Halina Auderska Babie lato Książka i Wiedza 1979 Redaktor Halina Ruszkiewicz Ilustracja na okładce* Janusz Wysocki Układ typograficzny Jan Bokiewicz Zdjęcie autorki wykonała Danuta B. Łomaczewska Copyright by Halina Auderska, 1974 Dzikie kaczki odlecieli na zachód: Opowiedzieć? To było tak. ' Kiedy doszedł ja w końcu do mojego jeziora, kiedy zobaczył przy drodze zamiast chałup tylko kominy, czarne kominy, poczuł sia sam jakby nadpalony, półżywy. Mówi coś do mnie Sońka Karpyniukowa — nie słyszę, mówi Deczko — patrzę na niego tępo i ani słowa. O jednym nie przestaję myśleć: tłukł sia ty, Drozd, po wyboistych gościńcach, darł sia na zapad, ciągle na zapad, i co zobaczył? Puste miejsce po domu, którego nie ma. Znaczy, niewydarżony z ciebie pielgrzym. Drozd, i całe twoje gorzkie pielgrzymowanie na nic, na nic. Nie uwierzysz pan, ale tylko to mógł ja powtarzać sobie w duchu, to jedno wykrzykiwać głośno, do miejsca postoju z Deczką wracający. Na nic, na nic! Aż jemu, z tyłu wlokącemu sia, słuchać zbrzydło. Podbiegł, szarpnął za ramię i rozdarł sia: — Drozd, słyszysz ty mnie? Przestań, do cholery! Drozd! Nu tak, to ja posłyszał. Naraz oprzytomniał, przestał do siebie gadać i całkiem oklapł. Dowlekli sia my już w wielkiej ciszy do pułku i tam, pod Kiwercami, wpadli jakby w sam środek ula. Aż brzęczało i huczało od żołnierskiego wydziwiania: po co dywizja stanęła i tyle czasu w jednym miejscu stoi? Bo w tu poru żołnierze jeszcze nie wiedzieli, że czekają na ofensywę Białoruskiego Frontu. Nie zawsze człowiek wie, że na ważna rzecz czeka. My z Deczką nie wydziwiali, chodzili ponure, jeszcze w oczach popalone chaty, trupie sioło, a w myślach jedno: co dalej? Toż wszystkie nadzieje czoit w bagnach utopił, i to jakby na złość w tych hołotach, do których skuka gnała z daleka, aż dognała, bezwstydna, nikczemna, robiąca sobie z nas naśmieszki, właśnie tak, jadowite naśmieszki. Prawda, jak wszystkie chodził ja, jadł, ćwiczył, przeczesywał lasy, toż to wojsko, potrzebna czujność, ofensywy tylko patrzeć. Ale w głowie same pytania, jedno drugie goni, jedno drugie odpycha, odpędza: ja tu, a tam, w Morocznem, w nadpalonej izbie siedzi przy kołowrotku Maryna, zacięła sia w milczeniu i tylko kręci palcami nitkę równiuchną, długachną, srebrną. Nic jej do mnie, do mojego wojowania, nic do niespania po nocach. A i ja niby ten sam, taki sam, Szymon Drozd z trzeciej kompanii moździerzy, a przecież inszy, całkiem nie ten, co z kumą Sońką drażnił sia, bywało, co ze starym Pariłą rybaczył nocą na naszym jeziorze. Nu, to jak teraz będzie? Jak żyć, kiedy nie ma już tego miejsca na ziemi, a) było moje, było, nie krzyw sia pan, było od urodzenia do tej przeklętej wojny, po której świat zrobi! sia całkiem inszy, obcy i trudny, uch, jaki trudny! Młody Zub w śmierć naszego sioła me mógł uwierzyć i bez końca dopytywał sia, dopytywał. A Klimkowie? Nie ma, zabite. A jego sąsiady, Czerniki? Nie ma, spalone. Grab-czyk, Równiaki? Nie ma, nie ma. Śmieszka Rózia, staiy Pa-riło, Fiedukowa? Nie ma, nie ma, nie ma. Nikogo nie ma. Pusto. Może za wsią mogiłki po nich zostali. Nu, to Zub wypominał, że nie poszii my na cmentarz, zobaczyć, co z nim ? Jakby jego matka do Morocznego mogła wrócić, Bożeż ty mój, powlokłaby sia najpierw tam! Już by ona wiedziała, gdzie chowali pomordowanych i co z mogiłką starego, znaczy ojca Kostka. Czy nie zapadłszy sia, czy na krzyżu wiszą jeszcze barwiste zawiski jej ręką kiedyś wyszywane, czy tylko butwieją strzępy ofiarnych szmat? A my z Deczką byli we wsi i tam nie poszli. Co on teraz matce napisze? Że byli i nie wierny? Nie wiemy nic a nic? Prawda, ale et) w tu pora można było wiedzieć, jak o sobie samym nie wiedziało sia takoż nic? Nu, żyć będziesz, bractiu, ale nie tu, coś robić będziesz, ale co i gdzie? A prze- cież tylko dla tej puszczy, dla tych mszarów ty urodzony, nie żaden ptak przelotny, a człek osiadły, przywiązany mocno, jakby sznurami, do ziemi, gdzie mogiłki ojców, gdzie jezioro rybne, oczorotem szumiące, gdzie chutor... Nie ma chutoru? To chybaż i ciebie nie ma? A tu trzeba znowu iść naprzód, naprzód. Nu, niech będzie, wojować do końca, to tak, mus. Ale później co? Jak być, jak dożyć swoich lat daleko stąd, między obcymi, w obcych stronach? Gdzie oni i jakie? Nie, nawet myśleć o tym nie udawało sia, tylko coraz większy strach za gardło dusił, strach przed tym losem całkiem nowym, obcym... Deczko nie był dobiy do rady, toż szkopy spalili jemu ojców, a żonę z dzieciakami musiał zostawić za Uralem. Listy z Czugunki jakoś długo szli, nie wiedział on wtedy nic, tylko urągał i przeklinał. Wiadomo, losu nie odmienisz, ale skarżyć sia na niego i cholerować kto zabroni? Znaczy tak. Łazili my nieswoje, kołowate i wściekłe na mołokososów, co w tu poru z uzupełnienia do pułku przyszli. Podśpiewywali oni i gadali bez potrzeby, bez tołku. Nu, co im, młode, a takim wszędzie do śmiechu, nie zdążyli jeszcze korzeni nigdzie zapuścić, dziś tu, jutro tam i dobra. Ot, cieszyli sia prosto tym, że żyją. Schodzili my im, panie, z oczu, plątali sia więcej za obozem. Raz wieczorem, już po zajęciach, to zapamiętał ja dobrze, poszli pogapić sia na jezioro, bo było takie niedaleko naszej ziemianki. Prawda, jakieś niewydarzone, wołyńskie, wyspą podzielone przez pół, na jednej połowie małym oczkiem woda błyska, ale za to na drugiej cała gładź rzęsą zarosła, tatarakiem, lilią wodną i aje-rem. Ciemnozielona, nadgniła, a nad tą niby wodą nawisają gałęzie wielgachnej starej lipy. Nu, zawsze — jezioro. Stoim, gapim sia, aż tu naraz w powietrzu świst, szum, łopot skrzydeł — dzikie kaczki nadlatują od strony lasu, wiiłać lecą z daleka, zmęczone, bo naraz pac, pac, bryzg, bryzg, spadają niby pociski na tę rzęsę, między lilie i tatarak. Zaroiło sia, zakotłowało pod nawisem gałęzi. Prysnęla rzęsa, chybotnęła sia roztrącana skrzydłami zieleń tataraku... Pomyślał ja: wrócili kaczory na noc z żerowisk, na odpoczynek wrócili, do siebie. Ale nie. Naraz zahuśtała sia gładź, zno-wuż powietrze aż drży od podrywających sia ptaszek. Od- latują od tej topieli rzęsą porosłej najpierw te spod gałęzi, potem jeszcze trzy, cztery i w końcu cała reszta. Wyglądało na to, że zaraz za wyspą spadną na czystą gładź drugiej połowy jeziora, toż ono tam jest, prosto pomylił sia ichni zwiad, pewnie zmęczony był i spadł na najbliższą wodę niewodę? Zakołowali w górze, nu, to patrzym z Deczką, co dalej będzie? A może zawrócą i polecą z powrotem nad las, a może za tamtymi drzewami, na wschodzie, ichnie legowiska? Ale nie, naraz wyśmignęła jedna kaczka do przodu, za nią w przepisowym porządku insze, i polecieli prosto przed siebie, prosto w niebo jeszcze oddzielone od oparów smużką zachodu, jeszcze nie całkiem ciemne niebo. Nu, tak. W przeciwną stronę polecieli. Na zapad. Patrzyli my za nimi długo, potem oczy spuściwszy natknęli sia jeden na drugiego, nie powiedzieli nic. Mnie, a chy-baż i jemu, przypomnieli sia te wieczory, kiedy za Uralem stawali my, bywało, zagapione na słońce w tu poru, kiedy ono tonie w stepowych trawach, i gryzła każdego zawsze ta sama skuka, żądliła ta sama myśl: a dalej co? Dolecim my kiedyś tam, gdzie słońce zachodzi? Nie pogubim sia? Kto w drodze skrzydła połamie, a kto taki nad rodzone jezioro przyleci i jak zmęczony kaczor kamieniem na gładź opadnie? Nu, dolecieli. Nu, jak stado kaczek. Nu i chybaż jak ono zaraz poderwiem sia, zakołujem, odlecim? Takoż na zapad. Znaczy tak. Ale przed tym poderwaniem sia byli jeszcze zajęcia, ćwiczenia, służba pogotowia, służba wartownicza, nu i różne akcje, znaczy, zwyczajne żołnierskie dni przed wymarszem na bój. Jedno nie było zwyczajne: spokoju i prże-śmieszek mało, niepewnie jakoś, nie to, co na Smoleńszczyźnie, rzutko. Takoż skończyli sia przepustki poleszuckich chłopaków do ichnich wsi. Bo coraz więcej przytrafiało sia alarmów, coraz częściej wyszperał zwiad, że bandy ukraińskie są tu, tam, depczą puszczańskie ścieżki, zapadają w bołota o kilka klikowiszcz od nas, zachodzą z lewa, z prawa, pełno ich wszędzie. Przeczesywali my lasy w te i we wte, łazili po uroczyskach, po mszarach, ale do walk z rezunami dochodziło rzadko, toż znali oni tam każdą tropinkę, każdy leśny gąszcz, a jak już my im deptali po piętach, rozwiewają sia, bywało, jak dym z tych chałup, do których chowali sia H I przed nami. Chałup nie popalonych, pełnych dzieciaków i ukraińskich mołodyć. Bo insze chaty, nie ichnie, czernieli osmalonymi ścianami abo nie było w zapuszczonych sadach niczego. Wiadomo, same kominy, wiadomo, sam gruz i popiół po tych chutorach, co tu kiedyś stali. Patrzysz i wydaje sia — łatwo rozpoznać, kto bandyta, bo jego dom stoi sobie, grzeje sia w słonku, jakby nie przeszła przez te ziemie wojna, jakby nie przewalił sia tamtędy kłąb ludzkiej żłoby i ciężkiej nienawiści. Nu, ale to było nie całkiem tak. Bo podejrzenie, człowieku, masz, ale skąd wiedzieć, czy chłop z wiadrem w chlewie sterczący abo pilnie kopiący w kącie sadu to prosto tutejszy chłop, gospodarz, czy też upowiec, banderowiec, czort wie kto? Znaczy ten sam, co przed minutką z oczu nam sczezł, rozwiał sia dymem w zagaju przed wejściem do wsi? A we wsi mówili zawsze jedno: jakie bandyty? Nikt ich od zimy nie widział, skądże. Prawda, nie wszystkie domy popalone, ale akurat w tu poru Niemcy potrzebowali podwód, cięli las. Ludzi z tych chat nie było we wsi, to kogo mieli bandy wyrzynać, kogo z dymem puszczać? Na tych napadali, co siedzieli w zapartych chałupach, czasem nawet bronili sia, przystępu nie dawali. Jasne? Niby jasne. Toż wiedzieli i my, że przyjeżdżali do wiosek niemieckie czołgi i wtedy dawaj, człowieku, furmanki, ładuj na wozy żywność, zboże, siano i wieź to całe dobro pod osłoną w stronę frontowej linii. A jak wieziesz — w twoim siole pożar. Bo szkopy groźne tylko za dnia, ale rezuny palą nocą i dniem, każda pora dla nich dobra, żeby krzyczeć to swoje: „Wpered, za Ukrainu!", „Lachiw rizaty i komunistiw!", abo i nic nie krzyczeć, tylko w polskich chałupach hulać po swojemu. Niby tak. Ale inszym razem ludzie mówili, że te popalone chaty — nie robota band, tylko Germańców, w tu poru kiedy szkopy przeczesywali lasy partyzantów szukający. Kiedy otaczali poniektóre domy, zaciskali pierścień, nu tak, przeszukiwali każdy chutor, nu tak, schodzili do piwnic, włazili na strychy, nu tak, szukali chłopców z polskiej partyzantki po stodołach, po chlewach, po oborach i sadach. Ludzi abo zabierali ze sobą, abo palili chałupy razem z nimi, z babami i dzieciakami. Nu, palili nie wszystkie, wiedzieli oni dobrze, kto pomaga leśnym, karmi ich, rannych przechowuje i leczy, nu tak, właśnie tak, nie inaczej. Tak że z jakiej przyczyny jedne domy popalone, a drugie nie — i pan by nie rozgryzł. Słuchasz, co tamte chłopy gadają, a każdy z nich ciężko wzdycha, ramionami rusza, o niczym nie wie, w życiu nie widział ani bandyty na chodzie, ani żywego partyzanta. Bo ubitych abo powieszonych widzieli, ale tych obchodzili z daleka, po co im trupy? Po co, kiedy udało sia jakoś przeżyć, swoich ocalić, końca wojny doczekać. I nie bardzo im wierzysz, ale odchodzisz z niczym, cholerujesz, ałe leziesz dalej po śladach inszych bandytów, co takoż w tej okolicy niby są, ale ani chybi rozwieją sia w siny dym na najbliższym rozdrożu. Tak było. Co Kostek Zub? Czy wziął przepustkę za Ho-ryń, na pogorzel poszedł, żeby choć ruiny swojego chutoru zobaczyć? Nie, nie dał jemu porucznik pójść nad jezioro. A nie dał, bo zaraz potem, jak ja z Morocznego wrócił, strzelec Sidorczuk przepustkę wziął i nie uwierzysz pan, ale prawda — nie zameldował sia w pułku przez trzy dni. Czort wie co. Dezercja? Do rezunów przystał? Sidorczuk? Nu, Sidorczuk, ale w tu poru nauczyli sia już w dywizji nie po familii sądzić człowieka. A ten był z nami w Sielcach, Sybirak on, jak i my. Znaczy, czekali, czekali, aż w końcu poszedł po niego zwiad i co okazało sia? A to, że krewniaki Sidorczukowe, / bandy rodem, zaczęli jego ugaszczać, poić, namawiać, żeby na ojcowiźnie został, po co jemu stąd ruszać sia, na zapad iść? W końcu, pijanego związawszy, do stodoły wrzucili, niby niech sia wyśpi, a karabin chłopakowi zabrali. Jak ten świtkiem obudził sia — rozmowa już całkiem insza, już nie ta, broń im potrzebna, kudy więcej im jak jemu, do reszty po co Sidorczukowi karabin? Jego chałupy Niemcy nie ruszyli, matka pomarła, ale ze starości pomarła, niech idzie obejrzeć, co tam jeszcze ostało i niech pamięta — ani pary z ust. Już oni jego, póki stąd wojsko nie odejdzie, nie puszczą, już on ich i tej ziemi, której nikomu, ale to nikomu, nie oddadzą, ani tym z partyzantki, ani tym z orzełkami na czapkach, ani tamtym z gwiazdami na czołgach. Sidorczuk dopiero na trzecią noc wyrwał sia krewniakom 10 z rąk i miał szczęście, że na uciekającego natknęli sia chłopaki z naszego zwiadu. Tamte cholery gonili jego, ale zobaczywszy odsiecz, przepadli w chaszczach i tumanem rozwiali nad bołotem. Ani widu, ani słychu. A jak Sidorczuk, wróciwszy do pułku, w końcu zameldował sia, dostał tydzień aresztu, choć po prawdzie cóż on jeden mógł zrobić pięciu chłopom, bo tyle gąb z nim żarło i piło? Ale broń stracił i porucznik, rozgniewawszy sia, wszystkie przepustki cofnął. Żadnych odwiedzin w rodzinnych wioskach, toż tutaj za każdym chojarem, za każdą krzywą olchą czai sia wróg. Tak powiedział. A naprawdę jak było? Chcesz pan zapisać? Cóż, nawet gadać o tym niemiło. Bo jakże? Wrócili my po latach niby na ojcowiznę, do siebie, a wyszło, że nie do siebie. W tych wołyńsko-poleszuckich lasach, na tych mszarach i bołotach, dawniej łaskawych dla nas i dla wszystkich ludzi tamtejszych, kotłowało sia tuż-tuż przed naszym przyjściem, gotowało i perkotało jak w wielgaehnym garze. Wszędzie bazy i punkty kontaktowe partyzantów, a bywali partyzanty miejscowe, polsko-białoruskie, oddziały ichniej samoobrony, akowce bywali i te z Chłopskich Batalionów, oddziały imienia Kościuszki, nawet my nie wiedzieli, że on trafił takoż na bołota i mszary, oddziały „Jeszcze Polska" i różne insze, już nie pamiętam, jakie, między nimi sowieckie partyzanty, a takoż spadochroniarze zrzucone jedne zza Buga, drugie z zachodu. Nu, prosty człowiek nie rozbierze sia w tym, jedno wiadomo, że partyzanckich oddziałów do cholery i trochę, że na tej spalonej ziemi kłębią sia oni, kąsają garnizony Germańców, niszczą tory, wysadzają pociągi, ludzi po wioskach chronią, znaczy moszczą sia w lasach, moszczą na mszarach i Niemcy wolą po miastach siedzieć, w gąszcz głęboko nie włazić. Za to po lasach i uroczyskach rosną w silę rezuny z Siczy Poleskiej i insze, wołyńskie, ale nie idą za Niemcem-sojuźnikiem do miasteczek, po co, oniż tutejsze, siedzą w. chałupach na swoim, łatwo im ściągać na wieś karną wyprawę, donosić o koncentracji leśnych, przechwytywać partyzanckich łączników i żinki ich rizaty, dzieciaki takoż rizaty, rizaty, toż z nich wyrosną Lachi. Idzie karna wyprawa szkopów, a rezuny węszą, myszkują, tropią, uderzają na tyły leśnych od- 11 działów. I ot, pułapka, ot, okrążenie, bitwa i klęska. Aż huczą zagaję, polany, uroczyska od krzyków, od komend: — Feuer! — Ohoń! Ohoń! — Ognia! Bywa i tak. Co na to chłopy tamtejsze? W tu pora strach, jak ludziom po siołach rzutko stało. Kto dawniej chałupa w chałupę, bok w bok żył w przyjaźni, wsio rawno — Polak, Białorusin czy Ukrainiec — teraz już sam nie wiedział, czy jego sąsiad, choć tutejszy, z wrogami trzyma, czy żandarmów abo band nie naprowadzi, nie doniesie? Znaczy, żadnej już przyjaźni i zgody, tylko, Hospodi, niespanie po nocach, czekanie, aż zło wyjdzie z ciemnego lasu i niewinnego człowieka ani chybi dopadnie. Na hołotach, w kłębach mgły, w szuwarach nad rzeką czy jeziorem czai sia strach, strach z puszczy i uroczyska wypełza, zębiska szczerzy, a nad nim leci, iskrami sypie, skrzydłami łopocze najokropniejsze ptaszysko — czerwony kur. Przykrzyło sia, panie, żyć i ludziska płoszone — a to przez bandy, a to przez szkopów — jak przepiórki, kiedy wyjdą kosić kosiarze, rzucali swoje chutory, uciekali wąwozami, puszczańskimi ścieżkami do partyzantów, wszystko jedno, jakich, czy tutejszych, czy dopiero od niedawna zapadłszych po lasach i chaszczach. Ważne, że bijących sia z tamtymi. Nu, leśni przyjmowali ich, co mieli robić, ale nieraz dojście było trudne, tamte darli sia przez gąszcze tarniny, ożyn i pokrzywy, a w mokrych chaszczach od wężów aże kłębiło sia. I potem, już w obozie partyzantów, żyć z dzieciakami strach, jak niełatwo, cisza musi być, ogniska palić nie zawsze można, jedzenie gotuje sia w nocy tylko, skaciny uratowanej wypasać nie ma gdzie, chyba w jarach abo tak, żeby nikt nie wypatrzył, koniom nie pozwól, człowieku, rżeć, a po puszczy sam nie łaź, bo drogi i las dookoła — zaminowane. Nu, sam pan widzisz, kto przeżył, kto od kuli, ognia i tyfusu nie pomarł, ten widać śmierci prosto niemiły. Znaczy tak. Rozeznać sia w tym wszystkim było trudno, rezuny krzyczeli takoż: „Smert Ukraińcami" Jakim? Może tym, co przystali do samoobrony, do partyzantki? Abo szli, jak nasz Sidorczuk z nami szedł, znad Oki? 12 ' Nu, prawda, tylko do tego czasu szedł, aż siadł, biedniażka. Znaczy z rozkazu porucznika w areszcie siadł. Bo prawda była... Że pan moich prawd nie ciekawy? Jak wola. Ale inaczej opowiadać nie stanę, prosto zbrzydniesz mnie pan ze swoim dogadywaniem, pouczaniem i rzucę to wszystko w czorty. A jakiż w tym pana interes? Toż książkę przyjdzie sia pisać prosto tak, z własnego pomyślunku, a on, widzi sia mnie, u pana nieważny, napomina siano na podmokłych łąkach. Bo i nie-wyrosłe to, i ościste, i skacina żre jego bez wielkiej ochoty. Nioy siano, a do prawdziwego siana dziw, jak mało podobne. I co będzie, jak z książką pana także samo przytrafi sia? Jak bez mojej prawdy czytać jej ochotnie nie stan4? Pozują, po-pluju i spokój dadzą? Przyjdzie sia zakurzyć, może z dymem złoba odejdzie. Nu, dobra. O czym mam teraz opowiadać? Ciągle o tym, jak my tam stali a stali przed ofensywą? Znaczy, dwie rzeczy w tu poru byli ważne: przyszło uzupełnienie, brali poborowych z tamtejszych okolic, doszkalali, wzięli takoż tych, co z lasu wyszli, z nami chcieli iść na Berlin. Przysłali i insze uzupełnienie, chyba aż z Sielc, a z nim pojawił sia w pułku ten młody Wojtek Narkiewicz, co nam w pociągu pierwszy zaśpiewał o Kościuszce z nieba patrzącym. Dobrze pamiętam, jak pociąg leciał z nami z Sybiru za Ural, na zapad, a z nim lecieli słowa tej pieśni, że brodzić będziem we krwi wroga, ojczyznę oswobadzać, lać za nią krew, krew, krew... Nu, po tym uzupełnianiu i doszkalaniu w lasach pod Ki-wercami okazało sia, że my, stare Sybiraki, już tylko część dywizji, że naraz młodsza ona stała, po polsku mówiła inaczej, podobnież lepiej. Te nowe chłopaki śpiewali pieśni nam nieznajome, a znowu oni nie znali „Oki", wcale nie słyszeli o niej. Takoż nie klęli po rusku i nasz szef rad był, że w tri miga nauczyli sia my od nich po polsku przeklinać. Że co? Bez przekleństw? Nie, całkiem bez nich nie ma żadnego wojowania, nie ma życia, duch w wojsku upada i jedności w kompaniach nie widzisz żadnej. Pan możesz sobie nie kląć, od tego książka nie zrobi sia ani lepsza, ani gorsza, ale książka to nie bitwa, nie ofensywa, nu, jednym słowem, nie prawdziwy los. Żołnierski. 13 ' A druga ważna rzecz? Puszcza. Bo w tu poru, kiedy pułk tam na ofensywę czekał, kiedy partyzanty ruskie dołączyli już do swoich, samoobrona została, a razem z nią zostali oddziały polskiej partyzantki. Takoż po lasach, po wsiach zostali tamtejsze rezuny, znaczy, został strach. I wszystko złe, rozumiesz pan, obróciło sia naraz przeciwko nam. Teraz my i nasze orzełki bandom na zawadzie, teraz z nami zamyślili oni pohulać. Nie uwierzysz pan, ale co powiem, nie żadne łgai stwo. Natknęli sia my raz, las przeczesujący, na kopiec wiel-gachny, tuż przy wsi. Ogrodzony, a jakże, darnią obłożony, a z przodu tryzub z kamuszków żółci sia, znak samostij-nej. Nasz Lep, jak to Lep, coś wymyślić musi. Podleciał, na wierchuszkę wdrapał sia i stamtąd do nas rękami macha, krzyczy, że kwaterę główna rezunów zdobył. Nogami zatu-pal i naraz — patrzym — pół Lepa tylko zostało, aż do pasa zapadł sia w ziemię. My do niego, po niego, taszczym, śpie-szym sia, toż nie dla zabawy tutaj posłane. A on mówi, że na czymś twardym stoi, na kamieniu czy jak? A może to skrzynia? Z amunicji) banderowców? E. chybażby po to kopca nie stawiali, tyle fur ziemi tutaj nie zwieźli? A jeżeli skarb? Abo ważne dokumenty ichniego sztabu? Każdy zgadywał co inszego, ale rękami dotknąć tej zagadki chcieli my wszystkie i z tej przyczyny dogrzebali sia na głębokości prawie dwóch metrów do czego? Ano, do trumny. xVlocnej, po bokach cementem zalanej, małej jak dla dzieciaka. Syna swojego wodza Sicz pogrzebała czy jak? Ale to nie był syn. Odbili my wieko, namęczyli sia, a w środku — kto by zgadł — leży krasno-armiejska gwiazda i nasze dwa orzełki, jeden poczerniały z korona, a jeden bez, całkiem nowy. Znaczy, na wszelki wypadek — oba. Gwiazda była jedna. Stali my, nie gadali nic, aż od tej ciszy szumieć mnie zaczęli w uszach słowa Wasyluka: „Lubisz ukraiński barszcz? Jak jego ugotuję, dopiero usta rozdziawisz". Sam pan widzisz, jak tam bywało po lasach, w głuszy. Ludzie dalej siedzieli niepewne, przepłoszone: przyjaźń nam okażą, przyjdzie sia im tego pożałować hor ko, hor ko abo znów uciekać pod opiekę samoobrony, czy też polskich partyzantów. A znowuż te oczami przez gąszcz wwiercaj;) 14 sia w nas, macają, śledzą. Jakby pytali: ty kto będziesz, orzełek bez korony noszący ? Zdarzyło sia kiedyś tak, w połowie czei-wca to chyba było, że las przeczesawszy weszli my do chaty na jego skraju, a tam dziad na piecu, dwie baby i jakiś mołokosos w oficerkach. Może z rezunów, toż ściągali oni z poległych partyzantów buty, w oficerkach lubowali sia. Nu, umyślili my jego zabrać ze sobą, bo gadać nie chciał, milczał i aż czulim przez skórę jego złobę. Ale starsza baba rozdarła sia, nie i nie, powiedz prawdę, Paweł, toż ty nie z Siczy, ty z partyzantki, nasz, czegóż sia tobie przed Polakami kryć? Ale on chmurnie patrzył, nieufny taki, podejrzliwy, w końcu pyta z naśmieszką, a skąd jemu wiedzieć, czy my też polskie żołnierze, kiedy mówim tak jakoś dziwnie, a do chałupy wszedłszy klęli piętrowo, po rusku? I naraz pyta ostro, jak oficer szeregowca pyta: — Wasze nazwisko? Trafił akurat na Kostka i ten, nim zastanowił sia, że odpowiadać nie musi, skądże, już odszczekuje: — Zub. Konstanty. A tego jakby giez ugryzł. Okręcił sia w kółko, rękami zamachał, a potem zamarł. Ani mrugnie, tylko oczyska w Kostka wparł. W końcu tak mówi: — Zub. Otóż to. Znaczy, Kostia Zub. Otóż to. Znaczy, pełniący obowiązki Polaka. Tak? I nim Kostek zdążył jemu dać w zęby za te „zuby", już tamtego nie było. Przez otwarte okno chodu w krzaki i tyle my jego widzieli. Polecieli za nim, nic. Wrócili do bab, próbowali czegoś dopytać sia, ale też nic, tylko młodsza baba, takoż chmurna, i nieżyczliwa, mówi w końcu: — Kto mądry, wyrozumie. On od dwóch lat — nie, dłużej — w polskich oddziałach. Zamiast żarcia — Polska, zamiast spania — Polska, zawsze Polska, Polska. Takoż, kiedy liszaje, tyfus i gnilec na bagnach, kiedy kontuzja i rany po bitwie — dla niej, dla rodzonej. A wy przyszli zdrowe, syte — i co? Polska tylko wasza i dla was, czy jak? A do tego, skąd wy przyszli? Gdzie byli, kiedy jego szkopy i rezuny tropili jak zwierza po lasach, po bagnach i mszarach? I czyjaż to krew wsiąkła w te bołota, w te polany puszczańskie, wasza czy jego żołnierzy ? 15 Słuchali my, nie można było tego nie słuchać. Mnie przypomniał sia w tu poru porucznik Rutka, kiedy w Szpitalu przed samą śmiercią mówił, żeb my nie zapomnieli, że to ma być Polska, Polska. Nu i całkiem zbiła mnie ta mowa z tołku. Dobrze, że Decz-ko pomyślunek ma kudy lepszy, człek on rozważny, mądry. I mówi do Zuba: — Tylko spakojno, Kostek, spakojno! — A potem do tych bab: — Nu, my jego wyrozumieć możem, czemu nie? Sami ludzie tutejsze, w wojnę daleko stąd pognane. Żal tylko, że jednego nie zdążylim wbić do jego durnej głowy: my polskie żołnierze, jak i on. I rany nam nie nowina. Takoż za nią wojujem, znaczy sia, za Polskę. Powiedział to i zaraz do nas: — Chodu, chłopaki. Więcej ani słowa. A ona całkiem straciła sia, idzie razem z nami do wyjścia i powtarza w kółko, w kółko: — Znaczy, wy jemu nic? I nam nic? Znaczy, wy naprawdę swoi? A? Swoi? Ale na to nikt jej nie odpowiedział, wyszli my z chałupy i żaden nawet głowy z ciekawości nie odwrócił: Co z nią? Dalej stoi na progu? Tylko Kostek już na tropince leśnej zaklął piętrowo, ale po polsku, jak przykazywał szef, splunął i zamruczał: — Familia! Familia jemu na zawadzie! Choroba! Znaczy tak. A wiesz pan, dziwnie w życiu bywa. Tego chłopaka spotkał ja niedługo potem jeszcze raz, jakoś pod koniec czerwca. I cóż okazało sia? Serce jemu wtedy z zapiekłej żłoby nie pękłszy i razem z tymi akowcami, co z niemieckiego okrążenia wyszli, do dywizji wojować przyszedł. Stali oni obozem całkiem osobno, z nami gadali mało i spotkał ja jego dopiero za jakiś czas, do tego w lesie. To było tak. Uzupełnienie przychodziło i przychodziło. Nam, Sybirakom, robiło sia w pułku coraz ciaśniej, trudniej. Nu, nic. Byle ruszył front, byle na zachód za szkopem lecieć, bić jego a bić. Choćby pospołu z tym durnym uzupełnieniem. I jednego dnia patrzę: kto przybył do naszej kompanii? Młody Popławski, ten sam Bronek, którego ja rok przedtem na sybirskim stepie żegnał. On też ucieszył sia, jasną głową 16 kiwa, poznał, a jakże, i rad, że choć jednego znajomka tutaj ma, bo dostał powołanie do Krasnej Armii, ale widać namyśliwszy sia, tutaj jego przysłali. On to rozumie, ale nie wszystkie jego rozumieją, toż on po polsku tyle umie, co nic. Wziął ja tego Bronka-Sybiraka i, zagadawszy sia, zaciągnął głęboko w las. Po drodze wleźli my na tamtego w oficerkach z dawnego partyzanckiego oddziału. Ostatni raz widział ja jego, kiedy przez okno brał nogi za pas, znaczy, jak najdalej chciał być od kościuszkowców. To co będzie teraz? Ale nie było nic, udał, że nie poznaje, i choć ścieżynka była wąska, przeszedł mimo, nawet oczu nie podniósł. Niby mocno zamyśliwszy sia. Hardy taki, nu, my chłopaki takoż harde. Przeszli mimo, jakby jego nigdy w życiu nie widzieli. Znaczy ja, bo Bronisław tego partyzanta naprawdę pierwszy raz w tu poru zobaczył. Idziem, idziem, Popławski mnie o swojej matce, o siostrze opowiada i zaszli my daleko, dalej, jak pozwolono było iść- Aż tu naprzeciw nas z lasu wychodzi baba, nie mołodycia, ale i nie starucha, i wielgachną gałąź wiśniami oblepioną w ręku trzyma. Prawie drzewo całe, nie gałąź. Zrównali my sia z nią, a ona jak nie zacznie wyrzekać, zawodzić! Mówi, że tamte z bandy nad ranem do chałupy przyszli, szukali jej chłopa, nie znaleźli, ale nie poszli, zanim krowy nie wywlekli, drzew wiśniowych nie połamali. Jedno, z gałęzi obłupawszy, zabrali ze sobą, a drugie ostawili takie rozdarte i ona teraz tę połowę drzewka targa, pokazać chce wojsku swoją krzywdę, poskarżyć sia, o opiekę prosić. Gada tak, wierzchem ręki oczy ociera, tym czerwonym od wisien drzewkiem wymachuje, jakby chorągiew niosła, a nie wielgachną gałąź. I naraz jakby ją zamurowało. Ucichła, oczy w słup, a potem łomot tym swoim sztandarem o ziem i chodu, ale nie w las z powrotem poleciała, tylko w stronę naszego obozu. Prędko, prędko, ręce rozłożywszy, jakby ratunku wołała. Bronek aż zagwizdał, tak zadziwił sia, ale ja już wiedział, czemu poleciała do naszych, a nie do domu: na tropince stali przed nami, cichcem z lasu wylazłszy, dwa chłopy, pewnie te, co jej starego szukali. Nu, popatrz pan, aż tak daleko za babą zapędzili sia, tuż-tuż pod nos naszego zwiadu. Stoim, na siebie patrzym. A między nami leży na ścieżce 17 ta czerwono cętkowana gałąź. Jeden z nich mówi, widać na wszelki wypadek, bo przecie dobrze wie, kto my: — Kłyczka? Znaczy — podaj hasło. My nic. To on głową zuchowato potrząsa, podchodzi do gałęzi, pochyla sia i cap za zielony czub. Do siebie, znaczy, gałąź ciągnie. Nu, nas dwóch, ich dwóch, ale ile par bandyckich oczu patrzy przez gąszcz na to, co dzieje sia pośrodku puszczańskiej ścieżki? Czort jeden wie. Stało być, ja stchórzył," nie stanę łgać, czekam, co dalej będzie. Przyjdzie sia bić, nu i dobra, a nie trzeba, to po co głowę nadstawiać? Dla głupiej wiśni? Ale Bronek młody, okrutnie prędki, zanim pomyśli, już coś powie, już coś zrobi. Nu, to ruszył do tej gałęzi i przykazuje: — Broś! Broś, eto nasze. A tamten ani odpowie, ani nawet ramieniem ruszy, nic, prosto jakby komar jemu brzęknął nad uchem. Nu, to Bronek za obłupany z kory drugi koniec chwycił i ciągnie do siebie, i stoją tak, milczą, wilkiem na siebie patrzą, przepierają sia, mocują, a czerwone wisienki chyboczą sia, między liśćmi huśtają. Byłoby pewnie po nas, bo tamten drugi zaczął w stronę koleżki iść, on uzbrojony, a my nie, trzebaż nam było, cholera, rozkaz złamawszy, za obóz tak daleko wyjść, kiedy naraz posłyszeli my za plecami gwizd i głos ostry, chyba na parę klikowiszcz niosący sia: — Do mnie! Okrążać i żywcem brać! Aż podrzuciło mnie, patrzę, a od strony obozu biegnie i strzela ten w oficerkach, co to z familii Zuba niedawno naśmiewał sia. Bandziory takoż jego zobaczyli, jednemu ramię zwisło, drugi gałąź rzucił, miotnęli sia w las. Stamtąd buchnęli dwa strzały, niecelne, a potem już tylko kołysali sia za nimi krzaki, tylko słychać było ich biegnących: łomot, łomot, tu, tu, tu, tu, tu... Bronek ucieszył sia, ulżyło widać i jemu, choć taki za-dziorny, bo roześmiał sia szeroko, i mówi, jak zawsze po rusku, że dziękujem za pomoc, przydała sia, a jakże, prosim pięknie do stołu, razem będziem ostatnie tegoroczne wiśnie jeść. I wbija gałąź w ziemię, do obrywania owocu zaprasza. Tamtego jakby zamurowało. Patrzy na mnie, na Bron- 18 ka, szuka oczami orzełków na połówkach, szuka, znalazł, znowu patrzy, nic widać nie rozumie, myśli, myśli, aż coraz chmurniejszy robi sia, coraz bardziej obcy. I znowu jak wtedy pyta: — Nazwisko? A że naszywki miał, owszem, znaczy on sierżant* a Bronek szeregowiec, i to świeżo z poboru, to wyprężył sia i szczeka: — Bronisław Popławski. Pierwyj połk... Nie skończył, biedniażka, bo tamten poderwał sia i jak nie trzaśnie jego w mordę, aż chłopak do tyłu poleciał, na trawę. Nu, mnie złość sparła. Podchodzę do tamtego i mówię przez zęby: — Odstań ty od niego. Po rusku gada, bo po polsku jeszcze nie nauczony. I tyle. — Polak? — Wiadomo, Polak. — Niby skąd? — Z Sybiru. Powstańca wnuk. Abo i prawnuk. — Jeszcze z tamtejszych? Z posielenia? — Jakbyś zgadł. — Łżesz. — Sam ja był w tej jego Bieriezowce. To polska wieś. Powstańcza. Brzozowo. Tamten stoi, usta zagryza, znowuż myśli. W tu poru Bronek pozbierał sia i idzie prosto na niego, z zaciśniętymi kułakami do przodu idzie, czut'-czut' pochylony. A tamten czujny jak leśny zwierz, cofnąwszy sia gałąź w mig chwycił, zasłonił sia nią i mówi: — Nu, nie źlij sia! Nu, daruj, brachu. Razem mieli my te ostatnie wiśnie jeść. To jedzmy. Bronek stanął, na mnie patrzy, co robić — nie wie. Na szarżę rzucić sia -— strach, a do tego tuż przed jego nosem dojrzałe wiśnie huśtają sia, prosto w usta włażą. Widzę jego niechęć do tamtego i do wiśni okrutną chęć, jaż nie głupi, swój rozum mam. Nu, to podchodzę, wyjmuję tamtemu drzewko z ręki, wbijam z powrotem w ziemię, jak Bronek sobie zażyczył, i pierwsze wiśnie z brzegu do gęby pcham, pestki wypluwam, chwalę. — Uch, ależ słodkie! Uch, ależ soku w nich przepaść! 