraz pełne mężczyzn, kobiet i dzieci, nawet niemowląt. Niemcy powywlekali ludzi z mieszkań, jak kto stał, bo nie wszyscy byli całkiem ubrani. Olo zauważył jakiegoś starszego pana w szlafroku, może się ukrywał w tej wsi? Jedna kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku była w koszuli. Niemcy podeszli do robotników i kazali im na porębie kopać rowy. Popychali ich, grozili automatami. Robotnicy nie chcieli iść, więc tamci zaczęli ich okładać kolbami. Wtedy wzięli łopaty i poszli, twarze mieli białe jak papier. Przywiezieni ludzie stali najpierw razem, potem esesowcy oddzielili mężczyzn i ustawili ich w szeregu. Kiedy mężczyźni stali już osobno, trochę z boku, Niemcy najpierw podeszli do nich, a potem nagle zaczęli uciekać. Tamci krzyknęli wszyscy naraz jakimś strasznym krzykiem. Szeregi chwiały się, łamały, wszyscy mężczyźni chwytali się rękami za twarze, jęczeli okropnie. Esesowcy musieli lunąć im w oczy jakimś gryzącym kwasem, bo wszyscy mieli potem czerwone twarze, zasłaniali je lub przeciwnie, tarli powieki, chwytali się za głowy, zawodzili: a, aa... Olo pomyślał, że tamci zrobili to ze strachu, żeby mężczyźni nie rzucili się na nich z gołymi rękami. I żeby nie widzieli ani ich, ani swoich najbliższych. Olo mówił, że nie mógł patrzeć na te falujące szeregi. Gromada ślepców stała kurcząc się w sobie, machając rękami, coś bezradnie mrucząc czy też jęcząc. To było gorsze od widoku śmierci. Bo potem przyszło i to. Mordowali osobno najpierw dzieci, potem kobiety- Olo twierdził, że z dziećmi było tak, że nawet trudno opowiedzieć. Niektóre, najmniejsze, brali za nóżki i roztrzaskiwali o pniaki. Potem wszystkie powrzucali do rowu i podarli granatami na strzępy. Matki patrzyły na to, wpychając sobie pięści do ust. Te, które krzyczały — bito. Te, które biegły za swymi dziećmi, dostawały kulę w plecy. Kobiety mordowali nie zabijając nawet porządnie. Przeje- 110 chali po nich karabinem maszynowym i zaraz grzebali nie-dobite. Robotnikom kazali zasypywać je ziemią. Znów nie chcieli. Wtedy jednego zastrzelili, a trzech zrobiło to pod razami kolb. Olo widział, jak spod stosu ciał podnosiły się w górę czyjeś głowy, ręce. Jakaś kobieta wypełzła z rowu ranna, cała czerwona od krwi. Tej rozwalono głowę jednym strzałem. Potem esesowcy ubijali sami ziemię nogami, robotnicy stali tyłem do rowów. Pod ciężkimi, okutymi butami mogiła ruszała się ciągle, widocznie dużo kobiet jeszcze żyło. Hitlerowcy rzucali przekleństwa, śmieli się, że tańczą na ciałach bandytów. Potem, ponieważ sami nie dali rady, kazali kierowcom przejechać się po tej mogile, żeby ubiła się i przestała ruszać. Wozy ruszyły jednocześnie i musiały zawracać parę razy. Były ciężkie, ubijały ziemię mocno. Mężczyzn wymordowali na ostatku i także ubili rów ciężarówkami. Nawet motocykle przejechały się w końcu po tych wszystkich mogiłach. Robotników zabrali ze sobą, tylko tego zabitego pochowali razem z innymi. Potem odjechali, śpiewając żołnierską piosenkę. Olo ją zna, ale nie chciał powiedzieć, która to. Mówił, że robi to przez wzgląd na mnie, bo jak posłyszę tę pieśń, będę zawsze przypominał sobie jego opowieść. On sam leżał w rowie i wymiotował. Ciężarówki, chrzęszcząc i śpiewając, minęły Ola, ale dostrzegli go widocznie ci motocykliści, którzy naprawiali motor pod lasem. Stanęli i wyciągnęli z rowu, choć byl brudny, bo zrobił pod siebie. Kazali wleźć do przyczepy i złościłi się, że go znaleźli akurat teraz, kiedy cała robota już skończona. Ten, który się do niego przedtem uśmiechał, powiedział do kolegi, że choć wracają bez żadnego Polaka, ale za to będą mieli o jednego Niemca więcej. Ale drugi esesman obruszył się na to, krzyczał, że ten chłopiec za wiele widział, że jest zresztą za duży, w ogóle scheiss und dreck. Rozumiał, co tamci mówili i czemu odesłano go od razu do lagru. Miał tutaj zapomnieć, zniknąć bez śladu, roztopić się w nocy i mgle. Nacht und Nebel. Od czego istniał dekret „Nacht und Nebel?" To wiesz teraz. Wówczas dowiedziałem się tylko, czemu Olo stara się w lagrze nie patrzeć na „budy", ciężarówki 111 1 wojskowe i motocykle. Bo to takie same potwory, jak ludzie. Na koniec spytał mnie, czy już rozumiem, dlaczego w tamtej wsi nie ma dzieci, które mogłyby jeść ziarna słonecznika. Ledwo skończyła się szkarlatyna, zachorowałem na oczy. Nabawiłem się tego ropnego paskudztwa w warsztacie, prostując igły dziewiarskie. Każdy z chłopców musiał, uderzając w żelazne kowadło, wyprostować dziennie tysiąc skrzywionych igieł. Mieliśmy poobijane palce, od stuku młotków bolały głowy, ale najgorsze było to, że nafta, w której trzeba było przedtem zanurzyć igły, pryskała w oczy, w twarz, zmuszała do krótkich przerw, a za każdą przerwę w pracy wachman bił. „Tempo! Schnell! Schnell!" Nie wyrabiałem normy, puchły zaropiałe powieki, w głowie szumiało jak w ulu. Przeniesiono mnie do karnego baraku, gdzie pracowaliśmy w Bau-kommando od świtu do późnej nocy, a także — jako specjalna Abortdienst — czyściliśmy i skrobali latryny. Później, nie pamiętam już kiedy, wróciłem do baraku, do Ola i przez pewien czas, na wpół ślepy, wyplatałem wiklinowe koszyki, zbijałem wielkie skrzynie i pomagałem szyć ładownice dla Wehrmachtu. Byle prędzej. „Schneller! Los! Los! Loos! Tempo!" Miałem dziewięć lat, kiedy nagle zacząłem rosnąć. To stało się jakoś w rok po tyfusie, dotychczas nie rozwijałem się wcale, nie rosłem i nie wyglądałem na jedenastoletniego chłopca, jakim powinien był być Szczeżuja. I nagle przybyło mi kilka centymetrów, stałem się jeszcze chudszy, trochę garbaty, ale teraz wzrostem prawie dorównywałem Olowi. Trudno nas było uważać za zupełnie małych chłopców, poza tym zwróciliśmy pewnie na siebie uwagę tym, żeśmy przeżyli w obozie mimo epidemii tyfusu, mimo durchfallu, głodu i wyniszczającej pracy: ja — prawie dwa lata, a Olo — rok. Kto tak długo nie chciał umierać w tym lagrze — musiał być wyjątkowo silny. Należało nas lepiej wykorzystać. Wyobrażam sobie dziś, że takie musiało być rozumowanie 112 esesmanów, ale wtedy zaskoczyło nas to, że kazano nam obu stawić się na komisję. Byłem przerażony, nie chciałem zetknąć się znów z doktorem G., ale Olo wysłuchawszy moich obaw, rozzłościł się. — Musisz się upierać, że masz jedenaście lat. Musisz być Wegerichem albo Szczeżuja. Inaczej umrzesz. — Nie. — Umrzesz, kiedy wyjadę. Jesteś chudy jak Marek, jak Kazik i Stach. A tamci umarli. — Byli za mali. — Głupi! Masz dziewięć lat. Jak oni. — Boję się. — Czego, kiedy i tak umrzesz? — Pojedziesz beze mnie? Zostawisz mnie? — No. Były to z mojej strony bezsensowne opory i wątpliwości, ponieważ nikt mnie nie pytał, czy zechcę stanąć jeszcze raz przed dr G. Ale mogłem mu powiedzieć prawdę i wtedy — jako dziecko do lat dziesięciu — zostawiłby mnie w lagrze. Zgodnie z jego opinią nie nadawałem się do zniemczenia, a byłem za młody, za słaby do prac rolnych. Ale zostałbym sam... Kiedy jechaliśmy do Rassenamtu, Olo całą drogę mruczał przez zęby: — Umrzesz, umrzesz, umrzesz. W tej budzie przykrytej brezentem wiedziałem już, że sam nie przeżyję w lagrze nawet pół roku. Zupy były coraz bardziej wodniste, pozbawione łupin od kartofli i kawałków brukwi, w kapuście pojawiły się robaki. Nawet wszawy chleb mniej sycił, bo bywał spleśniały. Gdyby Olo odjechał, nie byłoby i tego kęsa razowca. Mimo wszystko lepiej było być Wegerichem czy Szczeżuja niż wcale nie być. W Rassenamcie dr G. nie chciał mnie widocznie widzieć, bo zostałem odesłany do innego Niemca, który zabrał przy okazji i Ola. Znów przepuszczono nas przez łaźnie, badano, ważono i bardzo starannie oglądano nasze ramiona i ręce. 113 i Potem stanąłem w długim rzędzie równie nagich chłopców. Dopiero wtedy dostrzegłem, jak jesteśmy wychudzeni, poznaczeni bliznami od uderzeń, jak nam sterczą żebra, kolana, łopatki. Zapamiętałem na zawsze żółtą skórę naszych ciał i krzywe, chude nogi, a sunący powoli wąż nagusów śni mi się jeszcze teraz po nocach. Budzi mnie ten sam strach: czy skierują mnie w prawo, gdzie stoi już Olo, czy też w lewo? Chłopcy przede mną szepczą, że w prawo — to dobrze, ale w lewo... Co w lewo? Stoją tam najmniejsi, najbardziej wychudzeni, o wielkich głowach i ciałach naznaczonych wysypką. Chłopcy mruczą, że tamci wybrakowani, odrzuceni. W lagrze „wybrakowanie" oznaczało transport do Oświęcimia, do gazu. Stojący za mną chłopiec przyciska się do moich pleców i szepcze, żebym starał się być jak najwyższy. Nie wiem co to znaczy aż do chwili, kiedy widzę przed sobą biały pręt, założony przez esesmanów na wysokości ich piersi i zaraz potem przechodzących pod nim chłopców, którzy byli w kolejce przede mną. Ten niższy przechodzi lekko, nie zawadzając o pręt i zostaje skierowany w lewo. Drugi wyciąga się, prostuje, rośnie w moich oczach i głową zawadza o poprzeczkę. Machnięciem ręki Niemiec, który notuje wyniki pomiarów, zapędza go w prawo. Widzę Ola, on także wyciąga szyję i wpatruje się we mnie, więc staram się iść pewnie, prężę się, nabieram w płuca dużo powietrza i czuję mocne uderzenie w sam czubek głowy. Zawadziłem o pręt, miałem przepisowy wzrost 120 cm, a więc z grupą innych dziesięcio- i dwunastolatków odwieziono mnie „budą" zaraz po selekcji do Ubergangsheimu. Tam przez tydzień karmiono nas trochę lepiej, dawano do chleba odrobinę marmolady i otrzymaliśmy cywilne ubrania, stare i wylatane, ale czyste. Olo także. Rzucaliśmy się na lurę, w której pływały prawdziwe kartofle, kartofle bez łupin i, odrzucając łyżki, zanurzaliśmy niemal twarze w płytkie miseczki, siorbiąc, chłepcząc, smakując całą skórą smak tej zupy. Wyławialiśmy palcami twarde kartofle, stawiające opór naszym zębom: w lagrze poza chwastami i chlebem nie było nic do żucia. Ostatniego dnia dla naszej dwudziestki przyniesiono z pół wiadra białawej cieczy. Z początku nie wiedzieliśmy co to jest, ktoś powiedział, że wapno, że chcą nas otruć, ktoś inny twierdził, że wapno wzmacnia — widocznie idziemy do ciężkich prac. Nikomu z nas nie przyszło na myśl, że mogło to być po prostu zwarzone mleko. A kiedy wreszcie oddano nam owe „milch" do podziału, rzuciliśmy się na wiadro tak gwałtownie, odpychając się i wydzierając je sobie z rąk, że przewróciło się i drogocenny płyn popłynął po podłodze. Zbieraliśmy grudki tego zwarzonego mleka językami, lizaliśmy kamienne tafle, próbowaliśmy zbierać mleko stulonymi dłońmi. Nasz nowy opiekun najpierw wrzeszczał i odtrącał lagą rozciągnięte na ziemi ciała, ale potem zawołał paru mundurowych i przyglądali się nam, rechocąc, judząc, podniecając do walki. Trwało to krótko, na nogi postawił nas pejcz. Wyglądaliśmy okropnie: rozczochrani, ubrudzeni, wymięci. Ukradkiem każdy oblizywał wargi. Pamiętam, że spuściłem oczy, nie mogłem patrzeć nie tylko na bijących, ale także na bitych. Po raz pierwszy było mi wstyd. Tu głód nie dokuczał nam jak w lagrze, kurcze żołądka nie budziły ze snu. Chciało się jeść, ciągle jeść, ale ruszaliśmy się mało, nikogo nie pędzono do noszenia kamieni, pchania ciężkich taczek i czyszczenia latryn. Nie marzliśmy też od paru dni na karnych apelach. A jednak właśnie tam zachowywaliśmy się jak dzikie zwierzęta. Dlaczego właśnie tam? Nie lubię myśleć o tym przejściowym punkcie rozdzielczym i nie pamiętam, abym kiedykolwiek wspominał o nim Alicji. Matce także oszczędzę tych wspomnień. Nie dlatego, że tam było najciężej i najgorzej, tylko że ja tam byłem najgorszy. 114 Pamiętam znacznie gorzej lata następne, choć pobyt na folwarku Lebensbornu, a potem u bauera był w stosunku do łódzkiego koszmaru prawie znośny. 115 I Zresztą pamiętam nie całe dni, godzina po godzinie, od rana do wieczora, ale tylko te, które są jakoś do siebie podobne, które tworzą pewne jednorodne ciągi: dnie słoneczne, dnie jesiennej szarugi, dnie ośnieżonych drzew i skutych lodem dróg. I wydaje mi się, że najżyczliwsze były dla mnie okresy ciepła, słońca, obcowania nie z ludźmi, ale z naturą. Okazało się, że wysłano nas wtedy w czerwcu na sianokosy i zapach siana przypomina mi odtąd zawsze pierwsze dni pobytu na wolności. Doznawałem niewysłowionej rozkoszy dotykając znowu stopami wilgotnej łąki i jakby uskrzydlony radością grabiłem skoszoną trawę, dopóki nie przekonałem się, że ta praca wykonywana przez cały dzień jest równie męcząca, jak noszenie cegieł i pchanie ciężkich taczek z cementem. Ale nie byłem numerem w obozie, nade mną kłębiły się obłoki, łąka pachniała ściętymi kwiatami i parującym zielskiem. Znów oglądałem pola, wdychałem zapach zwiędłych traw i czasem, gdy nikt nie widział, mogłem nawet tarzać się po nich. Nie służyły mi już do zaspokojenia zwierzęcego głodu, były znów chłodną pieszczotą dla bosych nóg, odpoczynkiem dla zaropiałych oczu. Do dziś znam się na grabieniu i suszeniu siana. Wiem, że nawet najwyższe trawy kładą się na ziemi cienką warstwą i że trzeba dopiero słońca, aby ich źdźbła skręciły się, napęczniały od ciepła, od słonecznych promieni i tak spuchły podczas tego opalania się na łące, jak puchną ludzie nadużywający w upalny dzień powietrznych kąpieli. Dopiero wtedy suche siano staje się sprężyste i nabiera tego niezwykłego aromatu, w którym jest wszystko: i gorycz ziół, i słodycz dzikiego łubinu, i przenikliwy, orzeźwiający zapach rumianku oraz mięty a wreszcie niepowtarzalny, zaklęty w zaschłą zieleń zapach letniego słońca. Praca była bardzo ciężka, ale miała jakiś ludzki sens: była potrzebna łąkom, polom i zwierzętom w obejściu. Koty, psy, a zwłaszcza myszy przestały być dla nas potencjalnym łupem, mięsem do żucia: można było bez zdenerwowania patrzeć, jak biegają a nawet jedzą. Przyglądałem się ciekawie ogromnemu podwórzu, po którym chodziły znudzone kury i gęsi. Noc nie straszyła teraz insektami, chłodem, karnym apelem. Toteż wtedy, gdy po sianokosach na folwarku zaczęto nas 116 przydzielać do bauerów na żniwa, zniosłem dość dobrze rozstanie z Olem. Z tamtych czasów pamiętam najlepiej dzień, w którym zobaczyłem wnętrze mieszkalnego domu i dzień, w którym roześmiałem się po raz pierwszy od kilku lat. Następnego dnia po przyjeździe i rozlokowaniu nas w barakach, musiałem zanieść do kuchni w domu kierownika kilka wiader kartofli. Wtedy zobaczyłem ją znowu: była bardzo obszerna, czysta, długi, drewniany stół lśnił wyszorowany do białości. Po raz pierwszy od lat patrzyłem na zwykłą kuchenną płytę zastawioną parującymi garami, na wiszące nad nią patelnie i haftowane ścierki, na białe emaliowane pudła na półce z napisami: sól, pieprz... Napisy były obce, ale z gorącej, dusznej kuchni powiało ku mnie zapachem rodzinnego domu i nagle zobaczyłem mamę, szykującą dla mnie przy kuchennym stole kromki chleba z marmoladą. Chcąc opanować wybuch płaczu utkwiłem oczy w oknie, ale i ono było swojskie, znajome z dziecinnych lat: strzegła je gęsta muślinowa siatka, a przed oknem zwieszały się dwa skręty lepów. Wtedy pozazdrościłem muchom, które przyklejone do złocistej powierzchni mogły tu być przez dłuższy czas, wąchać smakowite zapachy, czuć ciepło normalnego, ludzkiego domu. Odwróciłem się i uciekłem. Zaszyty w gęste krzaki otaczające dom płakałem po raz pierwszy od lat: głośno, spazmatycznie, zachłystując się łzami. Nikt nie przyszedł sprawdzić, kto płacze. Nikt mnie nie uderzył. To było także nowe: prawo do łez. Druga data była pamiętna nie tylko dla mnie. Chłopcy mówili przez cały czerwiec: „to było na trzeci dzień, kiedy przyjechaliśmy", albo: „kiedy Toni się śmiał". Nie tylko ich, mnie samego zdziwił ten śmiech, usłyszany wtedy po raz pierwszy. Pamiętam, że wywołany był obserwacją małych kotków, baraszkujących w pobliżu stajni. Nie uciekały i nikt ich nie łapał. Bawiły się po prostu. Musiały być zabawne, ale zapamiętałem nie ich podrygi czy skoki, tylko właśnie głośny wybuch mojego śmiechu. Pamiętam także pierwsze dni naszej pracy w polu. Byliśmy wszyscy tak wyniszczeni głodem, że poruszaliśmy się z trudem, jak pijani, zataczając się i padając. Uginały się pod nami nogi, męczyła zadyszka. Pociliśmy się tak, że nikt nie próbował nawet ocierać twarzy: 117 musiałby unosić stale rękę ku górze. Ziemia okazała się zbyt ciężka, zbyt zwarta, jej kopanie było męką dla kręgosłupa... Bauerzy przychodzili lub przyjeżdżali na folwark i wybierali sobie chłopców sami. Zdaje się, że uiszczali za tę transakcję jakąś opłatę, bo nazywało się to kupowaniem niewolnika. — Kupi mnie ? — pytałem Ola z nadzieją w głosie. U ba-uerów było podobno lżej, lepiej. — Okropnie jesteś chudy. — Przecież więcej jem. — Ale rośniesz. Rosłem, ale wyciągałem się tylko ku górze, jak roślina posadzona w cieniu, przepychająca się z trudem przez gąszcz chwastów ku słońcu. Okazało się później, że moje serce nie nadążało za mną i zostało na zawsze sercem dziecka. Toteż męczyłem się prędzej niż inni, odpoczywałem dłużej. Chłopcy wiedzieli, że jestem młodszy, i starali się mi pomóc, chociaż nazywali pogardliwie maluchem, smarkaczem, szczylem. Ale dla bauerów byłem wciąż za słaby, za wątły, a nawet któryś z nich, obejrzawszy dokładnie moje ręce, orzekł, że są za małe. Nie ja, tylko moje ręce. Nie było na to rady, musiałem czekać. Okazuje się, że zazdrość może istnieć wszędzie, gdzie są ludzie, nawet na targu niewolników. Gdybym był sam, cierpiałbym mniej, ale wokół mnie byli chłopcy, których ktoś pożądał, nabywał i zabierał do siebie, do domu. Sam dźwięk tego słowa „dom" wywoływał skurcz w gardle. Wiedziałem, że to dom obcy, może nawet wrogi, ale nie obóz, nie wspólne sypialnie, nie prycze pełne szeptów i szlochów, nie skoszarowane życie na folwarku Lebensbornu. Zobaczę czysto zasłane łóżka, nakryty stół, czyjąś matkę... Usłyszę znów to słowo, mniejsza z tym, że to będzie słowo obce: mutti. Ale mnie nie chciał nikt. Może trudno było uwierzyć, że mam jedenaście lat? Może nie umiałem uśmiechać się pogodnie i przymilnie? W każdym razie poznałem dodatkowo ból, który zadaje wzgarda i wtedy tęskniłem za Olem, zazdroszcząc mu wyjazdu. Dopiero kiedy na folwarku zjawił się nowy transport dzieci czeskich i jugosłowiańskich, wypchnięto mnie prawie przemocą, oddając jakiejś żonie bauera, która nie umiała obronić się przed tym niezwykłym robotnikiem rolnym.. 118 W ten sposób, nie chciany i nie aprobowany, znalazłem się w gospodarstwie Roberta Faltena, we wsi Karlsdorf, dystrykt Regensburg, Bawaria. Mimo, że na folwarku spędziłem przeszło miesiąc, jedzenie było tam skąpe, racjonowane i wciąż jeszcze nie wiedziałem co to znaczy być sytym. Dopiero Frau Falten, pozwalając mi rano na wypijanie podwójnej porcji zbożowej kawy, wyleczyła mnie z manii gromadzenia zapasów, chowania jakichś resztek i okrawków „na potem". Trwało to jakiś tydzień, aż wreszcie mój wilczy apetyt zaczął ją drażnić. Kiedyś, patrząc jak nalewam drugi kubek kawy, powiedziała pogardliwie, z dezaprobatą: — Ach, ci Polacy... Wyglądało na to, że reprezentuję naród żarłoków. Uraziło mnie to bardziej niż gdyby odebrała kubek lub zakazała wszelkich dolewek. Od tego dnia wypijałem na śniadanie tylko jedną kawę i po raz pierwszy zauważyłem, że ten napój ma smak bardzo gorzki. Jednocześnie zacząłem liczyć kufle piwa, którymi zalewał się gruby Herr Robert. Z pasją, na tyle dokładnie, na ile mi pozwalały zajęcia w polu. Liczyłem milcząc. U Faltenów sypiałem z dwoma chłopakami na stryszku, nad stajnią. Pomieszczenie było ciasne i duszne, mocno nagrzewane przez słońce w dzień, a nocą podszyte wiatrem. Ale przez okienko widać było zwykły, wiejski krajobraz, powietrze pachniało sianem i twardość obozowych prycz zastąpiły sienniki suto wypchane świeżą słomą. Każdy z nas dostał po dwa dziurawe koce: jeden do przykrycia posłania, drugi zamiast kołdry. Nie było poduszek, ale porobiliśmy sobie zagłówki z siana i pierwszego dnia zdawało się nam, że szybując tak nad dachami obejścia, za pan brat z obłokami, które niemal właziły do okien stryszku, jesteśmy już w drodze do raju. 119 I Raj okazał się czyśćcem, ale i tak był lepszy od lagrowego piekła. Ganiano nas do roboty od świtu, ale jadaliśmy trochę lepiej, przypomniałem sobie znów smak gotowanych jarzyn i doprawianych mąką zup. Wciąż jeszcze tęskniłem za mlekiem, za jajami — i tu były one nie dla nas. Kiedyś podkra-dliśmy miseczkę kwaśnego mleka, zapomnianego na kuchennym oknie. Nie było już dobre, ale jego chłód, jego białość zafascynowały mnie tak, że przehandlowałem całą moją dwudniową porcję marmolady i zdobyłem faskę na własność. Jadłem to zsiadłe mleko powoli, na raty, wyobrażając sobie, że jestem w domu, że mama podaje mi do nich gorące, sypkie kartofle, a ja śpieszę się, bo zaraz usłyszę krzyk wsiowych chłopaków: — Toni, prędzej! Jesteśmy na łące! Bywałem i teraz na łące, ale to nie po to, żeby się bawić, żeby biegać po niej do utraty tchu. Zdzierałem skórę z dłoni nie rozstając się z grabiami i pracowałem ciężko w polu, pomagając przy żniwach. Moje ręce — wciąż jeszcze za małe —-były pokryte siecią czerwonych zadrapań, stwardniałe od nagniotków, czarne od przeżerającego skórę brudu. Nigdy nie obcinałem paznokci: popękane i nadłamane wzbudzały wstręt nawet we mnie samym. Nie mam o to żalu do Frau Falten i nie wspominam jej ani źle, ani dobrze: nie widziała mnie po prostu, nie byłem dla niej dzieckiem, tylko roboczą siłą, do tego niewolniczą, obcą. On był bardziej brutalny, choć pozornie dobroduszny. Szturchał mnie, nawet bijał, ale nie znęcał się nigdy. Natomiast stale krzyczał, nie znosząc najmniejszego sprzeciwu. Wrócił z frontu bez lewego ramienia i potrzebował pomocnika w stajni, zwłaszcza do zaprzęgania koni. Po jakimś czasie wyznaczył do tego mnie i było mu to obojętne, że jestem za słaby, że konie nie czują przede mną respektu, gryzą mnie, kopią, a ja się ich boję. Upadłem kiedyś przy bramie okólnika i kilka źrebaków przegalopowało nad moim ciałem. Nie byłem stratowany, ale potłuczony bardzo mocno. Mimo to kazał 120 mi za karę pomagać w łapaniu uciekinierów i odtąd zawsze wyznaczał do zajęć w stajni. Musiałem czyścić konie zgrzebłem, karmić je, poić i, co gorsza, zaprzęgać. Od tamtych czasów znoszę widok koni, ale nie zbliżam się do nich. Prawda, jeszcze jedno wspomnienie: Tereska. Faltenowie byli dość młodzi, ich córeczka mogła mieć najwyżej trzy lata. Może cztery, nie pamiętam. Matka była dla niej raczej szorstka, ale całowała ją zawsze na dobranoc i gdy tylko to widziałem brała mnie zazdrość. Któregoś wieczoru... Nie, to było raczej w nocy. Wracałem ze stajni, gdzie miałem dyżur przy świeżo narodzonym źrebaku i nagle usłyszałem krzyk dziecka: — Nie! Mamo! Mamo! Przypomniałem sobie własny krzyk w chwili porwania. To były te same słowa, ten sam rozpaczliwy szloch. Krzyczało polskie dziecko, ale gdzie? W domu Faltenów? Podkradłem się pod okno sypialni, przesłonięte do połowy przez krzaki jaśminów. Rozsuwając ostrożnie gałęzie zajrzałem do środka. Nad łóżeczkiem małej Therese pochylała się Faltenowa i budziła ją z koszmarnego snu. Znałem dobrze takie przebudzenia, w lagrowych barakach stanowiły one nieodłączny składnik naszych marzeń sennych. Więc krzyczała w nocy po polsku? I co jeszcze? Prawda, kiedyś zastałem ją mruczącą jakąś piosenkę szmacianej lalce. Przysłuchiwałem się przez chwilę melodii i nagle falą wspomnień napłynęło moje wczesne dzieciństwo: jestem na łące a dokoła mnie krążą jakieś maluchy i śpiewają: „Stoi różyczka w czerwonym wieńcu..." Podszedłem do małej, położyłem lalkę na trawie i, biorąc ją za ręce, zacząłem krążyć w koło. Powoli, z namysłem, z rozkoszą: „Stoi różyczka..." Nie zdziwiła się wcale, nuciła dalej bez słów, coraz głośniej i głośniej: „La, la, la, la, la, la...!" Upajaliśmy się oboje tą melodią, tym krążeniem w kółko, 6 Jabłko granatu 121 w kółko. Potem Tereska potknęła się i przewróciliśmy się oboje na trawnik. Dobrze pamiętam, że wyciągnęła spode mnie lalkę, którą trochę przyniotłem, i powiedziała roześmiana: „Der Fuss tut ihr wen". Chyba powiedziała właśnie tak. Patrzyłem bez słowa na jej złote loki, na oczy, które uśmiechały się jednocześnie do uszkodzonej lalki i do mnie. Nagle wstałem i odszedłem bez słowa. Odechciało mi się różyczki, odechciało czerwonego wieńca. Poczułem jakby ukłucie w sercu. Czyżbym się męczył nawet zabawą? Gdyby nie decyzja doktora G., pomyślałbym wtedy na pewno: „Das Hertz tut mir weh". potem czeska dziewczyna pomagająca w kuchni opowiedziała mi, w największej tajemnicy, że gospodarze przywieźli małą rok temu i adoptowali jako córkę poległego żołnierza Wehrmachtu, kolegi Faltena. Ale kiedyś, sprzątając w pokoju, zobaczyła na komodzie urzędowe pismo z Rassenamtu w Litz-mannstadt. Przez ciekawość odczytała nazwisko: Tereska nazywała się Narkowicz, jej ojciec nie żyl od 1942 roku, a matka została aresztowana i wysłana do obozu w Ravensbriick. Była to odpowiedź na zapytanie Faltenów czy rodzice nie zgłoszą się nigdy po dziecko. Jako banditenkind Teresa Narkowicz była uznana za materiał szczególnie wartościowy, ponieważ jej rodzice, którzy ośmielili się stawiać czynny opór, byli na pewno ludźmi dobrej rasy, a jako tacy musieli mieć we krwi pierwiastki germańskie. Czeska dziewczyna, Hana, śmiała się cytując ten wywód. Ale, spojrzawszy na mnie, zaczerwieniła się nagle i powiedziała, że rozumie, że jest jej nie do śmiechu. Gdzie pracował Olo? Prawda, w innej wsi i dlatego widywaliśmy się bardzo rzadko. Czy odczuwałem jego brak? W pewnym sensie, ale nie potrzebowałem jego pomocy, a u Faltenów tyle osób rządziło mną, kierowało, zmuszało do ślepego posłuchu, że podświadomie zacząłem szukać kogoś, 122 kto patrzyłby na mnie z odrobiną podziwu, może nawet miłości? Tereska nie mogła się liczyć, zresztą wkrótce zakazano mi przynoszenia jej nawet tych skromnych darów, jakimi były robaczki świętojańskie, zielone żabki i wyjątkowo piękne okazy ważek. Czy to wtedy poznałem Jankę? Chyba tak, pracowała w gospodarstwie Birnów, w tej samej wsi. Była ode mnie trochę starsza, o jasnych warkoczach, ale oczach ciemnych, co stało się powodem, żeśmy się spotkali w Karlsdorfie. Opowiedziała mi kiedyś, że zabrano ją z domu, razem z dwiema siostrami. Jedna była niebieskooka i po badaniach w Rassen-amcie została od razu oddana na zniemczenie jakiemuś bezdzietnemu małżeństwu SS. Najmłodsza, trzyletnia zamarzła w czasie transportu. Jankę uznano za niezbyt czystą rasowo, poza tym była za duża, znała świetnie adres domu, szkoły, nazwiska nauczycieli. Jako element nie nadający się do przyjęcia przez zakład BDM, została skierowana najpierw do niemieckiego sierocińca, a potem do pracy w fabryce. Uległa tam jakiemuś wypadkowi, chorowała i wreszcie trafiła jako robotnica rolna do Birnów. Chciałem, żeby została moją przyjaciółką, powiernicą, siostrą. Nie dlatego, żebym tęsknił do pozostawionego w domu maleństwa, tylko ponieważ pragnąłem górować nad kimś, być wreszcie od kogoś mądrzejszy. Nie było rzeczą łatwą znaleźć kogoś takiego w domu Roberta Faltena — byłem tam najmłodszy i rzeczywiście najgłupszy. Zapomniałem nawet tego, czego mnie nauczono w Oberweis. Dlaczego jednak we wspomnieniach niechętnie wracam do tej pseudoprzyjaźni? Może dlatego, że nie było między nami prawdziwego porozumienia, nie wiedziała nawet o istnieniu lagru der Sicherheitspolizei. Nie, to nie to. A może... To bardziej prawdopodobne: moje plany okazały się nierealne, Janka od początku traktowała mnie trochę kpiarsko, a trochę współczująco. Byłem młodszy i słabszy, przyjechałem do Bawarii później od niej, zaczęła więc występować wobec mnie w roli cicerone, opowiadając gdzie i u kogo znajdują się w Karlsdorfie dzieci polskie. To ona pierwsza poddała mi myśl, żebym w tajemnicy przed bauerami napisał do mojej matki. Nie przyszło mi to nigdy 123 I » jL, •i1 i;h Ii Sft rłiii do głowy i musiałem wyznać jej ze wstydem, że nie jestem pewien ani naszego nazwiska, ani adresu. Jej zdziwienie boli mnie do dziś. — Nie wiedziałeś, gdzie mieszkasz? — Niedaleko Warszawy. Pod lasem, koło kościoła. — A przedtem, w Warszawie? — Nie pamiętam. — No, tak. Po raz pierwszy miałem pretensję nie do Hildy, doktora G. i esesmanów z lagru, tylko do siebie, do własnej głupoty. Zmusiła mnie do tego. — Ja pisałam od razu. Wyrzucałam karteczki z ciężarówek, z pociągów. Nie wierzyłem. — I co z tego, że byłaś taka mądra? — Robiłam, co mogłam. — Ja nie umiałem pisać. — Nie mogłeś poprosić innych? Byłem wściekły, musiałem się bronić. Powtarzałem swoje: -— I co z twojej mądrości? I tak jesteś tutaj. Spuściła głowę, pamiętam, że pomyślałem wtedy: „Dobrze ci tak", ale ona ożywiła się zaraz i znów była górą. — To nic, że jestem tutaj. Ale mama wie, że żyję. — Pisała do ciebie? Przyjeżdżała? Spojrzała na mnie ze smutkiem, nie rozgniewała jej moja złośliwość. — Nie, ale... kiedy sprzątałam kancelarię w sierocińcu zobaczyłam list. Na kopercie było imię i nazwisko mojej mamy. Wtedy umiałam już czytać po niemiecku, a koperta była jeszcze nie zaklejona. — I co, co — nagle byłem znów ciekawy jej spraw. Więc i moja matka mogła pisać do mnie? — Kierowniczka wyjaśniała, że nie było nigdy w tym zakładzie dzieci z Generalgouvernement. I że nie ma między dziewczynkami żadnej Janki. To była prawda. Nazywałam się już Greta. Greta Janke. Spytałam, czy nie było do mnie jakiegoś listu z domu? Odpowiedziała, że nie, bo moja mama umarła. Tatuś także. Oni zawsze kłamali. Zaimponowała mi i to chyba