NIGEL BARLEY Bezpieczny sport Przełożyła Ewa T. Szyler Copyright © Nigel Barley 1988 Tytuł oryginału: Not A Hazardous Sport Copyright © for the Polish translation by Ewa T. Szyler, 2000 Okładkę i strony tytułowe opracował Zbigniew Karaszewski Fotografie na okładce: Figurki z teatru cieni {wayang kulit) - © East News/Sipa Press Pola ryżowe - © East News/Rapho Mapki: Brunon Nowicki Redaktor serii: Monika Machlejd-Ziemkiewicz Redaktor techniczny: Elżbieta Urbańska Wydanie pierwsze Warszawa 2000 ISBN 83-7255-569-9 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Łamanie: Klara Łacisz Druk i oprawa: Opolskie Zakłady Graficzne SA 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 Wstęp Zgodnie ze zwyczajem antropolodzy opisują inne ludy w tekstach mających formę akademickich monografii. Autorzy tych cokolwiek suchych i poważnych tomów są wszystkowiedzący i olimpijsko nieomylni. Dysponują nie tylko przenikliwą kulturową intuicją, która przewyższa zmysł kulturowy tubylców, ale też nigdy nie popełniają błędów, nigdy nie dają się oszukać innym ani samym sobie. Na mapach obcych kultur, które nam przedstawiają, nie ma ślepych zaułków. Autorzy ci pozbawieni są jakichkolwiek emocji. Nigdy nie odczuwają entuzjazmu ani przygnębienia. A przede wszystkim nigdy nie deklarują, czy lubią, czy nie lubią ludzi, którymi się zajmują. Ta książka nie jest taką monografią. Opisuje pierwsze wysiłki na rzecz zbliżenia się do „nowego" ludu - w gruncie rzeczy do „nowego" kontynentu. Dokumentuje fałszywe tropy i niekompetencję językową, ukazuje błędność uprzedzeń oraz cudze i własne szachrajstwa. Nade wszystko zaś nie sprzedaje uogólnień, lecz przygląda się poszczególnym jednostkom. Ze ściśle antropologicznego punktu widzenia obserwacje te są zaburzone przez fakt, że do kontaktów nie dochodziło za pośrednictwem języka lokalnego, lecz języka indonezyjskiego. W Republice Indonezji istnieją dziesiątki, jeśli nie setki, lokalnych języków. Pierwsze zbliżenie następuje więc zawsze poprzez język urzędowy, a posługiwanie się nim wskazuje na wstępną naturę nawiązanych kontaktów. Niemniej kontakty, o których mowa w tej książce, trwające przez ponad dwa lata, przerodziły się w związki pełne prawdziwie osobistych i uczuciowych treści. Monografie pisane są od końca. Narzucają fałszywy porządek rzeczywistości, w której wszystko wzajemnie do siebie pasuje. Ta książka była pisana w czasie trwania dokumentowanych w niej doświadczeń. Mogłaby powstać zupełnie inna praca, gdyby za jej punkt wyjścia wziąć wspaniały spichlerz ryżowy Toradżan, który stoi obecnie w Muzeum Ludzkości w Londynie i gdyby ukazać w niej aspekt etnograficzny, finansowy i muzealniczy planu jego budowy. Ale nie taka była kolej rzeczy. W realizacji przedsięwzięcia, o którym mowa w niniejszej książce, pomagało wiele osób. W Anglii dyrektor i członkowie zarządu British Museum zechcieli dostrzec możliwość sfinansowania tak niepewnej inicjatywy. Bez niesłabnącego wsparcia i zrozumienia Jean Rankine i Malcolma McLeoda nigdy by się to nie udało. W Indonezji podziękowania należą się Ibu Hariyati Soeba-dio z Departemen Pendidikan dan Kebudayaan, bapakowi* Yoopowi Avemu i Lutherowi Barrungowi z Departemen Par-postel - oni bowiem przeprowadzili mnie za rękę urzędniczymi ścieżkami, po których bez ich stałej życzliwości nie umiałbym się poruszać. Bapak Yakob Bupati z Tana Toraja, bapak Patandianan z Sospolu i Nico Pasaka też zawsze służyli mi pomocą. Doktorowi Silasowi Tarrupadangowi z Mamasy składam serdeczne podziękowania za szczodrą gościnność i wsparcie. Profesor Ibu Abbas z Hasanuddin University kosztem własnych zobowiązań ratował mnie w chwili wielkiej potrzeby. Antyuznanie należy się bapakowi W. Arlenowi z Biura Imigracyjnego w Ujung Pandang. Wdzięczny jestem Jego Ekscelencji bapakowi Suhartoyowi i bapakowi Hidayatowi z ambasady Indonezji w Londynie. Szczególne słowa podzięki kieruję do bapaka W. Miftacha, również z ambasady Indonezji w Londynie, za przyjazne wsparcie i asystę w czasie realizacji przedsięwzięcia. Torajan Foundation w Dżakarcie - zwłaszcza bapak J. Pa-rapak i bapak H. Parinding - od samego początku uczestniczyła z wielkim zaangażowaniem w organizacji wystawy, wspomagając ją finansowo, podobnie jak Garuda Indonesia. Bez dodającej otuchy sympatii, pomocy i zrozumienia ze strony Sallehuddina bin Hajji Abdullaha Saniego projekt nie mógłby ani powstać, ani się urzeczywistnić. Ponad wszystko zaś dziękuję wielu zwykłym Toradżanom, mężczyznom i kobietom, którzy przyjęli mnie do swych serc i pomagali mi, nie myśląc o nagrodzie czy własnej korzyści. Nigel Barley * Bapak, pak - dosł. ojciec; słowo określające czyjąś wysoką pozycję społeczną, wysokie stanowisko. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Wyjazdy w nieznane Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem. Zawsze tak mi się wydawało, ale lepiej się poczułem, uzyskawszy potwierdzenie tej opinii, czarno na białym, z renomowanego towarzystwa ubezpieczeniowego o niepodważalnej uczciwości. Takie towarzystwo w końcu powinno się na tym znać. Polisa uwieńczyła obszerną korespondencję, utrzymywaną bardziej w duchu obojętnego zainteresowania niż wnikliwych dociekań. Ubezpieczyłem swoje zdrowie na okres dwumiesięcznej podróży, której celem było przeprowadzenie badań w terenie i okazałem się na tyle niemądry, by przeczytać spisane maczkiem warunki umowy. Nie byłem ubezpieczony od skutków wybuchu nuklearnego ani nacjonalizacji przez obcy rząd. Co gorsza, byłem ubezpieczony na wypadek uprowadzenia, i to na okres dwunastu miesięcy. Surowo zabraniano skoków ze spadochronem oraz uprawiania „innych niebezpiecznych dyscyplin sportowych". Miałem więc oficjalne świadectwo: Antropologia nie jest niebezpiecznym sportem. Ekwipunek rozłożony na łóżku zdawał się kwestionować powyższe twierdzenie. Były tam tabletki do uzdatniania wody, środki przeciw dwóm odmianom malarii, przeciw grzybicy stóp, ropiejącym wrzodom i ropowicy woreczka łzowego, czerwonce pełzakowej, katarowi siennemu, oparzeniom słonecznym, wszom, kleszczom i chorobie morskiej. Dużo, dużo później uświadomiłem sobie, że zapomniałem o aspirynie. Wyprawa miała być raczej trudna niż łatwa: ostatnie starcie wyraźnie słabnącego organizmu z bezwzględną topografią (pewnie wszystko trzeba będzie dźwigać po górach albo przenosić przez wąwozy), ostatni akt wiary w fizyczną wydolność przed przyznaniem się, że życie miejskie i wiek średni poczyniły nieodwracalne spustoszenia. W jednym rogu stał nowy plecak - opalizował zielenią niczym pancerz tropikalnego chrabąszcza. Obok krzepiąco lśniły nowe buty - emanowały obietnicą nieprzemakalnej trwałości. Aparaty fotograficzne zostały wyczyszczone i wyregulowane. Wszystkich pomniejszych zadań dopatrzyłem jak żołnierz, który czyści i smaruje karabin przed bitwą. Teraz, w posępnym oczekiwaniu na odlot, dowcip stępiał, zmysły ucichły. Nadeszła chwila, gdy siedząc na walizkach, odczuwa się jedynie głębokie przygnębienie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co pcha antropologów w teren. Może to tylko triumf zwykłego wścibstwa nad rozsądną ostrożnością, a może niedoskonałość pamięci ludzkiej, która nie przechowuje wspomnień o niewygodach i nudzie, towarzyszących większości zajęć w terenie. Może to monotonia miejskiego życia, ogłupiające uporządkowanie egzystencji. Wyjazd jest często wywoływany przez stosunkowo drobne wydarzenia, które zmieniają nasze spojrzenie na codzienną rutynę. Pamiętam, jaką pokusę odczułem, gdy pękate opracowanie pod tytułem „Wykorzystanie komputerów w antropologii" wylądowało na moim biurku dokładnie w momencie, gdy od czterdziestu minut przewijałem ręcznie taśmę w maszynie do pisania - była to bowiem maszyna tak stara, że żadna z dostępnych na rynku taśm już do niej nie pasowała. Chodzi też o to, że wyjazd w teren jest wysiłkiem nakierowanym w większej mierze na rozwiązanie własnych, bardzo osobistych problemów badacza niż na zgłębianie innych kultur. W tym zawodzie często traktuje się go jak panaceum na wszelkie dolegliwości. Rozbite małżeństwo? Jedź i popracuj w terenie, by odzyskać utracone perspektywy. Przygnębienie z powodu braku awansu? Dzięki pracy w terenie będziesz mieć inne zmartwienia. Bez względu na przyczynę zew terenu jest dla każdego etnografa równie oczywisty, jak dla muzułmanina nieodparta potrzeba pilnego udania się do Mekki. Dokąd jechać? Tym razem nie do Afryki Zachodniej, lecz w nowe miejsce. Studenci często pytają mnie o radę, dokąd mają się wybrać w teren. Niektórymi kieruje nieubłagany demon pracy nad jednym tematem, powiedzmy: obrzezanie kobiet czy kowalstwo. Tym nietrudno doradzać. Inni najzwyczajniej zakochują się w jakiejś części świata. Z tymi też jest łatwo. Taki romans daje równie dobre oparcie - gdy trzeba się borykać z trudnościami i rozczarowaniami, których dostarcza etnografia - jak każda inna bardziej teoretyczna obsesja. Jest też trzecia, najtrudniejsza grupa, do której sam powinienem był się tym razem zaliczyć, a którą jeden z kolegów nieuprzejmie nazwał socjaldemokracją antropologii - ci mianowicie, którzy lepiej wiedzą, czego chcą uniknąć, niż co chcieliby badać. Doradzając ludziom z tej grupy, zadawałem zwykle pytanie w rodzaju: Czemu nie pojechać tam, gdzie mieszkańcy są piękni i przyjaźni, gdzie jedzenie będzie ci smakowało i gdzie rosną ładne kwiatki? Z takich miejsc wraca się zwykle ze znakomitymi pracami. Tym razem musiałem zadać takie pytanie samemu sobie. Skoro Afryka Zachodnia nie wchodziła w grę, odpowiedź była oczywista - Indonezja. Należało zasięgnąć w tej sprawie języka. Udałem się po poradę do znakomitego znawcy Indonezji - Holendra, naturalnie, a zatem człowieka bardziej angielskiego niż jakikolwiek Anglik: marynarka w pepitkę, długie, elegancko wymawiane samogłoski i fajka a’la Sherlock Holmes. Wskazał na mnie cybuchem. - Cierpi pan na mentalną menopauzę - rzekł, pykając obficie. - Potrzeba panu absolutnej zmiany. Antropolodzy, udając się na swoje pierwsze badania w terenie, dokonują wielkiego odkrycia, tego mianowicie, że tubylcy różnią się od ich ziomków: w pańskim przypadku, że Dowayowie są inni niż Anglicy. Ale nigdy nie pojmują w pełni, że każdy lud jest inny niż pozostałe. Całymi latami będzie pan patrzył na innych jak na Dowayów. Ma pan już pieniądze? - Jeszcze nie. Ale najprawdopodobniej zdobędę jakieś fundusze. W pracy badawczej najsmutniejsze jest to, że młodym, którzy mają dużo czasu, nikt nie chce dać pieniędzy. Kiedy wypracujesz już sobie jakąś pozycję w zawodzie, potrafisz zwykle przekonać sponsora, by dał ci trochę grosza, ale wtedy jest już raczej za późno, by dokonać czegoś ważnego. - Granty to cudowna rzecz. Często myślałem o tym, by napisać książkę o różnicach między tym, na co są przyznawane, a tym, na co są wydawane. Mój samochód - wykonał gest w stronę okna - to grant na przepisanie mojej książki. Siedziałem po nocach przez sześć tygodni i zrobiłem wszystko sam. Nie jest to bardzo dobry samochód, ale i książka nie była bardzo dobra. Ożeniłem się dzięki grantowi, który dostałem na studia nad Aczinami*. Moja pierwsza córka to grant, dzięki któremu mogłem odwiedzić placówki naukowe zajmujące się Indonezją w Niemczech. Ot, akademicy - ubóstwo w dobrym tonie. * Aczinowie - lud zamieszkujący północną Sumatrę. - Rozwiódł się pan niedawno. Na to też dostał pan jakiś grant? - Nie... Za to akurat sam zapłaciłem. Ale warto było. - Dokąd więc mam jechać? Pyknął z fajki. - Niech pan jedzie na Celebes*. Jeśli ktoś pana spyta dlaczego, wyjaśni pan, że tamtejsze dzieci mają spiczaste uszy. - Spiczaste uszy? Jak Mr Spock**? - Właśnie. - Ale dlaczego? Wypuścił chmurę dymu niczym indonezyjski wulkan i uśmiechnął się tajemniczo. - Jak pan pojedzie, to się pan dowie. Połknąłem haczyk. Pojadę na wyspę Celebes należącą do Indonezji i będę oglądał spiczaste uszy tamtejszych dzieci. Oczekiwanie na podróż może być przyjemne. Ale pospieszne przygotowania nie mają w sobie nic przyjemnego. Szczepienia. Czy należy wierzyć, że ospa rzeczywiście została „wypleniona"? - słówko ładne, ale i podejrzane. Wścieklizna? Jak duże jest prawdopodobieństwo, że pogryzie cię wściekły pies? W porządku, ale wścieklizną można się też zarazić wskutek podrapania przez kota lub dziobnięcia ptaka. Gamma-globu-lina? Amerykanie są jej zagorzałymi zwolennikami. Brytyjczycy w nią nie wierzą. Wyboru dokonuje się ostatecznie na chybił trafił, jak dziecko zagarniające słodycze pełną garścią. Ile koszul? Ile par skarpet? Nigdy nie masz dość rzeczy do noszenia, ale zawsze za dużo do niesienia. Garnki? Śpiwory? Na pewno będą chwile, gdy i jedne i drugie okażą się niezbędne, lecz czy warto taszczyć je przez całą Jawę? Przegląd zębów i stóp - własne ciało traktuje się jak uciążliwy towar na targu niewolnikami. Wreszcie czas na przewodniki i opracowania etnograficzne poprzedników. Każde ze źródeł mówi co innego. Nie sposób stworzyć na ich podstawie jednolitego obrazu, nie sposób zaplanować marszruty. Jedno ze źródeł powiada, że indonezyjskie statki to pływające piekło, dno dna, brud i ohyda. Inne przedstawia owe statki jako oazę rajskiego spokoju. Jeden z podróżników oświadcza, że jeździł asfaltowymi drogami, które inny podróżnik uważa za nieistniejące. * Celebes - nazwa indonezyjska: Sulawesi. ** Mr Spock - postać z filmu Star Trek, syn przybysza z planety Wulkan i Ziemianki. W przewodnikach było nie mniej fantazji niż w podaniach o granty. Jak nic pisał je mój Holender. Kolejny problem dotyczył faktu, że nie można polegać na opiniach autorów. Co dla jednego było „w przystępnej cenie", dla drugiego było „absurdalnie drogie". Jedyne wyjście to pojechać i sprawdzić na własnej skórze. Na pewnym etapie przygotowań szczególnie istotne wydają się mapy. Dają one złudne poczucie pewności, że wiadomo, dokąd się jedzie. Sprzedawcy map zdecydowanie wyróżniają się wśród księgarzy - należą do gatunku poczochrańców z okularami osadzonymi na czołach. - Mapa Celebesu? Charlie, jest tu ktoś, kto szuka mapy Celebesu. Charlie przyjrzał mi się bacznie zza sterty map. Najwyraźniej nie codziennie pojawiał się ktoś, kto pytał o mapę Celebesu. Charlie należał do gatunku noszących okulary na czubku nosa. - Nie mamy. Sami byśmy chcieli mieć jedną dla siebie. Chyba że panu dogadza przedwojenna, holenderska, na której nic nie ma. Indonezyjczycy nie wypuszczają z rąk praw autorskich. Wie pan. Boją się szpiegów. Albo może być wojskowa mapa amerykańska, ale ona składa się z trzech płacht, dwa na dwa każda. Kawał dobrej kartograficznej roboty. - Liczyłem na coś poręczniejszego. - Możemy dać polityczną wschodniej Malezji. Resztę weźmie pan z fizycznej mapy Borneo i parę centymetrów z południowego Celebesu, żeby był kwadrat. Ale jeśli wybiera się pan choćby piętnaście kilometrów poza stolicę, to obawiam się, że całość będzie nieprzydatna. Mamy natomiast mapę stolicy z alfabetycznym spisem ulic. Obejrzałem ją. Ile razy studiowano tę ambitną plątaninę ulic i alei, które w rzeczywistości stanowią gorące, pełne kurzu osiedla z jedną tylko prawdziwą drogą? - Nie, dziękuję. Poza tym nazwa się zmieniła. To już nie Makasar, tylko Ujung Pandang. Charlie spojrzał na mnie zaskoczony. - Drogi panie, to mapa z 1944 roku. W istocie. Spis ulic był po holendersku. Pieniędzy jak zwykle brakowało, należało zatem podzwonić po agencjach turystycznych i poszukać taniego biletu. Trudno mieć nadzieję na znalezienie bezpośredniego połączenia z Celebesem. Najlepiej dostać się do Singapuru i tam szukać dalej. Dziwi nie to, że opłaty różnią się w zależności od przewoźnika, ale to, że czystą niemożliwością jest zapłacić tyle samo za lot tym samym samolotem, należącym do tego samego przewoźnika. W miarę przecierania szlaku ceny stawały się coraz niższe, nazwy linii lotniczych coraz mniej realne i coraz więcej mówiące. Linia Finnair proponowała sztuczki w rodzaju „było, a nie ma". Linia Madair była droga, ale obiecywała, że przygód nie zabraknie. W końcu zdecydowałem się na linię Trzeciego Świata reklamującą się: „byle polecieć". W biurze na poddaszu przy Oxford Street spotkałem się z nerwowym niskim człowieczkiem, który był chodzącym przykładem wyniszczających skutków stresu - pomarszczony, roztrzęsiony, obgryzający paznokcie i dymiący jak komin. Otaczały go sterty papieru, telefon dzwonił bez przerwy. Zapłaciłem, mężczyzna zaczął wypisywać bilet. Dryn, dryn. - Słucham? Co takiego? Kto? O, Boże. Ach, tak. Bardzo mi przykro. Rzecz w tym, że o tej porze roku wszyscy chcą latać na Wschód, więc są kłopoty z miejscami. Tu nastąpiły pięciominutowe wyjaśnienia, mające na celu ułagodzenie kogoś z drugiego końca linii, kto okazywał wielkie wzburzenie. Agent odłożył słuchawkę i obgryzając paznokcie, dalej wypisywał bilet. Telefon zadzwonił znowu. - Słucham? Co takiego? Kiedy? O, Boże. Dobrze. Kłopot w tym, że o tej porze roku cała Azja lata na Zachód, więc są kłopoty z miejscami. Kolejne pięć minut uspokajających słów. Zaciągał się łapczywie. Dryn, dryn. - Słucham? Co takiego? O, Boże. Bardzo mi przykro. Nic podobnego nie przydarzyło mi się podczas tylu lat pracy. Ale pewnością go panu wysłałem! Wyciągnął z pliku jakiś bilet, wsadził go do koperty i zaczął bazgrolić adres. - Rzecz w tym, że o tej porze roku większość pracowników pocztowych wyjeżdża na urlop, więc są opóźnienia. Pełen najgorszych przeczuć schowałem bilet do kieszeni i wyszedłem. Tak oto nadszedł czas depresji przed odlotem. Przespacerowałem się po pokoju z plecakiem-pancerzem chrabąszcza, rozpakowałem go i wyrzuciłem połowę zawartości. Nie trzeba się było tak przejmować. Kiedy przyjechałem na lotnisko, okazało się, że w samolocie brakuje miejsc i nie ma innego samolotu w ciągu nadchodzącego tygodnia. Zadzwoniłem do nadwrażliwego agenta. - Co takiego? Kto? Nic podobnego nie przydarzyło mi się podczas tylu lat pracy. Rzecz w tym, że o tej porze roku dodatkowe loty bywają wstrzymane przez monsuny. Zwrócę panu wszystkie pieniądze. Już wkładam je do koperty. Czek nadszedł po kilku tygodniach - był niestety bez pokrycia. Mówi się, że każdy pozytyw potrzebuje negatywu, by definicja tego pierwszego stała się bardziej wyrazista, a jego pozycja w szerokim systemie wartości uległa wzmocnieniu. Rolę negatywu pełni zapewne wśród światowych linii lotniczych Aerofłot - czyli coś na kształt antylinii. Zamiast gładkich stewardów krzepkie wąsate strażniczki. Zamiast wyrafinowanego menu pieczone kurczaki. Między Londynem a Singapurem jedliśmy pieczone kurczaki pięć razy, czasem ciepłe, czasem zimne, niewątpliwie wszak - kurczaki. Żeby nie taszczyć bagażu z powrotem do domu, zdecydowałem się na jedyny tani lot tego dnia - na Aeroflot. Do powietrza cyrkulującego po pokładzie samolotu wprowadzono jakiś dziwny zapach, chyba olejek goździkowy. Był on szczególnie odczuwalny w toalecie - miejscu całkowicie pozbawionym jakiegokolwiek papieru - wskutek czego ludzie wychodzili stamtąd zasapani i czerwoni na twarzy. W chwilach wzmożonego napięcia, takich jak lądowanie, z otworów w suficie wydobywały się widoczne strumienie lodowatego powietrza, przypominające opary z suchego lodu, używanego podczas przedstawień teatralnych. Przeraziło to Japończyków, którzy myśląc, że wybuchł pożar, zaczęli piszczeć, aż strażniczka musiała ich skrzyczeć, po rosyjsku. Japończycy, jeśli nie przekonani, byli przynajmniej zastraszeni. Wytchnieniem od pieczonych kurczaków była zmiana samolotu w Moskwie. Późnym wieczorem, wydobywszy się z goździkowych wyziewów, stanęliśmy w kolejce, na schodach, pod dwudziestowatowymi żarówkami, przypominającymi komunalny lupanar. Strażniczki ruszyły w oczekujący tłum, wykrzykując jak sędziowie śledczy: „Lusaka!". A może „Osaka!"? Japończycy i Zambijczycy popychali się wzajem bez przekonania. Szczegółowo sprawdzono bilety. Przeszukano bagaże. Gniewny młody człowiek skontrolował paszporty, poruszając wargami podczas czytania ich treści linijka po linijce. Nalegał, byśmy zdjęli kapelusze i okulary. Mnie osobiście zmierzył, aby sprawdzić, czy mój aktualny wzrost odpowiada wpisanemu do paszportu. Nie mogłem uwierzyć, że liczby się zgadzają. Dziewczyna stojąca za mną była Francuzką i to gadatliwą, gotową opowiedzieć mi historię swego życia. Jechała do Australii, żeby wyjść za mąż. - Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży - oznajmiła dziarsko. Mając duże poczucie humoru, uznała pomiary mojej osoby za coś wyjątkowo zabawnego. - Biorą ci miarę na trumnę? - dziwiła się wesoło. Ponury młody człowiek nie docenił dowcipu i odesłał ją za karę na koniec kolejki. Jak w szkole. W istocie cała przestrzeń tranzytowa przypominała bez-barwne lata w powojennej szkole. Srogie niewiasty pchały wózki pokryte odrapaną kremową emalią, a ich mięsiste twarze wyrażały dezaprobatę. Takie też były kobiety, które w mojej podstawówce rozdzielały tłuste siekane mięso podczas omawiania zasad racjonowania żywności. Popsute toalety przypominały szkolne wychodki. Młodsze kobiety w mundurach koloru oliwki salutowały żołnierzom przechadzającym się z karabinami na ramieniu. Wyglądali na wykonujących zadania wagi państwowej. Przybysze z Zachodu poczuli się winni i zagrożeni; byliśmy niestosownie radośni i krotochwilni, niczym żartownisie na pogrzebie. Ale może wyrośniemy na statecznych obywateli, jak ci ludzie. Wszystkie sklepy były zamknięte, abyśmy nie rzucili się na rosyjskie wańki-wstańki albo na książki o wietnamskiej kolektywizacji. „Niespokojne duchy" odkryły na półpiętrze bar z gazowaną wodą mineralną, którą można było kupić od srogiego mężczyzny nie mającego drobnych. Wyposażono nas w prostokątne karty pokładowe, na których ktoś napisał: „klacja 9.00". Część poczekalni zajmowały stoły i krzesła, siedliśmy więc tam, coraz bardziej sprawiając wrażenie uchodźców. O dziesiątej pojawiły się kelnerki jak ze szkolnej stołówki; poprawiły chustki na głowach, gotowe do akcji. Nie było jednakże siekanej wołowiny, przynajmniej dla nas. Bez pośpiechu podały sobie suty posiłek i spożyły go pod naszymi zawistnymi spojrzeniami, mlaszcząc z ukontentowaniem. Kurczaków ani widu, ani słychu. Niewiasty zniknęły i nastąpiło długotrwałe, zakulisowe trzaskanie talerzami. Tuż przed planowanym odlotem wypłynęły triumfalnie, popychając emaliowane wózki. Jedna serwowała nam porcje, składające się z dwóch kawałków chleba, pomidora i czarnej kawy, podczas gdy dwie inne zaganiały nas w zwarte grupki i sprawdzały bilety. Kiedy należało porzucić wszelkie nadzieje na cokolwiek innego, podano nam po herbatniku na wspaniałej chińskiej porcelanie. Nieco niżej, przed wyjściami do samolotów, toczył się żywiołowy spektakl. Dwójka turystów, sądząc po odgłosach - Anglików, waliła w szklane drzwi biura kontroli paszportów. Próbowali je pchać. Próbowali ciągnąć. Nie wiedzieli, że drzwi były rozsuwane. - Nasz samolot! - krzyczeli, wskazując na coś, co rzeczywiście było wielkim statkiem powietrznym, stojącym dokładnie po drugiej stronie szklanej tafli okna. Widać było wsiadających doń pasażerów. Pękaty urzędnik w mundurze z materiału workowego zerknął zza szyby i odwrócił się plecami, ignorując krzyki. - Zadzwoniliście, żebyśmy przyjechali - wołali turyści. - Od tygodnia czekamy na samolot. Wreszcie hałasy zaczęły działać urzędnikowi na nerwy i, od niechcenia, uchylił na centymetr drzwi, by wyjrzeć na tych dwoje jak gospodarz zbudzony przez pukanie w środku nocy. Na usprawiedliwienie podróżni wepchnęli przez szparę bilety. I to był błąd. Mężczyzna wziął bilety, spokojnie zamknął drzwi, położył bilety na skraju biurka i kontynuował niezmąconą obserwację samolotu. Na górze ukazała się strażniczka, rzuciła okiem, wzruszyła ramionami i odeszła. - Proszę kogoś zawołać - błagali podróżni. - W samolocie są nasze bagaże. W odpowiedzi urzędnik zręcznie wysunął bilety przez drzwi i znów się odwrócił. Drzwi samolotu zamknięto, schodki odjechały. Podróżni zaczęli walić ze zdwojoną energią. Urzędnik zapalił papierosa. Minęło dobre dziesięć minut, nim samolot ostatecznie wystartował. Podróżni szlochali. Odwróciliśmy się niczym faryzeusze. Wywołano wreszcie nasz lot. Po tym pouczającym widowisku nikt nie chciał się spóźnić. Obiegliśmy wyjście jak horda barbarzyńców bramy Rzymu. Od czasu do czasu za szklanymi drzwiami ukazywała się strażniczka, a my niby fala parliśmy do przodu. Wtedy ona znikała i zostawiała nas ogłupiałych. Lot nie przyniósł żadnych zmian, tylko kolejne pieczone kurczaki. Jakiś nadęty Hindus przemierzył pokład samolotu i obwieścił wszem i wobec, że jest admirałem marynarki i podróżuje Aerofłotem ze względów bezpieczeństwa, a nie z uwagi na oszczędność. W kącie siedziała Doświadczona Podróżniczka. Odtrąciła ofertę kurczęcia pogardliwym ruchem dłoni. Była na tyle przezorna, by zaopatrzyć się w wybór serów i chleb. U jej stóp stała butelka wina. Na kolanach leżała gruba powieść. Najbardziej zaś złościło to, że miała też mydło i rolkę papieru toaletowego. Przyglądaliśmy się jej z nieukrywanym oburzeniem, podobnym do tego, jakie maluje się na twarzach starców obserwujących ulice z okien małomiasteczkowych domów. Radość sprawił nam fakt, że kiedy schodziliśmy do lądowania w Singapurze, zielony na twarzy facet, opuszczając toaletę, potrącił nogą butelkę i wino się wylało. Singapur. Miasto Lwa. Obecny jego symbol - obecny, gdyż w Singapurze wszystko poddaje się bezlitosnemu procesowi rewizji i poprawiania - to merlion, obrzydliwy, cukierkowy zlepek lwa i ryby, godny Walta Disneya. W porcie wypluwa z siebie brudną pianę tylko po to, by mogli fotografować to turyści. Po Moskwie wyglądał niewątpliwie na miejsce należące do wolnego świata, ale też podlegające pełnej kontroli i uporządkowaniu. Karta praw miasta-państwa przywołuje nazwisko Rafflesa*, upamiętnione w wielu nazwach występujących na wyspie. Nie wspomina natomiast budowniczego, zbawcy i dobrotliwego despoty, Lee Kuan Yewa. To republika, a Lee Kuan Yew jest jej królem**. Nazwy brytyjskie zostały wszędzie zachowane. Wizyta w wojskowej bazie powietrznej sprawia prawdziwą przyjemność. Uprzejmi chińscy urzędnicy siedzą przed bungalowami zwanymi „Dunroamin", przy zbiegu ulic The Strand i Oxford Street. Singapur nie uznał za potrzebne wymazywania kolonialnej przeszłości. Jak wszystko inne, także ona została łagodnie zasymilowana. O ile imię Lee Kuan Yewa nie jest wszechobecne, o tyle wszystkie dziedziny życia państwowego przesiąknięte są jego osobowością. Nie należy przechodzić przez jezdnię gdzie indziej niż na światłach (mandat pięćset dolarów) ani pluć (mandat pięćset dolarów), ani rzucać śmieci na ziemię (mandat pięćset dolarów). Uważa się, że można rozwiązać każdy problem, wprowadzając odpowiednie przepisy. Tutaj, tak jak w Moskwie, szkoła narzuca się jako porównanie, dzięki któremu możemy zrozumieć wszystkie systemy autorytarne. Nie chodzi rzecz jasna o te wylęgarnie występku, przemocy i przestępczości, jakimi są współczesne szkoły angielskie, ale o tamte dziwnie niewinne instytucje okresu powojennego. Miejsca publiczne są w Singapurze schludne i zadbane, każdy kawałek ziemi przekształcony jest w park. W ogromnych, przerażających domach czynszowych działają wszystkie windy i są one nieskazitelnie czyste. Singapurczycy tajemniczym sposobem nie niszczą swego otoczenia. Działają nawet telefony publiczne. Wszystko to pozostaje w szokującym kontraście z plugawym samookaleczaniem się Londynu. * Thomas Stamford Raffles założył osadę Singapur (1819) i zakupił dla Kompanii Wschodnioindyjskiej całą wyspę, która w 1867 r. uzyskała status kolonii brytyjskiej. ** Lee Kuan Yew - premier Singapuru 1959 - 1990. Singapur to miasto nastawione przede wszystkim na zarabianie. Wielu już chwaliło pracowitość Singapurczyków. Jest to wszakże szczególny rodzaj pracy, polegający głównie na tym, że kupcy siedzą w centrach handlowych otoczeni wyrobami pochodzącymi z Japonii, które następnie sprzedają ludziom z Zachodu. Nawet jak na standardy brytyjskie, nieuprzejmość sprzedawców jest zadziwiająca, mimo kampanii „Uśmiech" prowadzonej za sprawą Lee Kuan Yewa. (I znów przychodzi na myśl porównanie ze szkołą. Dyrektor wstaje podczas szkolnego apelu i mówi: „Chciałbym powiedzieć kilka słów na temat braku wzajemnej serdeczności wśród uczniów"). Znajomość angielskiego jest nadzwyczajna w tej wielojęzycznej mieszaninie Chińczyków, Hindusów i Malajów niektórzy zdają się w ogóle nie mieć swego języka „ojczystego". Zatrzymałem się u malajskiej rodziny w jednym z wysokościowców ze stali i betonu, które wyparły stare, swojskie drewniane domki, gdzie Malajowie mieszkali kiedyś w niehigienicznej prostocie. Świadomą polityką doprowadzono do wymieszania ras. Z jednej strony korytarza Hindusi, z drugiej Chińczycy. Klatki schodowe wypełniają się zapachami konkurujących przypraw i kadzidełek ku czci rozmaitych bogów. Niosą się wielojęzyczne gruchania i chrząkania. W mieszkaniu piątka dorosłych i dwójka dzieci gnieździ się w trzech małych, nienagannie czystych pokojach z kuchnią. Zamieszkać w hotelu? Bzdura. Miejsca jest dość. Będziemy cię traktować jak członka rodziny. Gościnność Malajów wręcz wprowadza w zakłopotanie. Jedynym obciążeniem dla gościa jest konieczność jedzenia trzy razy dziennie, ile tylko zechce. Tu też miałem pierwszą okazję sprawdzenia swojej znajomości języka indonezyjskiego - choć nie tak zupełnie. Malajów i Indonezyjczyków łączy podobny związek językowy jak Anglików i Amerykanów. Telewizja nadaje programy nie tylko singapurskie, ale i malajskie - zza grobli przedzielającej oba kraje. W programie z Singapuru same dobre nowiny. Złe wydarzenia stanowiły prawdziwie zagraniczne zjawisko. Singapurczyków ukazywano w pełnym harmonii wielonarodowościowym pochodzie ku przyszłości. Popatrzcie - oto nowe metro. A tu wyrwano morzu kolejny kawałek gruntu. W programie malezyjskim ciemniejsi i przystojniejsi prezenterzy przedstawiali wartości muzułmańskie. Wiadomości zagraniczne dotyczyły Mekki i nowych meczetów. - Czy jesteś pewien, że te pomarańcze nie pochodzą z Izraela? - spytał ktoś za moimi plecami. Rozmowy telefoniczne na obszarze miasta są bezpłatne. W ciągu dziesięciu minut zarezerwowałem bilet do Dżakarty za jedną trzecią ceny, którą zapłaciłbym w Londynie. Poczułem się jak prowincjusz. Zasiedliśmy do oglądania malajskiego melodramatu opowiadającego o żonach, które w skandalicznie jawny sposób przyprawiały rogi zacnym mężom, przebywającym tymczasem na dworze radży. Akt zdrady podkreślało zamykanie drzwi sypialni. - Posłuchaj, jak ona się śmieje. Nie może być dziewicą. - Patrz, pali papierosa! - Aha! Niestety, nie rozumiałem z filmu ani jednego słowa. No cóż, antropolog od zarania kariery zawodowej wprawia się w wysiadywaniu na ogłupiających seminariach, nudnych konferencjach, trudnych do pojęcia pokazach. Cierpliwość doczekała się jednak nagrody. Małżonka wyrządziła nieszczęsnemu mężowi wiele zła, ale jej niecne czyny zostały w końcu potępione przez radżę. Sąd przemawiał w dialekcie na tyle zbliżonym do indonezyjskiego, że dało się go zrozumieć. Wyszła wreszcie na jaw potworność żoninego czynu. Kobieta ukradła ryż, który dostała dla swoich pasierbów i sprzedała go, by kupić sobie perfumy. Aha! Przybysze z Zachodu odwiedzają handlowe centrum Singapuru najwyraźniej po to, by uciec od Azji. Jest to też miejsce, gdzie załatwia się interesy. Pełno tu ludzi z branży naftowej, księgowych, prawników i innych podejrzanych profesji. Poruszają się w scenerii małpującej najgorsze kawałki serialu Dallas. Nieco purytański rząd prowadzi niepojętą batalię o upodobania zachodnich turystów, nie rozumiejąc, zdaje się, że jeśli ukryje przed nimi nędzę, nieracjonalne praktyki, to wszystko, co nazywamy „kolorytem lokalnym" - turyści dojdą do wniosku, że równie dobrze mogli zostać w domu. Za mojej bytności w Singapurze przejawiano wiele troski o ulicę Bugijczyków, która to nazwa wielu dawnych brytyjskich wilków morskich przyprawiłaby o drżenie*. Ulica tymczasem słynęła po prostu z prostytucji transwestytów. Transwestyci to osobny temat Wschodu, często rzeczywiście poważny problem, czasem powiązany z religią. * Bugijczycy - główna grupa etniczna Celebesu, lud rolników, kupców i zręcznych żeglarzy, bywało, że i piratów. Ulica Bugijczyków służyć miała jednak wyłącznie odpoczynkowi i rozrywce. Rząd, zszokowany „oburzającym ekshibicjonizmem" i zawsze dbający o swój wizerunek za granicą, postanowił ją zamknąć. Wiele pisano o tym w gazetach. - Gdzie to jest? - spytałem synów gospodarzy, młodych, dwudziesto-paroletnich mężczyzn. - Można się tam zabawić? Naradzili się szeptem. - Nie wiemy, gdzie to jest. Nigdy tam nie byliśmy. - A macie mapę? - Nie mamy mapy. Ale możemy spytać kolegę. Zabrali telefon na długim kablu do sypialni i zaczęli telefonować. Telefonowali trzykrotnie, z wypiekami na twarzy. - Żaden z naszych przyjaciół nie wie. Wszyscy są muzułmanami. - Nie macie przyjaciół Chińczyków? - Spróbujemy. Dziesięć minut później byliśmy w drodze, chichocząc konspiracyjnie. Ojcu wyjaśniliśmy, że idziemy obejrzeć światła portu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, ulica Bugijczyków okazała się ciemna i wąska, z domami do rozbiórki. Mimo że była tak ciasna, na asfalt wystawiono stoły i krzesła, a na setkach straganów gotowano pod gołym niebem najróżniejsze potrawy. Chmary turystów przemierzały ulicę w poszukiwaniu dreszczyku sensacji, a z braku innych zmysłowych rozkoszy wielu zabierało się do jedzenia. Za trzy drinki zapłaciłem drożej niż kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej. Mała dziewczynka, pięcio- może sześcioletnia, chodziła od stołu do stołu, wyzywając turystów na pojedynek w kółko i krzyżyk za jednego dolara. Bardzo dobrze jej się wiodło. Nieskazitelny policjant patrolował ulicę, marszcząc brew w dezaprobacie. - Dlaczego wszyscy policjanci to Malajowie? Chłopcy roześmiali się. - Tak, wszyscy policjanci są Malajami, z wyjątkiem wyższych oficerów. Chińczycy nie chcą, żeby Malajowie potrafili prowadzić samoloty i strzelać z broni ciężkiej, dlatego kiedy odbywamy służbę zasadniczą, wcielają nas do policji. Turyści wyglądali na znudzonych. Grupka Anglików znalazła sobie jakiegoś wałęsającego się kota i spędzała wieczór na karmieniu go rybą, która kosztowała majątek. Jakiś Amerykanin wrzasnął nagle: - Miriam, szybko. Mam jednego. Samotny transwestyta w obcisłej skórzanej spódniczce kręcił się między stolikami, odymając zmysłowo wargi. Miriam, nobliwa starsza pani, zdecydowana na wszystko, dziarsko ruszyła w tłum i jęła objeżdżać „dziewczynę" od stóp do głów swoją kamerą wideo. Zewsząd dochodziły pstrykania, klikanie otwieranych etui aparatów, wielojęzyczne przekleństwa towarzyszące ustawianiu flesza. Transwestyta odegrał rolę z werwą: pokazywał język i wypinał pośladki, a następnie odszedł, kołysząc się na wysokich obcasach. Wtenczas wkradły się wątpliwości. Było to bezsprzecznie dziecię Koryntu, jego płeć pozostawała jednak niepewna. - To tylko stara dziwka - zaopiniowała Miriam. Wieczór byłby całkiem smutny - a moi muzułmańscy przyjaciele zawiedzeni odkryciem, że niegodziwość wcale nie musi być przyjemna - gdyby nie okropnie pomarszczony chiński kelner. - Jesce jednego dlinka? - Nie, dziękuję. Nie za takie pieniądze. - Psss. Chces bzydkie oblazki? - Co? - Bzydkie oblazki? Chces? Natychmiast nasunęło mi się skojarzenie ze służbą w imperialnej armii, odbywaną w upale i kurzu, z czerstwymi buziami szeregowców opuszczających parowce, by oglądać cuda Wschodu. Wyobraziłem sobie zdjęcia tancerek wykonujących taniec brzucha, albo podobiznę piękności o półprzymkniętych powiekach, bijącej blaskiem srebrnej biżuterii i lubieżnych obietnic. Tymczasem staruch cisnął na stół plastikowy folder z obrazkami w ponumerowanych kieszonkach. Mężczyźni orientu nie są obficie owłosieni, ale gdzieś widać znaleziono jednostki obrośnięte na całym ciele z iście kaukaską rozrzutnością. Nogi wyglądały jak szczotki do klozetu, prezentując się w pełnej krasie, gdyż panowie mieli na sobie damskie kostiumy kąpielowe. Wielu trzymało pióra i uśmiechało się głupawo. Było w nich coś bardzo smutnego i trochę zabawnego, co przywodziło na myśl piękności z czasów naszych dziadków. Jakby za wszelką cenę chcieli być obmierźli, ale nie bardzo wiedzieli, jak to zrobić. Przeszedł obok nas kolejny patrol policji, dwóch dyndających pałkami Malajów. Spojrzeli surowo na moich kompanów, swoich ziomków, po czym przenieśli wzrok na leżący przed nami album. Pokiwali głowami i poszli dalej. Moi towarzysze stali zażenowani, z minami winowajców. Znów przyniosłem wstyd swojemu krajowi. Trzeba było wracać. Kiedy odchodziliśmy, nadbiegła Miriam. - Jeśli skończyliście, skarby, to ja sobie obejrzę. Opowieści o dwóch miastach Lotnisko to zwodnicze, acz niemożliwe do ominięcia źródło pierwszego wrażenia o nieznanej części świata. Broszury turystyczne wprowadzają nas w błąd umyślnie, a my nawet tego po nich oczekujemy. Należy je traktować z pewnym dystansem - to tylko pięknie spreparowane obrazki. Lotniska natomiast to rzeczywistość. Mają cierpki smak prawdziwego doświadczenia. Lotnisko w Singapurze było funkcjonalne i sprawnie działające, dobrze zaprojektowane i dobrze spełniające swe zadania. Patrząc na nie, trudno było wątpić, że ktoś dobrze zaplanował, ile będzie kosztowało, i na dodatek w terminie otrzymał zapłatę. Heathrow to zamęt, pretensjonalny bałagan, powolność i niedogodność - okręt wiecznie przebudowywany podczas rejsu. Obsługa, z ledwością grzeczna, upaja się swą wątpliwą przewagą nad petentami. Wciąż mam przed oczyma scenę sprzed lat, kiedy to zadowolony z siebie kontroler paszportów nękał przejętego chińskiego studenta, który nie potrafił zrozumieć nosowego dialektu urzędnika rodem z Middlesex. Nowe lotnisko w Dżakarcie było na pozór bardzo atrakcyjne, zbudowane na wzór tradycyjnego domu, otwartego na świat. Ostateczny efekt stanowił coś na kształt restauracji Pizza Hut dotkniętej gigantyzmem. Wokoło stali bezczynnie żołnierze w niestosownie obcisłych mundurach i sprawiali wrażenie osób, które nie wiedzą, gdzie podziać ręce. Pod spojrzeniami pasażerów rumienili się i zaczynali gmerać przy butach. Skierowano nas do dwóch tuneli, dla tych z wizami i tych bez wiz. Ja wizy nie miałem. Pytano nas po kolei, po indonezyjsku, dlaczego nie mamy wizy. Po chwili zwyczajowego wahania przepuszczano wszystkich. - Dlaczego bez wizy? - W ambasadzie w Londynie powiedziano mi, że nie muszę jej mieć. Pierwsze zdanie po indonezyjsku do Indonezyjczyka. Co z tego wyniknie? Z daleka obca mowa zawsze wydaje się niewiarygodną fikcją. Urzędnik znieruchomiał, zmarszczył brwi, po czym uśmiechnął się szeroko. - Bardzo dobrze - powiedział i klepnął mnie przyjacielsko po ramieniu. W tym momencie wiedziałem już, że Indonezja jest w porządku. Po drugiej stronie barierki wrzeszczał tłum zgrzanych, zmęczonych ludzi demonstrujących rytualne zacietrzewienie podczas dobijania targu. Podszedł do mnie krępy mężczyzna z przepaską na oku, rzadkimi, tłustymi włosami, w bardzo brudnym ubraniu. Prawdziwy pirat. Okazał się jednak niezmiernie pomocny. Zaczęliśmy uzgadniać zapłatę za kurs. Wyglądał na zaskoczonego jadowitością mojej techniki, nabytej w surowej szkole Afryki Zachodniej. - Czyż nie jestem człowiekiem jak i pan? Czy moje dzieci mają głodować? Dlaczego pan mnie obraża, żądając tylu pieniędzy?... - i tak dalej, i tak dalej. - Dobra, dobra! Normalnie biorę czternaście tysięcy. Zaprowadził mnie do małej, zdezelowanej furgonetki, stojącej niepewnie pomiędzy długimi limuzynami. Wszedł do niej jeszcze jeden mężczyzna o podejrzanym wyglądzie. W Afryce Zachodniej byłbym z tego powodu bardzo niezadowolony. Dwóch na jednego. Samochód zatrzyma się gdzieś na uboczu. W mroku błyśnie nóż... Zawahałem się, onieśmielony brakiem językowej biegłości. Trudno być stanowczym, mówiąc bez związku. Za późno. Ruszyliśmy. Moi towarzysze posługiwali się językiem o groźnie brzmiących spółgłoskach i szemrzących samogłoskach, zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Musiał to być batawi, język Dżakarty. Zostaliśmy sobie przedstawieni w nieco wyszukany sposób i wymieniliśmy się papierosami o goździkowym zapachu. Uśmiechom nie było końca. Nauczyłem się słowa: „zapałki". Kierowca rozpoczął długą tyradę, której sens był dla mnie nieuchwytny. Skazany na niemotę, potakiwałem i udawałem, że rozumiem. Jedno ze słów, „cewek", wciąż się powtarzało. Bodaj zawsze łączyło się z wszelkim niepowodzeniem. Co mogło znaczyć? Rząd, cenę benzyny, jakieś metafizyczne pojęcie związane z wiarą muzułmańską? W końcu poczułem, że oczekują mojego komentarza. - Co znaczy „cewek"? - usłyszałem swój drżący głos sędziego pytającego o definicję jazzu. Odwrócili się obaj i spojrzeli na mnie. Cewek? Wyciągnęli ręce przed siebie na poziomie klatki piersiowej, jakby nieśli arbuzy, i narysowali dłońmi w powietrzu faliste linie. Ach, to musiało być slangowe określenie kobiety. Ciekawe, na jakie propozycje przystałem. Mknęliśmy w mroku. Przy drodze stały łuki triumfalne ze sprasowanych trocin. Napisy ogłaszały czterdziestolecie wolności. Poświata na niebie zapowiadała bliskość miasta, zwiastowała ją także silna słodka woń skomponowana z zapachu ludzkich odchodów, dymu z palonego drzewa i wyziewów źle rafinowanej ropy. W ciemnościach migotały światełka ognisk, widać było tory kolejowe, porzucone, niesprawne ciężarówki, cienie grzebiące w stosach śmieci, czasem jakąś opuszczoną chatę. Często przyjeżdżam do Indonezji? Nie, pierwszy raz. To gdzie się nauczyłem mówić? W Londynie. W Londynie można się nauczyć? To dobrze. Tak. Czy angielskim cewek podobaliby się indonezyjscy mężczyźni? Byłyby zachwycone. Ale czy nie są za mali? Małe jest piękne. Ach! To prawda. Uśmiechnęli się. A teraz co z tą cewek. Jedziemy? Nie, nie. Jutro. Jestem zmęczony. Od razu do hotelu. Niezbyt drogiego. Nie czuli się zakłopotani. Znowu papierosy. Zwykle nie palę, ale palenie sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Stanęliśmy przed małym hotelem. Odbyła się głośna rozmowa. Nie ma miejsc. Spróbujcie za rogiem. Tam też nie było miejsc. Spróbujcie w tym nowym, trochę dalej. Stanęliśmy przed nieciekawym budynkiem z gołymi żarówkami, oświetlającymi świeży cement. Było tanio. Wszystko wyglądało bardzo skromnie i surowo, ale czysto. Wspięliśmy się po schodach na któreś piętro. Taksówkarz szedł także. Weszliśmy po drabinie na dach. Tu stała mała drewniana chatka z twardym łóżkiem i wentylatorem. Pasuje. Taksówkarz jaśniał radością. No i proszę, jakie dobre miejsce dla mnie znaleźli! Jeszcze raz papierosy, uścisk dłoni. Hotel prowadzili studenci z Manado*. Wyglądali na chińskich chrześcijan, z właścicielem hotelu łączyły ich silne, acz niełatwe do określenia więzy krwi. Dla niektórych, tak jak i na Zachodzie, słowo „student" oznacza rozwiązłe próżniactwo. Ale nie dla Pięta. Nie zdążyłem wejść za próg, a on już przyszedł mnie zobaczyć. Popełniłem błąd, podając się w recepcji za nauczyciela. - Jestem studentem - obwieścił z dumą. - Czego? - Filozofii. * Manado - miasto w północno-wschodniej części Celebesu. - Czytałem Arystotelesa, Sartre'a, Johna Stuarta Milla. Przedyskutuję z panem moją pracę. Nosi tytuł „Dylemat człowieka w świecie post-egzystencjalnym". - Może najpierw coś zjem. Dokąd mam pójść? Skierował mnie do przerobionego garażu, gdzie młodzi ludzie gotowali makaron i zmieniając się co jakiś czas, pisali na maszynie. - Proszę nam wybaczyć. Jesteśmy studentami dziennikarstwa, mamy tylko jedną maszynę. Pisali, gotowali i plotkowali w szaleńczym jawajskim upale, posługując się dialektem z rodzinnego Borneo. Oni mnie rozumieli, ja ich nie. W końcu wpadli na pomysł, żeby to, co mieli mi do zakomunikowania, pisać na maszynie po indonezyjsku. Była to dziwna okolica, po Singapurze wydawała się niezwykle ciepła i ludzka. Domy rodzin średnio zamożnych i bardzo biednych stały obok siebie. Od głównych dróg odchodziły uliczki, gdzie kipiało życie nie tyle miejskie, ile wiejskie. Bezlitośnie szorowano dzieci, gotowano jedzenie, ryzykownie zarabiano na życie. Ludzie uśmiechali się i machali do nieznajomego - choć obcy nie był tu rzadkością - i straszyli dzieci, że mu je oddadzą, śmiejąc się do łez. O każdej porze dnia i nocy sznurki nagich dzieci maszerowały do miejskich łaźni. Tablica obwieszczała niedowierzającemu światu: „Dwoje dzieci wystarczy". Tu i tam wałęsali się sprzedawcy żywności. Jakaś szalona kobieta ganiała ulicami, strojąc miny. Wzdłuż drogi biegły, czy raczej - stały otworem, kanały ściekowe zapchane śmieciami. Gdyby padało, przelałyby się, ale nie miało padać jeszcze przez wiele miesięcy. Dzieci puszczały w nich łódeczki. Jakiś człowiek łowił tam żaby, które zamierzał zjeść. Po ciemku wlazłem do jednego z owych kanałów. Studentów dziennikarstwa ogarnął popłoch. Wcisnęli mi w rękę mydło, pocieszając piskliwie. - Odprowadzimy pana do domu, bo dopadną pana transwestyci. Czekają na bogatych Amerykanów przed hotelem. Są bardzo silni. Ale to Pięt czekał na mnie. W hotelu. Pomachał fotokopią swojej pracy. - Bardzo proszę, nie mogę sobie poradzić z Einsteinem. Jakby Einstein był krnąbrnym bachorem. - Tu jest to zdanie po angielsku: „Przestrzeń jest nieskończona, ale nie bez granic". Co to może znaczyć? Mordowaliśmy się z tym chyba pół godziny. Wreszcie przypomniał sobie, że ma słownik, który razem z lodówką, telefonem i innymi rzeczami o pewnej wartości trzymał pod łóżkiem. Na łóżku leżała, wciąż zmieniająca się, kupa kuzynów splątanych ze sobą jak swetry na wyprzedaży u Harrodsa. Przychodzili. Spali. Wychodzili. Pojawiali się o różnych porach. Jedynie stałe baczenie Pięta zapobiegało sprowadzaniu cewek. - Gdyby wujek zobaczył tutaj kobiety, wyrzuciłby nas wszystkich na ulicę. I tyle. To dobry człowiek. - Rozumiem. Na dachu powiewał lekki wiaterek, mile widziany przy wykańczającym gorącu. Ale i moskity już bzyczały u okien. O tej porze należało przygotować się na najgorsze i iść spać. Zbudziłem się gwałtownie o pół do piątej rano. Ktoś wrzeszczał mi do ucha. Pożar? Nie. Ktoś niezmiernie podniecony obwieszczał mi, że jest pół do piątej rano czasu zachodnioindonezyjskiego. Posługiwał się nawet głośnikiem. Wyjrzałem przez okno. Trzysta metrów od hotelu strzelał w niebo minaret meczetu. Bliźniacze pyski głośników prychały na mnie groźnie. Przy akompaniamencie głośnych trzasków o powietrzną przestrzeń jął zabiegać inny muezin, potem znowu inny i jeszcze następny. Zanim - o piątej - modły rozpoczęły się na dobre, na mnie osobiście skupiły się wysiłki pięciu wyposażonych we wzmacniacze muezinów. Każdy wykrzykiwał inny fragment wezwania, jakby wskazując mnie jako obiekt szczególnie potrzebujący zbawienia. Chatynka aż drżała od tej pobożności. Z końcem modłów hałas zazwyczaj przy cicha, ale tego dnia wypadał piątek i fale radiowe zostały udostępnione surowemu przesłaniu o posłuszeństwie wobec rodziców i słowa bożego. Z dachu widać było, jak cały kwartał przystępuje z samozaparciem do codziennych zajęć - niczym londyńczycy podczas wojennych nalotów. Po drugiej stronie ulicy właściciel małej pakamery, w której szyto koszule, pomachał do mnie wskazując na króliki - nowy interes. Dzieci, już na dworze, goniły gołębie i grały w piłkę nożną. Jedno z nich, samo wyglądające jak obdarty ze skóry królik, w podgolonej fryzurze, ojciec ciągnął na siłę do meczetu. Uśmiechnął się do mnie. - A pan nie idzie? - Może jutro. Sprzedawca szaszłyków ostrzył noże z zacięciem godnym seryjnego mordercy. Ta scena przedstawiała trud zarobkowania zwykłych śmiertelników. Z tyłu rozległo się grzeczne pokasływanie. To Pięt, jeszcze mokry po prysznicu, ściskał wielką księgę. Jako chrześcijanin, nie chodził, rzecz jasna, do meczetu. - Upłynie sporo czasu, zanim cokolwiek otworzą - rzekł. - Możemy usiąść i przeczytać razem moją pracę. Minęła dobra godzina, nim uznał, że poświęciłem wystarczająco dużo uwagi jego pracy, która okazała się efektem wielkiego oczytania obciążonego obsesyjną, szkolną klasyfikacją. Nie wiedziałem, co powiedzieć. - Bardzo gruntowna praca. Pięt był zadowolony. - Proszę się nie martwić. Będziemy mieli dość czasu, by o niej pomówić. Ta wersja nie zawiera jeszcze wszystkich uzupełnień. Na dole, przy schodach, Pięt wywiesił nowy regulamin. Okazało się, że nie wolno już wnosić do pokoi naładowanych strzelb. Pięt zabraniał też usilnie sprowadzania cewek, jeśli para nie może się wylegitymować świadectwem ślubu. Jednakże nie udało mu się uniknąć potknięć w zawiłej angielskiej terminologii tyczącej tej trudnej materii. „Zabrania się wstępu kobietom, chyba że via mąż". Tego dnia miałem zwiedzać muzea i nawiązywać kontakty ze środowiskiem akademickim. Wieczorem planowałem wsiąść w nocny autobus do Surabai na wschodnim krańcu Jawy, a stamtąd popłynąć statkiem na Celebes. Od wielu osób słyszałem o zręczności kieszonkowców w Dżakarcie. Indonezyjczycy, jak widać, perwersyjnie pysznili się umiejętnościami swoich złodziei, tak jak Anglicy pysznią się chuligańskimi wybrykami kibiców piłkarskich czy zuchwalstwem sprawców Napadu Stulecia*. Wskutek nieustannych ostrzeżeń zakupiłem dziwaczny szeroki pas, w którym umieściłem pieniądze i dokumenty, dające człowiekowi prawo do oficjalnego istnienia. Włożyłem go po raz pierwszy i wyruszyłem, skąpany w pocie i brzuchaty, jak przystało na kolonialistę. Dzień upłynął na bezowocnym krążeniu po mieście autobusami, taksówkami, na piechotę oraz trójkołowym bajai zasilanym skrajnie zdezelowanym motorkiem kosiarki ogrodowej. * Mowa o kradzieży dokonanej w 1963 r. w pociągu pocztowym. Złodzieje uciekli z ogromną kwotą pieniędzy i nie wszyscy zostali ujęci. We wszystkich instytucjach traktowano mnie z nadzwyczajnym respektem i zawsze nalegano, bym wpisał się do księgi pamiątkowej. Jednak gdy tylko prosiłem o spotkanie z konkretną osobą, natychmiast okazywało się, że osoba ta jeszcze nie przyszła albo właśnie wyszła, albo jest na zebraniu. Powrót miał być rychły, acz nie do końca pewny. Jedna z dam, z którą powinienem był pilnie się skontaktować, niedawno, jak twierdzono z wielką stanowczością, opuściła biuro. Później odkryłem, że od dwóch lat przebywała w Australii. Zmieniłem taktykę i przed przyjściem próbowałem komunikować się z ludźmi telefonicznie. Był to moment, kiedy zazdrościłem telefonów Singapurowi, które klikały i brzęczały, ale łączyły za każdym razem. Stanąłem w kolejce do budki telefonicznej okupowanej przez mężczyznę o gigantycznym obwodzie. Oddawał się niespiesznej pogawędce, typowej dla tych, którzy już rozmawiają. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ryk samochodów przyprawiał o zawrót głowy. Z pobliskiego posterunku wyłonił się policjant i obdarzył mnie szerokim uśmiechem. Ja też się uśmiechnąłem i otarłem czoło z komiczną przesadą. Wskazał głową mężczyznę w budce i wykonał dłonią ruch naśladujący mówienie. Pokiwałem głową. Skinął na mnie. - Proszę skorzystać z mojego telefonu - zaproponował. Wykonałem kilka telefonów i chciałem zapłacić, ale odprawił mnie gestem. - Miło było pana poznać. Witamy w Dżakarcie. Pierwsze rozmowy telefoniczne w języku obcym są zwykle deprymujące. Niemożność pojęcia słów rozmówcy zagraża kruchemu procesowi porozumienia na wiele sposobów. Jeśli ktoś szepcze albo krzyczy, ma śmieszny akcent lub mówi szybko, jeśli zaczyna kasłać albo gdzieś w pobliżu przejeżdża ciężarówka, cała misterna konstrukcja dialogu po prostu się wali. Konwersacja przez telefon prowadzona jest zwykle w specyficznej konwencji. Prawie na całym świecie ludzie rozpoczynają rozmowę słowem „halo" lub najbliższym jego odpowiednikiem dopuszczalnym w ramach danego systemu fonetycznego. Często nie jest to rodzaj pozdrowienia, jak na przykład w języku angielskim, lecz jedynie sygnał rozpoczęcia rozmowy, należy więc wypowiedzieć jeszcze jakąś powitalną formułkę, bo inaczej zostanie się posądzonym o niegrzeczność. W czasach, gdy telefony były w Anglii wprawiającą w zakłopotanie nowością, a zasady związanej z nimi etykiety dopiero się kształtowały, zdania na temat tego, czy na początku rozmowy powinno paść słowo „halo", czy „ahoj", były podzielone. Teraz wszędzie mówi się „halo". Ale co zrobić, gdy będąc w połowie rozmowy, uświadamiamy sobie nagle, że nie mamy pojęcia, jak rozmowę zakończyć? Czy należy życzyć rozmówcy „rychłego usłyszenia"? Czy pożegnać rozmówcę radosnym „do widzenia", choć nigdy się go nie widziało i nie zobaczy? Moje pierwsze rozmowy ciągnęły się z tego powodu w nieskończoność, dukałem różności o wiele dłużej, niż trzeba. W końcu nauczyłem się słowa „da" - „do widzenia", „skończone". Jak zwracać się do ludzi - to też trudne. Aby dostosować się do wymogów epoki masowej komunikacji, Indonezyjczycy musieli wymyślić nowe słowo na „pan", „pani", które rozwiązało wszystkie problemy związane z wiekiem, statusem, respektem, czyli tym, czym się kierujemy, tytułując osobę, którą widzimy. Jednak kiedy próbowałem posłużyć się nim w rozmowie telefonicznej, zostałem wyśmiany. Przyszła pora, by zająć się kupnem biletu autobusowego. Pięt wyplątał z łóżkowego stosu dwóch swoich kuzynów i zlecił im ubezpieczanie mojej wyprawy. Nowy komunikat na dole, przy schodach, obwieszczał wzrost cen za pokoje. - Ciebie to nie dotyczy - rzekł Pięt. - Ty jesteś przyjacielem. Do sympatycznych cech Indonezyjczyków należy ich nieumiejętność radzenia sobie z abstrakcyjnymi, formalnymi relacjami. We wszystkich hotelach, z wyjątkiem tych największych, właściwie nieunikniona jest sytuacja, że zaczynasz w końcu jeść w kuchni z gospodarzami i zwierzać się im ze swych kłopotów. Po tygodniu stajesz się członkiem rodziny, a jej problemy są twoimi problemami. W kulturze, gdzie tradycyjnie nie ma nazwisk, ludzie zwracają się do siebie po imieniu, unikając w ten sposób wszystkich trudności z doborem formy. Wręcz niewygodnie jest zwracać się do kogoś, czyjego imienia się nie zna, gdyż rozmawiając na przykład z Piętem, zamiast powiedzieć: „Czy jesteś dzisiaj zajęty?", należy raczej zapytać: „Czy Pięt jest dzisiaj zajęty?". Kontakty międzyludzkie szybko zaczynają pławić się w ciepłej kąpieli uczuć. W obcej kulturze człowiek gwałtownie powraca do zaznanego w dzieciństwie stanu uzależnienia od innych. Zawstydzające jest, gdy nie potrafi się przejść przez jezdnię bez pomocy. A ja zwyczajnie tego nie potrafiłem. Problem nie polegał, jak często bywa, na konieczności przestawienia się z ruchu lewostronnego na prawostronny. Indonezyjczycy mają bowiem ruch lewostronny. Chodzi o zupełnie inną technikę pokonywania jezdni. W Anglii czeka się na przerwę w ruchu i po prostu wchodzi na jezdnię. W Dżakarcie nie ma przerw w ruchu. Stajesz więc na skraju jezdni i zaczynasz negocjacje z kierowcami nadjeżdżających pojazdów. Kierowcy zwalniają na tyle, abyś zdążył przemknąć przez pas, którym jadą, po czym gwałtownie przyspieszają. Wiesz, który z kierowców pozwoli ci przejść, a który - nie. Przynajmniej wiedzą to miejscowi. W przypadku cudzoziemca przechodzenie przez jezdnię to pisk hamulców, unikanie kolizji o włos i wielkie zażenowanie. Dwóch kuzynów przeprowadziło mnie przez sam środek miasta z największym spokojem, jakby ruchu kołowego w ogóle nie było, wskazując po drodze na interesujące obiekty. - Tu sprzedają lody, ale można się po nich rozchorować. Wszystkie te pomniki zostały wystawione przez Sukarna, ojca indonezyjskiej niepodległości. Dla każdego z nich mamy jakieś brzydkie przezwisko. A tu jest dom towarowy. Weszliśmy do przysadzistego budynku, przykrytego brezentem, wyglądającego jak prezent dla gigantycznego dziecka, nie do końca rozwinięty przez znudzoną pociechę. Obsługę stanowiły prawie wyłącznie dzieci w wieku szkolnym, ubrane w czyściutkie mundurki. Na półkach prezentowano towary ułożone tak, by zajmowały możliwie największą powierzchnię. Uczniowie rzucali się pożądliwie na każdego klienta i owijali z upodobaniem każdy zakup, nawet ołówki. Kupno czegokolwiek składało się co najmniej z trzech etapów. Coś mi to przypominało. Oczywiście, Rosję! Kuzyni byli zaskoczeni. - Skąd pan wiedział? Dom rzeczywiście został wybudowany przez Rosjan, w czasach gdy komunistów uważano za coś dobrego. Poszliśmy dalej i kupiliśmy bilet autobusowy od dziarskiej, sprawnej kobiety w nieskazitelnie czystym biurze. Znajdowało się ono tuż obok kanału zapchanego śmieciami i brudami. Musieliśmy dać krok nad zdechłym kotem, by wejść do środka. Kuzyni prowadzili mnie z powrotem, trzymając za rękę podczas przechodzenia przez jezdnię. Czy widziałem targi wyrobów indonezyjskich? Nie. Zabrzmiało ponuro. Wobec tego zabiorą mnie tam. Pomaszerowaliśmy przez uliczny kurz i dym spalin do ogromnego parku. Kiedy mijaliśmy posterunek policji obok budki telefonicznej, policjant pomachał nam. Kuzyni najedli się strachu. - On cię zna? Dlaczego udawał dłońmi, że mówi? Targi miały za cel uświadomienie ludziom, jak wiele dobrych rzeczy wytwarza się w Indonezji, a zatem że nie trzeba ich importować. Anglikowi kojarzy się to z przechodzonym swojskim „Kupuj brytyjskie". Kramy po obu stronach prezentowały wszystkie rodzaje obuwia, garnki do gotowania ryżu na parze, meble, papierosy goździkowe. W galerii wystawiono bardzo brzydkie współczesne rzeźby z Irianu Zachodniego pod hasłem: „Tradycyjna kultura indonezyjska". Ale ludzie bawili się chyba o wiele lepiej niż podczas jakiejś porównywalnej, pełnej namaszczenia imprezy na Zachodzie. Jedzono i pito z zadowoleniem. Ludowy festyn trwał na całego, było bardzo przyjemnie, głównie dlatego, że całkowicie wysiadły wszystkie mikrofony. Dzieci o szeroko otwartych oczach jeździły dookoła na drewnianych „tacach" ciągniętych przez traktory. Wszędzie wystawione były modele i plany. Indonezyjczycy z pewnością potrafią robić modele i plany. Pod pleksiglasem witryn kwitł wielki, fantastyczny świat budownictwa i rozwoju. Na ulicach młodzi mężczyźni sprzedawali kapelusze mające przypominać ptaka Garudę*, zrobione z tektury i świecidełek z barwionymi na fioletowo i zielono piórami. Wybrałem jeden bez ozdób. Pióra zbyt mocno przypominały mi ulicę Bugijczyków. Efekt okazał się imponujący. Nad czołem rozwinęły się dwa skrzydła: jedno złote, drugie czerwone. Pośrodku wyłaniała się głowa srogiego ptaka z rozwartym dziobem, gotowego zabijać węże i inne obrzydlistwa. Jakiś sędziwy Indonezyjczyk paradujący w podobnym nakryciu głowy przyskoczył, wyzywając mnie żartobliwie na ptasi pojedynek. Wszystko to było okropnie niemądre i bardzo zabawne. Kiedy odchodziliśmy, zaczepiło nas dziecko, bardzo ładne, o anielskiej bez mała urodzie, rozbrajających brązowych oczach i obciętych najeża włoskach. Odsłoniło idealne uzębienie i wskazało na kapelusz. - Dasz mi kapelusz? Trudno było odmówić. W gruncie rzeczy przeznaczyłem go dla Pięta. Dziecko wszakże zmarnowało swą szansę. - Daj pieniądze. Serca natychmiast stwardniały. Kuzyni okazali dezaprobatę. - To mój kapelusz - powiedziałem nieustępliwie. - Kupiłem go przyjacielowi. Rozbrajające oczy nabrały koloru szlachetnego granatu. Dziecko wykrzywiło twarz, skupiło się w sobie i wypowiedziało doskonałą angielszczyzną: - Stara świnia. Odbiegło, czyniąc gesty, których kuzyni stanowczo nie chcieli mi wyjaśnić. * Garuda - w mitologii hinduistycznej orzeł-wierzchowiec boga Wisznu, wróg wszystkich węży. Trudno źle myśleć o pięknie, a wielu Indonezyjczyków jest rzeczywiście bardzo pięknych. Problem, który jawi się na wstępie pracy w Indonezji, jest przeciwieństwem tego, który napotyka się w Afryce. W Afryce trzeba najpierw uporać się z oceną negatywną, z kulturą, która wydaje się mieć inne zdanie w kwestiach zasadniczych. Wartość pracy etnografa mierzy się stopniem, w jakim radzi on sobie z przezwyciężeniem sądu wartościującego - z tak zwanymi „uprzedzeniami kulturowymi". Indonezja prezentowała do tej pory tak jasną twarz, tyle ciepłej życzliwości, że nie sposób było myśleć o skazach, które na pewno posiada. Rozmowa z mieszkańcami Afryki Zachodniej jest zawsze starciem. Przez cały czas ma się świadomość, że toczy się walkę o porozumienie, o zbudowanie pomostu między dwoma światami, o poddanie wszystkiego innej interpretacji. Indonezyjczycy natomiast wydają się „po prostu ludźmi". Interpretacja pozostawała wciąż poza świadomością, a zatem nie można jej było kontrolować - niebezpieczna to sytuacja. Zdarzają się wypadki tak bardzo żenujące, że nawet po latach przypominają się niespodziewanie w windzie, na ulicy, kiedy usiłujesz zasnąć i sprawiają, że krzywisz się, a nawet jękniesz głośno. Coś takiego spotkało mnie właśnie w Dżakarcie. Wymyśliłem sobie, że przed odjazdem autobusu starczy mi czasu, by pójść do teatru. Telewizja indonezyjska jest bardzo zła, chyba najgorsza na świecie. Jedną z korzyści wynikających z tego faktu jest niezmienne zainteresowanie teatrem tradycyjnym. W wielu miastach Jawy tradycyjne przedstawienia marionetkowe, muzyka i tańce przyciągają liczną publiczność. Słyszałem o wayang orang, formie teatru wykorzystującej, podobnie jak teatr marionetek, starodawne teksty hinduistyczne, lecz powierzającej role aktorom. Pięt namawiał mnie, bym poszedł. - To coś wspaniałego. Doskonałe są zwłaszcza role kobiece, choć zawsze grane przez mężczyzn. Nigdy byś się tego nie domyślił. Wziąłem bagaże, planując iść z teatru prosto do autobusu. Jeden z aktorów, niezwykle przyjacielski, zaprosił mnie za kulisy, żebym zobaczył, jak artyści nakładają makijaż. Machali wesoło na powitanie i chichotali, wklepując sobie wzajemnie w twarze biały krem. W rogu siedział aktor odtwarzający damską rolę i z uwagą malował twarz. Wayang orang to forma niezwykle wymagająca fizycznie, aktorzy naśladują bowiem sztywne ruchy marionetek. Niektórzy stali na głowie, inni ćwiczyli jak sportowcy podczas rozgrzewki. W drugim kącie to brzdąkała, to grzmiała mała orkiestra. Chcąc być uprzejmym, pochwaliłem odtwórcę roli kobiecej za wcielenie się w rolę. Czując się swobodnie w męskiej przebieralni, zauważyłem, że szczególnie przekonywające są piersi. W garderobie zapadła cisza. Aktor poczerwieniał z wściekłości. - Pan mówi do mojej żony - powiedział spokojnie jeden z mężczyzn. Wybąkałem słowa przeprosin i wycofałem się na drugi skraj sceny, przyrzekając sobie, że uduszę Pięta przy następnym spotkaniu. Czułem się obrzydliwie, jak najgorszego rodzaju tępak z Zachodu. Nie mogłem skupić uwagi na przedstawieniu i byłem rad, gdy trzeba było iść do autobusu. Autobus miał klimatyzację i przyciemnione szyby. Po drugiej stronie owych szyb kuzyni machali mi na pożegnanie ze łzami w oczach. Przyszli mnie odprowadzić. Obok siadł Francuz, jeden z gatunku srogich ascetów, wierzących w siłę rozumu i bicz samodyscypliny. Przyjechał, żeby napisać raport o indonezyjskich klinikach. Był straszliwie nudny. Szyby kradły barwom całą ich jaskrawość i zredukowały je do ponurej szarości zimowego dnia w Anglii. Chłód wnętrza pogłębiał jeszcze to wrażenie, wydawało się więc absurdalne, że wyglądając przez okno, widzi się kramy z bananami i kurz, a nie śliski deszcz europejskich autostrad. Przy wejściu rozdawano pojemniczki mleka o różnych smakach i kolorowe, różowo-żółto-zielone ciasto. Francuz odmówił. - Barwniki są z pewnością trujące. Siedzenia zostały zaprojektowane dla Azjatów i dwóch Europejczyków mieściło się na przewidzianej dla nich przestrzeni z pewną trudnością. Kiedyś antropolodzy interpretowali dosłownie wszystko - od Rewolucji Październikowej po częstość rozwodów w odniesieniu do sposobu wychowywania dzieci. Naturalnie zabiegi te były bardziej popularne w Ameryce niż w Wielkiej Brytanii, gdzie uważano je za efekt typowo amerykańskiej, nadmiernie wybujałej pomysłowości. Za czasów studenckich zachęcano mnie do strojenia sobie kpin z napadów wściekłości powodowanych rzekomo przez zmianę pieluch czy z braku poczucia bezpieczeństwa przypisywanego surowemu treningowi kontrolowania zwieraczy. Jednakże Indonezyjczycy zdawali się czytać te wszystkie książki i wierzyć im. Od wczesnego wieku tutejszym dzieciom daje się na pociechę ciężką, nieporęczną poduszkę w kształcie walca, zwaną „holenderską żoną". Jeśli dzieci są niespokojne albo grymaszą, podtyka się im taką poduszkę i zachęca, by ją obejmowały, póki nie zasną. Od ludzi młodych, zwłaszcza mężczyzn, oczekuje się przytulania do takich niewinnych współspaczek do chwili ożenku lub zamążpójścia. Najpewniej małżonkowie śpią spleceni w uścisku, traktując się nawzajem jak substytuty owych poduszek. W rezultacie Indonezyjczyk nie mający nic do objęcia jest jak palacz fajki nie mający nic w ustach - niezdolny do odpoczywania i skupienia myśli. Na ulicach można zobaczyć ludzi, którzy rozmawiając, tulą się do słupa latarni, narożnika budowli, błotnika samochodu, albo też obejmują się wzajemnie. Potrzeba obejmowania - czegokolwiek - jest zdecydowanie powszechna. Ledwie autobus ruszył w trasę, pasażerowie zaczęli się obejmować i układać do snu. Jak kuzyni Pięta, czy szczeniaki w koszyku, oplatali się nogami, jeden opierał głowę na piersiach drugiego. Obcy sobie ludzie uzgadniali sposoby uścisku, mającego im pomóc zasnąć. Francuz i ja siedzieliśmy z kamiennymi minami z dala od siebie, bacząc, by nie dotknąć się choćby kolanami. I tak było trudno spać. Kierowca ruszył z kopyta i trzymając się środka drogi, wyprzedzał na zakrętach i spychał na pobocze mijane pojazdy. Od czasu do czasu trafiał na bratnią duszę - jadącego z przeciwka kierowcę ciężarówki, który stosował tę samą taktykę. Jechali wprost na siebie z zawrotną prędkością i dopiero w ostatniej chwili, odkrywszy swe pokrewieństwo, szaleńczym zwrotem zjeżdżali sobie z drogi. Na ekranie telewizora można było obejrzeć film rodzimej produkcji. Widzom bardzo się podobał, a stosowny napis potwierdził, że jest odpowiedni dla muzułmanów. Mnie osobiście boleśnie dotykał, przywołując na pamięć niedawne wydarzenia. Była to nader śmieszna opowieść o losach pewnego domostwa, którego leciwy gospodarz dawał schronienie rozlicznym służącym o niskich instynktach, gromadce atrakcyjnych wykwalifikowanych pielęgniarek i, naturalnie, trans-westycie: bokserowi i pokojówce w jednej osobie. Główny wątek koncentrował się na fakcie ciąży jednej ze służących, z dodatkową komplikacją, polegającą na przejęzyczeniu, z powodu którego ogólnie uważano, że to transwestyta spodziewa się dziecka. Przystanek na posiłek. Pasażerowie porozplątywali się i wysiedli. Jedzenie było proste i umiarkowanie zdrowe, ale wszyscy głównie potrzebowali toalety. Autobus posiadał własną toaletę, lecz dostęp do niej zablokowany był co najmniej pięcioma walizkami na osobę, stojącymi jedna na drugiej w przejściu między fotelami. Kiedy wszyscy znajdowali się w środku, przejście do toalety byłoby możliwe jedynie za sprawą zbiorowego aktu dobrej woli. Dla człowieka z Zachodu wypróżnianie się w tutejszych ustępach publicznych to dość skomplikowana czynność, choć wiążąca się z wykorzy-staniem bardzo prostego urządzenia - dziury w ziemi oflankowanej dwoma podnóżkami o znikomej przyczepności. Jak w Związku Radzieckim, nie ma papieru, w przeciwieństwie jednak do wspomnianego kraju - nie brakuje wody. Konstrukcja nie jest przyjazna dla osób noszących spodnie. Indonezyjczycy, jak można przypuszczać, radzą sobie bardzo dobrze, natomiast Europejczycy wyglądają potem jak po spotkaniu z dowcipnisiem, który opryskał ich wodą. Siusianie jest dla mężczyzn równie niewygodne, jeśli weźmiemy pod uwagę drobne szczegóły techniczne tyczące skromności i dbałości o higienę. Można posługiwać się tylko lewą ręką, ale tylko prawa ręka może sięgnąć po wodę do spłukania. Spostrzegłem z zadowoleniem, że Francuz wyglądał po wszystkim, jakby go ktoś oblał wodą z węża. Pasażerowie wsiedli i na powrót spletli się w uściskach. Francuz i ja pozostaliśmy w pozie na baczność. Jechaliśmy w kompletnych ciemnościach przez najpiękniejsze okolice świata. Według słownika angielskie słowo „travel", „podróż", jest etymologicznie związane ze starofrancuskim słowem „travah" - „smutek", „trud". W Surabai rzeczywistość potwierdziła to znaczenie. Mój pobyt w tym mieście wyobrażałem sobie jako prostą czynność przeniesienia się z autobusu na statek i udania się w kierunku wschodzącego słońca. Ale tak się nie stało. Kierowca wyjechał wprawdzie z godzinnym opóźnieniem, lecz przyjechał do Surabai godzinę przed czasem. Wysiedliśmy o mrocznym poranku, gdy rześkie jeszcze powietrze ostrzegało przed szczególnie upalnym dniem. Pracownik dworca autobusowego był bardzo uprzejmy. Za wcześnie, by iść do miasta. Mogę zostawić u niego bagaż. Czy chciałbym wziąć prysznic? Dopiero później odkryłem podłoże jego uprzejmości. W mieście panowała susza. Wodociągi przerwały zaopatrywanie mieszkańców w wodę. Kupowano ją więc bardzo drogo od właścicieli zbiorników. Gdybym o tym wiedział, mniej rozrzutnie korzystałbym z kąpieli. W pomieszczeniu z betonu stał zbiornik z wodą, którą wylewało się sobie po prostu na głowę. Z głośnika radiowego dobiegało kazanie - rozpoznałem słowa: „chciwość" i „pożądliwość". Nie znałem jeszcze wówczas słów oznaczających inne występki. Jak zwykle znalazł się Indonezyjczyk gotów wziąć na siebie brzemię śniadego człowieka* i służyć mi pomocą. Był to mizerny, ascetyczny człeczyna, mówiący szeptem. Skoro nie jestem muzułmaninem, pewnie chciałbym, żeby mnie zaprowadził do kościoła? Skoro nie, to może chcę coś zjeść? Potem zamilkł i nie można było wydobyć z niego ani słowa. Jedliśmy w ciszy, która stawała się coraz bardziej przykra. Udaremnił wszystkie moje próby zapłacenia, po czym wyciągnął z namaszczeniem jakieś papiery i rozłożył je na stole. Były to broszury opisujące angielskie plastikowe wyłączniki do światła. Podczas rewolucji omal nie został inżynierem, ale w tamtych czasach było mnóstwo polityki, a mało pieniędzy. Potem wkroczyli Anglicy i zniszczyli miasto, a on pozostał zwykłym elektrykiem. Japońskie wyłączniki były tańsze niż angielskie, ale angielskie były lepsze. Tama została przerwana. Słowa popłynęły strumieniem - opowiadał o swoim zawodzie, mówił z dumą i zaangażowaniem. Niezwykle szczegółowo przedstawił mi problemy miejscowego okablowania elektrycznego, a w zamian pragnął usłyszeć o cudzie, jakim jest „centralne ogrzewanie". Nie bez trudu wyplątałem się z opresji. Nagabywał mnie jeszcze na ulicy. Jakiego koloru są kable w Anglii? Które wtyczki są lepsze: z dwoma czy trzema bolcami? Wsiadłem do rikszy, która szybko odjechała. W narastającym upale pot zaczął gilgotać mnie pod pasem na pieniądze. Mężczyzna stał na drodze i machał broszurami na pożegnanie. Kiedy próbowałem złapać autobus do portu, zaopiekował się mną inny mężczyzna, rodem z wyspy Ambon, o ciemnej karnacji mieszkańców Melanezji - kędzierzawe włosy, nos mięsisty niczym u Irlandczyka; od razu zacząłem myśleć o nim: pak Ambon. Czułem się jak pałeczka przekazywana w biegu sztafetowym. Port? Okropne miejsce, roi się tam od złodziei. Lepiej mnie odprowadzi. Biuro portowe, najbardziej spośród wszystkich miejsc, które widziałem dotychczas, przypomniało mi doświadczenia etnograficzne z Afryki. Pełno w nim było typów o cwaniackim wyglądzie, zagonionych tu przez policjantów, zupełnie innych niż ci, których widywałem poprzednio. Potężni i surowi, stali z pałkami w rękach i zaciśniętymi ustami. Na stalowych hełmach widniały insygnia militarne. Rzucali się na ludzi, żądając dokumentów. Po raz pierwszy poczułem strach, tę ciężką atmosferę panującą w urzędach Afryki. * Trawestacja sformułowania „brzemię białego człowieka", będącego zapożyczonym z wiersza R. Kiplinga określeniem kolonializmu brytyjskiego XIX/XX w., uzasadnianego misją cywilizacyjną białych narodów wobec kolorowych ludów zamieszkujących kolonie. Pak Ambon przyglądał się całej akcji bez emocji. - Regularne wojsko jest w porządku, ale ci... - zawiesił głos. Wbrew wypisanym wyraźnie godzinom otwarcia wszystkie kasy biletowe były zamknięte. Sierżant policji uderzył pałką o blat kasy i przywołał mnie ruchem ręki. Zażądał wyjaśnienia, czego tu szukam, i okazania paszportu. Niespodziewanie zorientowałem się, że nie będę, jak sądziłem, nękany, lecz zostanie mi udzielona pomoc. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu zaprowadzono mnie bocznymi drzwiami do człowieka, który sprzedawał bilety. Kilka minut później wychynąłem zbaraniały z ważnym biletem. Złą wiadomością natomiast było to, że najbliższy statek na Celebes odpływał dopiero za cztery dni. Tłum przyglądał mi się bez urazy. Pak Ambon znowu pojawił się u mego boku. - Należałoby dać sierżantowi z tysiąc rupii. Nie najlepiej zarabiają. Zwinąłem banknot w dłoni. - Dziękuję bardzo - powiedziałem. Jakby drgnienie musnęło usta sierżanta, lecz banknot zniknął z prędkością i wdziękiem ryby, dającej nura w głębinę. - Cała przyjemność po mojej stronie. Zwróciłem się z podziękowaniami także do paka Ambona, ale nie dał się zbyć. - Nie mogę pana zostawić samego, dopóki nie będę pewien, że trafi pan do dobrego hotelu. Jest pan przecież chrześcijaninem, moim bratem w wierze. Zawsze to szok znaleźć się w kraju, gdzie chrześcijaństwo uważane jest za poważną religię, a nie tylko eufemizm bezbożności. Pak Ambon wyjawił mi teraz, że za młodu był żeglarzem. Z każdym z obecnych w biurze wilków morskich zamienił parę słów. Hotel? Czysty? Niezbyt drogi? I już zmierzaliśmy z powrotem do miasta w poszukiwaniu hotelu o przyjemnej orientalnej nazwie Bamboo Den, Okazało się, że była to kombinacja hotelu i szkoły języków obcych. Ci, których nie stać na uregulowanie rachunku, odpracowują należność, nauczając czasowników nieregularnych. Lepsze to niż mycie naczyń. Hotel przypominał piekło. Gorący, brudny, pełen karaluchów tak pewnych swego, że siedząc na ścianach, jawnie kpiły sobie z przechodzących. Pak Ambon dał sygnał odwrotu i rozpoczęliśmy wędrówkę po hotelach. Wszystkie były wściekle drogie. Nie miałem ochoty zatrzymać się w żadnym z nich, ale wiedziałem, że nie uwolnię się od mego towarzysza, póki gdzieś nie zamieszkam. Pak Ambon zaproponował pewne rozwiązanie. Otóż jest takie miejsce w pobliżu jego domu, niewątpliwie dość odległe od centrum, a właściwie na plaży, miejsce niewyszukane i czyste. Jedynym towarzyszem będzie mi prosty rybak. Brzmiało wspaniale. Wsiedliśmy na tył autobusu przypominającego ciężarówkę i ruszyliśmy w obłoku niebieskiego dymu. Co lepsi pasażerowie wysiadali jeden po drugim, a ich miejsca zajmowały bezzębne staruchy ściskające kosze z rybami i uczniowie chichoczący pod nosem. Zabudowania ustępowały polom ryżowym i prześwitującym tu i ówdzie łachom piasku. Zniknęły też samochody, po drodze śmigały tylko motory prowadzone przez młodych mężczyzn - każdy wiózł z tyłu siedzącą bokiem dziewczynę. Machali i uśmiechali się do nas. Jak zwykle zacząłem snuć w wyobraźni wizję hotelu, który pragnąłem zobaczyć: budynek o szlachetnej prostocie, stojący na plaży, proste jedzenie podawane przy akompaniamencie szumu fal pieszczących złoty piasek. Jednakże u celu podróży ujrzałem indonezyjski Disneyland - ogromną budowlę o krzykliwych kolorach - ze strzelnicami, karuzelami oraz wielkimi, gipsowymi, zniszczonymi podobiznami Myszki Miki i Kaczora Donalda. Można było tu kupić lody i prażoną kukurydzę. Wśród tego wszystkiego mieścił się chiński hotelik - rząd dusznych kabin. Najwyraźniej przeznaczone były na uprawianie niezaplanowanej miłości. Nikt nigdy nie wynajął żadnej z nich na całą dobę. Ale pak Ambon i ja wiedzieliśmy, że nasze wzajemne obciążenia odpowiedzialnością i wdzięcznością urosły już do takich rozmiarów, że spędzę tę noc tutaj. Nie było też bez znaczenia, że zaczynały piec mnie boleśnie oczy. Za wszelką cenę chciałem się położyć. Rozstaliśmy się, przyrzekając sobie niezobowiązująco, że się jeszcze kiedyś spotkamy. Urządzenie klimatyzacyjne sprzed stulecia dmuchało nieprzyjemnym powietrzem i pryskało wodą. Na materacu ktoś wypisał długopisem uwagi o wdziękach miejscowych kobiet. Rozwiązując zagadkę niektórych określeń, zapadłem w sen. Obudziwszy się, zobaczyłem dwunastoletnią Melanezyjkę, która stała nade mną i śmiała się. Zjawa? Chyba nie. - Dzień dobry - powiedziałem. - Dobry wieczór - poprawiła mnie. Potem wkroczył pak Ambon, prowadząc za rękę małego ciemnego chłopca i trzymając coś, co wyglądało jak rozpadająca się piętrowa patera na owoce. - Przyniosłem ci jedzenie. Moje wnuki nie wierzyły, gdy opowiadałem o tobie, więc przyprowadziłem je, żeby cię zobaczyły na własne oczy. Patrzyły więc. Skubały mi włosy na rękach, zachwycały się moim dużym nosem i ubolewały nad śmiesznością własnych nosków. Szliśmy po lepkim błocie, czyli po plaży, a ja nieroztropnie wspomniałem, że będę szukał innego miejsca na następny nocleg. Pak Ambon wyglądał na przygnębionego. - Zawiodłem cię. O której mam przyjść jutro? Zaprotestowałem żywo. - Nie mogę zostawić cię samego. Następnego dnia próbowaliśmy korzystać z mojego przewodnika. Zaprowadził nas do hotelu, który zlikwidowano dawno temu. Pak Ambon uznał, że nadszedł czas na stanowcze działania. Poprosił więc o wskazówkę żołnierza pilnującego banku. Żołnierz przytulił się do budki strażniczej i podał nam adres. Byłem zdecydowany zatrzymać się tam, cokolwiek zastaniemy. Na szczęście znalazłem to, czego szukałem - przestronnie, chłodno, tanio. Wokoło same uśmiechy. Pak Ambon nie przyjął zaproszenia na lunch. Nie pozwolił mi też opłacić sobie biletu na powrót do domu. - Zrobiłbyś to samo, gdybym czuł się zagubiony w Anglii - stwierdził. Poczułem się głęboko zażenowany. Miałem już jakie takie pojęcie o porządkach panujących w miejscowych hotelach. Frontowy hol pełen był dobrotliwych leniuchów. - Właściwie nie pracuję tutaj. Przyjechałem odwiedzić kuzyna. Uczniowie wpadali w drodze do i ze szkoły i oglądali telewizję tyle czasu, ile trzeba na wypalenie papierosa. Palili wszyscy, nawet pięciolatki. W głębi czyhała pomarszczona masażystka. Łapała przechodzących, bez mała gruchocząc im kości dłoni. - Wiedziałam. Masz wiatr w stawach. Potrzeba ci masażu. Nigdy nie zauważyłem, by miała klientów. Otoczenie hotelu było wesołe i niechlujne, środek jezdni wyznaczały nieużywane tory kolejowe. Rano odbywał się tu targ kwiatowy. Wieczorem sprzedawano ubranka dziecięce i plastikowe kubły. Leniuchy siedziały i gawędziły. Czasami naśmiewały się z wielkiego plakatu przedstawiającego indonezyjskiego rolnika z motyką na ramieniu, kroczącego ku świetlanej przyszłości ze słowami: „Wędrówka dusz. W Irianie Zachodnim czeka cię lepsze życie". Przypomniały mi się australijskie plakaty imigracyjne z czasów mojego dzieciństwa: mężczyzna w akademickiej todze i kąpielówkach ściskający dyplom. Irian Zachodni? Chętnie. Czy nie kusił też leniuchów? Wywracali oczyma. Tu jest ich ojczyzna. Tu mają rodzinę i przyjaciół. Tam by ich zabito. Tu jest lepiej. Wieczorem mężczyźni przebierali się w sarongi - chłodniej w nich w piekącym upale. Próżniacy uważali stanowczo, że i ja powinienem kupić sobie coś takiego. Czułem, że należy im się ta odrobina rozrywki. Chinki ze sklepiku od miesięcy nie słyszały nic zabawniejszego. - Patrzcie. „Putihman" (orang putih) chce kupić sarong. „Putih" to po indonezyjsku „biały", „putihman" zatem to angielsko-indonezyjska zbitka, która w danej chwili wydała się pewnie dziewczętom najstosowniejsza. Zaśmiewały się po cichu. Próżniacy czekali z błyskiem w oku. Klaskali z uciechy. Sarong stał się powodem histerycznej radości trwającej co najmniej godzinę. Zdaje się, że robiłem wszystko na opak. Próbowałem włożyć go przez nogi zamiast przez głowę. Był komicznie kusy i odsłaniał owłosione golenie i buty. Próżniacy zgromadzili się wokół mnie. Sarong jest za krótki dla „putihmana". Nakłonią Chinki, żeby go wymieniły. Wrócili z dłuższym, w jaskrawych odcieniach oranżu. Upiąłem go na sobie. Spadł. Oni upięli go na mnie. Był tak obcisły, że nie mogłem usiąść. Przyłączyła się do nas leciwa masażystka ze starszą panią, mieszkanką którejś z okolicznych wysp. Kobieta była właśnie w drodze do Mekki. - Umrę podczas tej pielgrzymki. Znałam Sukarna. Mój dom jest wart siedemdziesiąt pięć milionów rupii. Ile pan zapłacił za sarong? Ile? Okradli pana. Potem zaczęła w milczeniu oglądać telewizję, żując beznamiętnie orzechy areki, a na ekranie dosłownie naga putih krążyła i wirowała w rytmie muzyki pop. Był to wieczór pod znakiem różnorakich tkanin. Mój sarong. Zamazany obraz w telewizorze (ikat*). Kot przybłęda w łaty - niby patchwork. Na koniec usiłowałem wejść po schodach w moim sarongu i wyłożyłem się jak długi. Salonowi próżniacy byli zachwyceni. * Ikat - technika zdobienia tkanin przez farbowanie osnowy albo wątku przed utkaniem, aby uzyskać charakterystyczny efekt zamglenia. Mój niedokładny przewodnik podawał, że w przeszłości podróżnicy - niesłusznie - omijali Surabaję. A jest to miejsce zasługujące na większą uwagę. Mój przewodnik mylił się w tej kwestii. Jest to gorące, przemysłowe miasto o nowoczesnej, taniej zabudowie; stara jego część została prawie doszczętnie zniszczona przez Anglików w końcu wojny. Wypełnienie kilku dni pobytu wymagało nie lada wysiłku. Na szczęście jeden z salonowców znalazł rozwiązanie. Możemy pójść do zoo. Zwykle wystrzegam się chodzenia do ogrodów zoologicznych w krajach Trzeciego Świata, gdyż jako Anglik mam miękkie serce dla zwierząt. Byłem w ogrodach zoologicznych w Afryce, gdzie lwy tłoczyły się w maleńkich klatkach i gdzie można było wypożyczyć ostro zakończony kij, by ukłuć zwierzę w oko, jeśli chciało się usłyszeć, jak ryczy. Czasami zwierzęta brały odwet. W innym afrykańskim zoo drzewa stojące w zagrodach dla gadów były tak długo nieprzycinane, że węże mogły swobodnie opuszczać się z nich na głowy odwiedzających. Zoo w Surabai nie było złe pod żadnym względem. Mieszkało tam wiele pięknych zwierząt, a ich związki z opiekunami były silne i życzliwe. Architektura podkreślała swoistą klasyfikację zwierzyny. Słonie poczytywano za muzułmanów i dlatego mieszkały w czymś na kształt betonowych meczetów. Żyrafy, rzecz osobliwa, były Chińczykami i rezydowały z poczuciem wyższości w pagodach z falistej blachy. Małpy traktowano jak Hindusów - krążyły bez końca w górę i w dół po malutkich stupach. Mój cicerone doskonale się bawił. - Sporo tu ludzi - zauważyłem. - Tak. Tu się gromadzą prostytutki. Ponieważ jednak użył eufemizmu „kupu-kupu malarii'' - „nocne motyle", „ćmy" - minęło trochę czasu, nim zdałem sobie sprawę, że naczelną atrakcją tego miejsca nie są Lepidoptera. Najfajniejsze były orangutany (z indonezyjskiego „leśni ludzie"). Rzucały się na podchodzącego do nich opiekuna, pokrzykując radośnie, i wieszały na nim swe długie ramiona z iście indonezyjską potrzebą obejmowania, za co były nagradzane przejażdżką na motorze - jedno zwierzę na kierownicy, drugie na tylnym siodełku. Wracaliśmy przez targ, gdzie jednym z towarów cieszących się największym popytem był puder Lady Diana, naturalnie ze stosowną podobizną na puszce. - Jest jeszcze drugi Anglik w mieście - powiedział jeden z salonowców. - Na uniwersytecie. Uczy angielskiego. Powinien pan iść go odwiedzić. - Nie przyjechałem do Indonezji spotykać się z Anglikami. - Anglicy nie lubią się wzajemnie? To dziwne. - Jak się nazywa? - Godfrey Butterfield, magister. Godfrey Butterfield, magister, mieszkał w bloku w nieco zaniedbanej części miasta, gdzie stały stare holenderskie domy, chore na trąd wywołany wilgocią. Białe stiuki i czarne żaluzje zdawały się mieć nieokreślone ambicje budownictwa z epoki Tudorów. Wewnątrz świeciły słabe żarówki, a chodniki były z sezalu - co świadczyło o oszczędności. Skrzypiąca kabina windy wzniosła się na piąte piętro. Z klatki schodowej do mieszkań wiodły wielkie drzwi. Niektóre stały otworem dla przewiewu, wszystkie miały zewnętrzne skrzydło ze stalowych prętów, niczym więzienne cele. Pojawił się młody Chińczyk odziany tylko w sarong. Sarong ten miał identyczny wzór jak mój. - Cześć. Ja Malkus. Niech wejdzie. Niech usiądzie. God-fley jeszcze odpoczywać. Wypije dlinka? Zupełnie jakby na mnie czekano. Do ogromnej szklanki Markus nalał toniku i czegoś. Nie, nie dżinu, spirytusu ryżowego. Kolejna oznaka oszczędności. Udał się do drugiego pokoju, dobiegły mnie głosy. Pojawił się znowu i uczynił ręką gest jak konferansjer przedstawiający aktora rewii. Godfrey Butterfield, magister, także miał na sobie tylko sarong. Był człowiekiem około sześćdziesiątki o rzadkich siwych włosach. Fałdy tłuszczu układały się na jego piersi w kaskadę, przypominając tarasy ryżowe na stoku wzgórza. Kiedy chodził, jego kobiecy biust falował. Chwycił podaną mu szklankę z tonikiem i czymś, opróżnił ją i wyciągnął rękę, oczekując dolewki. - Witam - powiedział bez zaskoczenia. Miał głos palacza i ręce mocno zażółcone nikotyną. Dobiegł nas brzęk naczyń kuchennych. Godfrey z wprawą posadził swe nieforemne ciało i poprawił skromnie sarong. Sarong stanowił jedyny element jego skromności. Gospodarz rozpoczął niezakłócony monolog o własnych talentach, dobroczynnych skutkach miejscowego klimatu, któremu zawdzięczał uderzająco dobry wygląd fizyczny, o korzyściach wynikających z polityki prawicy. Odpowiedzi go nie interesowały. Kuchenne hałasy przeistoczyły się w kolejnego Chińczyka, tym razem ubranego w spodnie i noszącego okulary. - Godfley, sypkowal tseba wyłącyć za tsy minuty. Sypkowal - czyli znów oszczędność. - Świetnie - rzekł dziarsko Godfrey. - Chyba już pan wie, o co chodzi: oto - wskazał na Markusa - żona numer jeden. A to - zwrócił się ku młodemu mężczyźnie z kuchni - żona numer dwa. Tak właśnie. Obserwował bacznie moją reakcję, której nie było. - Siądźmy na balkonie. Siedliśmy więc z Godfreyem Butterfieldem, magistrem, nauczycielem angielskiego, rzuconym, jak wielu ludzi z uniwersytetów w Oksfordzie i Cambridge, na tę odległą rafę życia upływającego na piciu drinków i pederastii. Godfrey Butterfield, magister, usadowił się wygodnie i jął wymieniać główne wydarzenia swego żywota. Nie wyobrażał sobie widać innego tematu rozmowy. Rzekłbym, dawał spektakl wygładzony wielokrotnymi powtórzeniami. Mówiąc, trzymał blisko oczu lornetkę i śledził skąpo odzianych mężczyzn pracujących przy budowie wysokiego budynku po drugiej stronie ulicy. Okazało się, że miał żonę, rzadko odwiedzaną, mieszkającą gdzieś na południu Anglii, zwaną przezeń „starą torbą". Zanim tu trafił, służył w RAF-ie w Singapurze. - Wszyscy tam byli gejami. Nie znałem ani jednego, który nie byłby gejem. Przeniesiony po wojnie do Holendrów, jakoś nigdy nie wrócił do domu. - Znowu ten facet w czerwonych portkach. Rzeczywiście, bardzo ciemny mężczyzna w czerwonych szortach obsługiwał podajnik cementu. Uśmiechnął się szeroko i pomachał do Godfreya. - Niezła sztuka! Niechętnie odłożył lornetkę i spojrzał na mnie. - Pan musi być nauczycielem - rzekł. Nie brzmiało to jak komplement. Wyszedł, by uporać się z sypkowalem. Numer jeden poszedł na wykład - studiował na uniwersytecie. Numer dwa zaszczycił mnie obszerną wyliczanką bogatych i pięknych ludzi, którzy chcieli z nim sypiać, ale zostali potraktowani odmownie. Wrócił Godfrey, strasząc nas zawartością szybkowara. Z kurczęciem stało się najwyraźniej coś złego. Jedliśmy go pod postacią niesłodkiej marmolady, Godfrey tymczasem wyjaśniał, dlaczego potrzebne są rządy silnej ręki i jakie korzyści płyną z istnienia rodziny królewskiej. - Im dłużej mieszkam poza Anglią - tłumaczył - tym jaśniej to wszystko widzę. W łazience stała pewnie puszka z pudrem Lady Di. Nadszedł czas, by podać jakiś powód i wyjść. Godfrey uparł się, że mnie odwiezie. Za domem stał zaparkowany wiekowy i nieskazitelnie czysty morris minor. Pachniał nawoskowaną imitacją skóry i sprawiał wrażenie, jakby został tu przeniesiony z całkiem innej bajki. Właśnie wsiadaliśmy, gdy zza rogu wyłonił się młody mężczyzna. Godfrey obrzucił go pożądliwym spojrzeniem i zaczął kręcić masywnymi pośladkami, chcąc pokazać, jak jest ponętny. Młody człowiek obszedł nas szerokim łukiem i spojrzał wzrokiem pełnym przerażenia i niedowierzania. - Aha! - rzekł Godfrey Butterfield, magister. - Miał ochotę. Sam pan widział. Żeglarskie szlaki Statek państwowej żeglugi morskiej sprawił mi niespodziankę. Był pierwszej nowości, nieskazitelnie czysty. Pasażerowie stanowili bardzo zróżnicowaną gromadę. Putih od razu rzucali się w oczy, młodsi zmierzali do klasy o najniższym standardzie, starsi do klasy pierwszej. Uznałem za stosowne wybrać coś pośrodku - powiedzmy, kabinę sześcioosobową. Pasażerowie najtańszej klasy lokowali się w przestronnych, wyściełanych sztucznym tworzywem niszach, gdzie spano w krewniaczych splotach lub oglądano wideo. Przebojem był akurat film „Płonący wieżowiec”. Jedli to samo co pozostali pasażerowie, z tą różnicą, że im pozwalano wynosić posiłki i spożywać je w dowolnym miejscu na statku, nas natomiast zaganiano do gorących, wilgotnych sal, gdzie kelnerzy prowadzili wojnę z tymi, którzy mieli na nogach plastikowe sandały. W naszej kulturze linię graniczną pomiędzy formą oficjalną a niedbałą wyznacza krawat. W Indonezji podobnych rozróżnień dokonuje się na podstawie obuwia. Kiedy siedzieliśmy nad pierwszym z wielu posiłków składających się z ryżu i ryb, kelner wyjawił nam cichym głosem: - Była bójka na noże. Zabili jednego Bugijczyka. Jedzcie szybko. Cewek na mnie czeka. Pochyliliśmy się nad talerzami w poczuciu męskiej solidarności i zmietliśmy jedzenie. Pasażerowie najtańszych klas tworzyli grupę ruchliwą i uczuciową. W większości ciemni Jawajczycy, całe swe mienie trzymali w tekturowych pudłach i zmierzali ku nowemu życiu imigrantów w lasach Irianu Zachodniego. Większości z nich dwójka dzieci nie wystarczała. Siedzieli posępnie w grupach, patrząc, jak rodzinna Jawa i wszystko co znajome niknie na zawsze. Starzy szlochali. Młodzi wyglądali na przestraszonych, ale i podekscytowanych zarazem; gotowi na nowe życie nucili zachodnie przeboje, chełpili się podkoszulkami z zachodnimi sloganami, których nie rozumieli. Zastanawiało mnie, jak dadzą sobie radę z odosobnieniem i nudą wiejskich osad. Roześmiana dziewczyna miała na sobie bluzeczkę z napisem: „Jesteś piękna, gdy się złościsz. Poza tym wyglądasz jak prosię". Poprosiła, bym jej ten napis przetłumaczył. Uznałem, że lepiej zrobię, pomijając kawałek o prosięciu. Takie ubrania są bardzo modne, przyznawali, ale niebezpieczne. Niebezpieczne? Kiedyś pewien chłopak odkrył, że nosi podkoszulek wspierający Izrael. Niektórym zaparło dech z przerażenia. Rozmaici putih zostali natychmiast zaanektowani przez Indonezyjczyków, którzy częstowali ich herbatą, ślęczeli wraz z nimi nad mapami, udzielając całkiem mylnych rad i pytając bez końca o Zachód. Członkowie załogi oddali się grze w ping-ponga i wesołym gonitwom dookoła statku - przy czym mieli na sobie kamizelki ratunkowe. Zachęcali pasażerów do udziału w zabawie. Wieczorem zorganizowano tańce. Znakomita większość pasażerów dołożyła wszelkich starań, by wyglądać jak najlepiej. Ci z tańszych klas sięgnęli do kartonowych pudeł i wygrzebali ukryte w nich odświętne ubrania, jaskrawe szarfy i czerwone buty. Na wyższych pokładach wymanikiurowana elita sięgnęła do toreb firmy Gucci po lekkie garnitury i szaliki Diora. Potem wszyscy poszli do sali balowej, usiedli sztywno na twardych krzesłach i słuchali zespołu młodych ludzi śpiewających pop-pidgin*. Wszyscy zachowywali ciszę i powagę stosowną do recitali muzyki klasycznej. Dzieci z wyprostowanymi plecami, wyszorowane, z błyszczącymi włosami i skrzyżowanymi na piersiach ramionami siedziały jak aniołki. Piosenkarz zbliżył się do mikrofonu i wystąpił z płaczliwą, pełną westchnień wersją jakiejś angielskiej piosenki. Było jasne, że nie rozumiał ani słowa z tekstu, który z tak dużym zaangażowaniem interpretował. Najwyraźniej nauczył się określonych angielskich dźwięków, które łączyły się z sobą dowolnie i bez sensu. - Oh, baby. I smug plag pigbum ergle plak. Oh, yeah. Z pokładu widać było Księżyc w pełni, oświetlający morze przecudnej urody. Nieopodal zgrabne, małe kutry rybackie kołysały się w szklistym odosobnieniu jakby na starodawnej emaliowanej tacy. Za statkiem latające ryby wyskakiwały i nurkowały w zawiesinie drobnych kropelek, błyskając płetwami w srebrnej poświacie. * pidgeon (pidgin) – język wehikularny np. suahili we Wschodniej Afryce, mieszanka różnych słów z różnych języków i różnych narzeczy oraz języka kolonizatorów często spotykany na terenach pokolonialnych jako lokalna forma porozumiewania się przedstawicieli różnych plemion i grup językowych Oparłem się o barierkę, pogrążony w poetyckiej zadumie. Ta sceneria byłaby dobrym tłem sentymentalnego spotkania, preludium do romansu, jak z jakiejś sztuki Noela Cowarda. Zza grodzi wyłonił się starszy wiekiem putih z cygarem George'a Burnsa* w ustach. Patrzyliśmy na siebie, obaj zakłopotani. Nieznajomy wskazał wilgotnym końcem cygara plamę światła na niebie. - Uran - mruknął przepitym głosem - albo Pluton. Nie jestem pewien. Mówił z silnie włoskim akcentem. Nisko nad horyzontem rozciągała się zielona smuga blasku. - Wenus? - próbowałem. - Wenus? Si, możliwe. Dal się słyszeć warkot samolotu. Wenus zamrugała światełkiem i pomknęła ku Jawie. - W jakim kierunku płyniemy? - Na północ... albo na południowy wschód. Służyłem we włoskim lotnictwie, ale nic już nie pamiętam... Otwarły się drzwi i po statku rozszedł się głos piosenkarza: - Oh, girl. Ee chiliwzdid tagko dud. Oh yeah. Na morzu świat wcześnie budzi się do życia. Meczet był usytuowany na tyłach statku. Wielu wiernych - elita religijnej wspólnoty - miało kompasy przyczepione do modlitewnych mat. Godne większego zaufania niż włoskie lotnictwo wskazywały niezbicie, że kierujemy się na wschód, podobnie jak wszystkie czarodziejskie dywany. Niewierni zostali unieruchomieni na samej górze statku, nie znajdując drogi powrotnej, która pozwoliłaby ominąć modlących się. Ląd był już niedaleko - teren do prawdziwych badań etnograficznych, w przeciwieństwie do tej ziemi niczyjej Wschodu i Zachodu. Ukazała się jedna z wysp, domy na palach zgromadzone z dala od morza. Wyglądała na raj, choć mogła być piekłem dla mieszkańców. Bugijskie żaglowce o wysokich dziobach skupiły się przy niej jak ćmy przy ogniu. Na horyzoncie rysowała się plątanina żurawi i dźwigów. Przy dziobie znów pojawiły się latające ryby. Nie, nie latające ryby - coś innego. Zużyte kondomy, chluba rozkwitającego w Indonezji przemysłu gumowego - dwójka dzieci wystarczy. Sunęliśmy w stronę lądu. Kiedy wchodziliśmy do portu, wypłynął nam na spotkanie zdechły pies na posłaniu z poskręcanych prezerwatyw. * George Burns (1896 - 1964) - słynny komik i aktor amerykański, którego nieodłącznym atrybutem było cygaro. Opóźnienie, zamieszanie. Żołnierze kłaniali się i udzielali informacji oficerom armii z kabin pierwszej klasy, dźwigali ich bagaże i okazywali szacunek ich małżonkom. Emigranci zaczaili się nieufnie na pokładzie, przycupnęli za fortyfikacją z tekturowych pudeł. W końcu u burty zadźwięczał trap. Dotarliśmy do Celebesu. Na statku znalazłem popularny magazyn podróżniczy, który zawierał dwa artykuły o ambicjach etnograficznych. Pierwszy z nich zajmował się tym rejonem Afryki, gdzie poprzednio prowadziłem badania terenowe. Z tamtejszych mieszkańców zrobiono ciekawostkę z dziedziny mody, zabawny przykład ekstremalnego samoupiększania się. Drugi dotyczył Celebesu i Toradży. Traktował o „badaniach" pewnej nieustraszonej reporterki, która „zanurzyła się", jak sama to określiła, w obszar Toradży, „przedarła się" przez ów kraj i „zmierzyła" z górami. Z opisanej trasy wynikało całkiem jasno, że ograniczyła swe wysiłki do asfaltowych dróg, jeżdżąc zapewne autobusami. Zmartwiłem się, gdyż także w sobie odkryłem skłonność do myślenia podobnymi kategoriami. Zachód patrzy bowiem na Wschód tak, jakby ten miał obowiązek być nie tylko dziki, ale i tajemniczy. Odrobina brutalności uważana jest za coś podniecającego, choć nie powinna należeć do gatunku okrutnej brutalności afrykańskiej - chodzi raczej o subtelne trudności. Dziennikarka sprostała zadaniu, włączając do tekstu całkowicie skądinąd oderwaną kwestię japońskich zbrodni wojennych popełnionych na tym terenie. Siły okupacyjne, jak się okazuje, nie tylko nieludzko traktowały tubylców, ale także wprowadziły umiejętność układania kwiatów. Wszystko to brzmiało dość rozpaczliwie. Miasto Ujung Pandang z punktu widzenia etnografa zdecydowanie nie należało do atrakcyjnych. Było pełne kurzu, a upał dawał się we znaki tylko odrobinę mniej niż w Surabai. Najsympatyczniejszym miejscem były naturalnie tereny nad morzem. Ludność gromadziła się, by siedzieć na portowym murku i patrzeć na zachód słońca, gdy tymczasem po stronie lądu rozstawiano kramy z jedzeniem. Małe dzieci kąpały się w brudnej wodzie, brodząc kilkaset metrów w głąb morza, dopóki dno nie zaczęło stromo opadać. W środku drogiego hotelu dla turystów rozstawiano bardziej higieniczną wersję kramów z jedzeniem - za dziesięciokrotnie wyższą cenę. Cudzoziemcy spoglądali zazdrosnym okiem na dzieci, które świetnie się bawiły i wrzeszczały radośnie, skacząc ze słupów podtrzymujących konstrukcję hotelu nad wodą. Ich ulubioną rozrywką było naśmiewanie się z brzuchatego strażnika i wabienie go na pale. Dzieci dawały susa do wody, a on zostawał, chwiejąc się z przerażenia i nie mogąc się obrócić. - Czasami pojawiają się tu rekiny - powiedział ktoś obok mnie. - To przez te statki, wie pan. Rekiny płyną do odpadków. Mężczyzna zasiadł w oczekiwaniu krwawego kabaretu i przeszedł do litanii pytań, których mogłem się spodziewać. Skąd jestem? Jak długo zamierzam zostać? Czy to prawda, że angielskie kobiety są oziębłe i sypiają same? Odwzajemniłem się własną listą. Czym się zajmuje? Skąd pochodzi? - Jestem Bugijczykiem - odpowiedział z dumą. Proszę spojrzeć na mój nos.  