19 Na to tamten roześmiał sia, a zaraz za nim, głupio jakoś, ale zarechotał Bronek i łaps za jedną wisienkę, drugą, trzecią. Nu i stali my tak minut z dziesięć, obrywali, ssali, pogryzali, żuli, pestki lecieli na ścieżkę, na mech, nikt nic nie gadał, każdy jadł, wiśniowy sok do gardła wlewał. Aż zostali same liście i wtedy tamten, rękę o gałąź obtarłszy, mówi, że cześć pieśni, wiśnie już wyszli, ale chybaż znajomość została. Na koniec pyta: — Znaczy, twój pradziad powstaniec z sześćdziesiątego trzeciego? Też Popławski? — I też Bronisław — mówi Bronek. — No, dobra. Ja jestem Szpak. Nie powiedzieli sobie więcej nic. Szpak poszedł dwa kroki ścieżynką przed siebie, ale zaraz zawrócił i razem już poszli my do obozu. Nu tak, właśnie tak, a po drodze on wypytywał sia, o wszystko wypytywał. Bronka o jego bliskich, a mnie o to, jak ja do tego sybirskiego Brzozowa trafił. Na koniec zmówili sia my nikomu o tej istorii nie wspominać. Co zjedli, to nasze, a że wypuścili rezunów z rąk, to ich zysk, trudno, na wojnie bywa różnie. Im dali rozkaz „proczysaty lis", a my skończyli akurat wczoraj przeczesywać nasz kawałek lasu. I zdobyli wiśnie. A oni — nic. Dobra. Pytał i ja jego, skąd do dywizji trafił? On na to, że świeżo z okrążenia wyszedłszy, choć te lasy zna jak własne, nie ma tu już czego szukać. Prosto wstręt do nich czuje i teraz w polu chce bić Germańca. Zdziwił sia ja: wstręt do lasu? Może to być? On mówi, że tak, a to z tej przyczyny, że wycierpiał w nim za dużo, ponad ludzką miarę. I opowiedział istorię swojego przedzierania sia przez pierścień okrążenia. Przebijali sia oni i zaraz cofali po każdym nieudanym przebiciu. Już myśleli — wyjdą, a tu nie, znowu las, znowu szumią nad głowami drzewa, rannych układać trzeba na mchu, na ja-godnikach. Na krótko, bo świtem obława od nowa zaczyna czesać las, wpędza partyzantów na bołota, na uroczyska. Nu, przebijać sia już nie ma komu, została ich garstka, amunicji brak. Teraz każdy szuka tylko schronienia a to na bagnach, a to w krzakach, w koronach drzew. Ten Szpak przesiedział najpierw cały dzień po szyję w trzęsawisku. Twarz, choć boło-tem umazaną, komary pogryźli jemu do krwi, chciało sia pić, 20 a wokoło tylko brudna maź, pełna robactwa. Pijawki dokuczali okrutnie, żarli nogi, ręce, a najwięcej brzuch. W końcu szarówką wylazł z bołota, wytarzał w paprociach. A tu znowu strzały. Poderwał sia on i, choć całkiem osłabły, wlazł na wysokie drzewo. Dobrze zrobił, bo tamtych, co zostali w trzęsawisku, wessało ono, zadusiło na śmierć. Nu, siedział tak na czubie drzewa noc i dzień, przywiązawszy sia do pnia pasem. Niemcy z wilczurami przechodzili pod tym drzewem raz i drugi, gęsto ostrzeliwali krzaki w dole i gałęzie, ale jego tylko drasnęła kula. Dwa dni nie jadł, nie pił, nie mógł zasnąć. Ale nic, przetrzymał. Tylko straszno było patrzeć, jak koło niego partyzanty w końcu obsuwali sia, prosto spadali, jedne w grząską topiel i było po nich, a drugie szkopom pod nogi, na roz-żarte pyski ichnich psów. Rannych tamte na miejscu dobili, inszych powlekli ze sobą. Nareszcie ucichło, a on przeczekał jeszcze jeden dzień, bez jadła i picia, samym strachem do sytości nażarty, i taki na swoim postawił: nocą z okrążenia wyszedł. Akurat dochodził do sił w swojej chałupie, kiedy my przyszli i rozpytywać jego stali. Nu, wtedy zwiał, bo berlin-gowcom nie dowierzał, ale potem... Bić sia chce dalej, ot co, pomścić tych, co jak liście pospadali na ziemię tam, na uroczysku. Na las i tak patrzeć nie może. Teraz wiem, z jakiej przyczyny. Powiedział swoje i szli my już dalej bez słowa. Szpak pożegnał sia przed obozem i skręcił w bok, do swojego oddziału, a my też poleźli do swoich. Popławski udawał, że istorią tamtego nie przejął sia nic a nic, i mruczał, że od tego są szpaki, żeby wiśnie dojrzałe dziobali, żarli, to tak, a wcale nie od tego, żeby ni stąd, ni zowąd na uczciwych ludzi porywać sia i krzywdę im robić. Bo choć sam wiśniami nażarty i dwa razy przeproszony, krzywdę swoją czuł i długo jeszcze wspominał, że bez przyczyny w mordę dostał. Znaczy tak. W lipcu ruszył front i poszedł ja razem z pułkiem na zachód. Jak trzeba było — strzelał i strzelał, całą złość, cały gniew w to strzelanie włożywszy. Pokarać chciał Germańca za spalonych w chałupach, za żyjących w okrutnej biedzie po piwnicach pospołu z psami, za tych, co ziemianki sobie na pogorzeli pobudowawszy, nas doczekali i wyszli z ciemnych nor z oczami w ropie, za młodego Zuba, nie mającego już ojco- 21 wego chutoru ani własnego miejsca na świecie, gdzie by jego matka starucha, zza Uralu wróciwszy, warzyła synkowi uchę gorącą, gęstą, smakowitą. A głównie za moją własną krzywdę, za żonkę rozumu zbytą i za oba nasze dzieciaczki pomarno-wane, uch, jak okrutnie pomarnowane. Wojował ja dobrze, ale sam nie był dobry ani dla inszych wyrozumiały. Schodził mnie każdy z drogi, ale takoż pomagał, kto tylko mógł. W tu poru gadać ja stał sam ze sobą, urągać samemu sobie. To jak? Myślał ty, durny, ża nad twoim jeziorem, choć cały świat w ogniu, wszystko będzie jak dawniej ? Życie spokojne, ciche, tylko łozami szumiące? Że wszystko zawsze będzie po twojemu? Boże broń, niehor'ko? Nu, to bij teraz wroga, brodź w jego krwi. Myślał ty, durny, że w twoim chutorze zawsze miejsce dla ciebie znajdzie sia za stołem, ot, znaczy, siądziesz sobie i uchę zjesz, rozwaliwszy sia na ławie? Nu, to teraz wal z moździerza, niech giną czorty przeklęte. Myślał ty głupio, Drozd, cholernyż, cholernyż ten świat, to choć teraz bądź mądry, nie przepuszczaj wrogom, sam zabić sia nie daj. I zęby zaciskaj mocno, nie skarż sia, nie mów nic, myśleć będziesz później. Teraz walcz, bij, walcz, bij, nie daj sia, gwiżdż na wszystko, jak Kostek Zub, jak Kostek, a nie jak Kostia, ty — Szymon, nie żaden Symon, ty — Szymon . Drozd, żołnierz prący naprzód, naprzód, na zapad, toż widzi ciebie z nieba sam Kościuszko, że nieżywy— to nic, za to gieroj. I nie próbuj wyć, durny, po wilczemu, po poleszucku, choć strach, jak nieraz chce sia tobie wyć. I amen, jak kończy każde pouczenie nasz kapelan. Amen! Jak my szli, jakim bojowym szlakiem? A po co o tym? Toż każdy wie, jak w tu poru było, którędy droga wypadła pierwszemu pułkowi piechoty. Coś zapomnę, przekręcę, a pan zaraz z istoryczką wyskoczysz, że istoria mówi nie tak. Ciekawe, co ja czuł i co insze czuli, bo o tym istoria cicho, sza, ani pary z gęby. Ale o drodze? Boże ty mój, toż każdemu dzieciakowi w szkole do łba wbijają, że najpierw byli Turzyska, a później Chełm i Lublin. Jak ja przechodził przez Bug? Jest o co dopytywać sia! Nu, zwyczajnie, po pontonowym moście. Aha, przedtem jeszcze zapomniał ja rzecz ważną powiedzieć. Na całym szlaku, wszędzie, którędy my szli, gdzie stawali na postoje i wbijali w ziemię 22 drogowskazy, napis na nich był zawsze ten sam: „Warszawa". Pierwszy taki siup zobaczył ja na Warszawskim szosse i w tu poru jakby coś trzasnęło w pierś, odrzuciło do tyłu. To niby już? Na drodze my do bywszej granicy, do domu? Nu, pod tymi literkami było strach jak dużo kilometrów, po mojemu chyba za dużo, a jaż nie głupi, swój rozum mam. I tak myślał każdy, napis „Warszawa" pierwszy raz w środku ruskich pustaci zobaczywszy. Ale potem takich drogowskazów było więcej i więcej, a kilometrów pod napisami mniej. Bożeż ty mój, to zaraz będzie Warszawa? A przed nią, jeszcze przed Bugiem, ono samo, najpiękniejsze w świecie — rieczyszcze? Ale, jak pan wiesz, do niego ja wtedy nie doszedł, przyszło sia tylko na przepustce do Horynia doskoczyć. Do domu, który i naprawdę był, i w myślach byl, dopóki jego całkiem nie stało. Ja znowuż swoje, a pan wiedzieć chce, co zdarzyło sia potem. Znaczy, ruszyli my do przodu i była teraz ta Warszawa kudy bliższa, ale przed nią, nu tak, mus przejść po tym pontonowym moście przez Bug. Że to była granica, nowa granica? jak pan to wiesz, jaki tołk powtarzać? A do reszty w tu poru była to dla mnie tylko woda leniwie płynąca, piasek na brzegach i wąski most, na któren wchodziło sia czwórkami z szerokiego rozjeżdżonego gościńca. Rzeka jak rzeka. Niby tokowali • „święte", że za nią będzie już Polska, nowa Polska. Nu, do-puścim. Ale jaka? Spodoba sia ona naszemu bratu, żołnierzo-wi-tułaczowi? A jej spodoba sia ta nasza kościuszkowska dywizja z orzełkami bez korony na rogatywkach, z kupą oficerów, które nie zawsze zadowolnione, kiedy ranne wstają zorze, a takoż nie za bardzo chwalą wszystkie nasze dzienne sprawy ? Z co drugim sierżantem i starszyną sławno bijącym sia, nu tak, ależ mówiącym „wot" i „ladno"? : Że co? Że ja sam mówię „a"? Że to tak samo nie po polsku jak „wot"? Nu, panoczku, Drozd nie obiecywał uczonej mowy trzymać, z niego rybak puszczański, prosty żołnierz. Pan pytasz, on odpowiada. Ale kto tłukł Germańca, za przeproszeniem, pan cz}7 ja? Kto desanty z luftwafy do niewoli brał? A? Kto pod Lenino z moździerza bił a bił, rannych z pola walki wynosił? Znaczy, to moje „a" polskie jest, poniektórym kościuszkowcom przypisane, ot co. Czego ja, choć zły, uśmiech- 23 f nął sia? Bo, wiesz pan, na końcu chciał powiedzieć „wot" i nie powiedział. Zabawno, a? Znaczy sia, był Bug. Pan, słowo daję, zawsze z tołku zbije, w głowie kaszę zrobiwszy. Jak dalej prawdziwe istorie opowiadać? Nu, niech chociaż papierosku znowu zakurzę, myśli pozbieram. Dobra. Chcesz pan wiedzieć, jak my szli przez ten isto-ryczny most? Nu, okrutnie chwiejący sia on był, za ciasny. Ale szli my dowolnym krokiem, stukali brudnymi buciorami, każda kompania zakurzona, zmordowana, ale fajno idąca, a to wszystko dlatego, że zaraz za mostem stało koło pocztu sztandarowego całe dowództwo dywizji, patrzyło na idące kolumny, salutowało, a jakże, orkiestra rżnęła marsza, a jakże, sztandar pochylał sia przed nami, a warta przy nim prezentowała broń. Nie powiem, szumne było to przeprawianie sia na drugą stronę Bugu. Nu, tak. Potem poszli my do Chełma, a stamtąd prosto na Lublin. Czy witali nas ludzie po wioskach i miasteczkach? Różnie bywało. Często śmiali sia, płakali, wciskali chłopakom! do rąk kto papieroski, kto kubek mleka, kto butelkę czy musz-| tardówkę siwuchy, po ichniemu — bimbru. Nu, rozkiśli wtedyj oni, rozkiśli my, coś tak i dusiło w gardle, popłakiwali nie-| które. Widział ja takoż, wcale nie łżę, róże na czołgach, pierwszy raz w życiu widział te wyśpiewywane przez nas pęki białych1 róż, widział chłopskie ramiona wyrzucane w górę i babskie łapy na żołnierskich szyjach, na przepoconych plecach. I choć) ciągle marsz, marsz, zmęczenie i pot, pogorzeliska na szlaku niemieckiego odwrotu, a takoż wzdęte trupy końskie w ro-j wach, wplątywała sia w to wszystko radość witania. Ot, choćby w Chełmie. Jeszcze gorąco po szturmie, po pożarach, jeszcze okna bez szyb, czasem dyktą zabite na głucho, a już w naszych rękach kwiaty polne abo z ogródków nie całkiem rozgniecionych przez czołgi. Ludzie biegli do nas ze wszystkich stron, krzyczeli: „Nasi!", „Nasi!", a dzieciaki pobok kolumny szli, przed kolumną i za nią, wybijali krok, salutowali, ktoś machał biało-czerwoną chorągiewką, ktoś stawał koło regulirowszczy-cy i razem z nią, bywało, stoi, przepuszcza nas, oczami myszkuje po szeregach, a nuż swojaka odnajdzie? Nu, miękko robiło sk wtedy każdemu koło serca. Nawet Żmudny nie wydziwiali 24 nie kwakał, a nasz sielecki starszyna powtarzał w kółko: „Nu 1 pozdrawiają! Sławno pozdrawiają, wot!" Znaczy tak. Nasze chłopaki na pierwszych postojach za Bugiem zachodzili we wsiach do chałup, niby o gorącą wodę do mycia odparzonych nóg proszący, ale naprawdę ot tak, byle popatrzeć na tamte chałupy, już na pewno polskie, i na polskie baby, byle powiedzieć do gospodyni, po tylu latach pierwszy raz, to słowieczko: matko. — Przydałoby sia, matko, wiadro ciepłej wody. — Nie dalibyście, matko, mleka? Choć kwaterkę, ale ciepłego, prosto od krowy? — Abo skibkę chleba, wypieczonego, złocistego, takiego, jaki piekli wy, matko, przed wojną? — Dalibyście choć posiedzieć, matko, na ławie. Abo przy piecu. Gadali różnie, każdy inaczej, ale w tu poru każdemu rozchodziło sia o to samo: żeby omaścić sobie gębę tym świątecznym, dawno zapomnianym słowem: matko, matko, matko... I to wszystko? Nu, nie. Chłopy dopytywali sia ich o to, o owo, dopuszczali moczących nogi do rady. Znaczy jak? Będą przydzielać pańską ziemię, majątki na części łupać? Dadzą takoż folwarcznym, czy też dawać im nie opłaci sia, toż oni na swoim pracować nie przywykłszy? Czekać na sprawiedliwy podział czy samemu sprawiedliwość czynić? Gospodarzom takoż ziemi dokładać czy Boże broń? Nu, a z Bogiem jak? Toż Matka Boska nie pozwoli kościołów zamykać, proboszczów głodem morzyć. Trudno, nie wyrzekną sia oni świętej wiary, będą jej bronić, inaczej ta ziemia pogańska stanie, od Boga przeklęta, rodząca byle co i byle jak. Znaczy tak. Ucieszyli sia, że w dywizji jest kapelan, poweseleli. I znowu zaczęli gadać o podziale ziemi. Mnie przypomnieli sia te lata, kiedy w Morocznem zaraz po wrześniu dzielili łuhy, łupili gajówkę, a ja sam wytaskiwał z niej krzesełeczko całe złocone, tylko z siedzeniem we fiałki. Bożeż ty mój, znaczy i tu chłopy swojego doczekali sia, nu dobrze, byle nie pobili sia przy dzieleniu, bo to znowuż — źle. Ale oni nie kłócili sia jeszcze, czekali, co będzie naprawdę, a nie w manifeście, znaczy w obiecywaniu. Nu, niepewność ich żarła, po co mnie panu łgać? 2 Babie lato 25 -— Ludowa władza jeszcze młoda, czy radę sobie da? — Przyrzekali reformę takoż przed wojną i co? — Nu, nie wyszło. — A teraz na pewno — będzie? — Toż napisali. — E, napisać łatwo, a zrobić — strach jak trudno. Tak gadali, a nasze żołnierze, nogi moczący, potakiwali abo nie,grunt,że im było ciepło i czysto. A nadzieja? Wiadomo, tak samo ich mogą oszukać, jak i tych chłopów. Znaczy, los wypadł wszystkim jednaki i lepiej choć trochę jemu zawierzyć, nadziei całkiem nie zbyć, bo bez tego jak żyć? Tak też i mówili, radzili wierzyć w sprawiedliwość, za długo nie czeioć, brać, co już można brać, byle nie na siłę, nie przez krew. Bo tej wylało sia już za dużo, leli ją, czerwoną, na zieleń mszaiów i szkopy, i ukraińskie bandy. Jakoż teraz robić to samo, swoją krew przelewać? Nu i jakoś dogadywali sia. — Dobrze radzisz, synku — mówili baby. — Ciepła twoja chałupa, matko. Ciepła woda gojąca nogi w pęcherzach — mówili nasze chłopaki. Czy wszystkie tak? Aha, już wiem, o co pan dopytujesz sia, oczami w bok koszący. Nu, nie zełżę, tak bywało z prostymi ludźmi po wioskach. Oniż nic stracić nie mogli, a tylko wszystko dostać, zażyć na nowo. Ale byli tam jeszcze i takie, co tracili. Wszystko tracili: ziemię, dobro nażyte, dawniejsze zasługi, stopnie, gwiazdki, takoż różności wszelakie: służbę, znaczenie i nadzieję na przyszłe, własne rządy. Nu, z takimi, co po miastach siedzieli, spod oka, milczkiem patrzyli na przechodzące ulicami kolumny abo szeptali po bramach, nie przyszło sia nam, Sybirakom, spotykać i me zdarzyło sia gadać po drodze. Toż my dla nich obce, prawie Ruskie. Ale nie powiem, wiedzieli my to i owo, bo chłopaki z tutejszego uzupełnienia, a takoż te z partyzantki, mówili, że nie wszystko znowuż takie cacy-cacy, właśnie tak dziwnie oni mówili. Są tu ludzie nam nie ufające, niewierne Tomasze, mówili, choć na własne uszy każdy słyszał komunikat, że wyzwolili my dwieście okolicznych wsi i Chełm — ważny węzeł kolejowy. Mało, a? Nu, ale tamte gadali, że nie w tym rzecz, wyzwolić my musieli, żeby do Berlina z Ruskimi dojść, toż ptaszka nikt od Buga do granicy germańskiej nie przeleci, znaczy, szli tędy musowo, nie 26 z żadnej dobroci serca, prosto było nam po drodze. Nie wyzwalać — nie było można. Gadanie jak gadanie. Słyszał ja podobne kiedyś. Córka z matką pokłóciwszy sia, bo jej iść za mąż za miłego nie dawali, mówiła, że cóż jej mać wymawia, że w bólach ją porodziła, że prawo do niej ma, kiedy ona na świat nie prosiła sia i teraz o życie-wcale nie stoi. Mówisz pan, żeby tyle nie filozofować, prosto opowiadać, co i jak. Nu, jak prosto, to powiem ja panu, że nieprosty był tamten czas i na siłu jego prostym drutem od Buga do Berlina — i to wysoko nad ziemią, żeby łudzi nie dotknąć — nie przeciągniesz. Chciał pan słuchać, jakie witania byli w dzień, nu, to posłuchaj takoż, jak szumieli nocami nasze chłopaki, jak spierali sia, przekonywali, jak nadsłuchiwali, bo ledwie zmrok zapadnie, ledwo na ulicach wsi i miast robi sia pusto, zaraz wybuchają strzały. Tam żołnierza postrzelili, a gdzie indziej leży milicjant z opaską na ręku, bez broni, za to cały we krwi. Wiadomo już, że za tymi na głucho zabitymi oknami siedzą różne takie, naradzają sia. I to im nie po myśli, i tamto, toż oni tu byli cały czas, oni z Germańcem wojowali, zrywali tory, wysadzali wojskowe transporty, a teraz nieważne wszystko, nie gospodarze oni na swojej ziemi, tylko kto, kto, kto? Toż te kościuszkowcy niewierzące, obce, tyle lat tu r;e byli, nie męczyli sia razem z nimi, nie ucierpieli od szwabów, to jakież mogą mieć rozeznanie? Nu, jakie? Znaczy tak. W samym Lublinie byli my krótko i widzieli zwały pomordowanych na tamecznym Zamku. Ale najgorsze okazało sia to, do czego my z Sybiru nie szli, o czym wiedzieli tyle co nic i nie myśleli wcale, nigdy, bo nawet wyobrazić sobie tego nikt nie mógł. Najgorszy okazał sia pierwszy obóz wyzwolony na polskiej ziemi, a oglądali my jego — przypadkiem abo nie— razem z kolumną niemieckich jeńców. Ruskie pognali tysiące plennych i kazali patrzeć, co wyczyniali hitlerowskie kąty na Majdanku. W tu poru w piecach, na rusztach, leżeli jeszcze nie dopalone trupy, a pieców naliczyli my pięć. Pod rusztami zwęglone kawałki kości i popiół, dużo popiołu. Eses-many kazali rozsypywać jego po zagonach, a potem sadzili na tej ziemi buraki, brukiew i kartofle. Ten popiół mocno śmierdział, a jak padał deszcz, robił sia podobnież nie szary, a rudy, nu, jakby krwawy. Trupów ludzi umarłych z głodu abo za- 27 strzelonych Niemcy już nie palili, szkoda było zachodu, prosto zrzucali ich z wywrotek do rowów, jak popadło: bokiem, do góry nogami abo posczepianych razem. To wiem, bo łaziło z nami dwóch takich, co przeżyli obóz. Ledwo szli, podpierali my ich, wlekli między sobą. Jeden więzień był stary, drugi młody, a każdy prosił: — Nie tak prędko. Wolniej, wolniej. Ale nie chcieli od nas odejść, widać musieli wszystko z siebie wyrzucić i w kółko opowiadać, opowiadać, opowiadać. — Tak było. Właśnie tak. I my to przeżyli. Właśnie my. Nu, słuchali my ich szeptów, pokrzykiwań, jęków: patrzcie, uważnie patrzcie. W tym baraku buty upchane od ziemi aż do drewnianego stropu. Prawie nowe i stare, powykrzywiane, bucioiy wielkie i babskie pantofelki, a takoż góra buciczków maluchów i trochę starszych dzieci, buciczków żółtych, niebieskich, białych. Ciepłe pantofle i sandałki, butki sznurowane i wiązane na tasiemki, kaloszki i czerwone gumiaki. Patrzył ja na to jak ogłupiały i, choć było straszno, choć wiedział ja już, że to buty po spalonych i zagazowanych, jedna tylko myśl tłukła sia mnie po głowie: „Znaczy, bywali czerwone gumiaki. A moja Paraska, biedniażka, miała tylko czarne, brzydkie". Nu, źle. Tymczasem więźniowie powtarzali swoje w kółko: patrzcie, tu baraki z kocami, tu z czapkami i szalikami, a tu patrzcie, ile leży walizek. Szli my przez te baraki z płaszczami, swetrami, z rozmaitą odzieżą, przez baraki pełne lusterek, grzebieni, szczoteczek do zębów, skrzyń z wyrwanymi zębami, z tym wszystkim, co kiedyś było w ludziach, na ludziach abo kupowane dla nich, szli między rzędami trupów chudych i tak obsuszonych, że nawet nie cuchnących, szli w smrodzie nie uprzątniętych pieców i komór gazowych, a każdemu zbierało sia na mdłości. I jak raz w tu poru w wąskim przejściu między drutami spotkali sia my nos w nos z tamtymi. Jeńce germańskie mieli twarze zielone i odwracali oczy od pomordowanych, a takoż od tych rzeczy, co zostali po tamtych, ale z tej przyczyny musieli patrzeć na nas. I widać zobaczyli tyle rozpaczy, gniewu i nienawiści w oczach chłopaków, że pierwsze szeregi zaczęli cofać sia, cofać, a że przejście było wąskie, zrobił sia zaraz zator. Jedne pchali drugich, te nie mogli widać ustać na nogach i stali padać do tyłu, zakotłowało sia w szeregach, ktoś 28 zaklął, ktoś zawrzasnął. I wiesz pan, co było najokropniejsze? Że ten starszy więzień, co ledwie nogami powłóczył, naraz wyprostował sia i krzyknął piskliwie, bardzo głośno: — Ruhe! Ruhe! Ruhe! A potem zaczął... Nie, nie płakać, tylko śmiać sia, zanosić od śmiechu. Bryzgał śliną, prychał, kaszlał i chichotał, chichotał... Germańce osłupieli, zacichli. Nu, stoją. Nu, patrzą. A on jak nie poderwie sia, jak nie zacznie kuśtykać w ich stronę, jeszcze śmiejący sia, ale już z chudą, trupią ręką podniesioną do góry, a w niej trzyrna zerwany z ramion pasiak. Idzie i tą więzienną kurtką macha, potrząsa, powiewa, jakby flagę niósł. Mówi pan — tamtejszy chorąży? Więzień ostatni? Chyba tak właśnie było. Ludzie stali, milczeli, a ja myślał: dojdzie i co? Cofną sia oni i jedne drugich podepczą, tył podając? Ale nie. Rozstąpili sia tylko, przycisnęli do drutów tak mocno, że chy-baż pokłuli ich te obozowe zasieki, a on zaczął iść środkiem, środkiem, jak kolebie sia czółno, kiedy płynie między grzbietami fal. Nu, niedaleko dopłynął. Naraz potknął sia, zachwiał i upadł, twarzą poleciawszy na ten swój pasiak. Podbiegli my, dźwignęli jego i na rękach ponieśli ostrożnie, bez słowa. Jeszcze żył, choć rzęził i charczał. Tamte odwrócili sia i zaczęli odchodzić, najpierw wolno i w porządku, a potem coraz prędzej, coraz prędzej. Byle jak. Nigdy jeszcze nie cofało sia przed jedną naszą kompanią tyle setek Germańców. Daj pan zakurzyć, zatkało mnie, jak wtedy. Znaczy, taki był obóz śmierci pod Lublinem. A w mieście jakie ludzie? Myślisz pan — ludzie żywe? Nu, odpowiedź na to nieprosta. Kiedy nasze chłopaki na przepustkach stali łazić po straganach i sklepach, po krewniakach i znajomkach, okazało sia, że tamte ludzie myśleli różnie, gadali rozmaicie. I pytali sia. Kogo? Nu, nas. Bez końca pytali, pytali. Co wiemy stamtąd przyszedłszy? Czy nie zrobią tu jeszcze jednej republiki sowieckiej, pytali, czy burmistrze i sołtysy będą z naszych? A właść czyja, pytali, tutejszych i berlingowców, znaczy sia wspólna? Bo wasze oficery, mówili, choć polskie mundury noszą, dziwne jakieś, języka polskiego nie znają, ani chybi przebierance, czudaki. Cóż my? Mówili im, że kraj będzie nasz, właść nasza, granica na Odrze. A Bug? — pytali. A tereny za dawną granicą? 29 I tu było strach jak ciężko, aż Żmudny w końcu zaczął kwakać, że doczekali sia my. Pochwał doczekali. Za zaprzańców nas mają, co takiego wielgachnego szmatu ziemi zrzekli sia z dobra woli, kwa, kwa, przez „świętych" tej gadki nauczone, że to istoryczna konieczność, jaka tam istoryczna, kwa, kwa? Znów Pęk mówił, że jak kto sam chce być wolny, musi takoż zgodzić sia na wolność cudzą, ale to gadanie ludziom nie całkiem było do smaku. W tu pora Wasyluk mnie na myśl przychodził i jego samostijna, która z germańską pomocą nie narodziła sia, a on sam pewnie znowu w tiurmie siedzi. Bo widać taki jemu wypadł los: więzienny. Nu, dobra, pomylił sia on, przy swoim uparł i przegrał. A my co? Nie uparłszy sia, na pewno wygramy? Kto za nami? Kto tutaj przyzna sia do nas? Możem przysięgać pytającym, że tylko po naszej stronie prawda? To wszystko było za mądre na żołnierskie łby. Bić Germań-ca, karać za krzywdy, oswobadzać kraj — nu, sprawa prosta. Ale tłumaczyć ludziom tutejszym, pouczać ich, nawracać ¦— kudy trudniej. Tak że nawet chłopaki byli rade, kiedy Lublin został za nami, polityka za nami, a przed nami zwyczajnie, prosto, była wojna, był wróg. Przegnać sukinsyna z Warszawy, pomaszerować na Berlin, jakaż oferma tego nie zrozumie ? Wrócim 7. wojny — wtedy i my rządzić zaczniem. A póki co, niech o rządy na ziemi wyzwolonej troszczą sia mądrzejsze od nas, nu i co tu mówić, gadajniejsze. W tu poru przyszli, pamiętam, listy od bliskich za Uralem. Pierwszy raz, a to już ludzie narzekali, że wiadomości stamtąd żadnych, kto wie, czy nasze nie biedują, czy nie chore? Nu, w końcu przyszli wieści. Bożeż ty mój, co to był za dzień! Chłopaki czytali sobie i kolegom, czytali w kółko, w kółko. Każdy opowiadał, co i jak, byli i takie, co nie wstydzili sia, że oczy mają całkiem mokre. Szóstak na głos obliczał lata swoich córek, Zub mówił, że jego matka teraz zdrowsza, widać wszystkim lżej stało, wojna odeszła stamtąd daleko, daleko, jedzenia więcej i praca jakaś łatwiejsza. Do tego obiecywali odesłać ich do domów, jak tylko Berlin padnie, a my przyślem potrzebne bumagi. Jakie bumagi? Tu zaraz zaczęli sia rozmowy, kto nam ich wyda, kto nas zna w Warszawie? Choć my ją znali. Po drodze •— wszystko jedno, gdzie — na pustaciach czy w lasach, w kurzu czy w zaspach śnieżnych pa- 30 trzyli na drogowskazy, lubowali sia i na głos odczytywali: Warszawa, Warszawa, Warszawa. Nu, ona jedna, a nas dużo, ale może nie będzie tak źle, może warto w sprawiedliwość uwierzyć? Bo jak nie, co robić dalej? A? Czy do mnie był list? Nie, nie było. Ani z Morocznego, ani z Czugunki. Dlaczego? Nie wiem. Ledwo każdy zdążył list napisać, list wysłać, powzdychać abo ponarzekać, ale obowiązkowo tamtych za Uralem pocieszyć, wszystko dobre im obiecać, jak poszli my znów na zachód. Znaczy, kierunek marszu —- Wisła. Nu, zaczęło sia znowuż insze gadanie, insze wspominanie. Pamiętasz Jabłonne? Legionowo? Pragę? Powiśle? Chłopaki z tych okolic nie mogli doczekać sia, kiedy tam dojdziem. Słyszał ja już od nich te nazwy, ale dopiero teraz, jak nie przestawali nimi przerzucać sia, wspominać każdą ulicę, każdą bramę, jasne stało, że czują oni to samo co ja, kiedy z Deczką przez las do swojego sioła idący na głos powtarzał: -— Tędy na prostki do Morocznego. — A za olchami będzie już jezioro. — Znaczy, dom. Nu, tak. Ale w tu poru, choć szli my do Warszawy, do Warszawy nie doszli. Ledwo stanęli pod Dęblinem, zaczęło sia forsowanie Wisły. Chłopaki z uzupełnienia i różne stare Sy-biraki zobaczyli rzekę, zbiegli z wysokiego brzegu na piach i gapili sia na tę szarość przed nimi, a oczy mieli szklane. To już nie Oka, mówili, do polskiej rzeki podobna, ani Bug, tylko ona sama, Wisła. Wierzbiną przy brzegach zarośnięta, a na niej wszędzie, gdzie tylko oko dosięgnie, piaszczyste białe łachy. — Kostek! — krzyczeli chłopaki z Jabłonny i Legionowa. — Patrz, patrz! Toż my już doszli. Toż to, kapujesz, Wrisła! I aż powietrze rozhuśtało sia od tych wszystkich pokrzykiwań, zawołań: — Wisła, Wisła, Wisła, Wisła! Nie za bardzo rozumieli my z Deczką, czego tak wydzierają sia, toż kudy tej szaroburej Wiśle do zieleni naszego rie-czyszcza, do bujności gąszczu po jego brzegach. Ale to tylko my. Bo młody Zub, gały wywaliwszy, dychać zaczął niby zgo- 31 niony pies. A potem jak nie okręci sia dokoła siebie, jak nie zagwiżdże! Całkiem rozum stracił. Tak, sam pan widzisz, zaraźliwe jest cudze gadanie, cudza radość czy skuka. I od tego gadania, gwizdania, klepania sia po ramionach, nabożnego picia ze złożonych dłoni wiślanej wody nawet mnie na krótko zdało sia, że ta mieliznami porośnięta rzeka wielkiej jest piękności, uch, jakiej wielkiej. Pan mówisz, że nie myślę ja istorycznie, a tamte chłopaki myśleli? Że Wisła — to była dla nich w tu poru po prostu Polska? Nie panu mnie uczyć, nie głupi ja i swoje rozeznanie mam. Wiadomo, co to było dla nich, takoż dla nas z Deczką. Ale miał ja mówić całą prawdę. Tak czy nie? Nu, to i mówię, co mnie wtedy pierwsze do głowy przyszło: „A taki rieczyszcze kudy piękniejsze. Kudy!" Dobra, nie będziem kłócić sia, opowiem, co było dalej. Forsowali my ją, znaczy sia, Wisłę, jakoś przez pierwsze dni sierpnia. Raz i dwa nic z tego nie wyszło, ogień szkopów był strach, jaki silny, aż tu kompania jedna, zdobywszy w końcu przyczółek, zatrzymała sia tam i zaczęła okopywać. Poszła do nich pomoc, ale zaległa, szła, szła i nie doszła. I co tu gadać, nie udało sia nam wsparcie ogniowe, nie udała przeprawa przez rzekę ani utrzymanie przyczółka. Mocno wczepili sia szkopy w zachodni brzeg. Akurat wtedy przyszła wieść o powstaniu w Warszawie, 0 bojach ulicznych, o pożarach. Opowiadał taki jeden, że już od Jabłonny widać dym nad miastem, niebo buroszare od tego dymu. Luftwafa tak i nadlatuje falami, zrzuca bomby, wraca, znowu zrzuca, walą sia domy, palą, dym aż schodzi nad rzekę 1 pełznie po niej. Chłopaki wściekli sia, chcieli lecieć na pomoc Warszawie. Toż po to ustawiali te drogowskazy, żeby do niej dojść, żeby teraz o nią bić sia, bić sia, wbijać pociski w niemieckie brzuchy, piersi. Toż cala ona w pożarach, w dymie, a my ciągle daleko, cholerny, cholerny, cholerny ten świat! Znaczy tak. Ale po tym nieudanym forsowaniu Wisły przesunęli nasz pułk jeszcze dalej, na północ, nad ujście rzeczki Wilgi. Dlaczego tam? Każdy wściekał sia, żaden nic nie wiedział. Wtedy. Bo teraz może pan wie. Nu, ale co komu po tym ? Czy słyszeli i tam o Warszawie? Słyszeli. Chłopaki podwarszawskie tłukli sia jak pomylone po okopach, bo okopali 32 , sia my nad Wilgą w końcu sierpnia, i pytali, ciągle pytali, czy nie można tamtym pomóc, toż oni giną. Jak dać wykończyć takie miasto? Rwali sia naprzód iść, za rzekę, a stamtąd do Warszawy, ale wiadoma rzecz, jak jest w wojsku: rozkaz to rozkaz. Nu i tkwili oni, cholerujący, na prawym brzegu Wisły, a germańskie transzeje byli na lewym. Jedna strona drugiej patrzyła na ręce. Nasze chłopaki zza wiślanego wału widzą, że idzie szkop na obiad, menażki niesie. A inszy jego koleżka leci ścieżką, może do latryny? Oni znowuż widzą, co jest u nas. Nu, to z jednej i drugiej strony strzelce wyborowe i moździerze trzask-prask po tych ścieżkach, po latrynach. Niech nieprzyjaciel kopie nowe, znaczy, wychyla sia z okopów. Niby cicho, a moździerze i karabiny maszynowe ciągle straszą, kopać przeszkadzają. A wryć sia w ziemię mus, inaczej jak usiedzieć na oczach wroga, tylko na szerokość rzeki? W tu pora zasłynął u nas Deczko. Jak za tamtym wałem w krzakach zasiadłszy zaczął wypatrywać, co u szwabów dzieje sia, którędy dowożą amunicję i żywność, odwalił wielgachną robotę. Co któn* szkop wychyli sia, co jaki ichni zwiadowca z okopu wypełznie — Deczko pac, pac i już po tamtym. Rozpoznali my tym sposobem stanowiska niemieckich cekaemow i moździerzy, wymacali wszystkie bunkry i działa. Tyle że i Deczkę wytropili w końcu ichnie strzelce wyborowe, musiał stanowisko zmienić, na nowo w okopy tamtych wgryzać sia. A potem była Kępa. Niżej Radwankowa i słynnej potem wyspy Rembezy nasi rozbudowali stanowiska moździerzy, osiemdziesiątek dwójek, a bliżej niemieckiego brzegu wyłaziła z wody wysepka, całkiem mała, ot — paseczek piachu wąziutki, porosły krzakami. Nu i co? A to, że wykrywać ichnie cele było stamtąd kudy łatwiej, takoż pozycja wyjściowa dla utworzenia mostowego przyczółka mogła być tam pierwszej klasy. Do tego szkopom zaglądać w kotły było poręczniej, wypatrzyć, co tam jest na ichnim brzegu, dużo artylerii czy mało? A rozkaz był taki: po przeprawie zapaść w chaszcze, okopać sia i, jak germański zwiad spróbuje na wyspę wleźć, „języka" brać. W tu poru „język" był dowództwu pilnie potrzebny. Nu, ¦¦ najpierw zwiadowcy przepatrzyli przez swoje szkiełka ten drugi brzeg. Kawałek po kawałeczku, każdy krzak, drzewo 33 i szuwary przy samej wodzie. Nic, cisza, ale każdy wie, że choć tamten brzeg milczy — straszny on, naszpikowany minami, zastawiony działami i karabinami maszynowymi. Wiadomo — pierwsza linia frontu, wiadomo — droga na zachód. Znaczy tak. Popłynęło tam dziesięciu chłopa i obsługa jednego moździerza. Tego pan w żadnej istorii nie przeczytasz, bo większe boje szli na wyspie majora Rembezy, a nasza była nie taka ważna, ale ja tam był, tak że podrobno wszystko opowiem. Po pierwszej przeprawie Germańce przepłoszyli sia, otworzyli ogień i na wodzie od rakiet i świetlnych pocisków stało jasno jak w dzień. Przeprawiał sia ja w drugiej kolejce i rzutko było płynąć, kiedy granaty z ichnich moździerzy trafiali w wodę po obu bokach pontonu. Bryzg, bryzg, leci woda w górę to od prawej burty, to od lewej. Pociski padają gęsto, a zboczyć nie ma gdzie. Mus trafić na wyspę, a to prąd zniesie i wylądujesz, brachu, na niemieckim brzegu. Nu, to otrzepujesz sia tylko jak psiak z zimnej strujki wody, a tu zaraz po pierwszej leci druga, trzecia, cały mundur już mokry. Wyspa coraz bliżej i bliżej, aż naraz jak nie trzepnie! Pocisk rąbnął widać w burtę, bo ponton przechylił sia i polecieli my wszystkie do rzeki. Nu nic, przy samej wyspie była już płycizna i trzymający nad głowami broń, takoż części moździerza, doleźli my do sitowia, zaczęli wychodzić na brzeg. Ktoś potknął sia i zaczął tonąć, ale Deczko jego wyciągnął. Wietrzno było i choć to sierpień — piach na wyspie okrutnie zimny. Nie będę o wszystkim opowiadać, grunt, że wysuszyli sia my dopiero o świcie, rozpoznali teren, wycięli przecinkę w zieleni i okopali. Niemiecki brzeg okazał sia cholernie blisko, nasze transzeje płytkie i mokre — wiadomo, kopane w wiślanym piachu. Nu, oddział siedzi i czeka, aż Niemiaszki zaciekawią sia, zwiad przyślą. Ale nic. Mija jeden dzień, drugi i trzeci — żadnego zwiadu. A przecież Deczko z wyspy strzelał, strzelali z moździerza i my. Na tamtym brzegu leżeli już zabite szkopy, ale oni ich nawet nie próbowali zabierać, bo wysepka była tuż-tuż, o sto dwadzieścia metrów. Prawda, strzelali i oni, ubili nam nawet łapiducha, który przypłynął w nocy rannych opatrzyć, ale nasze zadrapania byli tylko od rozprysków, żadne tam wielkie rany. 34 Na tej wyspie przypomniało sia mnie znowuż Moroczne i tamtejsze jezioro. Takaż wilgoć, łoza i piach, takież mgły 0 świtaniu. Od leżenia na mokrym piachu którejś nocy zaczęła mną rzucać triaska, i to jaka. Nu, myślę, źle! Woda i woda ze wszystkich stron, odcięte my od swoich i głodne. Insze, choć nie chorowali, też mieli dosyć, pytali, co będzie z nami, kiedy na prawy brzeg wrócim? Mówili, że Niemcy znają już każdego /. nas i strzelać będą jak do domowych kaczek. Lep tak zezłościł sia, że nie ma na tej wyspie o co łap zaczepić, aż — nie uwierzysz pan — z gniewu gicrojem został. Coś czwartej czy piątej nocy podczołgał sia do szefa i prosi, żeby jego puścił na zwiad. Jaki zwiad? — złości sia szef. — Toż tamten brzeg szczelnie obsadzony przez szkopów, jakby było inaczej, dawno by my uchwycili choć malusieńki przyczółek. A na to Lep, że przyczółka on sam nie uchwyci, wiadoma rzecz, ale „języka" może dostać, toż mus dowiedzieć sia, jakie na tamten brzeg ściągnęli odwody. Na to szef już nic odpowiedzieć nie mógł. Żeby nie ten mus, nie moczyliby my tyle dni tyłków w wiślanej wodzie. Bo na wyspie, co płytka jamę w piasku wykopiesz -— mokro, cholera. Znaczy, Lep pozwolenie dostał, wlazł w rzekę i popłynął. Wymacają jego Niemcy czy nie? Płynął on cicho, cichuśko, a my dech wstrzymywali i starali sia ciemność przewiercić oczami na wylot: dopłynie i wylizie na piach czy nie wylizie? Nu, pas wody był tam wąski, a skarpa wysoka, może uda sia chłopu? I co pan powiesz — nie przyuważyli Lepa ichnie war-towniki. Kiedy już wrócił, opowiadał, że na tej ziemi niczyjej, znaczy na szkopskiej plaży, zabrał sia do obszukiwania zabitych. Bo leżeli tam te fryce, co odważyli sia po wodę schodzić do rzeki. Nu, Lep mówił, że przeszukiwał tylko trupy z ostatniego strzelania Deczki, bo insze już śmierdzieli. Lep szczęściarz, wiadomo. Z tej przyczyny przylepili sia jemu do rąk ważne papiery jakiegoś ichniego podoficera, notatnik inszego 1 mapnik. „Języka", znaczy, my nie schwytali, ale łup był cenny i Lep, pod osłoną Deczki przepłynąwszy jeszcze przed świtem z wyspy na polski brzeg, przekazał zdobycz dowództwu. Za ten wyczyn pochwałę dostał, ale nigdy nie chciał opowiedzieć, jak naprawdę było. Za to gadał, że przy tamtych trupach znalazł wszelakiego dobra — przepaść! 35 — Nie łżyj, Lep — mówim my. — Żebym tak zdrowy był, prawda! Patrzę, a w jednej manierce koniak. Francuski. — A ty skąd wiesz, jak koniak smakuje? — A wiem, pluskwami jego czuć i tym od siwuchy odróżnia sia. Takoż mocno rozgrzewa. Dalej — patrzę — leży puszka z tuszonką. — E, tam. Z tuszonką? U Niemców? I jak ty ją otworzył? — A scyzorykiem, widzicie, właśnie tym. Nu, byli tam i insze różności: konserwy, suchary, kompoty... — I te umarlaki taskali to wszystko na brzeg pod ostrzałem? Specjalnie dla ciebie taskali, zamiast sobie w chaszczach spokojnie pojadać? Tu Lep czerwony robił sia, zaklinał, że nie łże, że na tej ziemi niczyjej naprawdę podjadł sobie za wszystkie czasy. Ludzie śmieli sia, nie wierzyli, a taki zazdrościli jemu konserw i tego spirtu na rozgrzewkę, bo dowóz na wyspę był coraz trudniejszy i głodne my leżeli, a przy tym mokre. Przez jeden dzień bez przerwy padał deszcz, wszystko zbrzydło i już wychylali sia my, strzelali bez przerwy, żeby Germańców rozzłościć, na wyspę przywabić. I też nic. Do końca, a siedzieli my tam wiele ciężkich i uch, jakich trudnych dni, nie próbował ichni zwiad przepłynąć na wyspę. Za to strzelanina była bez przerwy gęsta, noce nie przespane, rakietami w oczy świecące, a Wisła... Nu, jakaś nieswojska zdawała sia, nam nieżyczliwa, kiedy tak kulili sia my nad jej brzegami, kiedy wbijali tyłki w wiślany piach. A tyle o niej było gadania tam, nad Oką... Pomęczone już byli chłopaki, głodne i wykończone niespa-niem, bo tylko w nocy nieprzyjaciel mógł do nas podpłynąć i trzeba było czuwać, ciągle czuwać. Jak kto zasypiał, zaraz sąsiad szturchał jego w bok. Dopiero po tygodniu przysłali po nas z pułku łódź i ponton. Ładowali sia my do nich ochotnie, nasze cekaemy z brzegu grali bez przestanku, żeby osłonić przeprawę. Niemcy takoż otworzyli ogień z dział i z moździerzy. Nu i już, już byli my przy brzegu, kiedy jakiś granat walnął całkiem blisko, polecieli w górę woda z piachem, rzuciło mną, poturłało i nie wiem, co było dalej. Obudził sia od bólu jak raz, kiedy mnie w polowym szpitalu łapiduchy na łóżko kładli. Nu, tak. Lazaret jak lazaret, o tym opowiadać długo nie ma 36 potrzeby. Tyle że młoda lekarka, temperaturę mnie zmierzywszy, poleciała do chirurga, żeby na gwałt operować, bo chyba gangrena, pacjent majaczy i żar od niego aż bucha. Przyszło dwóch, nogę obmacali — nu nic, rana jak rana, do tego złamanie kości nad kolanem. Pytają — co do cholery z tym majaczeniem? Po co udaję, kiedy i tak ciężko ranny jestem? Nu, chciał ja tłumaczyć, że to pewnie atak triasuchy, ale jak przy tym zęby zaczęli mnie dzwonić, mówić nie dawali, sami zrozumieli, co i jak. — Brali wy na to chininę? — pyta lekarka. — O, o! — mówię ja i więcej powiedzieć nie mogę, tylko zębami dzwonię a dzwonię. Kiwnęła głową, pobiegła i jeszcze przed pójściem na stół kazała wrąbać kupę tego świństwa, zapić jego gorącym czajem. Nu, dobrze zapamiętał ja tę chininę, kudy lepiej jak sarno wyjęcie odłamków. Znaczy tak. Już w szpitalu dowiedział sia ja, że nas zluzowali Ruskie i pułk poszedł w stronę Otwocka, znaczy sia, chyba pod Warszawę? O mało mnie krew nie zalała. Poszedł? Beze mnie? Czy ja po to na wyspę lazł. walił w Germańców z moździerza, żeb leżał teraz sam jak palec w lazarecie, gips i chininę przeklinający? Beze mnie, jakże to? A Kostek? Upilnuje jego Deczko? Toż on strzelec, nie niańka. Cholernaż ta moja rana, choler-nyż ten świat! Mówił mnie jeden sąsiad, w głowę ranny, żeby tak nie szarpać sia. toż ani chvbi wygrał ja. w szpitalu leżący Nibv wygrał, ale co robić z myśleniem? Żołnierz nie myśli, kiedy walczy — ja leżał sam i myślał. Trochę jeszcze wierzył, że IVlaryna odezwie sia, Sońka napisze. A g...! Żadne wieści nie przychodzili stamtąd do polowego lazaretu i mógł ja tylko liczyć: nu, jeszcze pomylona, milczy. Ale dwa miesiące minęli — chyba powiedziała słów parę? Minęli miesiące trzy, czteiy — chyba nie siedzi ciągle w kącie, przy kołowrotku? Toż jeść musi, a tam wszystko po nowemu, normy, przydziały tylko dla pracujących. Prawda, jest jeszcze ryba w jeziorze. Może co rano wypływa z Sylwe... Z kim? A żeby to! A żeby! Nu, tak. Powiedział ja, że leżał sam, między obcymi, ale przyłgał, bo ledwo chłopaki doszli pod Warszawę, zaczęli napływać do naszego szpitala ranne z mojego pułku. Te opowiadali różności.. Że siedzim jeszcze ciągle na prawym brzegu, 37 lewego ugryźć nie możem. Jeden chłopak, ranny w obie nogi, aż płakał, kiedy mówił, że nad miastem wielgachne czarne chmury i kłęby dymów. Zrozumieć trudno, jak tam ludzie mogą. żyć, walczyć? A do tego luftwafa pikuje, nalatuje fałami to na jedną dzielnicę, to na drugą, lepiej na palących sia nie patrzeć, a znów nie patrzeć trudno, oczy same wpierają sia w słupy dymu i ognia. Drugi ranny mówił, że to nie tak, nie siedzą oni i prosto nie patrzą na lewy brzeg, tylko miotają sia, pomóc chcą, a pomóc nie mogą. Co sapeiy przygotują pontony, załatają postrzelane amfibie, wyciągną toto na brzeg, już w ludziach są straty. Prawda, jest na praskim brzegu zasłona dymna, ale ledwo ruszą nocą lodzie, już szwaby ostrzeliwują rejon forsowania, pali sia rzeka i żołnierze giną na pontonach, wpadają do wody abo toną, z powrotem płynący do brzegu w dymach i rozbryzgach. Tak że choć uchwycili już przyczółki i połączyli sia z powstańcami, wychodzi na to, że teraz i naszym chłopakom pomóc nie można. Niemcy' dziesiątkują i tych na przeprawach, i tamtych w Warszawie. Znaczy, źle. Chcieli nasze pułki odbić miasto, a dostać sia do niego nie ma sposobu. Dziwili sia my, nie dowierzali, jakże to? Osłabli dywizje ze szczętem czy Wisty ugryźć nie można? Aż tu jednego ranka przywieźli Szpaka. Tego samego, co wiśnie z nami w lesie jadł, Poplawskiego pobił. Chłopak w czas przeprawy postrzelany jak sito, ale żywuczy, skacze po łóżku z gniewu, a takoż z okrutnego żalu. I mówi, że wszystko prawda, na przyczółkach akcja już wygasa, poszerzyć ich nie można, Wisła postrzelana gorzej jak on sam. Trzeba by lepiej, inaczej, może wtedy... Nu, wszystkie narzucili sia na mego, pytają, co było źle i z jakiej przyczyny? A on, że akurat w nocy z szesnastego na siedemnastego września był w akcji, znaczy, miał płynąć z drugim batalionem na przyczółek czerniakowski. Nu i co, i co? A to, że zamiast przerzucić na lewy brzeg od razu dużo luda, dział i amunicji, wyciągnęli z chaszczy na piach tylko ze dwadzieścia pontonów, a może i mniej, bo część rozleciała sia