przesądziło o rozwoju dalszych 124 wypadków. Później, kiedy zdecydowaliśmy się na ucieczkę, nie ja, tylko ona obmyślała jej plan, ukradła kawałek mapy, uszyła dla mnie coś w rodzaju plecaka. Ona też suszyła chleb i organizowała żywność. Słuchałem ślepo jej rozkazów, byłem przekonany, że zna okolicę lepiej od któregokolwiek z nas. Ale zanim doszło do ucieczki było jeszcze długie, ciężkie terminowanie u Faltenów i wykradanie się, wbrew surowym zakazom, do Janki oraz do innych polskich chłopców. Jakoś zaraz po żniwach, poznałem Heinza. Dlaczego go polubiłem? Bo mnie nie zawstydzał, przeciwnie, podnosił na duchu. Przekradliśmy się wówczas z Gretą do domu urzędnika pocztowego, u którego mieszkał. Pamiętam, że zastaliśmy małego w sadzie i chętnie podbiegł do Janki, którą znał. Mówiliśmy po niemiecku, Heinz nie znał innego języka. Ale... Janka przedstawiwszy mnie jako nowego kolegę, zaczęła go musztrować. — Powiedz Toniemu, jak się nazywasz. — Heinz. — A dawniej? — Duduś. — Nazwisko? — Duduś i już. Teraz nazywam się Balke. — Namalowałeś coś nowego? — Tak, dom. — Znowu dom? Pokaż Toniemu. Nie mogłem oderwać oczu od tej kartki papieru, na której namalowany był dom, ulica i niebieski tramwaj. Nareszcie ktoś, kto niewiele pamięta, ale tęskni... Pytałem bez tchu. — Pamiętasz ten dom? — To był dom baby. Ona była dobra, miała koty. — A dlaczego te koty siedzą w ruinach, koło domu? — Bo w domu babci zdechłyby z głodu. Przecież mnie tam nie ma. — No to co? 125 I — To ja je karmiłem. Mama przywoziła jedzenie. Tramwajem. — Jak się nazywa ta ulica? Wzruszył ramionami. — A miasto? — Nie rozumiesz? To było nasze miasto. Baby, mamy i moje. — A nazwiska mamy nie pamiętasz? — Głowa mnie boli. Nie pamiętam. Spojrzałem na Jankę tak, jakbym odniósł jakieś wielkie zwycięstwo, ale ona zgasiła mnie zaraz. — Jego często boli głowa po ostatniej grypie. — Duduś, ile masz lat? Uśmiechnął się z zażenowaniem, przechylił głowę. — Ja nie wiem. Ona mówi pięć. Ale to nic, ja jeszcze będę taki jak ty. Jak tylko mamusia wróci. — Mutti? — Moja mama. Tramwajem, do mnie. Tego dnia nie dowiedziałem się niczego więcej. Potem Janka opowiedziała mi, że „mama", „baba" i „Duduś" są jedynymi słowami, które mały pamięta i których dopóki ona tu będzie — nie zapomni. Spojrzałem na nią z podziwem. Odtąd, kiedy byliśmy z Heinzem sami, także mówiłem do niego: „Duduś". Ale rozmawialiśmy chyba po niemiecku? Oczywiście. Po niemiecku. Nie można szybciej wyhodować żaby, obcinając kijance ogon. Jak długo byłem niezaradnym, głupim chłopcem, chociaż wykonywałem pracę dorosłego człowieka i byłem traktowany jak dorosły? Nie pamiętam, nie wiem. Ostatnie lata wojny i okres tuż po jej ukończeniu zlewają się we wspomnieniach w jedno: byłem zmęczony, ciągle zmęczony i śpiący. Zasypiałem w zaduchu stajni, w cieple kuchni, w krótkich przerwach między jednym zajęciem a drugim. I codziennie o świcie w naszym podniebnym gnieździe odbywała się walka chłopców ze mną nieprzytomnym, bezwładnym, pogrążo- 126 nym w kamiennym śnie. Był to jedyny czas w moim życiu, kiedy sypiałem, chociaż Paweł twierdził, że często w nocy budzi ich mój krzyk. Ale kłamałbym przed sobą, gdybym się upierał, że pamiętam koszmary, które mnie dręczyły wtedy. Byłem po prostu organizmem, który musiał regenerować się nocą, ciałem, które chciało rozwijać się i rosnąć, przechodząc przez wszystkie fazy zahamowanego rozwoju jak roślina, która próbuje kwitnąć w określonym miesiącu, mimo opóźnionego lata, zimna albo deszczów i czyni to rezygnując z pomocy słońca, zdana tylko na własną chęć istnienia i potrzebę zamknięcia cyklu, który nieopatrznie rozpoczęła — kiełkując. Jeżeli jednak przez wychowanie człowieka rozumie się danie mu poczucia perspektywy, poczucia radości dróg dnia jutrzejszego, to byłem istotą dziką, zupełnie niewychowaną. Zapomniałem o tym, że można się uczyć, czytać książki, że kiedyś byłem ciekawy świata, chodziłem dokąd chciałem, latałem po łąkach, po lesie, wdrapywałem się na wysokie drzewa, żeby z góry widzieć więcej, jak najwięcej. Pnie drzew służyły mi teraz tylko za pretekst do oparcia o nie pleców, do spania na stojąco. Ziemia. Nie była po to, aby biegały po niej moje ciekawe stopy. Ryłem ją jak kret, kopałem, przeczesywałem grabiami rosnące na niej trawy. Zawsze z twarzą zwróconą w dół, nigdy w górę ku niebu, obłokom, słońcu. Inteligencję — nie zwierzęcia, tylko istoty rozumnej — łatwiej poznać po wątpliwościach, które ją trapią, po pytaniach, które ona zadaje, niż po jej odpowiedziach na pytania. Byłem więc w tamtych latach pozbawiony nawet inteligencji. Nie znałem człowieka, który by chciał mi coś wyjaśnić, tłumaczyć, a zresztą przestała mnie wówczas interesować skomplikowana struktura świata: był po prostu zły, okrutny, zaludniony dorosłymi ludźmi, którym nie można było ufać i wierzyć. Kiedyś Olo przyleciał z wiadomością, że niedaleko domu jego właścicieli — bo mówiło się właśnie tak: mój, twój właściciel, albo mój „Herr", nigdy pan albo bauer, bo to były jakieś zwykłe ludzkie słowa, a ich władza nad nami była nieludzka i niepojęta — otóż niedaleko ich domu złapano robotników, którzy uciekli z jakiejś fabryki podczas nocnego bombardowania. Baby wraz z wyrostkami z Hitlerjugend urządziły na nich formalne polowanie z nagonką i wytropiły 127 w pobliskim lasku. Olo twierdził, że zanim esesmani zabrali tych dwóch Polaków z komórki, w której zostali zamknięci, udało się mu zamienić z nimi parę słów. I dowiedział się wtedy rzeczy niezwykłej, a dla mnie zupełnie niezrozumiałej: w tamtej fabryce, mimo że słyszy się rozkazy „geh"! „tempo", „schneller", „los, los"! pracuje się umyślnie jak najwolniej. Nie zawsze dokręca się wszystkie śrubki i dopasowuje starannie części maszyn. Że walczy się, kiedy się pracuje dla nich i za nich, kiedy walka jest nierówna i śmiertelnie niebezpieczna. Że można tak walczyć. Wtedy właśnie Olo z Janka postanowili uciec, przestać ślepo słuchać. Dla mnie był to także wstrząs: z pewnością wydawało mi się wtedy, że jestem już na dnie, że mogę tylko zaryć się głęboko w muł i trwać. Kiedy patrzę na to z perspektywy, muszę przyznać, że wielkim osiągnięciem i sukcesem było dla nas już samo istnienie, sam proces życia, mimo wszystko i wbrew wszystkim. Pamiętam, że tej nocy głaszcząc nowo narodzonego cielacz-ka, który stal jeszcze niepewnie na nogach i ciągle wywracał się na urządzone mu przeze mnie posłanie, nagle po raz pierwszy spojrzałem na niego innymi oczami, oczami mordercy. To było mięso, potencjalne mięso konserwowe albo też w przyszłości wiele litrów mleka dostarczonego przez Faltenów „na potrzeby kraju i armii", jak mówili patetycznie w postawie niemal na baczność. Gdybym go zniszczył, na przykład udusił, gdyby wyginęły wszystkie prosiaki, cielaczki i źrebięta, może byłby nareszcie koniec wojny, bo przecież trzeba coś jeść, żeby żyć. Co prawda w lagrze żyłem, choć nie jadłem, ale frontowi żołnierze nie mogli chyba poprzestać na zupie z brukwi i pokrzyw. Przypomniało mi się wtedy zakończenie bajki o słoneczniku: „my, pszczoły, zniszczyłyśmy słońce" i poczułem, że staję się taką właśnie karzącą pszczołą, byłem nią już wpatrując się pożądliwie w zaśliniony pysk cielaka. Rozejrzałem się za wiązaką słomy, którą mógłbym... Ale wtedy mimo woli dotknąłem drżącego, rozparzonego ciała i nagle przytuliłem się do niego mocno, rozpaczliwie. Czując jak chropowaty język liże mnie po policzkach, po szyi, zacząłem powtarzać w kółko: — Ja nie! Nie bój się. To robią tylko oni, dorośli. 128 Nie było wyzwalania nas przez czołgi ani okrzyków i łez przy powitaniu zwycięzców. Maj czterdziestego piątego roku przyniósł wolność mieszkańcom lagrów i jenieckich obozów, ale dla nas okazał się bezlitosny: zostaliśmy u tego samego bauera i przez długi czas pracowaliśmy tak samo jak przedtem, z tą tylko różnicą, że otrzymywaliśmy trochę sera i Falten krzyczał na nas ciszej, może nawet rzadziej? Wydarzenia następowały po sobie zbyt szybko, żeby dały się spamiętać, niedawno był marzec i udana ucieczka Ola oraz Janki — mimo obietnic nie przyszli po nas o umówionej godzinie — potem kwietniowa próba naszej ucieczki, udaremnionej przez Faltenową, która jednak nie powiedziała nic mężowi w zamian za złożoną przeze mnie i Pawła przysięgę, że nigdy nie powiemy nikomu o Teresce, o jej krzykach, „mamo, mamo". Potem w maju nagły wyjazd wszystkich hitlerowców i wsiowych urzędników, droga na zachód była zatłoczona, nie widziałem nigdy tylu pędzących samochodów, tylu połamanych motocykli i rowerów na poboczach. Którejś nocy oglądaliśmy z okien stryszku łunę, wszystko płonęło dookoła, chyba także w obejściu. Nadlatywały samoloty i krzyczeliśmy: „tu, tu, ratujcie nas!" Falten wygrażał nam pięściami, zamykał drzwi stajni na klucz, nie mogliśmy wyjść, patrzyliśmy na pośpieszny wyjazd Faltenowej i Tereski, które zabierał ze sobą jakiś Niemiec w czarnym mundurze, było im bardzo pilno, Tereska nawet nie spojrzała w naszą stronę, biegła z wielkim misiem do auta, zgubiła go, podniosła, siadły ze starą z tyłu, obok jakichś cywilów, Faltenową objęła ją i przytuliła do siebie, wszyscy tłoczyli się, ale było cicho, nawet Falten nie mówił nic, ani słowa. Chociaż paroletni dryl obozowy, błyskawiczne reagowanie na krzyki „padnij", „powstań", „ab" i „marschieren", na rozkazy skakania w półprzysiadzie lub biegania w kółko dookoła słupa weszły mi tak w krew, że słuchałem naszego bauera mimo woli, mając wyrobione poczucie ślepego posłuszeństwa jako odruchu warunkowego, następnego ranka sprzeciwiłem się jego rozkazom, kiedy otworzywszy stajnię wypędził nas o świcie do pracy. Paweł i Antek jako starsi wzięli mnie w śro- 129 I li dek i staliśmy tak w kącie izdebki, za stosem sienników, pewni, że w końcu i on ucieknie, że trzeba tylko przeczekać, choćby nawet przez parę dni miał nam dokuczać na górce głód. Falten nie przyszedł po nas tego dnia, ale nazajutrz, kiedy łuny przygasły i nie słychać już było lecących samolotów, zjawił się z bochenkiem chleba w jednym ręku i dzbankiem mleka 'w drugim. Postawił to wszystko w progu, mruknął, że za pół godziny czeka nas na dole, albo zamknie i niech stajnia się spali, że już i tak spaliła się obora, nikt nie zainteresuje się tym, kiedy wybuchł pożar i co zniszczył, więc lepiej zejść niż zginąć pod koniec wojny w opuszczonej wiejskiej zagrodzie. Poszedł, a my patrzyliśmy jak urzeczeni na mleko ze świeżego udoju, jeszcze pieniące się, na razowy chleb, a potem rzuciliśmy do okienka, żeby zobaczyć, co dzieje się na podwórzu. Falten przegonił najpierw krowy do szopy a potem wprowadził tam wszystkie konie i zamknął za nimi drzwi. Albo robił to celowo, aby nas przekonać, że stajnia jest pusta i może być podpalona w każdej chwili, albo rzeczywiście ogień trawiący oborę, której ze strychu nie było widać, bo stała z tyłu, mógł lada chwila przerzucić się na nasz budynek i zależało mu na tym, aby uratować konie. Tak czy owak trzeba było liczyć się z groźbą, którą nam rzucił: mogliśmy spłonąć żywcem w opuszczonej stajni. Widzieliśmy przez okno dopalający się dom mieszkalny w sąsiednim gospodarstwie, powietrze przesycone było zapachem dymu. Z dołu Falten krzyknął: — Paul! Paweł był najbardziej zdyscyplinowany z nas wszystkich. Nie odpowiedział, ale powlókł się do wyjścia, ujął dzban w obie ręce i przypiął się do niego. Pił wielkimi haustami, dwie białe strużki ściekały mu po brodzie, po szyi, po koszuli. Gdyby tego nie zrobił, może zacięlibyśmy się w uporze, ale widok mleka kapiącego na podłogę, marnowanego mleka, którego smaku nie pamiętaliśmy już, a które było naszym wspólnym dobrem, wytrącił z równowagi. Rzuciliśmy się obaj z Antkiem na ratunek, wyszarpnęliśmy dzban i piliśmy, piliśmy, piliśmy dławiąc się i krztusząc. Mleko. Dobro bezcenne. Zeszliśmy dopiero po godzinie, kiedy zobaczyliśmy, że Falten polewa ze szlaucha ściany stajni i kiedy pierwsze 130 krople wody wpadły przez okienko na stryszek. Nie chcieliśmy tak ginąć, baliśmy się upiec w ogniu. Na dole przywitał nas strumień lodowatej wody, cofnęliśmy się do wnętrza, potem wyszliśmy jednak na podwórze. Oddał nam szlauch, kazał polewać dymiące zgliszcza obory, stał nad nami, rozkazywał, znowu dyrygował i rządził. Obora była naprawdę spalona, ale stajnia nie tknięta ogniem, stała za daleko, daliśmy się oszukać, było już jednak za późno: za chwilę przyszła sąsiadka, prosiła o pierzynę Faltenowej, twierdziła, że we wsi już spokojnie, wojsko się przewaliło, zostało mnóstwo wraków na drodze, poza tym nie zmieniło się nic, trzeba pracować, trzeba jakoś żyć. Wywnioskowaliśmy z tego gadania, że i u niej były kłopoty z czeskimi chłopakami, ale że już wszystko w porządku, pracują jak zawsze, gospodarstwo bez rolnych robotników to twór kaleki, a nie można dopuścić do okaleczenia warsztatów pracy. Nasz bauer potakiwał, dał pierzynę, wyniósł nawet ze dwie poduchy, naradzali się, odeszli od nas o parę kroków i Falten, nie spuszczając z nas oczu, wygłosił jakąś dłuższą mowę, ona kiwała głową, obiecała powtórzyć innym. Czuliśmy, że zmawiają się przeciwko nam, że radzą nad tym, jak nas zatrzymać, ale byliśmy bezsilni: nie wiedzieliśmy, co się naprawdę stało, o końcu wojny nie powiedział nam wówczas nikt, nikt nie chciał powiedzieć. Kiedy więc dni zaczęły płynąć normalnie, wypełnione ciężką pracą od świtu do wieczora, kiedy stwierdziliśmy, że pilnuje nas teraz nie tylko Falten, ale także niemiecka dziewczyna, którą baby przysłały mu do pomocy, że wreszcie nie możemy wyjść poza podwórze, bo wrota są zamknięte i Falten, wściekając się, otwiera je i zamyka po kilkadziesiąt razy na dzień, zrozumieliśmy, że w razie ucieczki osaczą nas i wyłapią tak, jak tamtych zbiegłych robotników. Rozmawiano z nami jeszcze mniej niż dawniej, nie było już mowy o żołnierzach i o wzmożonych dostawach dla wojska, byliśmy więc pewni, że front cofnął się, ofensywa została odparta i Hitler dotrzymał obietnicy wygrania tej wojny. Minął czas żniw, kopania kartofli, długa i słotna jesień, minęła zima wyjątkowo śnieżna, ale mniej dająca się nam we znaki, bo któregoś dnia dziewczyna przyniosła nam na górkę aż dwie kołdry i zatkała szmatami szpary w oknie. Wyglądało 131 na to, że wszystko, co było złe, pochodziło od Faltenowej, jej mąż przebąkiwał nawet, że teraz będzie nam lżej i lepiej, byleśmy go ślepo słuchali i nie próbowali znów ucieczki. Bo okazało się, że wiedział o poprzedniej nieudanej próbie, Fal-tenowa zdradziła nas i teraz mogliśmy już wszystko opowiedzieć o Teresce. Ale nie było komu o tym mówić, rozmawialiśmy tylko ze sobą, a między nami było coraz mniej słów, coraz więcej przemilczeń, pomrukiwań, gestów i potakiwań głową. Świat skurczył się znowu, byliśmy zmęczeni nim, a znudzeni i ogłupieni sobą. Wtedy właśnie zjawiła się Jana, bo teraz kazała się nazywać tak, i nagle odmieniło się wszystko. Pamiętam jak późnym wieczorem, kiedyśmy już zasypiali, odezwał się pod bramą samochodowy klakson. Usłyszeliśmy najpierw głośną rozmowę pod naszym oknem, potem zgrzyt klucza w drzwiach. Wszedł Falten, w ręku trzymał świecę, za nim ktoś świecił nam elektryczną latarką wprost w oczy. Krzyknąłem pierwszy: — Janka! —i rzuciłem się ku niej. Obejmowała nas, gładziła nasze rozkudłane głowy, śmiała się — po raz pierwszy od dawna ktoś śmiał się do nas, nie z nas. Falten stał i przyglądał się temu spode łba, nie próbował nawet interweniować. Nagle schody zaskrzypiały znowu, spoza jego pleców ukazał się wysoki, szczupły cywil. Stał chwilę w słabym blasku świecy, Jana powiedziała: „To pan profesor Orda" i wtedy wydał się nam tu, na tym nagim stryszku, postacią nieprawdziwą, nie z tego świata. Cofnęliśmy się, zaszyli w kąt i stamtąd obserwowali obcego. Został złapany podczas ucieczki i będzie zamknięty razem z nami? A Janka? Także jest złapana i oddana na własność Faltenowi? Stracili wiele czasu, zanim uwierzyliśmy, że wojna jest od roku skończona, że możemy robić co chcemy, iść dokąd chcemy. Powtarzaliśmy: „Falten, właściciel, Herr", a on wzdrygał się za każdym razem i patrzył na nas przenikliwie, jakby chcąc zrozumieć, co mówimy o nim, o co go oskarżamy ? Ale my stwierdzaliśmy tylko, że on jest potężny i bezkarny, że istnieje, a więc istniejemy i my, jego niewolnicy. Profesor kazał wreszcie tamtemu wyjść i próbował zbliżyć się do nas. Cofnęliśmy się odruchowo, spytał dlaczego, a wtedy Paweł powiedział: 132 — Bo pan jest stamtąd. Nie chłopiec, nie dziecko... To nie było jasne, ale on zrozumiał, powiedział, że był w Łodzi nazajutrz po opuszczeniu lagru przez wszystkie dzieci, które przeżyły ten obóz i że pamięta, jak wracały potem ukradkiem do pustych baraków, bo bały się dorosłych ludzi chodzących po ulicach wyzwolonego miasta, bo nie mogły, nie chciały zbliżyć się do nich. Pytał się, czy jesteśmy także stamtąd, kiwał głową, coś zapisywał. Potem dał każdemu z nas po tabliczce czekolady, kucnął na jednym z sienników, Janka na drugim i zaczęli z nami rozmawiać. Nie znaliśmy niektórych słów, były nowe i niezrozumiałe, ale po pół godzinie albo i prędzej rozwiązały się nam języki, zaczęliśmy opowiadać 0 naszej pracy, o ucieczce Faltenowej, o tym, że zamykano nas ostatnio na klucz, a tamten notował wszystko. Janka przypominała o naszej planowanej ucieczce, o swoich przygodach 1 przeżyciach w drodze do wolności a także o Olu, który pierwszym transportem wyjechał do kraju. Potem wstaliśmy wszyscy już w zupełnej zgodzie i profesor kazał nam wyjść na drogę, gdzie dzieci z innych gospodarstw zbierały się wokół jego jeepa. Ale przedtem rozmawiał przy nas z naszym Herrem i pytał go o Tereskę, tamten kategorycznie zaprzeczał, to była córka jego nieżyjącego kolegi z Wehrmachtu, bawara, Falte-nowa wyjechała z przybraną córeczką na zachód, on nie zna adresu, dziecko nie jest i nigdy nie było w Polsce. Chłopcy? Kłamią, chcąc zemścić się na nim, nie bawili się nigdy z małą, skąd mogą wiedzieć? Ona zresztą zna tylko język niemiecki, mówiła tym językiem zawsze, od urodzenia. Poszliśmy wreszcie w stronę szosy, pamiętam, że świecił księżyc, była jasna noc sierpniowa roku tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego. Znajdowałem się znowu za bramą, na pustej drodze, widziałem zorane pola, dalekie światła w oknach domów i gwiazdy w górze, nad sobą. Ale potok dzieci, zamiast płynąć szosą, rozlewał się na lewo i prawo, jedna z dziewczynek zaczęła w panice gnać przez pole i pędziła na oślep przed siebie, byle dalej od nas wszystkich, od Karlsdorfu. Większość dziewcząt siadała jednak na ścierniskach, chłopcy biegali, gonili się, wykrzykiwali jakieś słowa bez związku. Niektórzy pędzili drogą wprost przed siebie, dotykając się palcami rozpostartych rąk, kręcąc się w koło, wirując. W świetle reflekto- 133 rów jeepa widać było dokładnie ich podrygi i podskoki komponujące się w jakiś taniec radości czy upojenia. Mała, chuda dziewczynka stojąca obok mnie na skraju drogi nagle wyrzuciła obie ręce w górę, jakby chciała złapać spadającą gwiazdę, i unosząc się na palcach zaczęła wołać w stronę nieba przejmującym głosem: — Je suis la! La! Vivante! Jakiś chłopiec biegł kulejąc, zawracał, dotykał reflektorów, znowu biegł przed siebie, znowu zawracał i skandował bez przerwy: — Do domu! Do domu! Do domu! Dobrze wiem, że przez monotonne i żarliwe powtarzanie tej inwokacji osiągał rodzaj ekstazy, wiem, ponieważ ja sam upajałem się tej samej nocy podobnym refrenem, powtarzanym co prawda tylko w myśli: „mama, mama, mama!" Nikt nie mógł ustać w miejscu i nikt nie chciał ustawiać się w pary. Na dźwięk klaksonu nawołującego do zbiórki drobne sylwetki rozbiegły się na boki, wsiąkły w ciemność. Wyglądało na to, że odpowiada im wyłącznie stan rozproszenia, że nawet wałęsanie się po polach o chłodzie i głodzie jest lepsze od marszu w zwartej kolumnie. Klakson przestał wyć, noc była znowu cicha, swojska, niepodobna do lagrowej. Wtedy na szosę wyszli prawie wszyscy, było ich chyba ze dwadzieścioro. Profesor nie powiedział nic, tylko zaczął wolniutko jechać przed siebie, a gromada szła z tyłu i z boku, niektórzy trzymali się nawet wozu, jakby chcąc się upewnić, że jest, że naprawdę istnieje. W pewnej chwili i ja zrobiłem to samo, a wtedy ten obcy człowiek powiedział do mnie: — Chodź synu — i, nie zatrzymując się, jedną ręką wciągnął do jeepa, posadził przy sobie. Ale nie mogłem usiedzieć bez ruchu, byłem zbyt podniecony, po raz pierwszy w życiu jechałem osobowym autem. Stałem przy nim na wpół wychylony na zewnątrz, pragnąc, żeby mnie wszyscy widzieli, żeby słyszeli dziwne słowa, jakie ten mężczyzna mówił do mnie: — Synu, synu. Zapytał, ile mam lat. Powiedziałem, że naprawdę — jedenaście. Jak się nazywam? — Toni. 134 Indagował dalej: — A nazwisko? — Naprawdę, czy tylko tak, dla Niemców? Bo naprawdę, to nie wiem jak. A dla nich: Wegerich albo Szczeżuja. Spojrzał na mnie przelotnie i znów wpatrzył się w szosę. Musiał uważać, dzieci właziły mu prawie pod koła, szły zataczając się jak pijane. — Chcesz zostać ze mną? Jana jutro wyjeżdża stąd, potrzebuję pomocnika. — Pan? Po co? — Żeby odnaleźć inne dzieci, takie jak ty. To Jana przywiozła mnie do was. — Znam Heinza. On nazywa się naprawdę Duduś. — Dobrze, pojedziemy i do niego. Chcesz? Oczywiście, że chciałem. Był moim przyjacielem, dał mi tabliczkę czekolady, on pierwszy w życiu. Przyszło mi wtedy na myśl, że chyba i Olo, i Paweł kłamali: można zostać dorosłym a mimo to być nadal człowiekiem. Powiedziałem mu to. Znowu spojrzał na mnie szybko, przelotnie. Mruknął: — Tak, synku. Ale nie myśl już o tym. Powtarzaj sobie: jadę autem. Chcę być szczęśliwy, muszę być szczęśliwy, będę szczęśliwy. Ludzie są dobrzy. — Nie! — krzyknąłem tak gwałtownie, że zachwiałem się i omał nie wypadłem z jeepa. Nic nie powiedział. To była nasza pierwsza kłótnia i zarazem ostatnia. Potem zgadzałem się z nim już zawsze. Utkwiłem wtedy na długo przy Misji do poszukiwań dzieci i pomagałem profesorowi w docieraniu dosłownie wszędzie: do domów bauerów, urzędników niemieckich i do sierocińców. Teraz myli mi się już kolejność tych wypadów i dochodzeń. Pierwszy na liście był Heinz, to dobrze pamiętam, zastaliśmy go nad jakimś kartonem, malującego nowy wariant ulicy z niebieskim tramwajem. Nie mógł do nas wyjść, bo dom był zamknięty, jego „mutti" na chwilę wyszła i profesor czekał na nią, nie chciał go uprowadzać siłą. Duduś gotów byl 135 pójść ze mną zaraz i nawet zabrał się do pakowania, to znaczy zaczął zwijać w rulony swoje obrazki. Z profesorem rozmawiał mało i niechętnie, zapytał go tylko czy naprawdę zawiezie go do domu, czy nie oszukuje, bo starsi zawsze oszukują. Wtedy właśnie nadeszła tamta kobieta i zaprzeczyła wszystkiemu. Twierdziła, że to Jana i ja nauczyliśmy Heinza paplać po polsku, że mały pochodzi z Monachium, jego ojciec zginął w Afryce, a matka — jej kuzynka — znalazła się wraz ze szpitalem na wschodnim froncie i już nie wróciła. Pojechaliśmy po Janę, która wiedziała więcej i zdążyliśmy jeszcze przywieźć ją przed jej wyjazdem do Krakowa, gdzie odnalazła dalekich krewnych. Ale kiedy wróciliśmy, Niemka gdzieś znikła, a małego już tam nie było, został podobno ukryty we wsi i to tak dobrze, że nie udało się go nam odnaleźć. Po paru tygodniach Międzynarodowy Czerwony Krzyż, któremu profesor jako pełnomocnik rządu do spraw rewindykacji przekazał tę sprawę, otrzymał wiadomość od tamtejszych władz, że mały Heinz zmarł na zapalenie płuc i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Profesor nie wierzył w tę nagłą śmierć, ale był bezsilny, podobnie jak wtedy, gdy pojechaliśmy po małą Zosię i po wielu naleganiach mogliśmy wreszcie mówić nie tylko z jej opiekunami, ale także z nią samą. Mówić po niemiecku, bo już nie mówiła inaczej. — Pozwolono nam zobaczyć się z tobą. Nazywasz się Zosia? Zofia? — Nein. Sophie-Luise. — Pamiętasz swoją polską mamę? — Meine mutti ist hier. — Twoja mama pisała do Misji aż z Lublina, szuka ciebie. — Meine mutti ist hier. — Dobrze. Czy znasz jakieś inne, obce słowa? Choćby jedno słowo? — Ja. Kot. Dom. Komische worte. — Jesteś Polką? — Nein. Ich bin eine Deutsche. — Twoja matka pisze, że... — Meine mutti ist hier, hier, hier! Odjechaliśmy zostawiając ją w ataku histerycznego płaczu. Jeszcze gorzej przywitał profesora czternastoletni Leszek, 136 którego prawdziwi rodzice błagali Misję o odesłanie ich syna do domu. Ale w myśl obowiązujących wtedy przepisów nie wolno było repatriować dzieci od lat czternastu bez ich zgody, a chłopak odmawiał wyjazdu twierdząc, że jest Niemcem z wychowania i przekonań. — Nienawidzę wszystkich alianckich urzędników i żołnierzy. A wami gardzę. Ojciec mówi, że rozbito was w trzydziestym dziewiątym po paru bitwach. Co możecie mi ofiarować lepszego do tego, co mam? Nawet gdybym nie kochał tego kraju, żyłbym tu lepiej niż u was. I miałbym lepsze widoki na przyszłość. Ja chcę być kimś. — Twoi rodzice piszą rozpaczliwe podania, listy. Tęsknią. — To było dawno, nie pamiętam. Teraz nazywam się Schultz. Johan Schultz. Bywało także inaczej. Jedno zapomniane słowo ewokowało drugie, jakieś wyobrażenie wywoływało inne, które jednocześnie z tamtym pojawiło się w świadomości. Pierwsze słowa przypomnianej piosenki pozwalały zanucić całą jej zwrotkę. Profesorowi nie udało się kiedyś odblokować pamięci małego chłopca metodą skojarzeń. Mały milczał uparcie, gdy tamten podsuwał mu pewne szczegóły, pokazywał jakieś pocztówki z widokami polskich miast, ale wzięty przez nas do cukierni na ciastka dokonał wyboru, mówiąc bezbłędnie, bez cienia obcego akcentu: — Napoleonka und szarlotka. Dopiero potem na powierzchnię jego świadomości wypłynęły rzeczy głęboko zagrzebane w pamięci, a nawet imię młodszego brata: Leszek. Pamiętam rudą Ewkę, którą zdołaliśmy odebrać tylko dzięki temu, że zanuciła przy nas swojej lalce kołysankę Moniuszki o baju, kalecząc i przekręcając słowa, ale nie fałszując melodii; Bronka, bo oglądając koła mojego roweru powiedział wyraźnie: szprychy, małą Misie, która wzgardziła czekoladą profesora i nie chciała pojechać z nami na spacer ani też zjeść w mieście lodów, na wszystkie propozycje odpowiadając uparcie „ich will nicht", ale która rozpromieniła się na dźwięk słów „zalewajka", „barszcz" i zaczęła powtarzać te słowa w kółko, w kółko. Była z Zamojszczyzny, wywieziono ją do Rzeszy po spaleniu i spacyfikowaniu jej rodzinnej wioski. 