Odwrócił twarz tak, abym mógł nacieszyć oczy widokiem jego profilu. - My, Bugijczycy, mamy długie nosy, jak Europejczycy. - Wstał. - Oj, zdaje się, że widzę rekina... Nie, to tylko cień. Szkoda. Nie będzie przedstawienia. - Zje pan kokosa? - Z przyjemnością. Gwizdnął po mistrzowsku i skinął palcami. Coś zaszurało i z ciemności wynurzył się mały chłopaczek, trzymając kurczowo kokosy za kity niczym łowca głów swe trofea. Rzucił je na ziemię razem z dwiema łyżeczkami i tasakiem, po czym zniknął. Mój towarzysz zadał orzechom kilka ciosów z uzasadnioną gwałtownością - jak japoński okupant niezaangażowany w układanie kwiatów. Mleko było chłodne i nieco cierpkie, ale szybko zniechęcało nieprzyjemnym smakiem stęchlizny. Mój długonosy przyjaciel wykrawał tasakiem płaty miąższu, gładkie i śliskie jak surowa ryba. - Jutro - rzekł - niech pan się wybierze na tamtą wyspę. To miłe miejsce. Pokiwał dumnym nosem. Kiedy skończyliśmy, zwróciłem tasak właścicielowi kramu. Kokosy już były zapłacone, ale uznałem za właściwe dać mu sto rupii za wypożyczenie tasaka. Całe jego ciało przeobraziło się natychmiast w maszynerię wyrażającą najwyższe zadowolenie. Miło jest uszczęśliwić kogoś za jedyne siedem pensów. Motywy poczynań antropologów, jak i innych ludzi, nie dają się wyjaśnić w pełni. Badania terenowe sprawiają etnografowi wiele satysfakcji. Jedną z nich jest ta, że badacz przestaje należeć do zubożałej części społeczeństwa, a staje się stosunkowo zamożnym człowiekiem - człowiekiem, który może pozwolić sobie na gest i wydać siedem pensów z pobudek czysto altruistycznych. To miłe, gdy można wywołać u kogoś uśmiech. Radość jest tym większa, że dokonuje się tego za cudze pieniądze, i to bardzo niewielkie. Jednocześnie czyni się zadość wszystkim protestanckim cnotom. Antropolodzy z lewego skrzydła są szczególnie podatni na pokusę zachowań właściwych miejscowym tuzom i szafowania dobrodziejstwami. Zapewnia to natychmiastowe i w całości błędne, poczucie zbliżania się do ludzi. - A teraz - powiedział mój znajomy - pójdziemy do mnie, gdzie odbędzie się spotkanie miłośników języka angielskiego. Wygłosi pan prelekcję na temat „Pierwsze wrażenia z Indonezji". Proszę się postarać, by trwała godzinę. - Godzinę? - Tak. Utworzyliśmy grupę zwaną English Club. Spotykamy się na godzinę, prawie codziennie. Pozna pan moich przyjaciół. Poznałem jego przyjaciół, kuzynów i matkę. Poznałem całą klasę małych chłopców w muzułmańskich czapeczkach, którzy zostali zabrani z lekcji Koranu, by móc rozmawiać ze mną po angielsku. Odpowiadałem na pytania dotyczące rodziny królewskiej, sygnalizacji świetlnej, zasad obowiązujących podczas jedzenia szparagów oraz przeprowadziłem szybką analizę tyczącą przemysłu stoczniowego. Późnym wieczorem uciekłem do hotelu. - Przyjdzie pan jutro? - Zobaczę. Nie wiem, czy nie wyjadę do Toradży. Następny dzień zamierzałem spędzić na nawiązywaniu kontaktów i ogólnych przygotowaniach do „zanurzenia się". Niestety, był to dzień święta narodowego - czterdziesta rocznica ogłoszenia niepodległości Indonezji. Prawie wszystko było zamknięte. Ulice zapełniły się schludnymi dziećmi, które maszerowały w parach na patriotyczne uroczystości: buzie natchnione ogólnonarodowym uniesieniem, małe piąstki wznoszone z okrzykiem „merdeka", „wolność". Potem rozlegały się trudne do opanowania chichoty, nauczycielka strofowała dzieci, ale i sama nie mogła powstrzymać śmiechu. Mężczyźni krążyli po mieście i mocowali flagi gdzie popadło, ściskając aluminiowe trzonki jak zdezorientowani oszczepnicy. Głównym punktem programu była parada udekorowanych rowerów zdominowana przez rower wiozący pochodnię wolności ze srebrnej folii. Niestety wiał silny boczny wiatr od morza, rower zataczał się po drodze, aż zderzył się z wielką złotą rybą niesioną przez osiem małych dziewczynek w ramach promowania ryb jako źródła protein. Człowiek z ministerstwa rolnictwa objeżdżał miasto ciężarówką i rozpylał wodę na twarze gminu, podczas gdy uczniowie płci męskiej, przebrani za łodygi ryżu, tańcem prezentowali swój szybki wzrost, będący wynikiem stosowania środków owadobójczych. Cokolwiek niezdyscyplinowanym eksponatem okazał się motorower z pieczołowitością zamieniony w ogromnego węża. Przesłanie nie było w tym przypadku zbyt klarowne - wąż pojawiał się nagle, nadjeżdżał z najmniej oczekiwanego kierunku, lawirował między innymi udekorowanymi pojazdami i w końcu przewracał się. Wszystko to, dobrotliwe z natury, podkreślało pozazdroszczenia godną umiejętność Indonezyjczyków odnajdywania przyjemności w najmniej prawdopodobnych sytuacjach. Pomyślałem, że aby wydostać się z kurzu i upału, mogę popłynąć na wysepkę poleconą mi przez mojego długonosego przyjaciela. Żyłem w strachu przed spotkaniem z członkami English Clubu. Najbardziej wstrząsnął mną fakt, że recepcjonistka z hotelu także do niego należała. Wszystkie moje poczynania mogły więc być śledzone. Złapałem rikszę i pojechałem do portu. Kierowca okazał się okropnym gadułą. - Toradża? - spytał. - Nie jechałbym tam. Tam jedzą ludzkie mięso. - Skąd pan wie? - Wszyscy wiedzą. To, że wszyscy nienawidzą najbliższych sąsiadów, jest w antropologii oczywistością bliską prawdzie uniwersalnej. Zadziwia fakt, że w tej dziedzinie zawsze chętnie zakładano, iż relacje społeczne promują solidarność w obrębie grupy. Riksza wyposażona była w elektroniczne kuranty, które wygrywały „We wish you a merry Christmas”. Mknęliśmy przez główny rynek na „bring us figgy pudding" i dotarliśmy do nabrzeża na „and a happy new year". Bilety sprzedawano na końcu molo, a podwójne ceny podkreślały świąteczny charakter dnia. Wyruszyliśmy małą łódeczką, której silnik nie wydawał spodziewanego jednostajnego warkotu, lecz serie nieregularnych grzmotów - niby starzec, który stracił kontrolę nad czynnością jelit. Jakieś dziecko przyglądało mi się zafascynowane i łapało mnie za kolana w przypływie żarliwego uczucia. - Wysoki! - powiedziało. Matka i ojciec roześmiali się. Ponad wodą przewaliło się głuche dudnienie niczym echo pracy silnika. Pobrzmiewało w nim coś dziwnie znajomego, acz trudnego do umiejscowienia. Łódź kołysała się na wodzie, by dojść wreszcie do nabrzeża, i dudnienie zabrzmiało wyraźnie, ledwie silnik ucichł. „Oh, baby. Ergfuddle tinfat swug. Oh yeah". Boże, to pop-grupa ze statku! Na statku muzycy czuli się skrępowani i ograniczeni. Tu mieli więcej przestrzeni, mogli zaszaleć. Poprzez sieć charczących głośników radosny hymn docierał do najdalszych zakątków wyspy. Choć faktem jest, że owe najdalsze zakątki wcale nie były zbyt odległe. Wyspę tworzyła bowiem niewielka łacha piasku upstrzona prowizorycznymi budkami, gdzie sprzedawano okulary przeciwsłoneczne, napoje gazowane i dmuchane zabawki. Grupka chińskich dzieci wyławiała z tłustej wody zużyte prezerwatywy i układała je rzędem na piasku. Z morza wynurzyło się dziecko całe zakrwawione wskutek ataku rekina. Nie, to nie był rekin. To kochający rodzic zasmarował skaleczenia na ciele dziecięcia merkurochromem, środkiem odkażającym, barwiącym skórę na czerwono. Tablica umieszczona na plaży informowała: „Uwaga! Złom". Obszedłem szybko wysepkę - podczas gdy członkowie pop-grupy machali i grali jeszcze głośniej w przyjacielskim pozdrowieniu - wróciłem nad brzeg i czekałem na łódkę. Bosy mężczyzna łowił krewetki, spokojnie wyplątując je z bujnych wodorostów. Wymieniliśmy te same co zwykle pytania. - Powinien pan - rzekł - poznać moją siostrę. W Afryce wiedziałbym od razu, o co chodzi, ale tubylcy byli dumnymi ludźmi, znanymi z muzułmańskiej gorliwości. Ten człowiek jak nic należał do English Clubu. - Dlaczego? - spytałem nerwowo, oczekując przeciągłego spojrzenia, którym ludzie obdarzają obłąkanych lub obcokrajowców. - Została serwetkową. - Serwetkową? Znaczy sprzedaje serwetki? Batik? Roześmiał się. - Nie. Jest fanatycznie religijna. Ostatnio zaczęła nosić serwetkę na głowie i nie chce iść na uniwersytet. Nigdy nie wyjdzie za mąż. Ale pan uznałby ją za interesującą osobę. Dobrze mówi po angielsku. - Pan jest z Ujung Pandang? Z tyłu nadpływała rybacka łódź Bugijczyków; wielki rzeźbiony dziób górował nad całością. - Pan - mówiłem dalej - na pewno jest Bugijczykiem. Sądząc po ładnym, długim nosie. Antropologia uczy łączenia faktów. Nazywa się to interpretacją. Mój rozmówca był bardzo zadowolony. - Całkiem słusznie. Zacząłem się zastanawiać, czy Bugijczycy określają dzioby swoich statków jako „nosy", czy odwrotnie. Widziałem kiedyś artykuł o symbolizmie bugijskich łodzi. Pomyślałem, że będę musiał go odszukać. Ale mój przyjaciel miał mi do zaproponowania dane uzupełniające. - Tutejsi ludzie uważają, że jak masz duży nos, to i duży członek. Dlatego Bugijczycy podobają się kobietom. Zarumienił się i przysłonił nos gestem zakłopotania, który już gdzieś kiedyś widziałem. Przypłynęła łódka o jeszcze bardziej impertynenckim nochalu i wtedy pożegnaliśmy się. Zabrałem się z grupką młodych ojców, dumnych ze swego potomstwa. Ojcowie i dzieci ściskali się zachwyceni. Samo patrzenie na latorośle przyprawiało mężczyzn o wybuchy radości. Na brzegu stało dwóch Australijczyków; słońce na Bali rozjaśniło im włosy, a spaliło skórę. Byli zarośnięci i bosi, i - mimo wczesnej pory - bardzo pijani: jak w satyrze na kulturowy stereotyp, wymachiwali butelkami, by należycie wywiązać się z roli. Indonezyjscy tatusiowie przygarnęli mocniej pociechy, szepcząc ostrzeżenia, niepotrzebnie zresztą, bo turyści, zapomniawszy o całym świecie, dyskutowali o swoich trzewiach - z przejęciem, z jakim młode mamusie rozmawiają podczas popołudniowej herbatki o babskich sprawach. - Pieprzone łajno, przyjacielu - wrzeszczał jeden z nich. - Leży takie i gapi się na ciebie. Pierwsze, które udało mi się wydalić od tygodni. Potem dyskutowali, co sprawia większą przyjemność: kopulacja czy wypróżnianie się. Musieli od dawna przebywać za granicą i odwaga wynikająca z faktu, że nie jest się rozumianym przez większą część otoczenia, weszła im w krew. Pochyliłem głowę i próbowałem przemknąć się niepostrzeżenie pod osłoną skatologicznego uniesienia. Ale nie było mi dane. Właściciel łódki zwrócił się w ich stronę i wskazując na mnie, krzyknął głośno: - Patrzcie, wasz przyjaciel! Były to prawdopodobnie jedyne słowa, które znał po angielsku, wystarczyły jednak, bym został zauważony. Kiwał głową i uśmiechał się szeroko, przekonany, że wyświadczył mi przysługę. Australijczycy także wyszczerzyli zęby w uśmiechu, łypali błyszczącymi oczyma i zataczali się na młodych ojców, którzy pośpiesznie odciągali dziatwę. Turyści natychmiast uznali mnie za swego, życząc miłego spędzenia czasu na piciu piwa, ponadto analizowali przy mnie wnikliwie, o co właściwie chodzi tym Indonezyjczykom i wygłaszali kąśliwe uwagi pod adresem ludzi zgromadzonych u nabrzeża. Prawie godzinę zabrało mi uwolnienie się od ich towarzystwa. Kręcili głowami nad moim pieprzonym angielskim sztywniactwem i brakiem serdeczności. W końcu cisnęli puste butelki do wody, co mali chłopcy przyjęli radosnymi piskami. Turyści to kiepska wizytówka każdego narodu. Czy najgorsi ludzie są turystami, czy rola turysty wyzwala zło? Można mieć przykre podejrzenie, że jest się takim samym jak oni - a przynajmniej, że tak jest się postrzeganym przez tubylców. Turystyka zamienia ludzi odwiedzanego kraju w obiekty wysta-wiennicze, które się fotografuje i kolekcjonuje. Nie jestem pewien, czy etnografia nie robi w pewnym stopniu tego samego. Znałem antropologów, którzy traktowali „swoich" ludzi tylko trochę lepiej niż zwierzęta laboratoryjne, istoty ważne jedynie dla zaspokojenia naszych aroganckich potrzeb, obiekty, które można odstawić na bok albo włożyć na powrót do klatki, gdy okażą się nudne lub zbyt uciążliwe. A jednak czułem, że istnieją jakieś autentycznie międzyludzkie związki. Miejscowi byli z natury uprzejmi i pomocni, ofiarni, gdy zaszła potrzeba, a nawet sprawiali, że sam zachowywałem się lepiej, niż mógłbym przypuszczać. Z tym optymis-tycznym przekonaniem chciałem wyruszyć na tereny, gdzie spodziewałem się uprawiać prawdziwą etnografię. W Ujung Pandang było mi zdecydowanie za gorąco. Granica etnograficzna -Turys! Dziecko wyjęło palec z nosa, w którym pracowicie kopało i wskazało na mnie. Potem, korzystając z faktu, że ręka już była wyciągnięta, rozwarło dłoń i powiedziało: - Proszę o słodycze. Daj pieniądze. Po raz pierwszy zetknąłem się z owym nierozerwalnym związkiem pojęć, turysta-słodycze-pieniądze, wykrzykiwanym pod adresem putih przez bodaj każde dziecko w kraju Toradżan. A jeszcze przecież wcale nie dotarłem do tej krainy. Byłem zaledwie na wybrzeżu, w mieście Parepare, gotów do „zanurzenia się". Pierwsi Europejczycy potrzebowali czterystu lat, by przebyć drogę z wybrzeża w góry. Autobus potrzebuje dziś na to samo raptem paru godzin, a i to wydaje się za dużo. Mój kłamliwy przewodnik przesadnie zachwalał uroki miasta. Wysiadłem z autobusu tylko dla budynku, na którym widniał napis „Muzeum". Było to zwykłe, zaniedbane miasto, zbudowane wzdłuż zakurzonej drogi, gdzie chińscy handlarze sprzedawali japońskie towary po wyśrubowanych cenach. Nieco dalej znajdował się teren administracji państwowej, gdzie urzędnicy utrzymywali integralność republiki. Z jednej strony znajdował się mały port, gdzie ładowano ryż na japońskie statki. W małych miastach można sobie dokładnie uświadomić, jak ogromną część Indonezyjczyków stanowią dzieci. Bardzo dużo inwestuje się w szkoły. Co trzeci budynek jest jakąś szkołą. W niektórych dzieci uczą się na trzy zmiany, więc potrójna fala uczniów odzianych w nienaganne mundurki zdaje się nieustannie przepływać głównymi ulicami w tę i z powrotem. - Dzień dobry pani! - wykrzykiwały wesoło. Zakwaterowałem się w małej gospodzie, zbudowanej ponad wodą, gdzie pokojami były maleńkie izdebki poprzedzielane ścianami z tektury. Wątła konstrukcja pozwalała nie tylko słyszeć, co się dzieje w innych pokojach, lecz także śledzić, prowadzoną z okropnymi wrzaskami, grę w karty, która każdej nocy wyzwalała silne emocje w holu przy wejściu. Jakiekolwiek skargi byłyby nieuzasadnione, gdyż zaproszenie do wspólnej zabawy zawsze przybierało nad wyraz przyjacielską formę. Najlepszej rozrywki w mieście dostarczał, jak się zdaje, znajdujący się po sąsiedzku klub tenisowy, gdzie kadra urzędnicza grała z wściekłą determinacją, i to na najwyższym poziomie. Graczom towarzyszyły chmary małych obdartusów i sędziów, a wszyscy wydawali głośne okrzyki - odpowiednio: triumfu lub wzburzenia. Od świtu do zmierzchu tenisiści zmagali się przy siatce, z rozdętymi nozdrzami, to burcząc opryskliwie, to śmiejąc się donośnie. Jedynym zakłóceniem ponad wymienione było przybycie postawnego niemieckiego turysty, który zastraszył kierownictwo brodą podobną do łopaty. Ilekroć siadał na krześle czy łóżku, sprzęty te łamały się pod nim. Co dziwniejsze, właściciel uważał to za bardzo zabawne. - Widzicie? - mówił, trzymając złamane na pół krzesło. - Znowu to samo. Osobliwością okazała się także łazienka. Jak zwykle bywa w Azji Południowo-Wschodniej, źródłem wody był betonowy zbiornik, z którego należało wodę czerpać i radośnie polewać nią ciało. Zbiornikiem dzieliły się dwie sąsiednie łazienki — ściana wisiała niczym zasłonka ponad wodą. Zbiornik był zarazem domem dużej czarnej ryby o flegmatycznej naturze. Kiedy ktoś okupował jedną ze stron, odwracała wzrok i płynęła do drugiej części. Jeśli okupowano obie łazienki naraz, krążyła nerwowo między nimi. Właściciel był nad wyraz zdumiony, że włochaty Niemiec, mając na względzie rybę, uporczywie odmawia korzystania z łazienki, gdy druga strona jest zajęta. Właściciel doszedł chyba nawet do wniosku, że Europejczycy czują obrzydzenie do ryb na tle religijnym, tak jak muzułmanie do świń. Zwiedzenie muzeum okazało się trudniejsze, niż przewidywałem. Wsiadłem do rikszy, którą kierował bardzo wiekowy mężczyzna, i ruszyliśmy. Sytuacja należała do gatunku delikatnych - tych, którym towarzyszą zwykle mieszane uczucia. Ludzie przyglądają się i może myślą: „Patrzcie! Ten leniwy putih wsiada na kark biednemu starcowi, który mógłby być jego ojcem". A może mówią sobie: „Patrzcie! Dobrze, że wynajął starca zamiast kogoś młodszego, kto na pewno byłby szybszy". Rikszarz powiedział mi, że niedługo przestanie uprawiać swój zawód. Rząd zamierza zabronić rikszom poruszania się po mieście i wprowadzić na ich miejsce taksówki. Dlaczego? A kto wie, dlaczego rząd robi to czy owo. Będzie więc musiał iść na utrzymanie syna, który sam dla siebie nie ma dość ziemi. Całymi latami oszczędzał na własną rikszę, żeby nie dzielić się utargami z właścicielem. Jak mają teraz sprzedać? Przyjdzie mu chyba podzielić ją na części i sprzedawać koła, jedno po drugim. Była to wyjątkowo deprymująca perspektywa - stary człowiek sprzedaje najpierw koła, potem siodełko, potem dzwonek, i to z coraz mniejszym zyskiem. Pedałował powoli na wschód po asfaltowej drodze, pojazd kołysał się ciężko na prawo i lewo wskutek mozolnej pracy jego nóg. Samochody śmigały obok nas, wyjąc klaksonami z niezadowoleniem. Inni rikszarze podzwaniali dzwonkami dla wyrażenia więzi zawodowej. Po obu stronach drogi betonowe siedliska handlu ustępowały miejsca ładnym, drewnianym domom na palach. Ocienione palmami, proste i przestronne, o ciężkim, surowym, męskim wyrazie, jakby gardziły ozdóbkami. Za sięgającymi po pierś ogrodzeniami z betonu lub plecionej wikliny stali ludzie i polewali się wodą albo, wychyleni z balkonów, przyglądali się światu zza obłoków papierosowego dymu. Muzeum było zamknięte i zostawione pod opieką małego głupawego chłopca. Wydaje się to niezmienną regułą, że muzea pilnowane są zawsze przez młodzież niespełna rozumu, a sekretarki wydziałów uniwersyteckich są zawsze szalonymi kobietami. Rikszarz wpadł we wściekłość w moim imieniu, zażądał wskazania adresu kustosza, wynegocjował ze mną cenę, za którą miał mnie do niego zawieźć, i ruszył, pomstując na cały świat. Weszliśmy do budynku obwieszonego jaskrawymi flagami Republiki, gdzie niezmiernie uprzejmie zostaliśmy przedstawieni grupie dżentelmenów i poproszeni o wpisanie się do kolejnej z niezliczonych ksiąg pamiątkowych. Wtedy dopiero okazało się, że człowiek, który ma klucz od muzeum właśnie tam się udał i tamże można go znaleźć. Po zawiłych przyjacielskich pożegnaniach wróciliśmy do rikszy. Wsiadając, poczułem wyraźny chłód w okolicy pośladków. Moje spodnie były rozdarte na całej długości - zapewne o ramę rikszy - i ich zawartość prezentowała się światu. Chodzenie po muzeum, bacząc pilnie, by znajdować się zawsze tyłem do ścian, to ćwiczenie godne przyszłego księcia Walii. I doprawdy niebywale trudne. Muzeum poświęcono rodzinie miejscowych wielmożów - jak się okazało, na tyle bogatej, by sprowadzać najgorsze towary ze Wschodu i Zachodu. Tanie chińskie talerze walczyły miejsce z holenderskimi wazami i niewymownie brzydkimi rzeźbami z sąsiedniego Borneo. Kustosz i jego żona mieszkali wśród zbiorów. On był bardzo delikatnym i ujmującym mężczyzną. Ona - uderzająco podobna do Bette Davis* z czasów jej ostatnich ról, kocmołucha w łapciach, o przepitym głosie. Kustosz lubił opowiadać historyjki o cudach. Mówił o armacie, która, choć nie nabita, wystrzeliła, obwieszczając śmierć jednego z członków rodziny. Kustosz usiłował sprowadzić ją do muzeum, ale armata zawsze, bez niczyjej pomocy, wracała na szczyt wzgórza. Słyszał, jak pokrzykują kamienie i widział duchy w dawnych strojach. Zwyczajnie wyglądające noże w tym oto kredensie były nożami magicznymi. Raz wyjęte, nie dawały się schować do pochwy, póki nie zasmakowały krwi. Bette kiwała głową w milczącym potakiwaniu lub wtrącała coś dla sprostowania. Padła propozycja przekazania darowizny na cele muzeum i została przyjęta. Bette nie wyjmowała papierosa z ust, czyniąc gesty świadczące o utracie zainteresowania dla spraw tego świata i snuła się dookoła w wyświechtanych pantoflach. Jak przystało osobie opuszczającej pańskie progi w podartych spodniach, wycofałem się tyłem w ukłonach. Po drugiej stronie ulicy stał znak „Do plaży". Kamienna ścieżka biegła wśród palm i wiła się między drewnianymi domami na palach; balkony jaskrawiły się sarongami wywieszonymi do suszenia. Tu nareszcie znalazłem plażę z moich marzeń o tropikalnej wyspie. Była dogodnie obrzeżona palmami kokosowymi, a tuż obok kołysały się na kotwicach drewniane rybackie łodzie. Morze było spokojne i niebieskie, niezmącone falami ledwie pieściło brzeg. Zjawiło się jakieś dziecko. - Daj pieniądze - rzekło, ziewając. Wygłosiłem krótką mowę o poczuciu wstydu, której dziecko wysłuchało z kamiennym wyrazem twarzy. Nad samą wodą kucał mężczyzna, zajęty najpewniej jakąś niecną czynnością rozbójnika morskiego. Zbliżyłem się z pozdrowieniem na ustach. Uświadomiwszy sobie obecność kogoś obcego, odwrócił się z przerażeniem w oczach, dosłownie złapał co swoje i pędem uciekł, rozchlapując stopami ciepłą wodę. Aż nadto było widoczne, co robił. Dowiedziałem się więc, jak rozwiązano kwestię miejscowych toalet. * Bette Davis (1908 - 1989) - amerykańska aktorka charakterystyczna. Umknąwszy w drugą stronę, natknąłem się na mężczyznę chowającego się między drzewami. Nie zamierzałem popełnić drugi raz tego samego błędu i z powagą patrzyłem w przeciwnym kierunku. Tym razem to on mnie wystraszył. - Dzień dobry! - zagrzmiał. - Dzień dobry. - Dwieście rupii proszę! - Za co? - Opłata turystyczna. Wyciągnął gwałtownym ruchem zza pleców czapkę z daszkiem i wyjął kwit, uśmiechając się przy tym z zażenowaniem, niczym pasterz dający ukochanej kwiaty. - Niech pan się tutaj nie kąpie. Tu są jeże morskie. Nie zrozumiałem słowa, więc odegrał spektakl mimiczny o człowieku ukłutym w nogę. - A woda tu jest dobra? - Bardzo dobra. I ciepła. Mówiąc to, wskazał na kamienny falochron. Dzieci pływały wokół niego na wielkich czarnych dętkach, niby żółwie, obrzucając się wzajemnie miejscowymi zniewagami. - Chińczyk nie ma nosa! - Bugijczyk ma gębę jak koza! Na temat putih uwag nie było. Tytułem eksperymentu zacząłem brodzić w wodzie, zawinąwszy wysoko nogawki spodni. Powinienem był mieć jeszcze na głowie bawełnianą chusteczkę z zawiązanymi rogami, ale może dzieci o tym nie wiedziały. Woda była cudownie ciepła, niby kąpiel regenerująca dla stóp. W drodze powrotnej do brzegu zrozumiałem dlaczego. W falochronie tkwiła wielka żelazna rura, rura kanalizacji miejskiej. Taplałem się w ściekach. Ale nawet w tak nieciekawym otoczeniu wszystko wskazywało na to, że Indonezja potwierdzi się jako żyzne pole do uprawiania etnografii. Wszedłem do małego lokaliku reklamującego zupę z krabów. - Nie ma zupy z krabów. Nie ma krabów - powiedział kelner. - Dlaczego nie ma krabów? Na plaży roiło się od rybaków, łódek i muszli mięczaków. - Nie wiem. Zawsze mówimy, że to z powodu pełni. Nie wiem dlaczego. Jeśli chce pan zapytać rybaka, to proszę do kuchni. Istotnie, siedział tam, popijając kawę, mały zasuszony człowieczek, spalony słońcem na ciemny brąz. Skóra zwisała mu w luźnych fałdach na wszystkich stawach, jakby pożyczył ją od kogoś znacznie większego. Spytałem o kraby i o pełnię. - To prawda. Przy pełni księżyca krabów nie ma. Wszystkie mają miesiączkę. - Bzdura - powiedział kucharz ze śmiechem. - Wszystkie kraby są rodzaju męskiego, nie miesiączkują. - Chodzi o światło - rzekł jeden z kelnerów. - Kraby nie lubią światła. Chowają się głęboko w wodzie, dlatego nie można ich złapać. - To nie tak - powiedział inny kucharz, siadając. - Rzecz w tym, że księżyc przyciąga morze i wywołuje fale. Kraby nie lubią zmąconej wody, więc chowają się pod skałami. Tymczasem cała restauracja przestała pracować. Było to krzepiące przeciwieństwo moich afrykańskich doświadczeń: tamtejsi ludzie okazywali wielką powściągliwość i opór wobec jakichkolwiek rozważań tyczących mądrości przodków. Rybak potrząsnął głową z zakłopotaniem. - Ha! - rzekł. - Oto, co znaczy być wykształconym, czytać książki. Ja jestem tylko zwykłym rybakiem. Co my o tym wszystkim wiemy? Nie możemy nawet płynąć na połów ryb podczas pełni, bo wtedy wszystkie nasze żony mają miesiączkę. Byliśmy więc w punkcie wyjścia. Po powrocie do hotelu odczułem nagłe zniecierpliwienie opóźnieniami i postanowiłem niezwłocznie wyruszyć w góry, gdzie miałem znaleźć Toradżan. Termin ten oznacza zapewne coś więcej niż „człowiek ze wzgórz" i pochodzi z języka Bugijczyków. Niewątpliwie jest to zbitka słowna i obecne kłopoty z określeniem, kto jest, a kto nie jest Toradżaninem, wynikają prawdopodobnie z faktu, że sami Toradżanie nie używali takiej nazwy wobec siebie. Miałem zacząć od miasta Mamasa. Poszedłem na stację autobusową. - Mamasa? - Polmas. - A Mamasa? - Polmas. Pan wsiada. Bez skutku szukałem Polmas na mapie. - Gdzie jest Polmas? Jakiś zrzęda pyta o sprawy oczywiste. Brak odpowiedzi. - Czy Polmas jest blisko Mamasy? Wzruszył ramionami. - Tak. Blisko. - Jak blisko? Czy dotrę z Polmas do Mamasy w jeden dzień? - O, tak. Pojedzie pan autobusem. - Na pewno? - Tak. Teraz pan wsiada do autobusu. Nie wierzyłem mu, ale co miałem robić? Byli przyjaznymi ludźmi. Miałem trochę grosza, nie groził mi głód. Ignorując proponowane miejsce z przodu (droższe, większe prawdopodobieństwo wystąpienia choroby lokomocyjnej), wdrapałem się na tył, gdzie siedziało się na świeżym powietrzu. Wyruszyliśmy. Wyruszyliśmy - w pewnym sensie. Krążyliśmy raczej po mieście, polując na ludzi, którzy wyglądali na takich, co by chcieli jechać z nami do Polmas - gdziekolwiek owo Polmas leżało. Kursowaliśmy ospale w tę i nazad po głównej ulicy, kusząc niezdecydowanych. Trąbiliśmy na cewek i wychylaliśmy się z promiennym uśmiechem. Zaczepialiśmy każdego, kto niósł jakieś ciężkie rzeczy, wskazując szerokim gestem, ile mamy wolnego miejsca. - Patrz! Jest jeszcze miejsce. Wsiadaj! Jedź z nami do Polmas. Powiadam „my", albowiem nie było żadnej różnicy między pasażerami a załogą. Zgadzaliśmy się co do tego, że jesteśmy zaangażowani w to samo przedsięwzięcie, że nasze losy zostały nierozerwalnie złączone. Pasażerowie wyskakiwali zgrabnie z autobusu, by pomóc nowo przybywającym ładować bagaże. Robiliśmy miejsce. Częstowaliśmy się papierosami. Nagle wszyscy staliśmy się braćmi. Ładowano torby z ryżem, pojawiały się całe tabuny dzieci, które upychano między manatki niby chińską porcelanę. Ruszyliśmy w stronę gór w doskonałych nastrojach - i wróciliśmy na stację autobusową, by zabrać kolejnych chętnych. Potem jeździliśmy w kółko w poszukiwaniu czyjegoś brata, znaleźliśmy go i zajechaliśmy do jego domu po pozostałe bagaże. W końcu, kiedy już się zdawało, że wszelkie nadzieje na wyjazd tego dnia są stracone, autobus ustawił się tyłem do wybrzeża i z turkotem ruszył ku ciemniejącym górom. Gdzieś na trasie znajduje się niewidzialna granica. Najpierw poznaje się ją po nawierzchni. Asfalt powoli zanika. Przeistacza się w ubitą ziemię. Potem droga gruntowa daje miejsce nagim skałom, na których autobus trzęsie się i podska-kuje. Od czasu do czasu pojawiają się wielkie żółte maszyny, które pracowicie proszkują kamień i wypluwają go na drogę. Wkrótce jednak wszystko wypiera absolutna dzicz, gdzie droga przestaje być kanałem dla komunikacji, a staje się dla niej barierą. Dwie rzeczy rozpowszechniają po naszej planecie keczup zachodniej kultury. Jedną z nich jest komunikacja. Drugą - jej najpotężniejszy nośnik: pieniądze. Ale tu był zupełnie inny świat, świat zapatrzony w siebie – a nie w to, co go otacza - gdzie wygody materialne nie są rzeczą oczywistą i gdzie łatwo o ekscytującą sposobność podpatrzenia cudzej, odmiennej wizji rzeczywistości. Dla kogoś, kto połknął bakcyla etnograficznych dociekań, jest to największa z możliwych podniet. Potraktowałem sąsiada jak papierek lakmusowy naszego położenia geograficznego i spytałem: - Kiedy dojedziemy na miejsce? Wzruszył ramionami. - Skąd mogę wiedzieć? Miałem rację. Przekroczyliśmy granicę. Wcisnął się w kąt swojego siedzenia, objął mnie ramionami, nie troszcząc się o zawarcie bliższej znajomości i ułożył się do snu, oddychając mi z zadowoleniem na kark. To był inny świat. Ogarnąłem sąsiada własnym ciałem i wkrótce zasnąłem. - Turyyys! Ciemno. Świadomość przenikliwego zimna. - Turyyys! Głos kobiety. Silnik ucichł, pasażerowie gramolili się z pojazdu, wyglądając na dotkliwie skacowanych. Uznałem, że warto zrobić jakąś minę do kobiety. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i poklepała małego chłopca, który właśnie przybiegł i też się uśmiechał. - Jej synek ma na imię Turys - wyjaśnił mi, ziewając, jeden ze współpasażerów. - Urodziła go, gdy przejeżdżał tędy jakiś turysta i to słowo bardzo jej się spodobało. Turys przyglądał mi się, lecz nie prosił ani o pieniądze, ani o słodycze. Sceneria przypominała czasy średniowiecza - na spotkanie autobusu nadciągnęła karawana jucznych koni, w migocącym świetle latarek mężczyźni z pelerynami na ramionach wypakowywali pudła. Wyciągnęli miecze, by przeciąć troki. - Zapraszam na kawę - powiedziała kobieta. - Muszę zapalić lampy, o dziesiątej wyłączą elektryczność. Przeciągaliśmy się i ziewali, wstrząsani komicznie dreszczami. Wlekliśmy się w stronę betonowego domu, stojącego samotnie na szczycie góry w zimnym świetle gwiazd. Kierowca już był w środku i pompował lampkę olejową. Niektórzy zatrzymali się i siusiali przy murze. Ledwie przestąpiliśmy próg, światło zgasło i pokój skurczył się, osłaniając kąty przytulnym półmrokiem. W kuchni kołysał się jakiś cień, przygotowujący gorącą kawę. - Bez cukru, proszę. - Bez cukru? Cała kuchnia wyległa, by przyjrzeć się temu dziwadłu. - Pan pije kawę bez cukru? Indonezyjczycy pakowali po pięć, sześć łyżeczek na filiżankę. Patrzyli, jak piję, podejrzewając, że w ostatniej chwili posłużę się jakimś substytutem. - Prawdziwi Holendrzy są krzepcy. - Nie jestem Holendrem. Jestem Anglikiem. - Czy wszyscy putih nie są tacy sami? Wszystkich nazywamy Holendrami. - Czy Bugijczycy i Toradżanie są tacy sami? Zrozumieli od razu. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest kompletnie ciemno, a ja nadal nie wiem, dokąd jadę. Kierowca miał mapę. - Jak się nazywa to miejsce? - Nie ma nazwy. Dom po prostu. - Gdzie to jest? - Polmas. - Dokąd teraz jedziecie? - Dalej. Do Polmas. Wtedy pojąłem. Wzięli nazwy początku i końca drogi: Polewali i Mamasa, złączyli je, skrócili i tak nazywali całą okolicę. Byłem w Polmas i jechałem do Polmas. Siedzieliśmy więc w Polmas i jedli ciasteczka przyniesione przez matkę Turysa. I znów te same pytania. Musiałem zaprezentować swoją kiepską znajomość indonezyjskiego i popisywać się nią, jak rozpieszczone dziecko popisuje się przed gośćmi. Kilku podróżnych było nauczycielami. W Trzecim Świecie nauczyciele stale podróżują. Potrafili tłumaczyć z indonezyjskiego na język Toradżan - całkiem inny język - znali też parę słów holenderskich, które wszakże na nic się nam nie zdały. Przypomniały mi się kameruńskie dzieci, które uczyły się norweskiego w nadziei, że otworzy on przed nimi nowe obszary porozumiewania się. Nie musiałem przynajmniej wyjaśniać, czym się trudnię. Byli tu widać i inni antropologowie. - W górach, na północy, mieszka pewna Francuzka. Kiedyś była bardzo piękna, ale teraz jest już pewnie stara. Na zachodzie mieszka Amerykanin. Mówi bardzo dobrze w naszym języku. Jest też amerykańska dziewczyna. Myślę, że mówi tylko po angielsku, ale i tak jest bardzo blisko Boga. Są też Holendrzy. Mają dzieci. - Własne? - Nie, Toradżan. Nasze dzieci są bardzo ładne. Dlatego adoptujemy nawzajem swoje dzieci. Ja byłem adoptowany jako mały chłopiec. Może i pan tu zostanie, poślubi Toradżankę i zaadoptuje dzieci. Ja mam siedmioro, mogę panu parę odstąpić. - Wezmę wszystkie. Pan zrobi sobie następne. Wszyscy się roześmiali. Przyglądałem się uszom Turysa. Wcale nie były spiczaste. Zostałem wprowadzony w błąd. Ruszyliśmy w dalszą podróż, trzęsąc się i podskakując. Kierowca wykorzystał postój na naprawę magnetofonu, słuchaliśmy więc w kółko sześciu tych samych płaczliwych piosenek. Wzdłuż drogi ciągnęły się paprocie, które machały do nas wielkimi liśćmi. Musiało być dobrze po północy, gdy dotarliśmy do Mamasy i zatrzymaliśmy się przed jedynym hotelem, drewnianą chałupą, której wszystkie drzwi były dokładnie zamknięte. Stałem bezradnie. Pożałowali mnie. - Jest tam kto? - krzyknął kierowca, pukając w zalane światłem księżyca drzwi. Po górach niosła się łańcuchowa reakcja psiego ujadania. Zapukał raz jeszcze. Wątłe, chwiejne światełko rozbłysło w jednym z kątów domu i rozhuśtane, zbliżało się ku nam. Kierowca mocno uścisnął moją dłoń. - Ktoś idzie. Wszystko w porządku. Dobrej nocy. Dodał potężnie gazu i ruszył z piskiem. Zostałem sam i tylko ja jeden mogłem być pociągnięty do odpowiedzialności za zakłócenie spokoju. Odryglowano liczne zasuwy, ukazała się zaspana twarz. - Bardzo przepraszam... - zacząłem. - Jutro - rzekł mężczyzna. Rozmowa była zbyt dużym wysiłkiem. Dostrzegłem tylko rzędy butelek i stołków wykonanych z pni drzew, zanim zostałem poprowadzony w górę, po pionowej drabinie, do małego sosnowego pokoiku. Gospodarz czekał, aż zapalę świeczkę i po cichu odszedł. Psy nadal wiodły spór o ostatnie szczęknięcie. Koński interes Przewodnik określa Mamasę jako „tyrolską". Jest ona otoczona górami, lecz nie tak atrakcyjnymi jak Alpy austriackie. Posępne zadrzewione stoki usiane są plamami nagiej czerwonej ziemi. Jednakże przymiotnik ten mogą usprawiedliwiać dwa białe drewniane kościółki ze strzelistymi wieżyczkami, stojące u wejścia do doliny, gdzie wzdłuż szemrzącej strugi przycupnęły w rzędzie domy. Czysto, swojsko, chłodno. O czymś jednak w przewodniku nie wspomniano. Oto w tej odległej górskiej dolinie odbywał się zjazd młodzieżowych chórów kościelnych. Chrześcijaństwo jest religią o wielu twarzach. Bywa nieświeżo ceremonialne, żenująco uczuciowe, mrożąco ascetyczne. Każda kultura bierze z oferowanej jej religii to, co lubi. W ofercie przeterminowanych religii z Zachodu na Toradżanach niezmiennie duże wrażenie robi jeden aspekt chrześcijaństwa - możliwość tworzenia chórów. Tutejsza tradycja religijna szeroko wykorzystuje śpiewy chóralne i dysponuje rozległym repertuarem pieśni na wszystkie okazje. Pojawienie się kościelnego śpiewania i gitary pozwoliło owemu pradawnemu korzeniowi wypuścić nowe pędy. Wieczorami miasta Toradżan rozbrzmiewają brzdąkaniem instrumentów i opadająco-wznoszącą się melodią głosów. W niedziele drżą od mocy wprawnych gardeł. Poranki to pora, gdy kulturowa względność poddawana jest surowej próbie. O wczesnej godzinie wszyscy jesteśmy ksenofobami. Jest to chwila nasilonych uprzedzeń i wzmożonej drażliwości. Widok ludzi pałaszujących na śniadanie duże ilości czosnku z ryżem musi być trudny do zaakceptowania. Radosna gotowość dzielenia się jadłem z cudzoziemskim podróżnikiem w każdym innym przypadku wzbudziłaby jego sympatię. O poranku wywołuje tylko ponurą niechęć. Gospoda pełna była młodych ludzi, urodziwych, roześmianych, przyjacielskich niczym szczeniaki. Częstowali mnie czosnkiem. Ja tymczasem pilnie potrzebowałem kawy. Odśpiewali hymn - specjalnie dla mnie - ogłuszająco głośno i z pełną śmiechu werwą. Młode damy demonstrowały mi, jak subtelnie potrafią wibrować ich głosy. Młodzi mężczyźni popisywali się głębią basów i idealnym uzębieniem. Czułem się stary, brzydki, rozbity po podróży - a nade wszystko oszukany. Nie przyjechałem bowiem tak daleko, by spotkać chrześcijan, ludzi, którzy zajadle odrzucali koloryt, który ja chciałem im narzucić. Gdzie ich dziwaczne zwyczaje i osobliwe rytuały? Jedyną osobliwość tych ludzi stanowiła ich niezwykła serdeczność i tuzinkowość. Po drugiej stronie siedzieli dwaj zupełnie inni mężczyźni. Pochylali się nad kawą, jakby muzyka drażniła ich uszy, podobnie jak drażniła moje. Wyraziliśmy sobie wzajemne współczucie stosownymi minami. Jeden z nich zapraszającym gestem wskazał wolny stołek-pieniek. Przysiadłem się do nich. - Lubi pan muzykę? - spytał jeden z mężczyzn. - Jest trochę za głośna. - To chrześcijanie. Pan też jest chyba chrześcijaninem. - W pewnym sensie. W Indonezji tylko występni szaleńcy nie deklarują żadnej przynależności religijnej. Kim byli ci ludzie? Może wyznawcami jakiejś starej pogańskiej religii. Rozjaśniłem się. - My - rzekł drugi - jesteśmy muzułmanami. - Jesteście Toradżanami? Unieśli ramiona w geście przerażenia. - Nie. Jesteśmy Bugijczykami z wybrzeża. Jesteśmy pedagogami. To stwierdzenie padło między nas niczym ręczny granat. Zostało obliczone na wywołanie respektu, a nie wspomnienie Godfreya Butterfielda, magistra. W drzwiach pojawił się inny chór, zwabiony głosami kolegów. W duchu jedności chrześcijańskiej nowo przybyli, zarzuciwszy własne śpiewy, podjęli nutę pierwszej grupy. Teraz konwersowaliśmy, krzycząc do siebie ochryple. - Czy nie trudno żyć w chrześcijańskim mieście? - dopytywałem. - Nie. Teraz wszyscy jesteśmy jednym narodem. Pancasila - pięć zasad narodowej ideologii - tego należało się spodziewać po pedagogu. - Tylko czasami są kłopoty - podał ciało do przodu i ściszył głos do konfidencjonalnego ryku. - Na przykład ostatnio, kiedy kino objazdowe wyświetliło ten antychrześcijański film. - Jaki film? Zaczął się macać po głowie, jak gdyby zrzucał z włosów pajęczynę. - No ten, który pokazuje Chrystusa jako brudnego, otumanionego narkotykami hippisa. Hippisa. Znali to słowo. - Jaki to był tytuł? - konsultował z drugim. - „Jezus Chrystus gwiazda filmowa". - Superstar. - Tak. Ten właśnie. Doszło do bijatyki. Mówili, że to muzułmanie zrobili ten film. - Chyba nie mieli racji. - Kiedy indziej znowu byli niezadowoleni, gdy powiedziałem dzieciom, że ciała świętych muzułmańskich nie rozkładają się po śmierci. - Ale przecież mówimy to samo o świętych chrześcijańskich. - Wiem. Bóg chce zachować je jako przykład niegodziwości, dla pouczenia wiernych. Szybko zostawiłem światowe religie i przeszedłem się wokół czegoś w rodzaju zieleńca z boiskiem futbolowym, na którym kozy przeżuwały pokarm. Droga wiodła następnie przez pola ryżowe, wijąc się dnem doliny, gdzie wysokie trawy wyrastały z piaszczystej gleby jak na dziewiętnastowiecznej angielskiej akwareli. Na polach stały posępne konie - po pęciny w wodzie, jakby za karę. Był piękny dzień - niezbyt upalny, z lekkim chłodnym wiaterkiem. Na szczycie wzgórza widniały małe wiatraki z bambusa, klekoczące i furkoczące. Jakiś jeździec zbliżał się na drobnym rumaku, który tańczył pod nim i brykał. Uśmiechnęliśmy się do siebie, poczęstowałem go papierosem. Poprawił miecz i wyciągnął archaiczną zapalniczkę na kamienie. - Skąd pan jedzie? Wskazał kciukiem na wzgórza. - Przyjechałem na jarmark, żeby sprzedać tkaninę mojej żony. Mówił o pelerynie w wyblakłym pomarańczowym kolorze, którą miał na sobie. - Ludzie nadal potrafią tkać, tam na wzgórzach? - O, tak. Zobaczy pan jutro na jarmarku, jeśli pan przyjdzie. Wskazałem na wiatraki. - Do czego służą? Spojrzał ze złością ku wzniesieniu. - Zabawki. Dla dzieci. Gdy się rozstaliśmy, przeszedłem przez zadaszony drewniany mostek z miejscami do siedzenia po bokach, przypominającymi kościelne ławki. Zbliżyły się do mnie dwie małe dziewczynki i wzięły mnie za ręce z szokującą ufnością, jedna z jednej, druga z drugiej strony. Scena niczym ze świętych obrazów: Jezus z dziatkami. Oczy jak migdały, o najczystszej niewinności, szukały moich oczu. - Daj coś słodkiego. Daj pieniądze. - Od słodyczy psują się zęby. Stara kobieta pracująca w ogródku zarechotała z aprobatą. - Słusznie. Jak im nie wstyd. Nie było im wstyd - odbiegły, chichocząc i strojąc brzydkie miny. - Dzień dobry, matko. - Dzień dobry. Gdzie pan mieszka? Odpowiedziałem i przeszliśmy do wymiany zwyczajowych pytań. - Dokąd prowadzi ta droga, matko? - W góry. Można dojść i do Bittuang. Jest tam ładny dom, ze dwa kilometry stąd. Trzeba iść zobaczyć. Odruchowo wskazałem na wiatraki. - Do czego służą? Uśmiechnęła się złośliwie, pokazując zęby w kolorze mahoniu. - Robią wiatr do przewiewania ryżu. Poszedłem dalej, czując się coraz bardziej jak wędrowiec z baśni. Sama droga w niczym nie przypominała dróżki z angielskiej wsi; pokryta była czymś na kształt bruku, co dziwnie nie pasowało do bananowych gaików po obu stronach. Znad drzew wynurzył się dach domu, ciężka, wygięta forma z drewnianych płytek. Domy Toradżan zyskały zasłużoną sławę. Są ogromnymi drewnianymi budowlami, wznoszącymi się ponad ziemię na palach; konstrukcja jest sprytnie łączona sworzniami, a cała powierzchnia wspaniale rzeźbiona i pomalowana w zawiłe wzory - głowy byków, ptaki, liście. Domy mogą mieć po kilkaset lat i zwyczajowo spełniają rolę ośrodków życia społecznego lokalnej zbiorowości. Zwrócone są frontem na północ, w kierunku mającym związek z przodkami, a przed wieloma z nich stoi słup sięgający krawędzi dachu, gdzie zatknięte są rogi bawołu zabitego podczas miejscowych świąt. Dokładnie naprzeciw domu znajduje się spichlerz ryżowy, mniejsza wersja tej samej budowli. Pod największą przestrzenią magazynową rozciąga się podest, gdzie spotykają się ludzie w celach towarzyskich. Tu można gawędzić i przyjmować przyjaciół, kobiety tkają tkaniny, mężczyźni reperują narzędzia, goście śpią. Grupa siedzących po turecku mężczyzn obserwowała, jak się zbliżam. Wymieniliśmy pozdrowienia. Poprosili, bym usiadł. Po raz kolejny przeklinałem swoje wiązane buty, które musiałem pracowicie rozsznurować i zdjąć przed wejściem na teren prywatny. Poczęstowawszy się wzajemnie papierosami i ustaliwszy moją tożsamość jako angielskiego chrześcijanina, omówiliśmy szczegółowo zadziwiający fakt, że w moim kraju nie rośnie ryż, a zatem nie istnieją spichlerze ryżowe, gdzie można posiedzieć. Czy chciałbym obejrzeć dom? W małym otworze okiennym, jakieś sześć metrów ponad ziemią, dostrzegłem zalęknioną twarz. Gdy podeszliśmy, twarz zniknęła, po czym dał się słyszeć tupot stóp. Wspiąłem się niezgrabnie po drabinie i przeszedłem przez drzwi z rzeźbionym wizerunkiem głowy bawołu. Dom podzielony był na wiele małych pokoików z podwyższonymi progami, jak w wodoszczelnych kabinach okrętu. Po dwóch stronach domu biegła otwarta galeria - niby pokład łodzi. Nic więc dziwnego, że niegdysiejsi podróżnicy sugerowali Toradżanom, jakoby ich domy wzorowane były na statkach jakiejś pradawnej migracji, w co Toradżanie ostatecznie zaczęli wierzyć — przecież antropologowie powinni wiedzieć najlepiej. Otwarte okiennice dawały drogę odrobinie światła, które wpadało z pyłkami kurzu, jak światło w kościele. Prastare ściany ozdobiono podobiznami zachodnich gwiazd filmowych, ilustracjami wydartymi z magazynów i ręcznie barwionymi fotografiami z uroczystości ślubnych - twarze były pyzate i niemożliwe do rozpoznania, jakby malowane jedynie z opisu. Zaczęliśmy zwiedzać. W jednym pokoju w popiołach paleniska spokojnie drzemał kot. W drugim spod moskitiery osłaniającej łóżko zwisało sękate ramię. - Mój ojciec - wyjaśnił mężczyzna. - Chce pana powitać, ale jest chory. Uścisnąłem rękę o szeleszczącej i cienkiej jak papier skórze, suchą i gorącą. Oczy błyszczały czerwonawo w mroku. Wąskie, białe wargi mruczały uprzejmości. Wróciliśmy do pokoju przy wejściu i siedliśmy na pomalowanych na niebiesko krzesłach z trzciny. Domów tych nie budowano z myślą o meblach, ich obecność czyniła pomieszczenia ciasnymi i pozbawionymi wdzięku. Przyniesiono kawę - niewyobrażalnie słodką. Obrzydliwej słodyczy nie osłabiły ciastka z cukru palmowego, podawane - jak kraj Toradżan długi i szeroki - w dowód gościnności. Cieszyło mnie, że zszedłem z turystycznego szlaku i spotkałem tych dobrych, prostych ludzi. Nieustannie powracał temat mojego stanu cywilnego. W Indonezji trwanie w związku małżeńskim jest absolutną koniecznością; ludzie stanu wolnego, nawet rozwodnicy, to coś zgoła niepojętego. Gdy dzieci same nie palą się do życia w stadle, inicjatywę biorą w swe ręce rodzice. Znam europejskich Indonezyjczyków, którzy boją się pojechać do ojczyzny, choćby z krótką wizytą, tylko z tego powodu, że mogliby zostać porwani i ożenieni w ciągu jednej nocy. Do