w drzazgi jeszcze na brzegu, toż nieprzyjacielskie działa bili a bili po wodzie, po plaży, tak że w końcu spłynęło na wodę za mało łodzi, a w nich — tak on mówił — może kilka setek żołnierzy. Nu, z tych trzecia część nie dopłynęła, posie- 38 f kali ich kule na pontonach, ranne wpadli do rzeki, tonęli, jego samego wyciągnął na mieliznę lżej postrzelany koleżka. To samo było drugiej i trzeciej nocy, a potem przeprawy ustali i już po przyczółku, po pomocy, po walce w palącej sia War-•,/awie. Szpak aż siniał ze żłoby, kiedy tę swoją przeprawę wspominał. Jakże to? Wiadomo, że ani półtora, ani dwa tysiące żołnierzy nie weźmie miasta, powstańcom nie pomoże. Nadzieję im da? Nu, nadzieja matka głupich. Co warszawiakom po takich desantach, po działkach z amunicją? Znaczy tak. Pytali my jego, czego wściekły, na kogo tak ciska sia i złości? A on, że nie wie. Mówił jeszcze, że pontony rozbijali sia, ludzie tracili głowy, choć odważnie pchali sia na brzeg, i kiedy już płynęli, zginęło dużo chłopaków, takoż i w późniejszych przeprawach. Nu, jakoś w dwa tygodnie później przysłali do naszego szpitala rannych z ewakuacji. Jakiej? Ano, z tych przyczółków warszawskich. I dopieroż Szpak zaczął miotać sia. Bo tamte opowiadali różne okropności z walk na Czerniakowie, takoż klęli na przeprawę z Warszawy na praski brzeg. Okrutny bałagan zrobił sia w czas tej ewakuacji, lodzie nie odbijali dość szybko, przez a) straty byli przy brzegu, a znów na pontonach — ścisk taki, że tonęli oni ledwo odpłynąwszy. Wisła cała była w okrutnym ogniu i w dymach, a Ger-maniec bił i bił po warszawskim przyczółku, po wodzie, po łodziach dobijających do praskiego brzegu. Tak że działania na przyczółkach i na przeprawach skończyli sia okrutnymi stratami i jeszcze okrutniejszym żalem. Tamtych z Warszawy i tych, co im nie mogli pomóc. Nu, tak. I Szpak, i ranne z przyczółka byli niby w szpitalu, ale naprawdę to ciągle siedzieli jeszcze w ruinach Czerniakowa abo drapali sia na pontony i pływali po rzece całej w dymach, czeiwonej od pożarów. Nie zdrowieli i inszym rannym nie dawali dochodzić do sił. W końcu jakiś major, sprowadzony przez siostiy nie dające sobie rady z tymi chorymi, rozgonił ich na czteiy wiatry. Ale przedtem mowę do wszystkich zasunął, że prawda, byli niedociągnięcia przy przeprawach, ale chłopaki powtarzają nieprawdziwe wieści, nasza annia nie miała rozkazu od dowództwa frontu zajęcia Warszawy, znaczy zdobycia miasta. Takiej operacji nikt nakazać nie mógł. prosto nie było do tego sił. Zadanie było insze, mieli my tylko w nocy 39 zdobyć dwa przyczółki w Warszawie i umocnić sia na nich dla przyszłych operacji, przyszłych działań zaczepnych. Prawda, te działania lokalne nie mogli uratować miasta, ale to nie koniec, będą teraz na tamten brzeg zrzuty moździerzy, rusznic, granatów i żywności. Nawet nie kłochtał, kiedy to mówił, widać było, że i jemu okrutnie ciężko. Jak wychodził, powiedział jeszcze, że chłopaków rozumie, najgorsza rzecz — bezsiła. Ale rany swoje wyleczyć muszą, bo przed nimi boje, może nawet bardzo długie, toż jak widać wróg jeszcze silny, a Berlin daleko. Nu, trudno. Chłopaków poupychali po różnych salach, ale Szpak został i zaczął już tylko mnie truć. Czym? Panie, aż wspominać ciężko. Że wdycha smrody szpitalne, a nie dymy nad miastem, że karbolem śmierdzim, zamiast krwią i potem w czas walki. Okrutnie zażarty był ten Szpak. Liczył i liczył, który to już dzień pali sia Warszawa, która to dzielnica pada cała w gruzach. Opowiadał takoż o wystrzelaniu kobiet, dzieci i rannych powstańców w kościele na Woli. A przedtem mówił o tym, jak istoria lubi powtarzać swoje zbrodnie, bo widział on jeden taki wołyński kościółek przez ludzi z tamtejszej samoobrony pilnie strzeżony. Drzwi grubymi belami od wnętrza podparte, a w środku pełno za-strachanych bab z dzieciakami i starców z dwóch wsi. Przy ścianach koło ołtarzy prycze piętrowe, duszno, ciemno, palą sia tylko świece. Chłopy warują na wieży i u drzwi, czekają: przyjdą tej nocy rżnąć czy nie przyjdą? Zaraz po tej opowieści żar do mnie wrócił, we łbie tak i kłębiło sia: ranne ludzie z Woli na płytach kamiennych, głodny tłum w obu kościołach, tłum zastrachany na piętrowych pryczach, ciemno, zimno, kłębią sia ludziska, mówią mało, toż są w domach bożych, pachną świece i śmierdzi naród, dzieciaki płaczą. Baby wołyńskie gębule zatykają: jedna ręką, a druga, która niemowlaka ma — swoimi piersiami, cyckami pchanymi do ust, jesz, nie krzycz, a to rezuny posłyszą. Na Woli Germańce depczą po ciałach na kościelnych płytach. Wychodzić! Stawać w szeregu! Strzały, strzały. Padają wszystkie, kobiety z dzieciakami i ludzie ranne. A znowuż tam, na Wołyniu, łomot nocą do kościelnych drzwi, z wieży lecą kamienie, drzwi mocne, ale rezuny mają broń, 40 mają siekiery, co dla nich samoobrona, jak partyzanty na pomoc nie przyjdą, wyrwą zasuwy, odwalą bele, drzazgi polecą, już są w środku. Widły przeciwko siekierom, ale na kule — nic. Bożeż ty mój, tam trupy i tu. Krew, wszędzie krew, nu lak, nu prawda... Obudził sia ja mokry, jakby ze stawu wylazł. Szpak mówi, że i on spać nie mógł, wspominał, rozmyślał i postanowił. ()ii? A to, że choć źle, on nie ustąpi. Przeżyje. Wie, że za każdym żołnierzem chodzi śmierć, żeru szuka, że wszystko złe przeciwko nam. Ale nie da sia, jeszcze na front wróci. Dziwnie było słuchać takiego gadania. Toż chłopak do połowy w białych bandażach, niedawno z okrążenia w lesie wyszedłszy, a teraz z ciężkiej przeprawy. I nic, zacząć chce wszystko i>d początku, od nowa. Nu, twarda sztuka ten Szpak. Naraz stydno mnie stało mojego wyrzekania, cholerowariia, toż losu tym nie odmienię. Zbierz sia, Drozd, do kupy, g.... 10 kogo obchodzi, że sam ty został, zęby zatnij i takoż nie daj sia, nie tylko twój dom spalony. I co z tego, że widział ty po wsiach popiół i gruz, ziemię czołgami porytą, drzewa połamane i w poprzek dróg leżące, a drogi trawami zarosłe, do dróg niepodobne? Że widział dzikie koty, dzikie psy żrące padlinę — bydlęcą czy ludzką, kto to rozpozna? Ze oglądał, jak czarne ptaszyska, spędzić sia z resztek nie dające, siedzą na białych obręczach żeber i czekają, aż wojsko przejdzie? Czekają, bo im do żywych nic. Niech sobie idą. Żeb ja przestał? Nu, prawda, po co te wspominki, zapomnieć trzeba. Warn, młodym, nawet słuchać tego niemiło. Ale trudno, tak myślał ja w tu poru w szpitalu leżący. I zawziął sia, poprzysiągł sobie z każdego drzewa po kociemu na cztery łapy spadać, z grząskiego bołota zawsze na brzeg wy leźć, pazurami wczepiwszy sia, choćby w piach. Dobra. Czy długo ja w szpitalu leżał? Nie uwierzysz pan, ale po tej przysiędze zaczął zdrowieć, na siłu z łóżka wstawać, Szpakowi lekarstwa podtykać. Dobre lekarstwa, do jakich on nie przywykłszy. Mówił, że w partyzantce nawet podobnych nie mieli. Co tam oni, w połeszuckich oddziałach samoobrony nie znali nawet jodyny, rany zalewali samogonem, a parchy brzozową wodą. Rwali sami różne trawy i baby ¦ im po chałupach te zioła warzyli, suszyli, tym leśnym dobrem 41 i leczyli chorych. Aha, ja znowu o tamtym. Nu, nie trzeba' kiwać głową, nie będę już do przeszłości nawracać. I dobrze, mówi pan? Ano, teraz dobrze. Ale w tu porui Warszawa była u wszystkich w myślach, na ustach. Podpy-j tywali my siostry, siostrzyczki zagryzali usta, ale opowiadali! to i owo, a wszystko, co mówili, było straszne. Bo jak uwie-j rzyć w śmierć palonego, bombami rozwalonego miasta? — Będzie ono jeszcze?—dopytywali sia ranne. — Czy całkiem z ziemi zetrą, tylko ślad zostawią? Mnie znowuż w oczach stawali drogowskazy na szlaku. Warszawa, Warszawa, Warszawa, Widzieli ją wtedy żołnierze i na tych słupach, i za tymi słupami, i na końcu dalekiej drogi. A teraz, wiesz pan, na co wychodziło? Na to, że nie zniszczona, na nas czekająca była ona tylko na tamtych przydrożnych drogowskazach. Na Warszawskim szosse, na za-11! rośniętych leśnych drogach, na szerokich traktach wołyń-i skich i na gościńcach między Bugiem a Dęblinem. Tylko tam. A potem, jak już drogowskazów nie stało, nie stało i jej samej.: Dziwne, ale tak. Zagadał sia ja, a panu pilno do Odry. Nam takoż było pilno. Ale przedtem mus opowiedzieć, jak ja Warszawę pierwszy raz nie na drogowskazie zobaczył. Niby żywą, a cuchnącą trupem. W szpitalu leżeli my ze Szpakiem do grudnia, potem mnie szurnęli do oddziału ozdrowieńców, a on został i nigdy my już razem wiśni nie jedli. Nie, nie wiem, jaki jemu wypadł los. Ale chłopaka dobrze pamiętam, pomógł on mnie w tu poru więcej jak ja jemu, pigułki do gęby wpychający. O ozdrowieńcach nic ciekawego nie ma do gadania, każdy kulał jeszcze abo źle ręką machał. Dochodził ja tam do sił, pomagał ładować prowiant na ciężarówki. Tu by Lep używanie miał! Ale żarcie było dla frontowych, nie dla nas, i ja jego nie ruszał, choć w tu poru na prawym brzegu Wisły było głodno. W tym oddziale uczyli połamańców na nowo maszerować, biegać, na ziemię padać. Ciężko szło, ale zawziął sia ja i próbował, próbował ciągle od nowa. W końcu na moje wyszło, wszystko przetrzymał, coraz mniej kulał. Znaczy tak. Przez te cztery miesiące wojna jakby na mnie czekała, front na dobre stanął, sam pan wiesz, stanął na Wiśle. W październiku mówili łapiduchy, że w Warszawie już tyłko popiół i pustać, ludzi z niej wszystkich wygnali, poszli oni gdzieś w Polskę. Znaczy, dokąd poszli? Gdzie Polska już jest, a gdzie jeszcze nie? Myślał ja wtedy, myślał — nic nie wymyślił. Doganiać pułku nie było potrzeby, stał on w Ząbkach, przegrupowywał sia i uzupełniał. Straty byli nad podziw duże, najpierw w szturmie na Pragę, a potem pod Jabłonną, i chłopaki mówili, że w listopadzie ledwo znajomków doliczyć sia mogli. Nu, ja wrócił do swoich, poszczęściło sia im i mnie, ale przy inszych moździerzach obsługa tylko w połowie stara, a tak twarze całkiem obce. A i pułk już nie dawny, sybiracki. Do Wołyniaków i partyzantów doszli teraz tutejsze, z prawego brzegu, jedne na ochotnika, drugie z poboru. Prawie wszystkie nieufhe jakieś, podejrzliwe, na naszych oficerów koso patrzące. Znaczy i znajomy pułk, i nieznajomy. Jak ja, ze szpitala wróciwszy, z Deczką i Szóstakiem ugadywał sia, wpadł na kwaterę jeden taki mołokosos z Anina, popatrzył i pyta: — A to będzie kto? Nowy czy z inszej dywizji? Patrzę na niego, nie odpowiadam i dopiero w tu poru, kiedy Szóstak chłopaka rugnął, zrozumiał ja, że o mnie on pytał. Rozumiesz pan? O mnie. A żeby szczeniaka pokręciło! Tamten ramionami ruszył, jakoś głupio roześmiał sia i wyleciał na dwór. A Deczko uspokaja, że nie ze złości on gadał, prosto nie zna mnie, toż nie był ja z nimi w obronie Wisły, nie wiem, co i gdzie komu przydarzyło sia. Nu, niby tak, nie był, nie wiem, może i naprawdę nie zgadnąć teraz, kto tu obcy, a kto swój, jeszcze z sieleckiego lasu? Tak że przyszło sia mościć od nowa, zapamiętywać obce twarze, uczyć różnych pogaduszek, takoż nowych słowieczek i przekleństw. A jak nowych, znaczy i ja już nie ten sam, i ja już stał czut'--czut' inszy. Bo dawniej człowiek wiedział, iłe wie. I starczało. Dawniej było wiadomo, co moje. A co moje teraz? Nic. Chyba że tylko dawna obsługa moździerza. Niby tak, ale nie za tym żarła mnie skuka nad Oką. Dom? Nie ma. Jezioro? Nie ma. Maryna? I jest, i nie ma. Warszawa z drogowskazów? Nie ma, nie ma. Hrali, kłochtali: gieroj ty. Każdy 43 tobie w Polsce w oczy będzie patrzył, życzenia twoje odgadnie. Nie ma gieroja. To co jest? I kto ja? Człowiek obcy. Słuchają, ale nie dowierzają, głowami kręcą. Raz kwiaty i samogon, a raz naśmieszka. Życzeń nikt nie odgaduje, skądże! Hor'ko? Nu tak, znowuż hor'ko. Ta niby obcość mocno doskwierać stała. Pójdziem, bywało, z Deczką i Popławskim w niedzielę połazić po Ząbkach. Wiemy, że Lep już dziewczynę sobie w jednym domku za-klepawszy lata do niej, przechwala sia, nawet coś żre, choć wszystkim głodno. Nu, to i my próbowali wędkę zarzucić raz, drugi. Ale za pierwszym razem niebrzydka kobita — tak Lep tutejsze baby nazywał — owszem, rozmawiać z nami zaczęła, ale potem, zająknąwszy sia, mówi: — Insze żołnierzyki po naszemu gadają. A wy co, jeszcze nie nauczyli sia? Polski język trudny, wiadomo, i do ruskiego tylko trochę podobny, ale kto naprawdę chce... Popławski czerwony stał i aż spocił sia, choć dzień był mroźny. Nu, to odciągnęli my jego z Deczką od tej kobity. A znowu insza, młoda taka, widać, że śmieszka, z początku szła kawałek z nami, do kościoła szła, a my ją niby osłaniali, do celu podprowadzali, ale potem stanęła i mówi, że dalej już sama pójdzie. Dlaczego sama? Śmiała sia, nie chciała powiedzieć, głową trzęsła, nie i nie. Nu, mówi Deczko, my takoż chcemy na mszę pójść i z nią pośpiewać. To ona szeroko oczy otwiera i pyta: — A wy skąd pieśni nasze, katolickie, znać możecie? Toż do kościoła idę, nie do cerkwi. I koniec, i po śmiechu. Popławski mało nie zadychał sia ze złości, Deczko chmurny jakiś stał, w siebie zapatrzony. I w samej r?,tczy nie dosyć tego wydziwiania, kiwania głowami? — Jak na Ruskich gadacie nie najgorzej. — Mówić po polsku — strach jak trudno. — To są i ruskie żołnierze w waszej armii? A mówili, że tylko oficery — Sowiety. -— Skąd katolickie pieśni możecie znać? — A? Co niby znaczy: a? Do cholery, do cholery, do cholery, a co znaczy „w ząbek czesany"? Abo „lebiega"? Trudno każdej babie i każdemu 44 facetowi życie od początku opowiadać, przy spotkaniu odśpiewywać „Wszystkie nasze dzienne sprawy". Tak samo trudno, jak swój ślad na tej nowej ziemi odciskać, jak do in-s/ych, ciągle do inszych, robić sia podobnym. Obcy. Znowu obcy. Cholernyż, cholerny ten świat! Nie nadymaj sia pan, tak było. Że Ząbki nie Czugunka? Ale nie rodzone sioło, nie Moroczne. Et, lepiej o tym nie mówić, pan zawsze widać był swój i u siebie, nie wie, co to jest obcość. Ale chłopaki wiedzieli. I chyba z tej przyczyny, że wszystko było nie całkiem tak, jak myśleli, że będzie, jak czekali, że będzie, kiedy do Warszawy doszedłszy mieli ją witać, a ona miała witać nas, szykować bumagi dla naszych rodzin, uradowali sia na wieść, że na koniec ruszy front. A ledwo ruszył — gadania i myślenia kudy mniej, jest uczciwa żołnierska robota, jest nasza dywizja, są nasze pułki. Znowu zgrzytają „katiusze", lecą rakietowe pociski, jakby wiązką lecą, a za nimi ognista kita. Biją i polskie działa, salwa z jednego, z drugiego, trzeciego, huk, dym, komendy raz po raz: — Ognia! Ognia! Ognia! Nasze moździerze takoż szczekają, gwiżdżą miny, przygotowanie artyleryjskie musi być długie, a jakże, lufy dział rozgrzali sia tak, że podobno można było od nich papierosku przypalić. Ja sam tego nie widział, był w tu poru w zgrupowaniu lewego skrzydła armii, ale tak potem gadali żołnierze. Znaczy tak. Szesnastego stycznia, to dobrze pamiętam, weszli my w końcu na Wisłę. Nie, nie pomylił sia ja: na nią weszli, bo lód byl na rzece grubaśny, mocny, ledwie śniegiem przysypany. Aż dziw brał, że tak łatwo teraz dojść do lewego brzegu, wejść na ten brzeg, deptać po nim i iść, iść, prawda, nie wprost na miasto. Tam poszli insze oddziały i oni — przed nami — wyparli szkopów z Warszawy. Czy ja w niej nie był? W walce nie i łgać nie stanę, że własnymi łapami szkopom na ulicach łby ukręcał. Prosto weszli my do miasta od strony Okęcia i dalej, jak po lodzie, maszerowali po śliskich bajorach na jezdni i po dlugachnej ulicy, o której podwarszawskie chłopaki mówili, że przy filtrach leży. Mówili takoż, że tą ulicą wychodził z miasta cały naród przez Ger-mańca z domów wypędzony. Ale jakież to byli domy? Stali 45 wypalone, szczerbate, zajrzysz do oram — każda prowadzi donikąd, popatrzysz w okna -— za nimi nic. Niebo, chmury. A znowu inszc domy leżeli jak trupy ranne w brzuch, wszystkie bebechy z nich wysypawszy sia. Chodniki podziurawione, ślady rozrzuconych barykad, tu i tam wielgachne leje po bombach. I mogiłki. Pełno ich pod drzewami, przed osmalonymi ścianami, gdzie tylko okiem rzucisz ¦— cmentarz. Nu, akurat tam wypadł nam postój, ale Lep, jak to Lep, zażyczył sobie prawdziwego dachu nad głową. — Nie widzicie, chłopaki, że tam jest brama? — mówi. — Znaczy, za nią podwórko, dom. Po co w śniegu między kopczykami leżeć? — A ty co, delikacik?—pyta z naśmieszką Żmudny, ale idzie pomagać, razem z nami rozwala środek baiykady. Nu i raz—dwa doszli my do tej bramy przez Lepa upatrzonej. Wiesz pan, u nas, w Morocznem, kominy okazali sia najbardziej żywucze, a tutaj -— bramy. Wszystko dookoła rozbite, popalone, a oni stoją sobie, jakby nigdy nic. Ale ledwo my do tej naszej podeszli i głowy w górę zadarli, ."'obaczyli, że za bramą pusto, że za nią powietrze. — To do czego prowadzi ta cholera? Przecie jest —dziwi sia Lep. — Do nieba — kwacze Żmudny. — Nie widzisz, że w okrążeniu my? Przed nami chmury, a za plecami — mogiłki do ziemi ciągnące. Nu, tak. Trupiarnia to była, panie, nie miasto. Cholerny, cholerny świat! Tak że w końcu chłopaki pokładli sia tej nocy między kopczykami zawianymi śniegiem. Nie, nie było straszno. Toż widzieli my tego dosyć: cały szlak znaczyli mogiłami i nieraz wbijali krzyże w pagóreczki przydrożne. Tak że co tu łgać, spali my twardo. Ale na drugi dzień, na defiladzie w Jerozolimskich Alejach, rozglądali sia pilnie i nie bardzo rozumieli, jak to mogło być, żeby w tych stertach gruzu, na pogorzeli jeszcze trupem i spalenizną cuchnącej, tyle luda walczyło do samego końca. Toż to pustynia bez wody, teraz leży na ruinach śnieg, ale wtedy nawet śniegu nie było. Co oni pili, czym obmywali rany? Jak mogli przeżyć miesiąc, dwa? Znaczy tak. Idziem uprzątniętym, szerokim wąwozem, 46 nogi tupią, prężym sia, defilujem przed dowództwem, wiadomo, ale takoż defilujem przed kawałkami ścian, przed po-szaipanymi domami, przed tą brama, za którą nic nie ma, pized piecem wiszącym na trzecim piętrze i postrzelanym balkonem na drugim. Coś jest na tym balkonie? Nu, stoi żelazne krzesło, śniegiem przysypane, całe, puste. Kto wie, może na nim duch tego, co tu pociskiem zabity? Abo cień staruchy w Polskę wypędzonej? Może siadała sobie na tym krzesełeczku jak Maryna na przyzbie... Boże ty mój! Ile dusz z tych domów na nas patrzy? A wołchwów nie ma, toż to pu-stać, nie uroczysko. Kto oduroczy takie trupie miasto, kto zielem obkadzi? — Drozd — szepcze Deczko. — Co tobie, Drozd? A mnie nic. Prosto patrzę na poszarpane domy, na jakieś blachy, druty i rury z wypalonych okien podmuchem wyrzucone, prosto chrzęszczą mnie pod nogami łuski pocisków, odłamki żelaza i szkła. Prosto idę, idę, a tę pierwszą defiladę w Warszawie przyjmuje ona sama. Spalona, wybebeszona, nieżywa. Nu, pan mówisz, nie całkiem tak: ludzie krzyczeli, płakali, a warszawskie baby już sprzedawali kwiaty z koszyków. Jakie kwiaty dziewiętnastego stycznia? Wzięte skąd? A ludzie? Nu tak, stali, patrzyli, mało ich było, chyba z gruzów wyleźli, zabiedzone okrutnie. Wyglądało na to, że całkiem oduczyli sia cieszyć. I było takoż trochę tych z plecakami, / węzełkami, co zaraz za nami weszli do miasta i jeszcze na postoju, o świcie, między mogiłkami chodzili. Ale ja nie na nich patrzył i nic nie widział, tylko Warszawę, do której w koń-eu doszedł. Jak pan tego nie rozumiesz, to i tłumaczyć nie stanę. Istoryczki piszą inaczej? Niech im będzie. Oni pewnie nigdy trupa ani ducha nie widzieli i z tej przyczyny nie to samo mogą opowiadać, co ja. Ale panu lepiej mojego gadania słuchać, jaż mogę zaświadczyć. To moje nogi wybijali defiladowy krok po tej ulicy, po warszawskiej. Zakurzym, a? Niech i teraz będzie dym, ale tabaczny, uczciwy, niech idzie w górę, nu, jemu wolno, on nikogo nie zabija. Chciał ja panu krócej to wszystko opowiedzieć i ot, nie wyszło. Ale, jak już do defilady gadkę doprowadził, jak luz wiadomo: nie ma Warszawy, po co mówić podrobno? 47 Sam pan wiesz, jak było. Na drugi dzień poszli my precz z tych ruin, przez śnieg, przez grudę i zaspy przebijali siajia Błonie, Inowrocław, Bydgoszcz. Z tamtych dni pamiętam okrutny mróz, ruskie czołgi oblepione po wierzchu żołnierzami, ich nie ziębiło żelastwo, i krzyk: „Na Berlin! Na Berlin!" Kiedyś pokazuje mnie Po-pławski drogowskaz przez tamtych postawiony. Napis ruski, kilometrów tyle a tyle — Berlin. Nu, takie drogowskazy oni stawiali od początku, ale pierwszy raz my idziem, nikt nie mówi nic, nawet na ten słup nie gapi sia. Pyta Bronek, czy naszego pobok nie postawim? Żmudny aż podskoczył i zakwakał: — A po co? Wbijali my warszawskie słupy w ziemię, póki przed nami była Warszawa. Znaczy, jedne do niej wracali, insze prosto do polskiej stolicy szli. Nu, doszedł ty aż z Sybiru. I jak? Zobaczył tu stolicu? Bronek idzie głowę zwiesiwszy, aż mnie żal zrobiło sia białowłosego, i pocieszać jego stał. Ale nic z tego nie wyszło, bo jeden chłopak z uzupełnienia do kwakania Żmudnego jeszcze swoje dołożył. — Prawda to — mówi — święta prawda. Ja na Woli bliskich miał, do nich szedł, drogowskazy oczami na wskroś przewiercał: Warszawa, Warszawa. A teraz co? Miłość, nadzieja—za nami. Już tylko ku samej nienawiści idziem. Polskiej, ruskiej. I starczy jeden słup dla wszystkich. Nie ma co wykrzywiać sia. Tak było. Po drodze widzieli my różne rzeczy, a raz dziwną zabawę: stoi szkop-jeniec przy chałupie i naprawia dach rozłupany pociskiem. Nu, naprawia, nikt jego nie pilnuje, warty żadnej. Ale wkoło niego lata chmara naszych dzieciaków i dogaduje, przyśpiewuje: — Hitler kaputt! Hitler kaputt! Uprzykrzone takie, kręcą sia w kółko, nie ustają, już zachrypli, a swoje tak i wwiercają jemu w uszy. Jeszcze od czasu do czasu ciskają śnieżne kule w drzewo tuż przy chałupie stojące. On na to nic, stoi, ani drgnie, tylko młotkiem stuk, stuk, stuk. Aż naraz, kiedy uchytrzyli sia wszystkie razem za-wrzasnąć to swoje „Hitler kaputt!", jak nie odwróci sia, ręka z młotkiem podniesiona do góry, oczy — szparki, broda do 48 przodu. I już cicho, całkiem cicho, dzieciaki zamarli, patrzą. Rzuci w nich młotkiem czy nie rzuci? Stali tak naprzeciw siebie, mierzyli sia oczami, czekali. Nadchodził ja w tu pora, ale nim doskoczył, on — choć mnie nie widział — głowę spuścił, ręka jemu opadłszy i wisi jak martwa. Potem odwrócił sia i stał na nowo gwoździe wbijać: stuk, stuk, stuk. Chciał ja rugnąć dzieciaki — zawsze on żołnierz. Ale w tu poru stanęli mnie przed oczami moje własne: Sylwester i mała Paraska, takoż coś krzyczące. W ogniu, w palącej sia chałupie. Nu, nie zelżę. Poszedł ja stamtąd precz. Odchodził prędko, prędko. Znaczy tak. W tych długich marszach obdarł sia każdy ze szczętem, buciory z nóg spadali, ja też na odmrożenia narzekał, na ziąb cholerował. Tak że zanim do wielkich bojów przyszło, rozglądali sia my za zdobyczą, a Lep, nasz Lep, wywąchawszy, gdzie jest w Inowrocławiu nie rozbity wojskowy magazyn, porucznikowi doniósł i wszystkim mocne buty sprezentował. Takoż przyszli nowe płaszcze, bo stare nie grzali już nic a nic. Nu, dobra. Wiedzieli my od porucznika, że przed nami, za dawną granicą na Pomorzu, są wielgachne forty i bunkry, zasieki kolczaste i luty wyszczerzone pyskami w naszą stronę. Wkoło mokradła, jeziora i las pocięty na pasy, a te pasy zaminowane, obronne. Znaczy to, co musieli my rozbić i zdobyć, żeby dalej iść — Wał Pomorski. Szli my do niego dosyć szybko, Germaniec tylko odgryzał śjia, chciał widać jak najprędzej oprzeć sia o ten żelazem naszpikowany wał i dopiero tam stawić mocny opór. Zabierał ze sobą konie, krowy i ludzi. Ciągnęli oni wozami za Wehr-machtem, uciekali, rzucali wszystko, tak że kraj był przed nami jakby wichrem wymieciony, osady i domy dopalali sia no bojjach abo stali opuszczone, zamknięte na głucho. Zajrzeli my raz do takiego murowańca, bo zaszczekał w nini pies. Znaczy, ktoś tam jest? Kto? Nu, była czeska dziewczyna na przymusowe roboty wywieziona i zostawiona nu gospodarstwie przez szkopów, a razem z nią kundel biaiy, wielgachny, nie bardzo zły. Z tym zaraz zaprzyjaźnił sia młody Popławski, mówił, że takiego samego miał w swojej Bie- V Babie lato 49 riezowce. Nu, niby wszystko w porządku. Wieczorem Lepi uparł sia zeżreć drugą kolację u tej dziewuchy i zaciągnął nas z powrotem do murowańca. Tamta była jakaś niespokojna, nieswoja, gotować nie chciała, ale dopiero pies nas ostrzegł. Wbiegł do stołowego i stał skakać na drzwi od werandy, sku-czeć. My do tych drzwi, a za nimi, Bożeż ty mój, siedzi aż dwóch Niemców i starucha cała w futra zakutana. Przy szkopach—'¦ broń. Znaczy, pułapka i mądrze radził Deczko, żeby nie ła-; zić po nocy, na dziewczynę i żarcie nie łakomić sia. A tak przy-j szło sia jeńca brać, do porucznika odprowadzać i świadczyć,; że starucha i dziewczyna niewinne, choć na pewno wiedzieli! my jedno: całkiem niewinny był pies. Tego Bronek Popław-| ski ze sobą zabrawszy, długo z nim woził sia i tak polubił,! że tylko ciągle patrzył: leci kundel za wojskiem czy nie leci?.' Nu, leciał dosyć długo, aż pierwszej bitwy przestraszywszy; sia, gdzieś w bok uskoczył i całkiem przepadł. Trudno. Obcyj on był, niemiecki. Znaczy tak. Kiedy weszli my na ichnie ziemie, stali gadać o tym, że zapłata i kara muszą być. Co sprawiedliwe — spra wiedliwe. Ale jak? Wszystko wolno czy nie wolno? Co robi z babami, ze starcami? Po czorta nam oni, mówią jedne. A insze że nie, zwyciężyli my. Złapał ty, brachu, szkopa, to trzymaj rób z nim, co chcesz. I z jego dobytkiem takoż. Nu, ale skon czyło sia tylko na odgrażaniu, to dowództwo, żeby -na trudnej pytania nie odpowiadać, prosto zakazało samosądó^*. gwał-j tów i rabunku. Znaczy, idź naprzód, człowieku, \ zajmuji miasteczka i osady, aie zemsta nie dla ciebie, grabież \nie dla; ciebie, dla ciebie jest walka i honor. Wyciekali sia chłopaki,! ręce im swędzą, ale nic, Pęk bez końca rozkaz napćjmina. Czego od tamtych starych frau chcesz? Zostali? I ty ich zo-j staw. Gdzie leziesz? Wracaj. Co tam targasz? Oddaj,! rzuć.i Brzydło słuchać. A domki nieraz aż puchli od wszelakiego dobra. Tu radio i zegar, tam lichtarze stoją rządkiem ha komodzie ustawione, wszystkie srebrne, a tam znowu puchowe?, kołdry i pełno w szatach jedwabi, a ha ścianach ob;razów,| obrazeczków, serwetek haftowanych. I dywany w każdej izbie,| miękkie, puchate... Nu, nie plądruj, bracie, rzuć! Tylko w kuchni zatrzy-; snuje sia każdy, na stołach pełno jeszcze jadła, stoi nie dopit< 50 mleko, piwo czy dzban kawy. Jakże to zostawić? Rzucasz? Nu tak, ale do brzucha rzucasz. Takoż po piwnicach buszujesz, tego Pęk nie widzi, a tam przepaść słojów, nastojek na ziołach, na owocach, kartofle bywają i kasze. Jak tego nie zwędzić? Nasz Lep dwoił sia i troił, myszkował, prezentował raz takie żarcie, raz insze. Przylepiało sia też jemu do rąk, do kieszeni, różne barachło: ostrogi, stare lornetki, sztylety, znaczki pocztowe sprzed pierwszej wojny, medale i nawet ordery. Aha, z orderami wyszła kiedyś taka istoria. Zwiad moździe-izystów doniósł, że wieś już pusta, i weszli my do tej osady przez nasze moździerze rozbitej, ale choć przez ludność opuszczonej i palącej sia, z jednego boku całej. Ustawili my moździerze w ruinach i czekamy na rozkazy. Aż tu z najbliższego domu jak nie buchną strzały! Nie bardzo celne, ale zawsze. I zaraz alarm, ogień, ogień! Wstrzelali sia my we wszystkie okna, w drzwi. Tam jakoś cicho stało, tylko firanka z rozbitego okna na piętrze oberwawszy sia, na mur opadła i wisi. Nie wiedzieć — tamte poddają sia, wywieszają białą płachtę czy nawet nie widzą tej szmaty na ścianie? Nu, skoczyli nasze chłopaki pod osłoną moździerza sytuację rozpoznać. A jak wyszli — miny mieli jakieś dziwne, niewyraźne, mówili mało. I co okazało sia? Znaleźli oni w pokoju na piętrze staruchów dwoje. Ani on, ani ona nie trafione minami z naszego moździerza, za to on i ona ubrane jak do wyjścia. Na jego mundurowej kurtce medale i ordery jeszcze / tamtej wojny. Widać, najpierw on żonę zastrzelił, a potem siebie i padający zasłonę oberwał, to w jednym ręku miał ten pistolet — grat, ;i palcami drugiej wczepił sia mocno w firanę. Widzieli my |X) różnych zajętych domach ludzi ukrytych w piwnicach, na strychach, o zlitowanie żebrzących, ale taka istoria przytrafiła sia nam tylko ten jeden jedyny raz. Nu, dobra. Nie przeliczę ja panu wszystkich ciężkich walk, jakie byli potem. Wiadomo — Pomorski Wał. I o bohaterstwie wspominać nie stanę — wiadomo, wojsko jest po to, żeby bić sia, i żołnierz nie bijący sia jak czort — żaden żołnierz. Nu, to stanowiska moździerzy dziś tu, a jutro tam, okopywać, otwierać ogień, już lecą pociski, piechota rusza na niemieckie okopy, hura! hura!, wpadają na linię obrony, w okopach rzeź, w okopach porzucone abo rozbite kaemy 51 1 i amunicja, przepaść amunicji! Bywali też zaskoczenia i okrążenia naszych, przerywanie niemieckich pierścieni, jeszcze ichnie dywersanty spadali na nasze tyły, jeszcze byli pułapki i pola minowe. Strach, jakie tam naszykowali umocnienia, jaka tam była siła szwabskiego ognia. Raz odłamek pocisku rorwalił mnie hełm. A drugi raz... Nu, tego nigdy nie zapomnę. Okopałkn sia, piechota poszła naprzód, a tu wyłażą z lasku ichnie czołgi, walą, próbują zatrzymać atak, tam do cholery! Biją nasze moździerze, terkoczą wielkokalibrowe kaemy, germańskie cekaemy i moździerze odpowiadają skrzydłi wym ogniem. Ogień skrzydłowy! A niechże jego, chorób' Raz i drugi odparli my kontratak, nasze działa wstrzelali si nu dobra, jeden czołg zaczął dymię, insze idą naprzód, takcj dostają, palą sia, dwa zawracają, odchodzą; A zaraz pot uwaga! Zaminowane pole, nu nic, sapery oczyszczą przejście' i przejdziem, pewnie, że przejdziem, teraz my idziem do przodu. A żeby to! Na polu jeden wybuch, a zaraz po nim drugi i trzeci. Rzadkość, żeby saperów rozrywało na strzępy, a tu przytrafiło sia, że naraz trzech. Reszta idzie, ziemię ostrożnie maca, rozbraja, ale mało ich, za mało. Aż tu leci im ktoś na pomoc. Wracaj, wracaj, saper myli sia tylko raz, ale tamten nikogo nie słucha, rozkazu takoż nie słucha. To Popławski. Bronek. Do cholery, czego chce? Nie jego to sprawa, nie jego robota! Ale on wie, co robi. Wypatrzył, że jeden saper, choć^ idzie dalej, chwieje sia, maca niepewnie, może ranny? I Bn nek leci do niego, odciąga w tył, już w jego rękach wykrywa min, już on idzie naprzód, toż nieraz przechwalał sia, że umii miny rozbrajać, że po wojnie przystanie do saperów, moździs« rze — to nie dla niego robota. Deczko klnie, ja kułaki ciskam. Nie ma rozkazu strzelać. Germaniec też przycich może zdążył już cofnąć sia na drugą linię obrony? Aż naraz krzyk! To my krzyknęli, nie on. Bo doszedł już' do końca pola, ostatnią minę wyłuskał, jest przejście, zui ten Popławski! Pistolet! Teraz przejście poszerza, idzie w s nę sąsiada z tyraliery, tamten saper też skończył, staje. Ali Bronek nie staje, idzie w poprzek pola, może chce o coś zapytać, a może pochwalić sia? Germaniec ciągle nie strze nasze działa takoż milczą, nu, prawie cisza, aż tu huk, d 52 inia leci w górę. To była ostatnia mina na tym przeklętym ¦Iu. A jak sanitariusze Bronka dopadli, leżał on cały we a i, nogi oberwane, tylko białokura głowa nienaruszona usta jeszcze uśmiechnięte. Widać, że okrutnie był rad, kiedy u.i tę cholerną minę nastąpił. Czy poczuł ją w sobie? Kto to może wiedzieć? I nie dowie sia nigdy pani Popławska z pol-ikiej wsi Bieriezowka za Uralem, co syn myślał, co przed łmiercią czuł. Nu, wiadomo, rad był, że to przez jego wyłom po)dą strzelcy. Że to on do końca pola doszedł, on, nie żaden wper, on, Popławski. Patrzył ja na jasne włosy Bronka i wspominał suche zioła pod ryngrafem jego pradziada. Nu, teraz patii Popławska będzie miała dla kogo po świeże kwiaty w step wychodzić. Bywa i tak. Zaraz potem toczyli my ostre boje o insze umocnienia wału, bili sia pod Podgajami i Jastrowiem, bili wtóurcie, choć amunicji znowu brakowało, na szosie między tymi miastami walali sia całe góry rozbitych samochodów, moździerzy, dział, a trupów nie widział ja nigdy tyle, co t.nn. Mówili, że w samym tylko naszym pułku rannych i za-Iniveh było więcej jak dwieście pięćdziesiąt. Germańskich 'nipów naliczyli łapiduchy kudy więcej, ale łgać nie stanę, prawdź pan u istoryczek, czy tak było. Ich w bitwach nikt 11 u- widzi, a potem zawsze wiedzą lepiej. I co im zrobisz? Gorzej, że w czas boju pod Podgajami byli takoż żołnie-i/.L" żywcem spalone. Nasze. Niemcy otoczyli i wzięli do niewoli chłopaków z trzeciego pułku. Niby nic, zamknęli ich w sto-ilole, ale po boju stodołę podpalili. Oglądali my potem te zwęglone trupy. Jeden żołnierzyk, nie do końca spalony, miał na ramionach skórę całą w pęcherzach. I naraz mnie /robiło sia gorąco. Moroczne, tamten pożar... Sylwester? I ';iraska? Takie same mieli pęcherze na pleckach, na rączkach? Nu, starczy. Jakoś w lutym wyzwolili my jeden obóz. i Micerski, znaczy Oflag. Nazwa jego trudna, chyba Gross-bem czy Grossborn, to takoż u istoryczek trzeba sprawdzić. '/m co? Że jak masz pan wszystko sprawdzać, to po co my czas tracim? Nu i to prawda. Znaczy, kończyć? Nie? To o czym opowiadać? Bo, wiesz pan, przerywania i poprawiania ja nic lubię. Wolę przestać gadać o tym moim wojowaniu. Nie dał pan podrobno mówić o wrześniowych bojach, tru- 53 dno. A teraz czego czepiasz sia, przeszkadzasz? To już krótko: w końcu Pomorski Wał pękłszy. Przewalił sia nasz pierwszy pułk przez niego, przewalił przez całe Pomorze i ruszy) na Szczecin. Tak. Tu już niczego ani pan, ani istoryczka poprawiać nie stanie, bo nic ja nie powiedział. Ani słowa o bojach, o tym, jak- riiszczyli my ugrupowania germańskie koło Drawska, jak przeczesywali lasy, jak brali rozbitych szkopów do niewoli, brali takoż"- ichnich oficerów i generałów. Żal mnie pana, bo stratny. Że có^Że o tym chcesz pan słuchać? Bez wydziwiania? Nu, to choć V„trzech rzeczach opowiem, bo o tym istoryczki nigdy nie napiszą? Pan -będziesz pierwszy, i to bez żadnej zasługi. Nu, dobra, dobra, nie gniewam sia już. Przeszło. Na jednej z tych istorii źle wyszedł Zub. Bo byli z nami baby — żołnierze z łączności i wartowniczki zadziorne, do pilnowania jeńców jakby urodzone. Nu, akurat w takiej zadurzył sia nasz Kostek. Sanitariuszka spod Lenino była już daleko, a ta Helena — blisko. I raz, kiedy prowadziła ona szkopów wziętych do niewoli, przyczepił sia do niej, na drugiego konwojenta przystał. Idą, idą, aż przed nimi leśna polanka, a na niej — Bożeż ty mój — Germańcy. Prawda, było ich tylko czterech, ale wygrać taką potyczkę niełatwo, toż jeńcy na pomoc swoim rzucić sia mogą. Nu, ale stoją, nie rzucają sia, za to tamte ręce podnoszą i idą, idą poddać sia z dobrej woli. Okrutnie przechwalał sia potem Zub z wygranej potyczki, aż Żmudny zakwakał, że zasługa jego żadna, prosto jeden z tamtych krzyczał na cały głos, że „Wien, Wien!", że Austriak on, wojować nie lubiejący. Powiedziała to jemu sama Helena, do łgania nie przywykłszy, i od tej pory dokuczali Zubowi chłopaki. Pytali jego, nie zawsze w porę:- — Strzelasz czy nie? A może tamte też nie lubieją wojować? Choć nie lubieli — wojowali i pułk szedł naprzód w ciężkich bojach. Po drodze do Szczecińskiej Zatoki przeczesywali my wszystkie lasy i zagaję. W marcu zrobiło sia już ciepło, choć chlupało jeszcze pod nogami. Lubię ja takie wiosenne bołoto i z tej przyczyny poszli my z Deczką na ochotnika, kiedy trzeci batalion przeczesywał podmokły teren. Decz-ko — strzelec znamienity — każdego ustrzeli, kogo zechce. 