137 Nieraz błądziliśmy po omacku, robiliśmy nieskończenie wiele wywiadów i konfrontacji. Każda z tych historii mogła być tematem kryminalnej powieści: porwanie, staranne zatarcie śladów, wypieranie się zbrodni, którą usiłowano uczynić zbrodnią doskonałą i kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. W jednym z sierocińców oświadczono nam, że w tym zakładzie przebywają wyłącznie sieroty po poległych pielęgniarkach niemieckich, choć mieliśmy ze sobą listę przebywających tam dzieci jugosłowiańskich; w innym kierowniczka zakładu, po obejrzeniu przedstawionych jej kartotek, których hitlerowcy z Lebensbornu nie zdążyli spalić, oświadczyła, że o niczym „takim" nigdy nie słyszała. Dzieci z Polski u niej nie było i nie ma. — A te kartoteki? Te urzędowe skierowania do waszych sierocińców? — Mogą być sfałszowane. Nicht wahr? Kiedy wracam pamięcią do owych trzech lat upartych poszukiwań i często daremnych wysiłków, do mojej przyjaźni z człowiekiem, który nauczył mnie patrzeć, pamiętać i kojarzyć, któremu zawdzięczam logikę oraz precyzję myślenia, dochodzę zawsze do wniosku: to były moje prawdziwe wyższe studia, choć naprawdę umiałem mniej niż przeciętny chłopiec w moim wieku i napotykałem na duże trudności w szkole dla dzieci takich jak ja, szkole wieczorowej, ponieważ całe dnie zajmowała mi włóczęga z profesorem albo z innymi członkami Misji. Co jeszcze opowiem matce? Myślę, że i moja pamięć zostanie odblokowana dopiero na widok jej twarzy, oczu, a także znajomych sprzętów, ścieżek i drzew w ogrodzie. Nie wiem jednak, jakie jej uczucia rozpoznam czy też odgadnę przez wykrycie podobieństw i analogii między moimi doznaniami a emocjami mojej matki. Nie wiem też, co zapamiętałem na temat mojej siostry, ponieważ z jej osobą nie wiążą się żadne moje przeżycia, a pamiętam nie tyle rzeczy i osoby, ile mój stosunek do nich, pamiętam tym lepiej im ten stosunek był 138 żywszy, intensywniejszy. Moje zainteresowanie małą było żadne i będę musiał ukrywać przed matką, że w gruncie rzeczy jest mi obojętne wszystko to, co się z nią wiąże. Zapamiętałem na zawsze laki, las i wieżę kościoła, bo utrwaliłem te obrazy w pamięci, rysując je, bo istniały tak długo w polu mojej świadomości, że miały czas na zakorzenienie się także w mojej pamięci. Ale ta mała? Jest bardziej obca niż Olo, bardziej daleka i nierealna niż Jarek. Do rodzin obu chłopców wysyłałem niemal co miesiąc karty pocztowe. Łącznicy z krajem twierdzili, że ich nazwiska nie schodzą z ukazujących się w polskiej prasie list poszukiwań osób zaginionych w tej wojnie. Nie odezwał się jednak nikt. Próbowałem odnaleźć Szczeżujów, choćby dlatego, żeby im wyjaśnić, dlaczego noszę nazwisko ich syna i zawiadomić, że on sam uciekł z transportu w początkach wojny. Jeżeli nie dotarł do nich wówczas, może odnajdą go teraz? Ale nie odezwali się i Szczeżujowie, wyglądało na to, że czepiam się ludzi rozstrzelanych czy zagazowanych, w każdym razie dawno umarłych. Kiedy międzynarodowa akcja repatriacyjna zaczęła wygasać z powodu stwarzanych trudności, zlej woli różnych czynników, a także rzeczywistych kłopotów z przeprowadzaniem dowodu prawdy w każdym jednostkowym wypadku, przeżyłem ciężki wstrząs: rozstanie się z profesorem. On wyjeżdżał na jakąś placówkę do Berlina, ja chciałem koniecznie odnaleźć dawnego siebie i powrócić do domu. Pamiętam jak przez mgłę nasze rozstanie, drogę powrotną i mój przyjazd do Łodzi. Byłem zbyt nieszczęśliwy, już żałujący decyzji, którą podjąłem dobrowolnie i już niechętnie usposobiony do tego miasta, w którym straszyło widmo lagru. Wiozłem list profesora do kierownika Wydziału Opieki Społecznej i wiedziałem, że ktoś zajmie się mną, że uważnie przejrzy moje papiery i akta, w które tymczasem obrosłem. Byłem już teraz „sprawą Stefana Szczeżui vel Antona Wege-richa", a nie Tonim, po prostu Tonim, ale chociaż zdawałem 139 I sobie z tego sprawę, czułem się w tej nowej rzeczywistości równie zagubiony, jak tamten przed laty. Zaczęło się chodzenie od urzędu do urzędu, wyczekiwanie na odpowiedź, powtarzanie w kółko tego samego osobom zajmującym się tym samym, ale na różnych szczeblach i w innych aspektach. Pukałem do jednych drzwi, aby po chwili wyjść z pokoju o numerze takim a takim innymi drzwiami, wpatrywałem się w szafy i segregatory zawierające różne teczki, kartoteki, fiszki — plastry pełne gorzkiego miodu wiedzy zebranego z tysięcy ludzkich ust lub też, jak je nazywałem w chwilach rozżalenia, katakumby ludzkich żywotów — wyjaśniałem, zeznawałem, składałem podpisy. Wreszcie, ponieważ czas mijał, ja rosłem a sprawa nie posuwała się wciąż naprzód, dano mi kiedyś do wglądu wszystkie nagromadzone papiery i zaproponowano połowiczne załatwienie sprawy: zostanę wzięty pod opiekę wydziału aż do ukończenia szkół, ale zdecyduję się wreszcie na któreś z dawnych nazwisk lub wybiorę sobie inne, zupełnie nowe. W ten sposób uzyskałem dostęp do moich akt, a zarazem do tajnych dokumentów i teczek Jugendamtu, których hitlerowcy nie zdążyli zniszczyć. Gdyby ktoś zobaczył mnie teraz otwierającego teczkę i studiującego po raz setny te papiery w tak niewygodnej pozycji, pod topolą prószącą śniegiem nasion, wziąłby mnie za wariata. Ale nie widzę nikogo i choć wiem, że mógłbym poczekać i zajrzeć do teczki dopiero tam, w dolinie, nie mogę się oprzeć pragnieniu obejrzenia tych akt raz jeszcze, obejrzenia inaczej, jej oczyma. Spójrz, droga moja. Zwykły, brązowy skoroszyt. To nie ten, który mi dano do wglądu, ale jego wierna kopia, postarałem się o identyczny rodzaj i kolor kartonu. Na okładce napis — dokładnie skopiowany: „Stadt. Jugendamt Litz-mannstadt, Aktenzeichen 4601, s/80. Kind: Stefan Szczeżuja." Wewnątrz skoroszytu karta z brązowego kartonu i ankieta w języku niemieckim: kiedy urodzony, gdzie, imiona rodziców, miejsce ich zamieszkania. Dalej: „Tag der Aufnahme, 140 I Grand fiihr die Aufnahme, czyli dzień i powód przyjęcia. Dalej decyzja — Feststellung: das Kind Stefan Szczeżuja vel Anton Wegerich wurde z. Eindeutschung vorgeschlagen u. wurde nach Oberweis verschickt". Jest to stwierdzenie, że zostałem zakwalifikowany do germanizacji i wysłany do szkoły janczarów w Oberweis. Załącznik drugi — to dobrze znane mi zastrzeżenia dr G. wysłane przez Stadt-Gesundheitsamt Erb. und Rassenpflege do tegoż Jugendamtu. Jestem słaby, mam być zbadany po roku raz jeszcze. Na dole notatka: sprawdzić, czy rozwija się prawidłowo i harmonijnie. Dokument następny: Beobachtungskarte—karta obserwacyjna stwierdzającą, że kondycja dziecka jest nienadzwyczajna, chłopiec wygląda na słabego, że zachowanie jego jest poprawne, ale usposobienie ma nieprzyjemne, zamknięty w sobie, uczy się i rysuje chętnie. Czy nadaje się do adopcji? Poważne zastrzeżenia, raczej skierować do zakładu zamkniętego, po roku zbadać dokładnie. Dalej akt adopcji — Adoptionsakte.' Pusty. Jeszcze dalej — zdumiewające papierki: mnóstwo pokwitowań moich konwojentów — odwieziony do... — dostarczony do... — przyjęty w... oraz rachunków za wydane mi ubranie w obozie przejściowym po wyjściu z lagru, za wyżywienie w drodze, za wyżywienie i naukę w zakładzie w Oberweis. Potem zestawienie kosztów — Kostenzusammenstellung. Dowiesz się z nich, droga moja, że twój syn pracował w lagrze w latach 1942— —1944 zarabiając widocznie na zupę z pokrzywy i brukwi, bo koszty utrzymania nie są podane. Natomiast w latach 1941—42 kosztowałem Jugendamt aż 950 RM [„wojażowałem" sporo, byłem w Alpach] a przez kilka miesięcy 1944 roku — 498 RM. Mój pobyt u bauera znów nie obciążał kasy niemieckiego urzędu. W sumie wydano na mnie 1448 RM. Wreszcie na końcu karta liliowego koloru, zawierająca tylko daty i miejsca mego pobytu. W jednym krótkim słowie — przesłany— zawarte jest całe kalendarium mojego dzieciństwa: Unterbracht 12.X.41 —18.X.41 Ubergangsheim Fr. Gosslerstr. 36 141 W, Ilł tli' Ii! 15 18.X.41 — 7.XI.41 9.XI.41 — 15.VII.42 15.VII.42 —25.VIII.42 22.VIII.42 — 1.IX.42 2.IX.42 — 20.V.44 20.IV.44 — 8.VI.44 8.VI.44 — 30.VI.44 30.VI.44 — Rassenlager Fr. Gosslerstr. 36 Heimschule Lebensborn, Oberweis (O- berdonau) Ernteinsatz, Lebensborn Heimschule Lebensborn, Oberweis (Oberdonau) Polen-Jugendverwahrlager der Sicher- heitspolizei in Litzmannnstadt Ubergangsheim Fr. Gosslerstr. 36 Jugendheim, Lebensborn, Bayern Bayern, Karlsdorf, Bauer Robert Falten Do tej teczki dołączone zostały po wojnie dokumenty Wydziału Opieki Społecznej zatytułowane: „Spis dzieci zabranych przez Niemców z rodzin polskich w celu germanizacji". Oto polska karta spisowa 546 S/12, w której poza personaliami figurują rubryki: data zabrania dziecka, okoliczności towarzyszące zabraniu, gdzie i kiedy dziecko było przez Niemców badane rasowo, nazwisko nadane po uprowadzeniu, ostatnie wiadomości o dziecku, ostatni adres w Rzeszy, kto szuka dziecka, do kogo ono wróci, czy może pamiętać kogoś z rodziny, wygląd zewnętrzny dziecka ewentualnie fotografia, co działo się z rodzicami w chwili, gdy dziecko zostało zabrane, jakie urzędy poza Jugendamtem i Rassenamtem interesowały się dzieckiem, gdzie i kiedy zgłoszono poszukiwanie dziecka. Załączniki, listy: zawiadomienie profesora — pełnomocnika o moim pobycie w Bawarii i współpracy z Misją, prośba o odszukanie rodzin bliskich mi chłopców i kilka moich kart pocztowych. To wszystko. Cała historia Toniego, Stefana Szczeżui, Antona Wegericha. Niektóre informacje i późniejsze daty są nawet ścisłe. Ale nic nie zmieni faktu, że połowa niemieckiej ankiety nie dotyczy mnie, ponieważ podane są tam personalia Stefka Szczeżui, a ankieta polska jest prawie pusta. Nazwisko przed uprowadzeniem, imiona i nazwiska rodziców, ich adresy, kto szuka dziecka, do kogo ono wróci... Jak 142 widzisz, droga moja, stoją tu zrobione ołówkiem znaki zapytania. Po moim przyjeździe do Łodzi ktoś inny, już atramentem, podopisywał do nich komentarze: „nie wie, nie pamięta". Ani w Łodzi, ani w Warszawie nie było nikogo, kto mógłby mnie zidentyfikować. I w końcu, aby znaleźć dla siebie jakąś nazwę, zacząłem wertować stare, książki telefoniczne. Żadnych skojarzeń, nic, pustka. Czy to wtedy zajrzałem po raz pierwszy do botanicznego atlasu? Chyba tak, szukałem rośliny równie pospolitej co ów Wegerich, spotykanej wszędzie: na przydrożach, ugorach, pastwiskach, a także w rowach i zaroślach. Znalazłem Jasnotę — Lamium Album i w ten sposób określiłem się sam w języku moich przodków. Kim jest naprawdę Toni vel Adam Jasnota? Nie wiem. W tym atlasie figuruję jako roślina trwała, pospolita, ale teraz kwitnę już inaczej niż w poprzednich latach: mam białe kwiaty o koronie wargowej wyrastające z kątów owłosionych liści o postrzępionych brzegach. Straciłem jędrną rozetę Babki zwyczajnej, natomiast zyskałem nektar bardzo poszukiwany przez trzmiele i pszczoły. Nie rozwlekają moich nasion ludzie, konie i dzikie króliki, tylko mrówki. Mogę być też rozsiewany przez wiatr. Nic nie pomoże przyglądanie się sobie z drwiną, z przymrużeniem oka, patrzenie pod różnymi kątami i z rozmaitych stron: z dołu, z boku czy też z lotu ptaka. Pozostaję zawsze ja: pokaleczony, wyrwany z rodzinnego podglebia, pozbawiony korzeni. Nawet dzieci w sierocińcach mają jakieś nazwiska albo wierzą, że otrzymały je w spadku od najbliższych. Ja wiem, że noszę nazwisko rodem z botanicznego atlasu. Alicja twierdzi, że jest mnóstwo ludzi, którzy żyją i nawet osiągają wiele pod zmyślonymi imionami, pseudonimami. Ale ci wiedzą, jak nazywają się naprawdę i skąd pochodzą. Udając, 143 t że są kim innym, czynią to świadomie i nie cierpią z tej przyczyny, podobnie jak samotnik z wyboru nie cierpi z powodu swojej dobrowolnej samotności. Niechętnie wracam myślą do łat, w których wiodłem normalny żywot uczącego się chłopca. Nie lubię łódzkiego domu dziecka, który był moim miejscem zamieszkania i nie mam żadnych miłych wspomnień ze szkoły. Przeciwnie, stała się dla mnie nową udręką, prawdziwym czyśćcem. Byłem za-późniony, mówiłem po polsku nie dość dobrze, zawstydzał-mnie mój ubożuchny zasób słów. Musiałem uczyć się na pamięć i wkuwałem całe ustępy z podręczników, ale lęk przed zapomnieniem często wywoływał i powodował zapomnienie. Wciąż jeszcze liczyłem w pamięci po niemiecku i wstydziłem się tego, że muszę uczyć się tabliczki mnożenia mając lat czternaście. Nie mogłem długo czytać z powodu nabytej w okresie głodu choroby oczu — najpierw kurza ślepota, potem ropne zapalenie spojówek. Skoncentrowanie uwagi przychodziło mi także z trudem. Nie miałem wprawy w zapamiętywaniu nowego materiału, a przyswajane wiadomości nie znajdywały żadnych powiązań z dawniej nabytą wiedzą. Wyniki pracy były w rezultacie tak nikłe, że nie dawały żadnej satysfakcji, a brak satysfakcji zniechęcał do umysłowego wysiłku. Tak powstawało błędne koło. Uczucie zagrożenia ze strony wykładowców i lepszych ode mnie uczniów rzutowało na moją psychikę: nie znoszę do dziś osób, które wiedząc więcej niż ja usiłują mnie o tym przekonać. Milknę wtedy, nawet głuchnę i tylko patrzę wilkiem oceniając ich wysiłki więcej niż nieżyczliwie. Rówieśnicy, choć przemądrzali, wydawali mi się zbyt dziecinni, musiałem przebywać wciąż z chłopcami młodszymi od siebie, ja, który mając lat osiem byłem już w lagrze starym chłopem. Wtedy nie umiałem się jeszcze uśmiechać, więc przezwali mnie ponurakiem i drwili ze mnie. Nie umiałem być koleżeński, wciąż jeszcze walczyłem o byt, o miejsce 144 w lej społeczności, więc uznali mnie za egoistę; nie miałem przyjaciela i marzyłem o nim, ale nikt nie wyciągnął do mnie pomocnej ręki. Nauczyciele byli lepsi i dopiero wtedy zmieniłem mój sąd o dorosłych, zresztą może dlatego, że sam przestałem być dzieckiem? Pamiętam, jak w czasie hałaśliwych zabaw na korytarzu czy szkolnym podwórku stałem zupełnie sam, podpierając ściany i żując coś — ten zwyczaj jedzenia non stop trwał bardzo długo, nie byłem już głodny, ale nie mogłem spokojnie patrzeć na coś, co może się zmarnować, choć służy do żucia i jedzenia. Patrzyłem na tych rozbawionych, roześmianych chłopców ponuro i spode łba, przez wiele lat cierpiąc na kompleks niższości. Nie wmówiłem go sobie: wszystkie niemal klasy powtarzałem po dwa razy i było mi przykro wyczytywać na liście maturzystów nazwiska byłych kolegów, podczas gdy ja wciąż jeszcze mogłem tylko marzyć o świadectwie dojrzałości. Potem, po zdaniu matury w gimnazjum łódzkim, wyjechałem do Warszawy. Kto mnie tam ściągnął? Oczywiście, że Henryk, który pełnił obowiązki mego przyjaciela w ostatnim, przedma-turalnym okresie. Miał siostrę w Warszawie i namówił mnie do trzymania się razem. Był zawsze zaradny, pogodny, wesoły i tak zajęty sobą, że nie przeszkadzała mu ani moja odrębność, ani nabyta mrukliwość. Mówił zawsze on, ja cierpliwie słuchałem, ale ponieważ moja myśl była szybsza od jego wypowiedzi, poświęcałem tylko część uwagi temu, co mówił. W czasie tych prelekcji umykałem na boczne tory, wspominałem, nakazywałem sobie coś zrobić jutro czy pojutrze. Zdążałem zawsze powrócić na czas i włączyć się do biegu myśli mojego przyjaciela. Czasem, ponieważ lubił się powtarzać, zwłaszcza wtedy, kiedy się chwalił, moja myśl wyłączała się z rozmowy na dłużej i zyskiwałem wiele czasu dla siebie dotrzymując mu pozornie kroku, a nawet potwierdzając ten fakt przez wydawanie pomruków: „aha", „właśnie", „no, tak". Przez dwa lata naszego współżycia w akademiku i wspólnej nauki do egzaminów nie przyszło mu na myśl zapytać mnie, dlaczego nigdy nie mam odrębnego zdania? A mnie po prostu szkoda było czasu, który zyskiwałem, gdy mówił on i który bym stracił, gdybym sam próbował zabierać głos. 7 Jabłko granatu 145 Henryk. Warszawa. Magda, Alicja. To są słupy milowe na mojej drodze jako dorosłego człowieka. Tamtych ludzi matka moja nie zna, nie widziała ich nigdy, ale Warszawa? Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że mieszkaliśmy tam przed wojną, że może mi powiedzieć, przy której ulicy stał nasz dom, przypomnieć, do jakiego parku chodziłem na spacery jako małe dziecko. Dla ludzi normalnych — to rzecz na pewno obojętna, ale ja zaraz po przyjeździe do Warszawy obszedłem wszystkie ogrody i parki, żeby ustalić przynajmniej, w jakiej dzielnicy mogliśmy mieszkać i do niej zacieśnić krąg poszukiwań. Nic nie znalazłem. Warszawa ze starych fotografii, które oglądałem wielokrotnie razem z profesorem, była miastem o gęstej zabudowie, o zadrzewionych ulicach i sądziłem, że na jednej z nich odnajdę ten dom, którego szukam, w którym się może urodziłem? Zdawało mi się, choć wiedziałem przecież o zrównaniu Warszawy z ziemią, że widok sklepów, nazwisk na szyldach, placów i skwerów, pozwoli mi ustalić, jakimi ulicami chodziłem jako czteroletni malec i łudziłem się, nie wiem dlaczego, że do tej nietkniętej, spetryfikowanej przeszłości ja jeden wkroczę zupełnie inny, zmieniony do niepoznania. Ale zobaczyłem miasto — nowe, rozrzucone szeroko na gruzach dawnej stolicy, prawie bezdrzewne, o ulicach tak szerokich i luźno zabudowanych, że wydało mi się zbiorem wolno stojących domów na gigantycznym placu budowy. Później potrafiłem docenić piękno odbudowanego Starego Miasta i miękkiego łuku Nowego Światu, ale zdawało mi się, że nie mogliśmy tam mieszkać. Dlaczego? Nie wiem. Dosyć naiwnie szukałem resztek nie zwalonych domów, błąkałem się po na wpół ocalałych uliczkach, zachodziłem do postrzelanych, częściowo zniszczonych podwórek. Nic, żadnego szczegółu, który by coś przypominał, olbrzymia czarna luka w mojej pamięci. Podobny zawód sprawiły mi zieleńce. Ogród przy pałacu Krasińskich był tak zniszczony, że stanowił po wojnie zupełnie nowy rezerwat zieleni, Ogród Saski stracił swoje żelazne okratowanie i bryłę pałacu, ku której biegły wszystkie jego aleje; był prawie pusty, brzydka kombinacja wolnej przestrzeni, postrzelanych drzew i potłuczonych posągów nimf czy też bogów. Jedyne miejsce, które na pewno pozostało bez zmian — to niewielki staw po którym pływały już powojenne 146 łabędzie. Ale to lustro wody, podobnie jak inne, które oglądałem długo w Ogrodzie Ujazdowskim, obchodząc je wielokrotnie i z różnych stron, nie budziło żadnych wspomnień ani skojarzeń. Pozostawał park łazienkowski i choć nie miałem nadziei odnaleźć w jego cienistych alejach siebie bawiącego się piłką, czy też pedałującego na trzykołowym rowerze, poszedłem tam tego samego dnia, który poświęciłem skupiskom ocalałych drzew. Bo był to długi ciąg dni litanii warszawskiej: mego dzieciństwa dom i podwórze — przypomnij mi, Panie. Bramę, która do nich wiodła — przypomnij mi, Panie. Skwer, na którym kwitły kwiaty o nieznanych jeszcze nazwach, aleje parku, po których ścigałem się z innymi malcami, staw papierowych okrętów i ciskanych karpiom okruchów chleba, most skaczący przez Wisłę widzianą po raz pierwszy, śmiejące się oczy ojca, kiedy mnie huśtał i podrzucał ku górze — bo musiał wykonywać te ruchy, są one odwieczne, niemal sakralne — a nade wszystko twarz matki pochylającej się nade mną sennym, rozgrymaszonym, płaczącym, przypomnij mi, przypomnij mi, przypomnij mi, Panie! Nie umiałbym dziś mieszkać gdzie indziej niż w tym właśnie mieście. Ale pierwsze zetknięcie się z nim było podobne do dotknięcia trupa pochowanego za płytko, wyrzuconego znowu wybuchem pocisku, z siłą równą sile mojej miłosnej pamięci, i dopraszającego się jako łaski tylko jednego: pogrzebania po raz drugi, ale głębiej, już na zawsze. Wykopałem taki dół, dostatecznie chyba głęboki, bo dzisiaj, chodząc ulicami tego pięknego miasta, innego miasta, nie myślę już nigdy o tym, że mieszkałem tu kiedyś, w latach gdy słynęło ze swej dziewiętnastowiecznej urody, po której zostały jedynie nikłe ślady, że mieszkałem tu w moim pierwszym wcieleniu, gdy miałem jeszcze rodzinny dom i nazwisko. Dopiero teraz, po raz pierwszy... Zmieni się wszystko, będę prowadził normalne życie, postaram się o wszystkim zapomnieć. I będę inny, inny, nareszcie zupełnie inny. 147 Patrzę znów aż do bólu w oczach na znajomy kształt wieży, na smugę lasu zaciemniającą daleki horyzont. Piękna jest ta dolina pra-Wisły, ta moja dolina ścieląca się zielenią i bladym złotem do stóp wzgórza. Wydaje się głęboka, pagórek, na którym odpoczywam, jest znacznie wyższy niż sądziłem, decydując się na wspinaczkę. Co prawda zawsze jest tak, że im wyższe są szczyty, tym większą głębię zdają się mieć kotliny leżące u ich stóp. Łódź wyniesiona na grzbiet wielkiej fali także wali się w otchłań pozornie bez dna. I chyba podobnie jest z cieniem. Im większą, wyższą płaszczyznę oświetla z boku słońce, tym bardziej wydłuża się cień, tym dłuższa staje się jego wspólna granica z oświetlonym przedmiotem, granica, którą nazwałbym podstawą cienia. Topola, która na tym wzgórzu służy mi za oparcie, rzuca w tej chwili cień bardzo krótki. Słońce musi więc już stać w zenicie. Mój cień skurczył się także, jest tylko małą grudką czarnej ziemi. Nade mną krążą dwa bielinki kapustniki, na chwilę jeden z nich usiadł mi na ramieniu. Jest cicho, pachnie miętą i skoszoną trawą — tym koncentratem słońca, jego zasuszonymi promieniami. Nie ma cienia topoli, mojego cienia, gotów jestem nawet uwierzyć, że nie ma mnie. Ktoś westchnął. Czy naprawdę ja? Powiew wiatru przebiegł dreszczem przez ubielone gałęzie drzewa i znów zawirował przede mną puch nasion odbywających swój niecierpliwy, godowy lot ku ziemi. Gdzie widziałem niedawno równie piękną zamieć? Prawda, przed tygodniem, w drodze do Wilanowa, w alei starych topoli. W pewnej chwili Alicja puściła nawet w ruch wycieraczki i zdziwiła się: — Co to, w czerwcu śnieg? Wyglądało istotnie na to, że na dworze rozszalała się zamieć, bo światła reflektorów przedzierały się z trudem przed śnieżną, wibrującą kurtynę, która zapadła nagle między nami, a głębią alei. Ciemny, zbity gąszcz drzew tworzył wspaniałe ramy dla tej feerii, która odbywała się na jej tle: lekki puch 148 sypał się zewsząd, osiadał na szybach, wirował w powietrzu, stał się białym kobiercem pod koła wozu. Lśnił i migotał w świetle, był srebrny i zarazem złoty, nierealny śnieg w czerwcu, śnieg z kwitnących topoli. Jechaliśmy tym śnieżnym tunelem przez parę minut. Zaproponowałem nawet, abyśmy przystanęli i nacieszyli się pięknem tego niezwykłego widowiska urządzonego jakby umyślnie na naszą cześć. Otworzyłem drzwiczki i wyszedłem na drogę. Od strony Wilanowa przemknęła w kurzawie czarna limuzyna, widmowa i także nierealna w tej letniej zamieci. Gdzieś, bardzo wysoko nade mną, zaczął śpiewać ptak. W połowie czerwca słowik? Nie zdziwiłem się, wszystko wydało mi się nagle możliwe, także i to, że czas cofnął się i stanął. A jednocześnie, że coś się zaczyna, że wkraczam znowu w czarodziejski świat baśni, w krainę królowej śniegu i jej lodowych pałaców lśniących jak szkło. Muszę się zmobilizować, zmusić do działania. Tak, za chwilę. Tymczasem raz jeszcze, szeroko otwierając oczy, przyjrzę się mojej dolinie. Przyjrzę się... Kto powiedział: — Nie lubię, kiedy tak patrzysz przed siebie? Oczywiście Alicja. Właśnie tymi słowami przed laty wtargnęła w moje życie. I te pierwsze wypowiedziane do mnie słowa powinny były mnie ostrzec: oto wchodzę w cudze pole magnetyczne o dużym zasięgu, oto słyszałem oświadczenie, które zaważy na moim dalszym losie. I będę musiał lubić to, co lubi ona i nie znosić tego, czego ona nie toleruje albo nie cierpi. Magda milczała w chwili naszego spotkania, które było oczarowaniem. Alicja oznajmiła mi swoją wolę, zanim jeszcze zaczęła ją narzucać. Od chwili pierwszej naszej rozmowy, która była równoznaczna z dyktatem strony zwycięskiej. W ostatnich miesiącach, zanim wstałem z łóżka po przebytym zawale, zaprzyjaźniłem się z moim doktorem. Tłumaczył, że powininem wyjechać gdzieś na wieś i dużo chodzić 149 z uwagi na to, że długie spacery są najlepszą gimnastyką mięśnia zwanego sercem. Odniosłem się do tych rad raczej sceptycznie. — Nie umiem chodzić bez celu, doktorze. Nigdy nie spacerowałem ot tak sobie, dla własnej przyjemności. — Nauczy się pan. — Naprawdę nie mogę obiecać... — Więc niech pan znajdzie sobie jakiś cel. Mniejsza z tym, jaki. Pójdzie pan co dzień do apteki, na pocztę, po gazety do kiosku. Ostatecznie zawsze można zwiedzić w okolicy jakiś zabytek. — Zabytek? — Interesowałoby to pana? Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo Alicja spojrzała w tej chwili na mnie i włączyła się do rozmowy. — Ale żadnych wzruszeń, emocji, prawda? Ani zbyt żywych zainteresowań. — Oczywiście. Powinien pan poruszać się powoli, chodzić oddychając głęboko i nie myśleć o niczym przykrym. — Najlepiej w ogóle nie myśleć. — Jest pani surowsza w wymaganiach ode mnie. Radzę po prostu ruszać się dużo, swobodnie, współżyć z przyrodą, cieszyć się słońcem i wiatrem. Być. Tak to się zaczęło. Poddał mi myśl znalezienia jakiegoś celu i natychmiast stanął mi przed oczyma tamten krajobraz. Pomyślałem: „Czemuż by nie?" Byłem pewien, że Alicja pomyślała o tym samym. Ale tym razem miałem wszystkie atuty w ręku: byłem rekonwalescentem, musiałem z polecenia lekarza — cóż za świetny pretekst! — wędrować bez celu po bliższej i dalszej okolicy i nie należało mnie denerwować, zgłaszając sprzeciw co do wyboru trasy. Kiedyś myślałem o tym, żeby poświęcić wszystkie niedziele wiosenne i letnie na poszukiwanie oryginału kościelnej wieży uwiecznionej na obrazku. Zdradziłem się z tym pomysłem przed Alicją, która stwierdziła zjadliwie, że skoro malarstwo niedzielne może doprowadzić nawet do sławy, niedzielne poszukiwania mogą także zostać uwieńczone sukcesem. Wyglądało to pozornie na zgodę, ale po paru moich nieudanych wyprawach za- 150 protestowała przeciwko spędzaniu niedziel i świąt z dala od niej. Teraz piesze włóczęgi zostały mi nakazane i przed Alicją stanęła alternatywa: towarzyszyć mi w tych wędrówkach albo przestać się nimi interesować. Czekałem, na co się zdecyduje, ale ona znalazła rozwiązanie trzecie: postanowiła udowodnić, że nawet w warunkach najpomyślniejszych nie zdołam zidentyfikować tamtego kościoła, tamtego lasu w dolinie. Że znowu będę tracił czas w pogoni za chimerą, za przeszłością, której już nie ma, a jeśli istnieje, to jedynie jako cień wysokiego muru wznoszącego się między nami. Tak więc, na długo zanim stanąłem mocno na nogach i wyjechałem na odpoczynek, z jej inicjatywy zaczęliśmy wyjeżdżać z miasta autem wypożyczonym przez jednego z lekarzy, który w tym czasie był delegowany za granicę. Wiosna wybuchła nagle, druga połowa kwietnia była pogodna i ciepła, na polach zieleniły się soczyste oziminy. Po paroty-godniowym pobycie w szpitalu świat wydawał się szczególnie piękny — przedmuchany wiatrem, wypolerowany słońcem, życzliwy ludzkim poczynaniom — toteż nie miałem nic przeciwko tym nie męczącym wycieczkom po południu, zwłaszcza że Alicja była niezawodna jako kierowca a także jako organizator wypraw w nieznane. Zatrzymywała często wóz w lesie albo nad płaskim brzegiem Wisły i zmuszała mnie do próby sił, ucząc chodzenia powoli, z rozwagą i namysłem. Ale wiedziałem, że nie po to zdobyła wóz i rezygnowała z przyjmowania po południu swych małych pacjentów, aby razem ze mną brodzić wśród kaczeńców na nadwiślańskich łąkach lub deptać mchy i podziwiać leśne runo, kępy śnieżyczek, turzyc czy kosmatek. Udawałem, że wystarcza mi całkowicie przemierzanie wierzbowo-topolowych łęgów nad rzeką i stwierdzanie, że łany niebieskich przylaszczek przeniosły już błękit nieba na dno lasu, a odświętna biel gajowych zawilców stanowi świetny kontrast z fioletem kokoryczy i fiołków oraz żółtymi plamami jaskrów. — Wiesz, dlaczego wiosną w lasach tak nagle i masowo zaczynają kwitnąć wszystkie kwiaty? — Widzę, że rośliny to nadal twoja pasja. — Germanistyka nie była nią nigdy. 151 — Nie musisz mi tego przypominać. Pamiętam. — Wracam do leśnych barw. Wszystkie te rośliny mają teraz dobre warunki świetlne, które później utracą, zacienione przez gęste korony. Śpieszą się kwitnąć, przekwitnąć i zaowocować, bo muszą w tym krótkim okresie, dopóki nie rozwiną się liście drzew, przeżyć cały cykl swojego rozwoju. Mimo swej krótkości — jest to cykl pełny. Jak myślisz, czy ludzie, którzy umierają młodo, mają także za sobą ukończony cykl rozwojowy. Skrócony, ale pełny? — Nie chcę o tym myśleć. Ty nie umrzesz, Toni. — Sądzisz, że jeszcze nie teraz? —i Rzadko umiera się z powodu pierwszego zawału. Zresztą twój życiowy cykl nie jest jeszcze zakończony. — Skąd ta pewność? — Jestem lekarzem. — Ach chorób dziecięcych! — Nie zapominaj, że masz serce dziesięcioletniego chłopca. Nie mogłem ukryć doznanej przykrości. — Wolałbym o tym nie pamiętać. Mówiłaś sama... żeby... — Tak, przepraszam. A więc, masz tyle jeszcze do zrobienia w życiu... — Jesteś tego pewna? — O, tak. Myślałam nawet, że zechcesz teraz, korzystając z samochodu, uwolnić się od pewnych hamulców i obsesji. — Chcę. Zawsze chciałem. — A więc próbuj. — Nie rozumiem. — Rozumiesz doskonale, Toni. Widzisz tamten las na horyzoncie i kościelną wieżę? Siadaj, podwiozę cię tam. — Myślisz, że... — Wiem, że nie znajdziesz, ale możemy szukać. Mamy teraz czas i szybki środek lokomocji. Jedziemy? Powinienem był odmówić, żeby pozostać konsekwentnym i liczyła na to po owym oświadczeniu: „chcę, zawsze chciałem". Ale wpadłem w zastawioną przemyślnie sieć i chcąc się z niej wyplątać, wyrwać znowu na wolność, powiedziałem tonem obojętnym: — Oczywiście, że jedziemy. 152 Pierwsza próba była zupełnie nieudana. Las nie stanowił tła dla kościelnej wieży, jak nam się wydawało z daleka, ani nie przecinała go żadna szosa. Patrzyłem na przydroża, pokryte barwnymi plamami stokrotek oraz podbiałów i wiedziałem na pewno, że nie stąd zostałem porwany tamtego poranka. Nie zatrzymując się, pojechaliśmy dalej, skrajem lasu. Od tego dnia podejmowaliśmy podobne próby bardzo często, choć nigdy nie znaleźliśmy krajobrazu mego dzieciństwa. Wprawdzie kiedyś przeżyłem chwilę wahania, bo układ przestrzenny był bardzo podobny do uwiecznionego na obrazku, ale okazało się, że rósł tu tylko rzadki zagajnik sosnowy na piaskowych wydmach. To nie był cienisty, liściasty las mego dzieciństwa, o bujnym runie, wysokich bylinach i zwisających pnączach, las rosnący na madach nadrzecznych, pełen jesionów, topoli, klonów i wiązów. Tak go przynajmniej widziałem w pamięci, ja, skoczek leśny, nurkujący ongiś w pogoni za wiewiórkami w spieniony nurt jego zieleni. Mogłem się mylić co do szczegółów, byłem wówczas zbyt mały, aby znać z nazwy wszystkie drzewa, ale wspomnienie powodzi, zatopionych łąk, narodzin wyspy o rzekach skręconych w koncentryczne zwoje i płynących donikąd, kazało mi umiejscawiać moją wieś i moje łąki na terenach żyznych, okresowo zalewanych przez wody nieznanego mi dopływu Wisły lub jeszcze mniejszej rzeki, wpa-ilajijcej do tego dopływu. Po dwóch tygodniach takich włóczęg mających służyć memu fizycznemu i psychicznemu zdrowiu, kiedy Alicja u/nała, że zrobiła dosyć, zaproponowała wynajęcie pokoju u jej przyjaciółki — lekarki praktykującej w jednej z podwarszawskich miejscowości. Zgodziłem się łatwo. Znużyły mnie już zarówno same wyprawy jak pilotowanie mojej pamięci. Wolałem zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, znaleźć drogę do przystani i wreszcie zawinąć do niej. Za tę cenę gotów bytem odsunąć w czasie osiągnięcie celu, podobny w tym do niewprawnego żeglarza, który stara się wejść do portu o świcie, gdy nadbrzeża są puste i nikt nie może być świadkiem niezdarnych czy też wręcz nieudanych manewrów jego łodzi. 