najbardziej pożytecznych akcesoriów w zawodzie antropologa należy zatem fotografia noszona w portfelu. Przedstawia ona jasnowłosą, piersiastą kobietę, której ubiór jest skromny, acz sugerujący liczne wdzięki. Ten nieoceniony kawałek papieru pozwala uniknąć rozmaitych trudności, a także rozpocząć rozmowy na temat praktyk małżeńskich. Można wyjaśnić, że jest to żona lub siostra, a nawet - biorąc pod uwagę nikłą umiejętność określania wieku osoby z Zachodu przez ludzi innych kultur - córka. Jedynym słabym punktem w tego rodzaju szachrajstwie jest to, że człowiek łatwo się gubi i w końcu nie wie, czy jest żonaty, czy nie. W dodatku informatorzy mają ten niefortunny zwyczaj, że porozumiewają się między sobą. Z tego właśnie powodu najlepiej jest posługiwać się fotograficznym podstępem wyłącznie podczas przypadkowych spotkań. Fotografia może być też niezłą drogą na skróty, kiedy po prostu nie masz sił, by raz jeszcze przejść przez całą procedurę brania ślubu po europejsku. Teraz wszakże nadarzyła się sposobność podjęcia drobnego etnograficznego działania. W naszym kraju, zapewniałem, nie płaci się za żony. Tak, podobnie jest w niektórych okolicach kraju Toradżan - choć nie tu, gdzie kobiety się szanuje - co sprawia, że z Toradżankami chętnie żenią się Bugijczycy. W naszym kraju płaci się natomiast za rozwód. Podobnie tu. W naszym kraju jednakże, gdy ubogi mężczyzna żeni się z bogatą kobietą, może poprosić ją o pieniądze. Patrzyli na mnie z politowaniem. Jak możemy pozwolić na związki ludzi z różnych klas społecznych? Naturalnie, że to niedobrze, coś takiego nigdy się nie sprawdza. Poza tym kobieta nie powinna zniżać się do czegoś takiego w interesie swoich dzieci, gdyż jej status określa status jej latorośli. Kiedy już głęboko zabrnęliśmy w temat klas społecznych i układów małżeńskich - zadanie równie trudne jak wybieranie ości z ryby - mój informator stawał się coraz bardziej zakłopotany i niekonsekwentny. Należało kończyć. Ale on nie chciał. - Zaczekaj - rzekł - zaraz to sprawdzę. Wślizgnął się do sąsiedniego pokoju, by - jak sądziłem - spytać o coś ojca i ogarnęło mnie poczucie winy, że nieszczęsny stary człowiek będzie niepokojony. Wkrótce powrócił, kartkując oprawioną na niebiesko wielką księgę. - Proszę bardzo. Tu jest wszystko. Była to jego praca na temat związków małżeńskich, sprawdzona i zatwierdzona przez uniwersytet w Ujung Pandang. Był antropologiem. Kiedy wychodziłem, przedstawił mi księgę pamiątkową i poprosił, bym wpisał tam swoje nazwisko, moją opinię o domu i - delikatna przymówka - kwotę, którą przeznaczam na jego konserwację. Stwierdziłem z niezadowoleniem, że była tu przed miesiącem grupa trzydziestu amerykańskich studentów antropologii. W krainie Toradżan zaczynało być tłoczno. Odczułem potrzebę wzięcia odwetu za zawiedzione oczekiwania. Wskazałem na wiatraki na wzgórzach. - Do czego służą? - spytałem od niechcenia. Srogo zmarszczył brwi. - Dziwne, że o to pytasz. Zauważyłem, że ilekroć pyta się o wiatraki starszych ludzi, za każdym razem uzyskuje się inną odpowiedź. Osobiście uważam, że są po prostu wyznacznikami czasu w trakcie zbiorów i należą do ogólniejszego systemu, obejmującego walkę na kije i wykorzystanie wirujących bąków, ale niewykluczone, że spełniają praktyczną rolę odstraszania ptaków. Odszedłem w poczuciu pełnej klęski. Wróciwszy do gospody, stwierdziłem, że młodzi chrześcijanie wyparowali niby poranna rosa. Jedynie pewien nieład w ustawieniu mebli i lekko cierpka woń wymiocin świadczyły o nadmiarze młodzieńczej pobożności. Byliśmy więc sami: rodzina właściciela, ja, głuchoniemy, który właśnie wszedł i japoński robotnik, który nie mówił po indonezyjsku. Japończyk pokazywał smętne zdjęcia rodziny, którą opuścił, przyjeżdżając tu dla podjęcia pracy przy budowie dróg. Kusiło mnie, by wyciągnąć moją blondynę, ale powstrzymałem się. Syn gospodarzy dyskutował z głuchoniemym o niebezpieczeństwach latania samolotami, posługując się intensywną gestykulacją, podczas gdy ja odrabiałem jego pracę domową z angielskiego. Następnego dnia praca wróciła z licznymi poprawkami. Pełno w niej było niezrozumiałych pytań w rodzaju: „Czy księżyc jest o siódmej, czy za drzwiami?". Tymczasem niesforna córeczka gospodarzy spędzała wieczór na wyrywaniu białych włosów z głowy Japończyka. Jej przesadny makijaż, najwyraźniej półeuropejskie dziecko, z którym wróciła z Bali, a nade wszystko brak męża - kwalifikowały ją bezwzględnie do tutejszej kategorii „grzesznych kobiet". Popatrywała na mnie znacząco przez cały wieczór, ja zaś starałem się tego nie dostrzegać. Nagle powiedziała: - Jest ktoś, kto dobrze cię zna. Udałem grzeczne zainteresowanie: - W Indonezji? - W Indonezji też. Dobrze cię zna. Forma gramatyczna nie zdradzała płci osoby, o której była mowa. - Czy ten ktoś to kobieta, czy mężczyzna? Uśmiechnęła się chytrze. - I jedno, i drugie. Tuliła pieszczotliwie głowę robotnika. Transwestyta? Może aktorka z teatru w Dżakarcie? - Ten ktoś chciałby cię poznać jeszcze lepiej - ciągnęła - i dał mi dla ciebie wiadomość. Wyrwała kolejny siwy włos z ciemienia Japończyka. Zmęczyła mnie ta tajemnicza rozmowa i do tego prowadzona dosłownie nad głową robotnika. - Powiedz wreszcie, kim jest ten ktoś i jaką masz dla mnie wiadomość. Zachichotała, puściła głowę mężczyzny tak, że omal nie spadł ze stołka, zawirowała po pokoju i rzuciła mi przed nos kawałek papieru. - Oto wiadomość - rzekła promiennie. - Ten ktoś to Jezus. Kartka zawierała jakieś religijne posłanie. Ponieważ był to dzień targowy, wyperswadowano - nie bez trudu - kozom, by odstąpiły dzierżawę boiska futbolowego rozlicznym produktom okolicznych wiosek. Dziwaczne, guzowate warzywa, jak rakowe narośle i pokrojone owoce chlebowca, przypominające plasterki mózgu, leżały w mizernych, lśniących od wilgoci kopcach. Drewniane sklepiki otwarły składane drzwi i wystawiły tanie towary z Chin i Japonii: makrele w konserwach, pachnące mydło, zapałki, kółka do kluczy z obrazkami panienek, którym spadały biustonosze, gdy brało się kółko do góry nogami. Z samego środka ciżby głos w rytmie staccato, dochodzący z świszczącego głośnika, namawiał naiwnych do biegu z przeszkodami. Jeśli pochyliłeś się pod linami i kablami, przeskoczyłeś kopce pomidorów i prześlizgnąłeś się między kałużami ścieków, dostawałeś się do serca targowiska. Tam mogłeś spotkać natrętnych uzdrawiaczy i kupić proszki, które leczyły wszystko, od dyzenterii po bezpłodność. Z jednego miejsca odganiano kobiety, żeby spokojnie podjąć delikatny temat „męskiej słabości". Centrum powszechnej uwagi stanowił plastikowy tułów, którego organy mogły być wyjęte w celu zademonstrowania dowolnej z omawianych dolegliwości. Aby dogodzić gustom publicznym, miał on kształty blondynki z ogromnym biustem przypinanym na zatrzaski i z włosami, które można było wyrywać kępa po kępie podczas omawiania kwestii łupieżu. Cała reszta prezentowanej tu kultury materialnej była bardziej niż rozczarowująca. Oferowano parę sztuk niezbyt zachęcającej odzieży, barwionej wyłącznie metodami chemicznymi. Najdroższa była odzież z wiskozy. Kiedy patrzyłem posępnie na tę kupę ubrań, poczułem, że ktoś wkłada mi rękę pod koszulę i zaczyna mnie gilgotać. Odwróciwszy się gwałtownie, ujrzałem roześmianą twarz wczorajszego jeźdźca. Gestem godnym Errola Flynna odrzucił pelerynę, tak że zawisła mu teraz na plecach i przytulił mnie do piersi. - Jak potrzebujesz ubrań - wyszeptał - to chodź ze mną. Wkrótce znaleźliśmy się w drewnianej kawiarni, spowitej gęstym dymem papierosów goździkowych. Gospodarze byli góralami - niscy, żylaści, z bujnymi czuprynami, pomarszczeni. Mężczyźni owinięci pelerynami aż po uszy, wyglądający jak nietoperze, zaczęli wyciągać spod stołów ubrania - całymi paczkami powiązanymi sznurkiem. Były jaskrawo-czerwone i pomarańczowe w prążki niedokładnie wyczesanych włókien — naturalne kolory miały z czasem nieco wyblaknąć. - Roślinne - rzekł mój przewodnik, dotykając barw opuszkami palców. Zaczęliśmy się targować. Była to delikatna sprawa. Raz jeszcze uderzyło mnie, jak bardzo te targi różniły się od afrykańskich - tu nie było agresji ani pozerstwa. Przepychaliśmy się cenami w przedziwnie bezinteresowny sposób, ciut jak degustatorzy win, którzy płuczą podniebienia kolejnymi rocznikami. Wkrótce doszliśmy do porozumienia i stałem się właścicielem nowej peleryny. Spotkanie nasze zrodziło też inny pomysł. Postanowiłem wynająć konia i udać się w góry. W antropologii stało się już tradycją, że zakres fizycznych cierpień badacza stanowi miarę wartości zebranego przezeń materiału. Jak wiele innych założeń i to broni się dobrym dowodem pośrednim, obalającym zaprzeczenie tezy. Do podobnych poglądów zalicza się ten, że pod powierzchnią, na której nowoczesność spotyka się z tradycją, leży warstwa prawdziwej antropologii - czysta, niezepsuta Indonezja. Jeśli tylko udasz się dostatecznie daleko od miast, na pewno ją odnajdziesz. Patrząc z tej perspektywy, konna wycieczka w las wydawała się dobrym pomysłem. Nigdy nie lubiłem koni. Moje doświadczenia w jeździe konnej są małe i pozbawione sukcesów. Konie intuicyjnie wyczuwają, kto się ich boi. W ciągu kilku następnych dni większość czasu spędzałem na rozmowach z ludźmi w miasteczku. Tak jak znacznie trudniej się targować, gdy nie ma się pojęcia o rozsądnych cenach, tak nie sposób wybrać najlepszego konia na drogę, gdy ma się niewielkie pojęcie o tym, jak wygląda dobry koń, a co więcej, nie wie się nawet, jaki jest cel podróży. Opowiadano mi o wioskach na wzgórzach, gdzie znajdują się bardzo stare domy, gdzie ludzie są nadal poganami, gdzie kowale mają dziwne zwyczaje. Wydawało się, że powinienem po prostu kierować się na północ. Domyślałem się, że wierzchowców przesadnie chudych oraz tych z ropiejącymi ranami na grzbietach należy skrzętnie unikać. Intuicja podpowiadała mi, że powinienem obejrzeć kopyta, robiłem to więc, nie bardzo wiedząc, czego właściwie szukam. Właściciele w każdym razie zdecydowanie tego oczekiwali. Przysłowie nakazywało mi zaglądać koniom w zęby, robiłem więc i to. Wszystko odbywało się mniej więcej tak, jak w przeszłości, kiedy udawałem znawcę tematu przed właścicielami używanych samochodów, które chciałem nabyć. Właściciele koni nie wiedzieli wszakże tego, że dawno zrezygnowałem z nadziei na sukces w oszacowaniu końskiego materiału. Szacowałem właścicieli. Istnieje oczywiste pokrewieństwo między właścicielami koni do wynajęcia a handlarzami używanych samochodów. Obie te branże zdają się przyciągać ogromną liczbę wyjątkowo przebiegłych typów, którzy noszą przy sobie niebywałe ilości pieniędzy. W transakcjach z nimi skalkulowanie ceny bodaj nigdy nie było prostą sprawą. Zawsze chodziło o pewną kwotę płaconą natychmiast, przy czym istniały zniżki za to i owo, które wymagały skomplikowanych obliczeń. Arytmetyka wkraczała w dość osobliwe obszary. Trudno mi było na przykład zrozumieć, dlaczego jedna osoba powinna potrzebować minimum trzech koni. Kiedy pytałem, kto ma być odpowiedzialny za karmienie wierzchowca, spoglądano na mnie obojętnie. - Konie jedzą trawę - wyjaśnił mi uprzejmie jeden z handlarzy. - A co z jedzeniem dla mnie, dla przewodnika, co z kocami i papierosami? Wzruszali ramionami. Jak sobie chcę. Jeśli o nich chodzi, niczego by nie zabierali i na nic by nie liczyli. To wszystko moja sprawa. W końcu znalazłem odpowiedniego człowieka do tej roboty, człowieka noszącego piękne imię Darius. Nie mogłem się mylić co do jego otwartej, szczerej twarzy, śmiałego spojrzenia, żywej inteligencji - to dobry Indonezyjczyk. Przykucnęliśmy przy końskich kopytach - właśnie skończyłem ich oglądanie - poczęstowałem go papierosem, paliłem wraz z nim, wyjaśniłem cel mojej wyprawy. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Na wzgórzach mieszkają interesujący ludzie, są też stare domy. Będę zadowolony. Rozumiał, że jestem od niedawna w jego kraju i potrzebuję pomocy. Konie są dobre. Będę jechał na tym - proszę, jak wspaniale odżywiony. Wyruszymy jutro. Spotkamy się na moście, pół do szóstej rano. W tym mieście nie ma miejsca dla nas obu… Nie było dla mnie wielką niespodzianką, że jeszcze o pół do siódmej siedziałem pod mostem. „Rozciągliwość czasu" jest faktem - nawet Indonezyjczycy stroją sobie z tego żarty. System językowy, w którym piątą trzydzieści wyraża się określeniem „pół szóstej", powoduje częste nieporozumienia i do spotkań dochodzi nie bez sporych trudności. Siedziałem pod dachem mostu z powodu ulewy. Wielkie kropliska kapiące dookoła świadczyły o licznych dziurach w zadaszeniu. Usłyszawszy pobrzękiwanie uprzęży wyjrzałem pełen nadziei. Ale to nie był Darius. Patrzyłem na brązową wodę bryzgającą spod kopyt koni, które ślizgały się na deskach, wierzgały, aż wreszcie zatrzymały się, potrząsając głowami i parując. Odwróciłem się i zobaczyłem dobrotliwego ogrodowego gnoma, owiniętego w plastikowy deszczowiec w intensywnie zielonym kolorze. Cisza trwała dość długo. Wreszcie zakasłał. Spróbowałem go pozdrowić i wtedy zorientowałem się, że prawie nie zna indonezyjskiego - czego można się było spodziewać - i że nie ma zębów. Znowu popatrzyłem na konie. Gnom zerkał na mnie niepewnie. Może uważał, że powinienem obejrzeć końskie kopyta. Pierwszy koń wyglądał tak, jak wyglądają zwykle konie Toradżan: niski, włochaty, narowisty. Spoglądał na mnie badawczo i krzywił wargi. Drugiego prawie nie było widać spod stosu kanistrów. Trzeci wygląda! swojsko. To baryłkowate stworzenie zostało pewnie wybrane na mojego wierzchowca. - Gdzie jest Darius? Gnom zaszeleścił peleryną, wyplątał ramię i wskazał na wzgórza. Potem na siebie, na mnie i znów w kierunku wzgórz. - Pojechał przodem? Gnom zagulgotał na potwierdzenie. A zatem nadeszła chwila, której tak się obawiałem: należało dosiąść konia. Obszedłem zwierzę dookoła, ale nie podsunęło mi to pomysłu, jak się do tego zabrać. Zaraz zaraz, coś było nie tak. Gdzie strzemiona? Zaszedłem zwierzę od przodu, by uregulować wodze, ale ich także nie było. - Jak mam wsiąść? Bełkot niewyraźnych samogłosek poprzedził indonezyjskie „wskocz". Wskoczyłem i zawisłem w poprzek końskiego ciała. Konie od razu rozumieją, że mają kretyna na grzbiecie. Zwierz wykorzystał moment, ruszył i wlazł na konia stojącego przed nim, który z kolei odwrócił się i ugryzł agresora. Siodło nie przypominało żadnego z siodeł, z jakimi dotychczas się zetknąłem. Wyglądało jak wiązka szczap do kominka, przyciętych szeroko, by rozstawić nogi i przykrytych materiałem workowym. Było luźno osadzone i kręciło się pode mną tak, że spadłem na ziemię. Na szczęście konie Toradżan są o połowę niższe od naszych, miałem więc do pokonania niewielką odległość. Na nie-szczęście zwierzę stojące z przodu zaczęło się cofać. Szło wprost na mnie i postawiło nogę tuż obok mojej głowy z wdziękiem szkockiego tancerza. Zignorowałem nadarzającą się okazję obejrzenia jego kopyt i jęcząc poturlałem się na bok, gdy tymczasem gnom mocował się z kanistrami i klął. Najwyraźniej był to moment, by upomnieć się o swoje i ustalić reguły, jakim miałyby podlegać nasze wzajemne relacje. W takich sytuacjach trudności językowe w ogóle nie mają znaczenia. Wstałem i wyjaśniłem, że nigdy przedtem nie jeździłem konno i że oczekuję instrukcji. Gnom chrząknął. Do tej pory zdążył już się zebrać niewielki tłumek wdzięcznych gapiów, jakich zazwyczaj przyciągają niezbyt istotne wydarzenia. Na szczęście dzieci Toradżan nie są wstydliwe i jedno z nich wystąpiło, by wyjaśnić mi podstawowe zasady jazdy konnej. Dziecko, może dziesięcioletnie, znalazło się w siodle z bezczelną gracją i pokazało, że należy trzymać się kolanami. Rękoma zaś należy chwycić przedmą część drewnianego siodła. W chwilach zagrożenia, jak na przykład podczas płynięcia przez rzekę (miałem przepływać rzeki?), najlepiej złapać się po prostu palcami za grzywę. Koń znał indonezyjskie słowa: „w prawo", „w lewo". - Dziękuję ci, ale powiedz jeszcze, jak ruszyć. Nie! Najpierw powiedz, jak się zatrzymać. Chłopiec podał ciało do przodu, złapał w garść włosy końskiej grzywki i gwałtownym ruchem skręcił koński łeb, krzycząc „stój". Bodaj działało. Koń był całkiem uległy. Chłopiec zeskoczył leciutko. Spróbowałem zająć jego miejsce. Przypominało to owe żałosne imprezy podczas wakacyjnych obozów, kiedy namawia się leciwe babcie, by naśladowały ruchy tańczących dziewcząt. Dziecko westchnęło i poszło na skraj drogi, wyciągnęło sztylet i ucięło ogromną witkę. - Żeby ruszyć, trzeba konia uderzyć i krzyknąć „huuusz". Próbowałem kilka razy delikatnymi „huuusz" bez witki. - Nie, nie tak. Huuusz! - wrzasnął malec i smagnął konia po zadzie. Koń ruszył z kopyta, głowa omal nie spadła mi z karku, desperacko próbowałem trzymać się stopami, kolanami, czymkolwiek. Tłum pohukiwał radosnymi drwinami. Kołysanie było nadzwyczaj nieprzyjemne. Przeciwne końce zwierzęcia zdawały się unosić równocześnie - nie było chwili, bym mógł opaść na drewniany ponton ratunkowy. Gnom i koń juczny wyprzedzili nas. Zdaje się, że ruszyliśmy w drogę. Pod zielonym plastikowym kapturem dostrzegłem gigantyczny szyderczy uśmiech. Tego dnia jechaliśmy dwanaście godzin bez przystanku. Przed nami rozpościerała się droga - przygnębiający widok wielu kilometrów, wyraźna czerwona blizna przecinająca krajobraz. Najpierw podążaliśmy obrzeżem doliny w lekkim i wcale nie ożywczym deszczu. Wkrótce ruszyliśmy w górę. Pola rzedły i wreszcie zniknęły. Po półgodzinie nieprzerwanej wspinaczki znaleźliśmy się w lesie. Nie był to taki las deszczowy, jaki poznałem w Afryce, chłodny i cienisty. Ten las był wilgotny i parny. Każda roślina zdawała się mieć ostre lub kolczaste liście, by dosięgnąć nimi intruza i pociąć mu skórę. Zaskakujący był widok roślin doniczkowych, które w Anglii trzeba usilnie nakłaniać do wzrostu. Tu były obrzydliwie bujne i miały grube zielone liście. Wydawało mi się, że gdy tylko się zatrzymam, oplotą mnie całego. Na bardziej uczęszczanym szlaku byłyby pewnie mosty. Tu natomiast co kilka kilometrów słyszało się huk wody, potem teren lekko opadał, konie skakały i zsuwały się po mokrych kamieniach do samej rzeki. O tej porze roku poziom wody był niski, konie zanurzały się tylko po zad i mogły stąpać po kamienistym dnie. W najtrudniejszych momentach zawsze pojawiały się chmary komarów lub motyli, które siadały i spijały pot. Koń poddawał mnie delikatnym próbom. Szybko zrozumiał, że jeśli nawet okrzyki „huuusz" nie powodowały przyspieszenia, do pomocy witki uciekałem się niechętnie. Zwalniał więc, wręcz się grzebał. W nadziei doprowadzenia do rozejmu zapytałem o jego imię. Gnom wybełkotał coś w rodzaju „ja-cię-kręcę". Koń zareagował i przeszedł w kłus. Ja tymczasem opanowałem parę technik. Spostrzegłem, że dobrze jest odchylić się do tyłu, gdy idziemy w dół zbocza, albo do przodu - podczas wspinaczki. Musieliśmy być coraz wyżej, bo robiło się coraz chłodniej. Deszcz gęstniał. Końskie grzbiety zaczęły parować. Z wdzięcznością przyjmowałem ciepło emanujące z Ja-cię-kręcę. Gnom zatrzymał się, by poprawić kanistry, a ja oddaliłem się, by opróżnić pęcherz. Zapaliliśmy papierosa. - Gdzie Darius? - dopytywałem. - Darius? Wskazał na drogę, którą przebyliśmy, poruszając palcami dla podkreślenia dzielącego nas dystansu. - Darius jest chory. - Darius przyjedzie? Mruknął coś. - Nie przyjedzie? Identyczne mruknięcie. Byłem w środku lasu, bez jedzenia, z człowiekiem, z którym nie mogłem się porozumieć i na dodatek nie miałem pojęcia, dokąd zmierzamy. Pocieszało mnie tylko to, że gnom odczuwał silną potrzebę szybkiego osiągnięcia celu. Wyraźnie niezadowolony z tempa naszej podróży, wciąż mnie ponaglał. Spróbował nowej sztuczki - ustawił się za mną i podczas jazdy gęsiego popędził Ja-cię-kręcę od tyłu. Rezultat był taki sam jak poprzednio. Ja-cię-kręcę wyrwał do przodu szaleńczym susem, co groziło mi albo wysadzeniem z siodła, albo wystawieniem twarzy na ostre jak żyletki liście. Wrzasnąłem na gnoma i zdołałem dźgnąć jego konia tak, że stanął dęba w sposób bardzo mnie satysfakcjonujący. Od tej chwili mój towarzysz ograniczał się do poganiania Jacię-kręcę diabelnie groźnym szeptem. Mijała godzina za godziną. Gnom szeptał coś zdradliwie w stronę lasu niczym zboczeniec wysapujący przez telefon swoje chucie. Deszcz padał coraz mocniej. Pijawki spadały na nas z drzew i zwisały nam u szyj i nadgarstków niby splątana biżuteria. Z miejsc po ugryzieniach ciekła krew. Książki podróżnicze radzą przypalać pijawki papierosami. Rzeczywiście dobrze gasiło się w ten sposób papierosy, ale pijawkom w niczym to nie przeszkadzało. Od czasu do czasu widać było między drzewami jakieś pole. Na tej wysokości nie uprawiano ryżu, lecz maniok rosnący na pionowych bez mała stokach. Z wodą spływała zboczem czerwona ziemia, połyskliwa i śliska. Na pocieszenie przypomniałem sobie fragment z mojego kłamliwego przewodnika, który zalecał podróżnym pieszą przechadzkę po tych okolicach. Wyobrażałem sobie, jak się ślizgam, jak pełznę to w górę, to w dół po niebezpiecznym piargu, zrozpaczony i wyczerpany. Dotarliśmy do wioski, lecz nadzieje na dach nad głową szybko się rozwiały. Wioska była opuszczona i obrośnięta włochatymi pnączami, w których kłębiły się pająki. Jechaliśmy główną drogą, kiedyś wyłożoną wielkimi kamiennymi blokami, które teraz były popękane i pokruszone przez szukające ziemi rośliny. Zaczęliśmy się wspinać ostrożnie po olbrzymich stopniach, wysokich na ponad pół metra. Na ziemi leżały potłuczone kamienne moździerze na ryż, jak po jakiejś gigantycznej domowej awanturze. Dobrze byłoby coś zjeść, lecz podobny pomysł nie zaświtał w głowie mego towarzysza. Gnom zdawał się nawet w ogóle nie pić, próbowałem więc i ja ignorować pragnienie w ulewnym deszczu. Wkrótce pulsujący ból głowy zmieszał się z tętentem końskich kopyt. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że choć przywiozłem tyle lekarstw, aspiryna została w domu. Późnym popołudniem znaleźliśmy się wysoko na grani w nieprzeniknionym lesie, rozciągającym się we wszystkich kierunkach. Gdzieś z tyłu musiała znajdować się Mamasa, nie było jej jednak widać. Przed nami zaś, osadzone jak basen na dachu hotelu, widniało samotne, lecz wspaniałe pole ryżowe. Miało barwę niewiarygodnie głębokiej zieleni, jaką może mieć tylko ryż. Po jednej stronie stał solidny dom, nad którym unosił się dym i zapach prażonej kawy. Z werandy machały do nas radośnie dzieci. Jak dobrze będzie postać trochę na ziemi. Gnom krzyknął coś i pognał przodem. Nie do wiary, zlekceważyliśmy dom i przejechaliśmy obok niego, by znów zagłębić się w las. Zrozumiałem tylko jedno słowo: „terlambat" - „za późno". To kara za zbyt wolną jazdę. Zacząłem nienawidzić gnoma. Do całodziennej udręki ostatnia godzina dołożyła jeszcze mękę utraty nadziei. Deszcz szeleścił złowrogo wśród liści. Nim dotarliśmy do mizernego domostwa przy drodze, było kompletnie ciemno. Nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji, by z nastaniem nocy do mojego domu przybyło dwóch kompletnie obcych mi ludzi, uwalanych błotem i krwią, którzy zakładaliby, że mogą po prostu jeść moje jedzenie i przespać się pod moim dachem. I mam nadzieję, że nigdy czegoś takiego nie doświadczę. Obawiam się, że okazałbym się o wiele mniej gościnny niż nasz gospodarz, młody farmer i jego rodzina — przybysze z gorącego wybrzeża, zwabieni obietnicą ziemi, którą będą mogli nazwać swoją. Był to nowoczesny dom z desek, który miał wiele szpar pozwalających wiatrowi hulać w tę i z powrotem. Chociaż byliśmy w lesie, nie marnowano drewna na nic innego poza gotowaniem pożywienia, siedzieliśmy zatem na twardej podłodze w naszych przemoczonych ubraniach i trzęśliśmy się z zimna. Była to stosowna chwila na wyciągnięcie zakupionej w Mamasie peleryny. Liczyłem na to, że choć mokrawa, będzie mnie jednak chroniła przed przeciągami. Zawinąłem się w jej zimne i wilgotne fałdy. Farmer mówił po indonezyjsku. Mieszkał tu od trzech lat, zachęcony do przesiedlenia się przez rząd. Ale życie było trudne. Jego rodzina nie otrzymywała już żadnej pomocy od władz, a ukończenie budowy meczetu było naturalnie zadaniem priorytetowym. Przy tutejszych chłodach nie dało się uzyskać więcej niż jeden zbiór rocznie, choćby robiło się nie wiadomo co. Czy słyszałem o innej grupie turystów w górach? O czterech Francuzach jadących konno? Zapadły kompletne ciemności, lecz gospodarze nie mieli pieniędzy na olej do lamp. Siedzieliśmy po ciemku, a nasze twarze sporadycznie rozświetlały ogniki papierosów. Wślizgnęły się dzieci, otulone cienkimi pelerynkami. Nie po raz pierwszy czułem się okropnie nie na miejscu. Żałowałem, że nie umiem grać na flecie albo opowiadać żartów w języku, w którym do siebie szeptały. Przyniesiono jedzenie - kurczaka, majątek jak dla takiego rolnika. Powinienem był okazać wdzięczność - nie jak w Aerofłocie. Pachniał smakowicie, ale czułem się zbyt zmęczony, by jeść. Próbowałem, lecz zęby odmówiły mi posłuszeństwa. Schowałem kurczaka w fałdy peleryny, na jutro. Gnom i rolnik spałaszowali całą resztę z górą ryżu. Przypomniała mi się restauracja w Ujung Pandang, gdzie podano mi ogromny cedzak ryżu jako „porcję dla jednej osoby". Weszło małe dziecko i bez ceregieli wdrapało mi się na kolana. Pod osłoną mroku dałem mu kurczaka - żuło w ciemności, w konspiracyjnej ciszy. Następna rzecz, którą pamiętam, to światło dnia. Jako gość, ponosiłem winę za nieuczestniczenie w konwersacji i brak apetytu. Na dodatek dopuściłem się czynu obraźliwego, zasypiając w połowie posiłku. We wszystkich członkach czułem dotkliwy skurcz, w ustach miałem ów znajomy włochaty smak nocnej przeprawy przez kanał La Manche. Ból głowy minął, ale pojawił się nowy kłopot. Byłem ślepy. Potrafiłem odróżnić światło od mroku, lecz przedmioty miały jedynie niewyraźne, rozmazane zarysy. Oczy mnie paliły i były opuchnięte, a ktoś wtykał mi gorące igły w obie źrenice. Coś nie tak było także z oddechem. Z nosa ciekły mi strumieniem smarki, zacząłem kichać i nie mogłem skończyć, aż wreszcie osłabłem i dostałem zadyszki. To musiało być zapalenie płuc. Kiedy leżałem bezradny i przerażony, ukazała się jakaś postać. Poznałem farmera po głosie. Śmiał się, zwyczajnie naśmiewał się z mojego nieszczęścia. W tym momencie zrozumiałem, że to on mnie otruł. Wściekłość i litość nad samym sobą walczyły we mnie o pierwszeństwo - zwyciężyła litość. Wyciągnął rękę i wziął moją pelerynę. Nie zaczekał nawet, aż umrę, by odrzeć z ubrania dopiero zwłoki! Nie oponowałem, nie miałem sił. Zachichotał znowu. - Chili! - rzekł. - Co? - Chili. Chili używane jest do barwienia tkanin. Nie wolno wkładać ubrań z Mamasy, dopóki nie wypierze się ich przynajmniej trzy razy, a jeszcze lepiej kupować te, które nie są barwione barwnikami roślinnymi. Jest taki nowy materiał. Wiedziałem, że ma na myśli wiskozę. Zabrał pelerynę, śmiejąc się serdecznie. Godzinę później umyłem się i zjadłem trochę pieczonego manioku. Znów widziałem i oddychałem normalnie. Czułem radosną ulgę, którą zawsze przynosi wyzdrowienie. Tylko gnom wyglądał na niezadowolonego. On w przenośni, koń dosłownie, zniecierpliwieni, przestępowali z nogi na nogę. Nie byłem zdolny wskoczyć na Ja-cię-kręcę, tylko wciągnąłem się na drewnianą tratwę siodła. W poczuciu wielkiej wdzięczności i ulgi opłaciłem rolnika chyba zbyt hojnie, bo na pożegnanie klepnął konia porządnie po zadzie. Ten ruszył jak opętany do przodu. Zaczął się kolejny dzień. Trudno odróżnić cztery następne doby jedną od drugiej. Przybrały kształt niezależnej, upiornej rzeczywistości, wypełnionej wyłącznie odgłosem tętentu końskich kopyt, zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz mojej głowy. Czasami padało i byłem kompletnie mokry. Czasami świeciło słońce i było mi okropnie gorąco. Konie robiły się coraz bardziej krnąbrne, toczyły ze sobą ciągłe walki, aż stało się to jedną z największych uciążliwości. Gnom odmawiał zatrzymania się gdziekolwiek, ogarnięty obsesją osiągnięcia jakiegoś ponurego i niepewnego celu. Nie znalazłem Toradżan żyjących wedle szlachetnej etnograficznej prostoty. Las, im bardziej się weń zagłębialiśmy, tym bardziej gęstniał i tym mniej było w nim ludzkich śladów, gdyż nikt w ogóle tu nie mieszkał. Tylko czasami mijaliśmy samotnych drwali, jeśli nie przycupniętych w mizernych, przeciekających chatynkach przy drodze, to piłujących ręcznie dłużyce na deski. Chyba niewiele jest w życiu zajęć bardziej dziadowskich niż taka robota na deszczu. Cały pył idzie prosto w twarz. Nie mogłem porozumieć się z tymi ludźmi. Sądzę, że gnom także nie mógł. Zdaje się, że przekroczyliśmy jakąś niewidzialną granicę językową. Popadliśmy w zupełne milczenie i tylko Ja-cię-kręcę słyszał jakieś szeptane pogróżki od gnoma. Raz czy dwa spędziliśmy noc w takim szałasie, w kłębach pyłu drzewnego, wśród dymu i komarów. Sen utrudniało pobrzękiwanie cynowych puszek, które tworzyły wymyślne urządzenie do odstraszania szkodników, kierowane sznurkiem przymocowanym do wielkiego palca u nogi drwala-rezydenta. Naszym pokarmem był ryż z chili. Właściwie prawie przestałem jeść. Ostatniego dnia poczułem, że coś wisi w powietrzu. Nasza samotność została nagle zakłócona przez nadciągającą z przeciwka kawalkadę koni. Ścieżka, którą jechaliśmy, prowadziła do szosy. Pokolenia jeźdźców wyżłobiły w trakcie głęboką bruzdę. Wszystkie gałęzie do poziomu głowy zostały wyeliminowane przez nieustanny ruch. Ja, niestety, przerastałem w obu kierunkach większość miejscowych, wobec czego byłem zmuszony unosić stopy, by nie zawadzać o boki bruzdy, i ciągle pochylać głowę pod gałęziami. To, wraz ze stałym niebezpie-czeństwem bójki między końmi, czyniło podróż bardzo męczącą. W Indonezji jeździ się lewą stroną. Oznacza to, że kiedy wspinaliśmy się na górę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, znajdowaliśmy się po zewnętrznej. Nie byliśmy dość dobrze przygotowani na spotkania ze schodzącymi. Ich konie, objuczone kanistrami z naftą, ocierały się i uderzały o nasze konie, grożąc zepchnięciem nas z krawędzi. Były nerwy i krzyki, konie ślizgały się na miałkiej skale. Czując, że lepsza rozwaga niż odwaga, porzuciłem mojego wierzchowca i wspinałem się na piechotę. Na szczycie stał niemłody mężczyzna w jaskrawej pelerynie i chichotał, wręcz podskakiwał z uciechy na mój widok. - Belanda! Holender! - wrzeszczał, wskazując na mnie. - Toradżanin! - odparowałem, wskazując na niego. Była to najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał, powtórzył więc swe radosne podrygi. Po dniach ciszy rozmowa wydała mi się czymś fascynującym. - Myślałem, że należysz do grupy Francuzów jadących przez wzgórza: ośmiu Francuzów na koniach. A ty jesteś sam. Czy może pozostali umarli? To też uznał za zabawne. - A ty skąd jesteś? - spytałem. - Z północy - wskazał przez ramię. - Co tam jest, na północy? - Dwa kilometry stąd jest ładny dom, a dalej miasto. Gadaliśmy jak najęci, póki nie nadszedł gnom, pędząc konie przed sobą. Mój nowy przyjaciel uniósł brew. - Czegoś tu nie rozumiem - wskazał na konie. - Dlaczego podróżujecie na dwóch ogierach i grzejącej się klaczy? Czy to nie utrudnia życia? Najwyraźniej należy oglądać koniom nie tylko kopyta. Nauczony doświadczeniem nie brałem szacunków odległości dosłownie. Byłoby wspaniale zobaczyć, jak wyglądają tutejsze rzeźbione domy. Cokolwiek powie gnom, będę nalegał na postój. Wyjąłem aparat fotograficzny. Ku mojemu zdumieniu prawie dokładnie po dwu kilometrach wyłoniliśmy się z lasu. Gnom zwolnił, wyciągnął rękę gestem „oto jest" i zrobił użytek ze swego indonezyjskiego po raz pierwszy od wielu dni. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił z godnością właściwą odźwiernemu. Staliśmy w samym środku nieskazitelnego trawnika służącego do gry w golfa; delikatna murawa wyglądała tak, jakby mogła ulec zniszczeniu od samego patrzenia. Z pewnym przerażeniem przyglądała się nam grupa Japończyków, nienagannie ubranych w swego rodzaju „strój niedbały" - szorty i koszule w kratkę i dawała nam znaki ergonomicznymi kijami, byśmy raczej pojechali dookoła, a nie przez ich pole golfowe. W żadnym razie nie wyglądali na zdziwionych naszym widokiem i kiedy okrążaliśmy brzeg trawy pod drzewami, powrócili do swojego zajęcia - daszki amerykańskich czapek baseballowych pochyliły się ku piłeczkom, w które celowali. Dom nie był, jak sądziłem, zabytkowym, rzeźbionym siedliskiem. Był to bungalow w stylu amerykańskim, z błyszczącym aluminiowym dachem i plastikowymi płytkami na podłodze. Ale dla kogoś pozbawionego jedzenia i picia najważniejsze było to, że stanowił coś w rodzaju klubu, a przynajmniej baru. Przez chwilę dałem się ponieść absurdalnej panice, że nie wpuszczą mnie bez krawata. Fajnie jest odegrać, w najprawdziwszej rzeczywistości, typową filmową scenkę. Zsiedliśmy z koni, strzepując z ubrania kurz, jak zwykł czynić Roy Rogers* i uwiązaliśmy konie do poręczy przed budynkiem. Wkroczyliśmy na sztywnych nogach, jak John Wayne*, do środka i podeszliśmy do baru. Aparat zwisał mi u szyi niby oskarżenie. Nie spodziewałem się, że zostanę zrozumiany, ale jakoś musiałem to powiedzieć. - Dwa browary. Barman rozpłynął się w uśmiechu. - Tak jest, szefie. Życzy pan sobie japońskiego czy miejscowego? - Miejscowego. Dobrze pan mówi po angielsku. - Pewnie. Pracowałem trzy lata z Kanadyjczykami w kopalni niklu na północy. Mówię, ale niezbyt dobrze. Pan jest z tej grupy francuskich jeźdźców - dwunastu z trzema przewodnikami? - Nie. Co to za miejsce? - Plantacja kawy. Wszyscy japońscy kierownicy zjeżdżają tu ze swoich placówek. Tu się parzy kawę. A pan skąd? Ma pan dziwny akcent. - Z Mamasy. Przyjechaliśmy przez góry na koniach. - Zwariowaliście? Dlaczego nie ciężarówką, jak wszyscy? - Ciężarówką? Jak na zawołanie dał się słyszeć odgłos jadącego furgonu. - Ach tak? Gnom ciągnął piwo, czyniąc pytające gesty w kwestii następnej kolejki. Czułem, że powinienem się rozzłościć, ale nie miałem siły. - Czy przyjeżdżają tutaj tylko Japończycy? - Jest jeszcze paru facetów pracujących w radiostacji. Ale cały czas oglądają filmy porno na tajlandzkim satelicie, więc często nie przychodzą. Na ścianie, ponad jego głową, wisiał starannie wykaligrafowany po angielsku „Regulamin Klubu”. „Palmy po zachodniej stronie trawnika stanowią naturalne niebezpieczeństwo, jakim są kupy zwierząt". - Można tu się gdzieś zatrzymać? - Jasne. W gospodzie przy głównej ulicy. * Roy Rogers i John Wayne - aktorzy amerykańscy, którzy zwykle grywali w westernach. Poprowadziłem Ja-cię-kręcę wzdłuż drogi, przy której stały szeregiem prowizoryczne domy, przypominające baraki z przygranicznej osady. Kup zwierząt jakoś nie zauważyłem. Gospoda rzucała się w oczy dzięki stercie butelek piwa i prześcieradłom wiszącym na płocie. Wygaśnięcie mojej umowy z gnomem przypieczętowałem przekazaniem gotówki. Kiedy wyciągnąłem z kieszeni spory zwitek banknotów, siedziała w nim pijawka, niby symbol lichwiarstwa. Interes prowadził Chińczyk o przygnębionym wyrazie twarzy, którego rodzina, coraz liczniejsza, panoszyła się po wszystkich pomieszczeniach, zwiększając tym samym wydatki, a zmniejszając dochody. Ostatnio powrócił z miasta kościsty syn. Ukończył właśnie studia architektoniczne, zamieszkał na balkonie i nieustannie szkicował wieżowce, które nigdy nie zostaną zbudowane. Korzystał przy tym z magnetofonu - równie chętnie słuchał bardzo głośnej muzyki pop, jak chrześcijańskich kazań. Nie było wolnego miejsca specjalnie dla mnie. Aby zminimalizować zakłócenie porządku domowego przydzielono mi kawałek podłogi w pokoju, który należał do chichoczących bez przerwy, dorastających córek gospodarzy. Zostały osłonięte przed moimi zuchwałymi spojrzeniami firanką spływającą z baldachimu nad ich łóżkiem. Nieustający strumień panien przepływał tam i z powrotem, tak że nigdy nie wiedziałem ile ich było, gdy zasłonki tańczyły i wydymały się na skutek damskich poczynań. Uciążliwość ta była wszakże niczym wobec zegara, którego elektroniczne kuranty co godzina wydawały dźwięk podobny do huku dział. Kiedy wspomniałem o tym właścicielowi, urósł z dumy. - To dzieło mojego syna - rzekł. - Przedtem ten zegar był zupełnie cichy. Zrozpaczony brakiem snu, poszedłem szukać gnoma. Ale on już zdążył napełnić kanistry naftą i natychmiast wyruszył z powrotem do Mamasy. Uznałem więc, że skorzystam z szosy i pojadę do Rantepao. Ryż i ludzie Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, gdy ciężarówka dotarła do Rantepao, był meczet pomalowany na zielono i przyozdobiony kopułą z wyklepanej aluminiowej blachy. Był to miesiąc postu i do zmroku żaden muzułmanin nic nie jadł i nie pił. Z wnętrza dochodziło pobożne mruczenie. Następnie spostrzegłem mężczyznę zgiętego wpół przed meczetem i wymiotującego obficie. Najwyraźniej pijany, przyrzekał zapewne poprawę swemu Bogu, kimkolwiek był Ten, któremu służył. Moi współpasażerowie cmokali z oburzenia. To nie może być Toradżanin, zapewniali mnie. Na desce rozdzielczej naszego pojazdu widniała nalepka: „Chrystus umarł za twoje grzechy". Dwa pomocnicze obrazki skąpo przyodzianych chińskich dziewcząt oraz mężczyzny pijącego porter sugerowały, o jakich grzechach mowa. Po konnej przejażdżce z Mamasy stałem się niewyobrażalnie kapryśny - było mi zimno, chciało mi się jeść, czułem zmęczenie i zniecierpliwienie i nie miałem pojęcia, co mogłoby mi poprawić samopoczucie. W pobliżu rynku znajdował się hotelik. Mały, czysty i niedrogi. Wydawało się, że uśmierzy wewnętrzny niepokój. Pośrodku ogrodu stał toradżański spichlerz ryżowy. Te piękne kształty można oglądać w całej górskiej okolicy. Tkwią zawieszone jakieś osiem metrów ponad ziemią na cylindrycznych nogach, całe bogato rzeźbione i malowane. Ukoronowanie ich urody stanowi dach: wdzięczna, wklęsła krzywizna z bambusowych płytek, wystająca z przodu i z tyłu jak admiralski kapelusz. Pod spodem widoczny jest podest, najważniejsza przestrzeń społeczna w toradżańskich wioskach. Pod spichlerzem zawsze panuje chłód. Zawsze znajdzie się tu wygodne oparcie dla pleców. Zdjąłem buty i ułożyłem się do drzemki. Nigdy nie wiadomo, co los chowa dla nas w zanadrzu, w którym momencie ślepy traf przyniesie zdarzenia, które potem przypiszemy własnym intencjom i planom. Kiedy usiadłem na podeście spichrza w sercu Indonezji, wykończony psychicznie i fizycznie, los zesłał mi kogoś, kogo nawet nie szukałem - asystenta badań terenowych. Zjawił się nie w otoczce dymu, lecz w uniformie kelnera. - Cześć, szefie! Otworzyłem niechętnie oczy, by zobaczyć niską, ciemną postać, uśmiechniętą od ucha do ucha, podrzucającą w górę tacę, by złapać ją znowu na rozczapierzone palce. Spadła z łoskotem. - Przynieść panu piwo? - Tak, poproszę. Odszedł, pogwizdując ckliwą piosneczkę i kopiąc tacę. Wrócił z piwem, które otworzył przesadnym ruchem nadgarstka, tak że kapsel wyleciał w powietrze, by chłopak mógł schwytać go zwinnie, gdy spadał. Postawił butelkę z hałasem i usadowił się obok mnie. - Da pan zapalić, szefie? Wyciągnąłem papierosa. - Skąd pan jest? Mam na imię Johannis. Rozpoczęliśmy zwyczajową litanię pytań i odpowiedzi. Pojawił się inny kelner, ziewając i drapiąc się jakby zbudzony po dziesięcioletnim śnie i siadł w spichrzu. Wkrótce dołączył do nas kucharz. - Dzisiaj nie ma szefa - objaśnili, zerkając na piwo. Niebawem graliśmy w karty - w grę przypominającą raczej domino - i piliśmy razem piwo. Wjechało jakieś dziecko na zdezelowanym rowerku, zostało zdjęte z siodełka i posadzone na kolanach. - Mój kuzyn - wyjaśnił kucharz. Przyczłapał gruby jegomość - sąsiad - by poczytać gazetę. Pracował jako kierowca pewnej zamożnej chrześcijanki, która z powodzeniem propagowała pielgrzymki do Ziemi Świętej. Mężczyzna jął snuć szczegółowe rozważania na temat życia osobistego swej pracodawczyni. - Napijmy się wina palmowego - odezwał się ktoś stojący za nami. Był to syn szefa - wyraźnie postanowił wpaść w złe towarzystwo. Niebawem stały dookoła rurki bambusa pełne spienionego napoju. Johannis uporczywie nalegał, by przelać ich zawartość do emaliowanego czajnika przed rozlaniem do szklanek. Uraczono mnie improwizowanym wykładem na temat rodzajów win. Próbowaliśmy wina z wyżyn i z nizin, z palmy o czerwonej korze, świeżego i jednodniowego. Był to wyśmienity, pieniący się trunek - może najmocniejszy ze znanych argumentów przemawiających za istnieniem dobrotliwego bóstwa: nacinasz po prostu drzewo palmowe nożem i zbierasz jego sok, zdrowy, idący do głowy napój. Cukier soku palmy fermentuje za sprawą naturalnych drożdży. Im starszy sok, tym mniej cukru i więcej alkoholu. Nie doprawiany jest absolutnie czysty, podlega bowiem procesowi filtracji na całej długości palmowego pnia. Jedyną jego wadą jest silne działanie przeczyszczające. - Smakuje? Smakowało. Nagrodzono mnie poklepywaniem i obejmowaniem. Rozmowa nabrała bardziej filozoficznego wymiaru. Telewizja indonezyjska traktuje Wielką Brytanię jako źródło tanich materiałów reporterskich, ludzie mają więc jakieś pojęcie o tym kraju. Szeroko dyskutowano o pani Thatcher i stwierdzono, że jest dobra, bo silna. W polityce indonezyjskiej siła poczytywana jest za rzecz dobrą sama w sobie, niezależnie od tego, do czego prowadzi. Ponadto panią premier uważano za piękną. Co dziwniejsze, nawet tutaj żywo interesowano się brytyjską rodziną królewską. Mający ostatnio miejsce ślub księcia Andrzeja został wysoko oceniony, choć entuzjazm przewyższył dogłębne zrozumienie wydarzenia. Powszechnie sądzono, że panem młodym był książę Karol, który poślubi! drugą żonę i musiał z tego powodu przejść na islam. Bawiliśmy się coraz lepiej. - Chodźmy obejrzeć walkę kogutów. Czy putih lubią walki kogutów? - W dawniejszych czasach - wyjaśniał Johannis - było to coś więcej niż rozrywka. Jeśli miałeś z kimś na pieńku i trzeba było rozsądzić spór, stawiano do walki koguty. Poprowadzono nas na tyły domów, a potem przez podwórze. Kucharz miał, zdaje się, trudności z chodzeniem. Pochylając się pod rozwieszonym praniem, wyszliśmy na dużą otwartą przestrzeń. Kilkudziesięciu mężczyzn i chłopców zerkało ku nam podejrzliwie. Jeden z nich podszedł i czynił wymówki Johannisowi. - Nie lubią obecności turystów. Te walki są nielegalne. Ale wyjaśniłem, że ty jesteś przyjacielem. Tak czy owak, ten facet jest policjantem. Ludzie stali w małych grupkach, rozmowy ożywiły się. Ktoś zaczął coś krzyczeć i zbierać pieniądze do słomianego kapelusza. Dwa wielkie, lśniące koguty wyskoczyły spod sarongów, strasząc pióra. U łap sterczały im groźne stalowe ostrogi. Właściciele szturchali i popychali ptaki ku sobie, by rozniecić w nich wolę walki. One wszakże sprawiały wrażenie istot usposobionych nad wyraz pokojowo, były o wiele mniej agresywne niż toradżańskie konie. Gruchały do siebie i ocierały się pieszczotliwie szyjami. Nie trzeba mieć wielkiego antropologicznego, ani nawet freudowskiego zacięcia, żeby uświadomić sobie związek pomiędzy męskością koguta a męskością jego właściciela. Toradżanie też dostrzegali tę zależność. Rozległy się śmiechy, właściciele zapłonęli wstydem, a ich twarze przybrały ciemniejszą barwę. Johannis zarzucił mi ramię na szyję i chichotał, zwiesiwszy luźno a sugestywnie mały palec. Jeden z właścicieli zdenerwował się nie na żarty i zaczął smagać czarnego ptaka. Ten nagle zaskrzeczał i wystrzelił w powietrze. Nastąpiło krótkie zwarcie, spadł deszcz piór, oba ptaki jakby chciały się wzbić w powietrze, lecz były zbyt mocno obciążone. Z piersi przeciwnika zaczęła się sączyć krew i kogut niespodziewanie padł. Czarny ptak stąpał triumfalnie po ciele pokonanego rywala, który leżał nieruchomy jak bezładna kupa szmat. Tymczasem przedmiot dumy stał się powodem jakiegoś zamieszania. Między mężczyznami wybuchła sprzeczka, były krzyki i wymachiwanie pięściami. Człowiek, który zbierał pieniądze, nacisnął kapelusz z zawartością na głowę i stał nieruchomy i ponury, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. - Żądają zwrotu pieniędzy — wyjaśniał Johannis. - Dlaczego? - Właściciel wepchnął ptakowi kawałek chili do tyłka. - Ach tak. Z tłumu wyłonił się policjant i rozpoczęła się pantomima łagodzenia sporu - klepał po palcach uniesionych rąk, jakby chciał zdławić płomienie. - Teraz on chce pieniędzy - rzekł Johannis rozbawiony. - Kto by wierzył policjantom, jeśli idzie o forsę. Zwycięzca chwycił wyprany obrus ze sznurka i wymachiwał nim dramatycznie. - Żąda nogi zdechłego koguta. Ma do tego prawo. Właściciel pokonanego kuraka złapał zwłoki za łapę i wywijał nimi przed twarzą oponenta. - Ten chce, by mu za niego zapłacono. Nagle pojawiła się jakaś kobieta i zaczęła krzyczeć głośniej niż mężczyźni razem wzięci. - Czego ona chce? Czy też obstawiała? - Nie, to jej obrus. Tym, którzy szukają życia nocnego, Rantepao niewiele ma do zaoferowania. Większość domów zostaje szczelnie zamknięta już o ósmej wieczorem. W sklepie jakiś spóźniony hulaka kupuje mydło albo olej. Od czasu do czasu kino zaprasza na atrakcje w rodzaju „Tarzanie się w błocie", zabarwioną erotycznie historyjkę o „nocnych motylach". Cokolwiek dzieje się jedynie na skrzyżowaniach. Ludzie przychodzą tu, siedzą bezmyślnie owinięci w płaszcze i patrzą na puste ulice. Rikszarze drzemią na siodełkach lub pokpiwają z siebie nawzajem. Autobusów już nie ma - kierowcy zaprzestają zwoływania pasażerów z chwilą, gdy zapada noc, czyli około szóstej. Jedna czy dwie latarnie odpychają słabym światłem mrok i oświetlają stosy odpadów warzywnych pozostawionych po całodziennym handlu. Psy grzebią w nich pełne gorączkowego optymizmu. Grupy uczniów gromadzą się przy świetle jak ćmy - nie, nie jak ćmy - chłopcy z jednej strony, dziewczęta z drugiej popatrują na siebie z ciekawością właściwą nieznajomym. Gdy tego wieczora przechodziłem obok nich, samotna postać w cienkiej i lichej koszuli ucznia szkoły średniej oderwała się od grupy i pozdrowiła mnie. - Cześć, szefie! Dokąd pan idzie? - Johannis! Dlaczego jesteś w szkolnym ubraniu? Trudno oszacować wiek Indonezyjczyka. Czyż nie był za stary, by chodzić jeszcze do szkoły? Pomachał do mnie książką. „Wprowadzenie do biologii". - Tam, gdzie mieszkam, nie ma elektryczności, gospodarze narzekają, gdy wypalam olej, więc zbieramy się tutaj i uczymy się przy świetle latarni. Ogarnęła mnie fala postimperialnych wyrzutów sumienia. Pomyślałem o moim świecie lampek nocnych, stypendiów i bibliotek. - Nadal chodzisz do szkoły? Westchnął. - Powinienem już być żonaty, ale cóż, jeszcze się uczę. Muszę przerywać naukę i pracować na polach ryżowych albo w hotelach, żeby zdobyć pieniądze na czesne. Dlatego tak długo to trwa. Jeszcze rok i skończę. Wtedy będę mógł szukać pracy. - Jakiej pracy? Popatrzył jak na wariata. - Jakiejkolwiek. Moi rodzice są już za starzy, żeby pracować na polu. My, synowie, musimy im pomóc. - Pracujesz jutro? - Nie. Jutro jadę na pogrzeb - wyglądał na zadowolonego. - Może pojedzie pan ze mną? - Pogrzeb? Nikt nie miałby nic przeciwko mojej osobie? Roześmiał się. - Im więcej gości, tym większy zaszczyt dla rodziny. Wybierzmy się razem. Nie chcę iść do hotelu. Mógłbym spotkać szefa. Niech pan przyjdzie tu jutro o ósmej. Złapiemy jakąś ciężarówkę i pojedziemy. Wypada ubrać się na czarno. Obudziło mnie pianie kogutów. Pomyślałem, że mi się dostanie. Tłumione