54 liiziem lasem i naraz... widzę jednego szkopa pod sosną. Siedzi z bronią w ręku, nogi w kałuży moczy i patrzy przed -iebie. Rozmyśla czy na coś czeka? Obeszli my jego bokiem i: „Hande hoch! Hande hoch!" On okrutnie przestraszył sia, .dc wcale nie nas. Jak szkopy bali sia nas, to skamlali i walili w spodnie. A ten może w spodnie i wali, nie wiadomo, ale wiadomo, że o nic nie prosi, za karabin chwyta i tylko na wierchuszkę drzewa ogląda sia, jakby przestraszył jego sam I litler w dół z tej sosny patrzący. Dziwny taki. Podchodzim, a on... Nu, zwyczajnie, po ludzku—strzela. Ranił nam strzelca Golana, chorąży wściekł sia i kazał jego żywcem brać. ('.o potem okazało sia? A to, że miał on prawo bać sia Hitlera więcej jak nas, to dowództwo germańskie było tuż-tuż. Prawda, nie na sośnie, tylko zaraz za nią, też w suchym miejscu. Postrzelali my do szkopów, oni do nas, ale co mogli tamte zrobić, kiedy było ich tylko paru i jeden generał? Prawda, ważny, do-dówca czterysta drugiej dywizji. Chorąży Czubek mówił, że wnukom będzie rozpowiadać, jaki on szczęściarz, bo samego generała do oddania broni przymusił. A nie minęli >iwa miesiące i zginą! chorąży akurat w pierwszy dzień maja, przed samym końcem wojny, zginął w Berlinie, już prawie zdobytym. Ot: i szczęściarz, ot i opowieść dla wnuków. Nu, on nic już nie może, wnuków nie ma, istoryczki takoż nie mówią wiele, to niech choć pan zapamięta. Nic nie łżę, tamten chorąży prawdziwy, istoryczny. Jak Kościuszko, porucznik Wy-socki, jak ja sam. Czy trzecia istoria takoż istoryczna? Nie wiem, sam pan osądzisz, choć na pańskie rozeznanie spuszczać sia niebezpiecznie. Ale — niech już będzie. Pierwszy raz widział ja morze, ot co! Doszli my do niego nocą i w tu poru słyszeli tylko szum. Mocny szum, znaczy plusk fal. Rano była mgła, też nic ja nie zobaczył. Dopiero później, jak słońce stanęło wyżej... Panie, aż oczy rozboleli, laki blask bił od tej lśniącej gładzi. Nie, nie całkiem tak. Gładź była wielgachna, jasna, ale niespokojna. Kotłowała sia ona, jakby zła, że sotnie i sotnie baranków paść sia na nią wyszli. A te białe baranki, wiesz pan, nic sobie z jej gniewu nie robią, biegną, podskakują, kolebią sia, ćma ich wielgachna i nikt tych stad nie spędza, całe pastwisko dla nich, okrutnie 55 I J wielki szmat ziemi. Bożeż ty mój, aż strach pomyśleć, ile ziemi pod tym morzem od lat marnowało sia! Co dalej? Nu, nic. To wszystko. Co jeszcze o morzu opowiedzieć można? Prosto jest. Ogromne ono, rozhuśtane, szumiące i przy brzegach, na piasku, tjucze sia bura piana. Taka samiutka jak w zatoczce, niedaleko naszego chutoru. Że to inaczej, nie tak? Nu, pojedź pan najpierw nad Szczecińską Zatokę, a później nad moje jezioro. Sam zobaczysz. Może takich, co w gazetach piszą, na Polesie puskają? Chociaż... Spuścił sia ja na pana jeden jedyny raz i ot, cc\wyszło. Dowierzać trudno. V Co jeszcze? Czy nabrał ja Bałtyku do hełmiKi napił sia odzyskanej wody! Pan co, z byka spadłszy? Nie wjesz pan, że całego Bałtyku do hełmu nie zaczerpnie nawet najsławniejszy wołchw? A, i hełmu u mnie nie było. Uważać trzeba,, toż ja mówił, że strącił jego ze łba odłamek szkopskiego pocisku. Kudy wcześniej, jeszcze na Wale Pomorskim. Woda? Cóż, odzyskana, prawda. Nawet chłopaki polecieli w niej nogi zamoczyć, że niby mocno stanęli na brzegu, na swoim, ale ja w tu wodu nie polazł. Zimna ona, słona, a u mnie akurat pięty obtarli sia. Takoż nie pił ja tego Bałtyku, bo bardzo gorzki, pragnienia nim ugasić ani rusz nie można. Nie kiwaj pan głową. Ja tam był, ja lepiej wiem. Aha, jeszcze jedno. Marzec był wtedy mokry, ale deszcze padali ciepłe nad podziw i ziemia tak napęczniała, że aż spuchła od miękkości. Jasne stało: rodzić chce, na ziarno czeka. Dobra, ale kto będzie siać? Toż nasze pułki przeczesują las, kopią okopy, warują przy stanowiskach ogniowych. Żołnierz po to jest, żeby... Nu, sam pan rozumiesz. Ale idzie wiosna, słońce marcowe przygrzewa, orać i siać prosto mus. Nie będą przecie ugorem stać te odwojowane przez nas pola. Latem obowiązkowo powinno bieleć na nich żyto, szumieć długowąsy jęczmień. To rozumiała każda wojskowa oferma i nawet Żmudny po swojemu nie kwakał, nie wydziwiał: — A po co to? Mało wam wojaczki? Nu, na ten raz było mało. Chłopakom ręce same rwali sia do pługa, do siewnego ziarna, a oczy patrzyli łakomie na rozmiękłą ziemię. Tak że kopali oni umocnienia, a jakże, przeczesywali lasy, wiadomo, ale takoż na rozkaz dowództwa 56 Mczęli prace w polu. I prosto wczepili sia pazurami w lepki .'.runt. Ja sam, choć kudy lepszy rybak jak oracz, rad był, że można znowu krajać ziemię, odwalać skiby, a potem czuć, jak pszeniczne ziarno szeleści w garści, przesypuje sia między paluchami. I dobiy był to siew, wesoły, choć porucznik karabinu zdjąć nie pozwolił i skakała mnie ta cholera po plecach, obtłukiwała okrutnie. Trudno, czas wojenny i żołnierz po to jest, żeby... Nu, niech będzie. Dziwna rzecz, ale wiosenny siew leczył najróżniejsze rany. Ho wiesz pan, kiedy nie ma gadania o boju, o wyczynach i odznaczeniach, jest czas na myślenie o swoich. A tu jak na /.lość poczta nawalała, listów żadnych, tylko przychodzą wieści, czort wie skąd, że rodzinom okrutnie ciężko, że za liugiem banderowskie bandy jeszcze gryzą i palą. Takoż nie wiadomo, kiedy wrócą z Sybiru rodziny naszych chłopaków, znaczy sieleckich. Sam pan widzisz, źle. Było o czym .nadać, na co narzekać i gryźć sia cichcem, po nocach. Prawda, gryźli sia my niedługo. Nasz porucznik okazał sia niegłupi, znowu dzień w dzień słychać było strzały od strony lasu, tu zaskoczenie, tam potyczka. Znowu brali my szkopów do niewoli, ale brali w ciężkiej walce, bo nie myśl pan, że w tu poru każdy ichni żołnierz ręce w górę podnosił i mówił „kaputt". Prawda, byli oni w zwycięstwo już nie bardzo wierzące, ale rozkazów słuchali ślepo i bili sia zajadle, nie powiem. Wiedzieli, że giną. Szef mówił, że ichnie oficery leszcze stawiają sia na przesłuchaniach, wierzą w Hitlera i jego nową, straszną broń. Żadnej nowej broni nie było, ale wojskom Pierwszego Białoruskiego Frontu, znaczy i nam, zagrodzili w kwietniu drogę do Odry nowe germańskie dywizje i siła ichniego ognia była strach, jaka wielka. Już żadne prace w polu, żadne branie jeńców po lasach. Znowu przed nami ciężkie boje, ogień krzyżowy i na wprost, znaczy, zaczyna sia forsowanie Odry, zaczyna operacja berlińska. O tym nie stanę podrobno opowiadać. W swojej książce i tak musisz pan napisać tylko tyle, ile wiadomo istoryczkom, inaczej powiedzą, że pan łżesz i że ja też coś nałgał. Kto tak powie? Nu, od pana mądrzejsze, nietrudnoż chyba o takich? Żeb ja tyle nie gadał? To po co pytać sia, kto? A? W tu poru mówili nam, że ruskie dywizje wzięli Berlin w kleszcze, potrzeba tylko ich czołgom^ dużo piechoty, znaczy i nasza dywizja tam przyda sia. Tak niówili. Czy dumne my byli, że akurat nasza? O tym ja nie myślał. Toż szedł i ciągle szedł na Berlin, na Berlin! Znaczy, jak W końcu doszedł, to żeby walczyć. Nu, nie? j Zbił mnie pan znowuż z tołku. Co jaszcze mówili? Aha. Że sforsujem Odrę, mówili, pójdzie naszej natarcie, odetniem Berlin od północy, mówili, zamkniem kołem miasto. W nim Hitler. Jego wypuścić nie można, trzeba żywcem brać. Nie. tego dowódcy nie mówili, to ja panu mówię. Nu, dobra. Znaczy Odra. W miejscu forsowania była ona rozlewista, teren podmokły, pluchoć straszna. O świtaniu zaczęło sia przygotowanie artyleryjskie: huk, wizg, z pół godziny walili my z dział i z moździerzy. A potem na wodu spłynęli amfibie — wiesz pan, co to jest? Nu, takie wojskowe łodzie. Spłynęli, a do nich Germańce trrach, trrach, trafiali abo nie, amfibie już przy drugim brzegu, chłopcy wyskakują, atakują, biją sia—zdobyli pierwszy przyczółek. Czy ja też? Nie, nasza kompania została na wale dla osłony i tylko bili my z moździerzy, zdrowo bili. Szkopy walili takoż z dział i broni maszynowej, cała rzeka pluskała, skakała, pociski rwali sia między amfibiami, między łodziami i rozrywali te łodzie. Już ludzie pływają martwe po rzece abó czepiają sia burt, prawdziwy ad. Mówisz pan — piekło. Nu, niech będzie piekło, po rusku czy po polsku jednako straszne, huczące. I taka też była w tu poru ona, Odra, do której my od samych Sielc szli a szli. Znaczy tak. Potem okazało sia, że za rzeką ziemia kanałami poprzecinana. Poszedł naprzód pierwszy rzut dywizji. Mój pułk był w drugim i zajął obronę okrężną. Mówili, że liczył straty własne i Germańca, ale i bez tego każdy wiedział, że nad Odrą zabitych i rannych mieli my dużo. Z naszych ranny był Deczko, Oleś Borowik i znowu Szóstak, a młodszego Borowika trafiło w głowę. Osiniak z wołyńskiego uzupełnienia utopił sia, ranny, w czas przeprawy. Nu, ale nieprzyjaciel był rozbity, cofał sia w walkach z drugim i trzecim pułkiem. A co ja? Uwierzyć trudno, ale odpoczywał. W ostatnich dniach kwietnia mieli my małą pieriedyszkę nad tamtym ka- 58 nałem, dni byli spokojniejsze, każdy leczył sia z zadrapań i odparzeń. Wiesz pan, jak to na froncie jest? Ty w drugiej linii liżesz nieważne rany, a dowódcy układają jakieściś plany okrążenia, etapy operacji. Dobra. Kiedy oni myśleli i pocili sia, ja polazł nad kanał. Prosto tak, na spokojnu wodu popatrzeć. Aż tu słyszę, już nie pierwszy raz słyszę, że gdzieś ryczą krowy. Od razu przypomniała sia mnie Nastia-dojarka, jak kołchozowe stado przygnawszy do Czugunki, opowiadała o łuhach białych ud mleka dojonego prosto na trawy. Bożeż ty mój, jak to było dawno, chyba w młodości? Od tego czasu przybyło Nasti w stadzie niemało sztuk, cielaki podrośli, jałówki cielne stali. Filimon i Nastia dobrze wiedzą, że wracać im już pora. Co tam wiedzą, musowo już popędzili krowy do spalonych wsi pod Wiażmą! Ciężko im, wiadomo, odbudować sia muszą, wiadomo, ależ u siebie oni, wrócili na ojcowiznę i do dawnych sąsiadów. A ja... Przestań, Drozd, pozbieraj sia do kupy. I nie myśl, nie myśl! Czas do wspominania niesposobny, wczoraj była jedna ciężka bitwa, jutro jeszcze gorsza przed nami. Aż dziw, że dziś przyczaili sia germańskie działa i moździerze, że ryczą tylko krowy na łuhu. Nu, prawda, ryczą. Kiedy tak, trzeba iść, zobaczyć, co z nimi? Polazł ja w tamtą stronę. Przy kanale, na środku łuhu, widzę małe jeziorko z kępą krzaków na samym środku. Patrzę, a tu na trawie ani jednej krowy. Gdzież oni podzieli sia, choć ryczą? Podchodzę bliżej i widzę, że na jeziorze żadna krzewina nie rośnie, wysepki też nie ma, tylko stado do wody wlazłszy stoi po brzuchy w wodzie. Krowy zbite w jeden kłąb, głowy jedna drugiej na zad abo na grzbiet położywszy. Stoją w tym bajorze i ani ruszy sia która, tylko ryczą, ryczą. Znaczy, wymiona chłodzili sobie, biedniażki. Nu, wrócił ja do plutonu, wziął ze sobą Deczkę, Zuba i poszli my skacinę z jeziora wypędzać. A ona ani słyszeć nie chce, żeby z zimnej wody na brzeg wyleźć. Namęczyli sia my w tu poru, nabiegali, całą bitwę rozegrawszy: atak, kontratak, okrążenie, uderzenie z lewego i prawego skrzydła. Wypędzili stado na łuh i dawaj doić, choć durne bydlęta przystępu do siebie nie dawali. Nu nic, w końcu postawili my na swoim, okrutnie umęczywszy sia: polało sia mleko na zie- 59 ¦i ftSf mię, na iuh, dużo tłustego mleka. Myślał ja wtedy, dojący jedną taką czamo-białą, do mojej Rabej .podobną: a jakby? Jakby z wojny wróciwszy z tym stadem wsWystko od początku zacząć? Niedaleko Odry podchodzące jezioro sobie znaleźć i może tam...? Ale choć tak pomyślał, ą/mleko strzykało inaczej jak zawsze, bo na ziemię, jeszcze w tu poru nie chciało sia mnie wierzyć, że nic już nie będzie do dawnego podobne, takie samo jak kiedyś. Wiesz pan, człowiek czepia sia choćby rąbeczka nadziei, siebie dawnego szuka, do siebie takiego nawraca, do jakiego — nu, prosto przywykłszy. Nadziwić sia pan nie możesz, czemu dopiero wtedy ja o tym pomyślał? A czort jego wie! W czas przeprawy przez Bug, jak nam mówili, że dopiero teraz weszli my na polskie ziemie, nie słuchał ja tej mowy. Chyba i nie chciał słuchać? Jaka tam sprawiedliwość dziejowa? Co mnie, Drozdowi, do niej? Wyzwolił ja swój chutor, nu i sprawiedliwie, znaczy, on znowuż mój, tylko mój! Ale nie w tamten czas zbuntował sia ja, choć to dziwne, a dopiero za Odrą. I jak stara baba rozkisł, rozkleił sia, siedzący pod brzuchem łaciatej krowy. Prawda, nie na długo. Bo w tu poru od zachodniej strony nadleciał germański samolot i jak nie zacznie ze świstem przelatywać nad nami, kłaść sia na skrzydło i seriami po łuhu pruć a pruć! Ja do jeziorka podskoczywszy, on za mną, kołuje niziutko, wygarnia jedną serię za drugą. Nad wodą stoją ja-kieściś drzewka, ja do nich, żeby kryć sia, on nic, lata i strzela. Aż kora odpryskuje z postrzelanych pni i sypią sia gałązki. Nu, myślę, źle. Poluje on na mnie. Naraz widzę: Zub z Deczką buch do wody i zanurzyli sia tak, że tylko głowy im sterczą. To i ja, podchodzącą minutkę upatrzywszy, lezę do jeziora. Zagrzebał sia w mule niby sum i czekam, a szkop przelatuje nad nami raz, drugi, trzeci. Jak znudziło sia jemu na ludzi polować, dawaj krowy straszyć. Jedna upadła na łeb, druga ziemię nogami kopie, insze rozbiegli sia, ogony w górę zadarłszy. W końcu odleciał, a my wyleźli z bajora. Patrzę, trzy krowy zabite, jedna brzuch ma rozdarty, mocno krwawi. A żeb jego pokręciło, żeb gruchnął o ziemię, sam krwawiący! Choć niby nie moja to sprawa, bo krowy byli niemieckie. Znaczy tak. Poszli my precz z tego łuhu mokre i złe. Na 60 ¦ statku odwrócił sia ja i widzę: białe kałuże stoją jeszcze tu i tam, jak wielgachne syrojeżki. Mówi Deczko, takoż odwróciwszy głowę: — Namęczylim sia, cholera... A Zub wyciąga ręce. Spuchnięte, czerwone, palce jak kiełbaski, zgiąć on ich nie może. Klnie: — I po co? Moje ubite leżą. Nu, gadaj, po co? Wtedy mnie krew buchnęła do głowy i odpowiedział ja jemu ze złobą, z naśmieszką: — Może po to, żeby inszym było lżej? A? Oni widać nie zrozumieli, stoją, milczą. Bo i prawda, skąd mieli wiedzieć, że samemu sobie, rozkisłemu pod brzuchem krowy, odpowiedział ja wtedy, a nie im? I że nie o tej zabitej skacinie myślał? To tłumaczę już po ludzku, spokojnie: — Jest teraz choć jedna krowa w tym bajorze? Nie. Po luhu chodzą i kudy mniej ryczą. A że byli także zabite? Stratne? Nu, jak na wojnie. Zwyczajna rzecz. I poszedł z tego miejsca won. Chciał spuchnięte łapy w kułak zacisnąć, żeby nie kląć, i nie wyszło. Wracali my bez słowa, ale do siebie gadał ja dalej. W duchu gadał. Jak? Ano zwyczajnie, po poleszucku, z zawziętością, ze złobą: „Stratny, stratny, wiadomo. Przestań, Drozd! Przetrzymasz. Wszystko przetrzymasz! Toż obiecał ty sobie nie dać sia nikomu i niczemu, z każdego bołociska abo głębokiej wody na brzeg wyleźć, pazurami wczepić sia choćby w piach. Łeb masz twardy, łatwo nie pęknie. A nadzieja? Nu, wiadoma rzecz, człowiek nadzieję do śmierci musi hołubić. Jeszcze nie ze wszystkim koniec. Dojdziesz do samego Berlina i dopiero tam widno stanie, co dalej z tobą będzie". Znaczy tak. I w samej rzeczy: skoro świt odezwali sia nasze działa, samoloty zastękali na niebie, poszli my znowu naprzód. Na Berlin. Już prosto na Berlin! Przerzucali nas znad kanału ciężarówkami. Mówili, panie, że to blisko, a jechali my długo, na przyfrontowych szosach był tłok. Korki zrobili sia takie, że myślisz — nikt zatoru nie rozpłacze. Ale nie, jakoś rozplątywali, tylko krzyku było dużo, wiązankami obrzucali sia wszystkie kolumny: czołgów, artylerii, a i ciężarowych wozów. Nu, nic. Pod wieczór dojechali 61 my, wyładowali sia na placyku i patrzym, patrzym: znaczy, tak wygląda teraz ten ichni Berlin? A stali my, wiesz pan, jakby na polance gąszczem otoczonej. W rym gąszczu szumiał, buszom wał pożar. Że co? Zrozumieć trudno? Nu, ten gąszcz— to byli ogniem buchające domy, tak ciasno dookoła placu stojące, że ani nie wiesz, co tam pali sia i dymem zasnuwa, ani policzysz, ile tego jest. Na ziemi pełno gruzu, kawałków szkła, walają sia jakieś blachy i osmolone belki. Żeby był wiatr, ogień szedłby na nas, ale wiatru ani-ani, płomienie idą w górę równo, równiutko, chłopaki stoją i gapią sia. Niedługo, bo zaraz ryknęli moździerze, zaterkotali karabiny maszynowe, gdzieś szkopy musieli blisko być i ciężarówki z orłami wypatrzyć. Pod tymi pociskami uformowali sia my w kolumny i poszli precz z placyku, bez jednego strzału, taki był rozkaz. Dokąd poszli? Nu, jasna rzecz: obsadzić wyznaczony odcinek. Szef mówił, że Niemcy zebrali tam co najlepsze swoje dywizje, okrutnie umocnili sia, obwarowali i przygotowali do długiej obrony. Ot, jak. Na drugi dzień, już od szarego świtu, wiedzieli my, co znaczy bój w samym środku wielgachnego miasta. Ryczeli „ka-tiusze" i nasze działa, wściekły byl ogień Germańców i zażarta walka o każde podwórko, schody, dom. Opowiem tylko to, co mnie samemu przytrafiło sia. Więcej i o wszystkich pułkach dowiesz sia pan z cudzych książek. Nu, dobra. Mieli my jedną ulicę do oczyszczenia, znaczy do szturmu. Przygotowali atak sąsiady radzieckie, ich artyleria i moździerze bili długo po oknach, po stanowiskach szkopów. Później jeden skok naszych przez ulicę, skok drugi, brama zdobyta, ale sam dom... Bożeż ty mój! Zdobywali my jego z pól dnia, wgryźli sia z trudem. Widział gdzieś porucznik, jak działko ruskie praży ze środka kamienicy, znaczy i nasze moździerze można zatargać na drugie i trzecie piętro. Zatargali na taras, stanowiska zajęli i grzejem po przeciwnej stronie. A co w domu pobok? Lepiej nie myśleć, może nasi tam są, a może nie? Nu, strzelali my, cała ulica przestrzelana była na wylot jak kaczka. Nasze strzelce wyborowe i Deczko zaczajone w oknach. My bijem do celu naprzeciwko, oni do nas. Aż to, uwierzyć trudno, od razu po południu pierwszego dnia urwało sia wszystko. Wymacali nasz moździerz i jak nie gruchną! Co było dalej — 62 inc wiem, leżał ja zasypany chyba z pół godziny, może i więcej. A jak oczy otworzył, jak nogi pomacał, że całe, powlókł sia t:imtąd w tył do jakiejś ciemnej sieni. Siedzę, dycham, myślę, > n teraz? Gdzie moi? Gdzie obsługa moździerza? Aż-tu wlatuje do tej ciemności jakiś sierżant z żołnierzami narzuca sia na mnie: — Wy kto? Skąd? Zasnęliście czy jak? Nu, to mówię, kto ja, że zasypany, że obsługa moździerza widać wyniosła sia, czort wie, dokąd. — Oferma! — krzyczy on. — Zagubiony! — przedrzeźnia. I każe do swoich ludzi dołączyć, wtyka mnie do ręki efemkę po lakimś zabitym Niemcu. Nu, broń jest, i to jeszcze jaka, czter-nastostrzałowa, nowy oddział jest, nie ma co na dowódcę złościć sia, że ofermą nazwał. Ale teraz musisz pokazać, Drozd, że strzelec z ciebie znamienity, od Deczki nie gorszy. Co ten sierżant potem wyprawiał, panie, wypowiedzieć nudno. Do takiej walki ja nie przywykłszy, obsługa moździerza — kudy spokojniejsze zajęcie. A tu z góry w dół lubudu i znowu chodu w górę, po schodach, brachu, pędź, leć. Widział ja i przedtem wysokie domy w Warszawie, ale wszystkie poharatane, wypalone, w środku puste. A tu pierwszy raz biegał po kamiennych schodach, wysoko, wysoko, gdzieś aż na czwarte czy piąte piętro, wyłamywał drzwi, walczył tam w mieszkaniach z początku pięknych, a zaraz po pierwszych seriach całych w kurzu, rozbitych, podziurawionych. Ja sam głuchy od huku, jakby zdumiały, ale bez ustanku strzelający. Ogień i zno-wuż ogień, jeden pokój zdobyty, do drugiego ktoś rzucił granat, dym, dudnią pociski i łomot, łomot, huśtają sia ściany, nie ma już schodów, ale iść dalej mus, nu, to wybijaj, brachu, dziurę w murze, granatami, granatami, jest przejście, idziem dalej! Przed nami ta-ta-ta-ta — karabin maszynowy stuka, z dachu naprzeciwko tyk-tyk-tyk-bzz — strzela germański snajper, nu nic, my już w drugiej chałupie na tym samym piętrze. I naraz wrzask z dołu: — Czołgi, czołgi przed domem! Znaczy, ulica jeszcze nie nasza, dom nie nasz, lecą granaty z góry w dół, czołgi stanęli, jeden pali sia, załogi wyskakują, nu tak, chowają sia pod murem, aż naraz z piwnic słychać jazgot cekaemów, długie serie biją po ulicy, znaczy niedobrze, w piw- 63 nicach domu jeszcze szkopy, czy nasi mogą nam przyjść z pomocą? Nie mogą. Źle jest, grzechoczą kule, sypią sia na jezdnię jak grad. Ja strzelam z okna. Strzelam i widzę, jak pod domami cichcem przesuwa sia trzech naszych. Tak i lepią sia do ścian, a koło nich latają pociski, odiupują kamuszki spod nóg. dziurawią dom jak sito. Oni nic, lepią sia, suną dalej, patrzę na nich i widzę, jak poderwali sia, skok jednego, drugiego, skacze i ostatni, zamachnęli sia wszystkie i tak, stojący już przed tym karabinem maszynowym w piwnicy, rzucili jemu granaty prosto w pysk raz i jeszcze raz. Na dole zacichło, nie widię takoż tamtych, widać skoczyli przez okienka w dół, nu tak, zno-wuż piekielny ogień, ale już teraz ichni, z lewej strony za czołgami, wzdłuż ulicy i w górę po germańskich snajperach. Strzelam takoż po dachu, nu tak, to nasi biegną w prawo, znaczy droga wolna. Ja już z moimi wyżej, na strychu drugiego domu, uwaga, czai sia ktoś w ciemnościach. Sierżant ryczy „Hande hoch!" i ja krzyczę, ot, żeby krzyczeć, toż nie podda sia on, walka nie skończona, strzela bez przerwy, lepiej wytrącić jemu broń z ręki, wytrącam strzałem, czemu nie, karabin snajpera zakrztusil sia, poleciał na ziemię, a on sam krzyknął tylko raz i zwinął jak szmata. Ja za jego karabin, zdobyczny on, mój. I moje naboje, teraz ja kudy lepszy od Deczki! Ale sierżant krzyczy: — Rzuć, strzaskana luneta! Niby tak, strzaskana. Ciskam karabin pod okienko, z którego tamten strzelał, i już tupiem po schodach niżej, jeszcze niżej. Na trzecim piętrze Niemcy za drzwiami, nu nic, wyrwane granatem drzwi, za nimi kupa Germańców. Strzelam ja, strzelają insze, tamte próbują przebić sia, nie wyszło, już wiszą trupy na poręczach, a dwóch wali sia w dół z rozrzuconymi rękami. Został jeden, podnosi ręce, koniec. Zdobyli my jeszcze jedno piętro. Teraz biegiem, biegiem niżej, zno-wuż rozbite pokoje, poprzewracane krzesła, stoły. Barykadę robili czy jak? Nu, nie ma tu już nikogo, ja od nowa w oknie, wychylam sia, widzę, po rynnie naprzeciwko lezie ktoś, nie może być, toż to Zub, co on tu robi? Też naszych zgubił? Kryję ja jego, ale co tam, ogień jak cholera buchnął ze wszystkich stron, czegóż on włazi po tej rynnie? Aha, pod nim, piętro niżej w tym domu, siedzą szkopy, pluje z okna ichni cekaem. Znaczy, Kostek chce rozwalić to gniazdo oporu. Strzelam. Niemcy przenoszą ogień na mnie, Kostek lezie tymczasem jeszcze wyżej, jedną ręką wczepiony w rynnę, drugą zamachnął sia i trzask, huk, lecą kawałki muru i nie ma u iż w oknie Niemców. Hura' Strzelam znów. strzelam na poprawiny, takoż osłaniam Zuba. Ale on wisi na jednym ręku, chwieje sia, kolebie i naraz urwał sia, leci na chodnik, i tam już ani drgnie, stało być zabity chłopak. Bożeż ty mój, zabity! Biegnę dalej, aż tu widzę z inszego okna, rusza sia mój Zub, doczołgał do bramy, a stamtąd wyciągają sia jakieś ręce, biorą jego, dobrze, wrócisz ty jeszcze, Kostek, po staruchę-matkę, dobrze, dobrze! Nu, czasu na patrzenie nie ma, dołączam do inszych, lccim dalej i słyszym z dołu polską komendę: — Burzącym łaaduj! Salwą...pal! Nu, może nie tak, ale zaraz potem ogień, ogień, nasza bateria gra, nasze działa walą, jak trzeba, na ulicy padają germańskie trupy, świsnął i mnie koło ucha jakiś pocisk. Kryj sia, Drozd, nie, nie, teraz zbiegamy w dół, niżej, ciągle niżej. Wpadamy w końcu dc bramv. sierżant z kimś gada, szukam swoich, toż ja odbił sia od nich, już całkiem sam wojuję, a nie mogęż wojować sam! Ale w tej bramie tylko ranne, jeden łapie mnie za rękę, coś bełkocze, widać ruski żołnierz, nie, mundur nasz, Boże ty mój, toż mój pierwszy szef, Wot! Patrzy na mnie, ale źle z nim, cały we krwi, cały jakby polany krwią. Coś mówić chce, usta otwiera, powietrze łapie jak ryba na piasku, policzek jego także samo rozdarty. ("hcę opatrunek założyć, ale nie, on trzyma moją rękę mocno, jak w kleszczach. Wpatrzył sia ja w jego usta, może coś ważnego powiedzieć chce, wiadoma rzecz, ostatnie słowa święte. Przyciąga mnie znowu do siebie, jeszcze siłę ma, co on mówi, co mówi? Próbuję zgadnąć, ale nie mówi nic, ivlko głowę odrzuca i dopiero jak stuknęła ta głowa o ziemię, bełkocze: — Wot... I już po wszystkim. Oczy w słup, przyszło sia mnie zamknąć te szklane oczy. Szkoda chłopa, ale jakże tu czas tracić? I znowu skok za sierżantem na drugą stronę, salwa po klatce schodowej, na pierwszym piętrze walają sia jakieś trupy, naboje, biegniem wyżef, skaczem po stopniach, aż tu huk, widać trafiło i w tenidom. Kurz, pełno białego kurzu, w gębie smak wapna, ćł/wszystkie chłopaki jak umączone, twarze brudne. Znowu huk, zakołysali sia schody pod nogami i już turlam sia w dół, trzepnęło mnie, nu tak, szyję dziwnie wdusiło w żebra, jeszcze tylko pomyślał ja: „przełamało", i już nic, oddychać nie ma czym, boli, boli, pierś ściśnięta jak obręczą, w gardle dławi, duszno, zaraz potem chce sia pluć, a to krew, krew, zimno... I to, znaczy, już koniec, człowiek nawojował sia, skończył zdobywać Berlin. Uch, zmęczył sia ja tym gadaniem, daj pan zakurzyć. Dobra rzecz zaciągnąć sia, lepsza jak w boju umierać. Nu, tak. Co było potem? Ano, stało być ten odiamek nie zabii. a tylko trzepnął w łopatkę, a potem ja sam, walący sia ze schodów, połamał sobie żebra. Zataszczyli mnie tamte chłopaki do bramy, a później długo nic, tylko ta brama pełna jęczących, pełna trupów. Dopiero pod wieczór przylecieli łapiduchy /. noszami, zanieśli na punkt opatrunkowy. Cóż, później leżał ja jak kukła w bandażach i odnaleźli mnie moi z obsługi moździerza dopiero wtedy, kiedy Żmudny przyprowadził rannego Lepa. Miał on przeoraną całą łydkę, ale nic, wesoły był jak zawsze, gadał dużo i żarł za tych, co jeść nie bardzo mogli, bo leżeli z nami chłopaki poranione w brzuch, w pierś, z bandażami na czołach, na szyjach. Może i dokuczał im z początku hałas przez Lepa wyczyniany, ale potem przywykli, nawet rade byli, kiedy on opowiada o walce abo rozprawia, jak ja zgubił sia i jak teraz razem przyjdzie sia nam wracać do swoich. To „wracać" wszystkich budziło z drzemki, bo ludzie spali, choć huczało za oknami piwnicy. Gadanie Lepa stawiało ich na nogi, nu tak, odszukać trzeba swój pułk, nu tak, baterię, nu tak, rodzony moździerz. Lep rwał sia na ulice z powrotem i inszych zarażał, choć jeden taki starszy, już dochodzący, mówił w kółko: — Żal umierać w ostatnie dni wojny. Żal... I to byli jego ostatnie słowa, zanim tej samej nocy westchną! i całkiem zacichł. Znaczy tak. Mocno on nas tym końcem wojny zapeszył, toż każdy chciał żywym zwycięstwa doczekać, najgorsze umieranie nie w porę. Hospodi! Nie dać sia przed końcem 66 ¦ubić, nie dać zabić! Ale los przechytrzyć sia nie pozwoli. I co ty jemu zrobisz? Jedna pociecha: doszedł każdy z tych i annych do Berlina, to może i wyliże sia, będzie potem dalej wojować ze swoim pułkiem, abo — jeszcze lepiej — do domu wróci? Tak że rozczmuchali sia my na nowo, gotowe byli luchać. co plecie Lep, poweseleli, a grunt, że plany zaczęli iubić, a jak są plany — znaczy, jest życie. Bo śmierci nie planuje nikt, chyba kto całkiem durny. Póki opatrywali rany, Ruskie i nasze ostro wojowali, .odzierali sia głębiej i głębiej w miasto. Gdzie przeszli — Lupa ruin, bo szkopy bronili sia ze złobą, toż widzieli, że ,;mą. Nu, dla nich ważny każdy dzień czy nawet godzina. Przychodzili wieści, że miasto już całe w dymach i kupach uruzu, walą czołgi, biją działa i baterie moździerzy, pękają granaty, a Germaniec zęby zaciska, odpowiada na strzały, ¦ idgryza sia, może czeka na luftwafę, choć jej już nie ma, może czeka na odsiecz, choć ta nie nadchodzi? I jak jej na-lejść, kiedy Berlin niby w kleszczach, obsiedli jego krasno-.umiejce i nasi, nu, naszych mniej, za to każdy bije sia za il/iesięciu. bije. jakby rozumu zbył, blekotu objadłszy sia. Toż przed chłopakami ruiny tego Berlina, do którego każdy darł sia: „Na zachód!", „Na zapad!", a i te zwały gruzu rozpadają sia od wybuchów, od pocisków, od min. I w górę leci rozpryskiem już nie święta ziemia, więcej do ludzkiego ttaskania nawykła jak do bicia, ale strzępki niemieckich 'apór, budynków, w twierdze przemienionych domów, murów czołgów. Nu, dobra. Aż nagle, nie uwierzysz pan, kiedy byli my już >amym tylko uchem, wsłuchanym w wybuchy i w świsty, śmiertelna cisza zrobiwszy sia. Nic, ani jeden pocisk nie przeleci, ani jedna kula nie gwizdnie. Cisza. Znaczy co? Pomoc t.untym nadeszła? Nasi wycofali sia z tej części miasta, gdzie ten szpitalik? Przedtem łapiduchy nie mogli nas w tym piekle iui tyły odwieźć, a teraz zostawili? Jeden na drugiego patrzy, każdy milczy, usta zaciska. I na-i ,iz wpada na salę siostra, czepek na jasnych włosach przekrzywiwszy sia, a twarz czerwona, jakby ją zaraz miał szlag trafić. Stanęła, dyszy, rękę do serca przyciska. Zamarli my. Ona wi-. lać poczuła, że strach śmierdzi w sali, zobaczyła rozpacz we 67 wszystkich oczach, bo jak rękę nie wyrzuci w górę, jak nie ro-ześmieje sia, nie krzyknie: — Berlin padł! Berlin padł! Więcej nic powiedzieć nie mogła. Ale tuż za nią stoją lżej ranne z piwnicznego korytarza i jeden przez drugiego wydziera sia: — Kapitulacja! Zwycięstwo! Koniec wojny! Znaczy i życia początek. Bożeż ty mój! Nawet te bez nóg / łóżek wyłazić chcieli! Wszystkie krzyczą, wszystkim oczy błyszczą i chłopy śmieją sia, śmieją przez łzy. Aż tu za oknami znowu łomot, łomot, palba na wiwat, kto ma karabin w ręku. ten strzela, nie ustaje, toż zwycięstwu ni- ¦ czego żałować nie można, ani radości, ani wrzasku, ani huku! Nu, to jest piekielny huk i krzyk, ktoś przyniósł butelkę wina, jedną, drugą, wszystkie piją, blade policzki robią sia czerwone, ciężko ranne próbują łazić, na bandażach kiew i wino. Kolebie sia, kiwa na nogach cały przyfrontowy punkt, sufity jakby spadają w dół, na ludzkie głowy, na ręce i nogi w białych opatrunkach. A wieczorem — rakiety za oknem. Zielone, czerwone, żółte, wszystkie sznureczkiem lecą w niebo. Czyste już ono, luftwafą nie zapaskudzone, ludzie, ludzie, czyste niebo nad nami. żyjem, wróg pobity, zwycięstwo nareszcie nasze! I nasze jest niebo. Zaraz potem doganiał ja pułk, bo wyszedł on już z Berlina. Takoż pierwszy raz oglądał miasto, znaczy to, co z niego zostało. Na ulicach jeszcze rozwalone czołgi, ciała spalone miotaczami płomieni, gruzy, gruzy, a na każdym postrzelanym domu, na każdej bramie czy oknie, choćby rozbitym — biała płachta. Niby wielkie pranie. W tu poru Niemcy zaczynali już zdejmować te szmaty, ale dużo ich jeszcze było, ludzie chodzili wystraszone, bez słowa, tylko dzieciaki żebrali na ulicach o czekoladę. I nie było tam słychać ichniego szwargotu, tylko pokrzykiwania żołnierzy, ich śmiech i rozmowy. Ruskie, polskie. Jakby szwabów w mieście całkiem nie było. Stanął ja w uliczce najmniej potrzaskanej, ale gdzie białych łachów wisiało najwięcej, splunął i poszedł precz. Różne widzieli my ruiny, i Wiążmy, i Warszawy, a wszystkie gołe, czarne, bez białych szmat. Znaczy, bez nijakiego pomiarkowania takie poddanie sia wielgachnego miasta. Że co? Że już wojna kaputt? 68 ni był koniec? Nu, koniec. Ale jaż nie głupi, swoje roze- i ne mam. Poddanie sia wrogowi takoż może być z pomiar-w.iniem. A to ichnie było bez nijakiej godności. Bezwstydne, punic, ot co. Nu, tak. Widział ja jeszcze w środku miasta, nad Bramą, czerwoną flagę i na końcu alei -— polską. W książce nie upieraj >Li pan, że ja był na wierchuszce Brandenbui skiej, bo nie uwielb/i|. Że co? Po co to gadanie? Wiadoma rzecz, że nie był? Niby / jakiej przyczyny — wiadoma? Mógł być na palących sia dachach, z piętra na piętro skakać — mógł i tam wleźć. Insza izecz, akurat do tego mnie nie wołali. Nu, ale napisz pan, że iw Kolumnie Zwycięstwa w samym środku zdobytego Berlina wisiała ona, biała i czerwona, łopotała na wietrze, szumiała jak Wisła. Dlaczego ja tak powiedział? Nu, nie wiem sam. Prosto przypomniała sia mnie pogruchotana Warszawa i taka sama Ilupa tam przez nas na gruzach zatknięta, wiatrem znad Wisły izumiąca. Trudno zrozumieć? Nu, to inaczej, zwyczajnie: dwie l*iszwy to byli i prześcieradło zszyte drutem telefonicznym. Ichnie, berlińskie, niemieckie. Takoż drzewko w ichnim parku przez żołnierzy ścięte, z gałęzi oczyszczone. A wyszła z. tego Ilugii najprawdziwsza, polska, nasza. I łopotała nad zdobytym miastem, łopotała... Ku chwale ojczyzny łopotała, wysoko, wysoko! Dobra. Mnie i inszych ozdrowieńców wieźli ze szpitala do pułku ciężarowym wozem. I zaraz za miastem, na wielgach-nym placu, zobaczyli my germańskich jeńców. Stali oni w zbitej gromadzie, a było ich, mówił kierowca, setki tysięcy. Nu, może nie tyle, ale kołychała sia ta szaroniebieska gładź, koły-chała, nie widać było jej końca ani brzegów. Prosto morze. I kolor był taki sam, i kołychała sia tak samo do przodu, do tyłu, a nie szli te jeńce nigdzie, kudy im było w tu poru iść? Kudy idzie morze? Znaczy tak. A przypomniała sia mnie woda i z tej przyczyny, że jak tylko wóz skręcił na szosę, zalała jego fala powodzi. Przyszło sia panu widzieć kiedy, jak w powodziowy czas mniejsza rzeka, taka jak Horyń, wpada do rieczyszcza? Mnie przyszło sia. Widział ja, znaczy, jak kotłują sia fale, gdzie okiem rzucisz, wiry, kłaki piany, a woda prze, zalewa wszystko, ła- 69 mie, rozrywa, z sobą niesie. Obsuwają sia podmyte brzegi, walą chałupy, płyną po wierzchu drzewa wydarte z korzeniami, dachy, słupy, bele i drabiny, a na nich, bywało, zmoknięty kot. Nieraz zawiruje woda, jakby zatrzyma sia, ale me, znowu rwie naprzód, do ujścia, na swobodu. A tam już kipiel straszna, jeden nurt wypiera drugi, ale nie starcza jemu sił, naparzają sia, fala staje dęba, cofa, nawraca. Znowu wściekły wir, piana tak i niesie sia po powierzchni, bura, brudna, stało być, większa rzeka zatrzymała, odepchnęła te wlewające sia wody, toż ona kudy silniejsza. Ale nie, znowu wysoki wał rośnie przy ujściu, wzdyma, kolebie, patrzysz i nie wiesz, w którą stronę przeważy, w którą runie, aż w końcu zator puszcza, wał prze- J wala sia, toczy w stronę rieczyszcza i w tu poiu nic już jemu nie stanie na przeszkodzie, śpieszy on: prędzej, prędzej i prędzej, : aż w huku, w szumie łączą sia na koniec oba nurty i razem prą i naprzód. Nie zatrzyma ich już nic, nic tej ogromniastej wodzie ¦ nie poradzi, a ona płynie, coraz spokojniej płynie, zalewa drogi, \ łuhy, pola. Wiadomo, ruszyli rzeki. Wiadomo, powódź. Nu, tak. Na tej drodze z Berlina takoż kłębiła sia rzeka, \ jakby spalone miasto wypluło z siebie wody powodzi. Niby nie mogło tak być, a było: ze wszystkich stron obija sia, kołysze fala, fala. Jechali my niby z prądem, ale jechać było trudno, tu przeszkoda i tam. Leżą jeszcze po bokach i w poprzek drogi spalone czołgi, rozszarpane maszyny, walają sia hełmy i trupy końskie. Ominiesz abo zawadzisz. Za naszą ciężarówką, przed nami i pobok fala ludzka. Głowy kołyszą sia, odwracają, ręce biją po brezencie, macają, klepią, tak że boki maszyny trą sia o ludzi, jak, bywało, boki duszehubki o szuwary. Płynie fala, kotłuje sia, wzdyma, słabsze przysiadają w rowach, fala opada, a tu nowa już nadpływa, tamtych zagarnia i znowu rwą oni do przodu, żal sterczeć przy drodze, wstają, śpieszą sia, idą. Na głowach berety, czapki, czasem jakieściś brudne bandaże, na babskich głowach chustki, ale najwięcej gołych głów, włosy ostrzyżone krótko, szare, dawno nie myte, czasem jasna głowa, czasem czarna, kolebią sia, słońce praży, choć to początek maja, na drodze kurz. Ludzka rzeka też szara, na niej jjłkby kłęby burej piany — to podskakują plecaki, tłuką sia o plecy, o zady, a tłumy idą z tobołkami, walizkami, przewalają sia, śpieszą, byle naprzód, naprzód, dołączają do nich ludzie z lagrów, ludzie w pasiakach, chude to, zabiedzone, jeden trzyma sia drugiego. Zator na drodze, ominąć trzeba, jeden potknął sia, z tylu napiera nowa fala, dalej, dalej, nie marudzić! Pasiaki odpiy-wają w tył, ciężarówka wrzyna sia w nurt zielony, tu zatoru nic ma, wartko płynie brudna zieloność, kierowca mówi, że to żołnierze wracają ze stalagów, jeńcy znaczy sia, na rogatywkach, na pilotkach orzełki insze od naszych. Cholera, zno-wuż wypadli my z nurtu, mielizna, hamowanie, objazd, upadł liikiś chudzielec, podnoszą jego, sadzają na poboczu, koniec mielizny, znowu płynie ta ludzka rzeka, wzbiera, kolebie sia, rwie do przodu, huczy, grzmi. Lecą, niosą sia z falą słowa pie-iii, ta polska, a tamta, dalej, jaka? Kierowca mówi, że może czeska? Nu, tego nie wie ani on, ani ja. Już minęli my pieśń, luz w górze szumi coś, szumi, a to szumią drzewa, gałęzie zaczepiają o wierzch wozu, dołem takoż szumi rzeka. Naraz: stać! Zatrzymać sia, rozstąpić, cofnąć! Jak boja na wodzie, ;i na niej chorągiewka chwiejąca sia, tak stoi na środku drogi dziewczyna-regulirowszczyk. Jeszcze fala prze do przodu, jeszcze wał wodny puchnie z tyłu i napiera, wał w paski, wal zielony z brudną pianą na wierzchu, a już od czoła odpycha tu wodu druga fala powodzi, może i nie większa, nie silniejsza, ale płynąca z ruchem chorągiewki, która furkocze bez przerwy w górze, nad głowami. Nu, wiadomo, z bocznfej drogi wlać sia chce do naszej rzeki strujka mniejsza, z nurtem chce dalej popłynąć. I przepiera wszystko, kołysze sia, kolebie, aż zlała sia w jedno, przepłynęła. Jedziein dalej i my, jechać coraz trudniej, ludzi dookoła więcej. Aż przy ujściu, gdzie nasza droga wpada do szosy, znowu wszystko zaczyna kłębić sia, nie widać nad głowami nijakiej chorągiewki, gdzie ona? Z tyłu napiera wysoki wał, huczy: „Ludzie, pozabijacie sia, ludzie, ludzie!", nasz klakson wyje, żeby dać drogę, jaka tu może być droga, płyńcie razem, wszystkie razem. Nareszcie szosa! Wylewa sia m;i nią wielgachna fala, szumi, kołysze sia, płynie, byle dalej ud wojny, od Berlina, od fabryk, obozów, bauerów! Ciężarówka próbuje przyśpieszyć, wyminąć bokiem, gdzie tam, nie ina już nijakich boków ani brzegów, fala zatopiła końskie trupy i wraki w rowach, takoż, pola zarosie chwastami, rozlała sia szeroko i prze naprzód, a nikt jej nie zawróci, nie zatrzyma, 71 1 nikt nie poradzi jej ogromniastej, czortowskiej sile. Wiadomo-rieczyszcze. Wiadomo, ruszyli ludzie. Do kraju wracają, do domu, do swoich. Oni tak. A co ja? Ja, w tu poru na to patrzący, przez tenże bystry nurt pchany naprzód i naprzód, coraz dalej od tego, co było, a bliżej tego, co będzie, co ma, co musi — cholera — być, wzbiesił sia całkiem. Jakby i mnie we wnętrzu coś trzasło, rozerwało sia, zaskuczało: „dom" i zaczęło takoż gnać, pilnie gnać do chutoru. Nu i co, że on spalony? Nu i co, że Maryna ani słowieczkiem nie odzywa sia, oczu zapłakanych nie podnosi? Pilno mnie do śmigania duszehubką po plosach, po gładzi tamecznego jeziora. Nu i co, że podobno nie moje ono teraz? Że — cholerny ten świat — już ono całkiem nie moje? Żeby nie kierowca, wyskoczyłby ja w tu poru z wozu, wmieszał w tłum i z nim parł do przodu, parł, szedł, leciał, aż bose nogi poczuliby znowu mięciuśki kurz poleszuckiego traktu, a później tenże kurz zmywaliby wody zatoki na tyłach chutoru, tam gdzie zaczyna sia wszystko, wszystko: i duszehubką na piasku, i gładź mojego jeziora. Nu tak. Żeby kierowca za ramię mnie nie chwycił, nie przytrzymał, piętrowej wiąchy nie posłał, byłoby może ze mną inaczej, jak teraz jest. Ale on wczepił sia mocno, a i ja oczy zamknął, od drzwiczek odsunął. Czemu? Żeby nie patrzeć na te usta otwarte, krzyczące, żeby nie słyszeć słowa-lichoradki, słowa--zarazy: dom! dom! dom! Ech! Trzebaż tobie było, Sońka, pytać sia mnie, z sioła odchodzącego: — Dzie on ciapier, twój dom? Trzebaż było paluchami po orzełku wodzić i mówić z na-śmieszką: — Pohladzi. Kuryca. Znou? Było tak? Było. A ty, Sońka, kto? Sędzia mnie? Sumienie moje czy jak? Baba całkiem obca, może moją Marynę dur--zielem pojąca? Abo bies, odciągający żonkę od rodzonego chłopa, ślubnego męża? A żeb ciebie pokręciło! Nie, nie! Nie bój sia pan, krew mnie do głowy nie buchnie. W tu poru takoż nie było nic, serce mnie ze złości i żalu nie pękłszy. Tyle że zrozumiał ja dopiero wtedy, tą ciężarówką przed siebie jadący, dokąd — nie wiadomo, daleko czy blisko — nie 72 v ladomo, że nie dojadę tam, gdzie skrzydła jaskółki na czole, ilzie kołowrotek w rękach, gdzie znaczy ona — Maryna, >na — dom. Znaczy tak. Myślę ja dzisiaj, że tamtego dnia każdy motor, iżdy ciężarowy wóz jednako warczał, stukał, wbijał ludziom \ uszy to jedno słowo — dom. A już później obowiązkowo koła nansportów na wschód czy na zachód stukali, stukali, wystu- iwali dzień i noc to małe słowieczko, niby krótkie, a ogrom- naste. Bo popatrz pan, wszystko w nim odnajdzie sia: i naro- ¦ l/.iny człowiecze, i żywot człowieczy, i w końcu śmierć na .wrku swoim, wyrku własnym, a nie na polu bitwy, na pustej iiodze, w szpitalu czy też w lagrze. Zakurzym, wspominać będzie łatwiej. Nu, dobra. Jechał ja, > chał, aż dojechał do nowego miejsca postoju pułku, do Wrie-vn. Ucieszyli sia żołnierze z mojej kompanii, podbiegli, oto-> /vli kołem. Jak rana? Co z Berlinem? Wyrzygał już wszyst-1 ich jeńców, esesmanów i żandarmów? Wypłynęli już z niego wszystkie niewolniki, przymusowe arbeitery, jeńce i więźnie "bozowe? Opowiadał ja, że dziw, jakie wielkie wody chlusnęli • lego miasta, jak rozlewali sia, płynęli, a ja z nimi. Obżało-\.ili my jeszcze raz zabitych, powspominali Rutkę, Rabeńkę, Borowika, Bronka Popławskiego i Wota. A potem? Potem za-lnali sia, panie, do pisania listów. Jeden pomagał drugiemu, ¦ .i/dy wieści słał za Ural, do Kazachstanu, na Wołyń i w pole-/uckie strony. Nu, wszędzie, gdzie tylko byli nasi, gdzie cze- di na jakiś znak, czekali na jedno słowo: wracaj. My takoż pisali: żyjemy. Znaczy, łapcie pierwsze transporty, przyjeż-l/ajcie, zapotrzebowanie już-już robi sia, do was posyła. Wie- > i stamtąd nie było żadnych, ależ my jeszcze w kraju wroga, >l/iś jedno miejsce postoju, a może jutro insze. Szef mówił, że i \ le czasu czekali oni, czekali my, to jeszcze trochę można po-. /<.