153 Pokój, oddany nam do dyspozycji na parterze drewnianej willi stojącej w sosnowym lesie, okazał się wygodny, nawet przyjemny i Alicja, stwierdziwszy po dwudniowym pobycie, że czuję się dobrze i zachowuję rozsądnie, zaczęła coraz częściej wspominać o klinice, o swoich zaniedbanych pacjentach. Mnie także było pilno do zostania samemu, może dlatego, że niecierpliwość nadziei czyniła rzeczywistość trudniejszą do zniesienia niż kiedykolwiek. Chciałem posmakować samotnej włóczęgi i — zupełnie już dziecinnie — wyobrażałem sobie, że osiągnę cel zaraz po usunięciu przeszkody, czyli po wyjeździe Alicji. Coraz częściej milczeliśmy siedząc na leżakach przed domem. Powracałem do zdrowia, czerwiec był piękny, byliśmy razem. Tymi słowami próbowała przekonać mnie i siebie, że na naszym szczęściu nie ma skaz. — Znowu na wsi, w lesie. Jesteś zupełnie spokojny? — O tak, dziękuję. — Sypiasz teraz lepiej i znacznie dłużej. — Chyba tak. Zresztą, biorę tyle proszków i lekarstw. — Och, nie tylko dlatego. Po prostu wracasz do zdrowia, do życia, i może... — Może? — Będzie ono naszym życiem. — Które jak każdy człowiek, prześpię w połowie? — Toni! — No więc nie, w jednej trzeciej. Czy to nie śmieszne, że ludzie chcieliby za wszelką cenę zatrzymać czas, który ucieka, a poświęcają prawie połowę życia na to, aby nie żyć? — Ty wszystko widzisz inaczej i deformujesz wszystko. Po prostu — regenerują siły. — Za jaką cenę? Chwilowej śmierci? Milczeliśmy długo, Alicja szukała innego tematu do rozmowy. To nie jej wina, że mając tak jednokierunkową wolę, tak ciasny krąg zainteresowań, nic nowego nie znalazła. — Zapatrzyłam się dzisiaj rano na niebo, prześwitujące 154 między sosnami i potknęłam o wystający korzeń. Prawie upadłam. Uważaj, spacerując po lesie. Owo „po lesie" było dodatkiem, ozdobnikiem tylko. Bez niego dwa pierwsze wyrazy byłyby zbyt jednoznaczne. Otóż nie odpowiadam nigdy, kiedy wyczuwam w jej słowach jakieś podteksty, aluzje. Po co? To, co mówi Alicja, jest zawsze logiczne, słuszne, jej przestrogi są starannie wyważone i dawkowane ostrożnie. Ale zawsze oczekuje ona ode mnie jednego: poddania się i rezygnacji z nadziei, którą uznała za swego najgroźniejszego wroga. Wroga numer jeden. A przecież wie, wie dobrze, że całe moje życie jeśli nie fizyczne, to na pewno duchowe zdeterminowane zostało przez jeden fakt i że nie jestem w stanie pozbyć się tej obsesyjnej myśli: odnaleźć matkę, powrócić do źródła. Może to jest wiara, że tak niezwykłe nieszczęścia zrekompensuje to jedno wielkie szczęście, które mi się słusznie należy? Jestem człowiekiem jednego cierpienia i jednej pasji: jakże mógłbym zapomnieć? Zrezygnować? „Uważaj spacerując. Uważaj chodząc, wyruszając na samotną włóczęgę na nie kończące się poszukiwania. Uważaj, uważaj, Toni..." Ten dzień, kiedy podjęła decyzję wyjazdu mającą zaważyć na dalszych wypadkach, wydawał mi się podobny do innych. Słońce przesiewało się pyłem przez korony drzew, było ciepło i cicho. Nie mógłbym przypomnieć sobie dokładnie wszystkich naszych rozmów i gestów: widzę tylko poszczególne chwile, podobnie jak dostrzega się tylko najwyższe szczyty w oglądanej panoramie gór. W południe, kiedy siedzieliśmy pod sosnami, Alicja zapytała nagle: — Nie czujesz, że jesteś tu u siebie? W tamtym lesie? Starałem się uśmiechnąć w odpowiedzi. Tak dzielnie usiłowała walczyć i za każdym razem, natykając się na przeszkodę mego milczenia, cofała się znowu dla nabrania tchu do nowego natarcia. Spojrzałem na nią, siedzącą w pełnym słońcu przed domem, jak zwykła była siadywać moja matka, i nagle wydała mi się prawie obca. Nie, to nie był tamten las ani tamta wszechogarniająca miłość. Popełniała błąd, zmuszając mnie do zestawień i porównań. W mojej pamięci, jak w każdej pamięci ludzkiej, zatarły się wszystkie wady tamtej, wszystkie przykre i hwile wspólnie z nią przeżyte. Pozostała tylko sama jasność 155 ¦i M fi ¦; .ii i' #1 ¦ I i 1 .' i ! ! , t i ' i ta czułość, która była zupełnie obca Alicji. Nie, nie tylko jej, także Magdzie. Pamiętam, że tego dnia przed wieczorem chodziliśmy drogą pod lasem długo i w milczeniu. Zapytała mnie wówczas, czy byłoby mi bardzo ciężko, gdybym przez kilka dni w tygodniu został tu sam? Musiała wrócić do Warszawy i ułożyć swoje sprawy zawodowe, obiecywała jednak przyjeżdżać każdej soboty i pozostawać do poniedziałku. — Ale zanim odjadę, chciałabym wiedzieć czy zastosujesz się do wszystkich zaleceń lekarzy? Starała się nie zdradzić niepokoju, który wyrażały oczy, patrzące uważnie, z niemą prośbą, abym spełnił oczekiwania i zareagował tak, jak ona tego pragnie. Wiedziałem, że czeka na moje zmieszanie, może nawet odruch lęku? Gdybym powiedział, że boję się zostać sam, że nie czuję się jeszcze dobrze albo że bez niej nie odważę się oddalać od domu, odjechałaby mimo wszystko wbrew obiektywnej wymowie takiego oświadczenia, całkowicie uspokojona i silniejsza o moją słabość. Ale, i choć czytałem w jej myślach, nie mogłem skłamać i radość, że będę mógł poruszać się swobodnie, badać, tropić i wreszcie rozpocząć poszukiwania, znajdując cel dla mych pieszych wędrówek, ogarnęła mnie jak płomień. Odwróciłem twarz, bojąc się, aby nie wyczytała z niej za wiele. — Milczysz? Może wolałbyś... W jej głosie była błagalna nutka, ale zacinając się w uporze postanowiłem udać, że nie rozumiem, na czym jej tak bardzo zależy i czego się naprawdę obawia. Nie pamiętam przebiegu dalszej rozmowy, musiała jednak czuć, że obija się o ciemną ścianę, wyrosłą nagle między nami. Nie ponowiła nalegań i wróciliśmy do domu pozornie pogodzeni, zajęci wyłącznie jej jutrzejszym wyjazdem. Dałbym głowę, że podobnie jak ja zapamiętała tę rozmowę. Pozostał po niej ślad tylko pozornie niewidoczny, jak w krysztale, kryjącym drobne pęknięcia w bogactwie szlifów, a jednak dźwięczącym już inaczej niż przed wstrząsem, który spowodował skazę. Dni, które nastąpiły potem, pozostały w mej pamięci jako dni świąteczne. Tropiłem przewidywaną radość, liczyłem je właśnie od owej rysy niby od milowego słupa. Czułem się tak, jak może się czuć odpływający żeglarz, gdy napięte do ostat- 156 nich granic cumy, utrzymujące kuter przy nadbrzeżu, puszczają wreszcie pozwalając wypłynąć na szerokie wody. Brzeg oddala się, niknie we mgle i staje się od razu lądem nie istniejącym, zupełnie obcym. Nie pomogą nic znaki dawane uniesionymi ku górze rękami przez tych, którzy zostali na brzegu: żeglarz należy już do morza, do fal, które wprawiają jego ciało w drgania odmienne niż drgania ziemi i niosą w innym rytmie ku nieznanym brzegom, będącym wprawdzie lądem, ale jednocześnie i zagadką, i nadzieją, i tęsknotą za spełnieniem, za pełnią. Rzadko kiedy przyszłość odcina się tak ostro od przeszłości jak w chwili odjazdu. Cudzego, własnego... Doznałem tego uczucia także w chorobie, kiedy zdawało mi się, że oddalam się, odchodzę z życia w śmierć. Wtedy nic poza moim ciałem nie obchodziło mnie naprawdę: ani przerwana praca, ani dom, ani Alicja. Byłem daleko od wszystkich, sam ze sobą, z własnym umęczonym sercem i szpital wydawał mi się jedynym miejscem pobytu możliwym wówczas do przyjęcia, do aprobowania. Przeszłość zapadła w niebyt, na przyszłość nie mogłem liczyć. Stanowiłem sam cezurę, przerwę w czasie i liczyła się tylko owa granica, ja sam, moje umierające ciało. To było odcięcie się zupełne od świata istniejącego poza szpitalnymi murami, pośpieszny odjazd kamery, która jeszcze tak niedawno chwytała moje życie na gorąco, rejestrowała je, nawet komentowała. A skoro nie istniała przeszłość i przyszłość, żyłem z musu w teraźniejszości. Chorej, przepełnionej cierpieniem, ale jedynie rzeczywistej, mogącej się jakoś liczyć. Odjechała. Rozstaliśmy się wczesnym rankiem po gorącej nocy miłosnej jakby spłoszeni, czując, że dzień znowu nas dzieli, ale nie chcąc ujawniać przyczyn niepokoju. Nie mieliśmy odwagi przyjrzeć się sobie uważnie i nasze oczy unikały się zamiast spotykać. Odprowadziłem Alicję do autobusu, ale gdy odjeżdżała, opierając się ręką o szybę, jakby chciała strzaskać dzielącą nas zaporę, oczy jej były smutne, pełne utajonych próśb. Zrobiłem wszystko, żeby ją uspokoić: obiecałem 157 unikać wzruszeń i zbyt dalekich spacerów. Wiedzieliśmy oboje, do czego się zobowiązywałem. Ale, ledwo niebieskie pudło przesłoniły kłęby kurzu, odwróciłem się i poszedłem w las. Śpiewały we mnie wszystkie jego ptaki, szumiały setki sosen i serce stukało szybko, mocno, w rytm uderzeń dzioba każdego z dzięciołów. Zatrzymałem się koło drzewa, które opukiwał jeden z nich w poszukiwaniu tłustych robaków. Jego głowa o jaskrawym ubarwieniu to zbliżała się, to oddalała od łuszczącej się kory pnia. W pewnej chwili znieruchomiał, patrząc na mnie paciorkami bystrych oczu i przekrzywiając łebek. Pokiwałem mu ręką jak to robiłem, kiedy byłem dzieckiem, i nagle zagwizdałem imitując krzyk kosa: tiks, tiks... Nie robiłem tego od wieków, wydawało mi się, że nawet zapomniałem, jak śpiewa ten ptak. Naraz przypomniało mi się wszystko: i pisk zwisającej z gałęzi głową w dół sikory: bink-bink i ostrzegawczy wrzask sójki, gwizd drozda: pipiter-filip, i śpiew żółtej wilgi, królowej dąbrowy: didlia-diio-bilo... Odpowiadając tym leśnym śpiewakom i przedrzeźniając je z pustoty, z nadmiaru radości, ruszyłem w stronę doliny Wisły na poszukiwanie mojego dzieciństwa. Nad podziw prędko odnalazłem właściwy trop. Pagórek, wierzbowa aleja, długi odpoczynek pod topolą... Czy aby nie za długi? Wydaje mi się jednak, że ani jeden samochód, ani jeden konny wóz nie przejeżdżał tędy od chwili, gdy usiadłem w cieniu topoli na szczycie wzgórza. Chyba wówczas, gdy zasnąłem, bo sądząc po słońcu, które przetoczyło się już na drugą stronę nieba, musiałem zapaść w dłuższą drzemkę. Czyżbym wspominał, podobnie jak czytał: inkrustując snami wytwarzany albo przyswajany tekst? Mniejsza z tym. Upał nasila się, rozgrzane powietrze drga nade mną i otacza zewsząd świetlistymi ścianami, jak szklany klosz. Ile czasu mogło upłynąć od momentu, kiedy zobaczyłem kościelną wieżę, wieżę z mojego obrazka? Zegarek stanął na godzinie jedenastej, widocznie i on zmęczył się tą wspinaczką. Ciekawe, 158 czy tylko niektórym osobom bardzo nerwowym, zdarza się to, co mnie: moje ręczne zegarki nie chodzą dobrze i właściwie nigdy nie mogę na nie liczyć. Jak na siebie? Nie, nie myśleć o tym, po co te analogie. Więc jak długo mogę już tu siedzieć w gnuśnym rozleniwieniu? Tyle myśli zdążyło przepłynąć przez mój mózg, tyle zrodziło się skojarzeń, fale wspomnień niosły mnie miękko, ale wytrwale aż do krawędzi snu. Wielokrotnie szybciej myśli się niż czyta, przyswajając myśli cudze albo czytając myśli własne, już ujęte w formę słowa. Natomiast czyta się na głos dwukrotnie szybciej niż mówi. Kto to stwierdził przede mną? Nie pamiętam, ale to nie jest moje odkrycie, po prostu wiem, że tak jest. Gdybym więc chciał opowiedzieć komuś to wszystko, co przemyślałem siedząc tutaj w oczekiwaniu na jakiś środek lokomocji, musiałby w tej chwili być już zmrok. Gdybym to odczytał po dokonaniu uprzednio zapisu, byłby czas na podwieczorek. Ale ponieważ myślałem tylko, jest akurat pora na obiad. Cóż za współzależność między czasem a ludzkimi środkami wyrazu! Zabawne. Natomiast wcale nie jest zabawne to, że mój organizm, jego sprawność, a więc i sprawność mojego myślenia, uzależnione są od regularnego dopływu paliwa. W tej chwili jestem głodny. Trzeba będzie zejść w dól, nie czekając już na nikogo i na nic. W taki upał wszyscy siedzą w domach lub chłodzą się wodą ze studni i rzek. Jest chyba coraz goręcej, chce mi się pić. Trudno. Musisz, nieszczęśniku, przemóc lenistwo, wynurzyć się spod gałęzi topoli, rozbić jedną z wibrujących ścian klosza i zacząć schodzić w dół ku zielonej smudze lasu. Powiedziałem do siebie: nieszczęśniku? Cóż za niekonsekwencja! Przecież tam, w dole może się kryć cel moich wieloletnich, upartych poszukiwań. Matka, dom. Powrót, który tyle razy widziałem we snach, opowiadałem w lagrze jako bajkę — nie bajkę, którego zazdrościłem wszystkim wracającym z jenieckich obozów i koncentracyjnych lagrów, powrót do swoich porwanej Persefony. Czyżbym się bał spełnienia? Czyżby odrobina upału, przelotna słabość ciała mogły przeszkodzić temu, za co gotów byłem w myślach oddać kilka lat życia? Wstawaj, Toni. Wiesz dobrze, że idziesz ku swemu przeznaczeniu. Część trzecia Po tamtej stronie I oto schodzę teraz ze wzgórza, które pozwoliło mi dostrzec i moje łąki, i las, i wysmukłą wieżę kościoła. Jest to trzecia wyprawa od tamtego przełomowego dnia, a już uwieńczona powodzeniem. To czysty przypadek, wiem, a jednak nie mogę pozbyć się myśli, że nie doszedłbym aż tutaj, gdybym nie był sam, że warunkiem koniecznym i wystarczającym do rozwiązania tej zagadki była niczym nie skrępowana swoboda ruchów, spojrzeń, zapatrzeń i rozmyślań. Nie mógłbym iść teraz obok Alicji i udawać, że jest mi obojętne, co odnajdę tam, w dole. Chcę, nawet idąc, świętować dojście, cieszyć się chwilą, która w moim życiu nie powtórzy się już nigdy, chwilą ciężarną, chwilą-nadzieją. Mógłbym odłożyć poszukiwania i wrócić tu jutro albo pojutrze, aby wysmakować do końca dzisiejsze doznanie, nacieszyć się nim do syta. Ale spieszno mi zyskać całkowitą pewność. Niecierpliwość każe dążyć do rozstrzygnięcia jeszcze dziś, zaraz, za moment. Odpoczywałem dosyć, rozmyślałem za długo. Teraz nie myślę już o niczym. Zostawiłem na szczycie, w cieniu topoli, całą wiedzę dorosłego człowieka, jego rozterki, gorycz, niewiarę. Zostawiłem przy gałązce wierzbiny chore serce, które z pewnością drży tam jeszcze ze znużenia i lęku, kołysane ciepłym wiatrem. 160 Kie miody, naiwny jak dziecko, wierzący w cudowne spełnienie wszystkich zachcianek i pragnień. Idę tak silny i zdrowy, że mógłbym biec, gdyby nie powstrzymywał mnie wstyd przed gromadą kobiet, pracujących w polu. Patrzą na mnie, ocieniając oczy dłońmi i mrużąc oczy. Mijam najpierw słodką smugę łubinowego zapachu, potem orzeźwiającą falą uderza w moje nozdrza goryczka ziół, uśmiecham się do dziewcząt, do bielejących już pól żyta, do chwastów i kwiatów przydrożnych, zwłaszcza do nich: oto żółte kwiaty mniszka i jego puszyste kule, rozlatujące się przy najlżejszym podmuchu. Nieco dalej niebieskie koszyczki dzikiej cykorii i jej lancetowate, ostro ząbkowane listki. A tam mięsista, połyskująca w słońcu łodyga rumianku, jędrna rozeta babki i wreszcie wiotkie, owłosione, na brzegach piłkowane liście jasnoty białej, moje liście. Zrywam kwiat i wpatrzony w jego białą koronę powtarzam w myśli słowa zupełnie nowe, sformułowane po raz pierwszy: — Jestem teraz tobą, ale za chwilę, gdy dojdę do lasu, nie będę już ani twoim łuskowatym kłączem, ani twoim kwiatem i liściem. Będę znowu nazywał się Toni, po prostu Toni Nie Wiem Jak. A potem odnajdę drogę do wsi, wejdę do domu o oknach w oprawie z irysów i będę wreszcie sobą, naprawdę sobą, nie żadnym malcem Toni, ale dorosłym mężczyzną, świadomym jak nazywali się mój ojciec i dziad i jakie imię wybrała kiedyś naprawdę dla mnie, pierworodnego syna, moja matka. Masz krótki żywot przed sobą, Jasnoto biała, Lamium Album, równie krótki jak ja, człowiek o zapożyczonej od ciebie nazwie, człowiek bez nazwiska, idący zakurzonym gościńcem ku spełnionej nadziei. W dole, na dnie kotliny, jest owa rzeka, której przypisałem niegdyś tak dziwne, obce rzekom, właściwości. Ale teraz, na odmianę, wydaje mi się mniej pokrętna i raczej zasługująca na nazwę strumyka, strumienia, strugi. W każdym razie przeskakuje ją bez trudu krótki kamienny most, zbyt nawet masywny jak na potrzeby tej rzeczułki. Nie mogłaby zagrozić 161 dolinie w czasie powodzi nawet gdyby była dwukrotnie szersza, o czym świadczą nadbrzeżne wierzby, nigdy chyba nie zatapiane przez rozlewiska. Słońce jest już tak nisko, że kiedy przystaję na środku mostu, opierając się o kamienną balustradę, widzę wewnątrz wierzbowej drogi, wypełnionej płynnym szafirem, złoty szlak, zbiegający z nieba wprost ku mnie i ścielący się pod moje nogi. Lubię patrzeć na odbicia ciał niebieskich. Podziwiam czystą wodę utopionych gwiazd, lubię srebrny ślad księżyca połyskujący rybią łuską i złotolity pas, którym słońce stara się objąć rzekę, jeziora, morza i oceany. Nie wiem czy dla wszystkich, ale dla mnie te więzy nieboziemne, dostrzegalne tylko o świcie i wieczorem, są jedynymi modlitwami, które widzę oczyma i muszę odmawiać ustami, chwalącymi ich połyskliwe piękno. Toteż zdziwiło mnie, że jakaś młoda kobieta, która szła mi naprzeciw, przystając także na moście, nie zatrzymała się tuż przy mnie, w miejscu ku któremu płynął z nieba ów potok słońca, tylko znacznie bliżej brzegu, skąd mogła patrzeć na rzekę, ale gdzie była poza zasięgiem słonecznej drogi. Wolała chłodzić oczy zielenią wody, w której przeglądały się wierzby? Miała słaby wzrok i nie znosiła nadmiernego blasku? Czy może nie wiedziała po prostu, że tu, u moich stóp zawiązuje się właśnie sakralny węzeł między ziemią a niebem? Oto schodzę z mostu, idę złotą drogą coraz dalej i dalej aż do księżycowej tarczy a potem wracam znów na dno doliny. Jestem sam, jestem szczęśliwy. I nagle, choć tego nie robię nigdy, zapragnąłem wykrzyczeć moją radość, podzielić się nią z kimś nieświadomym, że takie szczęście może istnieć. Ta kobieta... Dziwiło mnie coraz bardziej, że nie domyśla się niczego, że stoi — uboższa o mój zachwyt — o krok od źródła piękna i nie robi nic, aby do niego dotrzeć, zapatrzona w brzeg rzeki, poprzestająca na tak małym. Byłem obdarzony znaczniej hojniej i czułem — co się prawie nie zdarza — że mi się coś „udało". Tak rzadko udawało mi się coś w życiu, w obcowaniu z ludźmi, w szarości codziennych dni. Teraz ja byłem górą. Ta kobieta widocznie nie wie, ale ja wiem, że dzieje się jej krzywda, może niewielka, nieważka, ale krzywda. Nie mogłem tego znieść dłużej. Zawołałem: 162 — Hallo! Zwróciła głowę w moją stronę powoli, jakby niechętnie. Była starsza niż mi się zdawało, dość ładna. — Stąd widok jest piękniejszy. Milczała. Zrozumiałem, że wzięła moje słowa za zaczepkę i patrzyłem z przykrością jak odwraca się, wpatruje znowu w przybrzeżny nurt. Moja radość zaczęła tonąć w rzece razem z tarczą słoneczną. W tej chwili ona, jakby bojąc się dalszych zaczepek, odeszła od bariery i idąc środkiem mostu, wyminęła mnie bez słowa. Zaczęła wspinać się powoli na KÓrę, tą samą drogą, którą ja zszedłem. Stałem chwilę wpatrzony jeszcze w złocistość wody, ale już wytrącony z równowagi. Powoli, jak ona, ruszyłem przed siebie. Kiedy dotarłem do tego miejsca, gdzie stała i oparłem się o balustradę, doznałem jakby uderzenia pałką po głowie: słoneczna droga biegła wzdłuż rzeki, bliżej brzegu, i tak samo kornie kładła mi się tutaj pod stopy, jak tam, przed chwilą. Cóż ze mnie za kretyn! Więc stała z dala ode mnie, pozornie skrzywdzona, nieświadoma — jak myślałem — tej furii barw, której byłem świadkiem, i widziała dokładnie to samo, mogła doznawać podobnych wrażeń czy też uczuć? Współczułem jej, a ona wzięła mnie za wariata. Wstydziłem się nie lyle swoich słów, idiotycznego stwierdzenia, że słońce tonie w rzece właśnie w tym miejscu, gdzie ja stoję i z którego na nie patrzę, ile naiwnej myśli, że coś zostało mi dane ponad zwykłą miarę, hojniej niż innym ludziom. Że coś mogło mi się udać... Czyżbym zapomniał, że, gdzie jest światło, tam jest i cień, że każda moja radość bywa gorzka? Nie stało się nic, dosłownie nic. Jakaś kobieta podziwiała jednocześnie ze mną wspaniały zachód. Była, odeszła. Powinienem o niej natychmiast zapomnieć. Więc zapominam. Idę teraz drogą przez łąki, boję się już powiedzieć: moje łąki. Znowu? Przestań. Przede mną ciemnieje las, wieża ko- 163 ścioła jest coraz bliżej, widać pierwsze domy osady czy też wsi. Jest późno, ale do zmierzchu jeszcze daleko, zdążę dotrzeć i do kościoła, i do otaczających go domów, nawet do lasu. Dlaczego nie powiesz, choć teraz jesteś już pewien: do mojego lasu? Jesteś głupcem, Toni. Obudziłem się wcześnie, chyba zaraz po wschodzie słońca. Musiałem spać krótko, ale był to sen nie zakłócony niczym, bez marzeń i zwidów, do których przywykłem. Najpierw zdziwiłem się: do otwartego okna zaglądały gałęzie kasztanów, dokoła mnie wszystko wydawało się obce, nowe. Gdzie jestem? I nagle, wraz z powracającą świadomością, uczułem znów przypływ radości, który mnie uczynił tak lekkim, że mógłbym zerwać się z łóżka, podbiec do okna i wylecieć przez nie ptakiem. Jestem nareszcie u niej, u siebie. W moim domu! Wczoraj wieczorem byłem tak zmęczony przebytymi wzruszeniami, a także długą drogą, że nie przyjrzałem się nawet tej izbie, która kiedyś służyła nam chyba jako pokój dziecinny. Teraz, rozkoszując się świeżością poranka, chłodem lnianych prześcieradeł, przyglądam się zniszczonym meblom, dawno nie malowanym ścianom i wielkiej szarej plamie zacieku w rogu, nad oknem. Staroświeckie biurko jest przechylone w stronę nogi podpartej cegłą, szafa ma drzwi nie domknięte, podziurawione od kul czy też odłamków bomb. To, co wydawało mi się zaraz po przebudzeniu resztką zetlałej firanki, okazuje się płachtą pajęczyny, zasnuwającej świetlik nad drzwiami. Pokój jest prawie pusty, pod ścianami stoją jakieś stare ramy okienne i nadłamane krzesła. Czy to te, które ustawione rzędem tworzyły niegdyś wagony pociągu lub przykryte starym prześcieradłem udawały wawelskiego smoka? Czy to pod nimi przeciskałem 164 mc udając kreta, drążącego pod ziemią korytarze w poszukiwaniu smakowitych dżdżownic, podobnych do kolanek makaronu? Kiedy po przyjeździe na wieś po raz pierwszy zoba-i żyłem gąsienicę na ogrodowej ścieżce, tak właśnie zaalarmowałem mamę: — Zobacz, makaron uciekł z kuchni i chodzi... Przymknąłem oczy, aby odnaleźć w pamięci pokój mojego dzieciństwa i ten kąt, w którym płakałem ze wstydu nad nieudanym rysunkiem rzeki. Ściany miały kolor biały, pamiętam. Otwieram oczy i zastanawiam się nad barwą tych murów: czy kiedyś mogły być białe? Doprawdy nie wiem. Wydaje mi się, że rozkład, który widzę, dokonał się także w mojej pamięci, a zniszczenie harmonii kształtów i barw obejmuje swoim zasięgiem zdolność ewokowania przeszłości. Oto leżę, patrzę i — pełen żalu do siebie — nie poznaję. Moja radość przygasa, zaczyna przeradzać się z wolna w niepokój. Czy to możliwe, żebym przez tyle lat żył dla wspomnień, które z biegiem czasu uległszy deformacji i dekompozycji — stały się wreszcie czymś nierealnym, nie odpowiadającym żadnej rzeczywistości? Co jest prawdziwe: moje wspomnienie o domu czy on sam? Nie znałem mojej przeszłości i nie mogłem przewidzieć, jaka będzie przyszłość, ale teraz i teraźniejszość wydaje się jakaś niepewna, niejasna. Wczorajsze podniecenie opadło, fala radości jakby odpływa i nagle nie wiem, dlaczego zaczyna mi być zimno. Dom śpi, wsłuchuję się w jego ciszę. Co się stało? Właściwie nic, a jednak nie jestem już tak spokojny, jak wczoraj, gdy po ciemku rzuciłem się na łóżko. Brak mi tych uczuć: wyzwolenia i pełnej swobody, których doznałem zaraz po wejściu w te progi. Dlaczego? Muszę przypomnieć sobie wszystko, od chwili, gdy znalazłem się między kościelną wieżą a domem. To, co przeżyłem, co dostrzegłem wczoraj, było słupem jasności, bez żadnych światłocieni. Teraz mogę przyjrzeć mu się uważniej, dostrzec wszystkie szczegóły obrazu, który mnie tak zafascynował... A więc wieża, las... Kościół z bliska był niższy, wieża mniej wysmukła. Ale tło ciemnej gęstwiny leśnej, dąbrowy i brzozowego gaju pozostało chyba bez zmiany. Którędy biegłem codziennie rano, żeby razem z wiewiórkami skakać z gałęzi 165 na gałąź? Nie przypominam sobie, abym musiał mijać ten niski barak tuż za kościołem. Ale to nic nie znaczy, ten budyneczek jest nowy i musiał być postawiony znacznie późniejy może już po wojnie. A dom, który był naszym schronieniem; przez dwa lata mego świadomego dzieciństwa? To chyba ten, stojący najbliżej lasu. Jest zwykłym murowańcem, ma dach z czerwonej dachówki i meandry ścieżek w ogródku. Chyba te same meandry, które skłoniły mnie do narysowania rzeki, biorącej swój początek pod stopniami ganku? Ganek jest drewniany i opleciony dzikim winem. Cóż, te pnącza mogły być posadzone niedawno, a może nie pamiętam tych zielonych festonów? Nie ma za to irysów pod żadnym oknem. Zastąpiły je białe i różowe peonie tak wielkie, że ich ciężkie głowy pochylają się ku ziemi lub opierają o ścianę domu. Czy to pod tym oknem kładłem się twarzą ku niebu, wypatrując wśród irysów niebieskich oczu mojej matki? Wiem, byliny to rośliny trwałe, ale nie wieczne. Nie byłem tu prawie trzydzieści lat i nie zostało po tamtych nic, prócz grudek kompostu, ale peonie wydały mi się nagle intruzami a ich widok stał się tak nieznośny, że odwróciłem głowę. Wtedy nagle zrobiło się wokół mnie ciemno, ciemno i prawie podbiegłem do ławki, żeby mogło na niej wypocząć moje chore serce. Dopiero po długiej chwili byłem znowu zdolny do kontemplowania odzyskanej Itaki, której nazwa nasunęła mi się wtedy po raz pierwszy, podobnie jak porównanie moich wędrówek do powrotnej drogi Odysa. Więc i on siedział nie rozpoznany, patrząc z daleka na dom, żyjący własnym, zagadkowym życiem? On także dziwił się przemianom i znajdował swój dom mniejszym, uboższym, zmienionym nie tyle przez czas, co przez własne wspomnienia. Rozpoznał go ślepy, stary pies. Kto wyjdzie na moje spotkanie? Była cisza, tylko brzęczały pszczoły i od czasu do czasu spadały na ziemię zielone skorupy orzechów, strącane przez wiewiórki, których rude ciała śmigały nade mną. Tego włoskiego orzecha nie pamiętam także, jego gałęzie nie ocieniały chyba tej ławki zieloną kopułą? Jakże wiele jest obcych kształtów na mojej Itace, którą — jak mi się zdawało — umiałem we wspomnieniach na pamięć. 166 W tej chwili okno, dotychczas zamknięte, ożyło. Najpierw zobaczyłem otwierające je ręce, które musnęły jasne głowy peonii. Potem za ramę okienną wysunęły się ramiona, a wreszcie spoza firanki wynurzyła się twarz kobiety o siwych włosach. Wychylona z okna jedną ręką obejmowała i zgniatała lekko kwiaty peonii, jakby ważąc je i oceniając ich jędrność, drugą — uzbrojoną chyba w maleńkie nożyczki — ucinała je krótko, tuż przy nasadzie. Kiedy kilka tych różowych kul leżało już na parapecie okna, zaczęła bawić się nimi, przytulając twarz do płatków i dmuchając do wnętrza, jakby chciała zobaczyć pachnący środek wypełniony żółtymi pręcikami. Jej policzki, także różowe i gładkie, zdawały się zapożyczać połysku od płatków wąchanych kwiatów. Siedziałem bez ruchu wpatrzony w tę twarz, w te ręce, w całą postać krępą i niewysoką, o zaokrąglonych lekko plecach. Nagle podniosła oczy i nasze spojrzenia spotkały się. Przeraziła się najpierw i zrobiła rzecz zdumiewającą: odrzuciła gwałtownym ruchem pachnące kule tak daleko od siebie, że potoczyły się aż na ścieżkę. Jej ręce opadły i stała bez ruchu, cała w oczach wpatrzonych we mnie, podglądacza i intruza, skamieniała z lęku, niezdolna podjąć decyzji ucieczki. Uśmiechnąłem się, wstałem i zacząłem zbliżać się do okna na przełaj przez trawnik. Nie mogłem tracić czasu na szukanie ścieżki dla niosących mnie ku niej stóp. Bo tak właśnie czułem: niosły mnie ku niej wbrew mojej woli, na przekór przerażeniu malującemu się na jej twarzy. Musiałem podejść blisko, dotknąć jej, upewnić się, że jest. Przycisnęła nagłym ruchem splecione dłonie do piersi, a potem przesuwała je wyżej aż do nasady szyi, rozpinając kołnierzyk, który widocznie zaczął ją dusić. Rozchylone usta łapały powietrze i zląkłem się, że zemdleje. Ale z wolna krew odpłynęła od skroni, policzków, szyi, a oczy zaszkliły się nabiegającymi łzami. Kiedy podszedłem zupełnie blisko i nie dzieliło nas już nic prócz krzaków peonii, wyciągnęła przed siebie ręce jakby w obawie i zaczęła powtarzać błagalnym szeptem: „Zgiń, przepadnij. Zgiń, nie kuś..." Nie poruszyłem się i nawet nie pochwyciłem wyciągniętych rąk. Przez 167 i; i ( „ ; i ;: : i i' ;::,!. } U'\ !i' ¦' *¦ •'> 'Z h' i ilii;ilillS||j t,1! li! «[« U I.. Jfłji ,"ł 'feli ii,i chwilę bałem się, że ziemia zakołysze mi się znów pod nogami i tym razem naprawdę upadnę. Ale skurcz serca ustąpił równie nagle, jak przyszedł. Odpowiedziałem tak samo cicho: — To przecież ja. — I dodałem już szeptem: — Ja, mamo. Jeszcze przez moment zdawała się nie rozumieć, nie reagować na usłyszane słowa, potem nagle odwróciła się i w panice, w popłochu, pobiegła w głąb pokoju. Firanka zakołysala się i opadła. Byłem znów sam, czekając aż otworzą się drzwi, aż zbiegnie ze stopni ganku i znajdzie się nareszcie w moich ramionach. Minęła jedna chwila, druga. Drzwi pozostały zamknięte. Podbiegłem do nich i chwyciłem za klamkę, ale stawiały mi opór, który napiętym nerwom wydał się nie do zniesienia. Szarpnąłem mocno kilka razy. Żadnych zbliżających się kroków, milczenie. Dom tonął w ciszy, głuchy na moje kołatanie. Nie namyślając się wróciłem pod okno, przesadziłem parapet i, odsunąwszy firankę, wpadłem do wnętrza. Najbliżej stał wysoki wolterowski fotel, z którym zderzyłem się boleśnie. W głębi bielało rozesłane łóżko. Ale pokój był pusty. Usłyszałem po chwili ni to szloch, ni to bardzo szybki, chrapliwy oddech. Nie ruszając się od okna nadsłuchiwałem, skąd dochodzi ten stłumiony dźwięk. I wtedy, w głębi pokoju między szafą a półeczką na książki, ujrzałem pasmo siwych włosów. Podszedłem cicho, na palcach i znalazłem ją wciśniętą w tę szparę, nieruchomą i jakby nieprzytomną z lęku. Czułem, że nie wolno jej teraz ani objąć, ani nawet dotknąć. Staliśmy długo, w milczeniu, pożerając się oczyma. Źrenice miała rozszerzone jak u kota, ale tęczówki niebieskie, koloru wyblakłych w słońcu irysów. Takie było moje spotkanie z mamą. Powrót do wymarzonego domu. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że bała się nie mnie, tylko tamtej. Czym innym można wytłumaczyć fakt, który dobrze zapamiętałem? Wyszła przecież ze swojej kry- 168 jówki dopiero wtedy, kiedy była pewna, że nikogo prócz nas nie ma w domu. Powiedziała najpierw: — Tam, tam. Ona nie zechce. Podszedłem do drzwi drugiej izby i otworzyłem je szeroko. Nie było nikogo w większym z pokoi, służącym zapewne także za stołowy. Pełno tu było książek, na biurku leżały jakieś notatki, skrypty, zeszyty. Na środku stołu bielała kartka. Znałem ten sposób porozumiewania się domowników. Alicja wychodząc kładzie mi często taki bilecik na biurku. Na kartce, dużymi literami, ktoś wykaligrafował: „Wrócę bardzo późno w czwartek wieczorem. Przyniosę lekarstwa. Nie czekaj na mnie". Podpisu nie było. Zabrałem bilecik i wróciwszy położyłem na krześle stojącym w zasięgu jej rąk. Potem wycofałem się w stronę okna. Przypominało mi to scenę obłaskawiania przerażonego zwierzątka, zaszytego w kąt klatki. Istotnie, powoli i ostrożnie najpierw dotknęła kartki, potem podniosła j;i na wysokość oczu. Nie miała okularów i widocznie nie chciała o nie prosić, bo trwało to dosyć długo, choć pismo było duże i wyraźne. Ale za to kiedy skończyła czytać... Nie pamiętam, abym był kiedykolwiek świadkiem takiej przemiany. Notatka wypadła z rąk, a ona sama zwinna, z rozbłysłymi oczami, zaczęła iść w moją stronę. Teraz ja nie poruszyłem się, niepewny co się stanie za chwilę. Ale ona podeszła bardzo blisko i, już zupełnie ufna, objęła mnie pierw-./a. Powtarzała w kółko to samo: — Wiedziałam, że wrócisz, zawsze czekałam... Czekałam... Nie było już nic dziwnego w jej zachowaniu. Odsuwała mnie na długość ramion i przypadała znowu do mojej piersi, u) siwe włosy muskały moje policzki i czułem, obejmując ją, lak drży, jak mocno biją nasze serca! Podprowadziłem ją do fotela i bez sprzeciwu, nawet z westchnieniem ulgi, osunęła •iv na miękkie poduszki. Jej ręka nie wypuszczała mojej z bardzo mocnego, prawie bolesnego uchwytu, a kiedy usiadłem na ziemi, położyła mi drugą dłoń na głowie, przechylając ją nieco w tył i poddając bacznemu egzaminowi. Ja także patrzyłem na nią. llyła tak niepodobna do tej z moich snów. Może tylko kolor oczu, zarys ust, lekkie pochylenie pleców? Wydawała mi się mniejsza i jaśniejsza od tamtej. Ale cóż warte były oceny 169 i wspomnienia sześcioletniego malca? Tymczasem ona przyglądała mi się z takim wyrazem zachwytu w oczach, że uczułem się zażenowany. A potem zaczęliśmy mówić, chyba oboje jednocześnie. Nie ruszała się stąd od wojny, nie chciała opuścić tej wsi, do której powinienem był wrócić. — Wrócić... Nie wiedziałem dokąd ani do kogo. Zdziwiła się. To jedno nie przyszło jej nigdy do głowy, że mogłem nie pamiętać, nie znać nazwy osady ani jej nazwiska. Starałem się opowiedzieć, jak mi było trudno przypomnieć to sobie, ale jak nie miało to wówczas żadnego znaczenia, skoro tam nadano mi i tak nazwisko niemieckie. Dopiero potem, kiedy wróciłem... Ona szukała mnie przez te wszystkie lata, a od końca wojny nie ustawała w pisaniu listów do Czerwonego Krzyża, do Misji Rewindykacji uprowadzonych dzieci. Ale nikt nigdy nie wpadł na ślad Tadeusza. Uczułem jakby uderzenie w pierś. — Więc nazywam się Tadeusz? Nie Adam? Nie Antoni? Zdziwiła się, a potem zaczęła śmiać się cichutkim, dziecinnym śmiechem. — Dlaczego Antoni? Nazywasz się jak twój ojciec, jak dziadek. Tadeusz. — A dalej? Dalej? — Prawdziwe nazwisko? Mielerz. Naprawdę nie pamiętasz? Powiedziała to żałośnie, jakby z wyrzutem i spojrzała na mnie uważnym spojrzeniem. Przyszło mi na myśl, że nie znając realiów, nie mogąc się wczuć w moje przeżycia, bierze mnie po prostu za półgłupka. Zamilkłem, bawiąc się jej palcami. A ona zaczęła mówić szybko, bardzo szybko, dławiąc się od nadmiaru słów. — A to, że szczypałeś Elżbietę, kiedy ci dokuczała, pamiętasz? Że uciekałeś z domu na drogę na łąki, żeby się bawić z chłopakami? — Chłopcy nazywali mnie Toni. 170 Ale teraz ona nie mogła sobie przypomnieć, jak przezywały mnie wiejskie urwisy, których pełno było zawsze w ogródku. Snuła dalej swoje wspomnienia. — Ja mówiłam do ciebie najczęściej: synuś. — Nie Ada? Zastanawiała się przez długą chwilę. — Może Aduś? Od Tadeusza? Ale potem, w myślach, już zawsze: syneczek, synek, a do obcych: mój syn. Byłeś ładnym dzieckiem, miłym, tylko nerwowym. Żywym jak iskra, ladłeś zawsze dużo, śpieszyłeś się, łykałeś zamiast żuć. Gniewałam się o to. Nie lubiłeś barszczu ani żurku, tylko słodycze. Przynajmniej to... pamiętasz? Nadal nie lubię tych zup, są dla mnie za kwaśne. Zauważyłem, że w chwili, gdy nasza chaotyczna rozmowa zeszła na tematy kulinarne, ożywiła się, wstała z fotela i zaczęła szykować przekąskę. Zawsze lubiła krzątać się tak, dogadzać podniebieniu najbliższych sobie osób, to pamiętałem dobrze. Po chwili szperania w szafie podeszła do mnie bardzo blisko, podając na wyciągniętej dłoni białe, piankowe ciasteczko. Wziąłem odruchowo, choć było nieświeże i zgniecione, ale spojrzałem na nią pytająco. Pokiwała z uznaniem głową. — Zjesz później, przy herbacie. Musisz zachować apetyt na to, co zostało z obiadu. I podreptała do kuchenki. Znów byłem małym, łakomym chłopcem i lubiłem podjadać między posiłkami. Nie pamiętam tylko, żeby wypiekała jakieś słodkie przysmaki, było nam wtedy za ciężko, a zresztą w tamtych latach brakło jaj i mąki. Musiała pomyśleć o tym samym, bo stając nagle w drzwiach kuchni z czajnikiem w ręku, oznajmiła: — Dawałam ci zwykły kartkowy chleb z buraczaną marmoladą, ale ty marzyłeś zawsze o piankach. Może widziałeś takie ciastka na obrazku? Albo jadłeś kiedyś przed woj-n;i? Piekę je już od trzydziestu lat. Zawsze czekały na twoje przyjście... Posmutniała, opuściła ręce. — Tylko że ona nie pozwala. Najwyżej dwa — trzy razy do roku i na święta. Uważaj na zęby, mógłbyś połamać. Lepiej rozmoczyć te ciastka w herbacie. Bo herbata będzie, nie taka jak wtedy, prawdziwa. 171 Potem rozmawialiśmy już niewiele, ponieważ zdałem sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo jestem głodny i, ku jej radości, zacząłem pochłaniać wszystko, co się znalazło na stole: bułkę, jakąś domową sałatkę, zimne mięso. Siedziała przy mnie pogodna, rozpromieniona i z upodobaniem przyglądała się mnie jedzącemu. Nie pytała o nic, nie ganiła niczego. Po prostu patrzyła na mnie tkliwie i z takim uwielbieniem, jakbym jedząc i chwaląc przyrządzony przez nią posiłek robił jakieś doniosłe odkrycie, dokonywał co najmniej niezwykłego czynu. Tylko matka może oglądać z takim samym przejęciem proces wchłaniania, trawienia i pierwszą kupkę swego dziecka, co jego świadectwo maturalne, dyplom uniwersytecki czy też pismo powiadamiające o przyznaniu mu nagrody Nobla. Byłem przez tę pierwszą godzinę absolutnie szczęśliwy. Może tego właśnie brakowało mi przez wszystkie ubiegłe lata? Wierności, oddania, podziwu? Bez powodu i przyczyny, po prostu: z miłości. Kiedy mówiła do mnie, głos jej brzmiał czule i miękko, czasem nawet błagalnie. Była znowu wyłącznie moja, ta sama, której myśl krążyła nade mną stale, była przy mnie i będzie ze mną już na zawsze. Czyż nie odpłaciłem matce taką samą wiernością przez całe życie? Widziałem ją 0 każdej godzinie, w chwilach cierpienia i rozpaczy, w czasie nocnego czuwania, we snach. Przyzywałem ją i przychodziła do mojej pryczy, płakała z głodu, który mnie dręczył, była przy mnie, gdy krwawiłem z biegunki i darłem paznokciami nadpalone deski żując je, obiecywała, że wyzdrowieję, że kiedyś wrócę. Nikt jej nie widział, ale była ze mną tam. Tłumaczyłem się przed nią z drobnych kradzieży i nieuniknionych przestępstw czy okrucieństw. Nie gniewała się, chciała, żebym przeżył. Krzyczałem nieraz przez sen „mamo!" Czepiałem się jej rąk, obejmowałem za szyję, przytulając twarz do ciepłych policzków. Czasami sen był tak żywy, jej postać tak rzeczywista, że wykonywałem wszystkie te gesty naprawdę i wówczas budził mnie któryś sąsiad z pryczy, poruszając się w ciemności 1 krzycząc podobnie jak ja: „Mamo! Mamo!" 172 Budziliśmy się obaj, prawie jednocześnie świadomi, że na- /ych matek nie ma, że dokoła nas są tylko — duszna ciemność /.apluskwione prycze baraku. Czułem żal do sąsiada, że nie i'vi mamą, on miał mi za złe, że dałem mu zaznać słodyczy matczynej pieszczoty, a potem okazałem się tylko mazgajem, "tiTmą, Tonim. Był czas, że równie często wyznawałem coś mamie szeptem w ciągu dnia lub wieczorem. Jarek pytał mnie wtedy: — Mówiłeś do mnie? Zaprzeczałem gwałtownie, dziwiłem się, że mógł coś w ogóle ¦.lyszeć. Z początku gniewało go to i upierał się przy swoim, ale potem musiał zrozumieć, kto jest stale przy mnie, do kogo przemawiam, skarżąc się i usprawiedliwiając. Przestał pytać, starał się nawet bronić mnie przed starszymi chłopcami i kie-ilyś słyszałem, jak mówił: — To jeszcze maluch. Robi pod siebie, gada do siebie. Bolą was od tego brzuchy? Jak nie, odczepcie się od niego. Raz tylko rozzłościł się, gdy nie chciałem jeść trawy, którą chłopcy żuli ukradkiem. Twierdziłem, że mama nie pozwalała mi nigdy nic zrywać w rowach. Przerwał wtedy bardzo szorstko: — Ty, mamę zostaw w spokoju. Teraz ja nie pozwalam i obie umrzeć, nie ona. Będziesz jadł to, co ci dam. Później dowiedziałem się, że były to liście i korzenie dzikiej cykorii, owego wegerichu, który prócz własności odżywczych ma także od wieków zastosowanie w lecznictwie. I tak, ratując się od wyniszczenia i śmierci, zjadałem wtedy z rozkazu Jarka sam siebie i cykoria podróżnik wsączała się krwiotwórczymi witaminami w ciało Toniego Wegericha. Dlaczego w tej chwili, natychmiast po przebudzeniu w moim wytęsknionym domu, myślę właśnie o tym? Chyba mimo wszystko w związku z mamą, z jej zakazami i radami, które okazały się tak nieprzydatne w życiu małego niewolnika. Uczyła mnie być dobrym, uprzejmym, posłusznym i ustępować innym, nie myśląc o sobie. Byłbym zginął, gdyby Jarek nie ganił mnie za ślamazarność i miękkość, nie uczył podstę- 173 pów i nie chwalił za postawę obojętną, za spryt, za nieczułość. Nie zapytała mnie wczoraj, jak dawałem sobie radę bez niej, kiedy i w jakich okolicznościach wyrosły mi pazury do walki o przetrwanie i co zrobiłem złego w walce o najwyższe dobro, jakim jest życie. Mnie trudno było zacząć o tym mówić. Jej chyba także. A może chciała, żebym u jej boku zapomniał jak było tam? Piliśmy milcząc herbatę, a potem ona zaczęła snuć długą opowieść o kłopotach, jakie powstały po śmierci właścicielki domku, o zaciekającym na wiosnę dachu, wreszcie o szkodach, jakie poczyniły tego roku we wszystkich sadach króliki i zające. Słuchałem coraz bardziej nieswój, drętwy i nasępiony. Nie mogłem się doczekać aż skończy się relacja o sprawach obcych mi i zupełnie obojętnych, kiedy wreszcie wrócimy do pamiętnego dnia rozstania. Przy najbliższej sposobności przerwałem jej rozważania uwagą, że poznałem dom od razu, że nie zapomniałem ani tych miejsc, ani języka. Oczekiwałem dalszej porcji pochwał i zachwytów, ale jej reakcja była nieocze- ' kiwana: zdziwiła się, zakłopotała: — Języka? A dlaczego miałbyś zapomnieć? Mój cioteczny brat, Józef, pisuje do nas z Ameryki przepiękną polszczyzną po czterdziestu latach pobytu poza krajem. A ty... Zresztą, zawsze starałam się, żebyś mówił poprawnie. Ona... Ona uczy nawet polskiego w szkole. Może dlatego, że nie wyczuła w tej chwili mojego nastroju, że nie działała zgodnie z rytmem mego podniecenia, wydała mi się nagle jakby nieżyczliwa, prawie obca. Powiedziałem ostrzej niż zamierzałem: — Kto to jest... ona? Opiekunka? Znajoma? Spojrzała na mnie ze zdumieniem, rozłożyła bezradnie ręce. — Nie wiesz? Tego nie wiesz? — Próbuję zgadywać, ale... — Myślałam, że domyśliłeś się od razu. To przecież było pismo Elżbiety. 174 — Zapomniałaś, że wtedy nie umiałem jeszcze czytać „pisanego". Byłem... za mały. Zgorszyła się, nawet jakby zasmuciła. — Ale Elżbieta to przecież... To twoja siostra. Milczeliśmy chwilę, oboje zaskoczeni trudnościami w nawiązaniu bliższego kontaktu. Powiedziała wreszcie jakby z żalem. — Myślałam, że pamiętasz. Mówiłyśmy o tobie ciągle, codziennie. Ona twierdziła nawet: za często, za dużo. — Mamo... — Ja się nie skarżę, tylko... — Ależ ja jej wcale nie znam, nie wiem nawet jak wygląda! Była wtedy dwuletnim dzieckiem uczącym się mówić. Nazywałem ją chyba: Dzidzia. To wszystko, co pamiętam. Patrzyła na mnie w milczeniu, coś liczyła, ważyła w myślach. Przymknęła nawet powieki i przez chwilę siedziała skupiona, prawie zupełnie bez ruchu, tylko jej palce nie przestawały gnieść papierowej serwetki. Wreszcie ocknęła się z zamyślenia, otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie. — Dzidzia? — powiedziała z namysłem, ale już pogodnie, wesoło. — Może tego na odmianę ja nie pamiętam? To było tak dawno. Potem nazywałam ją zawsze Elżunią, Elą. To było dobre dziecko, chociaż samowolne. Dopiero teraz... — Cóż, teraz? — Zrobiła się bardzo trudna, jakaś oschła. Często powtarza, że marnuje się tutaj, że powinnyśmy pojechać gdzieś bliżej Warszawy. Że to wszystko przeze mnie. A ja przecież czekam, rozumiesz? To znaczy... czekałam. Nie mogłam ruszyć się stąd, bo jakbyś trafił do domu? Dawniej siadywałam nawet stale na fotelu przy oknie. Szydełkowałam, patrzyłam na drogę. Ludzie przechodzili obok domu, pytali o ciebie. „Jak zdrowie pani? Były jakieś wiadomości? Listy?" Wiedzieli, że czekam. Tylko listonosz, odkąd dali mu rower, nie przejeżdża tędy. Powiedział kiedyś, że zna inną trasę krótszą i wygodniejszą. Ale to nieprawda. Znudziło mu się odpowiadać na moje pytania. To samo, codziennie to samo: „Nie ma nic dla mnie?" Zamyśliła się, znowu posmutniała. — Ona mówi, że żyję w świecie fikcji. Że to opętanie, obsesja i że z tym trzeba walczyć. Któregoś dnia odsunęła nawet fotel od okna. Ona... Ona gniewa się. Często. 175 Znałem to aż nazbyt dobrze jako pacjent Alicji, starającej się wyleczyć mnie z choroby nazwanej przez nią zapatrzeniem w przeszłość. Więc i ona. Mama... Cierpieliśmy oboje myśląc o sobie za wiele i — rzecz dziwna — spotkawszy się wreszcie mieliśmy sobie tak mało do powiedzenia. Może to tylko na razie? Może jutro...? Chciałem wyrazić tę myśl, ale ona, zajęta w tej chwili córką i ich wzajemnym stosunkiem, przysunęła się bliżej i zaczęła opowiadać nerwowo, chaotycznie. — Kocha mnie. Naturalnie że tak, dzieci kochają rodziców. Ale jest zazdrosna, zawsze była zazdrosna o ciebie. — Przecież nie mogła mnie pamiętać. -— Tak. To znaczy nie, nie pamiętała. Ale mówiłam ciągle o tobie, tęskniłam, płakałam. Byłam prawie nieprzytomna od tamtego dnia, kiedy ciebie wzięli. — Więc wiedziałaś, że to oni? Od razu wiedziałaś? Znów wyglądała na zaskoczoną. — Ależ tak, tak. Matki zawsze wiedzą. Więc od tamtego dnia, jakby obraziła się na mnie. Że nie poświęcam jej tyle uwagi co przedtem, że jestem myślami wciąż przy tobie... — Takie małe dziecko. Cóż ona mogła z tego rozumieć? Potwierdziła pośpiesznie. — Nic, zupełnie nic. Ale podświadomie czuła, że jestem daleko, nie przy niej, tylko przy tobie. A później, kiedy skończyła się wojna, kiedy zaczęłam szukać ciebie przez Warszawę, przez Berlin, przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, pisać listy, setki listów i podań, wyglądała na coraz bardziej obrażoną, rozżaloną na mnie, na nasz los, na cały świat. — Mała Elżbieta? — Elżbieta. Pamiętaj, że była coraz starsza, coraz bardziej zamknięta w sobie, daleka. Chciała stąd wyjechać zaraz po wojnie. Zostałyśmy. Chciała po szkole średniej. Zostałyśmy. Kończyła jakieś skrócone kursy dla nauczycieli. Wtedy znowu: „Jedźmy stąd!" Zostałyśmy. A teraz, gdy jest zgorzkniała jak stara panna... — Nie wyszła za mąż? — Tak, ale nieszczęśliwie. To był ktoś z tutejszego urzędu pocztowego, starszy człowiek, wcale nie dla niej. Wyszła za niego, żeby stąd odejść. Tak myślę, nawet jestem tego pewna. 176 Mówiła, że go kocha! Mógłby być jej ojcem, pasował raczej do mnie. Zaczęła chichotać, rozbawiona. — Przyjemny, bardzo spokojny. Widziałam po jej oczach, że nudzi ją. Ale przeczyła, mówiła, że nie, nie! Zostawili mnie tutaj, kiedy jego przenieśli. Jeszcze wtedy żyli Bielaczowie, no wiesz, właściciele tej posesji. Pomagali mi, tak. Pielęgnowali w chorobie. Po trzech latach tamten umarł, a ona wróciła. Niby na krótko, zastrzegała się nawet, że na bardzo krótko. Ale została. I właśnie... Właśnie nie jest dobrze. Coraz trudniej, gorzej. Dlatego nie otworzyłam drzwi, nie wybiegłam do ciebie od razu. Bałam się. Nie wiedziałam, że jej już nie ma. Położyłam się po obiedzie i widocznie wtedy... — Pojechała dokąd? — Do Warszawy. Stara się o jakieś wczasy nad morzem. Wróci dopiero pojutrze. — Czy macie jechać tam... obie? — Nie wiem, tego nie wiem. Ale teraz, kiedy ty tu jesteś, nie wyjadę stąd nigdzie. — Ależ ja..: — Nie puszczę ciebie, musisz zostać. — Zawahała się, nagle przygasła i dokończyła ciszej. — Przynajmniej do czwartku. Nie powiedziałem nic, ale było mi przykro. Wolałbym, żeby nalegała, twierdziła, że powinienem zostać na długo, może na zawsze. Tak było wczoraj. Jak będzie dziś? Jak jutro? Czekałem niecierpliwie, aż wreszcie powie: „chcę wiedzieć o tobie wszystko, mów, opowiadaj, synu". Bo unikała mojego imienia, nazywała swoim synem, swoim kochaniem, swoim drogim chłopcem. Ale czekałem nadaremnie. Mówiliśmy o wszystkim, o domu, o Elżbiecie, o moim zdrowiu i przebytych ostatnio chorobach, ale nigdy o lagrze, o moim pobycie tam. Aż w końcu niepytany i nieproszony zacząłem mówić. To było przedwczoraj wieczorem, świecił księżyc, noc była gwiaździsta i piękna. Mówiłem o okrutnych nocnych apelach, 177 o krzykach esemanów: „Los", „Ruhe!" albo „Maul halten! Verfluchte Bandę! Banditenkinder! Dreck!" Wspomniałem 0 przebytych chorobach, o głodzie i przywoływaniu jej w snach. Dopiero to ostatnie stwierdzenie obudziło ją z zadumy, wywołało żywą reakcję. Przedtem wydawało mi się, że nie słucha dość uważnie, że myśli o czym innym. — Śniłam ci się? — Prawie co noc. Ty, dom i las. — Ale ja częściej. — Tak. Przez wiele lat pragnąłem wyspowiadać się jej ze wszystkiego, zrzucić z siebie ciężar obsesji, wyzwolić się od nich. Nadeszła teraz okazja, żeby opowiedzieć jej o koszmarach dręczących mnie już na wolności, o drugiej matce, która nawiedzała mnie we snach, matce o twarzy Hildy, ale milczałem, chciałem powiedzieć i nie mogłem, tamto bolało mnie, mogło więc zaboleć i ją, wiedziałem, że nie przyznam się do tej mimowolnej zdrady, że nie przyznam się do wielu przewinień 1 zdrad. Jej niebieskie oczy, zapatrzone we mnie, były łagodne i niewinne — oczy małego dziecka. Nagle zmącił je jakiś cień, przysunęła się bliżej. — Jak myślisz, innym dzieciom także śniły się matki? — Wszystkim bez wyjątku. W nocy, prócz szlochów i jęków, słychać było urywane krzyki albo szepty: „Mamusiu! Mamo!" Westchnęła, milczała chwilę. — Myślałeś o mnie także w dzień? — Zawsze, bez przerwy. Kiedy mnie bito, kiedy kopałem ziemię i nosiłem kamienie. Kiedy żarłem szczaw i także wtedy, gdy lizałem sople lodu w gorączce, chorując na szkarlatynę. — Ale tam, za drutami, można było wyżyć? — Przecież wyżyłem. — Ty tak, ale... Zdziwiło mnie to, oczekiwałem innej reakcji, spóźnionych słów pocieszenia, współczucia. Ale, ponieważ mówiła to z wielkim smutkiem, przyszło mi na myśl, że jako matka współczuje tym wszystkim kobietom, które nie doczekały powrotu swoich synów i córek. Głaskałem palce jej rąk. 178 — Nie myśl teraz o innych. Jestem. Jestem przy tobie. Spłoszyła się, zaczerwieniła nawet. — Ależ tak, tak! Niech ci się nie zdaje, że nie doceniam, że nie dziękuję Bogu... Więc, mówisz, tęskniłeś do mnie? — Ogromnie. Byłem przerażony, nieszczęśliwy. Zupełnie sam. — Ja także. Sama, zawsze sama. — Miałaś Elżbietę. — A ty Jarka. Chciał mi ciebie zastąpić. To śmieszne. — Nie wiem. Nigdy tak o tym nie myślałem. Zawdzięczam wiele, może nawet życie, właśnie jemu. — A mówiłeś, że mnie. Dotykowi moich rąk we śnie, kołysaniu, pieszczotom. — Ale po nocy następował dzień. Trzeba było organizować dodatkowe porcje chleba, starać się o przetrwanie mimo wszystko. — Modliłam się o ciebie. Przez tyle lat. A wy? Odprawialiście zbiorowe modlitwy? Śpiewaliście? — Podczas apelu? W nocy, w godzinach ciszy? — Myślałam... Skłamać? Wydawała mi się taka nieszczęśliwa, zawiedziona, jej usta drżały. — Tam były dzieci, rozumiesz? Same dzieci. Czy nie myślisz, że one czują i reagują zupełnie inaczej? Przypomnij sobie. Musiałaś zapędzać do pacierza, bo mnie spieszyło się zawsze do zabaw, nigdy do modlitw. A tam... — Tam? — Pamiętasz, jak przekręcałem zakończenie ojczenasza? Nie rozumiałem widocznie tych słów: nie wódź nas na pokuszenie. — Przekręcałeś? I ja pozwalałam na to? — Trzepałem szybko, szybko, mogłaś nie słyszeć. Bez żadnej złej woli, z przekonaniem, że właśnie tak trzeba, kończyłem zawsze: „i nie nudź nas nieskończenie"... — Ty? Nie mogę uwierzyć... — A jednak. W obozie... Modliłem się często: „Boże, Boże, daj, żebym wrócił do domu, do mamy". Kiedy przypominałem sobie obrzęd układania mnie do snu, modliłem się „Mamo, pomóż, mamo przyjdź..." A kiedy już było bardzo 179 I źle, głodno czy straszno, próbowałem przypomnieć sobie słowa pacierza. Wtedy mówiłem: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Akcentowałem to „dzisiaj", bo nie byłem pewien czy dożyję jutra, czy ono w ogóle nadejdzie. Teraz także czekam z upragnieniem świtu, cieszę się, kiedy jest już ranek. — I to było wszystko? — Nie. Na końcu mówiłem: „I nie męcz nas nieskończenie, amen". Zapadła długa cisza. Poruszała bezgłośnie ustami, jakby pragnąc dopowiedzieć brakujące słowa pacierza, poprawić przekręcone zdania. Wyszeptała w końcu: — Biedactwo. Rozżaliłem się wtedy, ja stary chłop, i zacząłem jej opowiadać o tym, jak ciężko mi było stać godzinami na apelplatzu, jak jarzyły się reflektory przeszukujące druty, ruiny, getta, jak w pogoni za zbiegami leciały olbrzymie, wściekłe wilczury... Przerwała mi. — Nie, nie! Nie mogę tego słuchać. Przypomniałem sobie nagle, że my także nie mogliśmy słuchać w lagrze przechwałek dotyczących spoufalenia ze śmiercią, opowiadań o biciu, karach, cierpieniu. Mówiliśmy: „przestań, zamknij się. Bo nie wytrzymam" albo też: „Nie mówcie już. Nie chcę wiedzieć". To było właśnie to. Nikt z nas nie chciał wiedzieć całej prawdy, ponieważ była nie do ogarnięcia i nie do zniesienia. Ta prawda cząstkowa, która stawała się udziałem każdego z nas, była już dostatecznie okrutna, niepojęta. Nikt nie mógł jednocześnie być bitym, rozszarpywanym przez psy, rozstrzeliwanym i wieszanym. A może i mógł, ale nie chciał o tym myśleć, nie chciał zbadać okrucieństwa losu do dna. Gdzieś na tym dnie, przywarta do ostatniej z danych nam możliwości, istniała zawsze nadzieja, jej kropla, drobina, atom. I nikt nigdy nie pozwoliłby sobie wydrzeć tego żelaznego zapasu. Może dlatego wszystkie dzieci, nie chcąc się wyzbyć nadziei, że życie jest dobre, że uda się im przeżyć je szczęśliwie i zupełnie inaczej niż innym ludziom, nie znoszą bajek smutnych, ponurych, o tragicznym zakończeniu, bajek kraczących o trudnościach i przeszkodach, bajek prawdziwych? Nie opowiadaliśmy sobie nigdy o naszych obozowych przeżyciach, udrękach, o przebiegu chorób i spo- 180 f sobach znęcania się dozorców. A teraz... Czyżby i ona tak/.c? Jak małe dziecko? Więc mówiliśmy o rzeczach pogodnych: o moich mlecznych zębach, wypadających właśnie tam, wbrew oświadczeniu Hildy, że ze mnie stare chłopisko ośmio- czy dziewięcioletnie i o tym, jak wiele dzieci w lagrze było szczerbatych, a także nie wymawiających jeszcze „k" czy ,,r". Uśmiechała się, kiedy wspominałem jak kilkuletni Karolek miał kłopoty ze swoim imieniem, ponieważ wymawiał je „Tarol", „Tarł" i jak mały Ryś, wzięty z łapanki, mówił o sobie „Lisio" na skutek czego Niemcy długo nie mogli dojść, co to za imię. A wreszcie jak w Oberweis nieśmiały Jurek, który dopiero niedawno zaczął wymawiać wszystkie litery, wpadłszy kiedyś w panikę, powiedział „ja, Herr Tomandant", jak sprawdzono natychmiast, czy to nie umyślna złośliwość, każąc mu powiedzieć słowo „kot" (nie mówił jeszcze wtedy po niemiecku), a on, śmiertelnie wystraszony, zaczął powtarzać w kółko: „tot, tot", co doprowadziło komendanta do furii, ponieważ i on także nie lubił rozmów o własnej śmierci. Puściłem wreszcie wodze fantazji i zacząłem opowiadać nawet o tym, czego w obozie wcale nie było: jak małe ptaszki przysiadały na kratach okien baraku (nie widziałem w lagrze nigdy żadnych ptaków), jak biegaliśmy po placu w deszcz, myjąc się miękką deszczówką (absolutne kłamstwo, które nie wywołało jednak żadnych zastrzeżeń), wreszcie jak deklamowaliśmy wieczorami, szeptem, znane wiersze i śpiewaliśmy sobie nawzajem kołysanki (cóż za idiotyczne brednie, rytmicznie szczękaliśmy tylko zębami, a kołysanki śpiewały nam kolczaste druty i wyjące wilczury). Zainteresowało ją to, spytała, jaką piosenkę śpiewaliśmy najczęściej i wówczas, ponieważ nic innego nie przychodziło mi na myśl prócz wywrzaskiwanych w Oberweis „Und Morgen die ganze Welt" i „Rosamundy", powiedziałem, że śpiewaliśmy piosenkę o różyczce, która stoi w czerwonym wieńcu. Wcale się nie zdziwiła, patrzyła na mnie ufnie jak kiedyś mała Tereska. — A pamiętasz starą piosenkę z lat mojej młodości? Którą śpiewałam tobie? „Hejże dzieci, hejże ha, hejże ha! Róbcie to, co i ja, wszystko tak jak ja!" 181 Kłamałbym dalej, gdybym tego nie usłyszał. Ale właśnie słowa, zanucone przez nią cichutkim, bardzo przyjemnym s( pranem, wtłoczyły mi z powrotem w gardło wszystkie łgarstw; które miałem jeszcze na podorędziu. Usłyszałem nagle znów świst bata, krzyk katowanych, zobaczyłem but kopiący jakiego! malucha i wielką łapę w gumowej rękawicy wpychającą tyfu^ sowych chorych do kadzi z brudną wodą. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie dla samego siebie, prawie krzyknąłem: — Nie, nie! Tylko nie tak, jak oni! Nie tak. — Oni? Kto? — Dorośli. Nie rozumiesz? Ludzie dorośli! Nienawidziłem dorosłych. Bałem się ich. Nie tylko ja, wszystkie dzieci, tysiące dzieci ustawianych codziennie w długie - kolumny na placu apelowym. Poza rodzicami i ciotko-babka-mi nie znaliśmy innych dorosłych w naszym krótkim przed-lagrowym życiu. To nieprawda, że dzieci widzą świat w całej jego złożoności. Dostrzegają wyłącznie inne dzieci, zwierzęta oraz swoich najbliższych. Nawet chodząc po ulicach miasta, wśród ludzi starszych widzą tylko dzieci uwieszone u ich ramion, podobnie jak psy dostrzegają tylko inne psy drepczące po ulicach obok swoich władców. Na to, aby coś dostrzec, ja osobiście muszę mieć jakiś choćby cień zainteresowania w stosunku do tego, co widzę. Świat dzieci jest światem hermetycznie zamkniętym i dorośli nie interesują go wcale, podobnie jak my pochłonięci naszymi sprawami, nie dostrzegamy na co dzień nieba, chmur i gwiazd. Cóż z tego, że coś istnieje, skoro to coś mnie nie obchodzi, jest poza mną, a nie we mnie? Dzieci w lagrze — od najmniejszych do najstarszych — nie obchodził zupełnie pozostawiony na wolności świat ludzi dojrzałych. Rodzice — tak. Ci byli potrzebni, przywoływani na świadków niezawinionych cierpień, niepojętych mąk. Po-cieszyciele, obrońcy, nadludzie. Ale dookoła nas roiło się od dorosłych, od ludzi obcych a jednak okrutnych, niesprawiedliwych, niepojętych. Nie zrobiliśmy im nic złego, nie splataliśmy żadnego figla, nie wybili niechcący szyb w ich domach. A jed- 182 i mik ich obcy język, krzyki, ruchy rąk i nóg — dosłownie wszystko wraz z wytresowanymi przez nich psami — było przyczyną naszej udręki, stałego zagrożenia. Nienawidziliśmy idi, bo czuliśmy, że nienawidzą nas, nienawidzą za nic, że piagną naszego cierpienia i naszej śmierci. Nie ufaliśmy żad-in-inu z tych ludzi — do dziś nie ufam ludziom dorosłym, choć uli już dostrzegam. Kiedy idę ulicą i ktoś, mijając mnie, zapyta o godzinę, od-i tichowo zawsze robię jeszcze kilka kroków i zatrzymuję się ilopiero po włączeniu wszystkich hamulców woli. Pozostałość / czasów, kiedy zatrzymywanie na lagrowym placu zapowiadało nową porcję szykan, wymysłów i razów? Tak, ale nie tylko. I'o prostu nie wyzbyłem się lęku przed dorosłymi ludźmi. ('.żuję się zawsze potencjalnie zagrożony. Kiedy zatrzymuje mnie dziecko, nie czuję tych oporów, zatrzymuję się natychmiast, udzielam odpowiedzi i — jeżeli jest to jakiś blondas — muskam pieszczotliwie jego włosy. To także pozostało mi / tamtych lat, kiedy u bauera przez kilka pierwszych dni walczyłem z pokusą dotknięcia złotych loków malej Therese, jej miękkich, puszystych włosów tak niepodobnych do naszych, obciętych tuż przy skórze i odrastających matowym meszkiem, podobnym do liszaju. Pierwszych dziewczyńskich włosów, co przypomniało mi dopiero teraz, że zainteresowanie sprawami seksu przyszło do nas, głodomorów zatrzymanych w rozwoju i wyniszczonych lagrem, bardzo późno i że moja odpowiedź w wieku dziewięciu lat, a więc w wieku niemal dojrzałym, jeśli chodzi o kwalifikację robotnika rolnego w Rzeszy, na zapytanie chłopców, czy wiem, jaka jest różnica między mną a dziewczyną, była taka: — Pewnie że wiem. Chłopiec może mieć scyzoryk. Roześmieli się, wiedzieli, że scyzoryk był moim marzeniem od chwili opuszczenia lagru. Paweł mruknął: — Mówiłem wam. Głupi sracz. Starałem się uściślić zakwestionowaną definicję. — No, chłopiec... niemiecki. — A ty? Ty? Mruknąłem, już zły. — Nie mam loków. Nie mam lalki. — A co masz? 183 ii Kil ip f!