krzyki i trzaskanie drzwiami świadczyły zapewne o powrocie szefa i o tym, że nasza wczorajsza biba nie została niezauważona. Wyrzuty sumienia, obchodzenie się z szefem jak z jajkiem - oto nastrój, jaki panował od świtu w interesie. Wymknąłem się cichcem, bez śniadania. Johannis miał na sobie czarny podkoszulek z angielskim napisem „Urodzony zwycięzca" i dżinsy marki „Bing Crosby". Jedyna czarna koszula, jaką miałem, pochodziła z rajskiej kampanii na rzecz planowania rodziny i przedstawiała prezerwatywy w pozach „trzech mądrych małp" - jedna zasłania sobie oczy, druga uszy, trzecia usta. Johannis zapewnił mnie, że jest stosowna. Rząd naciska na planowanie rodzin. Będą myśleli, że jestem ważny bapak z ministerstwa. Pogrzeby toradżańskie są z natury rzeczy radosnym wydarzeniem, przynajmniej w swej końcowej fazie, kiedy to smutek należy już do przeszłości. Ciało czeka na pochówek czasami i kilka lat, zanim rodzina zbierze środki finansowe i ściągnie krewnych z zagranicy. Od lat migracja jest odpowiedzią na trudy życia w górach. Lecz Toradżanie zawsze wracają - zwłaszcza na uroczystości takie jak ta. Wedle miejscowych standardów ten pogrzeb był skromnym wydarzeniem. Niektóre pogrzeby kosztują setki tysięcy dolarów, a gośćmi są ambasadorowie i ministrowie. Ta uroczystość miała charakter lokalny: rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Ciężarówka wysadziła nas na końcu asfaltowej drogi. Mieliśmy przed sobą kilkukilometrowy spacer po śliskich ścieżkach, których zdeptana nawierzchnia świadczyła o licznym udziale żałobników. Ja ślizgałem się i mozoliłem w moich butach, Johannis zaś - z uśmiechem na ustach - zdjął japonki i chwytał się gruntu rozczapierzonymi, zrogowaciałymi palcami bosych stóp. Spotkaliśmy grupę ludzi wspinających się na wzgórze i dźwigających ciężary, którym ja nigdy nie dałbym rady - między innymi długie bambusowe rury z winem palmowym, z których przelewała się spieniona ciecz. Dwóch mężczyzn niosło prosiaki, owinięte rotangowymi sznurami tak, że można je było nieść na ramieniu jak podręczny bagaż. Sześciu mężczyzn uginało się pod ciężarem ogromnej maciory, która zamiatała brzuchem ziemię, kwiczała i szarpała się. Wszyscy śmiali się i pokrzykiwali. - Zamierzają jeść mięso - wyjaśniał Johannis. - Toradżanie rzadko jedzą mięso. Najczęściej wystarcza ryż z chili. Pomyślałem o okropnych posiłkach w drodze z Mamasy. Z oddali dobiegł nas dźwięk gongu i gwałtowny - rzekłbym, nie na miejscu - wybuch wesołości. Za zakrętem ukazał się naszym oczom rozległy widok na dolinę i miejsce ceremonii. Cały pochód natychmiast przystanął. W dole uwagę przykuwał wielki, dwukondygnacyjny spichlerz, który wyglądał jak filmowa dekoracja. Przyćmił tradycyjne domy, pomalowane nowoczesnym, lśniącym w słońcu lakierem. Długie kawałki tkanin umocowane na słupach powiewały ponad tłumem, który uwijał się przy palach podtrzymujących konstrukcję domów. W powietrzu unosił się ciężki zapach palonego drewna. Naprzeciw domów stały spichrze ryżowe ledwie mieszczące ciżbę gości. - Łaał! - wykrzyknął z entuzjazmem Johannis. - Walka byków! Nie była to walka byków, jaką my mamy na myśli - uzbrojony po zęby człowiek kontra udomowione zwierzę. Dwa ogromne bawoły stały gotowe do walki vis-a-vis siebie, sapiąc i dysząc jak zapaśnicy sumo. Właściciele przyprowadzili swych ociężałych podopiecznych na powrozach, które były przyczepione do kółek osadzonych w nozdrzach zwierząt. Rogi udekorowano czerwonymi proporczykami. Podobnie jak w przypadku kogutów, chodziło o to, by popychać i judzić zawodników przeciw sobie, aż stracą cierpliwość, zewrą rogi i zaczną walczyć. Właściciele musieli wówczas uciekać na oślep. Dał się słyszeć potężny trzask, łby uderzyły o siebie, róg o róg, kość o kość. Tłum ryczał. Rogi splatały się i skręcały. Większe ze zwierząt nagle przerwało walkę i uciekło jak niepyszne. Grupka stojących na jego drodze chłopców rozpierzchła się w pośpiechu. Ku ich uciesze właściciel, wystrojony w swoje najlepsze ubranie, padł jak długi w błoto, a szarżującego na widzów bawołu zawrócił wyrostek, ciskając weń bryłkami błota. Mężczyzna podniósł się i patrzył bestii w oczy z wyrzutem. - Widzisz - rzekł Johannis, wypinając pierś - jeden jest duży, drugi zaś mały, ale odważny i wytrzymały. Całkiem jak ty i ja. Klepnął mnie po plecach i roześmiał się. Przybyliśmy w samą porę. Z każdych drzwi wychylały się ku nam stare, zmęczone twarze. Dzieci krążyły smętnie pomiędzy kramami, na których leżała żywność. Zewsząd dochodziło chrząkanie, odgłosy wycierania nosów i odpluwania. Dzieci machały i wołały: - Dzień dobry panu! Johannis spytał o drogę i zostaliśmy skierowani do jednego z domów. U szczytu drabiny stał tam zasuszony mały staruszek, który przepytał nas dokładnie, po czym ruszył w naszą stronę. Zejście z gracją po stromej drabinie w długiej spódnicy to niewątpliwie wyzwanie dla kogoś bez praktyki. Ten człowiek był mistrzem. Uniósł sarong jedną ręką i zszedł twarzą do nas, trzymając się jakimś cudem szczebli piętami. Wyjąłem z torby paczkę papierosów, która zaraz zniknęła w fałdach jego szaty. - Numer piętnaście! - rzekł. Wszystkie budynki były ponumerowane. Lokatorzy piętnastki tworzyli wesołą paczkę ludzi spokrewnionych z Johannisem w sposób nie całkiem oczywisty. Zaczęli już pić wino palmowe, a plecione ściany wchłonęły sympatyczny zapach papierosów goździkowych i ślady poprzedniej hulanki. Pogrążyli się w długiej rozmowie, w trakcie której Johannis mówił coraz mniej, a nawet zaczął się rumienić. Im stawał się cichszy, tym głośniej śmiali się pozostali. Grupka starszych pań w kącie mruczała i zasłaniała nosy. Johannis nie chciał mi powiedzieć, czego dotyczyła ta rozmowa. Jego przyjaciele wszakże skorzy byli ją przetłumaczyć, pogłębiając jeszcze jego zażenowanie. - Chodzi o bambus - wyjaśniali, trącając łokciami jeden drugiego. - Bambus? - Tak. Podczas uroczystości trwających kilka dni, jak na przykład ta, widujemy się po zmierzchu z dziewczynami, które pochodzą zwykle z dalekich stron. Czasami, jak mają ochotę, spotykają się z którymś z nas na osobności. Johannis był ostatnio z pewną dziewczyną w bambusowym zagajniku, ale wie pan, bambus powoduje świąd. Człowiek się wtedy drapie. Matka dziewczyny dostrzegła ślady zadrapań na plecach dziewczyny i ją zbiła. Mężczyzna klasnął w dłonie. - To było świetne. Jak ona płakała! Ale była sprytna. Wcale nie zdradziła imienia Johannisa. Powiedziała tylko, że poszła tam wąchać kwiatki. - Wąchać kwiatki? - Tak - rzekł Johannis przygnębiony. - Moje nazwisko rodowe brzmi Bunga, czyli „kwiatek". Wąchać kwiaty i całować Bungę - brzmi w naszym języku tak samo. Johannis wyglądał teraz na godnego politowania chłopca usychającego z miłości. U stóp drabiny stanęło jakieś dziecko i patrzyło ku nam promiennie. Johannis rozzłościł się i je pacnął. Mały przybłęda trzymał w rączkach genitalia bawołu, który został zabity poprzedniego dnia. Wkładając palce w miejsca strategiczne, potrafił wywołać nagłą i niepokojącą erekcję, po czym machał swą zabawką przed nosami gości. - Chodź - powiedział Johannis - pójdziemy zobaczyć zmarłego. Nieboszczyk okazał się kobietą. Po śmierci trzymano ją w domu przez blisko cztery lata; soki gnilne zostały wchłonięte przez zwoje materiału, w który owinięto zwłoki. Wielki pakunek nie wydzielał nieprzyjemnego zapachu. - W dzisiejszych czasach ludzie oszukują - rzekł Johannis. - Biorą formalinę ze szpitala. Ciało leżało we frontowym pokoju, gdzie ściany obwieszono bogatymi tkaninami i patchworkowymi narzutami. Zewnętrzna warstwa okrywająca zwłoki była jaskrawoczerwona - miała dokładnie ten sam odcień co dziecięcy rowerek na trzech kółkach stojący tuż obok. Johannis nie interesował się ciałem. - Fajny rowerek - rzekł. - Popatrz! Nacisnął przełącznik i rowerek zaczął wyć jak policyjny radiowóz oraz mrugać czerwono-niebieskim światłem. - Łaaał! Jakiś mężczyzna siedział oparty o ciało, paląc papierosa. Podnosił się od czasu do czasu i uderzał w gong. To ten dźwięk słyszeliśmy po drodze. - Nie każdemu wolno to robić - powiedział z poczuciem władzy należnej stróżowi parkingu. Właściwie nie wiadomo, jak się zachować, stojąc przy zwłokach. Zachwyt wydaje się niestosowny. Czy należy skomentować ich rozmiary? Może lepiej ograniczyć się do bezsensownych pytań z gatunku tych, jakie zadają członkowie rodziny królewskiej, gdy pokazuje się im cuda techniki? Jak długo? A dokładniej? Wyznanie zmarłej? Wypadało chyba okazać jedynie grzeczne, umiarkowane zainteresowanie. Wszedł młody człowiek, sięgnął ręką ponad ciałem, wyciągając się przy tym tak, że prawie położył się na nim, i wydobył pudełko z kasetami magnetofonowymi. Wysypał kasety na nieboszczkę i zaczął grzebać znowu, by wyjąć duży czarny odtwarzacz. Włożył kasetę z Michaelem Jacksonem i zaczął tańczyć, kręcąc pośladkami w rytm ogłuszających dźwięków saksofonu. Kasety leżały rozrzucone na ciele niby kolorowa ofiara. Ani cienia poczucia grozy, ani śladu nabożeństwa w obliczu śmierci. Z dachu dochodził miarowy odgłos uderzeń. Spojrzałem w górę. Padał deszcz, a dach zrobiono z ocynkowanej blachy. W dawniejszych czasach słyszelibyśmy delikatny szmer kropli padających na bambusowe płytki. - To bogaty dom - powiedział Johannis. - Ale lepiej nie mieć tradycyjnego dachu, bo wtedy nie trzeba wydawać wszystkich pieniędzy na uroczystości: zabijać świń i tak dalej. W ten sposób można oszczędzić pieniądze na kształcenie dzieci. Temat edukacji był najwyraźniej tematem życia Johannisa. Z zewnątrz dochodził przeraźliwy, szczekliwy głos. Przez otwarte na oścież okna, przypominające kształtem bulaje, widać było Chińczyka w szortach, wrzeszczącego przez przenośny głośnik. Największe wrażenie robił jego przeogromny brzuch, który wyglądał bardziej na coś przyczepianego okazjonalnie niż na integralną część jego osoby. Dopiero po chwili stało się jasne, że człowiek ów mówi po francusku, a za nim maszeruje z mozołem ze dwudziestu putih, otwarcie wyrażających swe niezadowolenie. Za nimi podążało kilku Indonezyjczyków, którzy zdawali się cierpieć na nerwowe tiki. - Łaaał! - zawołał Johannis. - Turyści! Weszli do wioski jak armia zaborców, pchając ludziom obiektywy pod nosy, sadowiąc się w spichrzach ryżowych w butach i bez zaproszenia. Nie przynieśli żadnych upominków, za to oznajmiali pełnym głosem, że wcale się dobrze nie bawią, że są wręcz znudzeni. Toradżanie popatrywali po sobie z zażenowaniem i wreszcie poczęstowali ich kawą. Większość odmówiła. Zaproponowano więc ryż. - Nie jadamy ryżu! - wykrzyknęła kobieta o czerwonej twarzy. Inna kobieta chciała kupić kawałek materiału i zaczęła ściągać tkaniny udrapowane na frontonie domu. Za pośrednictwem tłumacza wyjaśniono, że jest to pożyczona pamiątka rodzinna, nie na sprzedaż. Kobieta spojrzała kwaśno i dumnie odeszła. Johannis i ja wycofaliśmy się do „piętnastki" i przycupnęliśmy w mroku, przewodnicy jednak nas wytropili. Jeden z nich podszedł i patrzył z wściekłością na Johannisa. - Nie masz pozwolenia. Dlaczego pracujesz jako przewodnik? - Jestem Toradżaninem - odpalił Johannis. - A ty skąd jesteś? Z Bali? - To nie tak - wtrąciłem - on nie jest moim przewodnikiem. Jest moim przyjacielem. Zapadła głucha cisza. Moje słowa zabrzmiały jakoś idiotycznie, jakby zbyt dosadnie - należało raczej posłużyć się językiem ciała, pozostawić kwestię przyjaźni w domyśle. Ale teraz, skoro już to powiedziałem, wiedziałem, że to prawda. Mieszkałem kiedyś przez osiemnaście miesięcy w afrykańskiej wiosce, a jednak nie spotkałem tam ani jednej osoby, którą mógłbym nazwać przyjacielem. Tu zawieranie przyjaźni wydawało się czymś nieuchronnym. Czy to jakieś podświadome uprzedzenie do Afryki? Raczej nie. A może w tamtej części Czarnego Lądu nie istniało pojęcie przyjaźni odpowiadające naszemu? Podstawą męskich przyjaźni była wspólnota obrzezanych w tym samym czasie. Nie odczuwano potrzeby spotkań z ludźmi spoza kręgu krewnych i powinowatych, spotkań wynikających ze wzajemnego zainteresowania sobą i sympatii. W krainie Toradżan więzy rodzinne są silne, wręcz nierozerwalne, gdyż trwają dłużej niż życie. Ale jest też miejsce na przyjaźń. Czy chodzi o to, że w tamtej części Afryki ludzie zbliżali się do mnie albo z żenującą służalczością, albo z arogancką wrogością, podczas gdy toradżański rolnik potrafił patrzeć mi prosto w oczy i rozmawiać ze mną jak równy z równym? Może czego innego spodziewano się tu po białej twarzy z powodu innych dziejów kolonializmu. Jakkolwiek było, różnicę odczuwało się bardzo wyraźnie. Nagle rozległy się ogłuszające dźwięki gongu. Francuskie dziecko, biegające po domu, dopadło wiekowego instrumentu i uderzało weń, wyrabiając wieloletnią normę w ciągu paru krótkich chwil. Deszcz znowu padał wielkimi, ciężkimi kroplami. Wciąż napływały małe grupki gości i bardziej oficjalne delegacje. Jeśli idzie o te ostatnie, nowo przybyli ustawiali się w szyku przed wejściem do wioski. Po długotrwałych przygotowaniach wychodzili im naprzeciw mężczyźni ubrani w stroje wojowników - mieli na głowach rogate hełmy i wymachiwali włóczniami. Wydając jodłujące krzyki i skowyty, wojownicy stawali przed gośćmi i prowadzili ich do miejsca, gdzie ci składali dary; potem pokazywano im, gdzie mają usiąść. Co nowocześniejsi goście mieli na sobie jednakowe podkoszulki z nazwą swojej wsi wypisaną na piersiach. Świnie - „bilon" rytualnej powinności - taszczono jak popadło, bawoły natomiast prowadzono z wielką pompą. Eleganckie damy sunęły z orzechami areki i kawą. Mężczyzna dzierżący szkolny zeszyt spisywał dary. Kiwał przy tym głową z zadowoleniem. - Jak będzie uroczystość w ich wsi, oddamy im te rzeczy z powrotem - wyjaśnił mi. - Dary przynoszą tylko ludzie z innych wiosek? - Nie. Wszyscy przynoszą. Przyjaciele. Dzieci. Trzeba dać bawołu, jeśli chce się odziedziczyć pola ryżowe. Bez bawołu nie ma pól. - A co dała twoja wioska, Johannis? - Eee, my nie jesteśmy im tak bliscy. W każdym razie nie mamy bawołu. Mój brat właśnie skończył studia na uniwersytecie w Ujung Pandang. To kosztowało piętnaście bawołów. Gdyby nie zbiory kawy, ja w ogóle nie poszedłbym do szkoły. Zza jednego z domów dochodził donośny łomot. - Oh, to musisz zobaczyć. Poszliśmy. Wokół pustego moździerza ryżowego - ogromnego, wydrążonego pnia drzewa - zgromadziły się kobiety. Ich czarne stroje łopotały, gdy w szybkim rytmie, nadawanym przez jedną z nich, żałobnice uderzały o drewno ciężkimi tłuczkami. Święta Toradżan rygorystycznie dzielą się na te, które odnoszą się do wschodu i życia i te, które wiążą się z zachodem i śmiercią. Ryż jest silnie związany z życiem, dlatego bliscy krewni muszą zaniechać jedzenia ryżu, gdy są w żałobie. Pusty moździerz ogłaszał światu to samowyrzeczenie. Przewrotnie służył także jako swego rodzaju gong obwieszczający kolację. Kobiety zaczęły roznosić po chatach mięso i ryż; niektóre krążyły, uginając się pod ciężarem kubłów z zawiesistą kawą. Dla uczczenia okazji na środku pomieszczenia usypano ryż w lśniący czerwony kopczyk. - Gotowany z krwią - obwieścił przewodnik po francusku turystom. Ozwały się galijskie krzyki wyrażające wstręt. Przetłumaczyłem to Johannisowi. - Nieprawda. Ten ryż po prostu jest czerwony. - Z krwią świni albo bawołu, czasami z krwią psa - ciągnął autorytatywnie przewodnik. Słychać było, jak kilku Francuzom, którzy skosztowali ryżu, zaczęło zbierać się na wymioty. - Pozostawia się ją na noc, by zakrzepła. Jakiś kobiecy głos powiedział słabo: - Nie... - Należy poderżnąć gardło zwierzęcia i ciepłą krew złapać do bambusowej rurki. Odezwał się po francusku męski głos: - Widziałem to ich wino palmowe. Jest trochę czerwonawe. Ale nie twierdzi pan chyba... Johannis podał mi talerz bawolego mięsa ze świńskim tłuszczem. Było bardzo twarde. Zaspokoiłem więc głód gotowanym jajkiem, które leżało na brzegu półmiska. Zachwycająco piękna dziewczyna z długimi czarnymi włosami i złotą gładką skórą podeszła, by zabrać pusty półmisek. Johannis znieruchomiał. - Pomogę jej. Nie widziałem go przez następne półtorej godziny, po czym uprzejmie zjawił się i wziął mnie na pole, gdzie, niby miniatura Stonehenge, stały kamienne monolity. - Chodź. Teraz zabiją bawołu. Mężczyzna z długimi włosami podtrzymywanymi opaską prowadził bawołu, który kręcił i potrząsał łbem. Nastąpiło długie i niewytłumaczalne opóźnienie, takie samo, jakie towarzyszą wydarzeniom tego rodzaju na całym świecie. Pojawili się Francuzi podnieceni i oczywiście niezadowoleni. Wskazali na mnie. - Widzicie, on był tu pierwszy. Ach, ci przewodnicy. Człowiek z zeszytem podszedł do byka i dokonał inspekcji, jak przystało na księgowego. Najpierw sprawdzał coś w zeszycie, potem długo wypytywał o coś człowieka, który zwierzę przyprowadził. W końcu bawół został odprowadzony z powrotem. - Zut, alors. Merde. Zwlekano w nieskończoność, aż wreszcie przyprowadzono dwa mniejsze bawoły i przywiązano je za nogi do słupów. Księgowy krzątał się wokół nich i robił notatki. Zbliżyło się kilkoro dzieci, wyglądających na niezłych psotników, z ostro zakończonymi bambusowymi rurkami. Malec z przenośną erekcją dumnie zaprezentował swe cudo francuskim damom. - Aaa, obrzydliwe! Wygląda jak twój, Jean. Pojawił się starszy człowiek, uginający się pod brzemieniem wieku, i rozpoczął bardzo długą i bardzo powolną orację. - To ta’minaa, najwyższy kapłan starej religii... - wyjaśniał przewodnik. Johannis parsknął. - Po prostu głowa domu. Francuzi kręcili się jak w ukropie, robiąc zdjęcia. - ...mowa wygłaszana niezmiennie od tysięcy lat... - ciągnął przewodnik.  Tłumaczy, że ponieważ jest chrześcijaninem, nie zje ani odrobiny mięsa  sprostował Johannis. - ...opowiada mityczne dzieje... mówił przewodnik. - ...i Błogosławiona Maryja Dziewica - zakończył starzec. Mężczyzna z opaską na głowie wyciągnął z pochwy niezmiernie ostrą maczetę. Trzymając linę, na której uwiązany był bawół, smagnął, pieszczotliwie bez mała, gardło zwierzęcia. Cisza. Na szyi pojawiła się czerwona kreska. Kiedy zwierz zaczął sapać i wywracać oczyma, trysnęła fontanna krwi. Mali chłopcy wyrywali się do przodu, lecz rzeźnik powstrzymywał ich wyciągniętym ramieniem. Bawół tymczasem zataczał się, chwiał i potykał. Wreszcie zacharczał i runął na kolana. Dzieci skoczyły ku gasnącemu strumieniowi posoki, pchając z chichotem w otwartą ranę ostre końce bambusowych rurek, by zebrać gorącą krew. Ciekła im po rękach i twarzach, zlepiała włosy, zalewała oczy. Chłopcy zataczali się z przelewającymi się rurkami, potrącając dorosłych, którzy zdzierali skórę z wciąż drgającego ciała i rzucali parujące wnętrzności na trawę. Następny bawół próbował się wyrwać, ale mężczyzna z opaską podszedł i ciął go przez gardło. Tak jak poprzednio polała się krew i trzeba było powstrzymywać chłopców. Tym razem jednak zwierz nie upadł. Zerwał się z uwięzi i ruszył w stronę wzgórza, za nim ruszyli mężczyźni, wymachując mieczami. Tłum stojący na wzgórzu zaczął wrzeszczeć i rozpierzchł się: mężczyźni w obawie o swe życie, kobiety - o stroje. W końcu zwierzę osaczono i uspokojono. Siepacz ciął ponownie. I ponownie zwierzę oswobodziło się, bryzgając krwią we wszystkie strony. Jeszcze dwa razy próbowano je dobić. Powoli drżenie kończyn przeniosło się na całe ciało, aż wreszcie bawół upadł. W tłumie rozeszło się westchnienie ulgi. Johannis zaśmiał się po cichu. - Czary. Ktoś próbuje zepsuć uroczystość. Wydął wargi i kiwał głową jak człowiek znający się na rzeczy. Mali chłopcy wyglądali na rozdrażnionych. W zwierzęciu nie było już ani kropli krwi. Francuzi pstrykali w podnieceniu. „Okropne, straszne", mówili, podczas gdy przewodnik wyrzucał z siebie niekończący się komentarz. - Wystarczy - rzekł Johannis. - Wracamy do miasta. Przedsiębiorczy przewoźnik zorganizował ad hoc kurs autobusu do Rantepao. Roześmiał się, gdy wszedłem. - Uwaga! Olbrzym! Zaczął zbierać pieniądze. Czerwone banknoty sturupiowe tylko śmigały między jego palcami. - Zaraz, zaraz - wykrzyknęła jakaś matrona, gdy wziął banknot ode mnie. - Dlaczego od niego bierzesz więcej? Kierowca natychmiast przeszedł na toradżański, a Johannis z przyjemnością tłumaczył: - Biorę więcej, bo jest większy. - Dobra, ale on nie ma bagażu. Wobec tego usiądę mu na kolanach. - Moja sprawa, ile od niego biorę. - Ale cena wynajęcia autobusu wynosi piętnaście tysięcy. Jeśli od niego weźmiesz więcej, ja zapłacę mniej. Kierowca wrócił i wcisnął mi resztę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zniżka, dla putih. Johannis zaśmiał się, założył ramiona za głowę i wykonał jeden z owych niebezpiecznych skrętów kręgosłupa, które Indonezyjczycy uważają za dobre dla ich krzyży. - Jutro - rzekł rozmarzony - wracam do mojej wioski, do Baruppu’. Może pojedziesz ze mną? - Czemu nie. Dziękuję, Johannis. Na stacji autobusowej, gdy dojechaliśmy, nastąpił ów krępujący moment, kiedy związki między ludźmi zostają zdefiniowane raz na zawsze. Sięgnąłem do kieszeni. - Johannis... Odsunął się. - Posłuchaj. Ty jesteś bogatym człowiekiem. Ja jestem bardzo biedny. Jak będziesz wyjeżdżał, podarujesz mi coś. Może swoje buty. - Spojrzał na moje wielkie, zniszczone buciory. - No, może nie buty, tylko coś w tym rodzaju. Ale nie dawaj mi pieniędzy. To byłoby obraźliwe. A więc przyjaciel. - Spotkamy się jutro. Teraz idę do wujka coś zjeść. A potem może wrócę na uroczystości. - Popatrzeć na bambusy? Roześmiał się. - Tak. Może popatrzeć na bambusy. W tamtej wiosce są śliczne bambusy. Właściciel hotelu rozpływał się w uśmiechach. Albo mój udział we wczorajszej bibie nie wyszedł na jaw, albo został mi wybaczony, bo przecież po gościu można się spodziewać wszystkiego, co najgorsze. Nie była to jednak spokojna noc. Ktoś nerwowo szarpnął mnie za rękaw. Odwróciłem się i zobaczyłem niskiego, spłoszonego mężczyznę o niespokojnych, świdrujących oczach. - Cześć, szefie! Jestem Hitler. Może pan o mnie słyszał? - Co tu odpowiedzieć? Może się przesłyszałem. - Hitler? - Tak pak, ojciec słyszał to nazwisko wiele razy w radio, nim się urodziłem i spodobało mu się. Pociągnął mnie ku drzwiom i w nikłym świetle żarówki podetknął mi pod nos zdjęcie z polaroidu. Kolejny transwestyta z owłosionymi nogami? Nie, drewniana figurka nagrobna, jedna z tych, jakie Toradżanie stawiają przed swoimi grobami i to całkiem ładna. - Kupi pan, pak? Słyszałem o panu w muzeum. - Nie. Nie wolno mi kupować starych rzeczy. Nie chcę mieć kłopotów. - Zawiozę ją panu na Bali. Z Bali może ją pan wywieźć. Wszyscy tak robią. Mam przyjaciela. Wymienił nazwisko londyńskiego dealera. - Nie. Zmienił taktykę. - To nie jest stara figurka. Ona jest tylko bardzo dobra. Sprzedam za przystępną cenę. Trzeba było czasu, by wyplątać się z tego, nie będąc zarazem niegrzecznym, ale w końcu udało się i już zasypiałem, gdy ozwało się energiczne pukanie do drzwi. Kolejny mężczyzna. Wyglądał na niezadowolonego. - Mój brat był tu u pana. - Pański brat? - Hitler. - O, Boże. - Dlaczego nie chce pan kupić od niego? Dostał pan lepszą propozycję? - Nie. Po prostu chcę iść spać. Próbowałem zamknąć drzwi. Tamten pchał je w drugą stronę. - A trumnę? Starą, rzeźbioną trumnę? Kupi pan? - Nie! Wreszcie drzwi się zamknęły, ale nim upłynęło parę minut, znów ktoś pukał. Przez okno wpadały już pierwsze promienie słońca. Otworzyłem drzwi. Tłuste ramię wepchnęło mnie do pokoju. - Pamięta mnie pan? - zasyczał głos. Był to policjant z walki kogutów. - Tak, pamiętam. - W porządku. Tam na zewnątrz czeka człowiek. Nazywa się Hitler. Handluje kradzionymi rzeczami. Będzie próbował sprzedać panu grobową figurkę. Jakąkolwiek poda cenę, niech pan powie, że pan kupuje. Pomoże pan Republice Indonezji. Chcę go aresztować. - Chwileczkę. Nie tak szybko... Najwyraźniej ktoś chciał kogoś wrobić, ale skąd mogłem mieć pewność, że nie mnie? Bogatego turystę. Kogoś, kto pracuje dla muzeum. Sam sobie wydawałem się podejrzany. - Po prostu niech pan się na wszystko zgodzi - syczał policjant. Dlaczego szeptał? - Nie wątpię, że jest pan przyjacielem Republiki. Pańskiego nazwiska nie ujawnimy. Nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi i wciągnął Hitlera do środka. Hitler wynosił pod niebiosa zalety figurki, jej wiek, prostotę linii. Policjant kłuł mnie od czasu do czasu w żebro i entuzjastycznie kiwał głową. Byłem zdecydowany nie zgodzić się na kupno. Ale jednocześnie czułem wiszące w powietrzu zagrożenie. Jak im popsuć szyki? Nie mogłem przecież zdecydowanie odmówić. - Chyba rozumiecie - zacząłem - że muszę być bardzo ostrożny. To bardzo piękna figurka. - Policjant uśmiechnął się. - Ale możliwe, że kupno jej byłoby nielegalne. - Policjant szturchnął mnie i spojrzał gniewnie. - Muszę ją zobaczyć. Nie mogę kupić czegoś, czego nie widziałem. - Obaj wyglądali na zmartwionych.  Spotkajmy się kiedy indziej i w innym miejscu. Spojrzeli po sobie. - Albo przyniosę ją tutaj wieczorem - rzekł Hitler. - Świetny pomysł. Wieczorem będę już w wiosce Johannisa. Policjant znów mnie szturchnął. - Myślę, że może ją pan kupić natychmiast. - Nie. Muszę ją najpierw zobaczyć. Policjant rozjaśnił się. - A więc kupi pan? Dobrze, wrócimy wieczorem. Odeszli w stronę swego skutera. Odchodząc, policjant mrugnął do mnie po szelmowsku. Właściciele autobusów nie wysyłają najnowszego sprzętu na trasę do Baruppu’. Nasz autobus - okropnie pokiereszowany i krościaty - najwyraźniej miewał okresy, kiedy dokonywano na jego korpusie kosmetycznych poprawek, lecz czasy te dawno minęły. Był zdezelowany i niesprawny. Johannis szacował wzrokiem pasażerów. - Za dużo cewek. Za mało mężczyzn. Ta uwaga w jego ustach wydała mi się dziwna. - Jak utkniemy - wyjaśniał - kobiety i świnie zostaną w środku. Tylko mężczyźni wyjdą pchać. Świnie? Zajrzałem do środka. Istotnie leżały, z nogami przywiązanymi do bambusowych kijów. Johannis kupił mięso, jajka, czosnek i chili. Wyglądało na to, że Baruppu’ to okolice gnębione głodem. Objechaliśmy miasto kilkakroć w sposób, do którego już się przyzwyczaiłem. Kierowca zatrzymał się i zaczął jeść. W tym czasie jakiś mężczyzna cudem odzyskał pieniądze z kasy przedsiębiorstwa elektrycznego. Pod nogami upychano nam orzechy kokosowe. Pojazd osiadał coraz niżej na resorach. Weszła kobieta w groźnie zaawansowanej ciąży. Zdemontowano i upakowano z tyłu rower. Dzieci sadzano na kolanach, a bagaże przenoszono w mniej wygodne miejsca. Wszyscy palili, okna szczelnie zamknięto, choć trudno by nazwać dzień chłodnym. Tablica rozdzielcza wskazywała zagrożenie ze strony wszystkich możliwych urządzeń. Paliła się kontrolka hamulców, podobnie jak i kontrolka oleju. Nie mieliśmy ani paliwa, ani wody. Akumulatory dawały znać, że są trwale rozładowane. Przy każdym źródle wody kierowca zatrzymywał się i wylewał cale litry na jedno z siedzeń obok kierownicy. Nie było to miejsce, gdzie znajdowała się chłodnica, lecz sprzęgło - nagrzewało się tak bardzo, że plastikowe sandały pasażerów siedzących na przodzie zaczynały się topić. Zebrano opłaty. Wyjaśniono, że kierowca musi mieć dość pieniędzy na zakup paliwa. Stanęliśmy wreszcie przy stacji benzynowej. Pracownik stacji wskazał na mnie. - Turys! - powiedział z uśmiechem. Przedsiębiorstwo autobusowe najwyraźniej miało jakieś powiązania ze stacją, gdyż pracownik zrzucił czapkę z daszkiem, jakby to był symbol służalczości, wskoczył na miejsce kierowcy, zapalił silnik i ruszył z jodłującym okrzykiem. Tylko ja się dziwiłem. - Łaał! - zawołał Johannis z prawdziwym entuzjazmem, a ja poczułem się stary i stetryczały. Inni mężczyźni walili rękoma po udach z radości, wszczynając coś, co później poznałem jako toradżańską wojnę krzyków. Od wioski do wioski Poranna mgiełka wciąż wisiała nad doliną, czając się między drzewami i w podszyciu. Chociaż nie było jeszcze zupełnie jasno, pierwsza uczniowska fala ruszyła na dobre. Dzieci wyłaniały się z gąszczu po obu stronach drogi – w ramach przygotowania do przyszłych obowiązków małżeńskich tym razem tuląc podręczniki - i szły drogą między kamieniami, które wkrótce wyparły asfalt. Autobus, telepiąc się, parł z mozołem po spiralnej ścieżce, aż nagle przebrnął przez chmurę - i pod nami ukazał się wrzący kocioł Rantepao, spowity oparami, okolony łańcuchami wzgórz, które sterczały jak sięgał wzrok i wyobraźnia. Wierzchołki lśniły kroplami rosy w promieniach słońca. - Łaał! - odezwał się głos jakby z nieba. - Ale cudnie! Z trudem wychyliłem się przez okno, by stwierdzić, że dach autobusu jest okupowany przez dwójkę uszczęśliwionych malców, którzy umościli tam sobie gniazdko z radością, jaką śmiertelne niebezpieczeństwo daje istotom naprawdę bardzo młodym. Po godzinie uciążliwej dla pośladków jazdy zatrzymaliśmy się. Kierowca obrócił się na siedzeniu i obdarzył mnie szerokim szelmowskim uśmiechem. - Nyonya Bambang - rzekł. Co miałem począć z tym fantem? Sądząc z brzmienia głosu, obwieścił mi coś miłego, choć nyonya określało godną szacunku mężatkę, a Bambang było imieniem męskim. Wkrótce wszystko stało się jasne. Z pobliskiego domu wyłonił się mężczyzna o obraźliwej wręcz czystości. Dosłownie błyszczał. Znów miałem wrażenie, że jestem w szkole, a przede mną stoi pupilek nauczyciela. Zanim zajął miejsce przy kierowcy - co uważał za swoje prawo - wytarł je z kurzu nieskazitelnie czystą chusteczką. Zwrócił się do mnie, jakbym był jedyną osobą godną uwagi. - Nazywam się Bambang. Jestem architektem z Dżakarty. Wyciągnął rękę jak śniętą rybę. Odmówił papierosa, którym go poczęstowałem. Zażądał otwarcia okien, by dym mógł przez nie wylatywać. Podał mi swoją kartę wizytową i wyglądał na urażonego, że ja nie miałem swojej, by się odwzajemnić. Przeszliśmy przez zwyczajową serię pytań, obejmujących dane dotyczące zawodu i stanu cywilnego. Wyjaśnił, że przyjechał w odwiedziny do krewnych oraz w celu przeprowadzenia badań nad tradycyjną architekturą Toradży. Jego życiowy dramat polegał na tym, że uwielbiał niemowlęta, lecz nie znosił dzieci. Logiczne następstwo tych upodobań, dwanaścioro dzieci, sprawiło, że oddalił się z domu, by nie skusić się na spłodzenie kolejnego potomka, ten bowiem dałby mu wprawdzie rok lub dwa pociechy, lecz w ostatecznym rozrachunku pogłębiłby klęskę. Odwiedziny u krewnych stanowiły jedną z wielu wypraw mających na celu ucieczkę przed tak liczną progeniturą. Stan drogi uległ gwałtownie znacznemu pogorszeniu, czy może raczej kierowca umyślnie wjeżdżał w dziury, zamiast je omijać. Bambang zrobił się zielony i wydawało się, że zaraz zwymiotuje - co chwila sięgał dłonią do ust niby dostojna matrona. Kierowca sprawiał wrażenie niezmiernie zadowolonego i wypuszczał całe chmury dymu. Większość leciała Bambangowi w twarz. Johannis siedział cicho, wyglądając przez okno i ściskając swoje towary, żeby nie doznały uszczerbku. - Jak tam jaja? - dopytywałem troskliwie. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Całkiem nieświadomie powiedziałem pierwszy słony dowcip. Wyjaśniono mi, że powinienem był spytać o kurze jaja, bo inaczej rozumiano, że pytam o genitalia męskiej części pasażerów. Wkrótce zatrzymaliśmy się przy prymitywnym zajeździe. Piliśmy kawę, a kierowca wyładowywał kokosy. Rozwinęła się długotrwała dyskusja, czy zostały wyjęte te kokosy, które miały być wyjęte, czy może inne. - Posłuchaj - mówił właściciel - na moich kokosach napisałem długopisem swoje nazwisko. Pomyślałem o jaskini w Londzie, zaraz za miastem, gdzie czaszki umarłych też oznaczano nazwiskami właścicieli długopisem. Handel kokosami był dość szczególny. Niektórzy wywozili je w góry, inni zwozili z gór. Prawdopodobnie te same kokosy wędrowały w górę i w dół na wzór przedziwnych zasad stosowanych w handlu antykami. Siedzieliśmy na szorstkiej drewnianej ławce i patrzeliśmy, co się dzieje. Johannis był wyraźnie zmartwiony. - Kierowca - rzekł - robi wszystko, żeby Bambang źle się poczuł, ale Bambang jeździ nawet wtedy, gdy cierpi. Bambang jest niemądry, ale nie jest tchórzem. A kierowca jest durniem. Rozważania nad niesprawiedliwością tego świata przerwała nam duża, tląca się kłoda, która przeleciała nisko nad naszymi głowami przy akompaniamencie szalonego chichotu. Naszym oczom ukazała się chuda jak patyk stara kobieta, bezzębna, z włosami poskręcanymi jak sznurki. Miała na sobie znoszoną, brudną suknię o kwiecistym - kiedyś - wzorze. Twarz i ramiona pokrywała gruba warstwa brudu. Kobieta machała groźnie następną kłodą. Johannis i ja spojrzeliśmy po sobie. - Wariatka? - spytałem. - Wariatka - odpowiedział. W niemym porozumieniu rzuciliśmy się do ucieczki i z wnętrza chaty obserwowaliśmy ją przez osłonięte drutami okno. Stała i śpiewała japońską piosenkę, oklaskiwana przez pasażerów. Później przyszła kolej na przyśpiewki, bodaj o amerykańskiej polityce zagranicznej za czasów Sukarna. Czułem, że jestem na lekcji historii politycznej. Zaraz potem nastąpiła pieśń o seksualnych obyczajach obecnych indonezyjskich przywódców, która wywoływała to chichoty, to pomruki sprzeciwu ze strony mężczyzn, podczas gdy kobiety zasłaniały nosy w geście obrażonej skromności. Jeśli o mnie chodzi, piosenka uświadomiła mi istotne braki w słownictwie. Kierowca przegonił kobietę, a ona zadowoliła się wypisywaniem sprośnych słów na zakurzonych bokach pojazdu i prośbą o grosiki, które nerwowo wysupływano. Kierowca pochylił się i wyszeptał tonem osoby zdradzającej wielki sekret: - To nauczycielka. Zwariowała od tego uczenia. Zamilkł na chwilę, po czym spytał:  Czy pan jest nauczycielem? Pomyślałem o magistrze Godfreyu Butterfieldzie. Ten by przytaknął. - Kimś w tym rodzaju. Ruszyliśmy w mżawkę szumiącą między drzewami. Ziemia Toradżan to jedna z tych rzadkich okolic, gdzie bananowce rosną tuż obok górskich sosen. Droga znów wspięła się między chmury. Zrobiło się porządnie zimno. Nagle zatrzymaliśmy się na mrocznym płaskowyżu pokrytym rzadkim zielskiem. Skubiąca je koza popatrywała na nas obojętnie. Silnik stanął i świat wypełniła cisza przerywana szmerem deszczu i chrupaniem kozy. Jakiś miody mężczyzna wysiadł i ruszył w stronę odległego domu - nie szlachetnej budowli z rzeźbionego drewna, lecz chaty o przypadkowym kształcie. Wyszły z niej kobiety i płakały, jęcząc i zawodząc do utraty tchu. Nagle i młody mężczyzna zaczął chlipać, opuścił głowę na piersi i wielkie łzy pociekły mu po policzkach. Z autobusu wysiedli tymczasem także inni mężczyźni - obejmowali się i płakali na deszczu. - Opłakuje zmarłego przyjaciela - wyjaśnił kierowca. Okazało się, że gdzieś między Malezją a Sumatrą zatonął prom. Większość marynarzy była Toradżanami. Ponieważ ich ojczyzna jest miejscem, gdzie z takim trudem zarabia się na życie, jako jeden z nielicznych śródlądowych górskich terenów dostarcza bardzo wielu marynarzy. Podczas katastrofy duża część załogi utonęła. Kierowca i Bambang także opuścili autobus i tulili się do innych, całkiem mokrych od deszczu. Zakłopotany wysiadłem i stanąłem na stronie, nie chcąc zakłócać ich smutku i patrzyłem na płaczący krajobraz, niby to oddając się bez reszty kontemplacji kozy. Nagle wyciągnęło się jakieś ramię, poszukało mojego ramienia i, za łokieć, wprowadziło do świata uczuciowej solidarności. Rozszlochałem się więc i ja. Nie mam pojęcia, jak długo staliśmy, łkając, w deszczu. Może dziesięć minut, może o wiele dłużej. Kiedy wróciliśmy do autobusu, czuliśmy się oczyszczeni i zjednoczeni, jak przystoi braciom - choć wśród braci tak nigdy nie jest. Kierowca omijał teraz dziury i nie wydychał dymu Bambangowi w nos. Rozmowa zeszła na temat ciężkiego losu marynarza, który powraca z dalekiej podróży i zostaje oskubany z zarobku przez chciwych krewnych. Powoli znów zaczynaliśmy się śmiać. Dojeżdżając na szczyt wzgórza, zobaczyliśmy rozciągające się w dole miasto Pangala’. Trzeba było jeszcze pół godziny jazdy krętą drogą, by się tam dostać. Było to kolejne miasteczko drewnianych chat pełne uczniów. - Kiedyś schodziłem z gór do tutejszej szkoły - opowiadał Johannis.  Dwanaście kilometrów niosłem plecak pełen ryżu, żebym miał co jeść. Byłem wtedy silny. Po latach w mieście jestem słaby. Wysiedliśmy przy kolejnej kawiarence i spadła na nas kolejna nawałnica deszczu. Także tym razem ludzie z kuchni wyszli, żeby obejrzeć tego dziwnego człowieka - dziwnego nie dlatego, że byłem biały, ale dlatego, że prosiłem o kawę bez cukru. Przy ścianie, w szklanej gablocie, wystawiono niby trofeum prezerwatywę - znów dała o sobie znać kampania na rzecz planowania rodziny. Szczęście nam sprzyjało. Dowiedzieliśmy się, że do wsi Johannisa jedzie właśnie ciężarówka wioząca materiał na budowę nowej szkoły średniej. Będziemy mogli się zabrać. Bambang oddalił się, lecz wielu pasażerów - z kokosami - zamierzało skorzystać z ciężarówki. Tylną jej część obwiązano linami, a my wisieliśmy uczepieni owych lin jeden obok drugiego. - Droga jest dosyć kiepska - przyznał Johannis. W istocie, inną opłatę pobierano za jazdę w górę i inną w dół. Droga nie była reperowana od wielu lat i głębokie kałuże okazywały się głębsze, niż przewidywano, w najmniej fortunnych miejscach. Główna trudność tkwiła jednakże w oponach pojazdu, tak łysych, że nie mogły przyczepić się absolutnie do niczego. Tam, gdzie normalna ciężarówka spokojnie brnęłaby po błocie, nasza zatrzymywała się i ślizgała bezwładnie. Tam, gdzie normalna ciężarówka wspinałaby się po wzniesieniu, nasza po prostu miesiła podłoże, tworząc wielkie dziury, aż rozchodził się zapach palonej gumy. Ilekroć grzęźliśmy, tryb postępowania był zawsze taki sam. Najpierw siedzieliśmy i udawaliśmy, że niczego nie zauważamy. - Turun! Dorong! - krzyczał kierowca. - Schodźcie i pchajcie! Gramoliliśmy się na dół i kręcili bez ładu i składu. Niektórzy patrzyli, jak inni pchają. Potem - kiedy już, już mieliśmy ruszyć - pozostali przyłączali się, a połowa pchających uprzednio przestawała pchać. Wypchnięcie ciężarówki z błota jest zresztą czymś, o czym każdy ma swoje wyobrażenie. - Deski! - powiedział stanowczo jeden z mężczyzn. - Potrzebne są deski. - Ale przecież gdyby opony były... - Nie. Potrzebne są deski. Niektórzy byli absolutnie przekonani, że należy przerzucić błoto leżące przed ciężarówką pod tylne koła. W rezultacie błotem obrzucano pchających. Niektórzy wtykali pod koła trawę i liście, a ci, którzy byli innego zdania, pilnie je stamtąd usuwali. Jeszcze inni upatrywali ratunku w kamieniach, taszczyli je więc z pobocza i wpychali pod buksujące opony bosymi stopami, ryzykując okrutnie. Pewien starszy człowiek najpierw z bolesną cierpliwością rozsupływał linę, a potem zaprzągł się i jął ciągnąć wehikuł, samotnie, w geście heroicznego poświęcenia. Johannis siedział i palił papierosa, żartując z dziewczętami. Kiedy już się wydawało, że wszystkie nadzieje zawiodły, zobaczyliśmy nadchodzącego niespiesznie mężczyznę. Idący obok niego chłopiec prowadził wielkiego bawołu. Chłopczyna spokojnie uwiązał zwierzę do ciężarówki, po czym bestia ruszyła z pogardliwą łatwością. Na to odezwał się głos: - Z deskami byłoby łatwiej. - Myślałem, że Toradżanie nie używają bawołów jako siły pociągowej  powiedziałem do Johannisa. - To jest bawół roboczy - stwierdził Johannis. - Spójrz tylko na jego kolor. Antropolodzy wychowywani są na książkach o Nuerach - ludzie z Sudanu - którzy mają obsesję na punkcie bydła i jego urody. Nuerowie dla opisania swoich zwierząt wypracowali bogate słownictwo dotyczące kolorów i kształtów. Była to moja pierwsza lekcja o podobnej obsesji Toradżan i nieskończonym zbiorze terminów dla opisania rozmiarów bawołu, jego barwy, wzorów na sierści oraz kształtu rogów. To samo miało miejsce później, gdy pracowałem z rzeźbiarzami - dysponowali nieskończoną liczbą rozróżnień pomiędzy wzorami, które ja osobiście klasyfikowałbym jako identyczne. Johannis, zmęczony abstrakcyjną leksykografią, przeszedł do bardziej aktualnej tematyki. Czy kierowca nie powinien nam zwrócić pieniędzy za tę odległość, którą właściwie odbyliśmy na piechotę, a którą mieliśmy przejechać ciężarówką? Czy to nie on powinien zapłacić nam, skoro tylko dzięki naszemu pchaniu mógł dostarczyć swój cement? Kierowca, trzeba mu to oddać, dostrzegł moc argumentów Johannisa. I uznał je za tak dalece zagrażające sposobowi, w jaki zarabiał na życie, że wkrótce zostaliśmy z Johannisem wyrzuceni z ciężarówki i skazani na pokonanie reszty drogi do wioski na piechotę. - Ten człowiek - oświadczył Johannis - jest wrogiem mojej rodziny. Pochodzi z rodu niewolników. - Myślałem, że tylko w południowych królestwach istnieje podział na klasy społeczne: złotą, brązową, żelazną i tak dalej. - Może - rzekł Johannis rozdrażniony. - Ale my wiemy, że niewolnik to niewolnik, nawet jeśli nie powinniśmy więcej używać tego słowa. Tak czy siak po raz pierwszy narobiłem sobie wrogów, zanim dotarłem na teren badań. Zacząłem się zastanawiać, czy Johannis nie jest za sprytny, jak na asystenta - bo nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie stał się moim asystentem. Dom Johannisa był nowoczesną konstrukcją zbudowaną na wzór nadmorskich bungalowów Bugijczyków. Stał na palach dla zmniejszenia dokuczliwych upałów tej okolicy, musiał być jednak bardzo zimny nocą. Zatrzymaliśmy się dając psu na nas poszczekać, zdjęliśmy buty i wspięliśmy się po drabinie ku frontowym drzwiom. Wyrżnąłem głową o belkę nadproża ku wielkiej uciesze patrzących. Dla człowieka z Zachodu życie w Indonezji to niekończąca się seria urazów głowy. Cały ten kraj zbudowany jest z założeniem, że nie masz więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Naprawdę nienawidziłem Indonezyjczyków tylko wtedy, gdy nabijałem sobie guzy. Kiedy pierwsze zamroczenie bólem mijało i otwierało się oczy, widziało się grupę niezwykle uszczęśliwionych brązowych twarzy naśmiewających się z ofiary. Zwykle ktoś komentował, że uderzyłeś się w głowę, bo jesteś za wysoki. Matka Johannisa musiała być w młodości piękną kobietą o delikatnych rysach i naturalnym wdzięku, który przebijał przez znoszone ubranie i zatroskaną twarz. Natychmiast też stało się oczywiste, że była bardzo pobożną kobietą. Dom przystrojono przedziwną mieszaniną symboli religijnych. Na jednej ścianie znajdowały się obowiązkowe fotografie prezydenta i jego zastępcy, tuż obok fotografii wahadłowca kosmicznego i sceny Ostatniej Wieczerzy - była to wersja zdecydowanie późniejsza niż Leonarda, lecz wszyscy uczniowie mieli wielkie, błyszczące, niebieskie oczy, niczym u szaleńców. Jako następny wisiał poniekąd biblijny obrazek przedstawiający owce i dzieci. Zeszłoroczny kalendarz pokazywał muzułmańskie piękności, zakutane w luźne fałdy tkanin, na tle meczetów i świętych tekstów. Tegoroczny kalendarz proponował prawie nagą Chinkę, której powaby były w większości przysłonięte powieszonym tam - nieprzypadkowo - lustrem. O wiele później ktoś zatroszczył się, by przedstawić mi ojca Johannisa - zniszczonego, zasuszonego, smętnego człowieka, który przywykł do powszechnego traktowania go jako kogoś mało ważnego. Johannis i jego matka podjęli długą wyliczankę jego poczynań, grzechów zaniedbania i nadużycia. Okazało się, że pił, próżnował i nie chodził do kościoła. Wymieniliśmy spojrzenia wzajemnej sympatii. Z kuchni wydobywały się brzęki naczyń i chmury dymu palonego drewna. Rozmaici krewni przemykali drobnym kroczkiem w tę i z powrotem, pochyleni z szacunkiem należnym gościowi. Podano obrzydliwie słodką kawę w szklankach. Tymczasem matka zaczęła nawet używać indonezyjskiego, by przedstawić mi swe liczne kłopoty i dolegliwości - nędzę, chorą nogę, męża nicponia, nieudolnych synów, brak cebuli we wsi. Toradżanie, którzy nie chodzili do szkoły, mają trudności z wymawianiem głoski „cz" i niektórych indonezyjskich grup spółgłoskowych. Nadaje to ich mowie zabawną, niczym u Shirley Temple, cechę szczebioczącej dziecięcej nieśmiałości. - Jesteśmy starzy - podsumowała kobieta - pozbawieni nadziei. Wszyscy chłopcy wyjechali do miasta. Modlimy się o dobrą śmierć, gdy Bóg nas powoła. Powitanie było przygnębiające, a Johannis coraz bardziej zamykał się w sobie w sposób charakterystyczny dla ambitnego młodzieńca wstydzącego się swych rodziców. Pojawiali się rozmaici ludzie - kuzyn, przyrodni brat. Mężczyzn nakarmiono ryżem z chili, po czym zostaliśmy zaproszeni do odpoczynku na materacach rozpostartych pośrodku pokoju, w którym kobiety kontynuowały domowe czynności, uwijając się wokół nas. Zacząłem się orientować, że dzień został uznany za miniony, choć było zaledwie późne popołudnie. Z zapadnięciem nocy przyszedł sąsiad, by zapalić lampę olejową - tej skomplikowanej czynności nie mógł podołać żaden z domowników. On także wszedł do naszego łóżka. Piętrzyło się na nas coraz więcej koców chroniących przed dokuczliwym chłodem. Jakaś dziwna pleśń sprawiała, że świeciły w ciemności. W końcu zdjęto z podłogi matę i położono ją na kupie. Z pewną dumą wyciągnąłem termofor. Trzeba być doświadczonym obieżyświatem, by wziąć z sobą coś takiego w tropiki. Sukces był natychmiastowy. Stopy niewprawnie sięgały do ciepła termoforu. Nawet Johannis był pod wrażeniem. - Mam nadzieję, że przed wyjazdem zostawisz to tutaj. Zapadła noc, a my wszyscy leżeliśmy i czuwaliśmy, opowiadając sobie historyjki, z błyszczącymi oczyma, podnieceni jak mali chłopcy na obozie pod namiotami. Ktoś opowiadał o bugijskim magu, którego widział w Ujung Pandang. - Ustawił dzidę pionowo i położył na niej melon. Melon spadł, rozpołowiony. Potem wziął małego chłopca, dzieciak miał pięć, może sześć lat i położył go brzuchem na ostrzu. Kołysał nim, obracał go dookoła. Zakryliśmy oczy, spodziewając się krwi. Ale chłopiec nie miał żadnej rany. - Łaaał! - To jeszcze nic takiego - rzekł Johannis. - Widziałem kiedyś Chinki, dwie siostry. Pisało się coś na kartce, darto się ją i wkładało do pudełka po zapałkach. Chinki brały pudełko pod pachę, o tak (Johannis przycisnął ramiona do ciała) i mówiły, co było napisane. - Łaaał! Wszystkie oczy zwróciły się z niemym zapytaniem w moją stronę. Oto egzotyczny obcokrajowiec, który widział różne cuda tego świata. Kto wie, czym taki zadziwi? - Kiedyś - rzekłem - spotkałem w Afryce człowieka, który potrafił wywoływać deszcz. - Phi! My też tu takich mamy. Byli znudzeni. - Mieszkałem kiedyś wśród ludzi, którzy odcinali innym głowy i je kolekcjonowali. - O, tu też tak dawniej robili. I co z tego? - Kiedyś polowałem na lwy z samą włócznią. - Tak samo poluje się na karłowate bawoły, które żyją w lasach, tylko że bawoły są bardziej niebezpieczne niż lwy. Obracali się już na bok do snu. Przyszedł więc czas na coś ekstra. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem plastikową kartę kredytową. - To - powiedziałem - jest jak pieniądze. Usiedli i obejrzeli kartę ze wszystkich stron w migocącym świetle, pozwalając ślizgać się jego promieniom po znaku holograficznym. Z namaszczeniem przekazywali ją z rąk do rąk. - W moim kraju, w miastach, tkwią w murach specjalne urządzenia. Wkłada się tę kartę i wystukuje numer, jak na maszynie do pisania, a urządzenie daje pieniądze. - Łaał! Łaaał! Łaaał! Ostrożnie oddali mi ją z powrotem i ułożyliśmy się do snu. Śniłem o włóczniach i chińskich czarodziejkach. Nie wiem o czym śnili pozostali. Antropolog jest chyba najgorszym gościem, jakiego można sobie wyobrazić. Nie chciałbym mieć kogoś takiego w swoim domu. Zjawia się niezapowiedziany, rozgaszcza się nieproszony i zadręcza gospodarzy głupimi pytaniami. Z początku dobrze nawet nie wie, czego szuka. Bo jak właściwie uchwycić sedno cudzego sposobu na życie? Antropolodzy nie zgadzają się nawet między sobą co do rodzaju zdobyczy, na którą polują - czy mianowicie należy jej szukać w ludzkich głowach, w konkretnych faktach rzeczywistości zewnętrznej, w jednym i w drugim z tych obszarów naraz, czy w żadnym z nich. Niektórzy postrzegają większość antropologicznej „wiedzy" jako fikcję wykreowaną gdzieś pomiędzy obserwatorem a obserwowanym i zależną od układu sił pomiędzy nimi dwoma. Najlepiej więc robić swoje, a potem szczegółowo przeanalizować to, co się zrobiło. W moim przypadku łatwo mi przyszło zdecydować, gdzie zacząć. Johannis obwieścił, że tego ranka wyruszamy na święto ma'nene'. W spacerze długości pięciu, sześciu kilometrów będzie nam towarzyszył jego dziadek. Rzeczywiście, w kuchni siedział dostojny starszy pan i żuł kawałek ugotowanego manioku, trzymając włócznię o ostrzu osłoniętym pochwą. Uśmiechnął się przyjacielsko na mój widok, zaoferował swój maniok do pożucia, po czym schował go do kieszeni na później. W wiosce panowało ożywienie. Dzieci wychylały głowy z domów i gapiły się, zaciekawione. Nie potrafiły wymówić „Belanda”, „Holender”, więc wołały „bandala”, „pudełko”. Zewsząd ciągnęły gromady ludzi, z których większość miała na sobie czarne ubrania, w kolorze śmierci. Tu także dzielono święta na dwie kategorie - święta zachodu, „dymu opadającego", ku czci śmierci i święta wschodu, „dymu wznoszącego się", ku czci życia. W toradżańskich obrzędach równowaga między życiem a śmiercią zdawała się przesunięta na korzyść śmierci. Mogło to wynikać z wpływu misjonarzy, którzy zdławili stosunkowo swobodne obrzędy płodności, zezwalając na te związane ze śmiercią - choć to przecież dla Toradżan droga ku samozagładzie. Różne formy chrześcijaństwa osiągają różne formy kompromisu z dawnymi obyczajami. Niektóre Kościoły zabraniają swoim wyznawcom uczestnictwa w określonych częściach uroczystości łączonych ze śmiercią oraz jedzenia mięsa bawołu składanego w ofierze. Inne wymagają, by wierni składali bawołu w ofierze Kościołowi. Jeszcze inne koncentrują się na wizerunkach nagrobnych: chrześcijanom nie wolno mieć wizerunków i koniec. Czasami zezwala się na wizerunki, o ile można traktować je jako wspomnienie po zmarłym. Wieśniacy pozdrawiali się wzajemnie, nie brakowało śmiechów. Dziadek Johannisa zachowywał daleko posuniętą rezerwę, jego twarz wyrażała powściągliwość lokaja usługującego podczas orgii. - Nie mówię dobrze po indonezyjsku - wyjaśnił - ale chcę, żebyś wiedział, że w tej wsi ja jestem starą religią. Ci ludzie są obecnie chrześcijanami, ale nadal muszą respektować moje słowa. Ogłosiłem ma'nene'. Teraz nie można pracować na roli ani budować domów, póki nie ogłoszę zakończenia. Nawet chrześcijanie tego przestrzegają. Zwróciłem się do Johannisa: - Ty też jesteś chrześcijaninem? - Tak. Jestem protestantem, tak jak ty, ale dla nas, młodych, to mniej istotne. My... - szukał słów - mamy szersze spojrzenie niż ludzie z pokolenia Nenka. Nenek parsknął. - I ja byłem taki w młodości. Kiedy zacząłem uczyć się religii, dawnej poezji, wszyscy błagali, żebym tego nie robił. Mówili, że zawsze będę biedny. Mieli rację, ale są ważniejsze rzeczy. On też się nauczy. Nie jest głupim chłopcem. Na szczycie wzgórza stał pobielony kościół z iglicą na tyrolską modłę. Za nim rozciągały się rzędy fioletowych tajemniczych wzgórz bez śladu ludzkich osad. Przez szczelinę w chmurach niebo ze Starego Testamentu sączyło światło na dach kościoła, który wyglądał na najbardziej samotną świątynię świata. Kiedy wędrowaliśmy, stary człowiek wyrzucał z siebie potok spostrzeżeń i objaśnień z łatwością godną sprawozdawcy sportowego - przytaczał historię, mity, snuł osobiste wspominki. W wielu kulturach działają tacy licencjonowani komenta-torzy, miejscowi antropolodzy. Od czasu do czasu wzmiankuje się o nich w literaturze fachowej, ich nazwiska poznają kolejne pokolenia studentów. Nigdy przedtem nikogo takiego nie spotkałem, tymczasem Nenek był niewątpliwie jednym z nich. Miałem asystenta. Teraz pojawił się informator-specjalista. I chociaż byłem tu śmiesznie krótko, trudno było nie przystąpić do pracy. Z bolesnym grymasem niechęci na twarzy sięgnąłem po notatnik i zacząłem pisać. U podnóża urwiska, którego ściana upstrzona była kwadratowymi otworami, zgromadził się spory tłum. Tutaj znajdowały się groby, gdzie przechowywano kości umarłych. W przeciwieństwie do innych części kraju Toradżan nie było tu drewnianych figurek przedstawiających zmarłych. Każdy z grobów został po prostu zamknięty drewnianą płytą z wyrzeźbioną głową bawołu. W przeszłości, jak twierdził Johannis, tu także były figurki, ale wszystkie zniknęły. Podczas obecnych obrządków kości niedawno umarłych owijano w świeże tkaniny i kładziono z powrotem do grobów. Jeden z mieszkańców specjalnie po tkaniny pojechał do miasta. Zadziwiające, ale wszystkie miały jaskrawe barwy i przedstawiały podobizny Myszki Miki i Kaczora Donalda. Zamierzałem niepostrzeżenie wmieszać się w tłum świętujących, zaszyć się w jakimś kątku i podglądać, jak na etnografa przystało. Nie tak wszakże miało być. Nenek grał pierwsze skrzypce. To był jego wielki dzień, chciał więc wykorzystać go jak najlepiej. Zbliżaliśmy się przez gęste podszycie lasu, niewidoczni dla tłumu. Wsunąwszy się za skałę tuż za kołem uczestników, Nenek wydał z siebie serię pomruków i chrząknięć, wołając gniewnie Johannisa, by mu pomógł. Po kilku minutach wyłonił się odmieniony, odziany w czerwony pasiasty kostium z krótkimi nogawkami i rękawami. Przypomniało mi się jedno z ćwiczeń z mojego podręcznika do indonezyjskiego. „Gąsienica zamieniła się w motyla". Nenek, promieniejąc radością, mocował się z zapięciem naszyjnika, ciężkiego urządzenia, które wyglądało jak sznur pozłacanych rolek papieru toaletowego. Na wierzchu Johannis udrapował łańcuch z kłów knura, które sięgały Nenkawi do uszu. Starzec poprawił złote bransolety w kształcie węży wijących się ku górze ramion i rozglądał się z niepokojem za włócznią. Schwyciwszy mnie za ramię niczym kolejny rekwizyt, wynurzył się przed oszołomionym kręgiem wieśniaków i rozpoczął długą mowę, szturchając mnie od czasu do czasu, jakby dla zilustrowania kwestii. Johannis uspokajająco wsparł rękę na moim ramieniu i sprawiał wrażenie niepewnego, czy ma być dumny z dziadka, czy też się go wstydzić. - Wyjaśnia, kim jesteś, mówi, że jesteś znanym holenderskim turystą, że przyszedłeś tu, by uczcić nas i dawne obyczaje. Od czasu do czasu głos Nenka podnosił się, a następnie opadał - w rytmie, który nawet w uszach cudzoziemca brzmiał jak poezja. - To mowa ta’minaa - szeptał Johannis - język dawnych obyczajów. Nie mogę przetłumaczyć, ale... łaaał, to piękne! Nenek skończył mowę i siadł na skale pośrodku otwartej przestrzeni, skąd podpowiadał i strofował, kierował poczynaniami innych, z ponurą miną ściskając w ramionach włócznię. Do grobu trzeba się było wspiąć - po stopniach wyciętych w bambusowych palach - na wysokość dwudziestu metrów, gdzie ciało wsuwało się przez niewielki otwór. Wykonanie tego zadania należało do kilku marynarzy z autobusu, którzy pozdrawiali mnie jak starego przyjaciela. Czy chcę się wspiąć na pał? Nie? To może coś zjem? Oni osobiście, jako chrześcijanie, nie powinni jeść mięsa bawołu złożonego w ofierze u grobów, ale... Siedliśmy do posiłku w cieniu ogromnego drzewa. - Nie ma ryżu - wyjaśniali - z powodu śmierci. Jemy tylko maniok... i bawołu. Bawół był twardy i żylasty, miał grubą pokrywę tłuszczu i skóry. Każdy kawałek wyglądał jak gotowany ślimak. Słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie. Nad grobami unosił się miły zapach palonego drewna, tłuszczu bawolego i ciepło ludzkiej życzliwości, wraz z ospałym brzęczeniem much ucztujących nad krwią. Johannis został wyznaczony do wciągnięcia przewiniętych już zwłok do grobu i stał w słońcu, uśmiechając się szeroko i przeczesując dłonią czarne, gęste włosy. Nenek zaczął znowu coś krzyczeć i w otworze grobu pojawiła się głowa człowieka, który rzucił linę do przywiązania ciała. Całe to wydarzenie było okazją do zgoła niewłaściwej radości. Pakunek z tkanin i kości owijano liną przy akompaniamencie błazeńskich żartów. Kiedy zwłoki zawisły w powietrzu, Johannis skoczył na nie okrakiem niby na rumaka i wydał serię dzikich wrzasków, które podjęli inni młodzi mężczyźni. Nenek trząsł się ze złości i z wysiłku, jaki musiał włożyć w wyrażenie swej dezaprobaty. U stóp urwiska mężczyźni stanęli kołem i rozpoczęli powolną pieśń poświęconą śmierci. Połączywszy ręce, krążyli beznamiętnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Wołano dzieci, by się przyłączyły, a tymczasem ojcowie i bracia delikatnie stąpali w rytmie dawnego tańca. Na znak Nenka do koła wniknęły kobiety. W tej pieśni kobiety i mężczyźni nawoływali się wzajemnie - choć była to ceremonia żałobna, kobiety nie omieszkały prezentować profilu z korzystnej strony i świecić idealnym uzębieniem. Nenek kiwał głową z zadowoleniem i zaznaczał dłonią puls natrętnej melodii. Nie wyglądali na społeczeństwo podzielone zmianą religii. Jeden z marynarzy uznał, że byłoby grzecznie poznać mnie z organizatorem uroczystości. Zostałem poprowadzony ku grupie stojącej przy kociołku parującej wody. - Oto i on - rzekł marynarz, klepiąc jednego z mężczyzn po ramieniu. Człowiek ów odwrócił się. Był to Hitler. - Ooo! - rzekł Hitler - znam tego pana. Gorączkowo zacząłem układać w myśli usprawiedliwienia, wykręty i wyjaśnienia, całkiem niepotrzebnie, bo to on uznał za stosowne się wytłumaczyć. - Było trochę kłopotów z tą rzeczą - szeptał. - Już jej nie mam. Policja skonfiskowała. Ale niedługo na pewno będzie coś nowego, wtedy się z panem skontaktuję. Zapewniłem go, że będę oczekiwał jego wizyty z niecierpliwością, i wróciłem na miejsce mokry od potu. Pewna, dość tęga, dama zasługiwała niewątpliwie na szczególną uwagę, gdyż mimo wielkiego upału miała na sobie grube futro i machała do mnie niby do starego przyjaciela. - Kto to? - spytałem marynarzy. Zachichotali. - Holenderska ciocia. Mieszka w Lejdzie. Przyjechała taki szmat drogi, żeby wziąć udział w uroczystości. Nosi płaszcz z psich skór, bo chce pokazać, jak się wzbogaciła w waszym kraju. Spostrzegłszy, że o niej mowa, podeszła do nas i pozdrowiła mnie po holendersku. - Przykro mi - powiedziałem po indonezyjsku - nie jestem Holendrem, tylko Anglikiem. - Nie szkodzi - odrzekła - jest pan z Zachodu, jak ja. Tam właśnie teraz mieszkam. Proszę zobaczyć, jaka jestem blada. Tak cierpię, gdy przyjeżdżam do Toradży - upał, kurz. W Holandii wszędzie jeździmy taksówkami. Johannis stanął za jej plecami, niechętny słuchaniu jej przechwałek. - Ooo, pamiętam. Pani miała kram z kluskami przy bazarze. Odchrząknął i splunął. Gdyby wzrok mógł zabijać, Johannis padłby trupem. Holenderska ciocia poprawiła futro na zroszonych potem ramionach i majestatycznym krokiem odeszła. Mimo że nosiła buty na wysokich obcasach - bardzo niestosowne na podłożu z luźnych kamieni - postanowiła okrasić swe odejście wielce ryzykownym pożegnalnym ruchem dłoni przez ramię, czemu towarzyszył blady uśmiech. Gdy tak kroczyła dumnie - uosobienie żałosnej afektacji, wprawiające mnie w zażenowanie - w jednej chwili straciłem ją z oczu, osunęła się bowiem po stromiźnie w dół, gdzie tańczono. Na szczęście nic się nikomu nie stało. Widziano ją później, jak siedziała pod drzewem, cały czas w futrze - jakiś malec wachlował ją liściem bananowca - i wypytywała o nazwy różnych rzeczy, bo, jak podkreślała, tyle ostatnio mówiła po holendersku, że zapomniała języka Toradżan. Tego dnia owinięto i umieszczono w grobach wiele ciał. Nazajutrz Nenek miał zabić kurczę i ogłosić koniec uroczystości, pozwalając ludziom powrócić do pracy na roli i budowania domów - do czynności przypisanych życiu. Zrobiło się ciemno i należało wracać do wsi. Holenderska ciocia zebrała swoich krewnych i wyruszyła w jednym kierunku. Ja, Nenek, Johannis i grupa sąsiadów - w drugim. Pewien młody mężczyzna prowadzący za rękę syna zaprosił mnie - mówiąc znakomitym, bez mała wytwornym indonezyjskim - abym odwiedził jego dom, stojący nieopodal. Był to piękny stary dom, rzeźbiony i zdobiony w miejscowym stylu. - To mój dom - rzekł z wyraźną dumą. - Z dziada pradziada. A tam są nasze pola. Mój dziadek uprawiał je, kiedy byłem chłopcem. Teraz z kolei ja je uprawiam. Nenek był niezadowolony. Chciał dotrzeć na swój kraniec wsi, nim zapadnie zmrok, lecz mężczyzna, który przedstawił się jako Andareus, obstawał przy zaproszeniu. Wnętrze tego tradycyjnego domu, jak wnętrza innych domów, które odwiedzałem, na swój własny sposób godziło tradycję z nowoczesnością. W kącie straszył wielki radiomagnetofon, a tuż obok stał bardzo brzydki pomocnik rzeźbiony w toradżańskie wzory, lecz pomalowany lśniącą farbą. Wciąż było to jednak stare domostwo, gdzie przestrzegano form zwyczajowej szczodrości. Andareus wskazał na okno: - Matka wciąż mnie namawia, żeby zrobić tu nowoczesną łazienkę i wypełnić fundamenty cementem, a ja jej powtarzam, że lepsze są kąpiele w strumieniu i że musimy szanować zasady starego domu. W przeciwnym razie będzie wyglądał niczym stara kobieta ubrana jak panienka z baru. Wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasteczka z cukru palmowego, które symbolizują miejscową gościnność. Ojciec i syn ubrani byli w czarne sarongi, a nie w krótkie spodenki, tak teraz w Indonezji popularne. Miło było spotkać człowieka, który z powodzeniem opierał się najgorszym cechom nowoczesnego świata, człowieka o żywej inteligencji i dużym wdzięku, człowieka zadowolonego, że mieszka w tej odległej wiosce i uprawia ogród. Ten sposób rozumowania okazał się wszak bardziej mój niż jego. - Gdzie nauczył się pan tak wspaniałe indonezyjskiego? - spytałem. - Jest pan nauczycielem? Uśmiechnął się szeroko i zaczął się posługiwać, niby od niechcenia, idiomatycznym językiem amerykańskim. - W Massachusetts Institute of Technology - wyjaśnił - kiedy robiłem magisterium z komunikacji satelitarnej. Zanim zacząłem się uczyć angielskiego, musiałem przejść intensywny kurs mojego języka narodowego. - Uśmiechnął się znowu i czule szturchnął syna. - On mówi znakomicie po angielsku i po indonezyjsku, ale kiedy przyjechaliśmy tutaj, nie potrafił się dogadać z własną babcią. Nudzi się tu okropnie. W Kalimantanie, gdzie pracuję, mamy basen i wideo. Tęskni do tego. Przyjechaliśmy tylko na uroczystość: by przewinąć ciało mojego ojca. On uważa, że okropnie dużo zachodu z tymi ciałami. Moje rozczarowanie musiało być widoczne. Ludzie Zachodu mają wrodzoną skłonność do posługiwania się resztą świata w analizowaniu własnych problemów. Andareus nie był „szlachetnym dzikusem" wskazującym na niedostatki naszego świata. Był bardziej nowoczesnym człowiekiem niż ja sam, płynnie posługując się żargonem komputerów i elektroniki. Jego wartości w niczym prawdopodobnie nie różniły się od moich. A i przywiązanie do świata tradycji można by określić zarówno w moim, jak i w jego przypadku jako zewnętrzne. Patrzył na tradycję z komfortowego, klimatyzowanego bungalowu w Kalimantanie, chyba jak na coś romantycznego. Dobił mnie swą bezlitosną samoświadomością. - Wie pan, poznałem wartość dawnego sposobu życia dopiero wtedy, kiedy wyjechałem za granicę. Gdybym mieszkał w wiosce, myślałbym o Ameryce jak o Królestwie Niebieskim. Wracam więc na święta. Całymi latami uciekaliśmy z gór, by zarabiać na życie, ale zawsze wracamy, by wydać pieniądze tu, podczas świąt. On - wskazał na syna - jest całkiem inny. Niewiele wie o dawnych czasach. Wychował się za granicą. Żaden z niego Toradżanin. On jest współczesną Indonezją. Współczesna Indonezja przyglądała się nam ze spokojem, drapiąc miejsce ugryzione przez komara. Wyruszyliśmy w zapadającą ciemność ku wsi. Drobniutki pył układał się pod naszymi stopami niczym piasek na tropikalnej plaży. Nenek kroczył tempem, któremu ani ja nie mogłem sprostać, ani Johannis. Na skrzyżowaniu dróg, skąd widać było przerażającą gardziel wąwozu, stał człowiek owinięty w niebieski koc, mający nie więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, ale za to chlubiący się wspaniałym, bujnym wąsem. Uśmiechnął się radośnie i potrząsnął mi dłoń. Nie bardzo wiedząc, jak okazać mu życzliwość, zachwyciłem się bawołem, którego pilnował - zgodnie z zasadą, że kiedy zaprzyjaźnisz się z psem, zaprzyjaźnisz się też z jego właścicielem. - Tak oto spędzam czas - oświadczył - organizując życie bawołu. - Ma pan wiele bawołów? - Tylko jednego. - Jak można spędzać cały czas na opiekowaniu się tylko jednym bawołem? Nenek szczeknął rozbawiony i gestem, który dobrze już znałem, zaciśniętą pięścią wskazał na mnie (grzeczna forma wskazywania na kogoś), nie mogąc opanować śmiechu. - Liczba nie ma tu nic do rzeczy. Młody mężczyzna ma dużo włosów. Przeciągnie po nich ręką i już dobrze się układają. Im jest starszy, tym ma mniej włosów, więc coraz więcej czasu zabiera mu ich uczesanie. Tak samo z bawołami. Właściciel bawołu także się roześmiał. W istocie, obaj - i on, i Nenek - jak większość Toradżan, mieli nieprzyzwoicie gęste włosy. - Gdybym miał więcej bawołów - rzekł mężczyzna - byłbym jak kot-lord. - Co to takiego? - To szczególny typ kotów, które siedzą w domu i nigdy go nie opuszczają. Nigdy nie schodzą na ziemię. Ze strachu. - Jak taki kot wygląda? - Jak inne koty, z tym wyjątkiem, że nigdy nie opuszcza domu, chyba że właściciel przeniesie kota do spichrza ryżowego, żeby łapał myszy. Rozmawialiśmy jeszcze na ten temat, aż doszliśmy do mostu. Jak wiele innych tutejszych mostów, tak i ten miał dach oraz wbudowane po bokach siedzenia. Mosty są idealnym miejscem na pogawędkę w deszczowe dni. Od właściciela bawołu dowiedziałem się, że kot-lord ma za zadanie strzec schedy przechowywanej w krokwiach szlacheckich domów i w spichrzach naprzeciw domów. W pary może się łączyć jedynie z innymi kotami-lordami, przyniesionymi przez właściciela w tym celu. Nie po raz pierwszy Toradżanie mówili o swoich klasach społecznych poprzez zwierzęta. Koty pilnujące schedy i podlegające ograniczeniom w łączeniu się w pary były wymodelowane na wzór szlacheckich rodzin. Rozstaliśmy się i pospieszyliśmy do naszych domów, ale deszcz i tak nas dopadł na tym stosunkowo krótkim odcinku. Wróciliśmy przemoczeni i trzęsący się z zimna. Uznałem, że to dobry moment na otwarcie whisky King Adam, ukrytej w moim bagażu. Słowo „whisky" zastosowano tu wskutek źle pojętej uprzejmości lub skrajnej ironii. Zawartość stanowił spirytus ryżowy zabarwiony karmelem. Nenek patrzył na butelkę podejrzliwie. - Dobra, gdy się zmarznie - wyjaśniałem. - Jest jak lekarstwo. - Lekarstwo? To słowo mu się spodobało. Wkrótce popijał małymi łykami pełen uznania - ale z łyżeczki przyniesionej z kuchni. Ojciec Johannisa wszedł, kaszląc, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki i już skłonny był przyjąć poczęstunek, lecz żona, która właśnie stanęła w drzwiach, popatrzyła nań karcąco. Zbity z tropu odstawił szklaneczkę na stół. - Nie piję wódek - obwieścił bez przekonania. - Dodała mi sił - rzekł Nenek. - Przyjdź do mnie jutro, to porozmawiamy. Johannis cię przyprowadzi. - O której? Spojrzał na mnie z politowaniem. - Nie mam zegarka. Po prostu przyjdź. Zebrał swoje rekwizyty. W drodze do wyjścia wychylił się przez balkon i wydmuchał nos, naciskając lekko jedną z dziurek. Zatrzymawszy się w drzwiach, by wzuć plastikowe sandały, odwrócił się i uśmiechnął łobuzersko. - To lekarstwo... Czy mógłbym wziąć resztę ze sobą? - spytał uprzejmie.  Naprawdę dobrze mi robi. I poczłapał w ciemność. Chwila sprzyjała podjęciu delikatnych tematów. - Gdzie - spytałem - jest „ustronne miejsce"? Johannis wykonał jakiś nieokreślony gest. - Dla małej sprawy są tamte bananowce. Z dużą sprawą jest trochę gorzej. Trzeba wejść do któregoś ze strumieni. - A gdzie się myjesz? - Koło mostu. Ale jest za zimno na mycie. - Możesz mi pokazać, gdzie to jest? Zaczął gderać dobrodusznie, w końcu westchnął. - Dobrze, pójdę z tobą. Musisz się ubrać w sarong. Ukradłem trochę mydełek z hotelu. Tutejsza łazienka to wspaniała rzecz. Po prostu ogrodzenie ze skał, gdzie czysta górska woda leje się z bambusowej rury. Prywatność zapewnia umieszczony w poprzek „wejścia" drążek, na którym wiesza się sarong. System działa wyśmienicie w przypadku osób, których wzrost nie przekracza metra pięćdziesięciu. U pozostałych i tak wszystko widać. Jednak z uwagi na panujące ciemności nie było się czym przejmować. Johannis wcisnął mi w rękę kawałek mydła. Stawaliśmy po kolei pod grzmiącym wodospadem. Rzeczywiście, było zimno. Ale orzeźwiająco. Obaj, zdaje się, mieliśmy ten sam kłopot z mydłem. Nie chciało się pienić. Woda była widać bardzo twarda. Dopiero gdy wróciliśmy do domu, w świetle lampy wszystko się wyjaśniło. Podwędził nie mydło, tylko małe czekoladki. Rozsmarowaliśmy je dokładnie po naszych ciałach. Poranki budzą się w indonezyjskich wioskach z intensywnością graniczącą z komizmem. Zaczynają koguty - kroczą butnie, rzucając światu banalne wyzwanie, i szurają pazurami po karbowanej blasze dachów. Potem dołączają się psy oraz osły, konie, koty, gołębie i dzieci, wrzeszczące i wzniecające szaleńczy, wszechogarniający harmider, który podrywa cię z łóżka. Potem przychodzi pora ucierania ryżu - rozlega się nielitościwy, głuchy łomot tłuczka o moździerz, który sprawia, że dom trzęsie się w posadach, a ty dostajesz mdłości. I wreszcie, nieuchronnie, odzywa się magnetofon i z uporem odtwarza w kółko sześć tych samych piosenek, podczas gdy ci, którzy nie tłuką ryżu, głośno odpluwają flegmę albo, dla relaksu, czyszczą nosy. Potem następuje długa faza krążenia po domu innych domowników, którzy znajdują się w różnych stanach fizycznego rozbicia: szukają z desperacją pierwszego papierosa, polewają się zimną wodą, chwytając przy tym powietrze jak tonący i spluwając obficie, drepczą z nosem na kwintę, ciągle poprawiają sarongi i wciągają powietrze przez zęby, kuląc się i drżąc z zimna. W całej wiosce ludzie przycupnięci smętnie po kątach dyskutują o zimnie. Cisną się przy ogniskach, których żar rozniecają ku niezadowoleniu kotów, mających zwyczaj spać w popiele. Przygnębieniu nie ma końca, póki słońce nie przeniknie chłodu i nie tchnie w wioskę życia. Podobnie jak angielskie lato, poranny chłód nieustannie wszystkich dziwi, nikt wszakże nie podejmuje tu jakiegokolwiek wysiłku, by się nań przygotować. Zachwycano się niezmiernie moim kocem z Mamasy, lecz żaden z wieśniaków nigdy nie zadał sobie trudu, by zdobyć coś podobnego dla siebie, nikt już też nie para się tkactwem. O rannej godzinie często rozmawia się o holenderskim domu, który stał kiedyś we wsi i szczycił się piecem. Ludzie chronili się w nim, gdy było naprawdę zimno. Niestety, obsunięcie się ziemi zniszczyło ten ciepły dom. Po posiłku z odgrzanych resztek i słodkiej kawy wyruszyliśmy w drogę. Słońce wspięło się tymczasem wysoko i Johannis był pewien, że zastaniemy Nenka po kolana w błocie, orzącego pole ryżowe. Odbyliśmy krótką wycieczkę krajoznawczą, idąc pod górę nierówną brukowaną drogą, wiodącą w stronę lasu i wysokich szczytów. Johannis wskazał płytę skalną wyrastającą pionowo z dna doliny. - To jest fort Ponga Tiku - wyjaśnił. Wiedziałem, że był to przywódca Toradżan, który wojował z Holendrami przybyłymi na te tereny w 1906 roku. Po długotrwałym oblężeniu został pokonany. - Co się z nim stało? - Holendrzy zabrali go do Rantepao i zastrzelili. - Na twarzy Johannisa pojawił się wyraz zapiekłej złości. - Dziś uważany jest za bohatera, ale ludzie z Baruppu’ walczyli przeciw niemu. Spalił nam wioskę i wszyscy uciekli do Makki, szukając ratunku w czarach. Już mieliśmy wracać i zniszczyć Tiku, gdy zjawili się Holendrzy. Teraz wiesz, dlaczego nie ma tu starych domów. Ruszyliśmy dalej przez eleganckie bambusowe gaje, z których roztaczały się widoki nieopisanej urody. Wzgórza przecinały rwące strumienie, przez które przechodziło się po mostkach ze śliskich, zielonych bambusowych żerdzi. Johannis dobrze się bawił, przeprowadzając mnie po nich jak starca. Doszliśmy do następnej osady, położonej na szczycie wzniesienia. Wszystkie wsie Toradżan, które do tej pory widziałem, były uderzająco schludne i uporządkowane. Sadzono w nich kwiaty i zupełnie jak w Anglii dbano o trawniki. Ta wieś była inna. Panował w niej wielki bałagan. Nigdzie indziej nie widziałem świń, którym pozwalano by poruszać się swobodnie i szukać pożywienia, gdzie im się podoba. Przemiesiły ziemię między domami tak, że przypominała trzęsawisko. Wszyscy ludzie wyglądali jakoś niemiło i podejrzanie. Dzieci biegały po wsi – becząc - i pakowały sobie garściami kleistą breję do ust. Wszystkim wisiały gile u nosów. Można by pomyśleć, że w tym miejscu ktoś umyślnie gromadzi dowody przeciw tezie, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Nagle z jednego z domów wyłonił się mężczyzna o zdecydowanie odmiennym wyglądzie. Myślałem, że to Bambang, architekt, ale był to jedynie ktoś do niego podobny. Miał nieskazitelnie czystą białą koszulę i takież spodnie, wyczyszczone buty, złoty zegarek i elegancko zaczesane włosy, z przedziałkiem jak od linijki. Posługując się wykwintnym językiem, zaprosił nas do środka. W kącie leżały zwłoki, opakowane do przyszłego pochówku. Od czasu do czasu ktoś wstawał i uderzał w gong. Zadbany mężczyzna jął gwałtownie użalać się na wieśniaków. Zapewniał, że napisał do prezydenta o ich zacofaniu, ale, niestety, nie dostał odpowiedzi. Cóż, prezydent jest bardzo zajętym człowiekiem. Mężczyzna modlił się do Boga, by unicestwił mieszkańców wioski, ale i Bóg był widać bardzo zajęty. Choć jednego czy dwóch szlag trafił. Kontynuował swój wywód w podobnym tonie, często potrząsając głową, aż nagle wstał i wygłosił improwizowane kazanie głosem cienkim i krzykliwym. Trudno było się zorientować, do jakiej religii pragnął nas nakłonić, bo miejscowi chrześcijanie także nazywają Boga Allahem. Był to jednak z pewnością Bóg wojujący, co zostało wyrażone w sposób robiący duże wrażenie. Zgromadzeni mieszkańcy wsi siedli wokoło, chichocząc i szepcząc. Johannis popatrywał na mnie zadowolony z siebie. Wtedy dopiero mnie olśniło. - Czy to może nauczyciel? - wysyczałem. Ludzie uśmiechali się szeroko i kiwali głowami. - I zwariował od tego uczenia? Śmiali się nadal i potakiwali. Szaleniec wciąż nauczał. Teraz mówił o błyskawicach. - Nie jest groźny - wyjaśnił Johannis. - Rodzina się o niego troszczy. Ale jest okropnie nudny. - Właśnie widzę. - Życie we wsi stało się o wiele łatwiejsze od czasu, gdy kupili mu rower. - Rower? - Tak. Zamiast nauczać miejscowych, może jechać na targ i nauczać innych. Poszliśmy w dalszą drogę, wspinając się ku lasowi i wkrótce dotarliśmy do ślicznej wioski z pięknymi tradycyjnymi domami, najwyższymi jakie kiedykolwiek widziałem. Były całkiem nowe i miały dość niezwykłe cechy. W jednym z nich okna, umieszczane zwyczajowo wysoko w szczycie dachu, zostały zaślepione fotografiami dwóch nagich, odpowiadających bardzo współczesnym gustom, piękności. Rzeźby były głębsze, a motywy większe niż te, które oglądałem w dolinie. Na samym końcu wsi wznosiła się zaniedbana konstrukcja, którą łatwo byłoby przekształcić w przytulne domostwo, lecz budowla ta ostentacyjnie trwała w stanie permanentnego wykańczania. Frontowa weranda wciąż była niegotowa, nie umocowane deski po prostu leżały w poprzek belek, tak że mogły trzepnąć w twarz nieostrożnego gościa. Drewniana poręcz przy schodach wejściowych była złamana i związana sznurkiem. Dach tworzyła całkiem niestosowna mieszanina drewnianych listewek i blachy falistej, co wskazywało na jego tymczasowość. Na belkach leżały torby i narzędzia do obróbki drewna. Był to dom budowniczego, człowieka zbyt zajętego cudzymi domami, by mógł znaleźć czas na własny. Tu zastaliśmy Nenka: rzeźbił wielką belkę. Był więc nie tylko kapłanem dawnej religii, lecz także snycerzem. Skinąłem do Johannisa, byśmy się zatrzymali i popatrzyli na Nenka pochłoniętego bez reszty pracą. Na jego nosie tkwiły okulary, w równie opłakanym stanie jak i jego dom. Dłonie, kruche i suche jak patyki, stanowczymi ruchami prowadziły nóż po gładkich, delikatnych krzywiznach. Dziwny kształt dłoni Nenka - specyficzne wygięcie kciuka - okazał się więc skutkiem wieloletniego ucisku snycerskich narzędzi. Gdy dłonie sunęły po czarnej powierzchni belki z wdziękiem łyżwiarza, między palcami niby delikatne spirale wiły się drewniane kędziory, a jednocześnie w materiale ukazywały się pętle geometrycznych wzorów. Była to jedna z najbardziej uspokajających chwil, jakich kiedykolwiek doznałem - w wiosce panowała idealna cisza, dominowało uczucie najgłębszego spokoju. Gdy Nenek pochylił się do przodu i splunął, z przerażeniem stwierdziłem, że plwocina ma jaskrawoczerwony kolor. Czyżby poważnie chorował? Czy był umierającym na gruźlicę artystą z wilgotnych gór? Wtedy zobaczyłem, że zawzięcie rusza szczękami, a obok niego, na belce, leży orzech areki. Żuł ów gorzki orzech z limoną, jak to robi wielu starych Toradżan - od czerwonego soku ich zęby przybierają mahoniową barwę. Szkoda, że to wszystko działo się w miejscu tak odosobnionym. Odczułem silną potrzebę podzielenia się z kimś tą chwilą, by ją zatrzymać. Johannis ziewał szeroko. Dlaczego właściwie nie mieliby tego zobaczyć inni? Jak wspaniale można by to wyeksponować. Mógłbym zabrać Nenka do Londynu, żeby zbudował rzeźbiony dom albo spichlerz ryżowy. Ekspozycja obejmowałaby nie tylko skończony obiekt, ale cały proces jego tworzenia. Z chwilą gdy pomysł nabrał konkretnych kształtów, odrzuciłem go. Wyobraźmy sobie tylko kłopoty z wizami, drewnem, pieniędzmi. A gdyby Nenek zachorował? A jeśli niemoralna jest chęć przeobrażenia ludzi w popisujące się zwierzęta? Tak czy siak, nie można tego zrobić. Nenek podniósł wzrok, zobaczył nas i zarechotał. Resztę dnia spędziliśmy na przyglądaniu się jego pracy. Mówił o wzorach, ich nazwach i znaczeniu, przytaczał historyjki związane z budowaniem domów. Wstał dzisiaj wcześnie, chcąc jak najszybciej zamknąć okres ma'nene', by mogła zostać podjęta wszelka twórcza praca. Dobrze znów trzymać nóż w ręce. Jutro, niestety, będzie musiał przerwać pracę, bo trzeba wreszcie zająć się ciałem z wioski szalonego nauczyciela. Umarły był wyznawcą dawnej religii, więc Nenek musi wypełnić swój obowiązek. Mieliśmy już wracać, gdy jakiś mężczyzna odwołał Johannisa na bok i odbył z nim długą szeptaną rozmowę. W końcu mężczyzna zwrócił się ku mnie i spytał: - Makan angin? Pojemy wiatr? Idiom ten oznacza spacer bez żadnego konkretnego celu. - Chętnie - przystałem wyuczonym tonem radosnej gotowości, której wymaga się od badacza pracującego w terenie. -Makan angin. Johannis roześmiał się. - Nie - rzekł. - Nie angin - wiatr, tylko anjing - pies. Mamy szczęście. Jakiś pies we wsi zaraził się wścieklizną i został zabity - możemy więc go zjeść. Nie będzie ci zimno tej nocy. Pies jest bardzo gorący! Ceremonia, która odbyła się następnego dnia, była wiejską i z gruba ciosaną wersją tej, którą widziałem w dolinie. Nenek czuwał wprawdzie nad wszystkim i to z wielką godnością, ale większa część roboty przypadła w udziale człowiekowi w marynarskiej czapce. Przynajmniej raz mięsa było w nadmiarze: leżało na kupie pośrodku ścieżki - nieżywe świnie i bawół. Rozpoczęła się aukcja. Poszczególne kawałki sprzedawano, jak się zdaje, po słonych cenach. Turystów nie było. Cieszyłem się, że nie zaliczano mnie do tej niechlubnej kategorii. Byłem tu gościem i to nie dlatego, że gospodarze czegoś ode mnie chcieli. - Jeszcze raz dziękuję za lekarstwo, które mi dałeś - rzekł Nenek. - Lekarstwo? Ach, whisky. - Ale nie jest dobrze pić lekarstwo bez mięsa. Może kupisz mi kawałek świni? Postanowiłem spróbować lekkiej ironii. - Słyszałem, że jest też pies na sprzedaż. Może wolisz psa? - Nie. Psy dają siłę wobec kobiet. Jestem stary. Nie wypada mi jeść psa. Podjąłem próbę zmiany tematu. - Ile masz lat, Nenek? - Ponad sto. - Siedemdziesiąt - rzekł Johannis. Spojrzeli po sobie. - W tamtych czasach nie prowadziło się rachunków - ciągnął Nenek.  Urodziłem się w roku, kiedy było mnóstwo myszy. Stary człowiek powinien jeść mięso świni. Westchnąłem i kupiłem mu świnię. Nie dawała mi spokoju myśl o wystawie. Ale skąd wziąłbym górala, który zgodziłby się na tak niepojęte przedsięwzięcie? Trzeba by to załatwić jakoś ostrożnie. Nie chciałem zaniepokoić Nenka, niespodziewanie wychodząc z propozycją. - Nenek, powiedzmy, że chciałbym zbudować rzeźbiony spichlerz ryżowy w Londynie. Sądzisz, że to możliwe? - Oczywiście. Jak chcesz, przyjadę i zrobię ci spichlerz. Możemy jechać dzisiaj? Potrzebuję trzech pomocników: Johannisa, Tanduka i jeszcze jednego człowieka - jeśli chcesz mieć dach z bambusa. Dam ci listę drewna, którego będę potrzebować. Nie będziemy się spierać o cenę. Zwykle moją zapłatą jest dobry bawół. Musisz jednak dać też coś pozostałym. Ponadto w Anglii przyda się paru kulisów. - Kulisów? - Tak, żeby pomagali przy wnoszeniu. - Nie obawiasz się wyjazdu do obcego kraju? - Czego miałbym się obawiać? Snycerze często pracują poza swoją wioską, jeśli jest robota do zrobienia. Tak czy siak - ścisnął mi rękę - wiem, że będziesz o nas dbał i będziesz nas bronił, jeśli mielibyśmy tam jakichś wrogów. - Trzeba sporo czasu na zaplanowanie wszystkiego, Nenek. Nie mogę ci niczego obiecać. Najpierw muszę przekonać Anglików, a potem Indonezyjczyków, by pozwolili nam to zrobić. To będzie bardzo trudne. - Czy w Anglii jest drewno? - Jest, ale nie takie, jakiego byśmy potrzebowali. Należy wszystko zabrać stąd. - Żaden problem. Wybierzemy drewno. Czy w Anglii są orzechy areki? - Nie ma. - Aaa, z tym może być kłopot. Ale trudno. Zrobimy to - ty i ja. Kiedy potrzebowali domu z Toradży na wystawę w Dżakarcie, wzięli majstra z Kesu. Ciągle się tym chełpi. To wreszcie go usadzi. Patrzył przed siebie z błyskiem w oku. Z pewnych powodów ja byłem zdolny myśleć tylko o tym, jak przedstawię księgowości rachunek za „dobrego bawołu". Powinności małżeńskie Jak na nowoczesnego Toradżanina, Johannis czasami wykazywał osobliwą pruderię. Sprawa po raz pierwszy ujawniła się przy bieliźnie. Mężczyźni indonezyjscy preferują grubą, klasyczną bieliznę, która jest mocna i obszerna. Moje własne „krótkie niewymowne" ucierpiały podczas wyprawy, więc postanowiłem zasięgnąć rady Johannisa, jak mógłbym zaopatrzyć się w nowe. Okazało się, że kwestia należy do nieskończenie trudnych i delikatnych. Większość bielizny jest sprzedawana na targach i to przez kobiety. A zatem nie ma mowy, abym tam właśnie mógł je nabyć. Chichotałyby, pytały o rozmiar i zasłaniały nosy. Johannis nie poprosi też żadnej krewnej, by kupiła mi bieliznę, gdyż byłbym zobligowany zdradzić nieprzyzwoite szczegóły o tym, jak dalece „osobista" miałaby być owa bielizna. Na szczęście ma przyjaciela, który na pewno nam pomoże. Pod osłoną mroku udaliśmy się do małego sklepiku na obrzeżach miasteczka. Po rozmowie prowadzonej szeptem pozwolono mi obejrzeć i kupić kilka par majtek, które natychmiast zostały zwinięte, by ukryć ich kształt i opakowane w nieprzeliczone warstwy gazety. Wracaliśmy chyłkiem i w pośpiechu, jakbyśmy handlowali narkotykami. Oddano mi tak ogromną przysługę, że nie ośmieliłem się dyskutować o cenie. Sprawa wypłynęła ponownie w wiosce. Pewnego ranka zostałem obudzony przez Johannisa, który, wzburzony do głębi, wymachiwał mi gniewnie przed nosem moją bielizną. Poprzedniego dnia wyprałem kilka z siejących obrazę sztuk i powiesiłem je na sznurku do suszenia bielizny znajdującym się od frontu domu. Powinienem je był powiesić za domem, gdzie widzieliby je wyłącznie członkowie rodziny. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Kuzyna Johannisa - prostego, acz dobrodusznego mężczyznę, który mieszkał tuż obok - bielizna w połączeniu z bambusem doprowadziła najzwyczajniej do zguby. Następnego dnia po uroczystości nasz spokój zakłóciły podniesione głosy dochodzące z sąsiedztwa. Słychać było głównie kobietę, a konkretnie jej krzyk. Johannis pomknął do kuchni i by lepiej słyszeć, przywarł uchem do cienkiej ścianki. Uśmiechał się i kiwał głową, nie chcąc niczego tłumaczyć, czym zagrał mi na nerwach. W końcu, wielce rozbawiony, zgodził się powiedzieć, o co chodziło. Otóż widziano, że kuzyn, po wypiciu znacznych ilości wina palmowego, zmierzał w stronę bambusów - z pewną dziewczyną. Panna ta nie miała dobrej reputacji. Jej matka podczas wojny przyjaźniła się z japońskimi żołnierzami. Chodziły plotki, że dziewczę miało japońskiego ojca. Kuzyn rzucał krótkie, nerwowe odpowiedzi, głosem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. Zamiast uciszyć gniew, jego wysiłki przyprawiły żonę o kolejny wybuch wściekłości. Przez dłuższy czas rozlegały się wrzaski, po czym nastąpił niewątpliwy odgłos uderzenia, a potem - niespodziewanie - zapadła cisza. Nazajutrz kuzyn jadł posiłki z nami. Żona wróciła do rodziców. Było nie do pomyślenia, by mężczyzna sam sobie gotował. Nikt nie miał wątpliwości, jak sprawa potoczy się dalej. Mężczyzna będzie musiał udać się do żony i kajać się dopóty, dopóki ona nie zgodzi się wrócić lub dopóki rodzina nie nakłoni jej do powrotu. Nie było więc dla nikogo zaskoczeniem, że kuzyn zniknął na kilka dni. Wbrew oczekiwaniom wrócił jednak sam i to w bardzo złym humorze. Nikt nie śmiał o nic pytać. Od czasu do czasu kuzyn próbował wzbudzić moje zainteresowanie wyprawą przez góry do Makki, gdzie wciąż potrafiono wytwarzać tkaniny. W tych dzikich okolicach musielibyśmy nocować w lesie. Było tam mnóstwo pijawek. Myślałem o konnej jeździe z Mamasy i odpowiadałem wymijająco. Tymczasem, niespodziewanie, żona wróciła. Teraz ona była w złym humorze, podczas gdy kuzyn uśmiechał się i paradował po wsi pyszny jak zwycięski kogut. W końcu to on był górą. Rodzina odesłała kobietę z powrotem. W pobliżu ogólnodostępnej „pralni" była mała kawiarenka, miejsce postoju w drodze do zewnętrznego świata. Tu zbierali się mężczyźni, by pograć w karty, wypić kawę lub wdać się w rozmowę na migi z głuchoniemym synem właścicieli. Każda wieś w krainie Toradżan zdawała się mieć swojego głuchoniemego. Nikt nie uczył ich języka migowego. Kuzyn należał do namiętnych graczy i często zachodził do kawiarenki. Jednym z zajęć cnotliwej i sumiennej małżonki jest pranie, nie wyłączając bielizny męża. Nic też dziwnego, że skrzywdzona żona pojawiła się z praniem, gdy kuzyn wałkonił się w kawiarence. Głuchoniemy sapnął i wskazał ręką. Kuzyn uśmiechnął się wyzywająco do kompanów i grał z nieco większą buńczucznością niż zazwyczaj. Żona zaczęła prać i rozłożyła jego bieliznę na skałach. On nadal uśmiechał się wyzywająco. Ona związała włosy i spojrzała na niego. Następnie, chwyciwszy wielki kamień i śpiewając pod nosem, zaczęła uderzać kamieniem, celując w krocze jego slipów. Kompani zawyli z uciechy. Głuchoniemy gulgotał entuzjastycznie. Wróciła do żoninych obowiązków, ale to do niej należało ostatnie słowo. I nie na tym miało się zakończyć cierpienie kuzyna. Johannis oceniał go teraz jako mężczyznę, którego może wziąć za cel swoich żartów. Johannis, podobnie jak wielu chrześcijan, żywił szczególne upodobanie do najdziwaczniejszych manifestacji sił nadprzyrodzonych. Chrześcijaństwo, uwzględniając dawne obyczaje Toradżan, nie sprzeciwiało się wierze w duchy i moce tajemne. Wiedza Johannisa o tych sprawach była wszak nie-uporządkowana i niepełna, wskutek czego nieraz zostałem wyprowadzony w pole. Czasami nie była to nawet jego wina. Antropologia często bywa na fałszywym tropie. Pewnego razu zainteresowałem się szczególnym rodzajem kapłanów zwanych to burake tambolang. Osoba taka związana jest ze wschodem i płodnością i ma przedziwny status płciowy, będąc hermafrodytą, biseksualistą lub transwestytą  Toradżanie chyba nie rozróżniają tych pojęć zbyt dokładnie. W Baruppu’ postaci tego rodzaju uważano za egzotyczne, choć sam Nenek określany był jako indo'aluk, „matka tradycji", tyle że nie potrafił wyjaśnić żeńskiego pochodzenia swego tytułu. Nenek miał jednakże klarowne zdanie na temat tambolang. - Są mężczyznami, lecz nie mogą mieć dzieci, ponieważ ich członek jest bardzo mały. Mają wysokie głosy. Tambolang to jedyny mężczyzna, który może wejść do spichlerza ryżowego. Wydało mi się to niezmiernie interesujące, bo sam wszedłem da spichrza tego dnia. Nenek machnął ręką. - Ty się nie liczysz. Jesteś putih, obcy. Poza tym mówimy o dawnych czasach. W dzisiejszych czasach kobiety uciekają, nie są dobre. Mężczyzna, żeby nie umrzeć z głodu, musi czasami wejść do spichrza i wziąć jedzenie. Zgodnie z fachową literaturą postaci takie już nie istnieją. Bardzo więc się ożywiłem, gdy Johannis oświadczył stanowczo, że zna kogoś takiego, kto mieszka w Rantepao i obiecał mnie tam zabrać. Rzeczony mężczyzna był bardzo chudy i stary. W jego domu roiło się od psów i dzieci. Przystąpiłem do rzeczy bardzo delikatnie. Interesują mnie dawne obyczaje i właśnie się dowiedziałem, że jego rodzina dużo o nich wie. Przytaknął. Czy może wie coś na temat co to burake tambolang! Zaległa cisza. Był zażenowany. - Kto ci o tym powiedział? - zapytał surowo, spoglądając na Johannisa. - To nie ja, tylko mój ojciec, ja nic o tym nie wiem. Był wyraźnie zirytowany. - Nie chcę o tym mówić. Nic mi po ojcu nie zostało, z wyjątkiem jednego. - Czego? - Upodobania do czekolady. Tak czy owak byłem zadowolony. Skoro jego ojciec, tambolang, miał syna, to był mężczyzną. Johannis wszakże gotów był storpedować moją pewność. - Nie zapominaj, że bardzo wielu Toradżan jest adoptowanych. Stale wychowujemy sobie wzajemnie dzieci. A zatem dalej nic nie wiedziałem. W Baruppu’ Johannis zaprowadził mnie także do pewnego mężczyzny, który - jak twierdził mój asystent - mógł zdjąć rogi bawołu, te wiszące na domu i sprawić, że walczyły ze sobą, jak to robili za życia ich właściciele. Spytałem mężczyznę, czy rzeczywiście to potrafi. Spojrzał na mnie jak na wariata i spokojnie wyjaśnił, że gdy bawół nie żyje, to nie żyje. Po śmierci członki ciała nie ruszają się. Patrzył na mnie wciąż ze strachem, jakbym mógł się okazać niebezpieczny. - Wstydził się - oświadczył Johannis bynajmniej nie zbity z tropu. - Tak czy siak, myśli pewnie, że jesteś nauczycielem, który zwariował od uczenia. Żadne z powyższych wydarzeń nie uszczupliło mojego zaufania do Johannisa. Ale następne - tak. Pewnego dnia pojawił się uśmiechnięty. - Jak ci to powiem, będziesz bardzo zadowolony - rzekł. Zerknąłem podejrzliwie. - Dziś wieczór u sąsiadów odbędzie się szczególna uroczystość. - Jakiego rodzaju uroczystość? Wyglądał na spłoszonego, patrzył na stopy, zaginając paluchy. - Uroczystość, którą sam zorganizowałem. Teraz naprawdę byłem pełen podejrzeń. - Coś z dawnych czasów. Wiesz, kiedy mężczyźnie się nie wiedzie, powinien udać się do specjalisty, który poradzi mu, by złożył ofiarę centralnej kolumnie domu. Namówiłem kuzyna, żeby zabił kurczę dla kolumny, a ja mu będę pomagał. - Ty? Czy to nie Nenek powinien pomagać? - Nenek nie chce. Ale powiedział mi, co robić. Pomyślałem, że może będziesz chciał zobaczyć. To przecież po sąsiedzku. - Dziękuję. Poczułem się, jakbym wypełniał świętą misję nawracania. Oto moje zainteresowanie starymi obyczajami wywołało odzew w sercu tego młodego poganina. - Och, jeszcze coś. Chcę zrobić notatki. Czy mógłbyś dać mi pióro? Może jedno z tych czerwonych, wodoodpornych? Johannis od dawna zachwycał się moimi piórami. Było to wyzwanie dla moich pedagogicznych instynktów. - Oczywiście. Wsadził pióro do górnej kieszonki i nucąc pod nosem, wyszedł. Tego wieczora zgromadziliśmy się wszyscy w małym zrujnowanym domu. Było tam sporo młodych ludzi, przyjaciół Johannisa. Wcisnąłem się i stanąłem z tyłu. Johannis wszystko zaaranżował. Kuzyn siedział oparty plecami o kolumnę, wyglądał na spiętego. Wokół niego przycupnęło paru młodzików ze wsi, a wśród nich Johannis. Nie pojawił się nikt ze starszych. Lampę przykręcono tak, że dawała słabe światło, które padało na twarze od dołu i sprawiało, że wyglądały dziwnie, wręcz jak nie z tego świata. Rozmawiano półgłosem. Przed kuzynem rozpalono małe ognisko, na którym postawiono garnuszek o okrągłym dnie. Przygotowano też nóż i zasuszone korzenie. Johannis zachowywał się z dostojeństwem godnym dziadka. Zastukał o podłogę i gdy rozmowy ucichły, zaintonował śpiew, do którego chóralnie przyłączyli się inni, siedząc po turecku i kołysząc górną częścią ciała w tył i w przód. Były też jakieś niestosowne chichoty. Johannis rzucił piorunujące spojrzenie w oczekiwaniu posłuszeństwa. Śpiewano przez pewien czas. Na znak Johannisa mały chłopiec wniósł drobniutkiego białego kurczaka. Podał go Johannisowi i uciekł. Mistrz ceremonii trzymał kurczaka w górze, zakołysał ramionami w prawo i w lewo, po czym podciął kurczakowi gardło. Skropił krwią czoło kuzyna, kolumnę, garnek. Do wywaru dodawano kolejne składniki. Pomieszczenie napełniło się smrodliwym zapachem podobnym do zestarzałych wiatrów. Johannis zaczął śpiewać coś w rodzaju pieśni ta’minaa. Czy Nenek go tego nauczył? Wyciągał ręce przed siebie, delikatnie przesuwając palce nad garnkiem, a potem po twarzy i wdychając parę. Namawiał kuzyna, by robił to samo: wdychał parę, dotykał garnka, wcierał jego siłę w swą skórę, powtarzał słowa. Nagle rozległ się głośny śmiech i ktoś podkręcił lampę. Młodzieńcy wyli i stukali o podłogę. Kuzyn i ja patrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem. Wtedy zobaczyłem to, czego kuzyn nie mógł zobaczyć. Johannis zasmarował wnętrze garnka czerwonym atramentem z mojego pióra. Zmieszany z sadzami barwnik był teraz rozmazany na twarzy nieszczęsnej ofiary. Nie można było go zmyć. Usunięcie atramentu zajęło kuzynowi dwa dni. Powinienem się gniewać za naruszenie mojej wiarygodności, lecz przede wszystkim odczuwałem ulgę, że to nie mnie Johannis wybrał na ofiarę. Choć chciałem zostać w wiosce dłużej, trzeba było wracać do stolicy prowincji. Moja wiza wkrótce traciła ważność i należało ją przedłużyć. Zapewniano mnie, że szybko załatwię tę sprawę w Biurze Imigracyjnym. Wyjechałem z wioski w tajemnicy przed Nenkiem, który miał wielką ochotę na wypad do miasta. Zgodnie z planem mieliśmy zejść z gór na piechotę, lecz niestety spotkaliśmy po drodze jadącą w tym samym kierunku ciężarówkę. Nasze dawne przewiny zostały nam darowane i namawiano nas, byśmy wsiedli. Z pewnym oporem ulegliśmy. Zaproponowano nam nawet honorowe miejsca w kabinie. Ledwie dotarliśmy do błotnistego odcinka, ciężarówka znowu utknęła. Co najmniej przez godzinę próbowaliśmy tych samych co poprzednio sposobów: kopania, pchania, kamieni. W końcu Johannis trącił mnie łokciem. - Idziemy - rzekł. Wszyscy przerwali pracę i patrzyli na naszą zdradziecką ucieczkę. Johannis gwizdał. Ja zwiesiłem głowę. Był przepiękny dzień, rześki i jasny. Spotkaliśmy mężczyznę karmiącego swego bawołu długimi wiązkami sitowia, co przypominało podawanie desek pile tarczowej. Szliśmy razem przez pewien czas i przeprowadziliśmy długą dyskusję o tym, do jakich rytuałów można używać bawołu kupionego, w przeciwieństwie do bawołu wyhodowanego w domu. Po dwunastu kilometrach dotarliśmy do głównej drogi, gdzie mieliśmy nadzieję załapać autobus jadący do miasta. Siedliśmy w kawiarence i czekaliśmy. Pobawiliśmy się z dziećmi. Wypiliśmy kawę. Opróżniliśmy pęcherze. Znowu wypiliśmy kawę. Właściciel zaczął nas badać na okoliczność ewentualnego noclegu. Żaden autobus nie jechał. Pojawił się obłąkany nauczyciel i zaczął opowiadać mi o swoich planach rozwoju przemysłu. Nagle usłyszeliśmy odgłos silnika. Zerwaliśmy się z Johannisem na równe nogi, obawiając się, by autobus nie pojechał dalej bez nas. Na skrzyżowaniu pojawiła się ciężarówka, którą tak nikczemnie opuściliśmy. Nie była to pora na fałszywą dumę. Johannis zatrzymał ciężarówkę i dał wyraz, jakże nieszczerej, radości, że tak im się udało. Kierowca popatrywał na nas srogo. W końcu zgodził się, byśmy wsiedli. Straciliśmy miejsca na przodzie i musieliśmy zapłacić. Pozwól, że nazwę cię... Pong Biuro Imigracyjne w Ujung Pandang mieściło się w dusznym, brudnym budynku z betonu, stojącym w porcie. Ludzie czekali w długim ogonku. Wyglądali na niezmiernie przygnębionych, jakby tkwili tu od dawna i nie żywili żadnej nadziei na rychłe załatwienie swoich spraw. Za biurkiem nie było nikogo. Petenci okazali się marynarzami, wprost z akademii marynarki. Od razu odnieśli się do mnie z wielką serdecznością. Śmiałem się z fotografii w ich paszportach. Oni śmiali się z mojej. Mierzyłem ich czapki. Wszystkie były za małe. Po godzinie wkroczyło sześciu umundurowanych urzędników, uginających się pod ciężarem ogromnej tablicy. Następne czterdzieści minut zajęły im próby przytwierdzenia tablicy do ściany. Ściana, jak się okazało - betonowa, opierała się skutecznie ich wysiłkom. W końcu dali spokój i oparli tablicę w rogu. Dopiero wtedy zobaczyliśmy, co to było. Starannie wydrukowany wykres przedstawiał stromo wznoszącą się krzywą, która obrazowała „Wzrost wydajności pracy Urzędu Imigracyjnego”. Zaczęliśmy od wypełniania formularzy. Marynarze dzielnie mi pomagali. Wyjaśnili uprzejmie, że zanim zacznę pisać, powinienem zakupić odpowiednią teczkę w sklepie za rogiem, w przeciwnym razie nikt nawet nie przejrzy podania. - Właścicielem sklepu - szeptali - jest brat faceta zza biurka. Odszukanie sklepu zabrało mi trochę czasu. Kiedy wróciłem z teczką, biuro było zamknięte. - Ale to dopiero dwunasta. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Otwieramy jutro o ósmej. Tylko proszę pamiętać, że jutro jest piątek. Zamykamy więc wcześniej, żeby wszyscy mogli pójść do meczetu. W ciągu następnego tygodnia sprawa nie posunęła się zbytnio do przodu. Mężczyzna zajmujący się moim podaniem nie starał się być pomocny. - Anglik? - rzekł z nieprzyjaznym uśmieszkiem. - Kiedy ja pojechałem do Anglii, w urzędzie imigracyjnym traktowano mnie jak psa. Taaak... miło popatrzeć na angielskie podanie. Wysłał mnie w kurs po mieście w celu zgromadzenia najrozmaitszych dokumentów. Najtrudniejsze okazało się zdobycie zaświadczenia od szefa ministerstwa pracy, stwierdzającego, że z ministerstwa pracy nie muszę mieć żadnego zaświadczenia. Marynarze mieli podobne kłopoty. Musieli kupować patriotyczne naklejki za niewyobrażalne pieniądze. Z końcem następnego tygodnia ich papiery były całkowicie nimi pokryte. Nawoływały do uprawiania sportu, planowania rodziny i dbałości o środowisko. W czasie jednego z przestojów, kiedy to „analizowano" moje podanie, odwiedziłem ogromny nowy uniwersytet na peryferiach miasta, by spotkać się z kimś, kogo przelotnie poznałem kiedyś w Anglii. Nie odnalazłem tej osoby, lecz przez czysty przypadek trafiłem do gabinetu niezwykle eleganckiej damy, która nauczała angielskiego. W trakcie rozmowy opowiedziałem jej o moich kłopotach w Urzędzie Imigracyjnym. - Jak się nazywa ten człowiek? - Arlen. Jest Batakiem, z Sumatry. - Chyba go nie znam. Ale mamy dziś wieczorem przyjęcie w hotelu - powiedziała. - Niech pan przyjdzie. W Ujung Pandang jest wiele hoteli, lecz tylko jeden uchodzi za luksusowy. Stoi nad samym morzem, wśród rozkołysanych palm i delikatnego szumu fal. Z tablicy w holu dowiedziałem się, że przyszedłem pożegnać wyjeżdżającego właśnie amerykańskiego profesora. Kiedy wszedłem, uścisnął mi dłoń. - Bardzo mi było miło współpracować z panem przez te dwa lata - rzekł ze wzruszającą szczerością. Okazało się, że moja znajoma, Ibu Hussein, jest żoną dziekana. Zostałem mu przedstawiony. Pękaty, uśmiechnięty dziekan nałożył mi na talerz góry jedzenia. Przyjęcie w niczym nie przypominało pożegnalnych przyjęć, jakie odbywają się w Anglii. Wygłoszono wiele mów, głównie po angielsku. Jakiś mężczyzna o szalonym spojrzeniu uraczył nas długą przemową o swoim pobycie w Ameryce, gdzie nauczył się jeździć autobusami na gapę i wydobywać z automatów po kilka puszek coca-coli za jedną dziesięciocentówkę. Inny mężczyzna wstał i powiadomił nas ze skargą w głosie, że kiedy on opuszczał Amerykę, zażądano, by opłacił jedzenie podane na pożegnalnym przyjęciu. Wstał też dziekan i ujawnił, że kiedyś studiował w Manili, gdzie kierowcy oszukiwali pasażerów, a nie odwrotnie. W owych czasach był tak biedny, że jedynym sposobem najedzenia się do syta było uczestniczenie w przyjęciach wydawanych co tydzień dla nowo przybywa-jących z Indonezji studentów. Oznaczało to, że musiał jechać na lotnisko autobusem, by dołączyć do grupy nowo przybyłych. Nikt go nigdy nie rozpoznał. W Ameryce zaś zauważył, że studenci kradli na koniec semestru wszystkie uczelniane zegary. Kilku studentów, wypucowanych i zawstydzonych, recytowało wiersze po angielsku, z czego nie można było nic zrozumieć. Jakiś młodzieniec wstał i wskazał na odjeżdżającego profesora: - Ten człowiek jest mój ojciec i bardzo go kochać - rzekł i zaczął płakać. Po belkach sufitu z nadzwyczajnym wdziękiem paradowało zbłąkane kocisko, gdy tymczasem dziekan intonował Auld Lang Syne* w różnych językach. Najbardziej przekonywająco brzmiała wersja japońska. Johannis zatrzymał się w tej części miasta, gdzie mieszkali Toradżanie, w pięknym miejscu blisko stawu otoczonego ogródkami warzywnymi. Jedyną wadą tego miejsca były chmary komarów. Będąc w znakomitym humorze po uniwersyteckim przyjęciu, postanowiłem go odwiedzić i wyszliśmy napić się wina palmowego wraz z kilkoma innymi Toradżanami mieszkającymi w tym samym domu. Siedliśmy na ogromnym dziedzińcu, na stołkach z surowego drewna. Spienione wino czkało i bulgotało w opartych o ścianę bambusowych rurkach. Po pewnym czasie wprost na dziedziniec wjechał na motorze niski, gruby mężczyzna. Wszyscy umilkli. - Policja - wymruczał Johannis. Motocyklista zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. - Kto jest Holendrem? - krzyknął. Johannis obrócił się opornie. - Turysta, pak. Jedzie do Toradży. - Dawaj go tutaj. Mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Jak się nazywam? Gdzie mieszkam? Dlaczego przebywam z tymi ludźmi? Czy nie rozumiem, że to nielegalny wyszynk? Że tu są źli ludzie? Że mogę wpaść w tarapaty? Jestem gościem w jego kraju. On zabierze mnie gdzie indziej, żebym się napił. Chciałem zaprotestować, lecz spostrzegłem, że Johannis patrzy na mnie znacząco i kręci głową. Wsiadłem więc na motor i odjechaliśmy. * Auld Lang Syne - szkocka pieśń pożegnalna, śpiewana najczęściej w noc sylwestrową. Zmierzaliśmy do innego nielegalnego baru. Kosztowało mnie to trzy piwa i godzinę wysłuchiwania żalów o niesprawiedliwość, której zaznał w swojej wiosce na Bali - i ze strony policji i ze strony własnej żony. - Jeszcze pić - zażądał. Uznałem, że przyszła pora na jakieś wielkie kłamstwo. - Przepraszam. Muszę wracać. Jutro rano mam spotkanie z gubernatorem. Spojrzał na mnie. Naprawdę? Powątpiewał, ale nie mógł być pewien, zwlókł się więc ze stołka. - Zawiozę do hotelu - wybełkotał. - Gość w naszym kraju. Kluczyliśmy dość niepewnie, by dojechać z powrotem do gorącego, przygnębiającego miejsca, gdzie zamieszkałem. Odszedłem, dziękując za „opiekę". - Zaczekaj - rzekł. - Jedna rzecz. Chyba benzyna się skończyła. Nie masz przy sobie tysiąca rupii? Teraz nie było już sensu zmieniać polityki tchórzliwego obłaskawiania. Zapłaciłem. - Jak ci na imię? - spytałem, starając się nadać głosowi taką modulację, z jaką w Anglii pyta się policjanta o jego numer. - Wenus - rzekł. - Mam na imię Wenus. Dzień po dniu odwiedzałem Biuro Imigracyjne. Czasami zastawałem Arlena, a wtedy on polecał mi wykonanie kolejnych zadań. Czasami nie było go - i wtedy po prostu czekałem. Aż wreszcie pewnego pięknego dnia powitały mnie szeroko otwarte drzwi naczelnika Biura. Kilkakrotnie próbowałem spotkać się z tym człowiekiem, lecz zawsze odsyłano mnie do Arlena. Teraz podszedł do mnie, okazując mi szacunek, kłaniając się i nadskakując. - Mam nadzieję - rzekł - że obsłużono pana należycie. Czy jest coś, w czym mógłbym pomóc? Nie mogłem się zdecydować, od czego zacząć. Uśmiechał się ujmująco, gdy wyliczałem moje trudności. Pięć minut później opuściłem Biuro z przedłużeniem wizy na trzy tygodnie. Zabrało to w sumie dwanaście dni. Naczelnik otworzył przede mną drzwi. - Proszę pozdrowić ode mnie panią Ibu Hussein - rzekł. Zatelefonowałem na uniwersytet i połączyłem się z dziekanem. - Ach - westchnął - nie powinien był o tym wspominać. Moja żona rzeczywiście dziś rano zajrzała do Biura Imigracyjnego. Wie pan, tak się składa, że naczelnik jest naszym studentem. Żeby uzyskać promocję, musi zdać pewien egzamin. Na razie zajęcia wydają mu się bardzo trudne. Może gdyby wystawianie wiz zabierało mniej czasu, miałby go więcej na naukę, a zajęcia nie sprawiałyby tyle kłopotu. - Rozumiem. Jak mam państwu dziękować? - Nie ma potrzeby. W Anglii wielu ludzi traktowało mnie bardzo przyjaźnie, a więc i ja staram się być miły dla pana. Może w przyszłości pan zechce okazać życzliwość jakiemuś Indonezyjczykowi. Kiedy wróciłem do hotelu, drzwi mojego pokoju były uchylone. Ze środka dobiegały głosy. Serce we mnie zamarło. Jak nic wytropił mnie English Club i uczyni moje życie nieznośnym z powodu czasowników nieregularnych. Ale cóż, miałem być miły dla Indonezyjczyków. Ze sztucznym uśmiechem otworzyłem drzwi. Zobaczyłem marynarzy z Biura Imigracyjnego. - Znaleźliśmy pana adres na formularzu - obwieścili - a tutaj powiedzieliśmy, że jesteśmy pana kuzynami. Przyszliśmy pana odwiedzić, bo może czuje się pan samotny i smutny. Opowiedziałem im o niezwykłych przygodach z wizą. Śmiali się i obejmowali mnie. Czyżbym był aż tak sympatyczny? - Wobec tego pojedź z nami obejrzeć motyle. O nie! Przypomniałem sobie zoo w Surabai. Znowu musiałbym przeciskać się przez tłumy w dzielnicy uciech. - Moja żona nie byłaby zadowolona. - Wolałaby, żebyś siedział tutaj sam, zamiast iść z nami obejrzeć piękne motyle? Niemożliwe. A proszę! Może moje uczestnictwo mogłoby się ograniczyć do podglądactwa. - Ale to dopiero dziesiąta rano. Jeszcze nie wstały. Pokiwali poważnie głowami. - Wstają bardzo wcześnie. To najlepsza pora, zanim się zgrzeją i zmęczą. Zresztą wynajęliśmy ciężarówkę, specjalnie dla ciebie. To prawda. Na zewnątrz stała zaparkowana ciężarówka w barwach indonezyjskiej marynarki. Co miałem robić? Byłem winien uprzejmość Indonezyjczykom. Poszedłem. Doznałem wielkiej ulgi, gdy zatrzymaliśmy się przed sanktuarium prawdziwych motyli. Spędziliśmy piękny dzień, sącząc ciepły sok pomarańczowy i przyglądając się ślicznym okazom z rzędu Lepidoptera. Dzień z angielskimi majtkami wyglądałby zapewne zupełnie inaczej. Wróciliśmy o zachodzie słońca. - Zabierzemy cię do naszego domu. Obok mamy fabrykę herbatników. Cała siódemka mieszkała w maleńkim domku obwieszonym fotografiami amerykańskiej piosenkarki. - Podoba się nam, bo jest dziewicą. Śpiewa o tym - wyjaśnili. - Ale jak wy tu śpicie? Nie możecie się chyba położyć wszyscy jednocześnie? - Śpimy na zmianę. Jedni śpią do drugiej nad ranem, potem wychodzą, żeby następni mogli się położyć. Bruno śpi także w ciągu dnia, ale on jest z Irianu Zachodniego. Bruno uśmiechnął się szeroko uśmiechem ludzi czarnych. Słońce zaszło, po nogach wiało rozgrzanym pyłem, a my żuliśmy połamane herbatniki kupione tanio w fabryce po sąsiedzku. Nigdy przedtem i nigdy potem nie było mi tak ciepło w żadnym towarzystwie. Im dłużej myślałem o pieszej wyprawie przez las do Makki - proponowanej przez nieszczęsnego kuzyna Johannisa - tym mniejszą miałem na nią ochotę. Choć tam właśnie można było znaleźć warsztaty tradycyjnego tkactwa. Dobrze, że istniała alternatywa. Znana tkaczka przeniosła się ostatnio z Kalumpang do miasta Mamuju. Przy odrobinie szczęścia, wyruszając o świcie, miałem szansę dotrzeć do Mamuju autobusem w ciągu jednego dnia. Ta podróż jest dziś dla mnie wręcz upiornym wspomnieniem. Indonezyjczycy są znakomitymi kierowcami. Muszą być, skoro robią to, co robią i nie giną. Cudem uniknęliśmy dwóch wypadków: pierwszy raz wtedy, kiedy koń wyskoczył nagle z pobocza na środek drogi i drugi, kiedy bawół gnał w stronę naszego małego przepełnionego autobusiku, pędzącego po wąskim pasie asfaltu. Później był trzeci incydent, gdy wprost pod koła weszła głucha kobieta. W takich chwilach czas płynie bardzo wolno. Dość go było na wrzaski i pokazywanie palcem kobiety, znajdującej się dosłownie centymetry przed pojazdem, na to, by kierowca skręcił gwałtownie w głęboki rów odwadniający i wydobył się z niego błyskawicznie, rozpraszając grupkę uczniów, których przestraszone twarzyczki migały przed wycieraczkami jak liście. Cudem nic się nikomu nie stało, ale trzeba było wyciągnąć sprzęgło spod pojazdu. Rzecz działa się w Indonezji, a zatem nie było mowy o dwutygodniowym postoju w warsztacie naprawczym. Kierowca spokojnie usiadł, zapalił papierosa i zespawał uszkodzone części, tak że po dwóch godzinach ruszyliśmy dalej. Po obu stronach drogi rozciągały się bujne pola ryżowe, dające pięć zbiorów na dwa lata. Dookoła pięły się w górę dostatnie domy. Lśniący nowy meczet jasno wskazywał na fakt, że znajdujemy się wśród siedzib Bugijczyków, zaradnych muzułmanów, energicznych ludzi morza, którzy osiedlali się na wielu nadmorskich terenach archipelagu. Drogi były pełne malutkich powozów, ciągniętych przez pękate koniki. Gdyby nie meczety, wszystko wokół przypominałoby wizerunek dobrego, łatwego życia z amerykańskiego obrazka. Droga biegła teraz tuż nad brzegiem - nie mogłem zrozumieć, dlaczego o tych terenach nie wspomina żaden przewodnik. Złote piaski okalały kryształowe, niebieskie morze. Nad falami wyrastały proste drewniane domy z balkonami. Rybacy naprawiali sieci, kobiety tkały. Nagie brązowe dzieciaki śmiały się i bawiły w zatoczkach. Ku bezchmurnemu niebu strzelały widowiskowe skały. Wyobrażałem sobie Mamuju z rosnącym entuzjazmem. Hotel będzie wielkim białym budynkiem z drewna, a ja, z jego werandy, będę mógł obserwować wspaniałość zachodu słońca w tropikach. Jadłospis zaskoczy mnie nieprzebranym bogactwem owoców morza. Ot, marzenia szczura lądowego. Ale już wkrótce wszystko zaczęło zmieniać się na gorsze. Gdy zapuściliśmy się w głąb terytorium Bugijczyków, kierowcę ogarnęła iście muzułmańska niechęć do psów. Łukiem najeżdżał na psy, które siedziały przy drodze, nie wadząc nikomu, aż w końcu udało mu się śmiertelnie uderzyć szczeniaka. Uśmiechnął się szeroko do pasażerów - ale niektórzy szemrali przeciwko niemu. - Psy są nieczyste - rzekł. Bardziej niż pewne, że brak płynności językowej i teologicznej wiedzy zespoliły swe siły, by zabrzmieć jednym głosem, jak w Biblii: „Nawet zwierzęta nieczyste zostały stworzone przez Boga, a człowiek, który je zabija, jest głupcem". Czy naprawdę to powiedziałem? Kierowca odął wargi, nadąsany. Być może dlatego nie chciał wieźć nas bez dopłaty dalej niż do pierwszego miasta - choć jako powód podał późną porę i niemożliwy do przewidzenia stan drogi. Nie miałem ochoty nocować w Majene. Mogło być sympatyczne na swój sposób, ale nie równało się z powabami Mamuju wyrosłymi w mojej wyobraźni. Włóczyłem się po rynku przez pewien czas, aż wreszcie znalazłem człowieka, który jeszcze tej nocy jechał do Mamuju. Niestety miał jedynie niewielką furgonetkę, a wszystkie miejsca w kabinie były już zajęte. Za skromną opłatą zaprosił mnie na platformę. Wieczór był piękny, słońce grzało łagodnie. Mamuju było oddalone zaledwie o sto kilometrów. Taka podróż to sama przyjemność. Ku mojemu znacznemu zakłopotaniu nie pozwolono mi po prostu usiąść sobie jakkolwiek na platformie. Ustawiono składane krzesło i żądano, bym zasiadł w wyprostowanej pozie jak kolonialny gubernator podczas parady. Mężczyzna kierował pojazdem z namaszczeniem, zatrzymując się często na skrzyżowaniach, tak jakby chciał, by dostrzegło mnie możliwie jak najwięcej osób. Pewną niedogodność stanowił fakt, że tego właśnie dnia przez miasto ciągnęła procesja pielgrzymów, wracających z podróży do Mekki - chlubili się bielą turbanów nowego statusu hadżidżi. Przy drogach stali tłumnie oczekujący, wyciągali szyje, wyglądali niecierpliwie powrotu bliskich, których owa męcząca podróż wyniosła na wyżyny pobożności. Był to dzień spodziewanych przemian wewnętrznych. Grzesznicy mogli przeistoczyć się we wcielenia cnoty, ich krewni mogli zmienić się nie do poznania poprzez kontakt ze świętością. Uroczyste tempo naszego wehikułu miało zjednoczyć go z procesją. Jechaliśmy więc, a wokoło niósł się pobożny szmer przerywany wybuchami histerycznego śmiechu na widok mojej osoby na wysokim krześle. Absurdalne odstępstwo od oczekiwań sprawiło, że jakiś mężczyzna spadł ze zdumienia z werandy, inny zaś wypuścił z rąk czajnik, gdy dojmujące gorąco przeniknęło do palców. Ilekroć zatrzymywaliśmy się na skrzyżowaniach, w naszą stronę rzucał się roześmiany, wiwatujący tłum. Ściskano mnie delikatnie za ramię i każdy mówił po angielsku to, co umiał. - Tak - szeptali. - Tak. Ten imperialny korowód trwał aż do zmroku, kiedy to znaleźliśmy się w mieście Mamuju. Ludzie chowali się po domach przed chmarami komarów, które nagle spadły z nieba. Drogi prawie nie było widać - spowijały ją gęste obłoki dymu, gdyż ludzie podpalali stosy łupin kokosowych, żeby odstraszyć owady. Zdawało się, że moskitom nie będzie łatwo dopaść człowieka siedzącego na platformie ciężarówki, a jednak im się udało. Nacierały i gryzły, powodując dotkliwe swędzenie, aż wreszcie i ja musiałem zapalić, by powściągnąć ich zapędy. Mamuju było zniewagą wobec piękna pozostałej części wybrzeża - inaczej tego miasta opisać się nie da. Patrząc na nie, zacząłem żałować, że nie stawiłem czoła leśnym pijawkom. Było to bowiem skupisko lichych betonowych domostw stojących na piaskowej pustyni. Centrum miasta wyznaczała kupa gnijących odpadów, na której, nie bacząc na ryzyko, handlowano żywnością. Kiedyś była pewnie w Mamuju ładna plaża, ale teraz pokryto ją betonowymi płytami i traktowano jak wysypisko śmieci, a zarazem miejsce wypasu kóz. Przed paru laty trzęsienie ziemi uszkodziło rury doprowadzające wodę i prawie cała okolica pozbawiona była regularnych jej dostaw. W obskurnym, przerażająco dusznym hotelu w ogóle nie było wody. W cienkich tekturowych przepierzeniach między pokojami powydłubywano dziury, by sąsiedzi mogli się podglądać. Jedynym dostępnym w mieście pożywieniem był tłusty gulasz z rybich łbów. Noc spędziłem, nie zmrużywszy oka, przewracając się z boku na bok i odpierając ataki komarów. Skoro świt uciekłem do części miasta zamieszkanej przez Toradżan. Tożsamość etniczna na tych terenach wiąże się głównie z religią. Jeśli jesteś muzułmaninem, to jesteś Bugijczykiem, jeśli chrześcijaninem - to Toradżaninem. Toradżanie, którzy przeszli na islam, nie są dłużej postrzegani jako Toradżanie. Nastrój groźnej konfrontacji religijnej dominował w atmosferze miasta. Osiedla Toradżan skupiały się wokół kościołów i tu właśnie znalazłem Anekę - kobietę, której szukałem. Przywiozłem z Baruppu’ list polecający od jej córki. Aneka była zniszczoną kobietą po czterdziestce, o wąskich, zaciśniętych ustach. Przeczytała list i zaprosiła mnie w gościnę. - Możemy razem czytać Biblię - zaproponowała. Podobnie jak matka Johannisa, Aneka przeszła na chrześcijaństwo, co zapewniało jej lepszą sytuację życiową. Propozycja czytania Biblii dogadzała mi. Naukę większości języków, które znałem, zaczynałem od czytania przekładu Biblii. Biblia bywała jedyną drukowaną w tych językach książką. Aneka i jej mąż posługiwali się dziwacznym, pobożnym pidgin. Każde stwierdzenie o czymś złym rozpoczynali od „Bóg tak chciał...", podczas gdy stwierdzenia o czymś dobrym od „Dał nam Bóg, że...". Człowiek szybko przejmuje taką manierę. Kiedy więc trzeciego dnia mąż Aneki spytał mnie, czy wyjdę w „ustronne miejsce", odpowiedziałem, nie zamierzając wcale żartować: „Jak Bóg da...". Pomijając odstępstwo religijne, Aneka sprawiała z początku wrażenie tkaczki bez reszty hołdującej tradycji Toradżan - była mistrzynią czasochłonnej procedury, podczas której kłębki białego puszku z jej bawełnianych krzaków przeistaczały się w piękne niebiesko-czerwone tkaniny. Pomiędzy długotrwałymi sesjami czytania Biblii chętnie demonstrowała proces przygotowywania barwników roślinnych. Zauważyłem, że zużywała prawie dwa litry chili, by uzyskać odpowiedni kolor na małym kawałku tkaniny - co wyjaśnia moją reakcję na koc podczas wyprawy z Mamasy. Tkaniny zwane sarita i seko mandi mają bardzo istotne znaczenie podczas świąt w całej krainie Toradżan i używane są do zdobienia osób i budynków. Szczególne moce - wygaszanie ognia, przewidywanie okropnych wypadków - przypisywane są konkretnym tkaninom, które od razu stają się rodzinną pamiątką i wchodzą w skład schedy. Wytwarzane są stosunkowo prostą techniką: osnowę rozpina się na ramie i pewne jej fragmenty osłania elastycznym sznurkiem. Następnie na całość nakładany jest barwnik. Gdy wyschnie, część osłaniających osnowę sznurków zostaje zdjęta i procedura nakładania kolejnych barwników powtarzana jest od początku. Nitki osnowy dzieli się na połowy i tka dwa oddzielne materiały, a potem zszywa w taki sposób, by powstał jeden kawałek składający się z dwóch identycznych segmentów. Rezultat końcowy to gruby, miękki materiał bogato zdobiony jaskrawymi kolorami, które z upływem lat nabierają głębi. Szczególnie interesujący był fakt, że niektóre wzory rzeźbione w drewnie pojawiały się także na tkaninach. Aneka nazywała je tak samo jak Nenek, ale gdy ona utrzymywała, że wzory rzeźb pochodzą z tkanin, Nenek przyznawał pierwszeństwo rzeźbom. Według Nenka gotowe wzory rzeźbiarskie spadły wprost z nieba. Według Aneki zostały wymyślone przez kobietę taką jak ona. Może ten właśnie fakt zachęcał ją do wprowadzania we wzorach rozmaitych innowacji. Podczas dyskusji o pochodzeniu wzorów akademicy skłonni są wskazywać albo tkaniny, albo rzeźby, ignorując całkowicie fakt, że jest jeszcze trzecie źródło, a mianowicie — tatuaże, które w dzisiejszych czasach gwałtownie zanikają. Aneka zaczęła eksperymentować ze wzorami w postaci krzyży, owiec i innych symboli chrześcijańskich, jednakże obawiała się jeszcze pokazać je światu. Martwiły ją zwłaszcza owce, ponieważ nie była pewna, czy kiedykolwiek widziała jakąś owcę w naturze. Dziwiło ją, że tak często wspomina się o nich w Biblii. Prawie tydzień zajęło obejrzenie całego procesu wytwarzania tkaniny. Ze zdecydowanym uczuciem ulgi wsiadłem do autobusu, który miał zabrać mnie z powrotem do Toradży. Wielki tobół tkanin Aneki upakowałem pod nogami. Wkrótce został on jednak stamtąd wyciągnięty, by zrobić miejsce kokosom, i wykorzystany na siedzenie dla drobniutkiego dziecka o kręconych włosach, które przyglądało mi się z głębokim zaciekawieniem. Obok kierowcy posadzono pękatego mężczyznę. Ostentacyjnie okazywano mu wielki szacunek. Wielokrotnie nazywano go bapakiem. Najwyraźniej był człowiekiem znaczącym. Patrzyliśmy z urazą, jak jego przestrzeń była skrupulatnie chroniona przed naruszeniem, podczas gdy coraz więcej pasażerów pchało się w naszą. W końcu kierowca podszedł do bocznej szyby i gestami pełnymi respektu poprosił, by bapak posunął się nieco i zrobił miejsce innym. Bapak sapał i prychał z niezadowolenia. My uśmiechaliśmy się złośliwie. W jego bastionie powstała wyrwa. Drzwi otworzyły się, wsiadła jedna z najpiękniejszych dziewczyn, jakie kiedykolwiek widziałem i usadowiła się obok niego. Odwrócił się i spojrzał na nas z wyższością. Autobus ruszył, kokosy turkotały pod naszymi nogami. Dziecko nadal przyglądało mi się ciekawie, a matka pchała mu garściami ryż do buzi. Poza granicami pierwszego z miast zostaliśmy zatrzymani przez policjanta z karabinem. W autobusie zaległa cisza przepojona poczuciem winy. Policjant nie spieszył się. Lustrował wzrokiem pojazd. Obszedł go dookoła. Wyjął okulary przeciwsłoneczne. Karabinem dał znak kierowcy, by wysiadł, po czym zatknął kciuki za pas i rozpoczął długotrwałą przemowę. Jego słowa docierały do nas przez okno: „...niebezpieczeństwo dla pasażerów... szacunek dla prawa... integralność Republiki...". Kierowca zwiesił głowę. My wszyscy siedzieliśmy w skupieniu. - O dwóch pasażerów za dużo - rzekł bapak. - Odwołuje się do surowych zasad. To będzie drogo kosztowało. Wykład trwał jeszcze kilka minut. Policjant przystąpił do szczegółowych oględzin pojazdu - światła, opony - i zażądał pliku dokumentów. Następnie poprowadził kierowcę za autobus. - To dobry znak - rzekł bapak, kiwając głową. Słychać było słowa kierowcy: - Tak jest, pak. Ale myślę, że ten jeden raz można by mi darować. Wsiadł z powrotem pewny siebie, uśmiechnięty od ucha do ucha, i zapalił silnik. - Ile? - spytał bapak. - Dwa tysiące. Nawet nie zauważył, że prawo jazdy, które mu pokazałem, nie było moje. Zaśmiał się i wcisnął gaz do dechy. Za następnym zakrętem dwaj kolejni pasażerowie zatrzymali autobus i wsiedli. Usługi świadczono zatem normalnie. Większa część podróży upłynęła mi na drzemce. Ocknąłem się w środku nocy i zobaczyłem górę lśniącą w blasku księżyca. Od razu ją poznałem. Młody Toradżanin siedzący obok mnie także nie spał. - Czy to nie ta góra - spytałem - gdzie znajdowała się drabina łącząca niebo z ziemią za czasów przodków? Spojrzał na górę i obojętnie wzruszył ramionami. - Możliwe. My nazywamy ją porno-górą. Jak popatrzysz na skały, to tu widzisz mężczyznę, a tam - kobietę...! Wracając do Rantepao, czułem się, jakbym wracał do domu. Oto przyjazne, brzydkie miasto. Weseli, prości ludzie. W hotelu Johannis i bardzo wysoki, chudy mężczyzna spali na krześle, wsparci jeden o drugiego, z otwartymi ustami. Miło mi się zrobiło na sercu, gdy ich ujrzałem. Przyjaciel Johannisa miał na imię Bismarck. Zapragnąłem przedstawić go Hitlerowi, ale w końcu uznałem, że nie doceniliby wagi takiego spotkania. Jak sam mówił, wiódł życie pełne przygód. Należał do szlachty Toradżan, czy - jak to nazywał - do „złotej klasy". Przejawiało się to w jego zachowaniu. Podczas rozmowy z nie-Toradżanami był miły i odprężony. Kiedy zwracali się do niego Toradżanie, natychmiast robił się sztywny i odpowiadał w trzeciej osobie, albo w ogóle ich ignorował. Kiedyś handlował nielegalnymi narkotykami w Dżakarcie, potem importował pornografię za pośrednictwem zagranicznych przyjaciół, ale w końcu zaczęła zżerać go niechęć do samego siebie i wrócił do Toradży, gdzie chciał spędzać jak najwięcej czasu w lasach. Teraz zajmował się handlem „kradzionymi" starociami, ale wyglądało na to, że naprawdę stara się wykonywać swą profesję z zachowaniem zasad moralnych. - To jest tak - wyjaśniał. - Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, są gotowi zapłacić milion rupii za figurkę nagrobną. Proszę sobie wyobrazić, co takie pieniądze znaczą dla zwykłego wieśniaka! Może posłać dzieci do szkoły i zapewnić im jakąś przyszłość. Zyskuje też zabezpieczenie dla siebie. Jest prawdopodobnie chrześcijaninem i uważa figurki nagrobne za coś złego. Jeśli jest poganinem, może sprzedać starą, a kupić nową i jeszcze dobrze na tym zarobić. Nawet przodkowie się na to zgadzają. Bo zawsze pytamy ich o zdanie. Wszyscy są zadowoleni. Rząd tego zabrania, bo się obawia, że jak sprzedamy wszystkie figurki, turyści przestaną przyjeżdżać. Rodzina aranżuje więc „kradzież" przed-miotu, który zostanie następnie sprzedany na Bali lub w Londynie. Przychodzą do mnie, bo mam kontakty. Ja do nich nie chodzę. Znają moją rodzinę i ufają mi. Biorę swój procent i dbam o to, by nie zostali oszukani. Zawsze nalegam, by odczekali miesiąc po podjęciu decyzji, na wypadek gdyby zmienili zdanie i chcieli figurkę zatrzymać. Często sprzedaję figurki do muzeów. Może twoje muzeum nie kupuje, ale amerykańskie kupują. W amerykańskich muzeach mam wielu przyjaciół. Tak czy owak wszyscy jesteście tacy sami. Zbieracie piękne przedmioty, wkładacie je w pudełko i wysyłacie do siebie. Chcesz przyjść do mojego domu, żebym pokazał ci kilka ładnych rzeczy? - Bardzo bym chciał je zobaczyć, ale wiesz, że nie mogę niczego kupić. Wszystko, co ma więcej niż pięćdziesiąt lat, wymaga pozwolenia na wywóz. Takie jest prawo. - Tak, takie jest prawo. Ale przyjdź i zobacz. Lubię pokazywać te przedmioty ludziom, którzy potrafią je docenić. Jego dom był skarbcem starych, dziwacznych eksponatów: kołowrotków, drzwi, kapeluszy, butów. Pokazywał mi je wszystkie z ogromną dumą. Włożył na głowę książęcy kapelusz i usiadł dostojnie; chwycił włócznię i przeobraził się w wojownika; wyciągnął pojemnik na orzechy areki i zaczął żuć jak stary wieśniak. W trakcie tego przedstawienia weszła jego malutka córeczka w wyjściowej różowej sukience i złotej, papierowej koronie. Spojrzeli na siebie i roześmiali się. - A właśnie. Idzie na przyjęcie urodzinowe. Bismarck wziął dziecko na kolana i patrzył na nie oczyma pełnymi miłości. - Któregoś dnia - zwrócił się do mnie - ty i ja wybierzemy się razem w góry. Zaprowadzę cię do miejsc, o których nikt nie wie. Czuję to przez skórę, a w takich sprawach się nie mylę. Widziałem Pana Lasów. - Pana Lasów? - Tak. Nie znajdziesz o nim ani słowa w żadnej ze swoich antropologicznych książek o religii Toradżan, ale w wioskach wszyscy o nim wiemy. Ja, który zostałem wychowany na chrześcijanina, widziałem go. Oto jeden z powodów, dla których wróciłem do dawnych obyczajów. - Jak to się stało? - Hmmm, opowiem ci. Chciałem go zobaczyć, żeby się przekonać, czy rzeczywiście istnieje. Poszedłem w głęboki las na trzy noce, siadałem nagi i czekałem. Pierwszej nocy tylko piłem i nic się nie wydarzyło. Drugiej nocy jadłem normalnie. Trzeciej nocy pościłem i zjawił się. - Jak wyglądał? - Bardzo stary człowiek. Nie miał dolnej części ciała. Unosił się we mgle i przemówił do mnie: „Czego chcesz?", spytał. „Niczego, chciałem tylko sprawdzić, czy naprawdę istniejesz". Wyobraź sobie - pacnął się w czoło - mógłbym być teraz bogatym człowiekiem, gdybym powiedział, co trzeba, ale ja chciałem jedynie wiedzieć, czy on istnieje. „Nie martw się - rzekł starzec - zawsze będę się tobą opiekował w moim lesie". Potem znikł. Wtedy nagle ogarnął mnie strach - Bismarck roześmiał się. - Uciekłem tak szybko, jak tylko potrafiłem, schowałem się w domu i trząsłem się ze strachu. Ale teraz jestem silny, bo wiem już na pewno. Z zewnątrz doszło nas dziwne drapanie. Zsadziwszy córkę, Bismarck podszedł do drzwi; usłyszałem szmer rozmowy. Bismarck wrócił roześmiany. - Przyszedł jakiś stary człowiek i pyta o ciebie: o Pong Bali. Pong jest jak puang. To nasze słowo na „pan". Mamy więc dla ciebie imię: Pong Bali. Nie martw się. Nie chodzi o Pana Lasów. Wyszedłem na dwór. Zobaczyłem Nenka. Odmówił wejścia do środka. To byłoby nie w porządku. To dom szlachcica, Nenek czuł się onieśmielony. Przeszedł trzydzieści kilometrów z okładem, żeby kupić w mieście orzechy areki, ale nie miał pieniędzy. Może mógłbym mu dać trochę grosza? Prostota jego rozumowania sprawiła, że nie mogłem odmówić. Ale coś jeszcze go trapiło. - Nie mogłem spać. Umówiłem się z tobą na jednego bawołu. Ale ktoś we wsi powiedział, że za jednego bawołu nie można nawet kupić biletu do Anglii. - Nenek, bawół będzie dla ciebie. Za bilet zapłacimy osobno, w Londynie też będziemy się o ciebie troszczyć. Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Kiedy jedziemy do Anglii? Jeśli natychmiast, będzie musiał kupić dużo orzechów areki. - To dobry stary człowiek - powiedział Bismarck ze znawstwem, patrząc za odchodzącym Nenkiem. - Pracujesz z nim? Opowiedziałem mu o wystawie. - Wspaniale. Choć raz dostaną pieniądze ludzie, którzy naprawdę coś robią, a nie oszuści i handlarze jak ja. Mam tu duży dom i mnóstwo ziemi. Jeśli będziesz potrzebował pomocy albo chciał coś przechować, pomogę ci. Bez zapłaty. Trudno mi było myśleć o Bismarcku jak o oszuście. Może, stwierdziłem po namyśle, niewiele łączy go z Hitlerem. Wróciliśmy z Johannisem do Baruppu’ i zastaliśmy tam nie tylko Nenka, ale i jego córkę. Odznaczała się wszystkim tym, co - jak zdążyłem się zorientować - cechowało wartościową kobietę chrześcijańskich Toradżan. Nenek i ja ucieka-liśmy od jej cokolwiek uciążliwych cnót i rozmawialiśmy o dawnych czasach. Wieczorami oddawaliśmy się rodzajowi gry towarzyskiej, polegającej na tym, że on i jego sąsiedzi wyciągali schedy lub po prostu stare sprzęty codziennego użytku i opowiadali mi o nich. Nenek był szczególnie dumny ze swojego naczynia na ryż - wysokiego na metr, o nóżce z wybielonej kości bawołu, której posiadanie było przywilejem ta’minaa. Pewien mężczyzna miał piękne drewniane talerze na warzywa z wyrzeźbionymi głowami bawołów. Inni mieli stare miecze i tkaniny. - To nie są zabawki - wyjaśniał Nenek. - Przynoszą domowi pomyślność. Wykorzystujemy je też podczas świąt. Opowiedział pouczającą historyjkę o starej tkaninie, która została sprzedana, co przynosiło wszystkim nieszczęście dopóty, dopóki nie została zwrócona domowi, do którego należała. Potem pokazał kwadratowy, bardzo miękki kawałek grubego futra z przyczepionymi doń dwoma sznureczkami. - Co to jest? Obracałem futro na wszystkie strony. Johannis macał je z zaciekawieniem. Wreszcie szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Wiem. Nałożył delikatnie futro na głowę, jak perukę i związał sznurki. Nenek i jego przyjaciele kołysali się na piętach rozbawieni. Szybkim, zgrabnym ruchem Nenek zerwał futro z głowy Johannisa, wsadził je sobie pod pośladki i usiadł. - W dawnych czasach Toradżanie mieli tylko kamienie do siadania, więc używali czegoś takiego. Wyciągnął kolejną dziwną rzecz - podługowatą, z cebulastymi guzami na obu końcach. Była zrobiona z kości lub bardzo twardego drewna. Wyglądała trochę jak grzybek, którym posługiwały się kiedyś kobiety, cerując skarpetki. Potrząsnąłem głową. - To służy do cerowania skarpetek - wyrwał się znowu Johannis. Nenek i ja roześmialiśmy się na tak naiwne skojarzenie. Była to, wyjaśnił Nenek ściszonym głosem, tajemna broń Toradżan przeciw Bugijczykom. Spojrzeliśmy po sobie z Johannisem, nie rozumiejąc, a Nenek ucieszył się z naszego zdziwienia. Wyjaśnił, rechocząc, że Toradżanie nakładali ów przedmiot na członek, by dostarczyć swoim kobietom szalonych rozkoszy. Oto dlaczego w dawnych czasach żadna kobieta, która sypiała z miejscowym mężczyzną, nie spojrzała nawet na Bugijczyka, choćby miał nie wiadomo jak długi nos. Johannis ucichł i zamyślił się. Zdziwiło mnie, gdy się dowiedziałem, że Nenek ma żonę, która mieszka w innej części wsi. - Nie żyjemy już ze sobą - rzekł Nenek. - Została chrześcijanką. Wszystkie moje dzieci zostały chrześcijanami. Tylko ja się ostałem. Oni wciąż mnie namawiają. A ja mówię, że urodziłem się w tej religii i w niej umrę. Nenek wykazywał zaskakującą tolerancję. - Wynieśli tę religię ze szkoły - oświadczył. - Gdyby nie szkoła, nikt by nie zmienił wiary. Ale nie ma tego złego... Gdyby nie szkoła, wszyscy bylibyśmy nieukami jak dawniej. Żal pomyśleć, ale gdy on umrze, umrze też w Baruppu’ stara religia. Nie było już nikogo, kto chciałby podjąć trud zapamiętania tysięcy wersów, które stanowiły o wiedzy kapłana. Trudno więc nie traktować Nenka jak ostatniego bastionu tradycji. Ale Nenek należał też do ludzi, którzy aktywnie uczestniczyli w życiu współczesnego świata. Kiedyś handlował kawą. Podczas okupacji japońskiej ukrywał we wsi indonezyjskich Chińczyków. Nauczył się mówić po indonezyjsku oraz czytać i pisać posyłając wnuki do szkoły i co wieczór każąc im pokazywać, czego się nauczyły. Wziął z nowoczesnego świata to, co chciał, reszta go nie interesowała. Lecz w krainie Toradżan niełatwo było podtrzymywać oczywistą sprzeczność między tradycją a nowoczesnością. Dochód z turystyki oraz praca w państwie indonezyjskim napędzały inflację rytuałów. Ludzie, którym w dawnych czasach by nie pozwolono na pełne przepychu pogrzeby, kupowali je teraz, zamieniając gotówkę na pozycję - całkiem tak jak dziewiętnastowieczni angielscy przemysłowcy, którzy wydawali fortuny na zrujnowane posiadłości wiejskie. Nawet chrześcijański pochówek wymagał obecności ta’minaa, a jego tradycyjna mądrość docierała do zebranych za pośrednictwem głośników. Jednakże kiedy wspomniałem naczelnikowi wsi o planie zabrania Nenka do Londynu, doznał szoku. - Nie możesz tego zrobić - rzeki. - To nieuczciwe. On nawet nie chodził do szkoły. A ja chodziłem. Znam nazwy prawie wszystkich stacji kolejowych w Holandii. Kiedy spotkałem Nenka następnym razem, spytałem: - Jak by to było, Nenek, gdybyś pojechał do Anglii? Nikt nie potrafiłby wyznaczyć czasu ceremonii żałobnych. Nikt nie potrafiłby powiedzieć ludziom, kiedy mogą wrócić do budowania domów. Roześmiał się. - To żaden problem. W dawnych czasach wszystkie terminy wyznaczały gwiazdy, a nie kalendarz. Tylko ode mnie zależy, czy uznam, że gwiazdy znajdują się w odpowiednim położeniu. Robię, jak chcę. Jedziemy i koniec. Moje ciało jest stare, ale serce - młode. Lubię zmiany. Nadszedł czas powrotu. Raz udało mi się przedłużyć wizę. Nie mógłbym zrobić tego powtórnie. Nenek i Johannis odprowadzili mnie aż na kraniec doliny. Toradżanie są nieprawdopodobnymi płaksami i wszyscy tonęliśmy we łzach. - Jeśli Nenek przyjedzie, ty też musisz przyjechać, Johannis. Uśmiechnął się. - Jak Bóg da... Banalnie, jakby przyłożyło do tego rękę jakieś bóstwo albo Hollywood, nad doliną zawisła prześliczna tęcza. - To znak pomyślności - rzekł Nenek. Byłem ciekaw, czy jeszcze kiedyś ich zobaczę. Spotkanie rewanżowe Choć raz mój pesymizm okazał się fałszywy. Potrzeba było zaledwie dwóch lat i pięciu wizyt na Celebesie, by zdobyć wszystkie materiały do budowy spichrza ryżowego w Londynie. Transport zawierał skały do zmielenia na barwniki, rotang na dach i największy stos bambusa, jaki kiedykolwiek widziałem. Dopiero wtedy mogliśmy zacząć myśleć o sprowadzeniu czterech cieśli, by zbudowali spichlerz w Muzeum Ludzkości w samym sercu miasta. Niespodziewaną trudnością okazało się ustalenie, czy nie zawali się pod nim podłoga (zwykle nie waży się spichlerzy ryżowych) i czy konstrukcja nie przebije dachu. Przeżyliśmy też parę innych trudnych chwil. Kiedy wróciłem z radosną wiadomością, że nasz plan zostanie zrealizowany, Nenek w ogóle mnie nie poznał. Często wyobrażałem sobie tę scenę. Rozpłacze się, oczywiście. I ja pewnie też. Ale minął rok od chwili, gdy się poznaliśmy, a wszyscy putih są do siebie bardzo podobni. - Raczej nie będę mógł pojechać z panem do Londynu. W zeszłym roku był tu jeden Holender i przyrzekłem mu, że pojadę do niego. Następna komplikacja pojawiła się wtedy, gdy właściciel ciężarówki mającej przewieźć materiały z wioski do Rantepao usiłował renegocjować kontrakt na trasie i w końcu wyrzucił wszystko z samochodu na pobocze. Trzeba było przenieść ładunek, zanim spadnie deszcz. Trudności piętrzyły się przede mną nieustannie, osiągając apogeum w chwili, gdy dotarłem do Ujung Pandang z dwiema ogromnymi ciężarówkami pełnymi drewna, którego nie miałem gdzie przechować, a statek odpływał dopiero następnego dnia, ja zaś nie miałem pieniędzy, by komukolwiek zapłacić za pomoc. Przed załadowaniem materiał musiał być sprawdzony i opisany po trzykroć. Skończyło się na tym, że o dziesiątej wieczorem, w deszczu, cały ładunek leżał na drodze, a my próbowaliśmy go fotografować w ciemnościach. Nagle zajechał mikrobus, w którym zobaczyliśmy Nenka - wyskoczył z lekkością, na jaką pozwalała mu jego siedemdziesiątka z okładem. - Przyjechałem pomóc rozładować drewno - obwieścił. - Czy od razu jedziemy do Anglii? Wszystkie trudności wynagradzała zadziwiająca życzliwość zwykłych Toradżan. Nie pomagali dlatego, że im płacono albo że była to ich praca, tylko dlatego, że widzieli, iż potrzebuję pomocy. Na koniec dopadła mnie dewaluacja indonezyjskiej waluty, która nastąpiła w krytycznym momencie naszego przedsięwzięcia i która, bynajmniej nie przynosząc nieprzewidywanej korzyści, o mały włos wszystkiego mi nie zniszczyła, gdyż banki przez jakieś dwa tygodnie odmawiały wymiany pieniędzy. Tymczasem hotelarz, w sposób typowy dla miejscowych, na moje wyjaśnienia, że w ogóle nie mam pieniędzy i jestem zmuszony opuścić hotel bez uiszczenia opłaty, po prostu wzruszył ramionami i powiedział: - Wiem, że przyśle mi pan pieniądze, jak tylko będzie pan mógł. Wiele kłopotu sprawiły też dokumenty osobiste snycerzy. Niezmiernie trudno uzyskać papiery na podróż dla człowieka, który nie wie nawet, ile ma lat. Formularze były zdecydowanie nieodpowiednie dla wieśniaków z indonezyjskich gór. Numer telefonu? Zaświadczenie o ukończeniu szkoły? Przychód? Młodszym mężczyznom nie udało się nawet wyliczyć imion i wieku wszystkich dzieci. Ustalono, że jeden miał ośmioro, a drugi siedmioro, ale nie znali dat ich narodzin ani porządku, w jakim przychodziły na świat. Takie rzeczy wiedzą tylko kobiety. Nenek utrudnił jeszcze sprawę, zmieniając zdanie co do tego, kto powinien mu towarzyszyć. Kiedy więc wróciłem do Baruppu’, wioska była podzielona na walczące ze sobą frakcje, z których każda czuła się pokrzywdzona i oczekiwała ode mnie rozwiązania konfliktu. Potem nastąpiły łatwiejsze do przewidzenia problemy. Zawsze to niezręcznie zabierać włócznie i miecze na pokład samolotu, ale ponieważ były one częścią kapłańskiego stroju, Nenek nie mógł się z nimi rozstać. Nieoczekiwana komplikacja powstała na Jawie, gdzie słowa „Nenek" używa się jedynie w przypadku kobiet w podeszłym wieku i tamtejszy urząd paszportowy nie był przygotowany na to, że takie imię może nosić mężczyzna. Niemniej jednak nagle wszyscy znaleźli się w Londynie, w samym środku angielskiego „lata", kiedy to wiatr i deszcz hulają na dworze. Rozumiało się samo przez się, że skoro ja mieszkałem w ich domach w Toradży, oni zamieszkają w moim domu w Anglii. Cieśle byli niczym historia Toradży w pigułce. Siedemdziesięcioletni Nenek, jako najwyższy kapłan starej religii, zawiadywał całością. Tanduk, wielki uprzejmy chrześcijanin, zaledwie czterdziestoletni, wykonywał większość ciężkich prac ciesielskich. Do Karre'a, drażliwego chrześcijanina po trzydziestce, należało wykonanie prawie wszystkich prac rzeźbiarskich oraz dachu. Nie bez powodu nazywano go „bawołem". Johannis, obecnie student filologii angielskiej, nowoczesny poganin, miał czuwać nad przepływem informacji między nami i pomagać swym ziomkom w kontaktach ze światem zewnętrznym. Natychmiast znakomicie się zaadaptowali. Jako cieśle, przywykli do pracy poza domem i z dala od rodzin. Johannis mieszkał kiedyś w mieście, Nenek zaś leciał już kiedyś samolotem i bardzo mu się to spodobało. Zabawki cywilizacyjne nie wzbudzały ich wielkiego zainteresowania. Dziwiło ich jednak, że przez angielskie telefony ludzie mogą rozmawiać po indonezyjsku - korzystania z nich nigdy nie mieli dosyć. Zachwycali się centralnym ogrzewaniem - ja także: musiałem je zainstalować na przyjazd moich gości. Oczywistą prawdą jest, że urządzenia elektroniczne, których działania laik nie może zrozumieć i akceptuje je takimi, jakimi są, wywołują mniej emocji niż umiejętności człowieka. Oni, którzy przyjechali zadziwić Anglików swym rzemiosłem ciesielskim, byli zafascynowani sposobem kładzenia cegieł na budowach, tempem pracy i oszczędnością ruchów wprawnych robotników. Zawsze trudno było przejść z Nenkiem obok wznoszonego budynku. Właził na plac budowy i pytał: „Co to jest?", „Po co to robią?", „Ile kosztuje dźwig?". Problem z niektórymi „wygodami" polegał na tym, że przypominały coś, z czym moi goście już się zetknęli w Indonezji. O ile normalną rzeczą w łazience indonezyjskiej jest po prostu stać i polewać się wodą, w łazience angielskiej konsekwencje czegoś takiego mogą być katastrofalne. Nie mieli żadnego kłopotu z odkręcaniem kurków, nigdy jednak nie pamiętali o ich zakręcaniu, gdyż w kraju Toradżan woda leci sobie z bambusowej rury. Nie uwierzyli mi, gdy mówiłem, że można pić wodę prosto z kranu bez konieczności gotowania jej i nadal przedsiębrali swoje środki ostrożności. Przyznam, że sprawiło mi pewną satysfakcję, gdy uznali za niemożliwe przechodzenie przez jezdnię w Anglii - tak jak ja w Indonezji - ale też szybko dostrzegłem, że rozwinęła się we mnie rodzicielska paranoja. Zacząłem planować ich trasy tak, by jak najrzadziej przechodzili przez jezdnię i zaznaczałem ruszające się płyty chodnikowe, by przestrzec przed nimi Nenka. Najkrótsza nawet podróż wydawała mi się koszmarem pełnym wyimaginowanych niebezpieczeństw i pułapek dla ich nieostrożnych stóp. Czasami miałem wrażenie, że zostali mi zesłani wyłącznie po to, by narazić mnie na cierpienia, na które ja narażałem jako dziecko swoich rodziców. - Chodźcie jeść! - mówiłem. - Zaraz - odpowiadali. Mijało piętnaście minut, a oni nadal siedzieli i rzeźbili. - Za dziesięć minut musimy wyjść - uprzedzałem. Ale kiedy już mieliśmy wychodzić, oni nadal siedzieli w sarongach i oglądali telewizję. W początkach naszego stulecia amerykański antropolog Boas zabrał kilku Indian z plemienia Kwakiutl do Nowego Jorku. Wieżowce i samochody nie zrobiły na nich specjalnego wrażenia. Jedyną rzeczą, która ich uderzyła, były brodate kobiety na Times Sąuare i gałki wieńczące poręcze schodów w domach noclegowych. Doprawdy trudno przewidzieć, co ludzie z innych kultur uznają za godne uwagi. Pierwszy szok wywołał u moich gości fakt, że nie wszyscy Brytyjczycy są biali. Ludzie z Indii Zachodnich wyglądali im na mieszkańców Irianu Zachodniego, indonezyjskiej części Nowej Gwinei, skłonni więc byli oczekiwać po nich, że mówią po indonezyjsku. Chińska dzielnica, Chinatown, nie była dla nich niespodzianką. - Chińczycy są dobrzy w interesach. Wszędzie ich pełno. Hindusów brali za Arabów. Najbardziej przykrym stało się odkrycie, że w brytyjskich kategoriach narodowościowych nie ma miejsca dla Indonezyjczyków i że oni sami będą uważani za Chińczyków. Kolejnego szoku doznali, przekonując się, że nie wszyscy Europejczycy są bogaci. Przyznawali, że zdarzało im się spotkać w swoim kraju młodych putih, którzy udawali biedaków, ale wszyscy wiedzieli, że mają ze sobą więcej pieniędzy, niż wieśniak z Toradży oglądał przez całe życie. Dlaczego nie miałem służby, samochodu, szofera? Przygnębiał ich widok pijaków wałęsających się po ulicach Londynu, nie byli przyzwyczajeni do udawania, że nie dostrzega się kogoś, kto na ciebie krzyczy. Fakt, że ludzie mogą nie mieć pracy i dostawać pieniądze od rządu, bulwersował ich podobnie jak prawicowych torysów. Czy dobrze zrozumieli? Czy ci ludzie nie są