-kać. Niby tak, ale wiesz pan, czekającemu najwięcej pod ko-iikc przykrzy sia. I nam, w czas wolny od służby, wszystko In lo niemiłe. Jednemu cniło sia za orką i siewem, drugiemu za l.isem, a mnie za łodzią i łowieniem ryb. Łazili my, popatrywali łakomym okiem na tamtejsze pola, na opuszczone gospo-l.ustwa i już, już zaklepywać chcieli tamte puste domy, sto-l'>!y, stajnie. Mówi do mnie raz Lep, że upatrzył sobie jedną . i urodę i jak okaże sia, że nowa granica jest na Bugu, on tutaj ll.ibic lato 73 ostanie. Nu i stydno wspominać: pokłócili sia my, bo ja kr: czał, że próbować trzeba, może uda sia namówić, żeby cl nasze jezioro wyłączyć, bywająż korytarze rozmaite, o jedi taki korytarz i zaczęło sia wojowanie we wrześniu. Potem, y przypomnieli mnie, ile czasu szli my od Horynia do Buga, j; rysować stali na piachu ten mój korytarz, długachny taki i w; ziuchny jak barani flak, ja — prawda — upadł na duchu, kłócił sia dalej, bo upatrzone gospodarstwo Lepa najładniej było, budynki nie postrzelane i wszystkie chcieli na nim stać. Czym lepszy taki Lep od którego z nas? Pytali my sze: kiedy ziemię dadzą, a także ile, i złoba nas brała, że mus kać. Jak tu czekać, kiedy maj kończy sia, w polu chwastów przi paść, roboty huk? Nie przyszło sia żadnemu z naszych tego gospodarstwa d stać. Mówili — niemieckie to pola, prędzej czy później pójl dziem stąd do siebie. Ale, wiesz pan, od tamtych użerań si| z Lepem o prawo do jego gospodarstwa zaczęli my inaczej trzeć. Niby nic, a oczy myszkują, latają, wypatrują: a może będzie moje? A może tamto? Źle człowiekowi posmakowaj głupiej nadziei. Ale kudy gorzej dać taką nadzieję ludzi oczom. Nu, trudno. Dobre te pańskie papieroski, mocne. Co by potem? Był powrót do kraju. Żołnierze cieszyli sia, ogląda swoje trofieje, przebierali. Co zabrać, co rzucić, zdobyi lornetki można brać czy nie? A radia? Nu, za duże oni, a stawić trzeba. Tego, co kto miał po kieszeniach, nikt mi sprawdzi. Wiadomo, wojna, wiadomo, trofieje — choćby naj mniejsze — muszą być. Kiedy ja z wojska wyszedł? Nad podziw prędko, jeszczi przed końcem maja. Jak wracalim przez Kostrzyn i Inowrocław w Kutnie ozdrowieńców na dłużej zatrzymali. Mnie mówili, ż po tej ostatniej kontuzji do służby wojskowej ja niezdatny, zna czy, idź, brachu, na złom. Dokąd iść? Z kim? Nu, chwał; Bogu, zdemobilizowali i Deczkę. Żołnierz z niego znamienity prawda, ale oczy po berlińskich bojach miał do niczego i prawie tak długo jak ja, choć w inszym, ruskim lazarecie leżał Znaczy i dobrze, i źle. Jedno pewne: z pierwszym pułkien rozstać sia trzeba, a dalej razem z Deczką wędrować, razem nai Odrą na przydziały czekać. Nie powiem, żal tych, z którymi szli my po Warszawskim i ".se, ale kiedyż to było? Jakby w inszym życiu, jakby i Mie-. i, i Bug, i Wisła odpłynęli gdzieś za lasy, za góry, daleko. I' u nych poborowych z Sielc strach jak mało, mogiłkami w po-*. huew wrośli, w pułku same uzupełnienia, uzupełnienia — mi, obce mordy. Za to żegnali nas prawie z płaczem: Lep, /inudny, Szóstak, Kostek, Wojtek Narkiewicz, co nas do Sielc imlących piosneczki o Naczelniku uczył. Wyrósł z niego chłop n.i schwai i tylko lekką ranę w Berlinie załapał. Widać z wdzię-i /tiości za to, że nas uświadomił, Kościuszko patrzył na niego i nieba łaskawym okiem i Narkiewicz, choć we krwi wroga bro-d/il, swojej krwi przelał nad podziw mało. A patrz pan, wię-tcj jak dwa lata temu darł sia, wyśpiewywał, że za ojczyznę inzelejem krew, krew, krew! Nu. teraz już nie śpiewał, tylko tul sia z myślami, co dalej? Wracać z powrotem do swoich, na Svbir, czy w Polsce zostać? Kogo on tu zna? Nikogo. Widać !>vlo, że na radę czeka. Ale nie doradzał jemu nic Kościuszko, i.ikby w tu poru, patrzeniem z nieba znudziwszy sia, oczy odwrócił. Nie doradzali i my, tylko Żmudny, nie wytrzymawszy, .-.ikwakał: niech zostanie, rozpatrzy sia, do rodziców napisze, miody on, całe życie przed nim. Nu tak, przed nim było całe .Ilugie, rozśpiewane życie, a przed Bronkiem Popławskim — mc. Nawet pustego stepu nie było. Znaczy tak. Żegnali nas, wspominali, prosili adresy pizy-slać, oni też napiszą ze stałego miejsca postoju pułku. Nawet s/.ef przyszedł dowiedzieć sia, co umyślilim. Chłopaki jemu powiedzieli, że może o nas spakojny być, a mnie zaraz Wot przypomniał sia. Mówili, że może być on całkiem spakojny, bo iak tylko gospodarstwa dostaniem, obowiązkowo zasadzim w obejściu pęki białych róż. Szef prychał, krzywił sia, ale udawał, że wszystko w porządku, przytyków nie rozumie, i żegnał nas ciepło, jak najbliższych. Nu, prawda, nie był to zły szef. Niech jemu pęki białych róż zawsze kwitną. Jeszcze tam, w Kutnie, przyplątał sia do nas Kaziuk Nośko. Z jednego pułku, tak, ale nie przytrafiło sia mnie ani bok w bok z nim bić sia, ani jeść, ani pić. Nu, nikt on dla mnie był, prosto powietrze. Ale jak chce z nami iść, niech idzie. Dokąd? Tego my nie wiedzieli. Przywykli, że insze za nas myślą, insze radzą i gdzieś posyłają. A tu okazało sia inaczej: nic nie mówią. Tak, jakby zamiast przesadzane drzewa na ran miejsce zawozić i tam zakopywać, uchytrzyli sia zawrzasna — Drzewa do przesadzania! Wykonać rozkaz! I drzewa słuchają ich, same korzenie z ziemi wyciągaj.i,' szarpują, padają z hukiem, a potem same wleką sia, ci.|«iv| czuby po drogach, same — na miejsce doszedłszy — ze niem, ze skrzypem wpychają korzenie z powrotem w a potem z trudem dźwigają sia, prostują i czują znowu, jak ' po nich zaczyna krążyć. I znowu żyją te przesadzone na wu snę drzewa, rosną, zielenią sia, kwitną. Nam los wypad! taki: nic tymczasem nie dają, nie przyil/ii lają. Chcesz jechać, brachu, na Zachodnie Ziemie — jcd Gospodarstwo sam sobie wybierz, zaklep. Już czerwiec, pn,t| ko żniwa, pora jechać i brać. Znaczy, pora wlec sia samemu po szosach, po drogach, ' kać ziemi, do której przyjdzie sia obeschłe już korzenie rui s|j wpychać. A jak korzenie pomarnowali sia, całkiem uschli? J| ich nie ma? Dźwigniesz sia na nowo, wyprostujesz? Zakwil niesz ? Czemu my tutaj osiedlili sia? Bo tylko tutaj pociągi jedia I co człowiek wiedział w tamten czas? Dopiero później, ku później, mówili ludzie, że więcej podchodzące byliby dla mn Mazury, bo tam las i wszędzie woda, woda, jak na Polesiu. N ale w tu poru dojechali my tam, gdzie transport dojechał, i i wzięli, co mieli pod ręką. Pewnie, nie było musu brać, mogli i wojskowych osadników poczekać. Wzięli ze strachu, że jak i razu nie weźmiem, insze cywile wszystko między siebie biorą i co wtedy? Nu, ale najpierw był nie strach, tylko ] grzymowanie nad Odrę. Jechali my dosyć długo, bo stawali na stacjach. NajptnwJ żeby przepuścić transporty z jeńcami na wschód, a potem p»«| ciągi z centrali na zachód jadące. Wieźli orii skacinę z osadni«j karni i, chyba z tej przyczyny, od osobowych byli ważnicjs/o.] Narodu w nich jak maku, ryczą krowy, parsiuki kwiczą, kióh kicają na tory, za nimi ganiają dzieciaki, krzyk, piski, lament.] Ludzie biegają z wiadrami po wodę, ludzie wyłażą z wagoncN prosto tak, żeby rozprostować nogi. Na jednej stacji po pcu* nie chłopaki latali z lemoniadą i stali baby z bańkami gorąa-ji czaju. Do nich zaraz kolejki ustawili sia. Patrzę ja, aż tu je i ba z wagonu ze skaciną głowę wysuwa, ręką macha, do sie-k zaprasza. Krzyczy, że krowę doi, mleko jeszcze cieple, kto ueżego mleka chce? Zaraz kolejka ustawiła sia, baba doi w wa- ¦¦>nie, a potem rozlewa do kubków, do garnków. Krowa leb zez otwarte drzwi wystawiła, żuje coś pomalutku, nic jej do !',o, że na swoje życie zarabia. Pytam sia chłopaka z lemo- nadą, skąd oni i skąd te baby? Toż nie tutejsze, bo koło stacji i me ruiny, a i ona pociskami mocno nadgryziona. A on mówi, ¦ to wszystko ludzie z transportu. Trzy dni temu zatrzymali n h tutaj, a że bez grosza jechali, zgłodnieli. Teraz za mleko l;ija im na stacji czaj, lemoniadę i tym handlują. Nu, bez pieniędzy, ale za papierosy, za chleb, za konserwy. Nie zgina już mi oni, ani krasule. Nu, a co te krowy żują? Chłopak rozejizal 1:1 i mówi cicho, że kosiarze pod wieczór wychodzą kosić. Vszystko, co pod kosę wpadnie. Niby nie wolno, ale jak ina-¦cj? Kiedy jechali, uprosili maszynistę, żeby czasen w polu i wał, i ojcowie lecieli z kosami, z sierpami, a chłopaki gołymi ¦ ¦karni darli młodą koniczynę, zielony owies. Toż jakoś do-i hać mus. Mu, niby tak. Znowu na inszej stacji, blisko dużej osady czy Miasteczka, korek z transportów zrobiwszy sia. Wyglądam i u> widzę? Niedaleko peronu stoją wózki. Jakie tylko człowiek nobie zażyczy, jakie zapragnie, dwukołowe, czterokołowe, dziecinne, takoż taczki i jakieś wywrotki. Posłyszał ja w tu poru pici-wszy raz słowo szaber. Bo jak raz nadjechał osobowy po-i ii|g z Krakowa i ledwo stanął, już z każdego wagonu ktoś leci, 11'ilen chwyta wielki wózek, inszy jego odtrąca, to tamten łapie i mniejszy i zapycha do postrzelanych domów, głowę obraca ¦ ic i we wte, węszy, wyszukuje, ładuje, prędko, prędko, po-'¦m może ruszyć, widzę, jak taki wraca, wózek naładowany ¦- \ soko, on coś wrzuca przez okno, wózek na peronie zostawia, •r./.y jego już złapał, też do osady pędzi. Nu, jedne jechali ilalej, drugie zostawali, czekali, aż zator odkorkuje sia i jakiś (Kiciąg z zachodu nadleci, każdy dobry, byle nie wojskowy. A wtedy łokciami rozpychają sia, to, co wyszabrowali, do po-t i.igu pchają, znaczy, udało sia od razu, załapali dosyć, można Itiż do domów wracać. Napatrzył sia ja na tej stacji na wózki |H'lne i na puste —- wiadomo, że poniemieckie, wiadomo, że na nowych szabrowników czekające. 76 77 A transporty? Nu, z nich nikt nie wychodził na drogę, na; boki nie patrzył, ludzie bali pogubić sia, a do tego jechali ze-skaciną i dzieciskami, kraj obcy, a całe ich dobro na słomie: w wagonach, jak od niego odejść? Jazgotali tylko, krzyczeli. A to, że kury rozbiegli sia, a to, że wyszedł z wagonu dzieciak, wyszedł i przepadł. Niósł sia pisk, wrzask: — Gdzie ty? Józiuk, wracaj! Stacho! Jezu, pociąg już rusza, rusza! Inszego znowu ranka widział ja, jak kolejarze latali po peronie i pokrzykiwali: — Wysiadać! Wysiadać! Ten transport dalej nie idzie! I zaczęło sia! Taszczą z wagonów worki, toboły, klatki z królikami, z kurakami, ciągną kozy, kozy zapierają sia, krowy z bydlęcych wagonów wyjść nie chcą, ryczą, a tu jeszcze baby z niemowlakami na rękach, baby ciężarne, baby młode i stare, ta kołowrotkiem macha, a tamta wiadrami grzechocze, chłopy zawzięli sia, starają sia wyładować szybko, szybko. A kolejarze swoje, że wagony zaraz odchodzą z powrotem. Tu, obywatele, końcowa stacja, dalej tory popsute, zabierajcie dzieciaki, toż plątają sia pod nogami, prędzej, prędzej, spędzać bydło z peronów, słomy nie rozrzucać! Czy już wolne wagony, puste? Nu tak, wybebeszone już oni, za to na placu przy stacji jak na jarmarku: koło koni, koło skaciny rozkładają sia ludzie. Ledwo dyszą, a już baby wyciągają węzełki, blaszanki, już coś podtykają dzieciakom i chłopom, a same jazgoczą, radzą, wykłócają sia. O co? A bo ja wiem? Chyba o życie. Toż nikt nie wie, kto pierwszy stąd pójdzie i dokąd, czy jakiś wóz załapie, gdzie tu najbliższa wieś i czy są tam puste gospodarstwa, są domy do wzięcia? Pomyślał ja: a co będzie z nami? Takoż wysiadać każą? Ale nie, stali my na inszym torze i pojechali dalej, ale po drodze ciągle zatrzymywali sia i na stacjach widział ja transporty' różne i ludzi z rozmaitych stron jadących. Raz patrzę, a z wagonu bok w bok stojącego wychyla sia — Hospodi! — jakby nasza baba w niebieskiej kosynce na głowie i na cały głos drze sia: — Paraska! Aleksy! Iwaszuk! Mało z okna nie wypadłszy rozdarł sia i ja, czy nie zza Buga 78 niia? A ta, że tak. Czy nie zna Sońki Karpyniuk? A ta, że nie. Znaczy, nie zna Maryny Drozd? A ta, że nie, nie, tylko jej tdowę moroczę, a ona teraz przytomna musi być, dopilnować dzieciaków i chorego chłopa. Zaraz, nie taki on chory, coś gada. (iada, że oni znad Buga, ale z polskiej strony- Nu tak, źle mówiła, nie dosłyszała, ale żadnej Maryny nie zna. Żadnej. Niedużo ja od nich dowiedział sia. "Tylko tyle, że znad Buga uvhać możesz, brachu, kudy chcesz, znaczy na zapad, bo na u chód, za rzekę, już nie puskają. W tamtą stronę jadą tylko pociągi z wojskiem i z plennymi. Że co? Sarn wiem, że z jeń-i .uni, ale tamten chłop mówił: z plennymi. Nie poprawiaj mnie l>.in, a to z tołku znowu zbiję sia. Nu, dobra. Siuchal ja tego, co gadają, i jakby nie było tak lini 'ko, cholernie hor'ko, ze śmiechu by pękłszy. Toż w czterdziestym roku człek zapierał sia nogami, nie chciał na wschód uchać, a teraz okrutnie zły, że pojechać nie może. A i tamtym widać cościś odmieniło sia, bo nie puskają. Skądże, mówią, na «ipad jedź, drużok, na zapad! Prawda, Maryna. Przyjdzie pora i ona na zapad wybierze sia, u ylizie z wagonu, toboły wynosić zacznie, pokrzykiwać stanu na... Nu, co ja, zgłupiał? Na nikogo ona, hołubka, już po-ykiwać nie stanie, sama przyjedzie, dobrze, jak z kurami gniadą. A i to nie, konisko z wozem Niemcy zabrali, toż i owiła Sońka, że zabrali wszystko, zakładników takoż zabrali, v/tę spalili... lak mówiła. 1'atrzył ja na te transporty z tobołkami, ze skaciną, i myślał: i.i;i oni razem, w kupie, żywe, zdrowe, nie pomylone. Krowy sobą przywieźli? Przywieźli. Znaczy, będzie mleko i od dy będzie kim orać. Króle rozmnożą sia raz—dwa, kury i-l jajkami zagdaczą, zakrzyczą dzieci... Bo i dzieci ze sobą vwieźli, cholera im w bok. Nu, to niech teraz idą, szukają, iszczą sobie nowe gniazda, z nich nie bociany, żeby zawsze x.nąć w jedno miejsce, i nie dzikie kaczki zawsze tych sa- i h oczorotów szukające, tylko ludzie, ludzie, a te wszystko otrzymają, wszyściutko zniosą, wszędzie staną żyć, a niech - ich, a niechże! Cholerne ludzie, cholerny ten cały świat! \rie stanę łgać, wściekł sia ja w tu poru. I chyba tak samo 1 iv.ko, bo naraz piętrową wiąchę posłał, a do kogo, nikt nie 79 wiedział. Prosto tak, przed siebie wyrugał sia. Aż Kaziuk 5 mruczał, jakże tak Osadników witać na odwojowanej przez n; ziemi? A Deczko: — Ja takoż osadnik. I ty, i Drozd. Odwojowalim? Nu, A z czym na nowe idziem? Nu, z czym? Na to Kaziuk nie powiedział już ani słowa, bo co miał po; wiedzieć ? Czy tam nie przytrafiło sia nam nic dobrego? Nu, daj p; przypomnieć. Nie. Chociaż... Tylko raz, kiedy na sąsiedni ti wjechał z zachodu pociąg pól osobowy, pól towarowy, a w nim. W nim robotniki z przymusowych robót i ludzie z różnych ' grów. Dzieci tam na lekarstwo, skaciny żadnej, węzełków mai Za to wagony — nje uwierzysz pan — rozćwierkane, jakb w nich stada wróbli wieźli, ludzie w pasiakach rękami wymas chuja, do nas uśmiechają sia, chociaż chude to, sparszywiałe aż strach! Rzucił im Deczko przydziałową machorkę, ale nie odrzucili, a jeden taki pasjak, rękę z okna wyciągnąwszy, poda butelkę wina. Mówi}5 że znaleźli w rozbitej piwnicy i starcz? im tego na całą drogę j-o 0(łbili my korek, oni przepili do mnie do Deczki, my do niCrij wjn0 było kwaśne, nu nic, dobre i takie bo suszyło nas od rana Ktoś cisnął do naszego wagonu cebulę znaczy, jest i zagrycha. sta)j my tak w oknach, stali bok w boi i gapili sia na siebie, na sWOje losy. Znaczy, ocalał ty, brachu Jak? A ty, abo ty, cie^iu^j, siwy ? Abo ty? Niby baba, a w spod niach, strach, jaka blada. Jedna z tamtych krzyknęła: Za szczęście! -— j okrutna mnie wzięła ciekawość, jakie; to szczęście czeka, ot) choćby tamtą bladziutką, w męskicł portkach i kurtce w paski? Może jej chłopak już ziemię gryzi w Warszawie? Abo w cjemnym lesie? Od roku gryzie, a oni nic o tym nie wiedzą^ pjje wino, o szczczęściu ćwierka? Co ty Drozd! Nie myśl tat^ nje trzeba myśleć, pij i ty, wino kwaśne ale brzuch pusty rozgrzewa) do głowy idzie, dobre i to, że głów masz, insze nie mają) <& ty ciągle swoje, Drozd? Patrz, jal tamte ćwierkają, ży^j^, radują sia, dla nich tylko to ważne życie. Ichni pociąg j^ msza, śpiesz sia, pij za szczęście te w pasiaku, żeby ją \^, ^omu mąż spotkał, mąż żywy, żeby te ich dom w Warszawy czy na skraju lasu był nie spalony, cał i żeby ten dom... 80 Wiesz pan, naraz okropnie zachciało sia mnie wiedzieć, gdzie icst naprawdę ten jej dom, i wychyliwszy sia, krzyczę: — Panieczka, a wy skąd? Skąd? Pociąg już leci, ale ona jeszcze słyszy, jeszcze odkrzykuje: — Z Torunia! Nu, to sławno będzie, panieczka, twój Toruń nie rozwalony, pewnie i męża odnajdziesz, dobrze wracać do domu, jak wiadomo, że on jest, stoi cały. Z radości butelką ja jej pomachał, .1 ona śmiała sia, śmiała, śmiała, niebrzydka taka. Rozgadał sia ja o tym ludzkim wędrowaniu na wojennym gościńcu. Cóż, nie zobaczą już moje stare oczy ani drugiej takiej powodziowej fali, ani ludzi, jak z nią płyną, ani ich lodzi, lak mijają sia, trą jedna o drugą, ani tego, jak zaraz potem na brzegu wyrasta wał różnego barachła, pierzyn i tobołów. Nie zobaczą już takiego ruszania sia granic w te i we wte. Pewno, że chwilkę odpocznę. Takoż i gadaniem zmęczyć ¦eili sia, chcieli skargę pisać do właści — a gdzież ta właść? — transport miał być i co z nim? Ciężarówki ganiają po dro- i . coś wywożą, nikogo stąd nie zabierają, tylko jeszcze vvych frajerów dowożą, dowożą. Nu, posłuchali my ichnie- gadania, popatrzyli na ten lipny tabor, bo niby on był, nie miał czasu dla ludzi, i uradzili przed siebie iść. Potem, na drodze, może wojskowy wóz załapiem? Abo szabrowni- podwiozą? Że PUR? Jego w tu poru jeszcze nie było, zna- tam nie było. Nie łżę, prawdę mówię. Nu tak. Szli my szosą nawet rade. Tamta kupa ludzi nie /y za nami, toż jeszcze skargi piszą, znaczy — my pierw- Chaziajstwa zobaczym, weźmiem, i to bez tłoku, bez wy- ;inia sobie z rąk. Sołdaty mówili, że do Odry jeszcze szmat %i, tam wszystkie tory zniszczone, mosty i mostki pozry- ic. Dobra. Póki było można, podjeżdżali my wojskowymi v,uni, szli, znowuż podjeżdżali i znowu wlekli sia w kurzu, 81 f w słońcu. Na polach pusto, tylko czasem ruskie żołnierze koszą, po zbożu łażą. Ciepło, toż to początek czerwca. W poru można było spać przy szosie w każdym rozwalon; domu, a czasem i nie całkiem zburzony trafił sia. Na takinj musowo wisi już kartka abo kredą napis bieli sia: „Zajanty Bywało, że z dopiskiem, przez kogo. Raz nocowali my w szkoH le, a raz w hali niemieckiej poczty, nie bardzo potrzaskanej za to zaśmieconej jak rzadko. Walali sia na ziemi podartd blankiety, stare koperty, jakieś długachne spisy i fotograf^ Hitlera. Niektóre byli poszarpane, insze zadeptane nogami całe w bołocie, a jeden jego portret z powrotem zawieszo^j ny na ścianie. Na szelkach wisiał, oczy miał przestrzelone puste, a z ust wychodziła strzała, po ścianie biegnąca. Po-kazywała ona na coś, co było napisane po polsku, i Deczkc przeczytał: __ Fiurer powiedział — wojna będzie błyskawiczna. Euroj pa — to niemiecka twierdza. U dołu ktoś inszy krzywo nabazgrał słowo: Łgun. Nu i co pan powiesz? Mury tej poczty takoż byli pokryd napisami „Zajante". Okrutnie wydziwiał Deczko, kto byj taki ważny, żeby sobie aż trzy domy, szkołę i pocztę zakle-pywać? Ale Kaziuk, we wszystko zawsze wjeirzący, ufny taki ucieszył sia, poweselał: __To j dwa domy mogę mieć? Lećmy szukać tego, jeszcze nie zajęte. Wielgachne kawały kredy w szkole znalazł, zabrał i sprawiedliwie między nas podzielił. Poszli my, a on gadał, gada-gadać nie przestawał: __Widać, że prawdę mówili, ziemia to obiecana, ziemi dobrej nadziei, ziemia wszelakich możliwości pełna, ziemi dóbr rozmaitych, ziemia przedziwna, ziemia żyzna, potrzaskana, a już rodzić gotowa, ziemia pusta, a już do osiedlani; sposobna, do brania każdego domu, każdego chaziajstw napraszająca sia, ziemia przez nas odwojowana, przez na: 7ajanta, cała zajanta, nareszcie własna, ziemia, ziemia, zie mia... Szli my, a on najpierw mruczał to pod nosem, a potem krzykiwać stał, swoje w kółko powtarzający. Aż Deczko złościł sia, mówi, co za hranie-kłochtanie? Tu nie litar "trzeba, tylko pracy i pomyślunku, kiedy przez inszych pola i łomy zajante, to i my coś znaleźć musim. A Kaziuk jakoś ik: — Znajdzie sia, mileńki, znajdzie. Toż przebierać mo-fin w zagrodach jak w ulęgalkach, nie tu osiedlim sia, to i>s/.ki dalej. Drozdowi rzeki chce sia abo jeziora? Szukajmyż iniy. Dobre byli chłopaki, wyrozumiałe. Nu, ale jakoś w pół ,tniziny potem taka istoria nam przytrafiła sia: spotkali my icrwszego żywego człowieka. Przy drodze stal, z ruiny domu •. yskoczywszy. W łapie karabin. Ale żołnierz z niego obcy, /oit wie kto, może z esesmanów abo z rozbitych oddziałów i*i lasach zalegających? Przyjrzał sia nam uważnie i po rusku /.i^adał, ale mówił kiepskowato, znaczy sam nie Ruski. Pytał i.i, czy dużo luda za nami idzie, obstawa czy jest, bo tu nie-iHY.piecznie. Pokój jeszcze nie podpisany, te ziemie znowu mogą być niemieckie, uważać trzeba. Jak dowiedział sia, że my osiedleńce, pioniery, ramionami ruszył, obśmiał nas. Kinu do tego nic, ale żal, że głupie my ludzie, ciemne, toż nowej wojny tylko patrzeć, a ta nowa wojna tak nas przegoni, .v uciekać żaden nie zdąży. My na to ani słowa, pusto dookoła, i on karabin ma. Aż w końcu Deczko wbił oczy w pola, ślinę przełknął i mówi jakoś tak: — Co ma być — będzie. A my tu ostaniem. Nie mamy lokąd iść. Tamten jakby na kogoś czekał, nadsłuchiwał. Ale odpowiada już po polsku: — Cóż, głupi oset wszędzie z wiatrem poleci, wszędzie i nośnie. Tylko że potem jego wyrywa sia. Abo pali. My nic. Stoim, zawracać nie myślim. To on w końcu lufę opuścił, mówi: — Nu, idźcie, pókim nie rozmyślił sia— i skoczył z powrotem w ruiny, a my chodu, chodu. Kto to był? A czort jego wie. Dobrze, że przepuścił. Znaczy, idziem dalej, idziem już trochę przepłoszone, ;i tu pustać coraz gorsza. Wszystkie wsie przy tej szosie po-irzaskane, w rowach walają sia jeszcze trupy koni i krów, i wyżej, nad rowami — mogiłki. Widać żołnierskie, bo na kopczykach a to gwiazdy, a to hełmy, a to krzyżyki z odłamków 83 82 I pocisków. Okrutnie pogruchotany był w tu pora ten paj ziemi najbliżej Odry. Na polach tu i tam zieleniło sia zboża ale co z tego, kiedy na niego gęsto pokładli sia rozbite czołgi, samochody pancerne, działa rozmaite i kupy potrzaskanych] skrzyń. Podeszli my do pierwszej z brzegu, zobaczyć, co tam leży, może konserwy, ale to walali sia granaty, a koło nich śmierdziało okrutnie. Czemu? A bo tuż, tuż, na poboczu, stał ichni „tygrys", a w nim gnili czołgisty. Nic nie łżę, widać szkopy nie zdążyli ich wyciągnąć i ziemią przyrzucić. Much; polatywali nad tym czołgiem całą chmarą, kłębili sia, brzi czeli. Trzeba było stamtąd wiać, żeby trupiej sraczki od tyci jadowitych much nie załapać. Idziem dalej, a tu z pola ster-czy ichni samolot. Nu, znaczy, ogon zadarłszy dziobem w zie mię zarył sia. Szosą iść było coraz gorzej, wszędzie wyrwy leje po bombach. Idziesz między padliną w rowach a jakimiś niewypałami, dziurami, idziesz w pustce i cichości, a wszi dzie pobok — śmierć. Ptaków żadnych, tylko muchy strzępami rozbitych dywizji pancernych. Na tych strzępacl wszędzie- swastyka. Nadpalona, nadłamana, z plamami r dej krwi. Szli my śladem tej wielkiej bitwy i wielgachnej klęski, a w hłuszy słychać było tylko stuk nalżych buciorów, bo, nosy zatkawszy, nie mówili my już do siebie nic. Po co my tak szli i szli? Nu, chcieli do rzeki dojść, toż nie wiedzieli wtedy, że śladem śmierci idziem. Co my czuli?, Radość ze zwycięstwa, dumę na widok...? Et, panie! To możesz w książce napisać, ale od siebie. Ode mnie napisz tak: nic nie czulim, tvlko smród i strach. I myśleli jedno: jak uciec1 stamtąd? Toż nic nam teraz, cholera, do tych wszystkich' wraków, do szkopskich strzępów. Toż oni — trupy, a myj żywe, żywe, żywe! Tak było, łgać nie stanę. Pod koniec prawie biegli my, przeskakiwali leje, szczeliny, trupi cuch i duchotę. Aż. naraz: powiał wiatr, zazielenili sia łuhy nad Odrą, luhy takoż poryte gąsienicami czołgów, poszarpane pociskami, ale za nimi odrobinę dalej, był już wał. Żeby do niego dojść, musieli my przeleźć przez tor kolejowy, a to było jedno kłębowisko szyny pozrywane, pogięte, wagony i cysterny na torach pociskami rozbite, powywracane, z wału zlatujące. Nu, tak ale za nimi było właśnie to, do czego my szli. Woda. 84 Pytasz pan, co ja wtedy pomyślał? Ano, tylko tyle—że woda. Ani to, że graniczna? Ani to, że piastowska? Przestań pan kłochtać, tokować. Prosto pomyślał — woda i napić sia jej mus, bo w gardle zaschło, a w gębie, w nosie, pełno zgnilizny i smrodu. Dopiero potem, kiedy już napił sia do syta, wlazł z powrotem na wał, żeby polubować sia, Odrę zobaczyć. Rzekę, nad którą wypadło żyć „zamiast". Nu, niech pan nie krzywi sia, tak wtedy czuli my z Deczką. Ale ledwo pomyślał ja tak, zaraz potem jakoś niespokojnie stało i przypomniał sia mnie człowiek z karabinem na szosie. Nu, to stoję, rozglądam sia, czy polskie flagi na tym wale są, znaczy na słupach, na granicznych? Nu i byli oni, jeszcze lak byli, łopotali, biało-czerwienili sia. Że nie ma takiego słowa? Tego nie wiem. Ale jak ja tyle ziemi zajął, zdobył i odwo-lował, nie mogęż jednego małego słowieczka dla siebie załapać? Nie mogę, a? Dobra, nie pokłócim sia o to. Jaka w tu poru była ta Odra? Nu, woda w niej okazała sia wysoka, pewnie wystąpiła z brze-Kow, bo aż pod sam wał podeszła. Znaczy, wielgachna, ale niegroźna, niebo i obłoki na niej cichutko leżą. Dopiero po-icm, przyjrzawszy sia, zobaczyli my, że biedniażka takoż rozdarta, pokaleczona okrutnie. Bo wiesz pan, z wody wyłazili tu i tam kominy statków, bliżej brzegów wzdymali sia czarne tyłki potopionych barek i widać było wieżyczki czoł-uów. Koło wału sterczała z rzeki długachna lufa działa i aż prosiło sia, żeby fala, podpłynąwszy, chlusnęła z tej lufy w nie-1k>. Po toż jest armata, żeby rzygać ogniem, a jak ognia nie ma, choć—wodą. Patrzyli my długo na wraki tych barek, stateczków, łodzi i promów, aż Deczko mówi: — Rzeka musi też spokój mieć. A Kaziuk mówi: — Od tego jest, żeby płynęła przed siebie, węgiel i drzewo / nurtem niosąca. Nie tak powiedział, po swojemu, ale akurat to, co ja teraz panu mówię. A co mówił wtedy ja? Nic. Prosto żal mnie było tej Odry. Pobojowisko ona, trupiarnia, nu — cmentarz i/.oczny. Oczy mam bystre, dobrze widzę, jak fala tłucze jakimś ścierwem o brzeg. Zlazł ja znowu z wału, patrzę — 85 I a to poszarpany trup koński, a przy nim raki kłębią sia. Raki? Serce aż skoczyło do nich. Ale zaraz myślę: a kto ich na tym pustkowiu kupi i jeść stanie? Bo jedno pewne — nie ja. Nigdy my tego plugastwa w gębę nie brali za dawnego życia, a teraz co? Zacznę trupi jad z nich wysysać, żreć mięso tych drani na topielcach spasionych? A niechże ich, niech idą k czortu, raki nikczomne! Nu i naraz taka mną zatrzęsła zło-j ba, że wyłażący na wał poprzysiągł ja sobie kiedyś na to miej| sce wrócić, barki i łodzie z dna wyciągnąć. Niech te ich duszehubki popływają sobie z prądem i pod prąd, niech śmtj gać zaczną po nurcie, po bystrym. I dopiero wtedy, na wał i lazłszy, mówię do tamtych: — Rzeka ma być czysta jak szkło. Niby nic, a sam pan widzisz, że choć ja nie puszczańs wołchw i żadnej puszczy nad tym brzegiem nie było, pr roctwo powiedział w tu poru. Bo potem... Ale to już całkie insza istoria, dzisiejsza. Znaczy tak. Jak my na tym wale stali, od strony zerwane go mostu iść do nas zaczęli żołnierze. Nasi. Sj^tali, kto m| pogadali mało-wiele i doradzili wracać, gospodarstwa, < brać, ale dalej od rzeki. Co tam łakomić sia na pola pszenic porastałe czołgami i wszelakim żelastwem, na żyto z trup wyrosłe? Uprzątnąć trzeba najpierw to pobojowisko, a tem| my we trzech nie poradzim. Lepiej nawrócić i w bok od dr całych domów szukać, jest tego do licha i trochę. Jak mo naprawią, szosa zrobi sia przejezdna i komunikacja kuc! lepsza. A my akurat tak chcieli: w najlepszym miejscu chaziajst brać. Nie można inaczej, niech choć to będzie po naszej mji śli, wedle naszego życzenia. Ot, co. Za tytoń, który miał Deczko, dostali my od nich tro chleba i na wartowni pierwszy raz rozgrzali brzuchy zb żową kawą. Przedtem o suchym pysku szli. Rybą nas też ugo-1 ścili, mówili, że łowią sobie w wolny czas. A czasu mieli w tu I poru dosyć, most cały w strzępach, do połowy w rzece, tory' w proszku, kto tędy przez Odrę leźć zechce? Toż przeprawy żadnej. Nu, pogadali my, pokurzyli i poszli nazad po tamtej strasznej drodze. Ale rozglądali sia więcej w lewo, w prawo i dopiero 86 Hraz zobaczyli, że wszystkie boczne drogi Niemcy zabarykadowali, pokładli przy wylotach na szosę pnie drzewne, upchali między nich polne kamienie i wory z piaskiem. Bliżej rzeki 1 "irykady byli wysokie, dalej — sklecone byle jak, widać "'bili to cywile. Doszli my tak do jednego wlotu pod małą wrkę, zobaczyli, że barykada tu rozbabrana, ktoś zrobił niż przejazd dla wozu. Bo przy szosie była tylko część wsi ' ilomy wszystkie postrzelane, puste, za to przy bocznej dro-¦ Ize czerwienieli całe dachy. Mówię ja: — Zajdziem do tego górnego sioła. Ani chybi stamtąd 1 'ekę widać. W sam raz będzie dla mnie. Mówi Kaziuk: — Pagóreczek to maleńki, ale strona południowo-zachod-"ia. Muszą tu być sady, a może i winnice? Mówi Deczko: — Ktoś tu był abo jeszcze jest. Chodźmy, ale ostrożnie, hkby co — pryskać! Nu, tak. Poszli my tą boczną drogą i co zobaczyli? Że walają sia na niej graty wszelakie, takoż ścierwo końskie. Kłaki pierza na dnie rowów, na pniach drzew i pod naszymi no-ł^imi. Niby życia żadnego, cisza, aż w uszach dzwoni. Ale i nż przy trzecim domu płot naprawiony, za furtką biało kwitnie-— jakby nigdy nic — wielgachny krzak dzikiej róży. '^ż nas podrzucało. Znaczy, „pęki białych róż" tu? Akurat tu? Prawie wbiegli my na podwórze, każdy wali do drzwi. ^ic. Pukamy do okna, bo w jednym była nawet szyba, reszta 'Oskami na głucho zabita. Wtedy dopiero ostrożnie" i po-inalutku przysunęła sia, przycisnęła do szyby przestraszona 'warz. Dzieciak to był, dziewuszka lat może siedem. Ręką macha, na migi pokazuje, żeby precz iść, odpędza jak za-1'ląkane psy. Krzyczę ja jej, żeby ojca wołała, a ona ręce roz-M;ida. Nu, to matkę. Znów ręce rozłożone, bezradne takie. I ^"'ychodzi na to, że sama ona, zamknięta i boi sia nas okrutnie. N to poszli my stamtąd precz i najpierw — biegiem — pościeli między domami, rozejrzeć sia, co i jak. Nic, pusto, wy-ld na to, że tylko ten jeden murowaniec zasiedlony, bo na żadnych napisów kredą, że „zajante". Doszli my do •' >ńca drogi, a tam — Bożeż ty mój — pierwszy raz zobaczył i-' ten staw. W tu poru wziął jego za jezioro, bo wody byli 87 rozlane, brzegi grząskie, ani podejść. Takoż na końcu drogi ktoś wbił w ziemię deskę z ruskim napisem: miny. Znaczy, nie poszli my dalej, ale ja już wiedział — jest jezioro, rzeka pod bokiem, czego więcej szukać? Nu, to wrócili my do szosy i od początku, po kolei domy zaczęli oglądać, do siebie przymierzać, cieszyć sia, że murowane, a nie za duże, my pałaców niezwyczajne. Ziemi też dużo nie potrza. Po co mnie, rybakowi, wielkie gospodarstwo? I tak długo prZebierał ja, tak długo małego chutoru szukał, aż Deczko zeźlil sia, zaszumiał, kazał co lepsze brać. Kaziuk na to, że można zająć we dwóch jeden dom, ale Deczko zaparł sia, nie i nie, każdy ma prawo do własnego. Jak rodziny zjadą, trudno będzie pomieścić sia i działy robić. Krzyczał na Kaziuka: — A cóż ty do nas przyczepił sia niby rzep do psiego ogona? Boisz sia sam mieszkać? Wojak z ciebie, psia twoja mać! Po dobremu mówię: paszoł wonj Kaziuk! Domóv^tu całych z dziesiątek, po jaką cholerę w cudzy leziesz? Kiedy oni tak z Deczką wadzili sia, bo Kaziuk nie mówił nic, ale łaził za nim po obejściu krok w krok, poszedł ja z powrotem drogą w stronę jezior^. Patrzę, numerów będzie tu ze dwanaście, wszystkie chałupy murowane, słomianego dachu ani-ani, niby źle, ale i dobrze, bo wszystko całe, mocne. Nu nic, poniuchał ja między tymi chaziajstwami, poszperał i znalazł przy końcu, najbliżej jeziora, dom cały z cegły, z ganeczkiem obrosłym dzikim winem, prosto pańska leśniczówka abo jakiś dwór. Huknął na Kaziuka i poleźli my wpierw oglądać po gospodarsku wszystko, co sla)0 od tyłu, znaczy stodołę, stajnię i chlew. Wszelakiego dobra było tam pełno, kosiarka i snopowiązałka, jakiściś motor i żniwiarka, ale ma-" szyny rozbite, jakby w złości Połamane. Za to widły i łopaty mocne, takoż grabie i piły. W stajni i oborze — pusto. Nu, dobra. Do domu weszli my ^ tyłu, bo drzwi tam byli rozwalone, a z przodu zawarte. W środku — nie uwierzysz pan, w niektórych oknach navvet szyby nie wybite, a izb aż cztery. Zaraz w pierwszej, najbliżej kuchni, Kaziuk cisnął na tapczan swój węzełek, a w drugiej rzucił plecak — ja. Niby mam tu mieszkać i spać, choć dziwne to, jaż nie spaf nigdy sam jeden, chyba przed ślubem abo w szałasie nad wodą, Na ziemi puch, pierze, stuka gdzieś otwarte okno, wiatr mie cic do izby kurz i papierami szeleści, a kto te listy czy rachunki podarł — nie dowiesz sia, człowieku, już nigdy. W kuchni potłuczone talerze i woreczek kaszy pod oknem, więcej nic. Widać buszowali tu szabrowniki, poduchy i pierzyny wynieśli abo podarli. Ale koce byli, nu tak, takoż gra-lów dosyć i nawet taki jeden, że ani zgadnąć, do czego on. Dopiero później okazało sia, że pęknięty blat rozsunąwszy do środka tego stoliczka dobrać sia można, a w środku nici, guziki — nu, to wszystko, co babom do szycia potrzebne. Słowem, mebel-zapadnik, jak powiedział Deczko, kiedy przy-lazł na niego popatrzeć. Od tej pory, )ak co znalazł, a nie wiedział, do czego to jest, kudy to pchać, mówił, że znowuż popadł sia nam jakiś zapadnik. Aż raz Kaziuk burknął, żeby nie mówić tak, bo jemu przypomina sia ten czas, kiedy na nie-m\ głodnego, z transportu wyganianego, gapili sia ludzie, iwpadnikiem przezywali. Nu i przestali my tak gadać, raz, że i mnie tamta sybirska, wojenna zima przypominała sia, /ima surowa, trudna, a dwa, że skończyło sia w naszych cha-ziajstwach odkrywanie nowego, wszystkie rzeczy znali my już dobrze, macali, ruszali po sto razy abo zaganiali do służby, di> roboty. Nu, choćby łopaty, grabie, gary czy kubki. I wszyst-Ui już w tu poru było swojskie, znaczy sia moje, twoje, nasze. Ale ja znowu nie po porządku. Bo tego pierwszego dnia " mało wszystko nie popsuło sia. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że poszedł ja przed dom, stanął i lubuję sia. Aż ni widzę, jaśmin koło ganku kwitnie i pachnie, czort, jak pachnie. Nu i ten głupi jaśmin odrzucił mnie od murowańca. Za bardzo napominał, co było niedawno: pogorzelisko, czarny komin, a przed nim krzak bzu. On jeden nie spalony, cały, żywy. Odwrócił sia ja.od tego jaśminu, odchodzić stał. A taki lYuję: pachnie, cholera! Tak samo mocno pachnie, choć pachnie inaczej. Znaczy co? Dom jest, zielsko przed domem znowu jest, tylko jej, biedniażki, nie ma. Wejdzie tu kiedy? Zadziwi sia, rękami plaśnie? Skrzydła jaskółki polecą wysoko, na kraj czoła, wplatają sia aż we włosy? Nu, tego nikt w tu poru nie mógł wiedzieć. I Kaziuk nie 11 i/umiał, czemu odwracam sia od tego jaśminu, czemu mc życzę sobie na ganek wejść, drzwi po gospodarsku rozewrzeć i za sobą z hukiem zatrzasnąć na znak, że ja tu teraz 89 gospodarz, ja — chaziain. A że nie rozumiał, szturchnąwszy mnie kułakiem w bok, mówi: ; — Idź, idź! Toż tylachne dobro samo tobie w łapy lizie. Pisz kredą na drzwiach: „Zajante". Milczę, jak wtedy Maryna, kiedy ja do niej po powrocie zagadał. Oczu nie podnoszę, nie słucham, stoję prosto jak słup. Nu, to rozzłościwszy sia, szarpnął on mnie, pchnął z całej siły na schodki, a ja, potknąwszy sia, siadł na nich tyłem. Łgać nie stanę, prosto zadem na stopień uwalił sia. A Ka-ziuk mówi: — Nu, nic, może być i tak. Siedzisz ty już na swoim, tylko żal, że więcej rozumu w twojej dupie jak we Jbie. I poszedł. Może do Deczki? Ja siedzę na schodkach, patrzę na jego plecy i widzę — odchodzą oni, odchodzą, swojskie takie, w przepoconym mundurze, a koło mnie i za mną wszystko nieznajome, obce. To wrzasnął ja: — Kaziuk! A on zaraz odwrócił sia, podszedł, wielką głową nade mną siedzącym pokiwał i mówi: — Znaczy, nie całkiem wysechł tobie olej we łbie? To i dobrze. Chodź, Szymon! Widział ty u Deczki w piwniczce butelki? Zakorkowane, zalane lakiem? Ja widział. Nalewka w nich abo prawdziwe wino. Toż u niego winorośl rośnie, przy południowej ścianie. Chodź, nu, chodź. — A sobie domu nie zaklepiesz? Popatrzył na mnie i krzywo uśmiechnął sia. — Może po drodze do Deczki jakiś duży ogród wypatrzę. Choć tu kiepskowato. Studni z żurawiem nigdzie nie uświadczysz. — Po co tobie żuraw?—dziwię sia ja. — Bo matka w takiej chałupie urodzona i takoż ja. Dopiero później, jak dziad odpisał ojcu sad pod Lida, przenieśli sia my tam... Nu, nie stanę ja panu tego opowiadać, ale wyszło na to, że w sadzie nie było już studni z żurawiem. — To i teraz nie będzie. Rób jak ja. Zęby zaciśnij, bierz, co jest. Trudno. Popatrzyli my na siebie, skrzywili sia. Jakoś nie tak wychodzi, jak o przydziale gospodarstw hrali, kłochtali oświa- 90 1 \ nwe. Okazuje sia, że nawet branie — rzecz nie taka prosta, ni1 taka łatwa. Ale co pan powiesz? Tuż koło mnie, bok w bok, znalazło u chaziajstwo nieduże, za to z wielgachnym sadem, z ograłem warzywnym. Poweselawszy, Kaziuk wyjął kredę i napi-.ił na drzwiach: „Zajante. K. Nośko". /.;iraz potem rozdarł sia: Deczko! Ho, ho! Deczko! Idziem do ciebie! I poszli my w stronę szosy leczyć w Deczkowej piwniczce uszą skukę. Butelki leżeli tam na ziemi pokotem, a wino było hyba prawdziwe, bo mocne i takie cierpkie, że aż gęby wy- i/ywiało. Ale zimne, dobre, uch, jakie dobre! Pili my jego ,>nisto z butelek w wysokiej trawie przed domem, noc była icpła, na niebie gwiazdy i ptasi gościniec. Nie za żadną mgieł- «.|. Uczciwy, biały od puchu łabędzi i husi, pewnie ten sam, Kirym my aż tu zalecieli, na wysoki brzeg spadli i przypięli i,i, /mordowane, do wody. Że nie v.oda to była, a wino? Ech, ,Linie, gdzie nie trzeba, tam swoje trzy grosze pchasz! Nu, ,ii,i wda, nie na wodu my po przelocie opadli, tylko na trawę, .iik czerwony wlewali do gardła, do głodnych brzuchów. Ale ¦miu) bylo prawdziwe, a do tego nie kradzione ani zdobyczne, Iko nasze, Deczkowe, pierwszy raz — własne. Ot, jak. Kiedy późno w noc wracali my na miękkich nogach do mo- . «o domu, oni uparli sia, żeb ja przez ganek, po gospodarsku, V > środka wlazł, a to — mówili — znarowię sia i nigdy już tam- vtly chodzić nie stanę. Dał sia im popychać, po schodach 4t*/.czyć, aż na ganek w końcu wlazłszy, stanęli my i Deczko liliowo przykazuje: — Wąchaj, Drozd! Gębę otwórz, oddychaj głęboko. Tak. Su i co? Toż nic nie czujesz, nic a nic! Ani spalenizny, ani trupiego smrodu, ani nijakiej zgnilizny. Nie czujesz, a? Gadał tak Deczko, bo on wiedział, on na pogorzeli ze mną »yl. Ale ja człek uparty, swoje takoż wiedzący, i mówię: — Odwal sia! — Nie czujesz ty nic, Drozd! Chyba że wino. — Zielsko czuję. Jaśmin przeklęty. — Wielka rzecz — zielsko! Wykopiem. Z samego rana fen • i/ak wykopiem. Idź spać, Szymon! A ty? Razem popili, to i razem będziem trzeźwieć. — A Kaziuk? — Ja? — dziwi sia wielkogłowy. — Moje rzeczy u ciebie Nu i wyszło tak, że spali my tej nocy w jednej izbie, na je' nym tapczanie, ostatnią noc wszystkie razem, jak w koszarac w namiotach, w ziemiankach. W ciemnym domu pospołu chral pali, sapali, ciepłość swoją mocno czuli. I dob» była, łaskawaj ta pierwsza nasza noc nad Odrą. * A rankiem obudzi! sia ja na wyrku sam. W kuchni, owsze drewka podłożone, ogień czerwieni sia, pierwszy ogień w moii domu. Baba obkadziłaby jego zaraz, pachnącym zielem posyl pała, ale gdzie tu baby? Nu, zajrzał ja do gara — a tam kasz już gotuje sia, perkocze. Wylazł na ganek, przeciągnął sia, a tu patrzę, te dranie stoją przed moim domem, z moimi łopal tami w garściach, spluwają i radzą, od której strony wykopy! wać jaśminowy krzak. Aże mnie poderwało! Bo raz, że on mój nie ich, a dwa, że tego ranka nie pachniał on tak mocno, nu, na wet całkiem nie pachniał, a cień dawał. Nawet ławeczka p" nim stała, moja ławeczka. Znaczy, niech krzak będzie, gć jest, niech kwitnie, cholera jemu w bok. Nu i żeby już całkie na tej całej istorii krzyżyk postawić, zaczął ja ich wołać tak zw czajnie, po domowemu, po ludzku, na żarcie, znaczy, na kasz — Śniadanie, chłopaki! Gorące! Nie powiedzieli nic, ani słowa, poszli i nigdy później ni wspominali, jak ja ten jaśmin klął, na gankowe schody pier szy raz rakiem wlazłszy. Mało to bywa na świecie? Znać może być i tak. Ta kasza — pierwsze żarcie na swoim — rozgotowała kleiła i nie smakowała nikomu, ale że była pierwsza, jedli ją długo. Przy stole, rozwaliwszy sia po pańsku, na krzesłach Bo ław nie znalazł ja żadnych, a w kuchni Kaziuk tylko jede stołek wyszukawszy. Nu, niewygoda, ale też pierwszy raz swoim krześle ja siedział, nogi mocno w ziemię wparłszy. T. raz łżę. Polepy tam nie było, wszędzie deski pomalowane ole no, a jakże, podłoga niby w leśniczówce abo pańskim mies^ kaniu. Nu, w tych berlińskich mieszkaniach takoż nie było lepy, znaczy trudno, przyjdzie sia na stare lata do desek nogami przywyknąć. Podjedli my, wodą popili i wyszli znowu na ganek. A już .nie sprzeciwiał sia ja, sam kawał kredy z kieszeni wycia Kaziukowi podał. A on, głowę przechyliwszy, pisał, pisał, napisał: „Zajante". I teraz ten dom był już mój, najpraw-iwszy. Nikt mnie jego na rozkaz nie dawał, na siłu nie przy- l/iclał, prosto sam ja jego wypatrzył, wybrał,.zajął. (Izy nie wszystko jedno! A nie. Pan masz prawo tego nie ro- umieć, nie tracił nigdy domu, jak ja, jak Deczko czy Kaziuk. I \ Iko taki, co po niewoli straci, chce potem wedle woli brać. Nu, znaczy, stoim na ganku i tym napisem: „Zajanty" lubu- '-111 sia, aż naraz Kaziuk łbem machnął, ręką takoż i mówi: - Et, jakoś goło. Przydałaby sia flaga, choćby maluśka. NI a to Deczko: - A któż nam zabroni flagę mieć? Własną? I o dawaj szukać podchodzących szmat. Rozpruł ja, choć vl(i żal, jedną czei-woną poszwę i chłopakom wąskie pasy spre-niował, a oni sami podarli, Bożeż ty mój, nowe prześcieradło, ilkiem jakby byli na swoim, a nie na moim. Przygadać im w tu i mu u było nijako, sam pan rozumiesz, mogliby zapiać i za-< Inchtać jak hłuszcze tam, w Sielcach. Nu, dobra. Poszedł ja > Mii szukać, znalazł i te pasy, posczepiane drutem i przywianie sznurkiem do kija, zawiesił nad drzwiami od ganku. 'muchnął wiatr, płachtę rozwinął, załopotał i zaraz poderwał i każdy. Ręce po wojskowemu przy biodrach, w lewo patrz! i' iirzym, napatrzyć sia nie możem, coś chwyta mnie za gardło, ¦i, toż pierwszy ja tutaj chorąży i pierwsza to flaga w naszym •Ic. Tak samo ważna, jak tamta, w zdobytym Berlinie. Mówi 1 c/.ko: Żeby ta wieś była całkiem swojska, jeszcze nazwać ją L. 10. Mówi Kaziuk: W sadach lip pełno. Może Lipniszki? Mnie aże podrzuciło: - Zdumiał ty, Kaziuk, czy jak? Póki właść swojej nazwy nada, jakąś wymyślić można, ale sprawiedliwie. Nie tobie (ma coś napominać, nie Deczce i nie mnie. Znaczy, jakieś tu-(jsze słowieczko musi być. Jak nie piastowskie, to prosto swoj- e, ale musowo nasze pielgrzymowanie tutaj napominające. Oni nic, głowami przytakują, tylko że słowieczka takiego ża-z nas nie zna. U kogo jego szukać? Przydałby sia nam te- : porucznik Rutka, Lep abo nawet Pęk. 92 93 — A może Pęki? — mówię. Zakrzyczeli mnie: każdy pęknie ze śmiechu o Pękach po- , słyszawszy. Aż naraz przypomniał ja sobie tamte drogi, po j których, niby wody na wiosnę, przelewali sia tłumy ludzi. I mówię: ; — Z powodziową falą my tu przypłynęli i tą flagą wiatr ' targa jak na dziobie łodzi. Widział ja takie targanie, łopotanie j na rieczyszczu, w pińskiej flocie. To niech ta wieś nazywa sia i „Powodzie". Nu, dobra. W tym siole — my pierwsze osadniki i mój dom numer jeden, bo flaga na nim najpierw zawieszona. 1 popatrz pan. W czas wojowania insze naszywki dostali, a do Lepa aż medal przykleił sia. Do mnie nic. Ani medale, ani pochwały. A tu... Widać, nie do wojaczki ja urodzony, a do tego, żeby prosto żyć, pracować, rybaczyć, I — ledwo wojna skończyła sia — już ja dobry, już pierwszy do oczyszczania, szlamowania, do łażenia z wędziskiem nad tutejszy staw. Chociaż z początku ryb w nim nie było, dopiero później zaprowadzili sia, ale to insza istoria. Kiedy my flagę u Deczki zawieszali, przyleciał ten dzieciak przedtem w domu na głucho zamknięty. Patrzył, patrzył, prosił i jemu chorągiewkę dać. To odcięli my kawałek Deczkowej flagi, tak że była ona krótsza od mojej, nie taka ważna. Ta mała zaprowadziła nas do swoich, a tam okazało sia, że Nowiki ludzie jeszcze młode, na roboty pod Berlin przymusowo wywiezione. Jeszcze wcześniej synka im zabrali, nie pamiętam już, ile miał lat, ale mało, a imię jego znam, bo w kółko o nim mówili : Staszek. Zaczekamy na Staszka. Jak most naprawią, może tędy dzieci wieźć będą, a jak nie, wrócimy po niego. Bo ten Staszek — nic nie łżę — siłą wzięty, wywieziony był do Rzeszy; i polskiego imienia zbyty. Tak że oni, z rozwalonej fabryki' cało wyszedłszy, zaraz polecieli chłopaczka szukać. Mówisz pan, że szukali igły w stogu siana? Nu tak, ale szukali i w końcu na jakiś sierociniec germański natknęli sia. Dom był w małym miasteczku, prawie nie zburzony, dzieci głodne, ale całe. I cci? Nie śpiesz sia pan tak jak Nowiki. Nu, pochodzili przy siatce, dzieci w ogródku bawiące sia podglądali — nic. To w końcu odważyli sia do środka wleźć, o naczalstwo spytać. A ono d/i wiło sia, nic nie wie o dzieciach obcych, z Polski przywieź iu 94 !vch, same tu sieroty po frontowych żołnierzach. Nu, uwie-i /.yli, nu, poszli. A ledwo odeszli kawałek, słyszą, jak przy tym plocie dzieci ze sobą gadają. W kąt zabili sia i gadają: po pólku. To oni przysuwają twarze do siatki, patrzą, swojego wypatrują. Dzieci odpowiadali im ze strachem, ale odpowiadali. Nic ma tu żadnego Staszka, a i oni insze już mają imiona: to I leinz, to Willi, a tamta — Greta. Przedtem Wanda. Nu, tak. Właśnie tak mówili, nie dziwili sia nawet niczemu. Tylko Greta pytała, czy długo tego jeszcze? A oni nic nie odpowiedzieli, bo „uni zrozumieć nie mogli. To jak? Wojna jeszcze nie dla wszy-. i kich skończona? Pytali my Nowików, od kiedy tu są i kto, barykadę rozwaliwszy, pierwszy wozem wjechał, niektóre domy obszabrował? I okazało sia, że podwieźli ich najbliżej Odry — bo tak sami hcieli — jakieś szabrowniki. Zająć gospodarstwo pomogli, i utkże, ale potem po obejściach latali, ściągali na wóz wszystko, 1> im w ręce wpadło. Byłoby tego więcej, ale szkapę mieli lichą, iic mogła uciągnąć wozu, tak że nawet co cięższe graty zrzucili chyłkiem odjechali. Dlaczego tak? Widać Nowików trochę \stydzili sia, toż wiedzieli, po co tamte tu przyszli, a po co oni. I nie wrócili już do Powodzia. Inszych pustych domów przy /osie było do licha i trochę, mieli w czym przebierać. Jak pan widzisz, nasłuchał sia człowiek w tu poru o różnym ,'lugastwie. Takoż napatrzył na ludzką biedę. Co zajrzał do udzego domu — inszy cuch poczuł, inszy głaz zawalający ^ yjście zobaczył.> Pytasz pan: a jaka była pierwsza nasza radość? Radość, ra-lość?... Tam? W tu poru? Nie, chyba nie było żadnej. Potem :.ik, aie wtedy? Chociaż, czekaj pan. Coś na trzeci dzień wlazł 1.1 na szkło, nogę pokaleczył. Owinął szmatą, jak umiał, i jeden AK-czór w murowańcu przesiedział. Nie, to nieważne. Ważne u, że pierwszy raz w życiu siedział na ganku. Przedtem, ławę 'hil, byle jaką, ale zawsze. Zasiadł i siedzę. Słońce za rzekę za-hodzi, powietrze miękkie takie, ciche, ani ptak nie zaśpiewa, mi mucha i komar nie zabrzęczą. Zielenieją pola — po co pa-uictać, że minami oni rosną-— sinieje staw, mój staw— po co »spominać, że jego brzegi całe w padlinie? Siedzę, patrzę, n>Hii wyciągnięta — po co myśleć, że boli? Dobra, nic nie pa-iiictam, nie myślę, nie wiem. Prosto czuję, że słońce grzeje, 95 f że ja jakby w powietrzu rozłażę sia, rozpływam, a to powiej trze — moje, murowaniec i ganek — mój. Nu, wtedy tak, po czuł ja radość. Pierwszą. Nu, dobra. Opowiem teraz, jak my z początku po tej puste wsi obijali sia, zaglądali tu i tam, skaciny szukali. Nie znaleźl nic, tylko jedna zdziczała kocica wyskoczyła spomiędzy żebcj zdechłej krowy i Kaziuk ją do siebie przywabił. Może była z teg chaziajstwa? Bo do jego domu szła, a do naszych — nie. U mnii w budzie leżał pies, mocno uwiązany, ale już cuchnął. Na str} chu była parka gołębi, jeden miał przestrzelone skrzydło, a md że tylko przetrącone, czort jego wie. Odchuchal ja jego, cóĄ zawsze to ptak, choć nie dzika kaczka ani ciecicruk. Widzią pan, jak teraz białe stado nad zagajem kłębi sia, polatuje, ze wuż opada? To moje gołębie. Teraz wszystkie moje. Jeszc o inszych ptakach opowiem. Na drugi dzień poszli my oglądać. Nie drogą, bo zaminowana, ale skrajem pola. i glądam sia i znowu widzę, że białe kępy kwitną blisko jezior; jak te, co Nastka pokazywała na syberyjskim łuhu. Aż narsj fru-fru — białe kępy pofrunęli w niebo: rybitwy to byli w roq lewiskach siedzące. Pisk w górze, ostry pisk, nareszcie skrzydlj ptasie szumią nad głowami, nareszcie my nie sami na tym rytym bombami polu. Nu, ale okazało sia, że nie tylko ryb czajki byli ciekawe. Razem z wronami siadali na ścierwie, zabłąkane krowy złazili sia widać do wody i ram ich śmicn] dopadła. Samo jezioro przy brzegach zamuliło sia, szeroko rozlulo| nad nim powietrze ciężkie i cuchnące, much i komarów — przepaść. Znaczy, bieda. Postali my, postali i uciekli. Za jo| ziorem zagaj był nieduży, rzadki jak zarost u mołokososa, jci nym słowem nie las. Na prawo od drogi — zaminowane pola w lewo jakieś kanały, a za nimi łuhy, chyba aż do końca, znaczi do Odry. Tę widać z naszego pagórka, ale trudno będzie babom w niej szmaty prać, a dzieciakom pluskać sia. Za daleko. Ptvf ręczniej i bezpieczniej chodzić nad staw. Pomyślał ja tak i mówię, że warto jeziorko oczyścić, możn by na nim kaczki hodować. Dzikie tu nie przylecą, skądże, trzeba trzciny i szuwarów, a ten staw całkiem goły i leży międzj polami jak zdechły karaś wyrzucony na trawę. Wzdychali, ż[ samym oczyszczać trudno będzie. Może nie tylko pola. .\m jeziora zaminowane? Toż te krowy, do jeziora idące, wało coś w strzępy. Jak nie bomby z powietrza, jak nie ki z dział, to chyba miny? ocili my potem do wsi sady oglądać. Na tym Kaziuk znał ii< nikt, bo kiedyś na swoim gospodarstwie warzywa sa- i owoce do miasteczka sprzedawał. Od zagaju i stawu naj- i do mnie, nu, to poszli my najpierw tam. Mówi Kaziuk, Uie urodzaj na jabłka i grusze, takoż na śliwy, a rosło w sa- lużo takich drzew. Chodzę, puszę sia przed koleżkami, ,'cieruk w czas godowy, aż tu patrzę, na jednym drzewku 'ś czerwienieje. Czereśnie to byli, nie bardzo dojrzałe, ale v. Podszedł ja, rozejrzał sia na boki i prędko, prędko stal 11 niższych gałązek owoce garściami szarpać. A Deczko 'iiech. (jłupi ty, Drozd! Kogo boisz sia, a? I czego oczami ko-Spokojnie rwij, bez pośpiechu, po gospodarsku. Toż to ,tko twoje. 1 'żeż ty mój, prawda, moje własne! I dopiero wtedy zro- n.ii ja, że to nie owoc podkradany z cudzego- sadu, tylko < »woc. moje czereśnie! Nu, to zaraz pi zestał rwać. Z jakiej rzyny? A z takiej, że czereśnie byli jeszcze twardawe, bez icńca, znaczy, zostawić im trzeba czas, żeby dojrzeli w spo- Tak że objedli n' • tylko jedną dolną gałązkę, ot, żeby tego :io owocu pokosztować, i poszli do warzywnika. A tam iowego: grzęda poziomek ciągnie sia metrów na trzy, lu;achne oni, nie widział ja takich nigdy. Ale Kaziuk ro- iiił sia, mówi, że durny ja, truskawki to są, całkiem doj- tylko zbierać i jeść. Nu, to nażarli sia my tak, że potem /iii z brzuchami jak banie i sraczka męczyła wszystkich noc. Smakowało, nie powiem, ale kudy tym zasranym awkom do poziomek leśnych! I nie pachną oni tak, i ciało wodniste jakieś, rozlazłe. A u poziomki twarde ono jak i, aż w zębach chrzęści, i czuje sia, że jest w nich rdzeń, ¦by coś gryzą, że człowiek leśny owoc je. Znaczy sia, kie- mdł, bo w. tutejszych lasach takich nie znajdziesz, choćby k szukał a szukał. u, panie, ale już na drugi czy trzeci dzień mieli my dosyć ¦lonej i czerwonej paszy. W czas wojenny każdy trup koński krowi— to świeże mięso dobre dla kuchni polowej. Ale te 96 97 bydlęta przez miny porozrywane rozkiśli już, robaków w nic pein° i ptasiego pomiotu. To co jeść? Nic, tylko kaszę? I nie dobra ona bez omasty, i dno woreczka już widać. {Cartoszki przez bauerów zasadzonej było mało, i to za minowanymi polami, przy szosie. Jak do niej dojść? Znać trudno> trzeba starych szukać, może jakieś bezpańskie kopc uchowali sia, a może jest zapas w rozbitych domach, w piv cacfr? Kopców nie znaleźli my żadnych, choć łazili ze trzy < wszystkie gospodarstwa przeszukali. Aż tu kiedyś, drogą idąc poczulim smród. Niby wszędzie on był, nie nowina, ale te jakiś inszy, jakby znajomy, nosom nieobrzydliwy. Weszli mj do jednego rozbitego domu, ano, tu cuchnie najmocniej, zg lizn& stęchlizną — wiadomo, gniją kartofle. I co pan powiesżj Znalsźli my owo gnijące dobro we wnęce, za piwniczką koks i szyszkami zapchaną. Z wierzchu ciekło toto, śmierdzia okrutnie, ale po kątach leżało dużo luzem rozsypanych, prav całkiem dobrych. Murowaniec był pociskami rozwalony^ w kuchni — żadnych garów ani wiader i musielim do domó\| pO ^orki wracać. Nu, ale przetaszczyli my tego dnia wszyst co jeszcze można było jeść, i szyszkami przysypali resztę, żeb| choć trochę mniej śmierdziało na drodze. W samą porę to zro bili, bo jakoś w dwa dni później zjawili sia w tym pustym mu rowanoi gospodarze, znaczy sia, panie, jak teraz mówią autoditony. |a- A jeszcze i staw do niczego. Mówię ja: 98 - Pamiętacie, chłopaki, zawalone kanały w czas ofensy-v? Widać i tu przepływu nie ma. - To i co? — pyta Kaziuk. - A to, że warto jeszcze raz nad staw pójść. Choć z tym i "bić porządek. - Dobrze gada Drozd — mówi Deczko. — Nadojadł mnie ¦ uród stamtąd. 1'oszli my i po kolana w wodu wlazłszy, obmacali cały staw. \ wodzie, wiadomo, min nie zakłada nikt, ale przy brzegu ¦ i"i5ł być, czemu nie. Brodzili my tak, szukali, aż znaleźli, l/ie bomba, kanał rozwaliwszy, zator zrobiła. Nu, to do ro-¦iv. Insze prace też, szukanie żarcia — też, ale pod koniec ia obowiązkowo lecieli my w stronę lasu i robili z rozlewi- to, czym ono naprawdę było — znaczy staw. W dwie nie- ¦ -le skurczył sia on, wysechł po brzegach, całkiem czysty I, jasny, a woda ze źródła znowuż popłynęła kanałem do I iv. Już było lepiej, komary gdzieś odlecieli, tylko muchy cze nad resztkami ścierwa kłębili sia. Zakopać tego nie było toż teren zaminowany. \ co pola? Nu, zielenili sia, tylko że co komu po tym? Chwa- ni zarastali. W tu poru nie pola-niedotrogi byli ważne, a co igo: żeby ludzie przyszli do pustej wsi. vi pan kiedy w osadzie całkiem opuszczonej? Gdzie ani ów nie słychać, ani szczekania psa, gdzie droga bezludna, i"iny stoją ciche, nie widać dymu nad nimi ani światła Lnach? Chodził pan między takimi śpiącymi chałupami, bo umarliż oni, tylko śpią snem kamiennym? My chodzili. v pierwsze numery i nikt więcej. Nowików trudno liczyć, siedzieli w domu, abo gdzieś przepadali razem z małą. i i ta pustać była nasza. Aż straszno. Po co komu takie bo- wo ? I co z nim robić, kiedy naraz w pięciu murowańcach można żyć? ¦' końcu zjawili sia. Któregoś dnia, w samo południe. To icraźniejsze sąsiady Deczki, autochtony. Starzyków Jon-Jwoje, córek takoż dwie, jedna jeszcze niedorosła, s druga "madą dzieciaków. Potem jednego jej chłopca miny ro-,ili, ale to było kudy później. Mówili, że na ojcowiznę wró-lx> gdzie im iść? Prosto przeczekali czas bitwy, ewakuacji \ szli. Że będzie trudno? Że wszędzie smród, wody nie ma. żarcia nie ma, za to miny i trupy — są ? A mieli lepsze ż] w czas wojny? Przeca nikt z tutejszych łatwego życia nie i jo, jo. W każdej wsi myszkował parteigenosse, dopytywał węszył, za byle co do obozu mógł wysłać. Bali sia hitlerowoi bali tutejszych Niemców, bo jeszcze przed wojną brat rzyka był w powstaniu śląskim, przyznawać sia do niego było można, jo, musieli przywarować, tylko w domu po ^ jemu gadać, a tak — po niemiecku. Germaniec zabrał dwóch synów do wojska i pomarnował. Jeden zginął na wscfc nim froncie, a drugi bez wieści przepadł, gdzieś na północ : jować pojechawszy. Jo! Pod koniec wojny było jeszcze trudniej. Jak szkopy cofali sia, zabrali wszystkim konie, starsza córka, do roboty zdatna, poszła z nimi za Odrę, za rzyia sia w jakimś niemieckim żołnierzu, a niech ją, zav była nieusłuchana. Wnuki jeszcze małe, buraki nie zasac kartofle me zasadzone, wiosną barykady kopać kazali, za w polu robić, jo. Prawda, pozbyli sia Niemców i wolność pij szła teraz do nich, ale o inszej myśleli. Ta powojenna tn. jakaś, wsie puste, zboże w minach, buraki nie zasadzone... i żyć trzeba i żyć tutaj będą, bo oni tutejsze. Jo, z dziada dziada. Wiesz pan, mówili o sobie, tak samo jak my kiedyś z D| ką: tutejsze. Później podrużyli my z nimi, wiedzieli już| prawdę gadają, nu, że oni takoż Polaki. Czy mówili „r Chyba nie mówili, ale czy każdy musi jak ja mówić, żeby i stało, że nie szkop, a Polak? Nu, dobra. Przyszli, zabrali sia do łatania, szorowania, gania do kupy całego dobytku. Dla nich to było najważniej ale dla mnie ważniejsza była woda. Czysta, z mojej studni. 1 początku chodzili my z Kaziukiem czerpać do Deczki, z drami chodzili, bo krany puste, rury pociskami poprzetrąca znaczy, do picia tylko woda studzienna. Ale w mojej i Kazi kowej moc/yli sia chyba niewypały, bo studnie na test zapclf ne. Że co? Jak ja powiedział? Nu, tego „na fest" nauczyła j starzykowa, w Powodziu człowiek nałapał sia całkiem nov slowieczek. Tak samo, panie, jak pszczoły łapie sia w i zagarnia, choć nikt nie wie, skąd rój przyleciał. Znaczy tak. Polazł ja w końcu studnię oczyszczać, wziął sia mieć wodę u siebie, blisko domu. Co tam było i 100 Jnię zatkało? Myślisz pan: takie same rozmokłe trupy, do llnrety podobne, jakie nieraz wyciągali my z partyzantami ze ii Ini na Wołyniu? Abo odłamki pocisku? Też nie. Znalazł mi dobro wszelakie, dobro rozmaite, chyba na złość za-i' me abo prosto wrzucone w pośpiechu, żeby nikt jego nie i i/l, nie zabrał. Ciężko szło, ale wyciągnął ja stamtąd dwa iiachne wiadra, cały otwór zatykające, a w nich... Bożeż ty ! czego tam nie było! Nożyce do cięcia drzew, nożyce do ży owiec, części żniwiarki, motor, pasy, młotki i nawet ¦ /dzie. I 'i /ydało sia to wszystko i mnie, i naszym chłopakom. Ka- I w te pędy poleciał do swojej studni zaglądać i zapchał sia ii,| tak, że ledwo-ledwo wyciągnęli my jego z Deczką. Co i znalazł ? Nic. Gary do środka powrzucane, zardzewiałe i po- !>-. Tamten bauer lubił widać drzewa w sadzie jak Kaziuk, v złobą myślał o tych, co po nim do ogrodu wejdą. Dobrze, ludni nie zatruł. Bo mówił nam Nowik, że pszczoły w Po- ¦ l/.iu dlatego nie brzęczą, nie latają, że wszystkie ule wywró- '. , porozbijane. Nie to, żeby pociskami, a prosto siekierą, I 'ieli my jedną taką przy drzazgach leżącą, w pośpiechu po- «"iią. kszcze insza istoria przytrafiła sia, jak ja studnię oczyszczał. ¦ i ieli sia na to patrzeć dzieciaki autochtonów i ta mała od •wików. Stali, gapili sia, poszturchiwali. Aż na końcu, kiedy >' h zapędził do noszenia tych różności do kuchni, patrzę, a za u stoi jakiś ksiądz w czarnej sutannie, nu, jakby ksiądz lis/, kiedy mszę odprawiający ręce do modlitwy składał- me był to żaden duchowny, tylko starzykowa. Chuda taka, Mika, cała czarno przyodziana, głowa siwa, a ręce złożone do modlitwy. I prawda, słyszę, że modli sia ona, usta wpad-a ruchają sia, coś mamroczą. Pytam Jonkowej, czego lec? Bo a nuż powie, że to jej to całe dobro do studni wrzu-ne? Ale ona mówi, że też coś zakopała, ale nie u siebie w obej-Iłu tylko w końcu mojego sadu, na granicy z polami, pod lii.I lipą. Dlaczego aż tam? Bo w tu poru pusto tam było, nikt k widział, a bała sia... Czego? Że Niemcy znajdą, bo to było i len najgorszy czas, kiedy to ich czepiali sia, kiedy dobrymi "iihsdeutschami kazali być, miłość dla Hitlera okazać, t ickawość mnie wzięła okrutna. Dzieciaki przegnawszy za- 101 niknął ja dom na głucho i polazł z łopatą w garści w kąt Za staruchą lazł, a ona szła przede mną prosta taka, wcale przygarbiona, okrutnie rada, jakby leciała ptaszka do gniazd śpieszyła sia, widać ciekawa, czy wszystko w porządku znajdź czy nie. Ani chybi — myślę — jest tam skarb. Kopał ja, gdzie palcem pokazała, wpierw drzewo dobij obejrzawszy. Kopał długo, nic nie znalazł. Przepłoszyła okrutnie, mówi, że może to było z drugiej strony, pod tamt sęczkiem? Nu, mnie ciekawość rozpierała, to kopię znowu ; i tylko myślę, jak to jest: kiedy kopię pod swoim drzewe znaczy, wszystko to, co w mojej ziemi leży — moje? Tak < nie? Nu, nie kiwaj pan głową, ja tylko mówię, co wtedy myślj Odrzucam ziemię w prawo, w lewo. Nic. — Same kamienie... To tu? Na pewnp? — zapytuję. — Przeca wiem. — Kopać dalej ? — Jo! — mówi ona. — Jo! I naraz coś stuknęło pod łopatą, a za plecami posłyszałj ni to krzyk, ni to pisk. Pochylił sia i widzę pudło dre nieduże, okrutnie do maluśkiej trumienki podobne. Choro^ znowu? W środku orły i gwiazdy? I starucha taką rzecz wykopywać każe? Ale nie. Prosto za wiele ja widział, za wiele wspominać pnj szło sia w tu poru. Bo rzecz była całkiem insza, pudło tro nadgniłe, ale nie bardzo. A w nim... Patrzył ja, szyję wyciąj nąwszy, jak ona sznur odwiazuje, podnosi wieko. Blada ta* cała w oczach. A potem wyjmuje stamtąd paczkę w stare zety owiniętą i rozwija, rozwija, a sama aż młodnieje z rado widać już wie, że wszystko w porządku, że znalazła... Co, tasz pan? Nu, w tym papierze księga była zawinięta, grubas po brzegach złocona, chyba cała skórzana. We mnie serce ufj dk>. Nie dolary i nie złoto wykopał ty, Drozd, pod swoją li| tylko starą książkę. Niby tak, ale to było dla tej staruchy co inszego. W obie i wzięła swój skarb, pocałowała i naraz oczy na mnie podnic A usta jej trzęsą sia, jakby do płaczu krzywią. — Przeca Muatka Buoska pomogła! — mówi. — Muo tewnik muojej muatki. Nu, ja nie umiem podobnie gadać jak ona, ale powiedzij 102 ¦ ¦»>& tak. A potem żadnego Bóg zapłać, ani głową nie kiw-wszy odwróciła sia i pobiegła, może ze strachu, że gonić mc, że odbiorę? Modlitewnik mocno, mocno przyciskała do •isi. /ostał ja sam nad wykopanym dołem i ziemię do niego z po-nian sypiący wydziwiał, jakie to różności dają jej ludzie do "wania: największą miłość, najmniejszą nadzieję i naj-¦i leklejszą nienawiść. A ziemia wszystko przykrywa, wszyst-Kdka ja jego nigdy nie oglądał. Opowiadała córka Jonków, matka dawniej chciała do trumny jego zabrać, prosiła do <> jej włożyć. Ale teraz widać rozmyśliła sia, mówi, że do iicici jeszcze daleko, niech modlitewnik będzie w domu, cli na wierzchu leży, mówi, w poszanowaniu, całkiem już /pieczny. Nu i tak skończyli sia te moje wykopki, to skarbów szu- lif. /.uraz potem, Bożeż ty mój, wrócili do wsi prawdziwe Niem- Nie, nie pomylił sia ja, tak starzyki mówili, a nam powta- ili, że wrócili oni na swoje. Wojsko im kazało, jak wszyst- ii, ze wsi wyjść, ale wojsko teraz kaputt, Hitler takoż kaputt. • wrócili. Stary Heinrich z żoną, córką i troje dzieci. i v.y mówili, że na zawsze? Nu, nie, ponure chodzili, nie mó-ii za dużo. Tylko tyle, że abo zostaną, abo zabiorą ich Ger-mce na tamtą stronę rzeki. Największe boje przeczekali uewniaków, gdzieś za zagajem, ale teraz czas spokojny, a ten ivślili oni tutaj przeczekać we wsi. Przeczekać? Znaczy co, '.(, że wojna znowu tu przyjdzie? Na to nie odpowiadali nic. nam przypomniał sia tamten człowiek z karabinem z ruin ¦kakujący i czujne stali. W nocy drzwi zawarte, a jeden mu-ui nie śpi, póki ciemno, znaczy do świtu. Dlaczego tak? m, bo ledwo oczyścili my staw, zaczęli tam przychodzić od "iiy zagaju jakieś duchy-nieduchy, pewnie wilkołaki abo rabskie niedobitki. Brali widać wodu, kąpali sia, szmaty tli. Nu, nic. Ale jak w Powodziu pojawili sia Heinrichy, tamte /(,'li nas i w dzień nachodzić, pytać, co my tu robim, kiedy 103 i pójdziem precz, nowej wojny tylko patrzeć. A maszyny? psujem my ich? Oni tu blisko są, mają nas na oku. Nu, wię my rozumieli to, że gadali z nami z bronią w łapach, jak ej gadali. Heinrichom powiedział Deczko, że na posterunek pni moście da znać i wojsko do Powodzia przyjdzie. Nie odpc wiedzieli nic, nie zaprzeczali, ale tamte cienie już tylko no<; zaczęli do ich murowańca przekradać sia, myk przez drogj myk, myk. Potem w jednym oknie świeci sia, słychać niemiec^ mowę, czasem głośno gadają, nas mają /.a nic. Panie, straszii było w domach siedzieć, psów we wsi żadnych i nie ma bronj Bieda. Posłali my w końcu Deczkę, żeby naprawdę na wal poszed tamtym przy moście dał znać, co i jak u nas. Poszedł on proslj szosą i jak raz napotkał wóz wojskowy w stronę Odry jadąi Bo szosa była już uprzątnięta, leje zasypane. W wozie siedzi kapitan, starszawy taki, niegłupi, bo zaraz Deczce kazał wsii dać i do wsi zajechał. Pokazali my jemu chałupę Heinrichói| zagaj i przyznali sia do tego, że nocami spać trudno, wilkoł; straszą, żyć nie dają. Przyjdzie chyba wszystko rzucić i iść, gdzj min i wrogów mniej, a spokoju więcej. Co on? On na to jak nie skoczy, czerwony na twarzy zrol sia i mówi, żeby nie mówili my tak, stydno, on starostę powi towego dobrze zna, powiadomi jego, co i jak, a tamten rai jakąś znajdzie, bo pierwszych osadników-pionierów ma w wiej kim poważaniu. Na ostatku po sadach przeszedł sia, trusk, wek spróbował i mówi, że byłby grzech tylachne dobro porzi cać ze strachu. — Toż wy żołnierze — mówi. — Bezstraszne! — mówi. Zwycięzcy — mówi — psia mać! Nu, cholerował on tak, żeby nam ducha dodać. Od t czasu, nie uwierzysz pan, ale raz w nocy zaczynał od stroi szosy wyć klakson, światła latali po drzewach, po dom* przyjeżdżali ciężarówką milicjanty, ich pies szczekał, pewi kazali oni jemu, żeby na pokaz pysk rozdzierał. Jechali w stroi stawu, reflektorami bili w zagaj, potem nazad, i zajeżdżali Deczki. On puszczał ich do kuchni, czym mógł, ugasz< znaczy zieleniną abo owocem, i póki oni jedli, a pies przepis> szczekał, podpisywał kartkę, o której w nocy przyjechała troi. Żal mnie było tych chłopaków, że przez nas po nocy t 104 spać nie mogą. Toż to czysta zabawa. Tym Wehrwolfu przepłoszą. Ale nie było tak. Najpierw wystraszyli sia nirichy, zaczęli chodzić spać z kurami, nu, nie, żadnych kur .ze nie było, ale to pan chyba sam rozumiesz. A potem mcy nikt już do nich z zagaju nie latał. Może tamte gdzie I 'iej poszli ? Jeszcze później klakson zaczął wyć tylko co dru- ">c, potem co trzecią, aż w końcu przyjechał do nas za dnia kapitan powiedzieć, że koniec tego straszenia, koniec noc- li inspekcji; bo jeszcze przed odbudową mostu wojsko nad ;i kwaterować stanie. Takoż sapery rozminowywać mają i i luhy za nim. To może i pola? Tego on nie wiedział, ale i.imtej pory spokojnie i cicho u nas stało, tylko w dzień mia aże trzęsła sia od wybuchów min. Chodzić w stronę iv i wału nie było bezpiecznie, nu, to my zaczęli wypyty- tych autochtonów, gdzie tutaj są insze wsie. Może tam :nile uchowali sia w kopcach? Może tam jakaś skacina jest? utnie nam krowy chciało sia, a choćby i kozy, na truskawki . nie mogli już patrzeć. I pomyśl pan, tylachne stada krów hali sia nam do rąk w czas ofensywy, a teraz nic. Choć siądź ¦Ucz. 1'owiedzieli autochtony, że najlepiej iść szosą na wschód, obaczym wieżę.kirchy — tak powiedzieli — wtedy skręcić ' m awo i zaraz przy bocznej drodze jest największa wieś w tej ¦liey. Tam takoż — poczta i piwiarnia. Czy stoją jeszcze, wiedzą, ale jak mogło coś' ocaleć, to chyba tam, bo przy sa-i szosie wszystko pogruchotane. Nu, przypomnieli sia nam ¦ny tamtej poczty z napisem „zajante" i pomyśleli tak: iść ba, żarcie zdobyć trzeba. Takoż listy napisać warto, nie ia teraz — zabiorą ich za tydzień—dwa. W listach adres lać mus, pocztę uświadomić, że Powodzie — wieś nasza, przedtem przyjdzie sia drogowskaz ustawić przy skręcie osy. i 'rogowskazów my zwyczajne, stawiali ich przepaść i na . szawskim szosse, i na Wołyniu, i już za Bugiem. Na nich ula zawsze ta nazwa, dla której nie było teraz miasta. Toż Warszawie nie zobaczył ja nic, żadnych ulic, tylko wszędzie liczki na ruinach, tabliczki na zwałach gruzu, tabliczki ihcą Marszałkowską, Królewską, z ulicą Miodową. A jedną i tabliczkę-ulicę widział ja jeszcze przybitą na przestrze- 105 lonym drzewku. Stało to drzewko krzywo, jedna tylko gałąź śniegiem oblepiona, sterczała w bok niby drogowskaz. Ż Ale tabliczka była pod nią przybita prosto, mocno, na mur. na niej ludzie wypisali? Taką długachną nazwę: Nowy Świ A jakiż on był nowy, kiedy cały zasypany gruzem i tylko ści żeczka środkiem wydeptana? Przez kogo? Tego nikt nie wij dział. ' Znowuż zbił sia ja z tołku. Nu, znaczy tak: Deczko wkop słup, Kaziuk na desce wypisał: „Powodzie", a ja przybił ti napis gwoździami ze studni. Po co tak? Bo każdy przy " chciał robić i nie ustąpił żaden. Nasza wieś — znaczy i drogowskaz. Kaziuk koniecznie chciał dopisać jeszcze pod sr. dem, że to sioło „zajante . ale Deczko nie pozwolił. Mówj że najpewniejszy to sposób, żeby od nas osadników odpęd a nam — strach jak potrzeba ludzi wsiowych, gospoda prawdziwych z wozami, skaciną i parsiukami. Ot, co. Przygadali my Kaziukowi, kredę kazali schować i pos kartofli szukać w sąsiedniej wsi. Była ona nie bardzo rozt i nie bardzo pusta, z kościołem bez wieży. Niemców kudy ' cej jak u nas, ichnie dzieciaki z wrzaskiem uganiali po dr W domu, gdzie był napis „zajanty", gospodarze psioczyli, rzekali, że wybrali dla siebie chałupę niezgorszą, cóż, kiej niedawno zjawili sia szkopy. Nu i co, że same baby, kiedy •" górę zajęli, upierają sia, że to ich, obcych dzieciaków w ob ściu pełno i czort wie, co robić? Niby można inszy dom bi] ale raz, że murowańce dalej od kościoła mocno potłuc—' a dwa — skąd wiadomo, że i tam fryce nie przyjdą? Skarżył sia ten chłop, że życie z Niemkiniami bok w bok i do wytrzymania, szwargoczą, w ślad za nim patrzą, śle każdy krok. Płot był potrzaskany — to bez pytania naprav Abo to ich rzecz, ich płot? Ot, chybaż na złość trudzili patrzcie, my tu gospodarze, my tu na swoim! I co z tego, z drogi schodzą, nie pyskują, pokorne takie, cholera. " nich życie niemiłe, wstawać trzeba, kiedy niemiecki kogut pieje, żeb jego pokręciło, i nie bardzo wiadomo, kto tu napr dę chaziain. Posłyszał ja o tym kogucie, ucha nadstawił. To może i są, krowy? Ale nie, niczego takiego nie było. Niemcy trzy ki ze sobą przynieśli, ale te zginęli zaraz na drugi dzień, mć' 106 " Iniki, że dzikie koty ich rozszarpawszy, ale głupstwa mówią. ¦ !o gdaczą już te czubatki pod czyimś wyrkiem abo w cu- ¦ li garach pachną, a najpewniej w brzuchach siedzą i mil-Nie zdradzą wrzaskiem, gdzie są. .u, posiedzieli my w tym domu, dowiedzieli sia, że poczta być wyrychtowana jeszcze przed końcem lata, że nowe Iniki napływają, ale biedaki to, z węzełkami w garści, żadne •ze gospodarze. Wozów takoż nie ma, w czas ewakuacji i.tkie zabrane, przy kościele stoi tylko nadłamany kara-(,'o to jest? — mówię. A oni, panie, zadziwili sia okrutnie, .'