| i' Byłem bliski płaczu. — Wiecie dobrze, że nic! Jak ty, jak on. Wtedy dopiero pokazali mi, co mają oni i było to jedntj z największych rozczarowań mego późnego dzieciństwa. — Tylko tyle? E! To przecież takie nic. Dobrze pamiętam ten dialog i cały przebieg akcji. Nie przypuszczałem wtedy, że owo nic znaczyć będzie dla mnie kiedyś aż tyle. Przyszedłem tu przedwczoraj, dziś jest już czwartek. Czy wysłanie do przyjaciół Alicji przez przygodnego rowerzystę karteczki z kilkoma wyjaśnieniami wystarczy? Czy tamci nie zaalarmują mojej żony? Nie wiem, nie chce mi się o tym myśleć. Ale czy chcę, żeby przyjechała tutaj, żeby one się poznały? Nie, jestem pewien, że tego nie chcę. Przynajmniej na razie, kiedy sam znajduję się jeszcze w stanie nieważkości, kiedy nie chodzę po kraju mego dzieciństwa, tylko pływam, obijam się, koziołkuję, chwilami staję na głowie. Bo nadal żyję jakby w transie. Wczoraj po południu byłem w lesie: wilgotnym, bujnym, kipiącym zielenią. Widziałem wiele sikorek i dzięciołów, rude kity wiewiórek znów przerzucały się serpentynami z gałęzi na gałąź. Ale jakiś kilometr od domu, w lesie, odkryłem stojącą wodę zarosła tatarakiem. Jego liście — miecze, jędrne i jaskrawe w barwie przykuły na długo moją uwagę. Nie pamiętałem tego bajora, tych szuwarów. Czyżbym jako dziecko nie docierał tutaj, czyżby to było wówczas dla mnie za daleko? Jak inaczej wytłumaczyć sobie nieobecność w mojej pamięci tego jeziorka, tego wspaniałego tataraku, którego twarde liście służyłyby nam znacznie lepiej za lance i miecze niż okorowane śliskie witki wierzb? A może ta rozpadlina powstała dopiero potem, może jest to lej po bombie lotniczej albo po pociskach, które spadły tu wówczas, kiedy ja byłem już tam? Po raz pierwszy w życiu chciałem, żeby tak było, żeby na dnie tej spokojnej, mętnawej wody leżał śmiercionośny kawał metalu, który nie mogąc dosięgnąć i zabić człowieka rozdarł 184 l /.ranił przynajmniej jego ziemię. Ale ten tatarak? Czy był /turniną, która chciała zasklepić zadaną ranę? Czy rósł i dorastał razem ze mną nieświadomy, że obaj stanowimy tylko otoczkę, ramę dla skaleczenia, które nie może się zagoić, które trwa i istnieć będzie równie długo, jak ta mętna woda bajora? A może jednak... Może jest to tatarak-wnuk, tatarak-prawnuk tc|?o, który rósł tu od wielu lat, który był i zawsze będzie, od-ki|d istnieje ten las patrzący oczyma swoich jezior na błękit nieba ? Może jest odwieczną oprawą leśnych oczu, jeziorowymi rzę-Hiimi koloru modrej, zielonej kredki? (To chyba Magda malowała sobie rzęsy i powieki na zielono? Tak, na pewno Magda...) Nie. Nie mogę sprawdzić, czy na dnie tej wody leży pocisk, podobnie jak nie wiem, czy takich bajorek jest w tym lesie więcej i nigdy nie odpowiem sobie na pytanie, dlaczego nie zapamiętałem ani tej wody, ani tego tataraku, ani zapachu il/ikiej mięty, po której deptałem wczoraj. Wieczorem spytałem mamy, czy zna dobrze las? Powiedziała mi, że nie chodzi tam nigdy. A chłopcy? Ci chłopcy, / którymi bawiłem się kiedyś, czy są tu jeszcze? Może oni wiedzą, dlaczego nie robiliśmy nigdy wypraw do jeziorka po zielone miecze? Pokręciła głową, rozłożyła ręce. Nie, chłopców z tamtych f/.asów nie ma już we wsi. Jedni zginęli, inni po wojnie osiedlili mc z rodzicami nad Odrą, a jeszcze inni wyemigrowali do miast. Nie mogłem uwierzyć. — Wszyscy? Nie ma tu ludzi w moim wieku? — Nie ma. Zostali tylko starzy, jak ja, albo dziewczęta, które powychodziły za mąż za obcych. Tamtych chłopców i utaj nie znajdziesz. Może dziewczyny? Elżbieta? Wzruszyłem ramionami. Cóż mógł wiedzieć ten dzieciuch n naszych ówczesnych kłopotach z bronią sieczną i palną? Co by jej mógł powiedzieć zielony miecz tataraku? Mówiliśmy także wczoraj o rzadkich wypadkach powrotu z obozu do domu. Moja matka chciała wiedzieć, czy poza 1 laneczką, która wracała ze mną z Oberweis, zetknąłem się 185 z innymi dziećmi wychodzącymi na wolność. Zastanawiałe się przez chwilę i przyszło mi na myśl, że mógłbym jej opowiedzieć historię Mirka, który wzięty był do kompanii karnej za to, że po chłoście nie wygłosił po niemiecku, stojąc nai baczność, przepisowej formułki: „Dziękuję, kara była słuszna". Opiekunem w tej kompanii był stale pijany Niemiec, zmusza-! jący swych podopiecznych do wykonywania wszystkich pracj biegiem. Popędzając opieszałych wymyślił okrutną zabawę: starał się trafić bykowcem dokładnie w czerwone pasy wymalowane na piersiach i plecach chłopców z karniaka. Mirek, zwalony kiedyś z nóg potężnym ciosem, ośmielił się od razu nie wstać, jakby wcale nie słyszał wrzasku swego prześladowcy: — Schneller! Auf! Auf! Leżał długą chwilę w błotnistej kałuży, aż nagle zerwał się i zaczął iść w stronę hitlerowca z zaciśniętymi pięściami, z nienawiścią w oczach. W obozie tak rzadko buntowało się któreś z zaszczutych dzieci, że Niemiec osłupiał. Mirek stanął przed nim napięty, sprężony jakby do skoku i powiedział po polsku, bardzo głośno: — Chcę być wolny. Zabij. I dodał : — Du, Dreck! Schneller! Schneller! To był jedyny chłopiec, którego wyjście z obozu widziałem sam. Kazano czterem haftlingom nieść jego ciało aż do wartowni i wracać biegiem, biegiem, biegiem, ale krzyki eskortującego nas wachmana nie mogły zagłuszyć ani myśli o krwawiących pasach na piersiach Mirka, ani słów, które dźwięczały mi natrętnie w uszach: — Chcę być wolny. Zabij! Moja matka odwróciła się od okna, przed którym stała, i spytała z nadzieją w głosie: — Mówiłeś coś? Zaprzeczyłem. — Nie, nie. Nic. Dziś wieczorem przestałem mówić prawdę, zacząłem opowiadać byle co, jakieś bajki. Stało się tak, ponieważ przeżyliśmy oboje pewien szok: ja z lęku o nią, a ona... Właśnie tego 186 nie wiem. Nie rozumiem dlaczego zareagowała właśnie tak i czemu dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że woli abyśmy mówili o dniu dzisiejszym. Przeszłość i przyszłość są dla niej widocznie tabu. To, że boi się myśleć o powrocie córki, 0 jej spotkaniu z odnalezionym bratem, że nie ośmiela się zapytać, na jak długo zostanę w jej domu — to mogę zrozumieć. Ale dlaczego boi się przeszłości? Nie własnej, tylko mojej? Siedzieliśmy znów w ogrodzie, wieczór był ciepły, pachnący jaśminem, przede mną bielały ściany domu. Zdawało się, że nic nie może zakłócić naszego szczęścia. Obejmowałem mamę przez plecy, jej srebrne włosy muskały moje rozgadane usta. Czy to nie dziwne, że od wtorku po południu mówiłem prawie bez przerwy? I nagle... Spytała mnie czy zimą mieliśmy kalosze? Kiedy mimowoli parsknąłem śmiechem, poprawiła się szybko: — No więc drewniane saboty? I ciepłe skarpety? Onuce? Zmniejszała co chwilę wymagania, żebrała niemal o to, abym skłamał. Ale ponieważ to wszystko było już teraz poza mną, przezwyciężone i — jak sądziłem — zapomniane, ponieważ czułem ciepło jej ramienia, dotykającego mojej szyi, powiedziałem przekornie i beztrosko: — Ależ mamo, chodziliśmy boso przez większą część roku 1 tylko zimą wkładaliśmy drewniane trepy na gołe nogi. Żadnych skarpet, onuc, czasem jakieś szmaty, ale onuce były niedozwolone, za to w czasie apelu bito. — Bito? — Nie tylko. Czy wiesz jak zapłacił za onuce Ryś, który nazywał siebie Lisiem? ¦— Ten mały? Chyba w końcu wymawiał już r? — Nie zdążył. Jednego wieczoru wachman złapał go przy śmietniku, kiedy grzebał w obierkach od kartofli. Za to dostał baty. Ale zaraz następnego dnia, a mróz był dwudziesto-stopniowy, ten sam wachman zatrzymał go przy baraku i kazał zdjąć trepy. Lisio stał na białym śniegu i nie mógł ukryć stóp: były brązowe, ponieważ owinął je kawałkami podartego koca. Nasze koce darły się, ale nie wolno było ich tknąć, musiały mieć zawsze ten sam wymiar i kształt. Za dziury i pęknięcia nie mógł odpowiadać nikt, ale okryć się czy owinąć nie 187 Ii wolno było w ciągu dnia nawet strzępem. A Lisio miał nogi owinięte wąskimi paskami z koca... — Odebrali mu? Takiemu dzieciakowi...? — Wachman zawołał esesmana i August polewał go wodą bardzo długo, żeby się zahartował. Po godzinie leżała tam bryła lodu. Śniegowy bałwan. Krzyknęła, odtrąciła mnie tak mocno, że uczułem tępy ból w boku i już jej nie było. Biegła, potykając się, ku domowi, jej obie ręce przyciśnięte były do ust, jakby chciała stłumić krzyk, suknia bielała w mroku. Słysząc za sobą pogoń, skręciła w bok i ukryła się za pniem drzewa. Kiedy przypadłem do niej, stała przywarta całym ciałem do jego kory i nieruchoma tak, że wyglądała sama w swej jasnej sukni jak bryła lodu. Podszedłem skradając się, stanąłem bardzo blisko. — Mamo, nie trzeba tak. Nie trzeba... — Nie mów. Nic już nie mów! — Nie będę mówił. Ale ja... Ja przecież żyję, mamo. Wtedy właśnie stała się rzecz dziwna i niezrozumiała: z jej ust wydobył się skowyt, skowyt wilczycy czy suki, której odebrano małe. Przejmujący, okropny. Zostawiłem ją i odszedłem. Usiadłem na ścieżce i wbiłem sobie palce w uszy. Nie mogłem tego znieść, nie mogłem jej słuchać. Dziś rano, to znaczy we czwartek (muszę sobie stale uprzytamniać, że jestem tu dopiero trzeci dzień) poruszyłem wreszcie sprawę irysów. Wstała bardzo pogodna, jakby wczorajszy wieczór nie był żadną plamą na obrazie, który usiłujemy odtworzyć wspólnymi siłami, obrazie naszego utraconego i cudem odzyskanego szczęścia. Posłała mnie po truskawki do ogrodu i wracając zerwałem jeden z dwóch nędznych irysów kwitnących gdzieś w kącie sadu. Powiedziałem, że dawniej te kwiaty, zresztą o innej barwie, były w znacznie większym poszanowaniu kwitły pod oknem naszego pokoju. Musnęła palcami fioletowe płatki. — Irysy? No, tak, było ich tu kiedyś więcej. Ale wymagają przesadzania, a poza tym... Elżbieta woli peonie. 188 I Nie po raz pierwszy stwierdziłem, że więzy, które we wspomnieniach zespalają dwie osoby lub też wydają się jednej z nich szczególnie mocne i znaczące, okazują się niczym dla drugiej. Kiedy byłem tam, szukałem długo w przydomowych ogródkach lawendowych irysów podobnych do oczu mamy i z trudem ustaliłem ich nazwę. Teraz okazywało się, że to, co było dla mnie najczulszym wspomnieniem, synonimem matczynej miłości, nie poruszało w niej żadnej struny, nie znaczyło w ogóle nic. Podobny wstrząs przeżyłem kiedyś, gdy przypominałem Magdzie chwilę nasaego pierwszego spotkania. Spojrzała na mnie mrużąc oczy, jak wówczas, ale powiedziała zupełnie nie to, na co czekałem: — To było, zdaje się, na pływalni? Miałam na sobie ten stary kostium kąpielowy. Czerwony, wiesz? A więc nie pamiętała ani alei w łazienkowskim parku, ani sieci o złotych okach, która z tłumu ludzi wyłowiła nas dwoje, wyłącznie nas dwoje. Nasze spotkanie kojarzyło się jej z czerwienią kąpielowego kostiumu, którego chyba nie widziałem nigdy, a jeśli nawet widziałem, to znacznie później, już w okresie małżeństwa. Irysy, zapamiętana aleja, czerwony kostium. Pewne przedmioty czy fakty karmią naszą tęsknotę, podsycają miłość, kiedy zaczyna wygasać, ale nie mogą — nawet one, choć są rzeczywiste — złączyć w jedno dwóch istnień, być między nimi więzią prawdziwą, realną. Kochałem ulubione irysy mojej matki. Ona nie pamięta nawet, że je lubiła. Dzisiaj mówiłem jej o lagrowych bajkach: o ucieczce z obo-/.u w siedmiomilowych butach albo na latającym dywanie i n „stoliczku, nakryj się". Przypomniało mi się dopiero teraz, /c tę bajkę opowiadaliśmy sobie najczęściej, ponieważ wrosła lak mocno w naszą rzeczywistość, że trudno się było opędzić t>ti jej wielorakich wątków. Stoliczek nakrywał się po to, uliyśmy mogli zjeść uczciwie i solidnie, napchać do syta nasze 189 zapadnięte brzuchy: mięsem, makaronem, kluskami, chlebem z miodem. Nie żądaliśmy ciastek z kremem, czekoladek ani karmelków. Tym nikt by się nie nasycił i nie warto było fatygować czarodziejskiego stolika dla takich marnych głupstw. Lody stanowiły wyjątek, ale tylko w czasie wielkich upałów albo choroby, kiedy chciało się pić, a do picia nie było nic, prócz mętnej wody. Zwymyślano Karola, zwanego Taroltem, kiedy na zapytanie, czego zażąda od stolika, powiedział po głębokim namyśle, że poprosi o cukierek zwany mleczną krówką. Chłopcy zakrzyczeli go, że jest niepoważny i urządza sobie jakieś kpiny. Zmartwił się okropnie i dopytywał przez cały wieczór, czy nie pominą go za karę, kiedy przyjdzie jego kolej zgadywania. Bo — nie wiem dlaczego — oszczędzaliśmy stolik, wolno go było prosić tylko o jedną jedyną rzecz i wzywać do nakrycia się wyłącznie w określonych porach, przy wszystkich. Obowiązywała także kolejność zgłoszeń. Pocieszałem Tarolta, że nie, że nie straci kolejki ani upragnionej okazji zdobycia czegoś wyłącznie dla siebie, na własność. Nie dowierzał. — Bo oni już raz chcieli mnie pominąć. Mówili, że stolik nie rozumie, czego ja chcę i może się rozgniewać. Żebym wymyślał tylko potrawy bez „t". — Myślisz „k"? — No. A przecież ja też chcę jeść placty tartoflane. Wszyscy to lubią, a ja — otropnie. A jeszcze totlety wieprzowe, tala-fiory... — Pewnie. Ale kalafiory nie warto. Bardzo wodniste. — Tat. Ale tura? Tura nie jest wodnista. Ani taczta. — Taczta? — No, nie wiesz? Tuzynta tury. — Rzeczywiście, że to trudno zrozumieć. — Bo ty jesteś ty. Dziecto. Ale stolit jest czarodziejsty. I on wszystto wie. Spytałem wtedy, dlaczego chciał krówki, dlaczego tak mało i głupio pragnął, marnując okazję. Spuścił głowę, zawstydził się. — Bo na tym papiertu bywa obrazet i ja myślałem, że ta mleczna trowa — wielta i tłusta — jeżeli stoliczet jest czaro- 190 dziejsty, da mi potem i mleto. Mleto, rozumiesz? A wtedy może dostałbym i... tatao? Kakao? To było prawdziwe odkrycie, rewelacja! Zapomnieliśmy o nim, wielu z chłopców nie znało nawet jego smaku, ale tym wytłumaczyło się, że było pyszne, sycące, paliło wargi, rozlewało się po żołądku i kiszkach gęstą, gorącą strugą. Niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać o jajku wbitym do środka, ale tu zaprotestowaliśmy wszyscy, jajka liczyły się osobno, trzy na jedną porcję. W każdym razie na skutek zawiłych kombinacji jakich chciał dokonać, papiery Tarolta poszły w górę, stał się wynalazcą wszystkich dalszych transakcji wiązanych, zawieranych przez nas z czarodziejskim stolikiem. I kiedy wreszcie przyszła jego kolej na „zamawianie", kilka sąsiednich prycz zamarło wieczorem w bezruchu. A Tarolet, blady z przejęcia i roztrzęsiony, siedząc na deskach okręcony kocem, podniósł rączkę-patyczek i zapiszczał: — Stolicztu, natryj się! I proszę, bardzo proszę, żebyś mi dał... Pauza. Kilkadziesiąt par oczu wpatruje się w brudne palce, śledzi każde poruszenie bezkrwistych warg. Czekamy na ową zapowiedzianą „trówtę". Ale Tarolet — czy to dlatego, że pamiętał kpiny chłopców, czy ponieważ sam zwątpił w możliwości malowanej krowy i wolał z rozmachem przeskoczyć kilka faz ewolucji, kilka metamorfoz — okazał się maksymalistą. Z oczami wzniesionymi ku górze, niemal w ekstazie, modlił się: — Żebyś mi dał... duże tatao... z tremem! Jakby w nas piorun trzasnął. Wszystkich zatkało na chwilę: zapomnieliśmy zupełnie o tej możliwości! A przecież istniały na tamtym świecie, za drutami, porcje duże i małe, można było zawsze wybierać największe i tak właśnie należało zwracać się do stoliczka. A poza tym ten krem jako dodatek a zarazem integralna część kakao, kawy... Stary, ośmioletni koń, Mirek, zasypiając przy moim boku, mruczał przez zęby, z piekielnym żalem. — Chytrus z tego Tarolta. Ja zapomniałem, że można prosić o duże i dostałem wczoraj zwyczajne. — Co? —- No, truskawkowe lody. Bez kremu. 191 Mamie podobał się Tarolet, ale ku memu zdziwieniu sama powróciła do tamtego, do Lisia. — A tacy, którzy jeszcze nie wymawiali niektórych liter czy przekręcali wyrazy. Byliście dla nich wyrozumiali, nie śmialiście się z nich? — Myśmy się tam w ogóle nie śmiali. Wszystko było śmiertelnie poważne, nawet gry dostarczające nie tyle rozrywki, ile marzeń o jedzeniu, o cieple, o domu. — A ten... Liś miał przyjaciela? — Wyobraź sobie, że właśnie Tarolta. Obaj razem liczyli sobie wtedy dziesięć lat. Maluchy. Ale słyszałem kiedyś, jak rezolutny Tarolet starał się nauczyć tamtego wymawiania „r". Ćwiczenie polegało na tym, że nauczyciel mówił: — Powtarzaj za mną. Ryś — to jest nie tylto twoje imię, ale też leśny tot. Powiedz: Ryś tąsa. — Liś kąsa. — Nie liś, ryś. — A dlaczego ty mówisz tąsa? I tot? — Bo tot tąsa. Tym razem mama nie roześmiała się, nie uśmiechnęła nawet. Westchnęła i zmieniła temat. — A co stało się z tym Taroltem? — Zabrano go z obozu przede mną. — Zabrano? Na noszach? — Nie patrz tak na mnie. Żył, kiedy go widziałem po raz ostatni. Nie był nawet chory, przeciwnie robiono selekcję wśród najmniej wyniszczonych malców i wytypowano właśnie jego. — Do czego? — Do bycia Niemcem. Do adoptowania przez ludzi bezdzietnych. Ta Komisja przeprowadzała nowe badania, mierzyła obwody czaszek, długość nosów. Tarolta uznano za typ wybitnie nordycki. A przy tym był bystry i ładny, choć przeraźliwie chudy. Wzięli wtedy sporo dzieci, zamknęli w osobnym baraku, karmili przez kilka dni. — Rozmawialiście z nimi... potem? — Nie. Tylko Olo widział kiedyś, jak je wywożono. Były już normalnie ubrane, dziewczynki miały kolorowe fartuszki. — A ty? Słyszałeś o tym Karolku po wojnie? — Ach, nie. Utonął jak kamień rzucony do wody, rozpłynął się w obcym tłumie. — Czym on teraz może być? — Może wybitnym ekonomistą, przemysłowcem? A może jakimś wynalazcą, doktorem nauk ścisłych? Miał już jako dziecko wielką, żywą inteligencję. Jedno wiemy — mówi teraz o sobie Karl. I na pewno nie jada wymarzonych placków kartoflanych. — Ani nie pija kakao. — On nie. Ale może jego dzieci? Jakaś Elsa czy Gretchen, jakiś Rudi czy Helmut? — Nie mogę myśleć o jego matce. — Więc nie myślmy. On nie myśli już o niej także. Powiedziałem: nie myśli. Miał wtedy pięć lat, mógł zapomnieć o wszystkim, co przeżył w hitlerowskim obozie dla małych dzieci. Bo dostąpiły tego zaszczytu, że miały własny obóz koncentracyjny, obóz zagłady. Ale czy Tarolet zapomniał słowo „mamo"? Czy kiedy będzie chory, w malignie, kiedy będzie umierał, nie zdradzi się tym właśnie słowem? A wreszcie skąd wiem, że pokochał nową „mutti", że nigdy nie tęsknił za tamtą prawdziwą? Przecież ja sam... Dlaczego więc z taką pewnością twierdziłem, że tamten nie wspomina, nawet nie pamięta? Zaczynam kłamać. I okłamuję właśnie moją odnalezioną po latach matkę. Spała po obiedzie, jak zawsze, i wtedy poszedłem na łąki a potem długo szukałem tego rowu, w którym pamiętnego dnia ukrył się dziki królik. Wróciłem z tej wyprawy w przeszłość dokonawszy genialnego odkrycia: wszystkie rowy przydrożne są jednakowe. Wszystkie odrażająco brzydkie, okry- 192 9 Jabłko granatu 193 Ni" łupi •lit mn Mt i*1 i;'!1 'M 114 ł>5 .ioiH.niMt! ¦i M m wające swą szpetotę kędzierzawą zielenią bylin i traw, jak człowiek łysy okrywa peruką łysinę. Czyżby przyczyną mojej krytycznej oceny były przeżyte w związku z nimi niepowodzenia i życiowe klęski? Najpierw niechęć do ludzi, teraz jeszcze do przedmiotów, jeżeli rów należy do ich kategorii. Zawsze wrogość, wrogość... Myślałem, że kiedy odnajdę dom, kiedy wrócę do źródła, opadną ze mnie wszystkie liszaje, krosty i rakowate naroślą. Ale jestem jak kuter wracający z dalekiej wyprawy, do którego dna i boków przywarły glony, małże, kawały żrącej soli i resztki planktonu. Nie odpadają same, cierpliwe ręce rybaka muszą skrobać, oczyszczać, na nowo malować uszkodzoną łódź. Skrobać? Oczyszczać? Po raz pierwszy od paru dni pomyślałem o Alicji. Po raz pierwszy bez goryczy, bez żalu. Mama wyraźnie nie chce, żebym mówił o minionych wydarzeniach, o moich prawdziwych przeżyciach. Powiedziała mi wczoraj: — Mówisz, bo pamiętasz — i w tych słowach był jakby wyrzut, że pamiętam za długo, za dokładnie. Myślę, że jest wręcz odwrotnie. Właśnie dlatego pamiętam tyle szczegółów, że przypominam je sobie często, że mówię o nich. Kiedyś chciałem zapomnieć o pewnym fakcie i nie wracałem do niego nigdy myślą ani w rozmowach. Po dwóch czy trzech latach, gdy Henryk mi o nim przypomniał, stwierdziłem, że ten fakt jest już zupełnie zatarty w mojej pamięci, nieostry jak prześwietlona fotografia. Tak samo źle pamiętam Magdę, ponieważ nie mam z kim rozmawiać o niej. Przypomniała mi się w tej chwili Mała, która twierdziła, że moja ex--żona zapomina o istnieniu małej Danusi, bo na pewno nie mówi o niej ze swoim nowym mężem. I dodała wtedy ze smutkiem, że ona także nie pamięta powiedzonek czy żartów swego synka, zmarłego w dzieciństwie, ponieważ profesor raz na zawsze zakazał jej mówić o nim. Ja nie dlatego mówię, że pamiętam, ale właśnie dlatego pamiętam, że mówię o przeszłości z samym sobą, a także 194 i. innymi, to znaczy z Alicją. Ten zwyczaj sprawił, że moja pamięć stała się pojemna, elastyczna, gotowa na każde moje skinienie i aż do przesady usłużna. Ubóstwo nowych wrażeń i doznań w moim obecnym życiu także sprzyja niezacie-raniu się w mózgu śladów pamięciowych. Mnemosyne była |iodobno matką muz. Dlaczego miałbym walczyć z moją pamięcią? Alicja walczy. Może wcześniej ode mnie odkryła, że milczenie zabija pamięć? Znowu Alicja. I znowu miałaby rację? Wszedłem dziś przed obiadem do kuchenki i patrzyłem jak /deformowane palce mamy trudzą się lepieniem pierożków z mięsem. Nagle — bez żadnej przyczyny — przeniosłem się znowu myślą do wszawych prycz, do wnętrza baraku. Skojarzenie było absurdalne, ale niepokój we mnie trwał i narastała znajoma obawa: byłem znowu w lagrze, leżałem między Olem i Mirkiem... Mirek! To było właśnie to. Ale dlaczego przyszedł do mnie znowu dziś, w cieple matczynej kuchni, w upale spokojnego, letniego dnia? Przecież ostatni raz oczyma pamięci widziałem go zimą, szczękającego zębami, kucającego w latrynie w kolejnym ataku głodowej biegunki. Zacząłem się zastanawiać: muchy? Czy były muchy także i w latrynie? Nie, Mirek kucał na oblodzonych brudnych deskach, a zimą nie bywa przecież much. Więc co u licha? Skończy się tym, że obrzydzę sobie obiad, że nie będę mógł jeść tych pierożków. Nagle olśniło mnie: pierożki z mięsem, właśnie one! I jednocześnie usłyszałem zdanie, które przedtem wyleciało mi zupełnie z pamięci: — Mówię ci, nie miałbym durchfallu, gdybym się najadł ihoć raz, do syta, pierożków z mięsem. Mama robiła takie duże, miękkie... Mówiła, że w środku jest konina. Ale to były pyszne pierożki. Kapujesz? Takie prawdziwe. Moja matka wyjęła chochlą z parującego garnka pierwszy /. ugotowanych już pierożków i odwróciła się ku mnie. — Chcesz? Musiałem mieć na twarzy wyraz obrzydzenia, bo opuściła 195 chochlę i śliskie ciasto plusnęło o ziemię. Powiedziała prawi^ z rozpaczą. ¦ — Nie lubisz pierożków? Wykręciłem się na pięcie i wypadłem do ogrodu, ale pą chwili zrobiło mi się wstyd i przykro. Wróciłem do kuchni.j Obejmując ją, kołysząc, zgniatając w uścisku, powtarzałer w kółko: ; — Coś mi się przypomniało! Coś mi się przypomniało!] — Złego? i — Złego. Ale to nic. Mówię ci: uwielbiam pierożki, uwiel-ij biam je, po prostu uwielbiam! Moja twarz... Przeraziła ją na pewno, jak często przeraża mnie, kiedy widzę w lustrze własne oczy, grymas zaciśniętych ust, zmarszczone czoło. Ale pamiętam jak niedawno, już po wyzdrowieniu, przyszli do nas Henrykowie i miałem swój dobry dzień, w którym bawiłem wszystkich opowiadając rzeczy ciekawe a niesmutne. W pewnym momencie, w trakcie ożywionej rozmowy, zadzwonił telefon i poszedłem do przedpokoju. Nikt się nie odezwał, ale za to mogłem zobaczyć w lustrze wiszącym nad stolikiem siebie takim, jakim byłem przed chwilą, jakim mnie widzieli tamci: uśmiechnięta twarz, oczy rozbłysłe, zwichrzone włosy. Jakiż jestem inny, kiedy na mnie patrzą! Jak zmienia wyraz twarzy cudza uwaga, sympatia, życzliwość. Kto mógłby uwierzyć, że ten człowiek ma jakieś urazy i obsesje? Patrząc na siebie myślałem wtedy, że wyglądam, jakbym się świecił od wewnątrz: promienny, radosny, szczęśliwy. I roześmiałem się znów, tym razem do swego odbicia. Bo tak określony byłem już zupełnie nierealny. Dziś po południu mama przerwała nagle moje rozważania pytając, czy dawniej także porywano dzieci. Odpowiedziałem, że tak, robili to już Hunnowie, Tatarzy uprowadzali w jasyr 196 dzieci Słowian, Turcy porywali chłopców, aby potem wykorzystywać ich w walce jako janczarów, wreszcie Krzyżacy porywali małe dzieci litewskie i polskie. A Lebensborn porwał ćwierć miliona dzieci z całej Europy. Wtedy ona uzupełniła ten ponury rejestr: — ,1 mojego syna. Powiedziałem bez przekonania. — Postaraj się już o tym nie myśleć, nie wspominać. Jesteśmy znów razem. Spojrzała na mnie jakby zbudzona ze snu i roześmiała się nagle. — Przecież widzisz, że nie jestem smutna. Nawet potrafię się teraz śmiać. Milczeliśmy chwilę. Ale jej myśl krążyła wciąż wokół tej jedynej interesującej ją sprawy. — A matki? Czy wiadomo, co się działo z nimi? — Dajmy temu pokój, mamo. — Czy nikt nie opisał co czuły, co przecierpiały tamte matki ? Zastanawiałem się, co odpowiedzieć, kiedy nagle wstała i odeszła bez słowa, bez cienia uśmiechu na wargach. Nie spojrzała nawet w moją stronę. Miałem jej przypomnieć o cierpieniach Demeter, która odzyskiwała utraconą córkę i co roku traciła ją znowu dlatego lylko, że Persefona zerwała kiedyś w sadach Tartaru jabłko granatu, piła jego sok i jadła cierpkie ziarenka — strawę umarłych? Zarażona śmiercią, związana już na zawsze z państwem i ieni. Połowiczna radość z jej powrotów, odnawiający się ból rozstania... Dobrze, że moja matka odeszła nie otrzymawszy odpowiedzi mi zadane pytanie. . Jej reakcje nie są do przewidzenia. Czy dlatego, że chciała przeprosić za nagłe odejście, czy dlatego że uważa mnie wciąż iszczę za malca, którego można kupić słodyczami, czy wreszcie ¦ Ilatego, że sama, kiedy duch w niej słabnie, znajduje pociechę 197 w pokrzepianiu ciała, pół godziny później zawołała mnie na podwieczorek. Smakowałem pierwsze, aromatyczne poziomki z ogrodu, dostałem dużą filiżankę czekolady, wprawdzie bez kremu, ale z pianą z białka. Zauważyłem, że jadła dużo, powiedziałbym nawet, chciwie. Żadnych aluzji, wspomnień, rozważań, nic, tylko gorący, czekoladowy napój, napój krzepiący i uszczęśliwiający ciało, strawa żywych, żywych, tylko żywych. Jest noc, nie mogę usnąć jak zawsze, kiedy jestem zbyt podniecony, zresztą wiem, że będzie to i tak noc bezsenna. Ten dzień, ten wieczór były zbyt pełne wrażeń: jestem zmęczony nadmiarem uczuć i myśli. Jak to właściwie było? Wróciłem ze spaceru po wczesnej kolacji, a właściwie po owym niezwykłym podwieczorku, który skończył się dopiero po zachodzie słońca. Chodziłem długo po łąkach, po lesie, dotarłem znów do jeziorka w oprawie rzęs z tataraku i kiedy otworzyłem furtkę, był już półmrok. Dom stał cichy i jakby pusty, więc poszedłem w głąb ogrodu, chcąc posiedzieć chwilę pod płaczącą wierzbą, której gałęzie tworzyły coś w rodzaju altany. Więziła ona najdłużej ciepło dnia, a przy tym nie dokuczały tam komary, które wieczorem wypędzały nas z ogrodu na drewniany ganek, pod dach dzikiego wina. Odsunąłem opadające gałęzie i już miałem wejść do cienistego wnętrza, kiedy zobaczyłem w głębi ognik papierosa i poczułem zapach dymu. Ktoś siedział na ławce, nie poruszył się i nie wstał na mój widok. Sięgnąłem po latarkę i rzuciłem snop światła na intruza. To była ona, kobieta z mostu. Siedziała mrużąc oczy, ale nie spuszczając ich z mojej twarzy, i wpatrywała się we mnie tak uważnie, jak w drogę słoneczną wtedy, na rzece. Miała na sobie tę samą żółtą suknię, która w świetle elektrycznej latarki złociła się jak wówczas w promieniach zachodzącego słońca. Nie rzuciła papierosa, żarzył się w jej opuszczonej ręce. Drugą przesłoniła nagle oczy. — Światło. Za ostre światło. To nie była prawda, bateria kończyła swój krótkotrwały żywot, światło było słabe. Zgasiłem latarkę i powiedziałem pierwsze zdanie, które mi przyszło na myśl. — Pani czeka na kogoś? Dźwięczny, trochę ostry głos odpowiedział. — Na pana — i dodała po chwili, przechodząc w szept: — jestem Elżbieta. Nigdy nie potrafię dobrze rozegrać scen wyreżyserowanych przez życie. Kiedy je później odtwarzam w myśli, moje kwestie są gęste od ciętych, trafnych lub wzruszających ripost. Ale w chwilach zaskoczenia mówię mało, albo nie to, co chciałbym wyrazić, co powiedzieć należy. Nie daruję sobie nigdy, że milczałem za długo, zamiast od razu rzucić się ku niej, że nie wyraziłem mojej radości z odzyskania nieznanej siostry. Milczałem jakiś czas, a potem powiedziałem także szeptem: — Ty... Chwila milczenia. Wbrew zakazowi znów zaświeciłem latarkę, trzymając ją tak, że choć widziałem jej twarz niewyraźnie, mogłem jednak dostrzec półotwarte usta, błyszczące oczy. Nie poruszając się śledziła moje ruchy z taką uwagą, jakby od tego, co zrobię, zależało jej życie. Posunąłem się o krok naprzód, jeszcze o krok. Wtedy wstała i, odrzucając papierosa, wyciągnęła ku mnie obie ręce. Ich uścisk był mocny, prawie męski. Latarka upadła na ziemię i w zupełnych ciemnościach usłyszałem słowo, skierowane do mnie po raz pierwszy. — Brat? — Siostra — odpowiedziałem odruchowo. Brzmiało to jak hasło i odzew. Nasze ręce rozplotła dopiero mama, która weszła cichutko do altany i objęła nas oboje za szyję. Staliśmy tak chwilę bez słowa rozdygotani, wtopieni w ciemność, niezbyt pewni, czy to wszystko nie sen. Przynajmniej mnie zdawało się, że przeżywam raz jeszcze we śnie mój powrót do rodzinnego domu, gdzie wszystko jest drogie, swojskie, życzliwe, nawet cisza, nawet milczenie, nawet ciemność. Zapomniałem zupełnie o Alicji. Dopiero w tej chwili, w południe, przyszły mi na myśl jej słowa, wypowiedziane wkrótce po moim wyzdrowieniu do lekarza, gdy sądziła, że śpię. Mó- 198 199 wiła o tym, że będę miał w domu wszystko, co jest potrzebne człowiekowi wracającemu do sił, ale że jej praca, jej życie z takim trudem ustabilizowane, nie mogą ulec zakłóceniu. Jak przyjmie to, co zaszło podczas jej nieobecności? Wystarczyło trzech dni i sytuacja uległa radykalnej zmianie. Twierdziła zawsze, że niepotrzebnie czegoś szukam, podczas gdy ona znalazła i broni zaciekle. Czego? Zapomnienia, spokoju, równowagi? Może po prostu — siebie? Jedno wiem: myliła się sądząc, że szukam tylko ukradzionych mi wrażeń i doznań, o które czuję się uboższy od innych ludzi. Szukałem także ciepła rodzinnego domu. Jestem człowiekiem dorosłym, dojrzałym i bez uczucia zawstydzenia nie mógłbym się do tego przyznać nikomu. Alicji także. A mimo to, sam widok tych drewnianych ścian, w których niegdyś kochano mnie, pocieszano, zasklepia wszystkie rany, czyni mnie mocniejszym i — jak mi się zdaje — zdolnym do udźwignięcia życia. Dziś rano Elżbieta oprowadzała mnie po domu. Dawniej zajmowała go jeszcze jakaś rodzina, ale starzy wymarli a syn wyjechał do miasta. Obie panie zajmują więc na razie, dopóki tamten nie sprzeda tej posesji lub nie dopuści do jej całkowitej ruiny, dwa pokoje, które już znam i dwa opuszczone przez tamtych. W jednym z nich mieszkam teraz ja, ale Elżbieta chciała mi pokazać i drugi, z widokiem na ogród, nie na wiejską drogę. Podobno mama od razu chciała mnie tam umieścić, ale jest to rupieciarnia, którą uporządkować i doprowadzić do stanu używalności mogłaby tylko Elżbieta. Poszliśmy tam przed obiadem. Pokój był istotnie zagracony, ściany brudne i pokryte pajęczynami, a widok z okna? Drzewa zacieniały je tak samo tu, jak i w tamtej połowie domu, w tamtych, zamieszkanych izbach. Zawróciłem od razu, odruchowo, starając się ukryć przed Elżbietą ujemne wrażenie, którego doznałem, ale ona śledziła mnie baczniej niż mi się zdawało i nagle, stając w drzwiach swego pokoju i zagradzając mi do niego wejście, z twarzą tuż przy mojej twarzy, spytała: 1 — Dom wita ciebie, wchłania na nowo. Czyżbyś tego nie czuł? Czułem tylko potrzebę panicznej ucieczki i strach przed odpowiedzią. Bo w rzeczywistości byłem zawiedziony powitaniem mojego domu, nie mogłem rozpoznać w tych kątach, teraz dla mnie martwych i zupełnie obcych, wnętrz powracających w natrętnych snach. Patrzyła na mnie ciekawie, bardzo uważnie i czekała na odpowiedź. Mruknąłem coś w rodzaju wyjaśnienia, że byłem chyba zbyt mały, żeby pamiętać. Wtedy zdziwiła się. — Pamiętam wszystko z czasów, kiedy miałam osiem lat. — Ja także. Ale wtedy, kiedy mnie stąd porwano, byłem młodszy. — A? — szepnęła tylko i odsunęła się, żeby mi pozwolić przejść dalej. Obszedłem naokoło tamten pokój, w którym jadaliśmy przed powrotem Elżbiety i udawałem, że widzę go po raz pierwszy. Czyżbym wyczuł, że mama, nakrywając dziś do śniadania w swoim pokoju, chciała mi dać do zrozumienia, że moja siostra nie powinna wiedzieć o naszym wtargnięciu do jej sanktuarium, o korzystaniu z jej stołu do pracy w czasie, gdy była nieobecna? Nie zdziwiłoby mnie to, sam nie znoszę nagłych, nie zaplanowanych przedtem zmian dokonywanych pod moją nieobecność. Wydaje mi się zawsze, że widocznie komuś przeszkadzam, kogoś drażnię, że ten ktoś stara się zatrzeć ślady mojej obecności natychmiast po moim odjeździe i że w ten sposób, wracając nieoczekiwanie, mógłbym sprawdzić, jak wyglądać będzie mieszkanie zaraz po mojej śmierci. Mieszkanie już nie moje, zupełnie mi obce. Dlatego, bojąc się tych konstatacji i związanych z nimi doznań, proszę zawsze Alicję, żeby nie ruszała i nie przestawiała niczego przynajmniej na moim biurku. Nie wiem czy ta myśl była aż tak intensywna, że wyzwoliła w niej myśli podobne, czy był to po prostu przypadek, ale powiedziała półgłosem: — Byłeś już tutaj, prawda? — Wahałem się tylko chwilę. — Nie mogę sobie jakoś przypomnieć... W jej głosie był teraz odcień drwiny. — Och, nie myślałam o tamtych zamierzchłych czasach. 