emerytami? Czy nie służyli przez pewien czas w armii i nie dostają pieniędzy, bo byli ranni? Przyjechali w momencie wzmożonej aktywności politycznej, tuż przed wyborami powszechnymi i byli zaskoczeni brakiem szacunku wobec polityków. - Nas posłano by za coś takiego do więzienia! - wołali bez przerwy. Nie należy jednak przypuszczać, że zazdrościli nam naszej wolności. Brali ją raczej za brak porządku, za bałagan równie naganny jak złe zarządzanie. Johannis podsumował szybko: - Widzę, że Anglia to miejsce, gdzie nikt nikogo nie szanuje. Pozycja królowej także wprawiała ich w zakłopotanie. Jak wielu innych cudzoziemców, nie potrafili sobie wyobrazić relacji pomiędzy premierem płci żeńskiej i władcą płci żeńskiej i wyciągali nieuchronny wniosek, że w tym dziwnym kraju władzę mogą sprawować tylko kobiety. - Zupełnie jak u ludu Minangkabau z Sumatry - uznali, podając trafny przykład etnograficzny. - Tam wszystko należy do kobiet, a biedni mężczyźni wysyłani są za granicę, by na nie pracowali. U was jest tak samo. Współczujemy wam. Kompetencje władczyni i premiera całkiem im się pomieszały. Dopytywali, dlaczego królowa nie walczyła o urząd polityczny. Martwiło ich także, że nie mam na ścianie żadnego portretu królowej, bo w Indonezji każdy musi mieć w domu portret prezydenta. Zostały poczynione pewne ustępstwa na rzecz trybu życia właściwego Toradżanom. Łatwiej mi było zmienić coś w swoich przyzwyczajeniach, niż prosić o zmianę ich zwyczajów. Łóżka wydały się im nieprzyjemnie miękkie. Woleli materace rozłożone na podłodze. Zamiast rozlokować się w różnych pokojach, spali wszyscy razem w jednym pomieszczeniu. - Gdybyśmy mieli złe sny i spali sami, kto by nas pocieszył? Nieodzownym sprzętem codziennego użytku okazały się spluwaczki, w związku z żuciem orzechów areki przez Nenka. Bardzo trudno jest kupić spluwaczkę w Londynie. W pierwszych dniach dwie rzeczy martwiły ich bardziej niż wszystkie pozostałe - nieziemska cisza, w jakiej żyją Anglicy, oraz papier toaletowy. Gdzie dźwięki magnetofonów, gdzie dźwięki klaksonów, uliczni sprzedawcy, krzyczące dzieci? Nie mogli spać po nocach. Jedynymi odgłosami, jakie słyszeli, były pohukiwania sów, przerażające, kojarzone ze złymi mocami. Dla Toradżan dobry dom, sukces rodzinny - to krzątanina, dzieci i nieprzerwany strumień gości, który doprowadziłby człowieka Zachodu do szaleństwa. Koniec końców przed snem zaczęli słuchać, bardzo głośno, muzyki pop. Jeśli chodzi o papier toaletowy, o czymś równie zatrważającym nigdy nie słyszeli. Byli głęboko wstrząśnięci europejskim brakiem higieny. - Angielskie kobiety wyglądają bardzo atrakcyjnie - powiedział Tanduk - ale gdy pomyślę o papierze toaletowym, jak muszą być brudne, to mnie odrzuca. Nasze stosunki uległy nagle zabawnej odmianie. To ja stałem się ich informatorem, to ja próbowałem objaśniać moją kulturę, a oni byli niezmiernie wnikliwi. Nic też dziwnego, że moje tłumaczenia uznawali często za niewystarczające. Jednym z elementów wystawy był napędzany siłą wody „strach na wróble". Kiedy na tarasach ryżowych woda spływa z jednego poziomu na drugi, uruchamia sprytny, obracający się mechanizm, który silnie hałasuje. Jest to skuteczny sposób na odstraszenie ptaków i innych szkodników. W naszym projekcie na samym dole tej kaskady znajdował się basen pełen wody. Każdego dnia ludzie wrzucali doń monety, co Nenka niezmiernie intrygowało. Dlaczego to robią? Czy sądzą, że w basenie mieszka duch ziemi? Nie potrafiłem go oświecić. „To ma im przynieść szczęście", albo „To nasz zwyczaj" - nic go nie satysfakcjonowało. Chodził po galerii, zaglądał do basenu i dopytywał o wartość każdej monety, mrucząc pod nosem ze zdziwienia. - Jak będę stary - mówił, potrząsając siwą czupryną - przyjadę, zamieszkam tu i będę kopal baseny - żeby ludzie mogli wrzucać tam pieniądze. Codziennie rano jeździliśmy do muzeum kolejką podziemną. Bardzo im się to podobało i szybko się nauczyli, jak z niej korzystać. Współpasażerowie spoglądali na nich z trwogą, gdy wsiadali, trzymając w objęciach kawały drewna, które zabierali do domu, by rzeźbić jeszcze wieczorem. Z początku Nenek miał trudności z ruchomymi schodami. Choć w swoim kraju potrafił przebiec po śliskim moście z bali, który ja mogłem pokonać jedynie pełzając, znacznie gorzej szło mu ze schodami, gdy były w ruchu, lub z zachowaniem równowagi w jadącym pociągu. Kwestią czasu było wszak wyśledzenie przyczyny. Chodziło o buty. W Indonezji są one elementem oficjalnego stroju - tak jak u nas krawat. Ich brak, lub noszenie sandałów, to oznaka wiejskich manier. Ludzie, którzy nigdy w życiu nie nosili obuwia, mają szerokie stopy i wtłoczenie ich w buty powoduje ból. Kiedy namówiliśmy Nenka, by ich nie wkładał, od razu znacznie lepiej chodził i przestał kiwać się niebezpiecznie na schodach. Choć wszyscy potrafili doskonale znaleźć drogę do pracy i z powrotem i to polegając tylko na sobie, po cichu traktowano Johannisa jak łącznika ze światem zewnętrznym. To od niego oczekiwano umiejętności posługiwania się mapą metra, techniki korzystania z telefonów publicznych, sposobów odwracania uwagi pijaków. Drugiego dnia Johannis zginął nam w tłumie na Piccadilly. Rozpaczliwe poszukiwania spełzły na niczym. Wróci! do domu metrem, jeszcze przed nami, bez niczyjej pomocy. Byłem pełen uznania. Mimo dużej elastyczności adaptacyjnej moich gości jedna rzecz okazała się niemożliwa do wynegocjowania. Trzy razy dziennie chcieli jeść ryż. Wysiłki na rzecz przekonania ich do innych dań poprzez spaghetti czy kluski nie dawały rezultatu. Próbowali pokarmów zastępczych z dużym obrzydzeniem, nigdy nie narzekali, po prostu nie jedli. Wkrótce dałem za wygraną i zaprzestałem urozmaicania jadłospisu. Rzeczy takie jak ziemniaki akceptowali jedynie jako dodatek do ryżu, nigdy zaś w zamian. Oznaczało to, że dzień zaczynał się o szóstej rano od gotowania ryżu. Trzy miesiące ich pobytu postrzegałem przez pryzmat oparów gotowania. Domy na Zachodzie są dziwnie nieprzystosowane do ryżu. Po kilku tygodniach zapchane były zlewy i odpływy kanalizacyjne, kleiła się podłoga. Najbardziej luksusowym daniem dla Toradżan są kurczaki i nie mogli się nimi nasycić. Chickenpie uważali za najmniej przykrą spośród angielskich potraw. Pie to pomysł zdecydowanie angielski, trudny do przetłumaczenia nawet na inne języki europejskie. Johannis nazywał to danie „ciastem kurczakowym". Jeszcze przed otwarciem wystawy spichlerz powinien był przypominać konstrukcję w trakcie budowy, a nie tylko górę drewna. Snycerze ochoczo zabrali się do roboty. Materiał został przywieziony w formie wielkich bali drewna i bambusowych płytek na dachówki. Wśród Toradżan panuje duży snobizm w związku z dachówkami. Budowniczowie z Baruppu’ pokpiwali z budowniczych z doliny, którzy piłowali dachówki, zamiast ciąć je po męsku silnymi uderzeniami maczety. Dachówki cięte piłami, upierali się, szybko gniją. Zaczęli budowę od środkowego pomieszczenia spichlerza - części, która miała stać na palach i nad którą miał zostać położony dach. Niezwykły to widok, gdy cieśla zaznacza linię na grubym pniu drzewa, a następnie uderzeniami maczety przerabia go na deski. Toradżanie obserwowali pracę narzędzi elektrycznych i doszli do wniosku, że w większości przypadków ich własne sposoby są szybsze. Kiedy pomieszczenie było gotowe, zdemontowano je, pomalowano na czarno, wyrzeźbiono i pokolorowano, po czym zmontowano w ostatecznej postaci na palach. Do tego czasu stanowiło wygodną przebieralnię, zwłaszcza że Toradżanie pracowali z bosymi stopami. Stopy są podczas rzeźbienia równie ważne jak ręce. Służą do przytrzymywania i stabilizowania kawałka drewna, nad którym się pracuje. Galeria szybko przekształciła się w przekonywający plac budowy - strużyny po kolana, czajniki, kubki. W ciągu ostatnich kilku lat podejmowano wiele starań, by ożywić nasze muzea, przekształcić te surowe banki dzieł sztuki w miejsca radosne i pouczające. Wielkim wrogiem tego rodzaju poczynań są szklane gabloty. Niezastąpione na swój sposób, odgradzają jednak obiekt, czyniąc go martwym. Każdy kustosz muzeum wie, że wystawa, którą ludzie chcą oglądać, to ta wystawa, do której dostępu próbuje się bronić, gdyż jest ona w trakcie przygotowywania. Tak jak próby są zwykle bardziej interesujące niż same przedstawienia, tak wystawa w trakcie przygotowywania oferuje więcej rozrywki niż elegancki gotowy produkt. Brytyjczycy mają wrodzone zainteresowanie placami budów: często podczas wznoszenia konstrukcji udostępnia się specjalne tarasy widokowe, z których obserwatorzy mogą podziwiać spektakl. Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, wystawa z udziałem cieśli z Toradży niewątpliwie powinna się była odbyć. Toradżanie szybko przywykli do faktu, że ich praca jest obserwowana. Niebawem zaczęli się też pojawiać stali bywalcy, którzy zachodzili kilka razy w tygodniu, by zobaczyć, jak idzie robota. Od samego początku Nenkowi bardzo się to podobało. W swoim kraju jest gwiazdą, aktorem świadomym swej pozycji. Ale też od początku wynikały z tego kłopoty. Wszyscy snycerze zwali się krewnymi Nenka. Aczkolwiek sprecyzowanie więzów było niemożliwe. Na każdą próbę rozwikłania tej kwestii reagowali: „Jesteśmy z tej samej rodziny". Nenek, z racji swego wieku oraz ze względu na status kapłana, wymagał od innych należnego szacunku. Tanduk i Karre byli kiedyś jego uczniami. Potem pracowali jako niezależni cieśle. Ponieważ jednak przyjechali do pracy zespołowej, Nenek traktował ich jak swoich wychowanków, którzy na powrót przeszli pod jego nadzór. Oni patrzyli na to inaczej. Pierwszy problem, jak w teatrze, dotyczył głównej roli. Wokół spichrza rozmieszczono pewną liczbę tablic wyjaśniających przedsięwzięcie i ukazujących wstępne stadium budowy, czyli zbieranie materiału w Indonezji. Karre policzył, że Nenek pojawia się tam częściej niż on. Na ogólniejszej wystawie fotograficznej Nenek wystąpił nawet w roli kapłana i został pokazany na zdjęciu w uroczystym stroju kapłańskim. Tanduk jest na zdjęciu z targu. Dlaczego jego pominięto? Ułagodziłem go tylko częściowo, wskazując, jak często pokazane są jego dzieci. Większość dzieci w wiosce zdawała się być dziećmi Karre'a. Później znowu Nenek podkreślił swój autorytet, przycinając na nowo część, nad którą pracował poprzednio Karre. Dyskusja dotyczyła tego, czy „róg" - wystająca ostroga spichrza - ma być prosty, czy zakrzywiony. Takie spory wywołują zwykle nienawiść. Wybuchła wręcz zimna wojna. Wyglądało na to, że Karre i Nenek przestaną w ogóle ze sobą rozmawiać i że w galerii zapanuje nieprzyjazna atmosfera. Na szczęście ludzie z Trzeciego Świata traktowani są przez naszą kulturę niezmiernie romantycznie. Jeden z dziennikarzy odwiedzających muzeum napisał o niezwykłym duchu współpracy, który pozwala cieślom pracować razem bez słów i wyraził nadzieję, że coś takiego rozwinie się na angielskich placach budowy. Toradżanie nie mogli pojąć brytyjskich metod pracy. W ich kraju pracuje się od świtu do zmierzchu, póki robota nie zostanie wykonana. Szczegółowe określenie ilości potrzebnego materiału nigdy nie jest konieczne. Materiał rośnie na najbliższym wzgórzu. Budowniczowie sypiają zwykle pod dachem spichrza, który właśnie budują, owinięci we własne płaszcze. Nie rozumieli, dlaczego nie jest tak samo w Anglii. Niemożliwością było przerwać im pracę o piątej po południu. O tej godzinie w Anglii wciąż przecież jest jasno. Rzeczywiście, w przeciwieństwie do Indonezji, gdzie zmierzch zapada około szóstej niezależnie od pory roku, tu było jasno jeszcze znacznie później. Dlaczego więc mieliby składać narzędzia? Niedziele wolne od pracy potrafili sobie wytłumaczyć - chrześcijanie chcieli iść do kościoła albo tu, w Anglii, obejrzeć nabożeństwo w telewizji, co było nawet lepsze. Ale nie pracować w sobotę? - potworność. Wstawali oczywiście z pierwszym brzaskiem i oczekiwali, że wszyscy Anglicy już pracują, tak jak ludzie w ich rodzinnym kraju. Spichlerz rósł najpierw powoli, a potem w zawrotnym tempie, gdy łączono ze sobą gotowe części. Karre okazał się niezmordowaną maszyną rzeźbiarską, produkującą płytę za płytą geometrycznych wzorów. Ku jego niezadowoleniu jednakże tylko Nenek mógł wytwarzać naprawdę skomplikowane, niesymetryczne wzory łagodnych krzywizn na głównych belkach. Nenek wzmagał jeszcze jego złe samopoczucie, uporczywie żując swoje orzechy areki z pełną świadomością, że Karre'owi nie wolno palić w galerii. Także odwiedzający czuli wyraźnie więcej sympatii do Nenka niż do Karre'a. Mniej zainteresowany tempem prac, chętniej się uśmiechał i rozmawiał z ludźmi, przywołując Johannisa, by tłumaczył. Johannis dobrze się bawił, zadziwiając ludzi znajomością angielskiego i ucząc młode panienki malowania. Po powrocie do domu snycerze myli się, jedli, gawędzili i oglądali telewizję. Z radością wypijali szklaneczkę piwa - tak trudno dostępnego w Baruppu’. Nenek raz dziennie przyjmował łyżkę „lekarstwa", które bardzo polubił. Szybko przekonał wszystkich strażników w muzeum, że „lekarstwo" to najlepszy prezent, i założył piwniczkę. Potem jednak zabierali się znowu do rzeźbienia. Nenek zrobił niewielki bambusowy stół, ustawił go w ogrodzie i gdy sprzyjała pogoda, przy nim właśnie rzeźbił. Przypominało to scenkę z Robinsona Crusoe - zwłaszcza parasol rozpięty dla ochrony przed słońcem. Johannis z lekceważeniem wyrażał się o ogrodzie. - Kwiaty trzeba sadzić w prostych liniach, inaczej ogród wygląda jak dżungla. Nenek był innego zdania. - To bardzo ładny ogród. Posadziłem trochę kawy. Jestem pewien, że wzejdzie. Ile może kosztować taki dom jak ten? - zmienił temat. Powiedziałem mu. - Niemożliwe. Policzyliśmy jeszcze raz. Wszystko się zgadzało. Nenek patrzył na mnie osłupiały. - To ty masz tyle pieniędzy? Wyjaśniłem zasady udzielania trzydziestopięcioletniego kredytu pod hipotekę i sposób naliczania odsetek. Roześmiał się. - A Holendrzy przyjeżdżają i mówią nam, że jesteśmy szaleńcami, bo wydajemy wszystkie pieniądze na bawołu, którego zabijamy. U was jest to samo z domami. Domy też są dla nas ważne, ale nigdy nie wydalibyśmy na nie aż tak dużo pieniędzy. Daj mi tylko drewno, a wybuduję ci dom dużo taniej. - Tu jest inaczej, Nenek - wyjaśniał Johannis zgodnie ze swą wszechstronną wiedzą. - Oni tu nie płacą za szkoły. Znów ta jego obsesja. Nenek wskazał mężczyznę robiącego coś przy swoim domu nieopodal. - Kim jest ten człowiek? - Nie wiem. Po prostu tutaj mieszka. - Nie znasz jego nazwiska? - Nie. - On nie jest z twojej rodziny? - Nie. Odłożył nóż i patrzył na mnie ze zgrozą. - Musisz być naprawdę bardzo silny, by mieszkać tak samotnie. Pozostali opanowali kuchnię, by tam rzeźbić, malować, ostrzyć noże. Gotowaliśmy więc ryż w warsztacie rzemieślniczym. Większość rzeczy, które my uznalibyśmy za odpadki, oni wykorzystywali do pożytecznych celów. Plastikowe rurki, które pozostały po robotach hydraulicznych, zostały przerobione na nowe uchwyty do noży. Stare łupki z dachu szybko stały się zgrabnymi osełkami. W jakimś pojemniku na śmieci Nenek znalazł pustą butelkę po szampanie i wykorzystał ją do rozbijania gliny, z której robił barwniki - butelka ta zyskała wymiar gorzkiego symbolu marnotrawstwa naszej kultury. Plastikowe tacki na jedzenie z samolotu były oczywiście zbyt cenne, by je wyrzucić i Nenek cichcem zabrał je z sobą. Służyły teraz za pojemniki na farby. Nenek bardzo lubił dzieci. Często rzeźbił małe płytki przedstawiające bawoły i dawał je dzieciom, które przychodziły, by na niego popatrzeć. Rodzice i nauczyciele byli często tak wzruszeni tym nieoczekiwanym gestem, że odchodzili ze łzami w oczach. Toradżanie zachowywali więc swą reputację wielkich promotorów płaczu. Problemy z indonezyjskimi „motylami" nie kończyły się w Surabai ani w Ujung Pandang. Najpopularniejszy rodzaj lampy olejowej w Indonezji także nazywany jest „motylem". Kiedy w sklepie z artykułami do domu i ogrodu pytało się stojącą za ladą Chinkę o „motyla", nie istniało żadne ryzyko nieporozumienia. Ona zadawała pytanie: - Asli atau biasa? Oryginalną czy zwykłą? Takie pytanie skłania do refleksji. W Indonezji ochrona praw autorskich jest zgoła szczątkowa. Większość rzeczy systematycznie się kopiuje i robi się je dokładnie tak, by wyglądały na markowe. Kopie są zwykle równie dobre jak oryginały, oczekuje się jednak, że będą tańsze. Pytanie takie można by też zadać odnośnie spichrza, który wznosili cieśle. W ich rodzinnej wiosce, w Baruppu’, budowle te nie mają na ogół bambusowych dachów. Dachy robi się z drewnianych deszczółek lub z wewnętrznej kory jednego z gatunków palmy, materiału podobnego do drucianych zwitków do szorowania garnków. Na pytanie, dlaczego tak jest, baruppianie odpowiadają, że jakieś trzydzieści lat temu wybuchł wielki pożar i wypalił wszystkie bambusy odpowiednie do budowy dachów. Jeśli ktoś chciał użyć deszczółek bambusowych, musiał je sprowadzić za wielkie pieniądze z doliny. Tylko bardzo bogaci ludzie mogli wpaść na taki pomysł. Kiedy wskazywało się na ogromne bambusowe zagajniki okalające wioskę, które rosły tam na zgubę kuzyna Johannisa, baruppianie mówili, że nie są pewni, ale najprawdopodobniej ten bambus nie nadaje się na dachy. Ponieważ bambusowe dachy powinny wytrzymywać pięćdziesiąt lat, a pożar Wybuchł trzydzieści lat temu, coś się w tych rachunkach nie zgadzało. Fakt pozostaje jednak faktem: wszyscy wiedzą, że dach spichrza najlepiej zrobić z bambusa, ale nikt nie może albo nie chce wydawać na to pieniędzy. Kiedy doszło do ustaleń w sprawie muzealnego spichrza, Toradżan przeraziła sugestia, że budowla mogłaby mieć na dachu cokolwiek innego niż bambus. To byłoby, wyjaśniali ze śmiechem, byle jakie, niestosowne. Wstydziliby się. Gdyby przyszli Indonezyjczycy, wykpiliby ich. A zatem spichlerz w muzeum musiał mieć dobry bambusowy dach, taki jak te, które pamiętali z dzieciństwa, choć rzadko je kładli. Nie jestem pewien, czy w związku z tym spichlerz jest bardziej, czy mniej oryginalny. Z tej też przyczyny wybrano do ekipy Karre’a. Byt jedynym mężczyzną w Baruppu’, który robił już wcześniej dach z bambusa. Pewien brak doświadczenia dał się jednak zauważyć w oszacowaniu czasu i materiału potrzebnego do budowy. Któregoś dnia Karre oznajmił, że wykonanie dachu zabierze dwa miesiące i że zgromadziliśmy tylko połowę potrzebnego materiału. Następnego dnia mówił o trzech tygodniach i że materiału jeszcze zostanie. Podczas naprawdę złych dni snycerze wiedli długie dyskusje na temat dachu, po czym wkraczali całą grupą do mojego biura i patrzyli na fotografię spichrza ryżowego, obracając ją z ponurymi minami na wszystkie strony. Było to niezmiernie denerwujące, gdyż nie istniała możliwość zdobycia większej ilości bambusa na tak zaawansowanym etapie prac. Coraz wyraźniej widać było, jak ogromne jest kulturowe znaczenie spichrza. Kształtem przypomina on dom Toradżan - z tym jednakże, że zwykle stoi frontem na południe, a nie na północ. Jest czymś więcej niż tylko magazynem żywności. Jest miejscem ważnym dla duchów opiekujących się urodzajem ryżu. Społeczność antropologiczna z zainteresowaniem obserwowała widowisko powstawania budowli, ale była to też okazja do sporządzenia dokumentacji całego procesu oraz zebrania informacji, których zgromadzenie podczas badań terenowych kosztowałoby wiele trudu. W antropologii Toradżanie są standardowym przykładem, na którym objaśnia się system klasyfikacji zwany komplementarną opozycją binarną. Pod tą skomplikowaną nazwą kryje się bardzo prosta zasada. Świat pełen jest przeciwieństw, takich jak jasno/ciemno, prawy/lewy, męski/żeński, życie/śmierć, które rządzą odpowiednimi zachowaniami. Teoretycznie poszczególne elementy każdej uroczystości Toradżan można przyporządkować takim przeciwieństwom. Uroczystości wiążące się z życiem będą odbywać się o poranku, ludzie będą zwróceni twarzami ku wschodowi, ubrani na jasno i tak dalej. W przypadku święta śmierci będzie to późne popołudnie, ludzie będą zwróceni twarzami ku zachodowi, ubrani w czerń itd., itd. Taka klasyfikacja odnosi się także do wielu mniej ważnych i pozornie nieracjonalnych działań - pod widocznym chaosem obcej nam kultury ukrywa się zwarta struktura. Niestety prawie nigdy nie wygląda to dokładnie tak. Jak wspomniałem, spichlerz jest jak dom, ale wszystkie kierunki są odwrócone. Widać to wyraźnie zwłaszcza wtedy, gdy zaprasza się honorowych gości do zajęcia miejsca na podeście spichrza. Zamiast po stronie północno-wschodniej, zwykle dobrze wróżącej, sadza się ich po stronie południowo--zachodniej, wiązanej zwykle ze śmiercią. W ten sposób zwyczajowe układy przestrzenne w przypadku spichrza ulegają diametralnej zmianie. Wydaje się to dziwne, ale może stanowić część szerszego zjawiska stanu pośredniego i odwrócenia. Otóż elementy znajdujące się w stanie pośrednim, czyli nie należące ani do jednej konkretnej kategorii, ani do drugiej - bywają często odwracane. W naszej kulturze klasycznym tego przykładem jest moment, gdy stary rok przechodzi w nowy. Noworoczne zabawy cechują dziwaczne stroje i dziwaczne zachowania, jak chociażby to, że oficerowie usługują przy stole swoim żołnierzom. Obrzędy Toradżan rygorystycznie rozdzielają i przeciwstawiają sobie ceremonie wschodu i zachodu, czyli życia i śmierci. Jedynym punktem styczności jest spichlerz ryżowy. To tu składuje się ziarno siewne na przyszły rok. Tu także, w czasach kiedy Toradżanie byli łowcami głów, przechowywano ludzkie czaszki w celu zwiększenia ogólnej płodności i powodzenia. Jest to więc miejsce, gdzie życie i śmierć spotykają się i przeobrażają w siebie wzajemnie. W wielu okolicach złożenie zwłok w spichrzu ryżowym wyznacza rzeczywisty moment śmierci. Zanim to nastąpi, umarłego (w naszym pojęciu) określa się jako „mającego ból głowy". W Baruppu’ nie postępuje się w ten sposób, tam doszło do pewnej sublimacji. Spichlerz nazywany jest słowem „alang". Mary, na których ciało przenoszone jest do grobu, mają kształt spichrza, choć wykonane są z materiałów nietrwałych, takich jak papier i dykta. Nazywa się je „alang-alang". Spichlerz ryżowy jest więc instrumentem, który przenosi ludzi z jednej sfery rytualnej do drugiej. Inwersja kierunków jest uzasadniona. Wszakże i ta interpretacja wydaje się nieodpowiednia. Podczas pracy w muzeum Nenek powiedział mi wiele rzeczy o uroczystościach i spichlerzach. Interesujące, że ilekroć mówił o kierunkach geograficznych, zawsze były one „prawidłowe", ale nieustannie zmieniał powody, dla których były one takie, a nie inne. Dlaczego gości honorowych sadzano po niedobrze wróżącej południowo-zachodniej stronie? Dlatego, że spichlerz stoi przodem do południa, a nie do północy, kierunki zostały zmienione. Czy dlatego kapłan życia siedzi po stronie zachodniej? Nie, siada tak dlatego, by zwracać się twarzą na wschód, ku stronie dobrze wróżącej. Im usilniej próbowało się powiązać klasyfikację abstrakcyjną z tym, jak rzeczywiście postępowano, tym lepiej się rozumiało, że system jest nienaruszalny. Zawsze znalazł się powód usprawiedliwiający to, co ludzie robili, nawet jeśli powód ten pozostawał w sprzeczności z przytoczonym wcześniej. A zatem klasyfikacja nie była żelazną zasadą, jakby mogło się wydawać komuś z zewnątrz. Była jedynie czymś, czemu przytakiwało się z szacunkiem. Rzeźby na spichrzu są takie same jak na domach. Każdy z motywów ma swoją nazwę, a miejsca, w których powinien zostać umieszczony podlegają pewnym regułom. Na przykład motyw koguta stojącego na promieniach słońca powinien znajdować się wysoko pod okapem. Podobnie jak inne motywy, także ten łączy w sobie wiele znaczeń. O wzorach rzeźb Toradżan napisano opasłe tomy. Podczas wznoszenia budowli wyłoniła się kolejna ciekawostka. Pewnego razu wspiąłem się na spichlerz, by zrobić kilka zdjęć. Uwieczniając techniki łączenia dachówek, żartowałem sobie ze snycerzami. Nagle z dołu dobiegł mnie pełen złości glos Nenka. - Przestań! - krzyczał. - Nie wolno żartować na temat spichrza! Co miał na myśli? - Dom jest matką - wyjaśniał. - Spichlerz ojcem. I znowu opozycja binarna. - Kiedy budujesz dom, możesz plotkować i się zabawiać, to nie przeszkadza. Ale spichlerz to męska rzecz, poważna. Myszy lubią figle. Jeśli będziesz żartował przy spichrzu, dostaną się do wnętrza i wyżrą ryż. Religia Toradżan często wymaga zabijania zwierząt. Nenkowi zależało na tym, by zakończeniu budowy towarzyszyła odpowiednia ceremonia. W kraju Toradżan obejmowałaby ona zabicie świni i wygłoszenie przez niego błogosławieństwa. Z wielu powodów - prawnych, etycznych, sanitarnych - niezręcznie byłoby zorganizować coś takiego w galerii. Nenek rozumiał, ale żałował. - Niedobrze. To niezgodne z - w muzeum etnograficznym docenił moc tego słowa - tradycją. Przemyśłiwaliśmy nad możliwością zakupienia części świni. Nenek odrzucił ten pomysł. - Spichlerz - upierał się - potrzebuje krwi. I była krew. Siedziałem na dachu i rozmawiałem - bez żartów - ze snycerzami. - Podaj mi maczetę - rzekł Tanduk - tę wbitą w bambusową belkę. Chwyciłem za bambus, nie zdając sobie sprawy, że ostrze przeszło na drugą stronę. Przybory do cięcia mają ostrza jak żyletka. Snycerze golą się nożami, którymi rzeźbią. Maczeta przejechała mi po palcu, przecinając tętnicę. Pulsujące strugi krwi chlustały na szczyt dachu. Kiedy puściłem się pędem w poszukiwaniu pierwszej pomocy, doszedł mnie cichy, triumfujący głos: - Nie trzeba już zabijać świni. Spośród członków ciesielskiej grupy najbardziej ciekaw świata był Nenek. Indonezyjczycy mają gotową odpowiedź na pytanie, dlaczego zmieniają nagle wieloletnie przyzwyczajenia i zaczynają robić coś kompletnie innego. Wszystkie takie kroki wyjaśniają cari pengalaman, „szukaniem nowych doświadczeń”, co niewątpliwie uważane jest za coś dobrego. Nenek ogarnięty był pasją odkrywania. Jeśli znajdował się w okolicy wysoki dom albo wzgórze, gdzie można było wejść, Nenek od razu chciał to zrobić. Jeśli zobaczył coś nowego do jedzenia lub picia, był pierwszy do próbowania. - On jest za stary. Niech zostanie w domu - mawiał Johannis z bezdusznością właściwą młodym. Ale Nenek nie chciał zostać w domu. Każdego ranka, gdy ja wlokłem się, niezbyt przytomny, na dół, on już siedział w kuchni i rzeźbił radośnie, czekając, aż zrobię mu filiżankę herbaty. (Dopiero później dowiedziałem się, że kapłanom z Toradży nie wolno pić kawy). Drugiego ranka zaskoczył mnie. - Mercowe - rzekł. Nie zrozumiałem. Brzmiało jak imię jakiegoś potwora z Beowulfa*. Uznałem, że jest to słowo z języka Toradżan, o które trzeba zapytać Johannisa. - Mercowe - nalegał Nenek, patrząc na mnie. - Nie rozumiem, Nenek. Złapał mnie za rękę i zaprowadził do frontowych drzwi. Wycieraczka z napisem „welcome" leżała do góry nogami i przodem do tyłu. Przeczytałem: mercowe. Zaczął uczyć się angielskiego. Uwielbiał patrzeć na dziwne zwierzęta. Termin „dziwne" obejmował także różne zwierzęta indonezyjskie, których nigdy przedtem nie widział. Bardzo udana okazała się wizyta w zoo. Toradżanie skakali z radości na widok orangutanów. Węże uważali za odpychające - wywoływały w nich strach, jakim nas napawają horrory. Jakiś dzieciak przeraził Nenka gumowym wężem w pomieszczeniu dla gadów. Kiedy starzec zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki, naśmiewał się z siebie przez wiele dni. - Lubię, jak ludzie płatają sobie figle. Strasznie spodobały mu się goryle. - Łaaał! Jesteś pewien, że nas nie dosięgnie? Żyrafa wydała mu się tak dziwnym pomysłem, że z początku nie chciał uwierzyć, by była prawdziwa. - Taka się urodziła? Czy je ludzi? Jak to zwykle bywa, wcale nie te zwierzęta, o których myślałem, przyciągnęły najwięcej uwagi moich gości. Bizony i bawoły, choć te ostatnie odgrywają tak istotną rolę w życiu Toradżan, zostały zignorowane. O wiele bardziej interesowały ich konie - koń angielski jest dwa, trzy razy większy od koni Toradżan - a nade wszystko psy. Toradżanie mają dość łaskawy stosunek do psów. Jedzą je, ale też hołubią i rozmawiają z nimi. Większość tamtejszych psów to rachityczne stworzenia o sterczących uszach, takie jak w całej Azji Południowo-Wschodniej. Po Holendrach została śmiesznie kudłata rasa, przez wszystkich podziwiana. * Beowulf- staroangielski poemat epicki z VIII w. Wielka różnorodność psów angielskich, jak też fakt, że psom pozwala się biegać swobodnie po domach, bardzo moich gości dziwiły. Dużym przeżyciem było spotkanie z dogiem. - Czy to pies? W istocie był prawie tak duży jak koń w Toradży. Z początku się przerazili, ale wkrótce pies zdobył ich serca swym łagodnym usposobieniem. Nie minęło pięć minut, a Nenek już go głaskał - robił to jednak w taki sposób, jakby się zastanawiał, jak najlepiej rozebrać psie mięso. Najbardziej uderzyło ich wszakże jeszcze coś innego. Któregoś dnia wrócili do domu niezmiernie rozbawieni. - W parku jest pełno wariatów - powiedzieli. O, Boże. - Co takiego robią? Zachichotali. - Spacerują... z psami uwiązanymi na końcu sznurków. Zataczali się ze śmiechu. - Ale przecież wy robicie to samo z bawołami. Zabieracie je, żeby sobie popływały. Widziałem ludzi, którzy nacierali oliwą ich kopyta i czesali im rzęsy. Oczywiście, przytaknęli obruszeni, ale to co innego. Robić takie rzeczy z psami to tak, jakby robić je z myszami. Szaleństwo! W drugim miesiącu pobytu Toradżan w Londynie pogoda poprawiła się na tyle, że mogli zwiedzić niektóre zabytki miasta. Stare kamienne budowle potraktowali obojętnie. Nawet na chrześcijanach nie wywarł wrażenia wiek przypisywany opactwu westminsterskiemu i innym kościołom. Tower i Greenwich uznali wręcz za nudne. Najbardziej przypadł im do gustu Tower Bridge. Spytałem Johannisa dlaczego. - Jest na kalendarzach w Indonezji - wyjaśnił. Nieoczekiwanie drugie miejsce zajął gmach ministerstwa spraw zagranicznych. Kiedy poprowadziłem ich na przechadzkę po centralnych ulicach miasta, dostrzegli rzeźby okalające drzwi. Był to prosty geometryczny wzór, bardzo podobny do tego, którego Toradżanie używają jako wypełniacza przestrzeni między innymi wzorami na domach. Jak się tutaj znalazł? Czyżby został ukradziony Toradżanom? Gotowi byli biec i natychmiast spytać o to samego ministra. Pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę do Oksfordu - choć to nad wyraz nieprzyjazne i nieżyczliwe dla odwiedzających miejsce. Większość zabytków była po prostu zamknięta. Jak zwykle nie pozwolono nam wejść do pubu tylko po to, by się schronić przed deszczem, a we wszystkich placówkach gastronomicznych dziwiono się niezmiernie, że ludzie chcą jeść w niedzielę. Podróż uratował pewien szczegół. Moi goście niezbyt dobrze kontrolowali pęcherze moczowe. W ich kraju siusia się, gdzie popadnie. Wciąż musieliśmy więc robić przystanki. Jeden z nich, w drodze do domu, wypadł nam na tyłach mojej dawnej szkoły. Zacząłem się zastanawiać, ile dziwnych okoliczności i nieprzewidzianych zdarzeń musiało zajść, abym mógł ją znowu odwiedzić i to w tak niecodziennej sytuacji, z grupą indonezyjskich górali. Niby japońscy turyści, którzy znalazłszy jakiś interesujący obiekt, nigdy nie kończą na zwykłym sfotografowaniu go, lecz żądają grupowego portretu i ustawiają się tak, że prawie całkiem ów obiekt zasłaniają, cieśle nieustannie stawali objęci, ze sztucznym uśmiechem na twarzach, przed znanymi miejscami. Nawet Nenek i Karre uśmiechali się po bratersku do obiektywu, póki nie pstryknąłem, a potem znów wracali do swoich waśni. - Zupełnie jak fotografowanie kota z myszą - powiedział Johannis zadowolony. Po dwóch miesiącach spichlerz wyglądał imponująco. Cieśle powiększyli go tak, by wypełnił całą galerię, co wzmogło moje niepokoje o zapasy materiału budowlanego. W miarę jak rósł dach, robota przypominała podniebne widowisko. Dookoła spichlerza wzniesiono wielkie drewniane rusztowanie, na którym cieśle, huśtając się i balansując, nanizywali bambusowe deszczółki na szyny z rotangu, a następnie mocowali - warstwa po warstwie. Aby uzyskać charakterystyczną krzywiznę dachu, uwiązali grubą linę pomiędzy belką centralną a główną belką podłogi i skręcali ją na kijku, dopóki odpowiednie napięcie liny nie nadało jej pożądanego kształtu. Chociaż Johannis przyjechał, by pełnić funkcję łącznika ze światem, coraz aktywniej uczestniczył w robotach budowlanych. Pochodził wprawdzie z rodziny snycerzy, lecz mimo to nie uczył się tego rzemiosła, optując za nowoczesnym modelem wchodzenia w życie poprzez szkołę i uniwersytet. Jego stosunek do Nenka był zatem ambiwalentny. Nenek, uosabiający ślad chłopskiego pochodzenia Johannisa, wprawiał chłopca w zakłopotanie. Johannis szybko jednak się zorientował, że w Anglii obdarzano Nenka jeszcze większym szacunkiem niż w kraju Toradżan. Był zaskoczony zainteresowaniem i podziwem okazywanym jego umiejętnościom i niewątpliwie atrakcyjnej osobowości. On i Nenek zaczęli rozmawiać szeptem po nocach. Pewnego dnia, uśmiechając się wstydliwy Johannis sięgnął po kawałek drewna i zaczął rzeźbić. Młodsi mężczyźni zagwizdali szyderczo, ale Johannis spokojnie robił swoje. Naturalny talent ujawnił się niemal od razu. W Jego rzeźbach było coś więcej niż tylko prawidłowe oddanie tradycyjnego motywu. Wypiął dumnie pierś i natychmiast sprzedał swoje dzieło indonezyjskiej restauracji, dokąd poszedł na południowy posiłek. Od tego czasu odnosił coraz więcej sukcesów. Potrafił wykonać wzory geometryczne. Zaczął wprowadzać innowacje. - To wzór tradycyjny, ale ja przekształciłem linie w tranzystory, takie jak na rysunkach obwodów elektronicznych szkicowanych przez mojego brata. W ciągu kilku dni awansował od malowania elementów wyrzeźbionych przez innych snycerzy do samodzielnej pracy przy spichrzu. Wieczorami w kuchni panował jeszcze większy tłok. Mieliśmy w domu jeszcze jednego snycerza. Kiedy nie rzeźbili, obowiązkowo oglądali telewizję, nękając Johannisa, by tłumaczył, póki starczyło mu sił. Największym powodzeniem cieszyły się obrazy wojny, potem seks. Sceny miłosne nie musiały być zbyt rozwiązłe, by uznali je za wysoce pornograficzne, gdyż cenzura w Indonezji jest w tych sprawach bardzo surowa. Nieomylną oznaką, że program się podobał, były pomruki dezaprobaty. Największą uwagę przykuwały oczywiście reklamy, których pokazywania zaniechano w telewizji indonezyjskiej. Słyszałem, jak w łazience nucili reklamowe melodie, przeplatane patriotycznymi przyśpiewkami popularnymi w ich kraju. Czasami śpiewali słowa patriotycznych piosenek na melodię reklam gumy do żucia czy papieru toaletowego. Ich kryteria oceny były jednakże bardzo surowe. Programy Uniwersytetu Otwartego skwitowali następująco: „Za dużo gadania, za mało kobiet i nikt nikogo nie zabił". Tylko Nenkowi podobały się pozycje o treściach intelektualnych. Z widocznym rozbawieniem obejrzał cały program na temat fizyki kwantowej i delektował się biografią ostatnich lat Ernesta Hemingwaya, komentując: „Miło patrzeć na ludzi tak starych jak ja". Podczas wypraw do restauracji w Soho Johannis poznał najgorsze strony londyńskiego życia. Musiał podzielić się swą wiedzą z Karre'em, gdyż ten zaczął dopytywać o działalność „hontess" (jego wersja hostess). Dowiedziawszy się przybliżonych cen, oburzył się. - Za takie pieniądze mógłbym kupić bawołu i to niezłego. W owym czasie telewizja szeroko, choć w krótkich słowach, upowszechniała informacje o AIDS i jeden ze snycerzy nabrał przekonania, że złapał tę chorobę w jakichś tajemniczych okolicznościach. Na szczęście okazało się, że był to tylko łupież. Wszyscy rodzice znają uczucie niepokoju, gdy w domu robi się nagle zbyt cicho. Dzieci musiały coś zbroić. Jak bardzo wczułem się w rodzicielską rolę, niech zaświadczy fakt, że pewnego wieczoru doznałem takiego właśnie niepokoju. Podkradłem się do drzwi. Z salonu dobiegały mlaskania i chichoty. Wykazując spryt godzien sławy, doszli do porozumienia z kelnerami z indonezyjskiej restauracji - rzeźby za wideo, sztuka za pornografię. Stosunki między Nenkiem i Karre'em nadal były chłodne. Tanduk czasami wpływał na nich uspokajająco, czasami trzymał stronę Karre'a. Johannis zdobył sobie mój wielki szacunek za metody, do których się uciekał, by zażegnać konflikt. Mężczyźni szybko dostosowali styl kłótni do możliwości angielskiego domostwa. Karre jako pierwszy wykorzystał schody do rozgrywania scen dramatycznych. Idealnie nadawały się do tego, by kroczyć na górę z ostentacyjną wściekłością, a znalazłszy się dość wysoko, rzucić jędrną obelgę przez ramię. Nenek tymczasem stosował trzaskanie drzwiami. Drzwi w domach Toradżan są małe i zwykle nie mają klamki, co nie pozwala na trzaśniecie nimi bez szkody dla palców. Niestety, kilkorgiem moich drzwi nie można było trzasnąć dostatecznie silnie - z uwagi na leżące na podłodze dywany. Pozostawały jedynie drzwi od łazienki, co z kolei zmuszało trzaskającego do siedzenia przez pewien czas w tym pomieszczeniu - póki nie wygoniła go stamtąd nuda. Johannis zręcznie uśmierzał wewnętrzne konflikty między Toradżanami, niemniej uwielbiał drażnić się ze mną. Pewnego razu napomknął, że Karre miał kłopoty z powodu czynów gwałtownych, których dopuścił się wobec jednego z mężczyzn w wiosce. - Ale to - mówił słodko - była sprawa dotycząca bawołu i kobiet. Każdemu może się zdarzyć. Karre rozpoczął nową ofensywę, wciskając się w kompetencje Nenka. Zaczął wyjaśniać i interpretować wzory, które rzeźbił. Nenek ograniczał się do podawania ich nazw i posługiwał się ogólnymi pojęciami typu „dostatek" lub „powodzenie", Karre natomiast oferował przypowieści. Kiedy wskazywał motyw zwany „kijanką", wypowiadał w obecności Nenka następującą kwestię: - Umieszczamy to na spichrzu, żeby pokazać, że wielu ludzi może mieszkać razem i szanować się wzajemnie jak kijanki na polu ryżowym. Żadna nie próbuje być szefem. Dodawał także nowe elementy do interpretacji podobizn kogutów rzeźbionych pod okapem: - Umieszczamy je tu, by pokazać, jak nie należy się zachowywać: mężczyźni nie powinni zachowywać się jak zwierzęta, które stawiają się ponad innymi. Na swój sposób Karre uświadamiał nam fakt, że tradycyjne motywy z życia Toradżan można dostosować do wymagań nowej moralności. Podobnie jak teoretycznie sztywną opozycję binarną klasyfikacji Toradżan, można je było interpretować nieskończenie elastycznie. Nie zabrakło materiału na dach spichrza. Budowa została ukończona w terminie i mogliśmy odbyć oficjalną ceremonię przekazania obiektu, podczas której Nenek, ku wściekłości Karre'a, wygłosił błogosławieństwo, mimo że świnia nie została zabita. Stosunki między nimi zaogniły się jeszcze bardziej, gdy Nenek, skończywszy robotę, wyrzeźbił wielkimi literami na drzwiach spichrza swoje imię. Karre wstał specjalnie bardzo wcześnie rano i zatarł napis. Nenek zachował spokój. - To człowiek bez kultury - oświadczył wyniośle, zadowolony, jak podejrzewam, że ten postępek potwierdził ocenę, którą wystawił swemu byłemu uczniowi. Wziął mnie na stronę. - Zaczekaj, póki nie wyjedziemy, a potem namaluj z powrotem moje imię. Nadeszła chwila, której się obawiałem - zapłata. Pierwotny kontrakt był negocjowany w bawołach, istnieje jednak prosty przelicznik bawołu na pieniądze. Młodzi rzeźbiarze postanowili, że chcą pieniędzy; Nenek zadecydował tak jak oni. To było zadziwiające. Gotówka bowiem mogła zostać przechwycona przez chciwych krewnych i podzielona między nich, podczas gdy bawół jest niepodzielny. Powstał też problem, czy powinniśmy zapłacić wszystkim jednakowo, czy Nenek, jako szef, powinien dostać więcej. Młodsi snycerze utrzymywali, że wszyscy powinni dostać tyle samo. W trakcie uzgodnień nagle zobaczyłem siebie takim, jakim oni musieli widzieć mnie. Wyobraziłem sobie niskiego staruszka, stojącego wysoko na platformie z bambusa pod koniec uroczystości pogrzebowych i rozdzielającego mięso. Starzec wywołuje nazwiska i rzuca na dół porcje martwego bawołu. W tym momencie zostaje publicznie określona pozycja i ranga obdarowanego człowieka - by obowiązywać przez kilka nadchodzących lat. Jest to więc moment drażliwy, moment silnych emocji, kiedy ludzie mogą czuć się dotknięci i kiedy wybuchają bójki. W Nenku już wszystko kipiało ze złości - gotów był lada moment ruszyć do ataku. Karre skrzyżował zaczepnie ramiona na piersi. Nawet zrównoważony Tanduk spoglądał groźnie. Tylko Johannis bawił się niezadowoleniem pozostałych. Jako początkujący rzeźbiarz, najwyraźniej nie zamierzał zabiegać o swoje interesy. Doszło do paru spięć, zanim osiągnęliśmy satysfakcjonujące rozwiązanie, a mianowicie: wszyscy otrzymali takie samo wynagrodzenie, lecz Nenek dostał dodatkowy prezent. Istotny był fakt, że wszyscy wiedzieli, iż dostał dodatkowe pieniądze, ale nikt nie wiedział ile. - Co zrobisz z tymi pieniędzmi, Nenek? Oczy mu rozbłysły. - Odłożę je. Odłożę je na stare lata. Osiągnięcie porozumienia tego rodzaju z ludźmi o kulturze tak odmiennej od naszej przysporzyło mi wielu rozterek natury etycznej. Jest to istotnie obszar etyki, z którego wszystkie drogi wyjścia są z założenia zamknięte. Wystawy etnograficzne z udziałem ludzi nie są niczym nowym. W dziewiętnastym wieku były powszechne. Oferowano na przykład możliwość obejrzenia barbarzyńcy filipińskiego jedzącego zdechłego psa. Uczestnicy nie bardzo wówczas wiedzieli, co ich czeka, a traktowani byli jak zwierzęta w zoo. Po skończonej wystawie wyrzucano ich czasami po prostu na bruk, skazując na łaskę losu. Od tamtego czasu świat bardzo się zmienił, ale układ sił dalej pozostaje nierówny. Trudno jest chronić człowieka w świecie, którego nie rozumie i nie być posądzonym o paternalizm, albo pozostawić go samemu sobie i nie być posądzonym o zaniedbanie. Traktowanie go tak, jak traktowałoby się Anglika, jest kulturowym imperializmem, upieranie się przy jego odmienności pachnie rasizmem. Poprosić członka odmiennej kultury, by „wystąpił”, może wydać się poniżające, podczas gdy o takiej samej prośbie skierowanej do naszego artysty nikt w ten sposób nie pomyśli. Jest wszak jasne, że Toradżanie nie czuli się upokorzeni, lecz uhonorowani. Nie ubierali się w plemienne stroje, by zrobić coś wyłącznie dla turystów. Snycerze uważali, że był to kolejny kontrakt na kolejny spichlerz. Powrócili do siebie dowartościowani i bogatsi. Rodzice Johannisa stwierdzili stanowczo: „Nie pozwolilibyśmy mu wyjechać, gdybyśmy nie znali ciebie i gdybyśmy ci nie ufali. Chce jechać, niech jedzie. To mu dobrze zrobi". Dobrze jest zorganizować wystawę, która nie tylko czerpie z Trzeciego Świata, ale też podtrzymuje umiejętności, którym grozi zapomnienie. W pewnym sensie najwięcej zyskał Johannis, całkowicie nowoczesny Toradżanin, który zaczął rzeźbić. Poprzez przyjazd do Londynu stał się w pełni Toradżaninem. Jednakże z mieszanymi uczuciami słuchałem, jak mówi, że będzie miał teraz dość pieniędzy, by pójść na uniwersytet i napisać rozprawę dyplomową. Postanowił, obserwując moją pracę, że tematem rozprawy uczyni swego dziadka. Znalazł się na dobrej drodze do rozdzielenia życia tradycyjnego od nowoczesnego w taki sposób, że „obyczaj” traktowany byłby niczym kapelusz partyjny - czy raczej, w przypadku Johannisa, czapka akademicka - który można swobodnie nałożyć albo zdjąć, zależnie od zachcianki. Co myśleli o nas? Łatwiej chyba odpowiedzieć na to pytanie, niż się wydaje. Toradżanie są cudownie szczerzy. Kiedyś na przykład dałem Johannisowi koszulę, za którą mi podziękował. Gdy spytałem, czy mu się podoba, odpowiedział, że nie - szczerze i otwarcie. Toradżanie często mówią prawdę wtedy, kiedy my posłużylibyśmy się jakimś małym kłamstewkiem, by zachować się uprzejmie. Kiedy nadszedł czas powrotu, dwóch z mężczyzn tęskniło za ojczyzną, a dwóch nie. Johannis stwierdził, że miło spędził tutaj czas, ale czeka już na wyjazd do domu. Tanduk bardzo chciał wracać, by uprawiać swoje pola. Wyjaśniał, że ma siedmioro dzieci i właśnie z ich powodu musi wrócić. Karre natomiast miał ośmioro dzieci i z ich powodu wolał zostać. Czy nie ma tu innych ludzi, którzy chcieliby mieć spichlerz? Chętnie by go zbudował. Co ciekawsze, najbardziej chciał zostać Nenek. - Macie tu dobre jedzenie. Anglicy są sympatyczni. Dlaczego miałbym wracać? Zasiałem kawę w twoim ogrodzie. Chcę doczekać zbiorów. Jeden z krytyków zauważył, że to bardzo ładnie, że sprowadziliśmy tych ludzi i traktowaliśmy ich uprzejmie, ale będą nieszczęśliwi, wracając do siebie. Ten argument przemawia za tym, że nigdy nie powinniśmy traktować nikogo uprzejmie. Jedna tylko rzecz budziła wątpliwości co do efektów, jakie pobyt w Londynie wywarł na Toradżanach. Antropologia zdecydowanie zaniedbuje jednostkę na rzecz uogólnień. A te, służąc prawdzie uniwersalnej, zawsze trochę przekłamują. Jednak coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że sprowadziłem czwórkę Toradżan, a odeślę ich z powrotem jako cztery indywidualne jednostki. Przestali być nosicielami danej kultury, byli po prostu ludźmi. Zgodnie z indonezyjskimi zwyczajami każdemu z nich kupiłem przed wyjazdem prezent - coś, co miało im o mnie przypominać. W większości przypadków wiedziałem, co wybrać. Rzeczy, które widzieli i którymi się zachwycili. Problem był jedynie z Karre'em. Czy jest coś, co by mu się podobało, a czego nie kupi w Baruppu’? - spytałem. Tak, rzekł. Teraz, kiedy ma tyle pieniędzy, potrzebny mu dobry zamek do drzwi, ponieważ ludzie będą usiłowali mu je ukraść. Lotnisko to niedobre miejsce na pożegnania. W Dżakarcie mieli na nich czekać przyjaciele, ale teraz, z kupą bagaży, w butach na nogach, wyglądali na uchodźców. Jak się należało spodziewać, trysnęły łzy, wszyscy chlipali ze szczerego serca. Przypomniałem sobie chwilę na smaganym wiatrem płaskowyżu, kiedy Toradżanie przyjęli mnie do uczuciowej wspólnoty, proponując zbiorowe płakanie. Nie odmówiłem także teraz. - Napisz do mnie - mówił Nenek. - Johannis mi przeczyta. Cztery moje chustki do nosa zniknęły wraz z nimi za barierką. Wtedy rozległ się dzwonek alarmu i tupot butów ludzi z ochrony. Upominałem ich, że nie powinni przewozić noży i mieczy w bagażu podręcznym. Nie zauważyłem, że poutykali je po kieszeniach i poprzyczepiali do pasów. Johannis wyglądał na zakłopotanego i śmiał się, pozostali byli przestraszeni. Nie mogłem przejść za barierkę. Nie mogłem nic zrobić. Wracali już do swojego świata. Ludzie w mundurach kręcili głowami i drapali się po brodach. W końcu „broń” została zatrzymana, a oni poprowadzeni do samolotu. Johannis odwrócił się i uśmiechnął na pożegnanie. Nenek był za niski, bym go zobaczył za barierką, ale słyszałem jego głos: - Nie zapomnij o zbiorach kawy! Spis treści Wstęp ………………………………........................................3 Wyjazdy w nieznane ……………………..............................5 Opowieści o dwóch miastach ……………........................19 Żeglarskie szlaki ……………………..................................42 Granica etnograficzna ………………….............................52 Koński interes …..…………………...................................62 W tym mieście nie ma miejsca dla nas obu …...............73 Ryż i ludzie ….…………………………...............................84 Od wioski do wioski ...………………..............................102 Powinności małżeńskie ...……………….........................126 Pozwól, że nazwę cię... Pong ...………….......................133 Spotkanie rewanżowe ..………………............................150 2