• wiem, roztłumaczyli, drogę na prostki do kościoła poka- i-./.li my tam, Kaziuk ciekawy był ichniej kirchy i przyga-il, że od czasu, jak my z wojska wyszli, nikt pieśni rano rzór nie śpiewa, bezbożne my ludzie i może z tej przy-uiv wszystko idzie nie tak. Zdziwił sia ja okrutnie. Zapy-co z nim, bo nigdy takich rzeczy przedtem nie gadał, |i«i kręci, aż w końcu wykrztusił, że modlitewnik starej Jon-<¦] widział. Obrazki w nim piękności wielkiej, kolorowe, r.ii- i jak te cudności oglądał, zapytała jego starucha, czy ¦ '.la, że w Boga my niewierzące? Od kogo to słyszała? <>d Heinrichowej. lak. A Kaziuk przypomina, jak chłopaki nad Oką mó-r co to za wojsko bez kapelana i jakie „święte" bez szefa i im-hic? W tu poru mądrzejsze oni byli jak my teraz. Bo Ł~Nii.i tutejsza chyba nie poświęcona, szkopska, i same autoch-k swoimi modlitewnikami szczęśliwości dla niej nie wy-¦• •••». Znowu zdziwił sia ja, toż do kościoła idziemy, chyba 'icli te Niemce, co znaczy pola i domy święcić, poboż-irsni śpiewać. Ale Kaziuk pewności żadnej nie miał, kościół pewnie luterski, Matki Boskiej nie znający, i leszcze Żmudny kwakał, kiedy wojowali my na Pomorzu, no naraz jakby ukropem oblało. Nie słucham Kaziuka, wspominam: Żmudny! Bożeż ty mój, jak to było dawno, /i-gnał sia on ze mną w maju! To co, że dopiero czerwiec, ¦ |uż jakby za tumanem, a chciałoby sia okrutnie zobaczyć nk' gęby: Borowika, Lepa i Kostka Zuba. Tu same obce, Takoż tęskno do kwakania Żmudnego, bo choć tamten '*tu! i narzekał, nieraz prawdę gadał i— co tu ukrywać — ¦(ii był, w świecie bywały. 107 Westchną! ja^ a Kaziuk pyta, czy też myślę, że tera:/ nil na nas z nieba nie patrzy? Kościuszko— już swoje zrobiws-i kto wie, może Odry wcale nieciekawy? Toż on z żadnv. Piastów, 'o orła z koroną czy bez korony — jemu nic. Gadanie Kaziuka nieważne, ważne, że w tu poru o Fiastu zahaczy). Nu, to poszli my przez ciekawość żwawiej, śladu po tamtych szukać w kościele. Mówił kiedyś porucznik, że same orły bez korony, co na pilotkach — znajdziem nad Odi Zobaczym teraz, czy tylko hrał i kłochtał, „kuricu" na roi.:. tywkach zachwalający, czy na ten raz mówił prawdę. Kiuha była czerwona, z wąziutkiej cegły, tylko trochę p* haratana, za to bez wieży. Gruzu na ziemi pełno. Podeszli :i po tych zwałach do głównych drzwi, myśleli, panie, że zamku i te, ale nie, można było mocno pchnąć i wejść. Ciemny był i. kościół, z jednego boku pociskiem przetrącony, szyby wybi na ziemi szkło i kartki z modlitwami, widzieli my już takie . Pomorzu. Ławki powywracane, obrazy na ścianach rządki' wiszą, jeden ze Świętą Rodziną. Znaczy, kościół katolicki. .\ orła w nim ani jednego, ot, kłochtali nasze „święte", nabi rali prosty naród. Nu, postali my przed nagusieńkim ołtarzem i poszli z p wrotem. Aż tu taka, panie, istoria. Pierwsza. Mówi Deczl że liteiy wszędzie niemieckie, tablice takoż ze szwabskimi u pisami, a na tych drewnianych, rzeźbionych drzwiach — jaki inaczej. Coś ta rzeźba w górze polskie litery jemu napomii Przyciągnął ławę, wlazł, choć było ciemnawo, odczytał ci' rzeźbione słowa i o mało z tej szwabskiej ławy nie spadł. Bo i uwierzysz pan, ale nad drewnianymi kwiatami, ptaszeczkai zakrętasami, ten, co drzwi rzeźbił, wyrył nie naukę, a rozk. „Zawierać dźwiyrza". Gapili sia my na te dźwiyrza, gapili, aż nie wiedzieć i i kiedy powtórzył ja słowa staruchy Jonkowej: — Muatko Buoska! Muatko Buoska! Że pierwsza od lat polska modlitwa w tym kościele b jakaś przykrótka? Po co te naśmieszki? I jaka pierwsza od 1 Toż przed ofensywą tutejsze autochtony modlili sia, mo będzie teraz na zagrychę dla pana poczciarza. Nareszcie poszła. Nam niełowko, a Lep — niby nic — li >ik otwiera, grzybka próbuje, winem zapija i w końcu, 111 jak już trochę uspokoił sia, nam te grzybki prezentuje. Decz-ko tylko popatrzył na niego, splunął i mówi: — Udław sia. Ja judaszowych srebrników niezwyczajny. Nu, srebrników żadnych tam nie było, przeholował Decz-ko, ale świństwo aże wyłaziło z tego słoika, choć smakowicie pachniał. Lep głowę spuścił, widać coś chce powiedzieć, ale nie, zawziął sia, panie, wino odsunął i do siebie poszedł. Grzybki, cholera, zabrał. • . , A na drugi dzień, kiedy ja wodę grzał na postne śniadanie, patrzę, Lep do izby lezie. Niepewny jakiś, w jednym ręku j ciągle jeszcze słoik trzyma, jakby z nim przez całą noc spał, '. a w drugim... W drugim ściska arkusz, na którym te wyszabrowane znaczki naklejone byli. Patrzę—ani jeden nie od-; klejony, nie odcięty. Ki diabeł? A Lep prosi: , — Spal, brachu. Spal, żeby pokusy nie było. Zełgał jaj wczoraj Deczce, przechwalał sia, nu tak, ale człowiek słaby, i głodny. Przyjdzie większa pokusa i w samej rzeczy te parszywe znaczki sprzedawać stanę. Patrzę i nie rozumiem z tego nic a nic. A on arkusz drze, papier w ogień ciska i mnie taką istorię opowiada: owszem,: przy okienku w tej rozbitej poczcie przy szosie siedzący listy przyjmował. Ciekawość jego sparla, jak to jest, kiedy sie- j dzi sia, ważnego odstawia, próśb wysłuchuje. Pomyśleć tylko: żadnego nad nim porucznika, żadnego szefa od sztorcowania. Ale, choć opłatę w żarciu brał, znaczków nie naklejał, toż on nie głupi, podpaść nie chciał. Jak Nowikowa przyszła i o swoim chłopaczku opowiedziała, zaczęli jego piec. łapy przyjmujące te wszystkie brudne świstki, pomięte ko-; perty i kartki. Wylazł wieczorkiem na szosę, ciężarówkę woj-' skową zatrzymał, kierowcy listy do kieszeni wepchnął i za.; kubek samogonu na miejscu wypity kazał wieźć na najbhż-:-szą pocztę abo na nie rozbity dworzec. Potem już każdego wieczora na szosę lazł i jeszcze teraz myśli, że w tu poru inszego sposobu uruchomienia poczty z tej głuszy— nie było. A skąd miał samogon? Znalazł zamurowany w rozbitym domu. A co robił z zapłatą? Z tym żarciem? Nu, to _,edno] było me całkiem w porządku. Zżera! cały dochód, mc nie dawał Żmudnemu. Ale choremu na muchówkę żarcie szkodzi, j — A co to muchówka? — pytam. Bo reszta — jasna.j 112 - Nie wiesz? To sraczka od ugryzienia much po trupach •icych. Znaczy tak. Nie było już o co dopytywać sia. Lep łgał, inaczej, jak myślał Deczko, łgał po swojemu, tak że zolu tylko jedno: zeżreć te marynowane grzybki. Nu i zjedli i" /. połowę słoika, ssali, żuli, smakowali, toż to żadna przaśna i.iż, żadna zielenina, tylko rozkoszna twardość, jędrność, [rość. Rany, jakie to było uczciwe, dobre! Zjedli, a resztę 'stawili zamiast omasty do pierwszego kawałka chleba, loże do tej pory Żmudny muchówki zbędzie sia, a Decz-¦ — przeze mnie uświadomiony — o srebrnikach ga-11 przestanie. Bo przyznać sia jemu Lep za nic nie chciał. • >wił, że nie może, nie potrafi, prędzej, panie, zdechnie. "\ ladomo, zawsze najwięcej wstydził sia on prawdy. (xi dalej ? Nu, w tu poru doczekać sia my nie mogli nowych adników, patrzyli co dzień: jadą czy nie jadą? Zajdzie, inie, jakiś człowiek do wsi, a już wszystkie twarze obrócone 1 jego stronę, dzieciaki też wybiegają przed próg, patrzą. 1 /ego taki chce i jaki on? Wejdzie do pustego domu-—my nc. Czeka każdy, aż on stamtąd wyjdzie, drzwi na kłódkę .'.imknie i kredą abo węglem wypisze „zajanty". Ale jak taki / tobołem wielgachnym przez drzwi przepycha sia i idzie w stronę szosy, my zaraz za nim: rzuć, to dla tych, co tu przyj-ilą, żeby zostać. Szabrownik zaklina sia, że wróci, a my: udzie napis na domu. gdzie rozmowa z nami, pierwszymi numerami? Tak ty, swołocz, oddaj, co wziął, i do centrali wra-caj. A chcesz zostać, to zabezpiecz, zaklep. Bo w tu poru mówili my tak wszystkie: znajdę, wezmę, zaklepię. PUR nijakiego jeszcze nie było ani żadnego dawania. Jakoś po miesiącu żyło już w Powodziu numerów dziesięć: dwóch Pomorzaków ze wsi zburzonej przez czołgi, Kulawiec i on, Zieliński. Nie myślał ja wtedy, że zalezie mnie za skórę jak drzazga. Idę kiedyś do Deczki i widzę: dom w moim rzędzie, trzeci od szosy — zajęty. Dotąd pusty stał, aż tu do furtki jakiś obcy przybija tablicę z numerem trzy. Żadne „zajanty", żadne nazwisko, prosto trójka. Wzbiesil sia chyba? Co z tego, że jego zagroda od szosy trzecia? Kiedy zaczęli my zajmować domy, liczyli od stawu, dlatego ja pierwszy, a Deczko trzeci. On, nie ten nowy. 113 1 Podchodzę bliżej, patrzę, a to młodziak, twarz biała, chuda, ręce białe. Nu, nie do roboty- A tutaj paniczów nie trzeba, tylko mocnych, rnużyckich r a mówi takim głosem, jakby cięła powietrze sierpem iVfów>> że nigdzie ona stąd nie pójdzie, dziecko chore i musi mieć dach nad głową. Dosyć tego, co było, dosyć tułaczki Czy on spokoju nie chce? Bo ona już niczego nie pragnie jak tylko spokoju. Przywiózł ich tutaj, dobrze. Nie ruszy sja ona stąd ani na krok! Mówiła to wszystko tak przed siebie, do żadnego z nas. On krzyknął: — Mamo! — ale Ona nawet nie odwróciła głowy w jego stronę, popatrzyła na mnie i pyta, czy ja tu sołtys? Mówię, 114 nie, ja tu tylko pierwszy osadnik, a ważny w Powodziu i Deczko, numer trzeci, akurat trzeci. Wtedy ona, ciągle iu mnie patrząca, podeszła do tabliczki na bramie, zerwała l.|, do domu/poszła. Tamten szarpnął sia za nią, ale został, i/ekał widać na moją naśmieszkę, na byle jakie słowo, żeby < iiiegrać sia, skuć mordę. Ale ja takoż nie powiedział nic, przypomniało sia mnie w tu poru, jak ludzie grabili leśniczówkę i — śmiech powiedzieć — poczuł sia naraz winny, jakby my wtedy nie żonę leśniczego, ale tę starszawa panią dobra pozbawiali. Że teraz tylko o tabliczkę poszło? Nu, o tabliczkę, ale znaczyła ona w tu poru dużo: zaklepane dobro, wybrany dom. Splunął ja, żeby takie myśli odpędzić, odwrócił sia i poszedł precz. Nie gonił mnie, nie wydziwiał, że tył podaję. A kiedy był ja już przy swojej bramie i w tamtą stronę popatrzył, biegł on do swojego domu. Po co biegł? Czort jego wie. Może z matką zwady szukać? Ale na drugi dzień powiedział mnie Deczko, że ten nowy, Zieliński, zostawił tutaj rodzinę, a sam poszedł precz. Mówił, że jak tylko zaczepi sia gdzieś, posadę dostanie, zaraz wróci |\) swoich. Synka oddał Deczce pod opiekę. Widać do opieki nad jego sraczem żołnierz-kościuszkowiec był akurat dobry. Pytał ja, czy mówił co o matce, ale musieli rozstać sia w gniewie, bo niedużo mówił. Znaczy, tylko tyle, że ona — człowiek twardy, wszystko przetrzyma, jak zechce. A chce zostać. Nie, pieniędzy nie ma, ale tego nie ma tu nikt. Równy start. Zobaczy sia, jak długo wytrzyma. Swój adres on Deczce z miasta przyśle. Cześć! Deczko opowiadał i żal jemu było chłopaka, przypierał mnie do muru. — Co ty jemu zrobił, Drozd? Czym aż tak dosolił, że swoich zostawił? Nu, czym? A ja nie wiedział. Prawda, od Węgrów jemu nawymy-ślal, ale to tylko z tej przyczyny, że żaden inszy obcy do głowy mnie nie przyszedł, prosto tylko Węgrów i szkopów widział w czas wojny. Mówi Deczko, że to żadna obraza, coś musiało być jeszcze. Wspominam po kolei: Może mołoko-sos? Szabrownik? Abo ta wiącha, której my od Pęka nauczyli sia? Deczkę aż poderwało. Skląl mnie i zakazał rozmawiać 115 z nowymi osadnikami. Powiedział, że swoimi wiąchami k dego cywila odstraszę. Rozeszli sia my w złości, bo powiedz pan, czy od t są rozmaite wiązanki, żeby przyjaciel przyjaciela rugał Co wtedy robić stan.} wrogowie? Pękami róż przerzucał sia? A? Czego ja pieklę sia jeszcze teraz? Nu, toż opowiad jak było. A ten Zieliński zeźlil mnie. Prawda, potem... to już całkiem insza istoria. Kulawca przygnało tego dnia, kiedy Lep próbował rozbite ule zewsząd pozbierać i pasiekę u siebie założyć. Taszczy on te połamańce do domu, aż tu na drodze widzi obcego. A tamten ani o coś pyta, ani po obejściach rozgląda, tylko bierze ule i za Lepem do jego sadu taska. Kuleje, kuśtyka. ale ostro pracuje, nosi a nosi. Aż poszedł ja popatrzeć, co to za dziwo? Nu, ten Kulawiec nie był rozumu zbyty, prosto okrutnie pszczoły lubił. I zaraz potem rogi pokazał, nie wszyst kie chciał Lepowi oddać, mówił, że i on coś dostać musi Pożarli sia, nu tak, ale że chłop wyglądał do rzeczy, że bywszy żołnierz i w partyzantce nogę jemu przetrzepało, uradzili my kulawego zostawić. Toż Lep znał sia na pszczołach tyle co nic. Tamten zaklepał sobie domek najmniejszy, najbliżej łąk i przezwali my jego Pszczelarz. Kto był u nas za pierwszego sołtysa? Nu, nie Lep, bo jemu wszystko do rąk lepiło sia, nie Kaziuk—za miękki on, za wolno ruchający sia, i nie Żmudny, bo za często narzekał kwa, kwa, kwa. Mnie takoż nikt nie chciał, prosty ja i \ bak, a do tego, nie wstyd powiedzieć, gdzie takiemu do spisim osadników, maszyn i bydła? Bydła? Choroba, żeby choć j na sztuka w tu poru pętała sia po wsi! Ale i to zapisać trze skaciny żadnej. Nic a nic. Znaczy, sołtys musiał być piśmier na rolnictwie lepiej ode mnie znający sia. Że nie było tru takiego znaleźć? Może tak, może nie. Dla nas tylko je był podchodzący. Kto? Wiadomo, Deczko. Godny taki, s kojny, na początku wsi mieszkał, i to do niego nocną porą licjanty z psem zajeżdżali. Nu, a później on, nie kto in upiekł pierwszy bochen i z jego rąk brali my ten świeży, ps" ny chleb. Że na polach byli miny? Nie zełgał ja, pełno min. P 116 • la, żołnierze rozminowywali i pola, ale jak raz w ten kąt pod zagajem sapery nie doszli i teraz dopiero jasne stało, dla- /ego nikt przed nami na te całe domy nie połakomił sia, . Ilaczego Heinrichy do żadnej roboty w polu nie śpieszyli. \ż. stydno. Jak mogli my o tym nie pomyśleć, że kiedy żąć a yjdziem, w kłaczki nas porozrywa jak te krowy, nad którymi u-iaz rybitwy krążą a piszczą? Nu, ale choć miny spokojnie czekali w ziemi, ona sama, i >.inie, nie chciała czekać. Zieleniła sia, zieleniła, aż na po- /.(tku lipca bieleć zaczęła i żółknąć, wszędzie złoto, gdzie tyl- • .II okiem rzucisz—złoto, tyle że maki w nim rosną. Dziw, ¦W maków było w tym zbożu. Mówi Deczko: — Ziemia tu taka, że żyta ani prosa nie zobaczysz. Bauery .uną pszenicę zasieli. Mówię ja: — Bieleje już ona, nu tak, ale okrutnie zachwaszczona, nninowana. Zmarnować sia jej przyjdzie. /.cźlił sia Deczko. Pypeć tobie na język, Drozd! — mówi. — Do oczysz-.-.inia stawu rwał sia, a teraz... Jakże tak? Zmarnuje sia świę-v chleb? — Nu, tak co ty zrobisz ? — pytam, a on nie namyśla sia, ni razu odpowiada: — Więcej kłosów na tych polach jak min. Policz, jak nie nrkT/ysz. Żąć trzeba, ot co. Jutro zaczniem od skraju, przy i/.e. ¦ ~, dobra, ale jak? Poszli my na pole między wsią a sta- ale ścięli tylko to, co z brzegu, co na drogę kładło sia. ichy wyszli przed dom, patrzyli uważnie i nie mówili noże czekali, kiedy wybuchnie pierwsza mina? Straszaki dotykać ziemi. Nu, to poleciał ja po nożyce, te same, studni leżeli ukryte, Kaziuk przyniósł podobne, do strzy-i owiec, i stali my kosami zboże ku sobie nachylać, tylko kłosy ciąć. Jeden ostrożnie rozgarnia pszenicę, drugi losów już w lewym kułaku trzyma, a prawą ręką ciach, i! Nożyce zboża niezwyczajne, ale robią nie swoją robotę, ¦ akoż jak siewcy szmatami przewiązali sia, do płacht kułaków pęk za pękiem. Nu, niby tak. Ale, choć ostroż- 117 nie ręką chwytasz, żeby miny nie spłoszyć, do siebie nie tai gasz i ścinasz powoli, powoli — skóra na łapie podrapana, pocięta. Niby prosta rzecz, panie, a niełatwo między minami kłosy ścinać: nogi ze strachu miękkie, pot strujką leje sia po twarzy, po plecach. Ten, co nagarnia, robotę ma lżejszą, ak-więcej jeszcze uważać musi. Zamachnie sia silniej, chybotnir i koniec z nim, poleci twarzą na miny. Tak że zmieniali sia my często, raz ciął ja z Kaziukiem, a raz Deczko ze Żmudnym, bo Lep... On, wziąwszy zwyczajne nożyczki od autochto nów, rozgarniał pszenicę sam i sam ścinał, wolniej jak my, ale zawsze. Tak że do zachodu słońca zżęli my szeroki pas przydrożny, nu i koniec, nu i stanęli. Bo jak wejść głębiej w pszenicę ? Lep radził drągiem—grzebieniem rozgarniać zboże, odrzucać jak włosy w obie strony i przedziałkiem iść, kłosy ścinać. Ale Deczko tylko zapytał, czy pójdzie on tym przedziałkiem pierwszy? Bo jak pójdzie, my już po jego śladach pole przeczeszem. Ale Lep, ledwie kij w zboże wraziwszy, zobaczył przy ziemi ni to minę, ni to odłamek pocisku, nu, jakieś żelastwo, i od razu do czesania pszenicy ochotę stracił. Tak że uradzili my tak: pól jest do licha i trochę, jak nożycami podgolim każde na skraju, zbierzem ziarno na pierwszy chleb. A siewne zdobyć trzeba inaczej, może od wojska? Znaczy tak. Po trochu, po trochu, zęby zacisnąwszy i w pocie ukąpawszy sia, ścięli my nożycami skraje wszystkich zaminowanych pól, choć na niektórych akurat z brzegu zboże było powalone. Grzebali my w tych kudłach i rozplątywali ostrożnie, powolutku, jak baby kołtun. Z tych żniw-nieżniw słomy nie było żadnej, a kłosy wysypywali my z płacht na drogę. Stamtąd Nowikowa z córką i autochtońskie dzieciaki odnosili ich koszami do Deczki i tam rozsypywali na derach, na płachtach, żeby zboże na słońcu wysuszyło sia, wybieliło. Czas był gorący, niebo bez chmur, tak że kłosy pięknie przeschli i abo ziarno wysypało sia, abo baby łuskali ich prosto rękami, jak groch. Jakie baby? Nu, od autochtonów dwie baby do pomocy same przyszli, pilnowali, żeby pokos nie zmarnował sia. I jak już suche ziarno na młynkach do kawy zmielili, jak sypało sia ono mąką bielutką, miękką, radzić zaczęli wszystkie w kuchni Deczkowej: ile na pierwsze bochny wziąć? Ile do worów zsypać i schować? Bo jedno było jasne: niczyja 118 mąka i każdego, znaczy, jeden musi strzec jej niby skarbu, laować i upilnować. Kto? Wiadomo—nie Lep, bo wszyst- )emu lepi sia do rąk, nie Kaziuk, bo serce ma miękkie, dzie- ikom rozda, nie Żmudny i nie ja. Dlaczego my też nie — li nawet nie tłumaczył, prosto każdy rozumiał, kto do ta- go pilnowania najwięcej podchodzący: wiadomo, Deczko. Nfu i upiekli baby pierwszy chleb, a Deczko nad tymi pach- .iymi bochnami pochylił sia, nożem przeżegnał i godnie ik, po gospodarsku, jeden na równe kromki krajać zaczął. ¦ >/.cż ty mój, jak pachniał ten ciepły chleb! Pszenny, biały, bardzo wyrosły — nu prawda, zakalcowaty — nu prawda, nasz, powodziański, z okrutnym trudem ziemi wydarty. 11 wiedli stół w kuchni u Deczki wszystkie osadniki, znaczy, nnerów dziesięć, bo Kulawiec poszedł prosić do nas i matkę fińskiego. Przyszła, a jakże, jeszcze więcej blada, jak kie- synowi mówiła, że stąd nie odejdzie, że spokoju chce. i.idła przy starej Jonkowej i razem z inszymi po swoją kromkę ¦kę wyciąga. A głupi Lep, jak to on, naraz łapę na jej palcach lidzie i mówi: - Nie! Całkiem pobladła, aże jej usta zbieleli. A Lep do mnie: — Drozd świadek. Przysięgli my sobie pierwszy chleb marynowanymi prawdziwkami jeść. Stawiaj, Szymon! I dopiero w tu poru wydało sia, czemu on mnie kazał słoik ul stół schować i dopiero na dany znak wyjąć. Sklął nas Decz- ¦', że przez głupie żarty z matki Zielińskiego cała krew mało ¦n- uszła, ale nikt jego nie słuchał, każdemu do tych grzybków /y śmiali sia, już oni lecą do misy, błyszczące, śliskie, już /.ki na stół rzucone, już wyławiać można, większe, małe i ałkiem maluśkie, i chleb z tą ostrością smakuje kudy lepiej. iż żuje sia, łyka, Bożeż ty mój, jaki smakowity akurat taki i /aśny, nie wyrośnięty, kiszony chleb! Prawda, winem my jego popijali, czerwonym winem / tej przyczyny wszystkie rozczerwienili sia, nawet matka iclińskiego różowsza stalą. A kiedy na koniec, bo nie upił ! i tego dnia nikt a nikt, wyszedł ja z Kulawcem na próg, uizim—idzie ona przez drogę, do wnuczka idzie, a czym !'.o, biedniażka, karmi, czort tylko wie. Popatrzył ja za nią mówię do tamtego: 119 r — Ani chybi z głodu pomrą. Ani to do roboty w pol| ani do pasionki. A on na mnie jak nie wsiądzie! — Wy, Drozd, chyba zdumieli, chlebem nażarlszy sia Jakie u nas roboty w polu? Co możem na luhach wypasać? Nic my nie możem i pomarłaby ona z małym, żeb ja jej świt-kiem nie nosił a to trochę kartoszki, a to jarzynek i owoców z sadu, a to kapkę miodu... — Miód? A skąd on u was? — A stąd, że znalazł ja jeden słój u siebie, w loszku. Zadziwił mnie tym okrutnie. — To czegóż nie dacie jej całego słoja, tylko wydzielacie po trochu, jak w szpitalu abo w więzieniu? Ramionami ruszył, ale potem taki wyjaśnił: — Obłaskawić zamyślił. Nie żadna to baba, tylko prawdziwa pani, a ja... Nu, jak dobrze pójdzie, żenić sia z nią zamierzam. Ot, co. Popatrzył ja na niego, aże usta otworzył. Chłop on nic prosty, prawda, gada inaczej jak my z Deczką i w szkołach nauczony pszczelarstwa, mówi, że z gajowych on, prawie z urzędników, ale gdzie jemu do tamtej ? Delikatna ona, miastowa, a do tego kudy od Pszczelarza starsza. Może jej z pięćdziesiąt lat, a może i więcej? Prawda, wżeniali sia i u nffl młodsze chłopaki w chałupy wdowie i nikt w tu pora babom lat nie liczył. Ale toż ona nie baba, panie, nie prosił baba! Nu, poleźli my do mnie, na ganku siedli i tam, przy porzeczkowym winie, bo u siebie znalazł ja tylko porzeczkowy opowiedzieli sobie to i owo. Ja o Morocznem, o jeziorze i Ma* rynie, a on o swoim lesie, o rzeszowskiej partyzantce, akow-i cach i Batalionach Chłopskich. Przy wysadzaniu pociągu ranny był, długo w jakiejś chałupie leżał, sanitariuszki do nii z lasu latali, z jedną chciał ślub brać, ale zginęła, biednii złapała kulę i od zakażenia pomarła. Znaczy tak. Teraz przyszedł on tu wydobrzeć, gospoi stwo zaklepać i w pszczelarza zabawić sia. Pójdzie dobi myślał tu idący — zostanie na swoim. A zatęskni do praw< wej puszczy, pójdzie precz, znów lasów pilnować stanie i wadzi jemu nic, że oni państwowe, a nie dworskie. Las 120 iv Tak myślał, ale teraz zobaczył tamtą i jakby blekotu obuli sia. A wszystko, panie, z tej przyczyny, że kiedy moło-'Misem był, durzył sia w panience z dworu. Mówił z nią Iko raz, kiedy z braćmi przyjechała o świcie na grzyby, ale 11 ugi czas zapomnieć nie mógł, swoją babę humorami dopro-• klzał do łez. Nu nic, potem przyszła wojna, zapomniał partyzantce o tamtej i tak wiadomo, nie dla psa kiełbasa. \le ta— strach jak jemu napomina młode lata, a że on teraz nn na świecie jak palec, czemuż nie popróbować, czemu ni- obłaskawić? Toż sarny obłaskawiał w lesie, do ręki jemu h sól lizać, a ich oczy wilgotne, karę, jak oczy tej. I kiedy na n-go popatrzy... Zaplątał sia, ręką machnął, wino dopił do dna i poszedł. Widział ja jego długo, jak łazi drogą tam i nazad. A ja został ai ganku i przez niego znów skuka skoczyła mnie do gardła. /.ipytuje, gdzie chutor nad jeziorem i gdzie żonka, czemu nu- dziwuje sia Maryna mnie na ganku siedzącemu, czemu 10 lecą w górę jej brwi — skrzydła jaskółcze? Jakby tu by- i. jakby przy mnie na ławie przysiadła, na pewno pytać by i;iła: — A dzie łastowka? Nie robi hniazda pod strechoju? Nie. Nie ma tu nijakich jaskółek, nijakich strzech, nie piewaje żaworonok, nie kakudakaje kuryca, nie... Hospodi! Kto to mówi? Maryna? Ja? Co z tobą, Drozd? Zdumiał, i.ik Pszczelarz tam i z powrotem po drodze ganiający? Dopij wina. Ty syty? Syty, ciepłego chleba nażarty. Pił ty kiedy u.i przyzbie wino? Nu, nie. Jak pił, to, bywało kwas. Na gan- Mi, na swoim, siadywał? Nigdy nie siedział, nie zamyślał nawet siedzieć. A teraz siedzisz? Siedzę, siedzę i co, że siedzę, • holerny, cholerny ten świat! Nie rozumiesz pan? I nie potrza. Trudno mnie wytłumaczyć obcemu, czego ja w tu poru aż tak zeźlił sia na siebie, na porzeczkowe wino, na ten nowy dom. Może i z tej przy- • /yny, że był on bez hniazda pod strechoju? Bez dziecińskich Ix'gwarek? Bez gospodyni, co by gołe deski w izbach posypała pachnącym tatarakiem, co by barwistą zawiską umyte migi do sucha wytarła, co by... Nu, widzisz pan, znowuż 1/ prosi sia kląć. Bo najgorzej wspominać, co przed czasem umarło. Jakby żyło, może by w końcu nadojadło, nieważne Hubie lato 121 L stało? A tak... Wiesz pan, postrzeli kłusownik w lesie dziutką sarenkę — nawet jemu jakoś żal. A odstrzeli leśnicz starą sztukę ze stada, umyślnie odstrzeli, nie żałuje jej a nic. Tak to już jest. Ale zbił sia ja całkiem z tołku, za długo na tym ganku przy| winie siedzący. Koniec z tym. Co było później? Jak skończyli my tę śmiertelną żaba-1 wę na skrajach naszych pól i zżęli resztę, przy szosie, stalli radzić, co dalej? Jak nie zaorzem i nie zasiejem, zginąć przyj«[ dzie sia na przyszły rok, a każdy dobrze wiedział, jak to jest, kiedy do chałupy głód zagląda. Ale nim sposób znaleźli,:: raz stawali, patrzyli: pola do samego stawu i koło stav pola wielgachne, a porastają, czernieją, na żniwiarzy aż praszają sia. W tu poru żarli my więcej, bo i chleb był, i zup z różnych owoców, siły w rękach starczyłoby każdemu, do czego? Roboty żadnej. Nu, razem z Heinrichami uprzątnęli my przy szosie gruzy, takoż wszystkie płoty połatali, Pogonili my ich do uprzątania, do porządków przez tę istori^ z dzieciakami. Prawda, zapomniał ja panu o tym opowie dzieć. To było tak, że te Niemce, Heinrichy, najpierw oklapli, jakby z nich całe życie wyciekło. Siedzą i patrzą godzir na gruzy przy szosie. Prawda, baby to tylko byli i jeden ruch, ale pomyślunku żadnego, ot, tylko patrzą na to, co było wzdychają. Widać, że z nóg zbite. Do prowizorki nie przywyk szy, a że nie mogą robić, jak robili od maleńkości, jak im pi kazywali robić, to i nie ma co brać sia do żadnej roboty, czekać trzeba. A kiedy my w pole wyszli, stali z daleka i nic twarze z kamienia. Tylko ichnie dzieciaki jakby na prześpieg latali, fyrt, fyrt, byli przy nas i już ich nie ma. Myśleli że chodzą tak za nami z ciekawości, ale to nie było całkie tak. Idę ja raz szosą i widzę, jak za postrzelanym domem, niczyim podwórzu, te dzieciaki bawią sia. W co? Nu, nie w chb wanki ani w wojnę: w nas oni bawili sia. Znaczy w nas, osadnij ków. Chłopiec i mała dziewczynka stali z nożyczkami w rę kach, łapali powietrze i cięli, chlast, chlast! Reszta -— star^ szych Heinrichów udająca — stoi, patrzy i spluwa z obr dzenia, jak widać robią oni za naszymi plecami. Tamte dalej, a te skaczą w gruzy i zaraz lecą z powrotem, w ręk patyki-karabiny maszynowe, ta-ta-ta-ta, padają żniwiarz 122 A hitlery wkładają na ramiona opaski ze swastykami, dają sal-wv w górę ną wiwat i krzyczą: „Heil!", „Heil!" Potem z gruzów taszczą jakieś połamane żelastwo i wloką po ziemi — pewnie to żniwiarka, bo hałasują, jakby motor szedł. Najwięcej hałasowała dziewucha starsza już, z warkoczami jak dwa bicze. Naraz te zabite zamieniają sia w konia i oracza, koń wierzgnął, ale oracz lejce ściąga, coś po niemiecku woła i już koń rży, głow;ę piesie wysoko, ciągnie pług spokojnie, równiutko, i,ik na paradzie. A tamte ramiona wyrzucają do przodu i tupią / radości, zaśmiewają sia, że mała dziewczynka to potrafi, t/.ego my widać nie potrafim i już nie zdążym zrobić, bo przyj-iL( ichni ludzie i zrobią to lepiej. Ot, jak. Nu, zeźlił sia ja, a takoż zawstydził, że tylko podpatruję, liik nas wyśmiewają sracze. Podszedł do nich — a te stoją liikby wrośnięte w ziemię, nawet nie próbują uciekać. Wyjął im z ręki patyki, opaski kazał zdjąć, wszystko na migi, nie mówię nic, bo wiem, że jak usta otworzę, przekleństwami blu-/nę. Potem całą piątkę pogonił przed sobą — a oni nie tłumaczyli sia, słuchali ślepo — i poprowadził do Heinrichowej. Ona widać zobaczyła przez okno, przed dom wyszła. A tam ii już bez słowa połamał drewniane karabinki, pokazał babie swastyki, zapałki wyjął i podpalił. Na oczach wszystkich palili sia oni, w końcu rzucił ja to plugastwo na ziemię, żeby palców nie poparzyć. Stali my i patrzyli na dopalające sia szmat-, i /c swastykami. Potem ja do Heinrichowej: — Weg! — i ręką pokazuje, niech dzieciaki do kuchni zabiera. Zapędziła ich wszystkich dokumentnie, ostatniemu— nie wytrzymała — przyłożyła jeszcze przy mnie. A ja ilo niej: — Nie wieder! — znaczy, nigdy więcej, bo tego my od nńców nasłuchali sia, kiedy przysięgali, że wina nie ich, tylko Hitlera, że on kaputt, a oni nie wieder. I tyle było gadania między nami w tu poru. Musiała wybijać im z tyłków to przedrzeźnianie, bo jak odchodził ja, chałupa ożyła, zakipiała, rozhuśtała od krzyku. Z pisku dzieciaków wyrywał sia głos Heinrichowej, umyślnie ona tak krzyczała na małych, żeb ia słyszał, piekliła sia, darła, aż na końcu to był już wrzask, ichni wrzask, esesmański, tyle że słowa byli moje. I tak pogoniło /a mną to „nie wieder . Ja, panie, za furtkę — nie wic- 123 der — ja na drogę — nie wieder, ja idę do Deczki, a jeszcze słychać ten parszywy wrzask. I nie wiadomo, wierzyć czy nie wierzyć, że nigdy, nigdy, nigdy więcej! Znaczy tak. Zaraz po tych porządkach przy szosie zwalili sia do nas cztery rodziny niemieckie. Uwierzyć było trudno: znowuż oni? A osadniki gdzie, gdzie nasze przesiedleńce? Szwaby zajęli domy przy szosie, poszwargotali z Heinricha-mi, zameldowali u Deczki. Nu, wrócili do swoich domów, co im zrobisz? Dwoje starych z córkami przyszło do Lepa, mówią, że to ich gospodarstwo, gdzieś muszą pomieścić sia. Lep klął, ale górkę im oddal, tamte baby obiecali jemu pomagać w gospodarstwie. Od tego czasu wyglądali my dzień w dzień: jadą wozy abo ciężarówki z naszymi? Ale nie, nie jechali. W tu poru Żmudny zaczął kwakać, że jakieś to wszystko lipne, co tu za gospodarka, co za życie? Głodno, ciemno, straszno i między obcymi przyszło sia być. Do licha, jak ziemi nie zaorzem, nie zasiej em, zginiem z głodu na przyszły rok. Ryb w Odrze łapać wojsko nie daje. Do tego doszło, że on, stary chłop, za mlekiem wzdycha, darmo wzdycha. Chyba przyjdzie sia te domy rzucić, jaki z nich głodnemu pożytek ? — Źle tobie? — Tak, źle — wzdycha Żmudny — że już gorzej nie może być. Kwacze, a mnie głupio stało — toż on te myśli mnie z głowy wyjąwszy. Toż nocami nie śpię ja, głodno, źle, niepewność człowieka tłucze. Jak nie odpowie nigdy Maryna? Toż milczy taki szmat czasu! I co skrywać: jej pisanie — pisanie Sońki. A na co tamta zechce moją namówić? Co obiecać? Bożeż ty mój, ja sam biedniażce niczego obiecać nie mogę, pustynna wieś nie lepsza od spalonej. Przestań, Drozd! Toż tam popiół i czarne kominy, a tu domy, całe, murowane, zielonym winem obrosłe... Nie myśl, nie myśl! Ani o najgorszym, ani o miłym, nie wspominaj swojego jeziora, śmigłej duszehubki, stogów na bolotach ani dzikich husi z ptasiego gościńca na wodę spadających. Plusk, krzyk, łopot skrzydeł... Nu, spadł i ty. I nie krzyczysz? Ech, jedno krzyczeć chce sia: cholerny, cholerny, cholerny ten świat! 124 I \ Jeszcze słowo powie Żmudny, a krzyknę to na cały głos. Ale Deczko do tamtego podszedłszy, pyta: — Poddajesz sia? — Tak. — Nu, to: Hande hoch! Jakby tamtego postrzelił. Stoi, nie rusza sia, nie pyskuje. Naraz odwrócił sia, do okna podszedł, gapi sia w ciemność. A potem mówi, szeptem mówi, że rąk nie podniesie, bo oni u niego do roboty, do ciężkiej roboty. Tyle. że nie tu. Jaki tutk w darciu pazurami ziemi zachwaszczonej, pełnej min i na którą — kto to mógł przewidzieć — ciągle jeszcze wra-> ;iją szwaby? Znowuż, choroba, mnie z głowy myśli wyrywa. To mówię: — Przyjdzie sia precz iść. Rzucić to moje Powodzie. Deczko aż skoczył. — Twoje? — pyta. — A żebyś wiedział! Przeklęte, ale moje, bo ja jego chrzcił. Deczkę mało krew nie zalała, taki siny stal. I mówi, że mogę iść, pewnie, nie dla mnie takie głodne sioło, nie darmo «;idali w Morocznem, że nie mużyckie ja nasienie, że Drozd iak Komar czy Łoś—'familia pańska. Pewnie, znajdę dla siebie coś lepszego, nad jeziorem sioło zaklepię, ochrzczę i bę-ilzie to ani chybi Drozdowo. Drozdowo Szlacheckie. Na takie gadanie skoczył i ja. Poleszucką zaciętość mam, nie poddam sia, nie wyrzucą mnie stąd ani złym słowem, ani siłą, ja tu numer pierwszy, ja tu, ja tu... A Deczko przetrwa, pyta, a cóż ja takiego tutaj zrobił, jakie moje zasługi? kzioro czyścili- my pospołu i żaden z tego tołk, bo dostęp ilu niego trudny, polna droga zaminowana. Na to Żmudny, /c tak, strach obrócić sia w lewo, strach w prawo, kwa, kwa. l'i> co my ich z kościelnej wsi ściągali na taki nadziany minami i padliną pagór? A? Sam pan wiesz, człowiek głodny — zły. Człowiek swo-n'go niepewny-—jeszcze jak zły. Tak że pokłócilim sia na ilubre i każdy wrócił do siebie złobę w samotności przeżuwać. Hożeż ty mój, a tak niedawno wojowali my razem, rozstać Mii nie mogli i pierwszego wieczora w pustej wsi spali na jednym wyrku, w jednej izbie! Nu i zawziął sia ja, panie, w tu 125 noc. Wiadomo, na wszystko można znaleźć radę, byle uprzeć sia, nie zniechęcać. Tak że myślał ja do świtu, czym gębę zatkać Deczce, żeby mnie nie urągał, żeby uznał, że Drozd — numer w Powodziu pierwszy. I co? Nie powiem, znalazł i zaraz poszedł Kaziuka werbować. On — sama poczciwość, do pomocy zawsze gotowy. Jeszcze tego samego popołudnia poszedł razem ze mną w pole. Znaczy, rozminowywać. To największe, między stawem, moim murowańcem a zagajem. To—padliną cuchnące. Dobra- Straszno chleb palić, ale do jedzenia on już nie byl, chwastem przerośnięty, z kłosami pustymi, bo pod koniec lipca deszcz ziarno wymłócił. Pora do podpalania w sam raz, słońce zachodziło cicho, bez wiatru, i szli my z Kaziukiem w stronę tego pola z wiadrami pełnymi żaru, ze szwabskimi gazetami na podpałkę. Kaziuk, choć zwerbowany, wzdry-gał sia. — Podpalacze! — mówił. — Podpalacze! Posiał ja jemu wiązankę długachną, piętrowa, i dopiero wtedy zaczęlim robić swoje. Najpierw poszli z dymem suche chwasty i słoma z brzegu, potem rzucali my palący sia papier w głąb, w głąb, a każdy pilnował, żeby od jego strony ogień ku środkowi szedł. Ogieniek to buchał, to przygasał. Nu, to znowu lecieli ogniste kule, aż w końcu buchnęło tu, buchnęło tam i już paliło sia wszystko: wyschła pszenica, suche jak pieprz chwasty i szeleszczące w nich skręty podpałki. Zaraz potem zapaliła sia nagrzana, ziarnem wymoszczona ziemia. Wybuchła jedna mina, druga i patrzaj, rwie sia na strzępy całe pole, pali sia ogniem ogromniastym, aż powietrze huczy od tego ognia, od trzaskających min. Swąd, smród, duchota. Kłęby dymu kołują nad polem i kłęby much podrywają sia znad krowich resztek, szumią, lecą w stronę zagaju. I już gorąc, gorąc, dym w gardle drapie, oczy łzami przesłania. Odskoczyli my z Kaziukiem, pilnujem tylko, żeby ogień nie rzucił sia do tyłu. Aż tu słyszę tupot. Lecą ode wsi Deczko i Lep ze Żmudnym, a za nimi kuśtyka Kulawiec z Pomorzakami — znaczy, zebrali sia wszystkie numery, a każdy wystraszony, z łopatą w ręku. I dobrze, myślę, niech patrzą, jak bez ich pomocy puszczam pal. Deczko na mnie z pyskiem, co robię, wieś z dymem pój- 126 kto mnie na taki pożar pozwolił? A ja, że nikt, jasna ., że nikt, toż mądrych u nas w Powodziu mało. Deczko sia, że stydno, że tu zapad, gospodarka insza, pól i łuhów wypala sia jak tam, na Polesiu. Nie powiedział „u nas", iki> „tam". Wredny, wredny ten Deczko, cholera jemu * bok! To ja, całkiem już wzbiesiwszy sia, zapytuję, a nie sty-.lm> było ludziom tutejszym ziemię zatruwać jadem? Nie? I .ckarstwo jakieś na te chore pola zapad ma? Nie? To i mnie i ic stydno leczyć ziemię znachorskim sposobem, odwiecznym, puszczańskim, naszym. Powiedział i palącą sia kułę jak najdalej przed siebie ci-ii;)l. Odpowiedź zaraz usłyszał: huk, trzask, bryzgi ziemi ;<»)lcciełi w górę, myślałby kto — wielgachny wrzód pękłszy, t już ściele sia nad polem gęsty dym, a czerwone jęzory liżą .-tonie, chwasty i słomę liżą. Odwrócił sia ja do tamtych, a oni stoją, oczy wbite przed ¦ icbie, jak skołowane stoją, ani który drgnie. To mówię do Mich: — Kto krzepę ma, a ogień jemu niestraszny, niech boków dzie pilnować i tyłu. Dalej stawu ognia nie puścim, żeby .