200 201 Zresztą wtedy mieszkała tutaj Józefowa z córką, mogłeś do nich nawet nie wchodzić. Myślałam — teraz, kiedy mnie nie było? Trzeba się było zdecydować i to szybko. — Weszliśmy chyba razem, pierwszego dnia, kiedy szukaliśmy jakiegoś wyjaśnienia twojej nieobecności, jakiejś zostawionej kartki. — Aa — przeciągnęła znowu, jakby coś rozważając — więc weszliście. Ona i ty. Od pierwszej chwili razem. — Nie bardzo rozumiem... Zaczęła mówić szybko, namiętnie. — Och, nic, nic. Po prostu czekałyśmy tyle lat, my dwie, tylko my. Byłam tu ciągle, chciałam czy nie chciałam, przywiązana do tej wsi, do tego domu, rozważałyśmy prawie codziennie jak to będzie, kiedy wrócisz, jeżeli wrócisz, i nie było mnie właśnie wtedy, w tej godzinie, na którą czekałam, dla której tkwiłyśmy tutaj. Nie było mnie i od razu miała ciebie na wyłączną własność. Nie, nic nie mów. Czy wiesz, że przez wiele lat opowiadała mi ciągle o tobie: ślicznym, niezastąpionym, dobrym... Ukochanym synku mamusi. To prawda, ja nie umiałam jako dziecko witać jej tak burzliwymi okrzykami, tak uparcie przywoływać co wieczór na dobranoc. — Byłaś po prostu za mała — wtrąciłem. Odwróciła się ku mnie bardzo gwałtownie. — Czyżby? A ile lat dajesz mi teraz? Spojrzałem na nią trochę zdziwiony, ale już uważny, świadomy zastawianej pułapki. Kobiety wolą, kiedy nie dostrzega się ostatnich przeżytych przez nie lat, chcą istnieć w naszej pamięci nie zmienione, podobne do tych, które widzieliśmy kiedyś. Ale nie chciałem podjąć wyzwania zawartego — jak mi się zdawało — w jej słowach: nie widziałem jej ani przed dziesięciu laty, ani przed dwudziestu, a odjęcie czterech czy pięciu lat redukowały ją w mojej pamięci do zera, nie mogłem bowiem pamiętać dziecka, które by wówczas nie istniało. Powiedziałem ostrożnie: — Wydaje mi się, że... Wyglądasz na trzydzieści trzy lata. Roześmiała się, więc poprawiłem się odruchowo. — Może nawet na mniej. Mówiąc to nie spuszczałem oczu z jej twarzy i dostrzegłem, 202 że spuściła szybko powieki, jakby unikając mego wzroku. Czyżbym ją uraził i chciała uchodzić za jeszcze młodszą! To byłoby przecież śmieszne, cała ta rozmowa wydawała się niepotrzebna, jakby nawet niestosowna między rodzeństwem. Ale skąd mogłem wiedzieć, jak należy mówić do siostry, jak reagować na słowa matki? Może nie tak, zupełnie nie tak rozmawia się w kręgu najbliższej rodziny? Ta myśl, przypominająca mi znów o moim wyobcowaniu, o niedawnym kalectwie, wyzwoliła we mnie i dawne rozdrażnienie. Wydało mi się nagle, że moja miłość do tej świeżo odzyskanej siostry staje się już miłością zniecierpliwioną. Znałem to: miłość do Alicji miała także lekki odcień irytacji, zniecierpliwienia. Może nawet nienawiści? Dziś jest piątek. Alicja zjawi się tu jutro albo dopiero w niedzielę. Pytałem Elżbietę o jeziorko w lesie. Powiedziała mi, że pamięta je od najwcześniejszego dzieciństwa. Tatarak? Tak, imitował lance i szable, wyplatano też z niego coś w rodzaju mat, /. których chłopcy budowali szałasy i schrony. Tego nie pamiętałem, ale — rzecz jasna — zabawy dzieci nie ustały po moim stąd odejściu i mogły być właśnie takie. Po południu siedzieliśmy we trójkę w wierzbowej altanie i opowiadałem — tym razem bardzo ostrożnie — o moich przeżyciach u bauera, o przyjaźni z chłopcami, z profesorem Ordą. Uprzytomniłem sobie wtedy, że będę chyba musiał zmienić po raz czwarty nazwisko i imię, choć dla najbliższych pozostanę za zawsze Tonim. Elżbietę interesowało wszystko: pobyt w lagrze, badania w Rassenamcie, moje powojenne kłopoty w związku z poszukiwaniem rodziny i chłopców, a także w związku z wymyślaniem botanicznego nazwiska. Kiedy dowiedziała się, że mam nawet kopie tych dokumentów przy sobie, zerwała się 203 z ławki i chciała biec po nie. Zatrzymałem ją nie ja, nie znoszący grzebania w moich papierach, tylko mama i to w tych słowach, na jakie bym się nie zdobył: — Zaczekaj, aż sam przyniesie. Co za mania narzucania swojej woli innym! Wydało mi się, że Elżbieta odpowiedziała ostrzej, niż należało : — Myślałam, że i ciebie interesują te dokumenty. Wtedy mama szepnęła, jakby chcąc się usprawiedliwić, trochę żałośnie a trochę smutno: — Taka jestem zmęczona... Taki gorący dzień. Nie chce mi się ani czytać, ani myśleć. Znużyło mnie to wszystko. Spotkałem oczy Elżbiety i chwilę patrzyliśmy na siebie. Zaczęła nagle opowiadać z wielkim ożywieniem historię swojego pobytu w Warszawie i starań o wyjazd na wczasy. Mama nie słuchała jej wcale zajęta przyglądaniem się mojej ręce, którą to unosiła w górę, jakby do pocałunku, to kładła sobie na kolanach. Ja próbowałem nawet słuchać, ale przeszkadzała mi w tym uparcie powracająca myśl: dlaczego mama broni mnie przed siostrą? Dlaczego i ją razi nadmierna ciekawość tamtej? Po chwili wróciliśmy znów do moich losów, ale Elżbieta była tak dociekliwa, stawiała tyle nieoczekiwanych pytań, że w końcu i ja poczułem się znużony. Czy chciała dowieść mamie, że pamięta lepiej jej suknie, jej ulubione wyrażenia, potrawy? Przecież to było zrozumiałe, spędziły ze sobą całe życie. A może chciała mnie złapać na jakimś kłamstwie, dowieść, że nie mogłem aż tak tęsknić, skoro pamiętałem mało i nie umiałem zapamiętać okupacyjnego nazwiska matki? To było bardziej prawdopodobne. W każdym razie dążyła do skompromitowania mnie, do pomniejszenia w oczach mamy. Moja niezręczna obrona musiała ją podniecać, bo wkrótce zaczęła mówić coraz szybciej i głośniej, aż wreszcie w jej oczach zjawiły się niedobre błyski. Byłbym przysiągł, że były to błyski triumfu. Czułem się sterroryzowany, atmosfera w altanie stawała się duszna, napięta. Wreszcie mama wstała i nie wypuszczając mojej ręki pociągnęła mnie za sobą ku wyjściu. Powiedziała wesoło, ale była to wesołość udana: — Chodź, pokażę ci twoje dziecięce rysunki. Męczy mnie taka głośna rozmowa. Wyszliśmy nie zatrzymywani, Elżbieta zamilkła wpół słowa. W progu odwróciłem się, żeby drugą ręką posłać jej pozdrowienie. Ale kiedy wykonywałem ten nieśmiały, niezręczny gest spotkałem znów jej oczy: patrzyła na mnie mrużąc powieki, patrzyła z taką nienawiścią, że moja ręka drgnęła i opadła. Obrazków było kilkanaście, ale nie znalazłem wśród nich wyspy z meandrami rzek. Przerzucałem je przez chwilę, szukając tylko tamtego, stwierdzając z goryczą, że rysunki są marne, nie świadczą o żadnych wcześnie ujawnionych zdolnościach a przy tym obce, przeze mnie nie zapamiętane. Mogło je rysować każde inne dziecko, może w ogóle były to bohomazy Elżbiety i tylko przez chęć posiadania pamiątek po mnie mama brała je za moje? Stała za mną, czułem jej ciepły oddech na szyi i może dlatego, że nie mogła śledzić gry uczuć na mojej twarzy, odważyłem się spytać: — Co chciałaś mi powiedzieć... na osobności? Ucieszyła się tak, jakbym powiedział coś niezwykle czułego, spełnił jej najtajniejsze życzenie. Objęła mnie wpół i przytuliwszy twarz do moich pleców zaczęła szeptać: — Kochany, ty wszystko zgadujesz, wiesz, nie tak jak ona, nigdy nie domyśla się, udaje, że nie wie, na pewno udaje, chce mnie wychowywać, pouczać, mnie, starą matkę, do czego to podobne, dzi^d powinny tylko pytać, zawsze pytać i słuchać odpowiedzi, wyjaśnień, także wspomnień, przede wszystkim wspomnień, bo same nie wiedzą nic, ona także nic nie wie o tobie, nie pamięta, mówi, że dzieci nie interesują się młodszymi od siebie o kilka lat, do czego to podobne tak nic nie wiedzieć, nie przypominać sobie, ale robi to umyślnie, nigdy nie lubiła tych obrazków, chciałam powiesić u siebie w pokoju, nie pozwoliła, a to przecież mój pokój, często udaje, że nie rozumie, o czym ja mówię, ja, jej matka, dręczy mnie, znęca się, a teraz próbuje dręczyć nas oboje, bo widzi, że jesteś dla mnie czulszy, lepszy, prawdziwy obrońca, mój syn, i syneczek... 204 205 Głos jej się załamał, przywarła mocniej i na moje plecy spadł grad wilgotnych, ciepłych pocałunków. Nie śmiałem drgnąć, poruszyć się, czułem wielką litość i coś jakby odrobinę odrazy. Dotyk jej miękkiego ciała był właściwie nieprzyjemny... Tego wieczoru, wróciwszy z samotnego spaceru, zaszedłem do niej i, korzystając z nieobecności Elżbiety, która od rozmowy w altanie starała się być świadkiem wszystkich naszych dalszych rozmów, towarzyszyła nam wszędzie, wyraźnie śledziła nasze poruszenia i gesty, korzystając więc z tego, że byliśmy sami, zapytałem czy chciałaby przejrzeć teczkę moich dokumentów. Pierwszy odruch mamy był zdumiewający: zatrzepotała rękami, wtuliła się głębiej w poduszkę, jakby groził jej z moich rąk nagły cios. Potem, widząc moje zdziwienie, bo byłem tak zaskoczony jej reakcją, że nie zdążyłem tego ukryć, uśmiechnęła się jakoś nieśmiało, przepraszająco. — Nie dziw się, że ja... Nie mogę ogarnąć tych wszystkich nieszczęść, mąk. Cierpię tak, że teraz, kiedy już ciebie mam, wolę o tamtych rzeczach nie myśleć, nawet chyba nie wiedzieć. Podaj mi ręce — i kiedy usłuchałem polecenia przyciągnęła mnie do siebie tak blisko, że aż musiałem zgiąć się wpół. Milczeliśmy, ale nie próbowałem zmienić pozycji, wiedziałem, że chce mi zakomunikować coś, co przychodzi jej z trudem. Wyszeptała wreszcie: — Schowaj to. Schowaj przed nią. Ona nie powinna tego zobaczyć. , — Ale dlaczego, dlaczego? — Zniszczy, zgubi. — Mamo! — Więc nie, ale będzie komentowała po swojemu każdą twoją odpowiedź w tej ankiecie. Wszystko okaże się złe i bez sensu. Schowaj dokumenty najlepiej w ściennej szafie. Nie przyjdzie jej na myśl, że właśnie tam. Klucz także schowaj. Zrób tak, błagam cię. Po co rzucać cień na te cudowne dnie, najważniejsze jest przecież to, że jesteś, jesteś, jesteś! Ostatnie słowa były krzykiem, ale nie był to okrzyk radości, r wyzwolenia. Wyczułem w nim jakąś inną, obcą domieszkę, jakieś zabarwienie emocjonalne nie odpowiadające treści wypowiadanych wyrazów. Ucałowałem jej ręce, uczepione moich, poprawiłem poduszkę. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, potem nadeszła Elżbieta ze szklanką herbaty i, nie chcąc jej drażnić, odsunąłem się od łóżka a po chwili wycofałem do mego pokoju. Ale choć zająłem się chowaniem teczki a potem przeglądaniem książek, przyniesionych tu zapewne przez mamę i położonych na stoliku, jakaś myśl tkwiła we mnie jak zadra i niepokoiła tak, że wreszcie musiałem skupić się, zastanowić... I już wiedziałem: jej krzyk, stwierdzający moją obecność, moją upragnioną obecność w jej domu, był zabarwiony rozpaczą. W nocy nie spałem. Czytałem jakąś powieść, złościłem się, byłem rad, że tłumaczył ją kto inny. Potem, pozbawiony nasennych proszków, które ratowały mnie zawsze w domu (jakim domu? Tu przecież jest mój prawdziwy dom, będę musiał nauczyć się tak mówić, tak myśleć) zacząłem liczyć gwiazdy wiszące za oknem. Naliczyłem ich w lukach między liśćmi kilkanaście. Tkwiły tam, jak młode owoce drzewa, jak kasztany o złotej, gwiezdnej skórce. Ale to liczenie nie pomogło mi usnąć. Leżałem w ciemności długo, doczekałem się księżyca, który zawędrował przed okno i wypełnił pokój niebieskim światłem, próbowałem myśleć o rzeczach obojętnych, o lesie, o jeziorku otoczonym ostrokołem z tataraku. Było to tylko spychanie w podświadomość myśli o mojej matce. Twierdziła, że pragnie zapomnieć o przeszłości, skoro jestem, jestem, jestem, ale odcień rozpaczy nadawała jej słowom świadomość, że całkowicie zapomnieć nie potrafi. A może pewność, że nie zniesie nowej rozłąki? Powinienem wiedzieć, co zrobię. Czy będę tu jeszcze jakiś czas i odejdę, żeby potem często powracać, czy spędzę resztę lata tutaj, u niej, czy też zabiorę ją z sobą do Warszawy. To ostatnie uzależnione jest od zgody mojej żony, wyjście drugie — od zgody niechętnej mi siostry. Najprostsze i naj- 206 207 dii ~u li łl ii • tH 1 ] ¦ i f P,. i' T i Uli lii -lilii;! ii W,ii1 łatwiejsze byłoby wyjście pierwsze — za dwa tygodnie odejdę. Czy chcę tego? Jeszcze nie wiem. Czy ona zgodzi się na to? Zasnąłem dopiero nad ranem, kiedy rozśpiewały się za oknem ptaki. Obudziło mnie przeczucie radosnej niespodzianki, miałem wrażenie, że jestem na wakacjach, w lesie i zaraz stanie się coś niezwykłego. Nagle przypomniało mi się wszystko, radosny nastrój znikł, pęki jak szyba od kamienia rzuconego wrogą ręką. Sobotni dzień zaczął się w domu nadzwyczaj pogodnie, jakby wczoraj w ogóle nie zaszło nic. Elżbieta pokazywała mi rano szkołę, chodziliśmy po wsi, oglądałem z bliska wieżę, która była moim drogowskazem, mówiliśmy o kidności, której skład zmienił się po wojnie, o ucieczce młodych, jej byłych uczniów, do miast. Powiedziała z gorzkim uśmiechem, że tylko ona skazana jest widocznie na trwanie, ale zmieniła zaraz temat, pytając o Alicję, o nasz dom, o małą Danusię. Potem mówiliśmy o książkach, była oczytana, inteligentna, dowcipna. Nie podobał mi się tylko upór, z jakim powracała do naszego warszawskiego mieszkania, wypytując dosłownie o wszystko: jaka to dzielnica, czy rozkład jest dobry, kto się zajmuje u nas gospodarstwem, czy jest tam blisko jakiś skwer albo park? Czułem siłę ataku, a nie bardzo rozumiałem jego celowość: czy sądzi, że nasza matka zamieszka z nami, a ona, zupełnie wolna, zrobi ze sobą, co zechce? Czy też przeciwnie, chciała dokładnie wiedzieć wszystko, żeby wyperswadować mamie absurdalność takiego pomysłu i kusić ją spokojem wsi, zielenią ogrodu? Chciała ją zatrzymać, zazdrosna o uczucia, których nie zwykła była dzielić z kimś rzeczywistym, żywym, czy też wolała zrzucić na moje barki ciężar, który ją przytłaczał zbyt długo ? Mama mówiła o niej tak, jakby czuła emanującą od tamtej niechęć do siebie. Widziałem więcej, nawet nienawiść w oczach Elżbiety, nie mogłem się pomylić w altanie, ale wtedy wzrok miała utkwiony we mnie. Od chwili powrotu siostry proporcje uległy jakiemuś zwichnięciu, a potem nawet zasadniczej zmia- 208 nie. W tym pierwszym okresie moja matka wydawała mi się niemal doskonałością, była życzliwa, dobra, bardzo ciepła. Nie znałem wielu matek, Mała była w stosunku do Magdy zawsze niepewna i ostrożna: osobowość jej córki różniła się tak bardzo od jej własnej. Ale tu nie czułem żadnej obcości, moja matka wydawała mi się właśnie taka, jaka powinna była być: serdeczna i czuła. Obecność Elżbiety ujawniła nagle, że córka jest ciekawsza, bardziej bystra, że tamta — dobra i naiwna — może być traktowana jak duże dziecko, z lekką, ironiczną pobłażliwością. Zauważyłem kiedyś, że przestaję w ogóle używać wyrazów, których przez jakiś czas, z różnych powodów, używam jako tłumacz w cudzysłowie lub z odcieniem ironii, które wydają się nie dość poważne, aby można je było użyć w każdym kontekście. Może dlatego, że komentarzem do nich jest mój protekcjonalny uśmiech lub świadomość, że mogłyby ubawić czy też zgorszyć swoją pospolitością kogoś innego? Stosunek do ludzi, jak do wyrazów, przechodzi chyba przez różne fazy, ale z chwilą, gdy pojawia się odcień śmieszności, pogardy czy pobłażliwej drwiny, jest to stosunek właściwie skończony. Człowiek wypada z pola widzenia, bo kontakt z nim pomniejsza i ośmiesza nas, wyraz umiera, bo przestaje służyć zawsze, w każdej konfiguracji. Ani tak skrzywdzony człowiek, ani tak wzgardzony wyraz nie stają się wrogami, po prostu nie są już przyjaciółmi, z którymi się współżyje, o których się pamięta... O czym ja właściwie myślę? Oszalałem. Popołudnie spędziliśmy znów we troje, ale już nie w altanie, której oboje z mamą unikaliśmy od wczoraj, tylko na ganeczku przed domem. Podczas obiadu przeleciała krótka, gwałtowna burza i teraz liście krzewów i traw ociekały wodą. Rozmowa rwała się, wlekła jakoś ospale i miałem czas na myślenie równoległe, a więc na stwierdzenie, że po burzy ziemia jest tak odprężona, jak po gwałtownym uścisku i że w naszym małym światku nastąpiło podobne uspokojenie: Elżbieta prze- 209 stała patrzeć chmurnie i spode łba, mama była zamyślona, ale bardzo cicha i pogodna. Zacząłem znów nabierać otuchy, wierzyć w zdawałoby się nieosiągalne: w moje pogodzenie się ze sobą, ze światem, a także z tym wszystkim, co wydawało mi się w nim dotychczas niepojęte. Spokój i łaskawość tego popołudnia rzutowały jakby na następne dni, toteż myślałem bez niepokoju o niedzielnym spotkaniu z Alicją. Byłem pewien, że przyjedzie po mnie, ale nie chciało mi się teraz zastanawiać, co się wówczas stanie. Jeszcze jeden darowany dzień spokoju, świadomości, że marzenie się spełniło. W tej chwili, przymykając oczy, syty i senny czułem, że osiągnąłem pełnię. Czego? Czyżby szczęścia? Odtąd już żadnych usprawiedliwień, tłumaczeń, żadnej bonifikaty. Będę musiał stawiać czoła wszystkim trudnościom i pokonywać je bez prób tłumaczenia samemu sobie, że moje porażki dadzą się zawsze wytłumaczyć, błędy usprawiedliwić, słabości — uzasadnić. Mogę nie zmieniać nazwiska i traktować je jako pseudonim, z którym zżyłem się tak, że nie chcę go porzucić, ale muszę koniecznie zmienić wymagania w stosunku do samego siebie. Nic mnie już nie osłania i nie ratuje przed własnym sądem, który ze wszystkich istniejących sądów jest najbardziej przenikliwy i bezlitosny. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju, jakiś cień przeszedł przez światłość, w której już miałem się rozpłynąć, roztopić. Uniosłem powieki. Elżbieta przyglądała mi się z wyrazem rozbawienia w oczach. Czyżbym wyglądał śmiesznie albo wyłączył się z rozmowy zbyt ostentacyjnie? — Nie — powiedziałem odruchowo. Ta dziewczyna była jakby stale naelektryzowana, promieniowały z niej niepokój i zwierzęca siła. W lagrze takie istoty albo ginęły od razu, naraziwszy się esesmanom, albo żyły kosztem innych, drwiąc ze słabszych, jedząc dużo wszawego chleba i trzymając sztamę z kapusiami. O kim ja tak myślę? O własnej siostrze? 210 Omyliłem się, Alicja przyjechała dziś po południu, nie czekając niedzieli. Przed kolacją, kiedy byłem w ogrodzie, usłyszałem szum motoru, ale nie zwróciłem na to uwagi i odwróciłem się dopiero wtedy, gdy zawołała: — Toni! Powiało na mnie czymś dobrze znajomym, jakby otwierana przez nią furtka była przegrodą między dawnym a nowym światem. Jak szybko odzwyczaiłem się od niej i od tego zdrobniałego imienia, którego nie używała ani matka, ani Elżbieta — dopiero okrzyk żony uświadomił mi to. Byłem w ich domu „synem" albo Tadeuszem, to imię szokowało mnie przez dwa dni, ale musiałem się już do niego przyzwyczaić, skoro nazwanie mnie Tonim wywołało takie wrażenie, jakby to zdrobnienie uderzyło falą nadpływającą gdzieś z przeszłości, z bardzo daleka. Stała w otwartej furtce, nie wchodząc, czekała widocznie na moją reakcję, na zaproszenie jej gestem do środka lub też wyjście na spotkanie. Ale ja stałem w miejscu, czując bezwład w nogach i zupełną pustkę w mózgu. Stało się, nadeszła chwila konfrontacji, której unikałem nawet w myślach. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, aż spłoszył mnie słaby okrzyk: to moja matka stojąc w oknie wychylała się tak, że jej siwe włosy dotykały peonii. Alicja mogła nic nie widzieć, okno zasłaniały częściowo drzewa i kwiaty, ale mama wpatrywała się w nią szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Idąc za jej wzrokiem, spojrzałem znów w stronę furtki. Alicja stała wciąż nieruchomo, jedną ręką dotykając ogrodzenia. Wyglądała bardzo smukło, jej szmaragdowy płaszczyk miał przyjemny kolor nadziei. To było idiotyczne, wiem, ale zawsze widzę nadzieję w kolorze zielonym, musiałem o tym pomyśleć. Jasne włosy wymykały się spod białego toczka, którego nie znałem, twarz była pogodna, świeża. Moja Alicja. Jak dawno nie patrzyłem na nią oczyma innych ludzi! Jak dawno nie stwierdziłem, że jest młoda i ładna. Zawołałem odruchowo „Alicjo"! i zacząłem iść w jej stronę. Kątem oka widziałem Elżbietę odrywającą matkę od okna, prowadzącą ją w głąb pokoju. Potem firanka opadła, zostaliśmy w ogrodzie zupełnie sami. 211 Była inna, niż mi się wydawała z daleka, bardzo blada i patrzyła na mnie wzrokiem, który dostrzegałem często w czasie choroby: badawczym, analizującym odcień skóry, czystość białek oczu, kolor warg. Wtedy szukała śladów, którymi cierpienie fizyczne piętnuje twarz chorego, teraz starała się widocznie wykryć i odnaleźć we mnie to nowe, obce, co oderwało mnie od niej i uwięziło tutaj, w tym domu. — Toni — powiedziała jeszcze raz. Byłem sztuczny jak zawsze, kiedy nie czuję się pewny siebie, kiedy gram rolę narzuconą mi przez innych. Ucałowałem milcząc jej ręce, próbowałem rozbroić uśmiechem, ale była skupiona, bardzo poważna. —- Czy zostałeś tu, bo... znalazłeś? — Tak. — Jesteś tego pewien? — Tak. — Przyjechałam. — Tak, widzę. — To dobrze czy źle? — Musiałaś kiedyś przyjechać. Poznać je. Cofnęła się, jakbym ją uderzył. — Poznać... kogo? — Moją matkę i siostrę. Nie umiała pohamować odruchu zawodu, zniechęcenia. Wyszeptała coś, czego dobrze nie dosłyszałem, ale zdawało mi się, że powiedziała: „i siostrę"... Po chwili dodała, już spokojniej : — Chcesz, żebym weszła, czy pójdziemy się najpierw przejść? Było mi przykro, że przejrzała mnie na wylot, odgadła moje pragnienie ucieczki, uniknięcia za wszelką cenę trudnej konfrontacji i wielkich scen. Odsunąć je w czasie, przynajmniej zagrać na zwłokę. Proponowała mi właśnie to. Odroczenie wyroku. Skinąłem głową i wskazałem ręką na widoczne stąd łąki. Zaczęliśmy iść w tamtą stronę, ale znów usłyszałem krzyk, tym razem przenikliwy i głośny, więc przystanąłem zwrócony twarzą ku oknu. Stały tam obie, mama przyciskała dłonie do ust, ale teraz wychylała się nie ona, tylko Elżbieta i, odsuwając ręką gałęzie, patrzyła na nas. Miała w oczach i w zaciśniętych ustach dobrze mi już znaną nienawiść. Opowiedziałem Alicji o wszystkim i jednocześnie o niczym. Odnalezienie, spełnienie pragnień... Mogła to zrozumieć i ogarnąć nawet bez wypytywania się o szczegóły, które były przecież zupełnie nieważne. Natomiast nie wspomniałem ani słowem o moich drobnych rozczarowaniach, o historii z teczką ani o siostrze, o jej stosunku do matki, do mnie. Bo ugruntowała się już we mnie pewność, że w walce, która się dziś rozegra, będę miał Elżbietę przeciwko sobie. Wracaliśmy oboje zmęczeni włóczęgą i rozmową. Słuchałem uważnie słów Alicji: takie rozwiązanie, inne, jeden i drugi wariant trzeciego rozwiązania. Dotknąłem już wszystkich myślą i, spłoszony, uciekłem od każdego: moje ostatnie bezsenne noce przypominały grę w domino, gdzie układają się różne figury z odmiennych kombinacji kamieni. Nagle Alicja przystanęła, zapatrzona gdzieś w przestrzeń, w linię horyzontu. Patrzyła nie widząc, ale tak, jakby nagle odkryła tam coś, co ją zaskoczyło, sparaliżowało jej ruchy. Spytałem odruchowo : — Co ci jest? Nie odpowiedziała. Pochyliłem się nad nią, powtórzyłem pytanie. Wtedy odwróciła się nagle i zaczęła najpierw iść, a potem biec w przeciwną stronę. Kiedy ją dopędziłem i wziąłem w ramiona, zobaczyłem ją po raz pierwszy właśnie taką: wystraszoną, zbiedzoną, przybitą. Powtarzała z rozpaczą w glosie: — Nie potrzebujesz mnie już. Nie potrzebujesz! Było to tak niepodobne do Alicji i odmienne od tego, czego się spodziewałem, że straciłem głowę. Zamiast milczeć, co wzmocniłoby moją pozycję w ostatecznej rozgrywce, powiedziałem to, z czego już od dawna zdawałem sobie sprawę, choć ukrywałem zawsze, a przynajmniej starałem się ukryć przed nią i przed sobą: — Ależ tak! Tak, tak... 212 213 Byliśmy znów sprzymierzeńcami, ale w takim razie istniał ktoś, przeciwko komu połączył nas ten skurcz lęku. A może była to tylko przyszłość nowa, inna. Dla nas, ciężko doświadczonych w przeszłości, zawsze groźna, bo pełna potencjalnych niebezpieczeństw? Nie wiem, nic już nie wiem. Całe sobotnie popołudnie widzę i pamiętam jak przez mgłę. Kłębią się w pamięci różne obrazy, przypominam sobie mamę zdenerwowaną, ale uprzejmą, oczy Elżbiety wpatrzone w nasze twarze, protest mamy, kiedy moja żona pochyliła się do jej ręki i zerwanie przez nią toczka z jasnych włosów Alicji. Tłumaczyła się z tego dziwnego gestu, bardzo zmieszana: — Chciałam tylko dotknąć, pogłaskać. Masz, dziecko, takie włosy, jak mój syn, kiedy był mały. Puszyste, miękkie. Elżbieta zaprotestowała. — Ależ, kochanie, zniszczysz pani kapelusz. Wyjęła go z rąk mamy, która wbrew wypowiedzianym sło-j wom, zamiast głaskać głowę synowej, mięła i gniotła biały I jedwab czapeczki. Pamiętam zaprzeczenie Alicji, że to nic,| rzecz błaha i nieważna, toczek jest przecież zeszłoroczny. Po tej scenie były jakieś blade rozmowy nie do zapamiętania, potem Alicja oglądała dom, jadła z nami kolację i długo rozmawiała z Elżbietą, nie wiem o czym, starałem się nawet nie wiedzieć, rozmawiałem z mamą, uspokajałem ją, gładziłem jej ręce. W przeciwieństwie do Alicji nie żaliła się, nie zgłaszała żadnych roszczeń ani pretensji. Stwierdziła tylko, że moja żona musi być bardzo wymagająca, a ja zaprzeczyłem. Jakoś nie miałem ochoty napadać na nią, przeciwnie, zaplątałem się w niedorzeczną i niepotrzebną obronę. Późnym wieczorem Alicja zniknęła na chwilę, a później wróciła w płaszczu i w toczku na głowie. Powiedziała wesoło: — Chodź, przejdziemy się jeszcze trochę — ale wiedziałem, że ubrała się po to, aby zaraz odjechać i byłem pewny, że już 214 pożegnała się z mamą w jej pokoju. Szliśmy milcząc przez ciemny ogród, potem ona zapaliła motor i reflektory, a ponieważ milczałem, zaproponowała pójść drogą prosto przed siebie... Poszliśmy i Alicja zaczęła od oświadczenia, że rozumie, czym takie odkrycie jest dla mnie, że wzruszyła się sama, dom jest miły, chociaż bardzo wiejski. Nauczycielski zawód zrobił z Elżbiety despotkę, ma takie ostre nutki w głosie, ale kocha matkę, mówiła jej o tym, zgadzają się doskonale. Elżbieta wypytywała o wszystko, o moje wspomnienia z dzieciństwa, nawet o mój wiek, a potem streszczała rozmowy ze mną, wspomniała o historiach, które opowiadałem tak pięknie, mam podobno dar narracji, matka jest oczarowana, ale znużona, mówi za dużo, za często przesiaduje w kuchni, to ją męczy, ale pragnie dogodzić synowi we wszystkim, jest lekkomyślna, nie dba zupełnie o swoje zdrowie, żyje w świecie urojeń i fantazji. Przed nami była już ciemność, wróciliśmy więc po naszych śladach, depcząc smugę świateł i wracaliśmy tak kilka razy, aż od tego kręcenia się wokół reflektorów i jednego tylko tematu myśli zaczęły mi kołować w głowie, zabolały oczy oślepione światłem i co chwila natrętnie powracał obraz tańca wykonywanego niegdyś na szosie dookoła jeepa naszego wyzwoliciela — profesora. Milczałem tak długo, tak uparcie, nie biorąc żadnego udziału w monologu Alicji, że wreszcie, także zmęczona, stanęła przy aucie i otwierając drzwiczki powiedziała to, co chciała powiedzieć od razu po przyjeździe: -— Wracajmy. A ponieważ nie zareagowałem, dodała po chwili: — Wracajmy do domu. Staliśmy chwilę bez ruchu, nasze oczy rozbiegały się, bojąc się spotkać. Potem ona zaczęła znów mówić, wyjaśniać, tłumaczyć, aż wreszcie wybuchnęła: — Więc chcesz zamęczyć ją na śmierć? Twoje serce też nie wytrzyma takiego napięcia. Uważaj! Jakie to wszystko było dobrze znane, swojskie. Uważaj, uważaj, uważaj, Toni! Zdobyłem się wreszcie na odpowiedź. — Chciałbym jeszcze trochę zostać. Tak mało wiem o niej. Tak mało powiedziałem sam... 215 i Popełniła błąd, bo powiedziała zjadliwie: — Za to zdążyłeś opowiedzieć wszystkie możliwe bajki. Matkom nie mówi się widocznie rzeczy przykrych, od tego są żony. Czy zostaniesz, żeby jej opowiadać o pluskwach, o biegunce, o moczeniu się w nocy i wszystkich rodzajach kar, które za to oberwałeś? O chłeptaniu śmierdzących zup, pod-! kradaniu obierków i wszawym chlebie? O tym, że zjadłeś zaraz suchar, który ci został po zastrzeleniu Mirka, nie czekając, aż jego ciało ostygnie? Stałem chwilę, a potem odruchowo zasłoniłem się ramieniem i cofnąłem w ciemność. Musiałem wtedy wypaść z pola jej widzenia, bo nagle rzuciła się ku mnie łapiąc powietrze, zgarniając je ku sobie i powtarzając: — Ja nie chciałam! Toni! Wróć! Toni! f Co było potem? Znów trzymałem ją w ramionach, płakała, pierwszy raz widziałem ją płaczącą, znów chodziliśmy po drodze w świetle reflektorów, mówiliśmy już teraz oboje, próbowałem coś wyjaśniać, tłumaczyć, wreszcie obiecałem, że wrócę w czwartek. Tydzień tylko dla mnie — czy to tak wiele? Zgadzała się, że nie, zgadzała się teraz na wszystko, ostrzegała mnie tylko przed Elżbietą. — Jest w niej coś, czego jeszcze nie rozumiem, nie zdążyłam sobie uprzytomnić. Ale jedno jest pewne: nie jesteś jej potrzebny, zniszczy ciebie. Zniszczy ciebie, jak tamci. Strzeż się, Toni. Gdzie słyszałem już podobne słowa? To Jarek tłumaczył mi kiedyś, że tamci niszczą nas, bo jesteśmy im niepotrzebni. To Olo powtarzał w ciemnym wnętrzu ciężarówki: „umrzesz, umrzesz, umrzesz". Kiedy podeszliśmy ostatni raz do wozu, byliśmy już oboje i u kresu sił. Powiedziałem: — Spróbuj zrozumieć, bądź wyrozumiała. Skinęła głową, że tak, że rozumie. — Musisz to przemyśleć sam, zastanowić się. Ja zresztą także. 216 Pocałowała mnie jak zwykle, była już zupełnie opanowana. Wsiadła, zatrzasnęła drzwiczki i ruszyła nagle, bez żadnych dodatkowych słów, poleceń czy pożegnalnych gestów. Zostawiła mnie samego na ciemnej drodze i oddalała się szybko, szybko, jak kiedyś Magda. Wtedy ogarnął mnie popłoch. Milczałem, kiedy była słaba i w rozterce, ale kiedy ujrzałem ją znowu silną, zdecydowaną, zrównoważoną, wróciło mi poczucie własnej słabości. Musi zastanowić się? Ona także? Przeraziło mnie zagrożenie ukryte w tych słowach. Uprzytomniłem sobie nagle, że nie idę w stronę domu tylko drogą, prosto przed siebie, w ciemność, w pustkę. Zawróciłem, rozkazując sobie w myślach: „musisz wziąć się w garść i wrócić, stawić wszystkiemu czoła. Strzeż się, ale wróć". Długo i starannie zamykałem za sobą furtkę. Noc była męcząca. Zasnąłem na godzinę czy dwie przed samą północą, ale później dręczyły mnie jakieś lęki, dusiłem się, czułem ból w sercu. Wstałem, bo było mi lżej w pozycji siedzącej i nakreśliłem na kawałku papieru, który leżał na stoliku, plan jutrzejszego dnia — trochę dla odzyskania równowagi, a trochę dlatego, żeby naprawdę niczego nie zapomnieć. A więc po pierwsze: pójść do sklepiku, zaopatrzyć się w papierosy; na przyszłość nie pozwalać, aby kupowała je dla mnie mama czy też Elżbieta. Przynieść do domu jakieś słodycze, miód, kawę i herbatę. Po drugie: napisać do wydawnictwa, które proponowało mi tłumaczenie, trudne i nieciekawe, że po namyśle, ponieważ czuję się lepiej, gotów jestem przyjąć tę propozycję. Będę musiał teraz więcej zarabiać. Po trzecie: wyjąć teczkę, zwrócić mamie klucz i pokazać dokumenty Elżbiecie. Między nami nie ma, nie może być miejsca na tajemnice, kłamstwa, drobne oszustwa. I wreszcie: porozmawiać z Elżbietą dłużej, poprosić, aby opowiedziała o swoim wczesnym dzieciństwie. Nie zapytałem ją jeszcze o to, nie zapytałem w ogóle o nic. Noc za oknem była parna i duszna, ale poczułem się rzeź-wiejszy po sformułowaniu tych kilku zaleceń. Co to było? Recepta na pozorny spokój sumienia czy też na realnie szczęśliwą przyszłość? Nie wiem. Zbyt często konstatuję teraz własną niewiedzę. 10 Jabłko graniitu 217 1 W niedzielę rano mama, która poszła do kościoła podziękować — jak mi powiedziała — za mój powrót, poczuła się potem niedobrze. Położyła się i jadła obiad w swoim pokoju, a mnie Elżbieta podała jakieś zimne mięso, pierwszy byle jaki posiłek sklecony naprędce w tym domu, posiłek będący egzemplifikacją jej słów, że siły mamy zostały nadszarpnięte pracą dla mnie, dla dogodzenia memu podniebieniu. Siedziałem przy łóżku chorej bardzo długo, coś opowiadałem, ale nie słuchała tego uważnie, była tylko we mnie zapatrzona. Potem pisałem listy i wreszcie przypomniałem sobie 0 dokumentach. Trzymając teczkę w ręku poszedłem do kuchni, po której krzątała się Elżbieta. Na mój widok przystanęła 1 zacisnęła tak mocno palce na brzegu trzymanej tacy, że aż zbielały. Patrzyłem zdziwiony na jej ręce, starając się zrozumieć, co zaszło, ona nie odrywała oczu od teczki. Sądziłem, że wzrusza ją moja gotowość ujawnienia tych tak ważnych dla mnie dokumentów, że nie umie opanować ciekawości, ale powiedziała nagle, z nadzieją w głosie: — Wyjeżdżasz? Alicja miała rację, powinienem się jej strzec, ale nie dałem poznać po sobie, że zrozumiałem jej intencje i zastosowałem taktykę nieparowania ciosów. Podałem teczkę, wyjaśniłem, że są tu dokumenty, których nie zdążyła jeszcze zobaczyć i poprosiłem o chwilę rozmowy. Spojrzała na mnie spode łba, ale byłem uparty, ustaliliśmy więc, że porozmawiamy po kolacji, kiedy mama uśnie. Zostawiłem ją w kuchni i poszedłem na długi spacer na łąki. Wczoraj, kiedy tam byłem z Alicją, nie czułem zapachu skoszonego siana, lecz dziś ogarnął mnie, oszołomił i uległem: rzuciłem się na sprężyste posłanie i, zagrzebany w suche już trawy, spałem długo, mocno, aż do zachodu słońca. Szedłem od furtki przez ogród inną ścieżką niż zawsze i moja ciekawość doprowadziła mnie do zapasowych drzwi. Były zamknięte, więc cofnąłem się i wtedy zobaczyłem je 218 w kuchni obie: mama opierała się plecami o ku<.hcnrM plyłf i przegięta do tyłu starała się uniknąć ciosów. Oilruilum ¦ czyłem jej na ratunek, ale stojąc już pod samym oknem « i dziłem, że dzieli mnie od niej krata i że lil/.bicU wym 14 tylko zbyt blisko twarzy mamy plikiem dokumentów w> k t -, > h z mojej teczki. Nie mogłem się pomylić, teczka leżała nu /.inni, obok jej nóg. Usłyszałem to, co mówiła, i nie ruszyłem się już stamtąd. — Więc wiedziałaś, wiedziałaś wcześniej ode mnie, od początku? Że jest młodszy o dwa lata? — Tak, ale... — Że nie miał siostry w moim wieku? Że został porwany z szosy, a nie wzięty z domu, jak Tadek? I mówisz to dopiero teraz, przyznajesz się do tych kłamstw? —- Nie męcz mnie! — Teraz powiesz wszystko, do końca. Widziałam jak kluczyłaś, jak kierowałaś rozmowę tak, żeby mówić o niczym, 0 głupstwach. Grałaś wspaniale, mamo, wspaniale! Ale mnie oszukać nie możesz, nie potrafisz! — Robisz ze mnie potwora. — Wiem, kiedy i co myślisz. Słuchałaś jego bajek, bo wolałaś to od prawdy, nie chciałaś dowiedzieć się o cierpieniach zadawanych Tadkowi. Wolałaś nie wiedzieć, chociaż ten oszust chciał ci powiedzieć wszystko. Pochwalić się tym, że żyje, że przeżył. — Elżbieto! — Te dokumenty... Ale ty wiedziałaś już przedtem, niezależnie od nich. Ja podejrzewałam tylko, a ty wiedziałaś. Po co ta gra? Chcesz oszukiwać się dalej? Widzieć go, mieć przy sobie zamiast syna? — Nie mogę już. Elżbieto... — Nie udawaj. Uciekasz w chorobę, bo sama nie widzisz wyjścia. Możesz mnie oskarżyć o okrucieństwo... — Tak, tak! — Ale nie możesz oskarżyć o brak uczuć. Kochałam ciebie zawsze, choć ty wolałaś tamtego, pieściłaś go, całowałaś, mnie nie, właściwie nigdy, czasami marzyłam, żeby mnie wzięto 1 wywieziono zamiast niego, wtedy może byłabym i ja twoim „maleństwem", „kochaniem", bo byłabym daleko... 219 I — Zlituj się... — Ale ty nie zwracałaś na mnie uwagi, choć poświęciłam dla ciebie wszystko, próbowałam odejść, ale nie mogłam, wróciłam, zagrzebałam się tutaj, czekając. Znosiłam te wszystkie rozmowy o nim, wspomnienia, twoje choroby, w które on ciebie wpędził, nie ja. Czekałam razem z tobą. Ale to nie na to! Nie na to! — Elżbieto! — Nie na kłamstwo! To były ostatnie usłyszane przeze mnie słowa. Potem poruszyłem się, Elżbieta zwróciła głowę ku oknu, zobaczyła mnie i rzuciła się gwałtownie ku matce. Przytuliła jej głowę do piersi i kołysząc, odgradzając ode mnie barierą ramion, jakby broniąc przed nagłym niebezpieczeństwem, zaczęła powtarzać: — Przebacz mi, przebacz, przebacz! Nie płakały, słyszałem tylko ich przyśpieszone oddechy. Odwróciłem się i odszedłem. Jak długo błąkałem się po lesie, po łąkach? Nie pamiętam, i moja głowa była zupełnie pusta. Tylko niebo, które zwaliło się na nią pod tamtym oknem, które ją zgniotło, ciążyło teraz j nieznośnie moim barkom, plecom... Musiałem się położyć i jak chore zwierzę dotknąć ziemi całym ciałem. Pamiętam, że! gryzłem jakieś zielska, żeby nie wyć, bo nie krzyk, tylko wy- ] cie narastało gdzieś w głębi, podchodziło ku gardłu, dławiło w krtani. Nie myślałem o niczym. Ból serca — fizyczny ból — i w połączeniu z zamieszaniem, które ogarnęło mój umysł, : uczyniły ze mnie nagle istotę chorą. Doszło do tego, że potęgujące się cierpienie wydarło mi z ust okrzyk: „mamo", i że zaraz potem pełen przerażenia zacząłem szeptać: „nie, nie!" Ułożyłem sobie długi rejestr pytań, które chciałem zadać mojej matce, kiedy ją wreszcie odnajdę i jeszcze dłuższy wykaz spraw, w które miałem ją wtajemniczyć. Od lat przerzucałem 220 w myśli tematy, jakie poruszę, doznania i uczucia godne tylko jej uwagi. Chce mi się teraz śmiać z tych nadziei i spekulacji: „są rzeczy, których tylko matka potrafi wysłuchać. Zaleczyć ropiejące rany pamięci"... Przyszedłem tu, odnalazłem ją i co powiedziałem? Jaki ciężar zdołałem przerzucić na jej barki? Wszystko okazało się złudzeniem, oszustwem, kłamstwem. Kłamała dziecinna radość trutnia przy niej, świadomość, że jest odpoczynkiem, spokojem, kimś jedynie życzliwym, wyrozumiałym i naprawdę bliskim. Kłamstwem była podsunięta przez nią myśl, że życie rozpoczyna się dla nas, życie nowe, odmienne, choć utkane ze starych wspomnień. Nie jestem wcale inny, moje życie nie stało się inne. Skosztowałem strawy umarłych i muszę teraz wrócić do mojego piekła, jak wracała do Tartaru Persefona. Pozostanę na zawsze jednym z tych ludzi, o których mówiła Alicja, że nie umieją zapomnieć, że czekają na jakieś zmiany w świecie, aby móc w nim żyć, aby być w zgodzie z ludźmi i samym sobą. A tamta? Więc dlatego przeraziła się mnie w pierwszej chwili, dlatego zaszyła w kąt pokoju, bo bała się nie Elżbiety, tylko własnego rozczarowania. Przewidywała je, wyczuła od razu, że jestem kimś obcym i że córka przejrzy w końcu jej grę. Moje imię... Teraz wiem, dlaczego nie mogła sobie przypomnieć żadnego z nadanych mi w dzieciństwie zdrobnień, dlaczego dziwiła się, że nie pamiętam starszej siostry. Bo Elżbieta była starsza, starsza, ją także zdumiało moje stwierdzenie, że ma trzydzieści lat. Zdradziłem się właśnie wtedy. A potem? Nie poznawałem ścian, sprzętów, bredziłem o jakichś irysach... Jak to się stało, że nie spostrzegłem od razu tych rozbieżności, że upierałem się przy pewnych wspomnieniach, które dla nich nie istniały, jak dla mnie jeziorko w lesie, tatarak, rysunki tamtego chłopca? To dlatego Elżbieta chciała biec po dokumenty, o których opowiadałem jej matce w altanie. Niech więc dowie się, że przejrzałem ją, wiedziałem od razu, że trzeba się strzec tych przenikliwych oczu, tych zaciętych ust. Poczułem cień ulgi, wstałem i poszedłem w stronę wsi. Zmęczenie długim marszem stępiło mój gniew. Ogród był ciemny, pusty, ale przecież prosiłem z rana o chwilę rozmo- i wy, chciałem pomówić z nią o naszych planach na przyszłość. Naszych? Nie myśleć o tym, przestać myśleć! Wiedziałem, że zastanę ją właśnie tam, w dusznej altanie, gdzie po raz pierwszy spojrzała na mnie z nienawiścią, nie jako na obcego, bo tego nie była jeszcze pewna, ale już jako na intruza odbierającego jej tę odrobinę matczynej miłości, którą zdołała dla siebie wywalczyć ofiarą całego życia, ofiarą może już zbędną, może już zapomnianą przez matkę zapatrzoną w syna? W altanie było zupełnie ciemno, ale czerwony ogieniek, którego szukałem, czekał na moje wejście, uniósł się w górę, oświetlił jej policzki, oczy. Patrzyła badawczo i chciwie, wychylona ku przodowi, czekająca na moje słowa. Ale ja milczałem. Nie czułem się już podniecony ani gniewny, byłem znużony tak, że nie wiedziałem sam, czego przed chwilą chciałem od tej zupełnie obcej, nieprzyjaznej mi kobiety. Starała się mówić spokojnie, ale jej głos był o ton niższy, głuchy, obcy. — Może nawet lepiej, że stało się właśnie tak. Unikniemy przykrych wyjaśnień, niepotrzebnych już konfrontacji. Milczałem. Musiała mówić dalej, ale przychodziło jej to z wielkim trudem. — Przyszedł pan ^chyba, żeby powiedzieć, że chce nas opuścić? To słowo „pan", choć mogłem go oczekiwać, odczułem jak uderzenie. Poruszyłem głową i ponieważ nie mogła odgadnąć, czy oznacza to zgodę czy też odmowę, przeraziła się, wstała, podeszła zupełnie blisko. — Co pan powiedział? — Nic. Nie chciało mi się nic mówić, o nic walczyć, nikogo oskarżać. Odwróciłem się i wyszedłem z altany. Dogoniła mnie i stanęła na ścieżce, zagradzając przejście. Widziałem teraz 222 jej twarz, była ściągnięta grymasem bólu czy też niepokoju. Tak, niepokoju, bała się o coś i właśnie dlatego powiedziałem ostro: — Co jeszcze? Zmieszała się, spłoszyła i nagle stała się podobna do matki. Wyłamując w stawach palce, jąkając się, zaczęła: — Ona nie wie o niczym. Zasłoniłam ją wtedy, wyprowadziłam z kuchni. Jeżeli pan... jeżeli pan będzie mówił z nią tak, jak ze mną, ona tego nie zniesie. Nie trzeba tak... — Nie mówiłem z panią. To nieprawda. — Wszystko nieprawda, wiem. Także to, że jest pan oszustem. Skrzywdziłam pana, ale proszę nie karać jej, jest i tak półprzytomna, pan chyba zauważył, że chwilami wracają jej dawne urojenia, to skutki ciężkiej choroby. Niech pan się na niej nie mści, przecież była dla pana dobra. Umilkła, a potem dodała z trudem, spuszczając oczy: — Kochała pana. — To był drugi cios nie zamierzony, ale silniejszy od zaplanowanego przejścia na formę „pan". Kochała mnie... To jedno liczyło się dla niej, moje uczucia nie wchodziły w ogóle w rachubę. Powiedziałem bardzo szorstko: — Tylko nie to. Nie tak. Chciała pani, żebym odszedł. A teraz? Czego pani jeszcze chce? Wyszeptała: — Nie wiem. Sama nie wiem. Ale teraz wiedziałem ja. Dotknąłem jej ramienia, po raz ostatni spojrzałem na tę zmiętą, biedną twarz, twarz przez nikogo nie kochaną i w porywie nagłej litości popchnąłem Elżbietę lekko w stronę domu. — Niech pani wraca do matki. Ona potrzebuje pani. Rano nie będzie mnie już w tym domu. Wahała się, odwróciła głowę. Była bliska płaczu. — I co jej powiem? Fala litości już odpłynęła, słabość tej kobiety wyzwoliła we mnie najgorsze instynkty. Wzruszyłem ramionami. — To już nie moja rzecz — i odszedłem szybko nie odwracając się, dopiero teraz pełen nienawiści do niej, do siebie, do całego świata. 223 Poszedłem do lasu, ale noc była bezgwiezdna, potykałem się co chwila o korzenie drzew. Wróciłem na drogę, minąłem kościół, dom i nagle w zupełnych ciemnościach zobaczyłem światełko. Machinalnie skierowałem się w tamtą stronę i szedłem tak długo, aż ucisk w skroniach zelżał, mogłem nareszcie myśleć. Pół godziny. Dawałem sobie pół godziny na powzięcie ostatecznej decyzji czy odejdę stąd zaraz, jeszcze w nocy, czy też poczekam na świt. W ciągu tego czasu powinienem już wiedzieć, jak postąpić, aby nie odpłacać złem za dobro, za tę odrobinę uczucia, którym darząc syna obdarzyła przelotnie i mnie. Utwierdzić ją w celowości dalszego czekania, przypomnieć sobie, że znałem w lagrze jakiegoś Tadeusza? Co dalej? Że żyje, ale jest teraz Niemcem nieświadomym swego pochodzenia? Że żyje, ale nie chce powrócić do kraju, albo powrócić nie może, jest ciężko chory, jest kaleką, doświadczalnym, królikiem? Że nie pamięta adresu, nazwiska, albo po prostu nie chce wrócić, zapomniał? Umarł? Wszystkie te wersje mogły być prawdziwe i były jednakowo nie do przyjęcia, odrzuciłem je. Pozostaje dla niej tylko alternatywa: zapomnieć, wyrzucić z pamięci, żeby nareszcie żyć, albo łudzić się, czekać do końca, żeby móc znieść życie, żeby móc istnieć. Roześmiałem się, ten śmiech wywołała myśl, że znajdujemy się w podobnej, prawie identycznej sytuacji. Poczułem złą radość, ale także i ulgę, że chyba po raz pierwszy od lat myślę najpierw o matce, a dopiero potem o sobie. Było to jakieś zadośćuczynienie dla tamtej, nieznanej. Prawdziwej. Znalazłem się przed oświetlonym oknem wiejskiej gospody. Pchnąłem drzwi i buchnęło na mnie zapachem piwa, dymu, ludzkiego potu. W prostokątnej salce przy stolikach pełno było mężczyzn rozgrzanych głośną rozmową i alkoholem. Minąłem zalany kawą bufet, przepchałem się do pustego stolika w kącie i kazałem sobie podać setkę. Musiałem napić się koniaku, wódki, byle czego, znów czułem, że mam chore serce. Ludzie rozmawiali, krzyczeli, spierali się o coś, wybuchali śmiechem. Siedziałem bez myśli i bez ruchu, ktoś otwo- rzył w pobliżu okno, nie było już tak duszno, poczułem się lepiej, znacznie lepiej, prawie dobrze. Wypiłem jeszcze jeden kieliszek, potem nie liczyłem już, po prostu: następny, następny. Mogłem nareszcie odprężyć się, odpocząć, nie myśleć. Musiałem zasnąć, bo wyniosłem się stamtąd dopiero ponaglony przed bufetową, która oznajmiła, że już późno, lokal się zamyka. Byłem jednym z ostatnich gości, salka została już przewietrzona, otwarte drzwi zapraszały do wyjścia. Który to już raz szedłem dzisiaj tędy w kierunku domu? Czy wszystkie początki i zakończenia moich kolejnych wcieleń związane będą z tą czy inną wiejską drogą? Wegerich, Wegerich. Reflektory. Taniec ludzi — cieni na szosie. Żyję! Ramiona małej Francuzki wzniesione ku górze, jej krzyk: Maman! Je suis la, vivante! Dom, dom. Damoj! Mama! Mamo! Znowu ciemność, przydrożne rowy, chwasty. Babka zwyczajna — Jasnota. Nie zataczałem się już na pobocza i szedłem środkiem drogi, słysząc stuk własnych kroków, kiedy wróciła pokusa: podejść jeszcze raz jak przed paroma dniami do furtki, pchnąć ją, spojrzeć na dom. Ten, który mógłbym może odnaleźć, gdybym rozpoczął wszystko od nowa, który gdzieś musi być, jest, czeka, w oknach palą się światła i zapraszają do wnętrza. Stanąć znowu w ogrodzie, znów patrzeć na otwierające się okno, przeżyć jeszcze jeden dreszcz wzruszenia, jeszcze jeden powrót jak Persefona. Nie jestem wcale pijany, widzę już te światła, świadomie idę w ich kierunku, a one nie znikają jak we śnie, tylko stają się coraz bliższe, mocniejsze. Idę, przyśpieszam kroku... To były światła ciężarowego wozu stojącego niedaleko otwartej furtki. Dwóch mężczyzn zmieniało koło, radzili nad czymś, spierali się. Może przedtem brali wodę z ogrodowej studni? Minąłem ich, ale przypomniała mi się otwarta furtka i wróciła pokusa, a wraz z nią pierwsza naprawdę trzeźwa myśl: teczka, muszę wrócić po teczkę. Jest noc, nie spotkam 224 225 nikogo, wrócę tylko na chwilę, rozpłynę się w ciemności ogrodu. W cieple domu, który już śpi. Zawróciłem^ zostawiłem furtkę otwartą — nie warto było jej zamykać na tak krótki czas — i stanąłem na ścieżce, raz jeszcze wpatrzony w dom. Był cichy, nie oświetlony, jakby martwy. Zastanawiałem się nad tym, czy uda mi się wejść do mego pokoju przez okno i poszukałem w kieszeni elektrycznej latarki, ale ledwo błysnęła w ciemnościach, usłyszałem za sobą szept: — Proszę zgasić! Teren jest równy, zupełnie gładki. Elżbieta stała tuż przy mnie. — Nic nie widzę. — Do domu kilkadziesiąt kroków. Idzie pan ze mną? — Idę. — Jeszcze jedno: proszę nic nie mówić w sieni, za wejściowymi drzwiami skręcić od razu do kuchni. Musi pan tam przeczekać. — Przeczekać? Co? — Atak. Nie mogę teraz mówić. — Wejść? — Tak. Teraz. Szybko i cicho. Wszedłem i zakradłem się do nie oświetlonej kuchni, ale zostawiłem niewielką szparę, przez którą zobaczyłem „mamę" otwierającą drzwi i przystającą w progu swego pokoju. Była w jakimś długim, ciepłym szlafroku, a mimo to kuliła się z zimna i zaciskała rękę na jego klapach, podciągając je aż pod szyję. Elżbieta weszła dopiero teraz zatrzaskując hałaśliwie drzwi. W przedpokoju było ciemno, tamta trzymała świecę w drugiej ręce i dostrzegłem jej skupioną twarz, oczy wpatrzone w głąb korytarza. Prawie krzyknęła: — Kto tam? Nie wchodzić! Elżbieta wynurzyła się z cienia. — To tylko ja, mamo. — Widziałam jak zajechali. Buda, wielka buda. Nie wpuszczaj ich. — Nie, naturalnie, że nie. — I nie bój się. Ja ciebie nie dam! — Wracaj do pokoju. W sieni przeciąg, zimno. Elżbieta zbliżyła się o krok. Tamta wyciągnęła rękę. 226 — Przyjechali po ciebie, wiesz? Ta pielęgniarka w białym czepeczku, w zielonym fartuchu... Najpierw Tadzio, teraz ty. Im wszystkiego mało. Czemu stoją tak długo przed domem? Nie chcą odjechać bez ciebie? — Mamo, to nie tamci. To swoi. Roześmiała się chrapliwie, nieprzyjemnie. — Kto? Chłopcy z lasu? Skąd mieliby taką ciężarówkę? Naiwna jesteś. Sama widzisz, że nie maskują się nawet: stoją i nie gaszą reflektorów. Widzisz stąd biały czepek? Zdarłam go jej dzisiaj z głowy i znów go ma. — Jestem pewna, że zaraz odjadą. — Podejdź bliżej. A teraz przyznaj się: dostałaś od nich cukierek i próbujesz mnie okłamać? Zobaczyłem ramię Elżbiety na jej przygarbionych plecach. — Mamo, to naprawdę nie oni. Krzyknęła prawie w pasji: . — Nie wierz im! Tamci mówili to samo: że pielęgniarka tylko sprawdzi czy w domu nie ma chorych. I wpuściłam ich, a oni zobaczyli go i zabrali. Ty nie wpuszczaj. Zarygluj drzwi! — Są zamknięte. — Na klucz! Na klucz! Zostanę tu, pod drzwiami, nie upieraj się, rób co mówię, jesteś jeszcze mała, głupia, nic nie rozumiesz, ale ja wiem i drugi raz nie dam się oszukać. Gaszę świecę, zobacz czy nie ma światła w kuchni. Dobrze, że nie zapaliłam lampy w pokoju. Ale okno! Zamknij u mnie okno! Tylko nie hałasuj, idź na paluszkach. Przez chwilę nie słyszałem nic prócz bicia kuchennego zegara. Była północ. Znowu zaczęła szeptać: — Elżbieta? Teraz stań tutaj, przy mnie. Nie oderwą mnie od ciebie nawet siłą. — Może jednak zapalę świecę? — Nie, nie, dzieci nie powinny bawić się zapałkami. Czy jesteśmy tutaj tylko my dwie? Nic nie mów. Muszę słuchać. Rozkrzyżuję się na drzwiach, jeżeli będzie trzeba. — Nie krzycz. Pomyślą, że nikogo nie ma w domu i odjadą. Usłyszałem stłumiony śmiech. — To dobra myśl. Dom cichy, ciemny, teraz ja ich wywiodę w pole, teraz moja kolej. Drzwi nie puszczą, opieram się 227 mocno, ale oddycham. Za często oddycham. Słyszysz mój| oddech? — Tak. — Oni chyba nie słyszą, są dopiero w ogrodzie. Jak myślisz, słyszeli mnie? — Nie. Na pewno nie. To zresztą nie byli oni, mówiłam ci. — Chłopców z lasu nie wpuścimy także. Niemcy wzięliby potem zakładników, wzięliby mnie, zostałabyś sama, a ty się boisz. Powiedz, nawet teraz, chociaż jesteśmy razem, boisz się? — Tak, mamo. — Wiedziałam. I nie mogłabyś żyć beze mnie, prawda? Zawsze razem, razem, odkąd zabrali Tadzia. Pamiętasz go? — Mamo, proszę cię... — Wolisz o nim nie wspominać, teraz żałujesz, że kiedy jeszcze nie umiał dobrze mówić, przedrzeźniałaś: „blat, bla-ciszek". Nie lubiłaś go, prawda? Moja czarnuszko! Nawet tamci ciebie nie chcieli. A on miał takie jasne, wijące się włosy. Tamci... Szarpałam się z nimi, wyrywałam go z rąk. Mówiłam: Nie dam! Nie! Nie! Uderzyła pięściami w drzwi. — Mamo! — Boże, co ja zrobiłam? Teraz przyjdą po ciebie. A ja tracę siły. Elżbieto! — Jestem tu, mamo. Była chwila ciszy, potem usłyszałem słabe westchnienie i głos córki: — Chodź, oprzyj się o mnie mocniej, zaraz wejdziemy do pokoju, położysz się, odpoczniesz. Nastąpiły odgłosy szamotania się. — Nie, nie! Puść mnie. Tam ciemno. To grób. Nie wejdę, nie chcę! — Zaraz będzie jasno. W pokoju naprzeciwko błysnęło światło. Elżbieta musiała przekręcić w ciemnościach kontakt, znajdujący się tuż przy drzwiach. Potem drzwi zamknęły się, nastała cisza. Wyśliznąłem się z kuchni, w świetle latarki odszukałem teczkę i narzuciłem marynarkę. Byłem gotów do drogi. Śpie- 228 szyłem się, chciałem podjechać ciężarówką do najbliższego przystanku autobusu albo posiedzieć w jej wnętrzu parę godzin, ale wozu już nie było. Najpierw prawie biegłem, dopóki nie przeszył mnie znajomy ból, nie zdławił oddechu. Musiałem stanąć. Potem powlokłem się w kierunku wieży i na jakiejś kamiennej ławie siedziałem długo, zupełnie bez sił. Idę znajomą drogą. Rzeka, most, zielone łąki, wzgórze. Nie śpieszę się, ale oto już szczyt, moja topola. I nagle — olśnienie: spoza horyzontu wypływa olbrzymia, gorejąca półkula, niebo wokół niej robi się srebrne, potem perłowe, ale prześwitujące różowo, rozżarzona półkula rośnie, staje się kulą, rozpływa się, rozlewa, jej czerwień wsiąka w różowość nieba, jakaś błękitnawa smuga przepływa dołem, odcina ją od ziemi. Wzeszło słońce. Odwracam oczy, patrzę teraz na wierzbową aleję, którą wrócę, która mnie sprowadzi znowu w dół, ale nie czuję nic, nie myślę o niczym przykrym. Ciekawe, czy odnajdę gałązkę drgającą przed kilku dniami w rytmie mojego serca? Kilka dni — a już topola przestała kwitnąć i rozrzucać nasiona, leżą teraz na wzgórzu w kłębach brudnawej waty. A gałązka? Mógł ją ktoś zerwać i ogołocić z liści, mógł złamać wiatr podczas ostatniej burzy. Mniejsza o nią i o nadzieję, którą wtedy wiązałem z drganiem tej witki. Jest świeży ranek, chłodny ale już świetlisty, zapowiadający upalny dzień. Trzeba przemóc ociężałość, wstać i iść, przede mną daleka droga. Wczoraj tej wódki było za dużo: następny i jeszcze następny. Mam obrzydliwy smak w ustach, język suchy, chce mi się zanurzyć w zimnej wodzie, chce mi się pić. Sięgam ręką do kieszeni marynarki i czuję w dłoni jakiś chłodny okrągły kształt, wyciągam rękę — to nic osobliwego, to tylko jabłko. Wiem, skąd się tam wzięło. Od paru dni znajdowałem jabłka codziennie, jej ręce wkładały mi do kieszeni przed każdym spacerem owoce przechowywane starannie w spiżarni. Widziałem 229 fl! flili I [l lii. ii ] jgl..... półki, na których stały rzędem, niektóre już nadpsute, ale wciąż jeszcze w kolorach, pachnące jesiennym sadem. Teraz trzymam w ręku jedno z nich. Jest ciemnoczerwone, o delikatnej, przywiędłej skórce. Chyba dość soczyste? Jego sok powinien być czerwony. Co mi to przypomina? Już wiem: owoc jedynego drzewa, które rosło w królestwie piekieł, zerwanie granatu przez Persefonę, skosztowanie przez nią strawy umarłych, rozpacz Demeter, powroty, ustawiczne rozstania i powroty. Tartar. Stoję u wylotu wierzbowej alei. Patrzę na czerwoną kulę słońca, na purpurowy owoc i nagle, bez żadnych wahań, namysłów, wątpliwości, robię to, co muszę zrobić, żeby móc żyć. Odrzucam jabłko granatu. Spis treści Warszawa — Obory 1970 r. Część pierwsza W cieniu topoli 5 Część druga Toni Wegerich 71 Część trzecia Po tamtej stronie 160 Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1973. Wydanie II Nakład 10.280 egz. Ark. wyd. 12; ark druk. 14,5 Papier druk. mat., kl. III, 65 g, 92XH4 Oddano do składania 4. IV. 1973 r. Podpisano do druku 16. VIII. 1973 r. Druk ukończono w listopadzie 1973 r. Skład wykonały Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu Zam. wyd. 828; druk. 282/73. B-018-2336 Druk i oprawa Zakłady Graficzne w Toruniu — Zam. 2103 — D-10 Cena zł 17.— Printed in Poland ¦•¦/•* 1.*