-agaju nie spalić. A od strony Odry kanał pożar zatrzyma. Nie powiedzieli nic, polecieli bokiem, bokiem, w stronę >.anału i zagaju. Toż dla nich zwyczajna rzecz, toż nieraz i ui wiosnę wypalali łuhy i chaszcze tam, na wschodzie, nieraz widzieli, jak szło morze ognia, jak czerwone jęzory lizali całą /lianie, tylko nie stogi, bo te jesienią umyślnie dokoła opalone, ostrożnie opalone, żeby siana żaden pożar nie ruszył. Tak m pędu płomieni oni zwyczajne, wiedzieli, gdzie rowy kopać i ziemię sypać, żeby ogień zatrzymać, a gdzie podpałkę podrzucać, żeby dymiło mocniej. Nu, a my z Kaziukiem dalej od czoła puszczamy pał. Idzie w górę dym biały, dym bury, oczy pieką, łzami zachodzą, nu nic, ważne to, że ogień huczy, buszuje, ugień sam, bez niczyjej pomocy, miny rwie, Jednego tylko bał sia ja: żeby nie przyjechali mojego pożaru gasić, ale nie, /.adnych strażaków w tu poru tam nie było, a saperów gdzieś daleko wyniosło, byli, poszli i dawno już rozwiał sia po nich dym. Co w tu poru Niemcy? Nic. Nie było ich widać tego wieczoru. Lep później opowiadał, że ichnie baby nawet pod kuch- 127 nią nie zapalili, bali sia pożaru, bali sia nas, a znowuż to rofl złościło starego Heinricha, on nie przywykłszy Polaków h sia. Koniecznie mącznej zupy od bab chciał, gorącej i szwargotali, kłócili sia przez cały czas. A potem Heinń powiedział autochtonom, że dziwne jakieś to polskie gospod; rowanie, polskie żniwa. A Jonkowa, mówi Lep — on zaws wszystko wiedział — tylko głową pokiwała i wzdycha: N tak. Szkoda, że Niemcy pierwsze na pole ze żniwiar! nie wyszli. Popatrzył na nią tamten jak na przygłupią, krzykną. „was? was?", i wrócił do siebie mocno drzwiami trzasną1 szy. Pod wieczór poszedł ja w obchód. Chłopy osmalone, d mem śmierdzące, ale każdy ognia pilnuje, nie ustaje. Tył mówią, że żal, bo nad kanałem, gdzie śliwy rośli, płomi gałęzie liznął i liście od strony pola pozwijali sia, podpiekli a śliwki wiszą na tych gałązkach takoż przypieczone. ' nic. Ale po zachodzie, kiedy huczało jeszcze okrutnie, z ¦ ja wzdychać do deszczu, popatrywać w górę. Jak na chmurki żadnej. Strach mnie obleciał przed tym ogra przed łuną w nocy na niebie, a tu pali sia, panie, okrutnie sia, nic a nic nie ustaje. Do późnej nocy skacz, człowii wkoło tego wielgachnego kotła. Gorąco z niego bucha, mień bije w górę, a nad czerwonymi jęzorami, wicherkam: dym, dym, słupy dymu. My całe czarne, a utrudzone razem z nami wszystko: i pękająca ziemia, i pszeniczne na węgiel spalone, i nagrzane powietrze, i nawet woda w nale czerwona, czort wie, czy nie zagotuje sia, czy sama w cu nie zapali? Toż wszędzie ogień, ogień... Nu, to nim p: szła noc, prosim grzecznie z Kaziukiem: — A pogaśnij już, mileńki! — Pogaśnij, cholero jasna! Rozhulał sia ty i całkiem wz sił! Pluć na ogień grzech, ale przygadać jemu można. I pan powiesz? Jakby to moje cholerowanie posłyszą1 przycichać stał. Ostatnie miny przy stawie bach, bach, tr: Ziemia znowuż poleciała w górę, zahuczało mocno, ale poi już ogień zwinął sia i ze wszystkich stron do środka stał 1 Nu, wiadomo, będzie jemu koniec, ale przedtem ostatnia twa. I prawda, jak jeden płomień drugi nadgryzać za 128 .kotłowało sia w samym środku pola. Znowuż ogień, wir, nr! Słup czarnego dymu buchnął prosto w niebo. Ale to już ¦({o śmierć, zakołysał sia, rozżarzył i poty jaśniał, jaśniał, sczezł. Tylko nisko, nad samą ziemią, dopalają sia chwa-lly czy kłosy, widać dygotanie popiołu i słychać, jak trzaskają idie ziarna, nadpalone kości. Aż tu nad zagajem światło, ask. Przestraszył sia ja, nie dopilnowali chłopcy, ogień po-,-dl na wierchuszki drzew. Ale nie, to księżyc z lasu wyłaził, icipik jasny taki, na szczęście. 1 dobrze. Najlepiej przy mło-m księżycu pał puszczać. W tu poru skończyło sia wszystko: mój pierwszy pożar iozminowywanie tutejszej ziemi. Ale spać my nie poszli, j owali aż do świtu nad kanałem, bo gorący kożuch na ,tlu jeszcze marszczył sia, iskierkami strzelał w górę, to bladł, znowu od żaru czerwieniał. Nas suszyło okrutnie, nu, U wleżlim do wody, a ona nad podziw ciepła, jakby podgrza-Ivażdy prychał, zmywał* smród, sadze, wypłukiwał dym \i by, z nosa, z piekących oczu. Potem Lep skoczył do domu ;irnek supu. Żaru było wszędzie dosyć, podgrzali my sup Męczonymi śliwkami pojadali wolniutko, a od księżyco-':% poświaty i od pogorzeli jasno było, wesoło. czął Deczko. Że jak raz wczoraj śnił sia jemu kawałek i .ii najbliżej kanału leżący. Dalej mruknął Lep, że póki pomierzą, nie przydzielą, całe to ogromniaste pole — .. To wziąłby on kawałek pobok Deczki. Kaziuk długo i żuł, marudził, w końcu wydukał, że upatrzył sobie / brzegu, gdzie podpalał z Drozdem. I że chciałby w opie-iicć drzewa owocowe przy drogach. Nu, może być. Po-• oś tam wykwakal Żmudny, aż w końcu Deczko na mnie v. A ja nic. To on mówi: Znaczy tak. Tobie pierwszemu trzeba było brać wy-i'\ Twój pomyślunek, twój pał. Ale pole wielgachne, v dla nas i dla inszych, co przyjdą. Ty co upatrzył, I? pytał on tak tylko, bo dobrze wiedział, że moje bę-nile nad stawem. Najdalej ono, ale przy wodzie, znaczy unie w sam raz. A że Kaziuk wziął drzewa przydroż-i dokładkę, ja też coś jeszcze chcę. Co? Wiadomo, Pilnować jego stanę jak oka w głowie, ryby tam u mnie 129 zaprowadzą sia, a na wiosnę może i dzikie kaczki przyr nię? Siorbali oni sup, żuli, myśleli, ale nikt nie mruknął „nii| tylko Lep powiedział, że kana} dla niego za płytki, on kąp sia w stawie zamyśla. Nu, niech jemu będzie. Na dziś dobi był kanał, ale od jutra... I to jutro jakoś pierwszy raz wydal! sia nam swojskie. Takie, na jakie czekać przez cała noc-warto. Choć ciepło było, syto j crlciało sia spać, nie zasnął nikli gadali my, radzili, jak tu orac i czym? Ogień za nas nie zaoi/J nie zasieje. Zrobił on swoje ; oo dalej ? Ano, zobaczy sia. Ledwie pojaśniało, wyszli my na pole. Ostrożnie chodzili po jeszcze gorącym, ale już czerniało ono pod nogami, czyj ściutkie, popiołem przysypane, wolne od min i krowieg ścierwa. Bieleli kości, ale nad nimi ani jednej rybitwy, muc żadnych. Nu, schylił sia ją w tu poru, nabrał tej ciepłej zien w obie garście i podsunął tamtym- A oni brali w palce ostrożJ nie, obyczajnie, po trochu, rozcierali, wąchali, próbowalij czy nie kwaśna, spluwali, dziwili sia, kiwali głowami: — Dobra. Uch, jaka dobra. Nu i prawda. Dobra by}a ra oczyszczona przez nas ziemi; Daj pan zakurzyć. Bożeż ty mój, jakby ja poczuł tamte dym! Jakby człowiekowi dwadzieścia z hakiem lat ubyło..] Co było potem? Nad ranem zeszła sia na to pole cała wieśj Że mało nas było? Ale •/.edł nikt, takoż żadna niemiecka baba. Stali tylko i pa-¦i/yli. Czemu tak? A bo ja wiem? Może nie poszli dlatego, '<¦ była to pierwsza droga przez ichnie pola? Dziur i lejów ivlna, ale już bezpieczna? Nasza droga? Nu i dobra. Byli my na tej drodze same i szli, szli, aż doli do stawu. Woda w nim czysta, jasna, tylko obłoki po niej li\4, te samiutkie, co po niebie. Postali my, pogapili sia. Wdy-t hali powietrze, prawda, że kapkę przydymione, ale ścierwem już nie cuchnące. I wrócili tą samą drogą. Naszą. Ja znowu pierwszy szedł, ale przy mnie już nie ona, tylko Żmudny, bo jak nad stawem zaczął kwakać, tak nie mógł skończyć, (.'/ego chciał? Ano, mówił, że zawsze już powinno być tak, lak na tej drodze. Znaczy — my sami. My — na swoim. Ho jakież życie bok w bok z tamtymi? Nu, jakie? Znaczy tak. Później próbowali my robić podorywki, znaleźli jakieś stare pługi, jeden chłop za konia był, drugi za ora-, /a, ale choć szmat pola zaoralim, zabawa to była jak tych dzie-i laków, co ja ich rozpędził, nakrywszy. A choć zabawa, za ciężka na głodne brzuchy. Mówisz pan — toż mieli my śliwy, mieli wczesne jabłka? Jakby pan przez tyle dni tylko lo do woli żarł, a mąkę i kaszę na okrasę, na dokładkę, nie mu-Malby ja najprostszych rzeczy tłumaczyć. Człowiek nie krowa, żeby zielskiem żył i cały boży dzień śliwki przeżuwał. Prawda, krowy. Przyleciał kiedyś Lep, że w kościelnej wsi ludzie mają dostać krowy i konie. Mówili, że jak transport przyjdzie, trzeba na stacji być, a kto pomoże pognać skaci-nę nad Odrę, ten jedną sztukę ze stada dostanie. Może prawda, może nie, ale jak stamtąd ludzie idą, nam takoż mus iść. Po-tem inaczej gadali, prostowali, że na każde pięć numerów |hi jednej sztuce dadzą, w końcu nikt już nic nie wiedział. Ale uradzili my we trzech iść, znaczy Lep, bo do jego rąk wszystko przylepi sia, Kaziuk i ja. Żmudny nadto kwacze, może interes popsuć, a Deczki obowiązek — dobytku pilnować. Nu, poszli jeszcze Pomorzaki, ale mieli udawać, że / inszej są wsi, jakby dla jednego sioła tyle krów dać nie chcieli. Poszli my na drogę i czekali długo na wojskową ciężarówkę, wepchnęli sia do niej i dopieroż na stacji, jak transport 131 przyszedł, dawaj patrzeć na siebie nie widzącymi oczami, znaczy, ja tych ludzi nie znam, nie brat im ani swat. Konie okazali sia wojskowe, wybrakowane. Prosto z wagonów puścili ich na wielgachny okólnik i mówią — łapa> Który na jakiego wsiądzie, ten jego, a że nas więcej jak koni -trudno. Nu, niedobrze. A tu jeszcze mówią, że w drugii i zagrodzie stoją krowy i trzeba wybierać — jedno abo drugie. Ten, co krowę weźmie, musi resztę, znaczy całe stado, nad rzekę dla wojska popędzić. Szkap było mało, krów takoż, do tego nie bardzo dobrych, okrutnie do dojenia trudnych. Jak tu brać? Dwa konie i trzy krowy? Nie, lepiej konie trzy, toż orka za pasem. Ale radził sia nie było kogo, Pomorzaki niby nam obce, a w- tłumie osad-; ników każdy tylko o sobie myślał. W końcu, choć my /. Kaziu-kiem naraz łapy położyli na dwóch krowach, wszystko poszłi nie tak. Ludzie popędzili za szkapami, prawda, ale wszystkii kasztanki i gniade zamiotali sia po okólniku, zaczęli wierz-j gać, kopać, gryźć! Chwyci jeden kobyłkę za grzywę, a inszy z drugiej strony podbiega, hyc, już na grzbiecie siedzi, i co i takiemu zrobisz? Lep wskoczył na jedną szkapinę, nu tak, ale zamiotała sia ona, to łeb odwraca i próbuje gryźć, to wierzga. Wierzgała tak długo, aż Lep spadł na ziemię, a ona chodu, prosto w ręce obcego. Ot, tobie i na! Zeźlil sia ja okrutnie, bo ludzie odjeżdżali już na co lepszych koniach, zostawi! krowę Kaziukowi i dawaj lecieć za jedną szkapą karą, w sobie mocną. Nu i w końcu przyparł ją do żerdzi, wsiadł i spocony koło Lepa przejeżdżam. A on do mnie: — Uważajcie, panoczku, narowista ona. — Co ty ? — mówię. — Toż to wałach. I prędzej kulawy jak narowisty. — To panoczek co? Umyślnie za kulawcem gonił, a? Popatrzył ja złym okiem, ale konia taki jemu oddał, bo z krowami zamyślił iść. A Lep później śmiał sia, że choć raz nie do jego łap, a do moich wszystko przykleiwszy sia. Nu, niby tak. Bo Pomorzakom z końmi takoż nie wyszło, jeden złapał kobyłkę za grzywę, drugi na grzbiet wskoczył, a tu szkapa pod nim jak nie stęknie, jak nie zwali sia na ziem! Okazało sia, że ranna była, niedawno podleczona, jeszcze słaba. I choć przy stoliku zapisów radzili ją brać, bo inszej nie ma, oni 132 /dychającej brać nie chcieli, raz, że co po niej, a dwa, że potem już żadnego konia nigdy nie dostaną. Tak że zapisali nam w końcu tylko jednego wałacha i trzy krowy. Dla mnie / Kaziukiem dwie na dziesięć numerów, a dla Pomorzaków / tej niby inszej osady — jedną. I koniec. Zabierać swoje, mówią, a reszta stada — pędzić. Nu, odesłali my Lepa przodem, wprzód wieczne odpoczywanie za niego odmówiwszy, bo wałach był naprawdę narowisty. I zaczęło sia. Choć pędzili to stado nie sami, było ciężko. Droga od stacji nabita motorami i ludem, pola pobok niepewne, jedne drutem ogrodzone, z tabliczkami „miny", .1 na drugie, nie odrutowane, kto spróbuje krowy wpędzić abo skrajem iść? Widział ja już miny pod skaciną na polu rozrywające sia i starczy. A jeszcze pastuchy, rozgadawszy sia, różne istorie stali opowiadać: jak zginął na polu mały chłopak, jak rozerwało dwie baby, co przyszli zboże kosić, bo czekać nie mogą, jeść muszą i czas na podorywki. Nu, teraz już kto inszy ich krwawe pole orze. Nasłuchawszy sia, woleli my skacinę szosą gnać. Ale rozłaziła sia ona na boki, płoszyła, szła ciężarówkom pod koła, ryczała, sypała kurzem w oczy, lak że szli my jak w tumanie. Nacholerował sia ja i dobrze napocił, nim to stado na punkt nad Odrą doprowadził. Wieczorem lżej było iść, po wsiach świeciło sia to tu, to tam, gruzów lakby mniej, znać, że ludzie przyszli już, zagnieździli sia, mieszkają. Ale w nocy, choć szosy byli puste, jak upilnować, żeby która krowa w zboże nie poszła? I tak, panie, jednej chłopy nie upilnowali. Ledwo ściemniło sia, w pszenicę wlazła i trach, trach, rozerwało ją w kawałki. Co było dalej? Nu, nocą ognisko my ostrożnie rozpalili, na skraju szosy krowę upiekli i nareszcie do syta nażarli sia, ale okrutnie było nam tej biedniażki żal i strach, żeby komu za karę nie odebrali przydzielonej. I co pan myślisz? Że nie próbowali? Akurat do mnie przylepili sia, mówią, najstarszy ja, nie dopilnował społecznego lobra. Przeliczywszy, muszą w stadzie trzydzieści mieć, i nie mają. Nu, to moja będzie trzydziesta. Mówię im, że nie nogę do Powodzia bez krowy wracać, toż mnie pobiją, a oni ui to, że wracam z krową, tylko że w brzuchu. Bo jeden z tych lastuchów wygadawszy sia, że kawałki rozerwanej pozbierali ny i jedli, na dowód łeb z odłamkiem miny tamtym pokazał. 133 Mówię, że każdy z nas krowę w brzuchu nosi, to z jakiej przyczyny tylko ja mam nic nie dostać, choć żołnierz jestem, choć o ziemię i o skacinę dla ludzi bił sia? I czemu insze pastuchy mogą do dom wracać każdy więcej jak jedną krowę mający? Zaskrzeczeli oni, zamiotali sia: — Gdzie więcej? Ta nadwyżka, znaczy, gdzie? — Toż sami mówicie, że w brzuchach. Źle, panoczki obywatele, nierówno jakoś. A mówili nad Oką, że równość musi być. Pytają: — To wy aż znad Oki? — Ano. — I byli pod Lenino? — Ano. Aż stamtąd przyszło sia mnie tutaj iść po tę jedną krowę starą i nieważną. Nu, to poszeptali, coś kazali podpisać i jeden chudzielec machnął na mnie ręką. Znaczy: zwiewaj, brachu! To ja w tri miga zabrał sia razem z Kaziukiem i krowami, a oni nawet nas nie gonili, tylko chudzielec poszedł za mną i pokazał, którędy iść, nie przez łąki, bo te jeszcze zaminowane. I mówi do mnie tak: — Jak pójdziecie na skróty, nie moja już będzie wina, że i swoją krowę w brzuchu doniesiecie. Nu, szczęśliwej drogi! Żeby wiodło sia wam, żołnierzyku! Nikt jeszcze nigdy do mnie tak nie powiedział. Wot mówił „synok", ale do mołokososów. A ten... Aż zatrzymał sia ja, na chudzielca popatrzył, a on taki zmęczony, zarośnięty, oczy czerwone. Zdjął ja czapkę i mówię: — Dziękuję wam za dobre słowo. Przychodźcie do mnie, panoczku, odpocząć, pojeść kluski na mleku. Wieś Powodzie, niedaleko stąd, dom pierwszy przy stawie. Podziękował za zaprosiny, obiecał przyjść. Rozeszli sia my, a we mnie, za krową idącym, tłukło sia potem cały czas: „Powiedział ty jemu, Drozd, żeby przyszedł? Do siebie chudzielca zaprosił? Do siebie? Znaczy, teraz co? Ty już całkiem na swoim? Na obcy murowaniec mówisz idom»? Krowa ryczała, ja szarpał sia z nią, ze sobą, nie może być, żeby tak powiedział. Na swojm — znaczy tam, nad jeziorem, 134 znaczy razem z Maryną. Cholerne to moje gadanie, cholerna la rycząca krowa, cholerny, cholerny ten świat! 1 Doszli my w końcu z Kaziukiem. I jak pan myślisz? Przy-nchał w odwiedziny? Nu, nie minął tydzień, a ten chudzie-kc zajeżdża przed mój ganek bryczką, ogolony, kudy mniej /męczony, tyle że ciągle okropnie cienki. I okazało sia, że to uażniak był, zakładał rolne gospodarstwa w tym powiecie. I'mnogi nam potem jeszcze nieraz, zimą przysłał parsiuki, I i tego pierwszego lata wszystko, co wtedy miał: znaczy, naj-i'ierw kartofle, a potem zboże na siew. Siedział ze mną, Ka- lukiem i z Deczką na ganku, wino pił, o różności wypytywał, w końcu przykazał, żeby dzielili my akuratnie. Takoż między szwabów. Deczko mówił, że jakoś od początku krzywo i Kim z nimi poszło, ale chudzielec nic, tylko swoje: — Kartofle muszą być dla wszystkich. Abo ich wcale nie będzie. Nu, tak. Gospodarstwa obejrzał i dziwił sia, że wzięli my laki trudny teren. Toż, mówił, osadniki wojskowe mają nad i 'drę zjechać i nam byłoby z nimi kudy łatwiej. Kiedy mają /jechać? Tego on nie wiedział i kiedy poszedł, uradzili my, że żałować nie ma czego. Lepiej, że załapalim całe murowańce, toż teraz ludzie nawet rozbite biorą, moszczą sia w nich, odbudowują. Nie ma co żałować, że my byli pierwsze. Ciężarówka z kartoflami zajechała przed dom Deczki. Mu, dobra, on nasz sołtys. Ledwo zajechała, a już lecieli do niej stare i młode, na drodze tupot, wołanie, krzyki. Bo to była pierwsza dostawa, panie, pierwsza ciężarówka z żarciem. ()d kogoś — dla nas. Znaczy, ktoś o nas myśli, pamięta. I każdy przytaszczył zaraz a to wiadra, a to worki, a to taczki. Ludzie od chudzielca zrzucili, co mieli, na podwórze i zaraz "djechali a my... My stanęli nad tą górą. Sztuka w sztukę. gładka, bura, w ziemi wytarzana, jeszcze młoda... Nie wytrzymał Lep, pierwszy pochylił sia, największą sztukę wybrał, patrzy, dziwuje sia, mówi: — Kartoszka. Za nim pochylili sia Pomorzaki, takoż dziwują sia: — Pyrki. — Grule. I Nawet matka Zielińskiego mówi z nabożeństwem: 135 — Ziemniaki. A stara Jonkowa: — Muatko Buoska! Bulwy... Heinrichowa nie mówiła nic, choć przyszła razem z ui-szymi Szwabami, ale jej mała tochter jak nie podskoczy, jak w ręce nie zaklaszcze! — Mutti! Kartoffeln! Kartoffeln! Nu, tak. Popatrzyli my na te kartofle, ziemniaki, pyrki i grule, a potem na siebie, na twarze obce, a już znajome, na oczy głodne, wpatrzone w to samo — stare usta zaciśnięte, a młode rozdziawione — i zaczęli dzielić równo, sprawiedliwie. Tylko starym Jonkom dorzucił Deczko dwa wiadra, jako że kiedyś, wiosną, zżarli my resztki ich zapasu. I wiesz pan? To „kiedyś" takie już dalekie stało, tyle przydarzyło sia od tamtej pory, że aż nie pamiętał ja ani tej gnijącej kar-toszki, ani smrodu w ichniej piwnicy. Dopiero Deczko mnie o tym przypomniał. Najstarsza córka Heinrichowej, ta sama, co kiedyś przedrzeźniała osadników kłosy ścinających, podbiegła do matki, niby pomaga jej worek napychać. Ale zaraz potem skoczyła do Deczki, w jej fartuszku pełno kartoszki, a ona pokazuje na mnie, na siebie, śmieje sia i jasną główką trzęsie: — Nie wieder! Nie wieder! Zakręciła sia i poleciała na szosę. Może w ruinach z braćmi kartofle piec? I takie gadanie dobre. Ale nie wszystko w tu poru było proste. Heinrichowa, swój worek napchawszy, ciągnąć jego stała do domu. Słowa „danke" nie powiedziała, takoż i insze Niemce. Widać myśleli — to ich własne. Aż tu widzę, przepycha sia ktoś do przodu, człowiek jeszcze młody, obcy. Prosto do Heinrichowej idzie, ciężko jej, nu tak, każdemu ciężko, ale co obcemu do tego? On na kartoflach rękę położył i mówi do niej z naśmieszką: — Ciężko, co? Głowę podniosła i tak przepłoszyła sia, jakby zobaczyła ducha. Krzyknęła: — Johann! — i cofnęła sia do tyłu. A on do nas: — To z mojego sadzenia. Ostatnia robota u tego bauera. Tak powiedział, a potem schylił sia, wór podniósł i zaczął iść w stronę domu Heinrichowej. Widać, że słaby, bo 136 hwiał sia, ale szedł. Ona powlokła sia za nim, skulona, do sie-l'ie niepodobna, jakby garbata. I dopiero wieczorem Lep przyleciał opowiadać, że ten Johann, znaczy Jan Warszawiak, z łapanki ulicznej został wzięty. W Reichu czekali na połapanych „kupcy", oglądali, taksowali, macali po ramionach, po plecach. Silny on nie był, ale w końcu i jego wzięli i akurat do Heinrichów przywieźli. Woli on teraz nie wspominać, jak pracował u nich od świtu do nocy, wszystkie siły .Ha frontu, żadnego odpoczynku, żadnych urlopów. Chciał papierosa zapalić—już Heinrichowa krzywiła sia, czasu szkoda, a to do wideł gnała, a to do buraków, do kartofli. (>n razem z bauerem ze wsi wyszedł, kiedy Niemcy pola za-L/ęli minować. Potem próbował do domu wrócić, do Warszawy, ale Warszawy nie było, jego bliskich nie było, sam popiół i gruz. To wrócił tutaj gospodarkę brać. I teraz nie gdzie indziej, tylko u Heinrichów zostanie. Ot, jak. Powiedział, został. Wszystkie tam mówili do niego: „Herr lohann", Heinrichowa i insze baby naraz robotne stali, przymilne, dzieciaki takoż przestali latać na prześpiegi. Tylko stary Heinrich wyniósł sia na górkę i przestał do kuchni schodzić. Niemcy z domów przy szosie zaraz pokorne takie, scho-ilzą z drogi, czapkują: — Guten Tag! Guten Tag! Cholerne bauery. Cholerny ten świat... A Johann — Jan coś na czwarty dzień spod pierzyny wylazł i zjawił sia u Deczki. Mówił, że do szwabów nie umieli my sia zabrać, oni muszą siłę czuć, bez tego nie wiedzą, co robić, jak żyć. I chyba prawdę gadał. W tu poru pędzili szosą jeńców, do pontonowego mostu, do przeprawy pędzili. Nu, leńcy szli w kolumnie, pomarnowane, mundury w strzępach, szli spokojnie, i tylko niosło sia od szosy klapanie, szuranie, tupanie nóg. Przy ruinach stali tutejsze bauery, teraz tak my ich nazywali jak Warszawiak. Wynosili wodę, ale nie swoim, tylko konwojentom, i Ruskich śmieszyło, że takie płochliwe te bywsze wilkołaki. Złości w żołnierzach nie było żadnej, prosto naśmieszką. Patrzyli oni na tamtych — cywilów i jeńców— jak patrzy sowa na gniazdo myszy: wie, że silniejsza od tamtych, nie rusza sia i tylko przygląda, jak biegają oni, miotają sia, boją. Patrzy nie na nich, a na ich strach. Ruskie 137 sołdaty mówili, że teraz Niemcy jak grzeczne riebionki, naw pilnować ich nie warto. My swoich takoż nie pilnowali, ale konwojenty mieli pepesze, a my—nie. Za kolumną wlekli sia marudery. Widać, nogi obtarte, bo siadali rządkiem przy szosie, pokładali sia, odpoczywali. Podeszli my z ciekawości bliżej, Ruskie pozwalali. Aż tu widzę, na samym końcu siedzi baba. Całkiem stara, umęczona tak, że ani kroku dalej zrobić nie może. Pokazuje na gardło. na pierś, czort wie, może zaraz w rowie życie zakończy? Nu. to zabrali my ją, odnieśli na płachcie do Heinrichów. Opo wiadal potem Jan, że porzucili ją własne dzieci, jak uciekali przed frontem do Reichu. Siedziała w domu całkiem samu i było już głodno, kiedy przez okno zobaczyła swoich. T< co, że jeńcy? Zawsze niemieckie żołnierze. Przemogła słabośi za nimi powlokła sia. Nie wie, czy na odgruzowanie idą, c/ na zwolnienie, jedno wie — nie idzie sama. Teraz straż1, granicznej wszystko opowie, niech ją za rzekę puszczą. Dr nie zna, ale chyba nad granicę dojdzie? Nu, tak. Odprowadzał ją do mostu ja sam. Pogadał na wi z żołnierzami, obiecali wstawić sia za staruchą, bo most był dla cywilów. To mówię jej, że jutro będzie u swoich, ko przejdzie graniczną rzekę, bo to już Odra. Pytała sia mnie, głowę jak ptak przekrzywiwszy: — Oder? — Odra — mówię i pokazuję na rzekę. Ona patrzyła na moją wyciągniętą rękę, długo pjjtr Oczy miała okrutnie zmęczone i nie odrywali sia oni od mojej ręki, a mnie głupio stało, toż palce brudne, paznol całe w zadrach. Stoję na brzegu jak ten drogowskaz i nie wi co zrobi starucha, odczepi sia ode mnie i popatrzy w ko; na wodę czy nie? Ale w tu poru jakby nieważna stała dla nowa nazwa rzeki, granica i tamten drugi brzeg, jakby w niejsza była ręka obcego człowieka. Bo dotknęła sia jej zinr mi palcami, pogładziła lekko, leciutko. Powiedziała: — Danke, mein Kind. Zapamiętał ja dobrze te trzy słowa, ten szept. A ona spojrzała na rzekę, odwróciła sia i poszła do mostu, do skich żołnierzy. Szła wolniutko, wyprostowana, z głową niesioną, maluśki woreczek tłukł sia na plecach. Tak i ik^j uwił ja ją całkiem samą, chyba nie wiedzącą, czy odnajdzie >go na tamtym brzegu, czy dzieci ręce wyciągną. Jej dzieci, minieckie. Aha, prawda. Dzieci. Nie było jeszcze żadnych nowych ¦iidników i okrutnie brakowało dzieciaków w Powodziu. 1 tniazda, panie, niby są, a puste, piskląt w nich żadnych. : przez całe lato żadnego pokrzykiwania: Tata! Mama! Daj! Daj! Insza rzecz — co my mogli w tu poru im dać? Toż ten n.ily Leszek Zieliński mało z głodu nie pomarł, nim pierw- v kubek mleka ode mnie dostał. Bo pierwsze mleko od na- vch krów pił ten mały. Chłeptał, śpieszył sia, aż zachłysty- 1 i!, a potem do babki, do Deczki: - Jeszcze! — i to było takoż pierwsze, co mogli my zro-¦ii1. znaczy mleka nalać jeszcze i jeszcze, bo ono już było, imtrzeć, jak on pije. /a trzecim razem wolniej pije, broda ¦ .ila, po cieniuchnej szyjce mleko strujką ścieka. Potem kleci- sia oczka "ha nas podniósł — Bożeż ty mój, całkiem jak "oj Sylwester, kiedy był agrestem nażarty — i mówi: Dobre. Mikt mnie za przypędzenie krowy nie pochwalił, a ten — A co baby? Bab takoż w Powodziu nie było. Znaczy, pol- • k'1i bab, ale nie stanę łgać, na kocią łapę — jak tam mówili — ki sia z każdą, jaka tylko popadła sia, czy to w kościelnej ¦* it, czy u nas. Lep, odkątl szwaby do jego domu wrócili, imltzył sobie ich najmłodszą dziewkę. Niby do roboty ją ¦ul w sadzie, ale jaka to była robota, łatwo pan zgadniesz. > >t/iuk często latał do kościoła, choć ten był teraz zabezpie- >>nv przed szabrem, „dźwiyrza" gwoździami zabite. Żmud-»¦itui w oko wpadła córka autochtonów. Sam pan rozumiesz. ilko z jedną naszą babą, znaczy z Zielińską, nic Kulasowi •i wyszło. Śmiałości do niej nie miał żadnej, co tamta okiem 'tui, jakby odpychała o kroków pięć. Mnie lubiła, nie po- • -•¦ni, za mleko przynoszone z każdego udoju, bo krowy byli • i|x»lne, Niemki doili, a Deczko dzielił. Potem zbrzydło i ii-mu, nic chłopu do babskiej roboty, i uradzili my posta-»» nad tamtymi staruchę Jonkową. Ona aż ręce zacisnęła ¦i* piersiach. 138 139 — Muatko Buoska! Jo? Nu i odtąd pilnowała udoju, dzieliła równo, sprawiedliwie,' nie gorzej jak sam Deczko. Ona też pierwsza zobaczyła, co sia święci. Przyszła raz i mówi, że śmiałość do mnie ma, bo pospołu modlitewnik wykopalim. To jak będzie? Dopuścim my z Deczką do tego, żeby w naszym Powodziu urodziło sia pierwsze dziecko? Ja aż gębę ze zdziwienia otworzył. Jakże? Nie dopuścić? A z jakiej przyczyny? Mówi ona, a z tej, że będzie to dziecko1 szwabskie. Bauerów. I chyba zły to znak akurat takie we wsi-narodziny. Pierwsze. Nu, sprawa ważna. Stara mówiła takoż, że trzeba pilniii uważać, kogo pierwszego na cmentarz wyniosą, ale tam nit! wybierał sia żaden z nas. Kto by chciał, panie, między szwa« bów leźć, między luteraków, jak mówili autochtony. Wia| domo, ziemię poświęci sia i dopiero... Ale co tam cmentarz| Dziecko urodzić trzeba, pierwsze we wsi polskie dzieckoi Tylko kto? Kto urodzi? Deczko głową kiwał, mówił, że trudno taki wyścig wygraćg w którym drugiej baby do rodzenia nie ma. Autochtonkf Żmudnego? W sam raz, bo tutejsza, ale rodzić wcale nie za« myślą. Tak cóż ty zrobisz? Nu, poradzili my 'starzykowejf żeby pogadała z córkami, ich to sprawa, babska. Jak Lep o tym posłyszał, o mało ze śmiechu nie pękłszy. — Z pogadania! Dziecko polskie z samego pogadania Chyba wam z głodu na mózgi padło, a? Odmachnęli sia my od niego i poszli. Ale złość brała, nie zawsze i nie we wszystkim my ¦— górą. Jak w końcu było? Nu, panie, żadnego cudu. Żeby baby w tu poru zamówili, okadzili, ziół na nowiu nazbie może... Dobra, przestanę pleść. Jaż nie głupi, swój rc mam, wiem, co mogą zioła, a czego nie mogą. Zajęli sia my < inszym, niech tutejsze myślą. I wymyślili. Żyła w kościelnej wsi siostra tej autochtonki, dla kt Kaziuk owoce i inszą zieleninę targał. Wdowa. Jej w przedwiośnie na froncie zaginął. Ona akurat rodzić a że to krewniaczka naszych starzyków, pięknie poprc urodzić może w Powodziu. A któż ją pięknie poprosi? sam Deczko. Abo sam Drozd. Jak Deczko posłyszał, że 140 roz rzykowa o mnie takoż mówi „sam", popatrzył na mnie koso, splunął i tylko zapytał: — Kiedy? Okazało sia, że zaraz- Trudno, Lep poleciał na łuh, po konia. Mieli my taki skrawek łuhu bez żadnych min i tylko t;im skacinę wypasali. Koń, znaczy, jest, ale czym babę przywieźć? Toż wozu we wsi ani jednego. Nu, oklep jechać trzeba, .1 tam już, na miejscu, może jakieś cztery koła znajdą sia. Z Deczką pojechał Warszawiak, on tamtą wieś dobrze znał i obiecał coś wyszabrować- Podrobno tej istorii opowiadać nie mogę, bo przy tym ja nic był. Grunt, że my o wszystkim wiedzieli, a Niemcy o niczym. I aż powyskakiwali z domów, jak zobaczyli, że od strony szosy skręca na nasz4 drogę pękate pudło, całe czarne, u ozdoby^na nim — srebrne. Kary wałach ledwo jego ciągnie, lurmani Jan, a Deczki wcale nie widać. Dojechali tylko, panie, ilt) zagrody Nowików i stanęli. Nu, potem stara Jonkowa |itichwalila Warszawiaka, że do jej obejścia cmentarnym wo-Kon nie zajechał. Heinfichowa pierwsza miotnęła sia do j przodu. — Johann! — krzyczy i dopytuje sia, kto pomarł. A War-»/.awiak oko przymrużył, ciężko westchnął i mówi po pol-iku: — Nadzieja. Więcej ani słowa, siedzi? z kozła nie złazi. Za to autochtonki Ifciraz do karawanu podbiegi Kaziuk z nimi, toż to prawie jego luewna. Niemkinie coraz bliżej i bliżej, każda chce trupa •"baczyć. A tamte ostrożnie wyciągają babinkę i do domu iwadzą. Ona już ledwo idzie, pojękuje, ale nic sobie z tego k- robi, że wszystkie oczy wparte w jej ogromniasty brzuch, fcszli, starzykowa na progu odwróciła sia, karawan krzy-sn przeżegnała. Warszawiak nie w ciemię bity, szarpnął 'Kami, zawrócił i jak wicher w stronę szosy pognał. Baby "J i żeli na siebie, na kudy cieńszą bauerkę, co niedługo ni/ić miała, i rozeszli sia- Nikt nie powiedział słowa, ani ii, ani my, za to aż do wieczora cała wieś słuchała jęków i krzy-w tamtej. Aż w końcu u autochtonów przycichło i Jonkowa mcla w progu. Kaziuk do niej, a ona uśmiecha sia, głową 141 — Jest. Dzioucha. Bydziecie mieli z niej pociecha. Woleli my chłopaka, ale i dziewucha dobra. Takoż dobry znak, teraz już wiadomo, że swoich bab doczekamy sia. I pa-trzaj pan, nic a nic nie zaszkodził małej karawan. Rosła zdrowo i przezwali my ją Kara. Nu, bo ciemna była jak kary, co jm do Powodzia przywiózł. Jeden Deczko przy porodzie nie był. Widać stydno jemu stało i nie chciał tym czarnym pudłem jechać. Wrócił sam dopiero na drugi dzień. Chmurny wrócił i o przychówek ledwo zapytał sia. Prawda, toż właść nie może być do śmiechu, karawanem ganiać. Jakże? Sama właść? Zaraz potem robili my gospodarski obchód pól. Nu, źle. Oset rozplenił sia, wybujał, w zbożu jakieś korytarze powy-gryzane. Deczko mówi—tunele, ale skąd oni, tego nie wic, Kaziuk wzdycha, że na tych chwastach, na oście, dobrze-by spasać parsiuki. Dobrze, ale przecie nie ma ani dostępu do ostu, ani parsiuków w Powodziu. Może w końcu przyjadą przesiedleńce z całym dobytkiem i dopiero wtedy... Ale można dotknąć tego skołtuniałego zboża, choć na skraj pola nogv postawić i rękami pomacać. A nuż w kłosach nad rowem jest jeszcze ziarno? Lep do macania pierwszy. Nu, to wsadził nogę w jeden taki pusty korytarz, rękę wyciągnął i naraz jak nie wrzaśnie, jak nie odskoczy! Czego, pytasz pan? Myszy zagnieździli sia w tym zbożu, wszędzie ich gniazda, ich nory. Patrzyni z Deczką, a słoma kładzie sia, bo mysim zębem pocięta. Oni same, przez krzyk nastraszone, biegają w te i we wte, teraz już dobrze widzim, że całe zboże od ich latania rusza sia, szeleści. To wyskakuje ta zaraza ze swoich korytarzy, to—¦ nas zobaczywszy — daje nura w pszenicę. Kaziuk, zwalisty, chodzi pomalutku i ostatni z nas z rowu przydrożnego wylazł. Aż tu patrzym, z jego gumiaka na drogę mysz wyskakuje, jedna, druga. Mysie pyszczki ostre, ogonki długachne i cienkie, po ziemi jak żmijki wijące sia. Trzecia mysz nogawki Deczki uczepiła sia, tak i wisi głową w dół, cholera. Aż chce sia rzygać na to paskudztwo pod nogami. Ale co ty jemu zrobisz? Nu, we wsi już nie my jedne, in* sze numery radzą saperów wołać. A skąd ich brać? Przyjdą w swoja pora, jak mówi Kaziuk. Trudno, dali my znać h 142 .l/ielcowi. Zaraz przyjechał,.a jakże, chodził po polach, wzdy-.lial: — Plaga to, plaga! Ale to byli myszy, nie żadne plagi, zwyczajne polne my-vy. Nie przerywaj pan, a to zapomnę, co było dalej. Nu, znaczy tak. Chudzielec połaził, pomruczał, w końcu kazał uważać, żeby nas na piastowskich ziemiach znowu nie zjedli i wszy. Zły miał dzień, jakie „znowu"? Przecie my dopiero pierwszy raz zobaczyli tę zarazę w tutejszym zbożu. Trudno l»ylo z nim dogadać sia, pojechał, ale trutki przysłał, nie powiem. Kazał truciznę rozrzucić wszędzie, takoż na naszym lozminowanym polu. Nic z tego nie wyszło, myszy — panie, zwierzaki chytre, trutek nie ruszyli, po co im to, kiedy rozsypanego ziarna na ziemi pełno? Jeszcze i do zagród dostali sia, ilu sadów, do domów. Bywało potem tak, ale to już późną je-¦lenią, że w pustym chlewiku i na podwórzu bura podściółka msza sia, kolebie, a w sadzie piszczącym kożuchem cała /lemia pokryta. Jak wejdę do izby—tam też pełno myszy, l*i wyrkach skaczą, włażą do szafy, do butów, do kieszeni, taż znalazł ja gniazdo mysie w zapadniku, znaczy w stoliczku do szycia. Wszystkie nici w nim poszarpane, splątane w kłąb, lak na zimę, cholery, mościli sia. Poszedł ja inszym razem ze skrzynki gwoździe wybierać, żeby okna bez szyb dobrze deskami zabić, a tu dziw. Gwoździe ruszają Ma, chwieją, sztorcem stają, a myszy spomiędzy nich hyc, hyc! Widział pan kiedy jaką samkę, żeby na gwoździach rodziła? A oni, choroba, byle gdzie rodzą, znaczy sia — wszędzie. I łażą po ścianach, nawet po powale, bo jak raz uchytrzył sia ja kawał chleba na sznurku nad tapczanem zawiesić, żeby jego ocalić, sznurek zerwali, a kromkę taki zeżarli. Nie wiadomo kiedy. W końcu odechciało sia nam jeść, bo w izbach i kuchni smród, pełno siadów mysich zębów i pełno czarnych bobków w garach. A i spać było nijako, bo nieraz ogon mysi po czole przeleci, nieraz ręka spod koca wymiecie sztuk ze cztery i oni z łóżka na ziemię płask, płask, a potem piszczą, chroboczą. Cholerne myszy, żadnego ratunku przed nimi nie było! Lep dostał z kościelnej wsi dwa koty i jednego mnie podrzucił, bo mój dom z kraju, najbliżej mysich pól. Nu i co ten kot? A nic. Taki zwierzak, panie, musi przespać sia, na sło- 143 neczku pogrzać, sierść wylizać. A tamta zaraza ani śpi, ari myje sia, tylko mnoży i mnoży. Od razu było tego za dużo a potem już tyle w domu naplodziło sia, że kot zmarniał] osłabi, pracować dzień i noc nie chciał. Bywało, śpi sobicj myszy latają po izbie, a on ani ruszy sia. Znaczy co? Przy«[ wykłszy. I co jemu zrobisz? Było źle. Myślał ja — wygryzie nas ta zaraza ze wsi. Wehr wolfy i marudery nie wygryźli, głód nie dał nam rady, a dadzą. Mało, że pola znaleźlim jadowite, staw zgniły, że ręc urobilim po łokcie, wszystkiego tym myszom było mało,| Klęli my los i cholerowali okrutnie, że uparli sia tutaj zostać nie ustąpić. Cholerowali, ale co świt zaczynali od nowa: sta«| wiali zatrute mleko po kątach, rozrzucali trutki po sadachJ nawet próbowali kosić w podwórzu ten mysi kożuch nisko,! przy samej ziemi. Prawda, tylko raz, bo krwawy* był to pokosj w pisk i ścierwo bogaty. Potem baby bauerów zaczęli zapie-l kać w chlebie pokruszone korki i małe kulki w rogach izb pod-l rzucać. Mówili, że jak mysz taki gniot zeżre, rozpęknie sia, boi korek w niej napęczniawszy, kiszki zatka. Nu, może tak byłol z jedną czy drugą, ale po co im brzuchy sobie korkować^ kiedy pszennej mąki na polu pełno? Tak że nawet Deczko za* bronił chleb psuć. Co inszego trzeba wymyślić. Ale co? Nu, Lep wymyślił. We wrześniu orali my nasze pole. Orali krowami abo| wałachem i aż wzdrygał sia człowiek, tyle wyorywał my« szy z ich nor. Starczyło w tył za siebie popatrzeć, żeby zoba-l czyć, jak rusza sia bruzda, jak wycieka z niej to plugastwo.l W tu poru orał akurat Lep. Już przedtem karego okrutniej znarowił, szarpał jego, poganiał. I oracz niespokojny, i wałachl cały w pianie. Prawda, koń był wojskowy, do pola nie przy-l wykły, ale Lep nie miał do niego cierpliwości żadnej. Aż na-l raz, kiedy na mysz nastąpiwszy, wiąchą ją obrzucił — oświe-l ciło jego. Szedł ja akurat polem, bo orali my na zmianę, i wi-l dze, jak Lep lejce rzuca, konia zostawia, z całych sił drze[ sia: — Znalazł ja! Znalazł! Powiedział, w czym rzecz, i do wsi poleciał. A ja pod-l szedł, lejce podniósł, orać zaczął. I co pan powiesz? Kary także| samo rad jak Lep, uszami strzyże, ogonem muchy odgani^ 144 i lusza. Idzie spokojnie, równiutko, idzie i prosto w oczach obsycha, choć słońce wcale nie grzeje. Jakby chciał mnie pokazać, że koń on dobry, robotny, zwyczajny koń od pługa. Dosyć o karym? A prawda. Co wtedy powiedział Lep? (ilupstwo; panie. Że na tych naszych myszach zbije majątek. Nie łżę, tak powiedział. — Jak jedno jest, a drugiego nie ma, to drugie — w okrutnej cenie!-^-krzyczał. Nu, wtedy myślał ja, że prosto on bredzi, ale potem... Poleciał gdzieś — nie wiem gdzie — i zmówił sia z jednym lukim, co na szaber jeździł, ale słaby był, przygłupi, zawsze odebrali jemu siłą wszystko w drodze z centrali. Co to cen-irula? Bożcż ty mój! I pan chcesz książki pisać? Toż to była la dawna Polska, z której tyle luda na zachód jechało. Mówić dalej? Niech będzie. Nu i ta oferma, ten znaczy Korny, jak my jego przezwali, zaczął tylko dla Lepa do centrali jeździć. Po jego wynalazek. Po koty. Bo Lep wymyślił nie co inszego, tylko to: koty kraść abo za machorkę kupować, koty zwozić, koty na miejscu rozmnażać. Żadnego topienia małych, kocice niech rodzą, ile chcą i gdzie chcą, byle u nas, w Powodziu. A jak już kotów dla nas samych starczy, zacznie Ma hurtowa sprzedaż. Za kota Lep dostanie tutaj towaru za dwieście złotych, a za kotkę—trzysta. Jakiego towaru? Nu, ziarna na siew, cukru, spirtu i tłuszczu. Dobrze wymyślił? Dobrze, tylko kto będzie kotów pilnować, kotami handlować? On sam, Lep. I tyle było jego pracy w polu. Okrutnie był teraz zajęty, ganiał Kotnego z workami do centrali i często razem z nim icździł. W jego stodole, oborze, domu — kotów pełno. Jakich? Różnych. Zdziczałych, z odmrożonymi ogonami, leśnych i wioskowych, tych, co zostali same w opuszczonych chałupach. I wyleniałych dachowców z miasteczek, i tych ndpasionych, domowych, tylko czut'-czut' mniej łownych. Ho kot, wiesz pan, żeby nie wiem co — musi skradać sia do myszy, dopadać ich w skoku i zagryzać. Tyle, że nażarty bawi via, zamiast jeść, bierze lekko zębami za kark, ciąga, swoją zdobycz po kątach. Nu i sprawdzić może każdy, że u Lepa i z.ołgają sia tak, skaczą, łażą i miauczą abo śpią, w kłębek zwinąwszy sia, koty wszelakiej maści: jednokolorowe — czarne, Babie lato 145 białe, szare; pręgowane burasy — rude i brązowe, mieszańce z ciemną płamą to tu, to tam, na grzbietach, na kach. Szare z jasnymi brzuchami i białogrzbiete, z czarn; łatami na zadach, ogonach, pyszczkach. Nu, jasna rze że i nosy u nich rozmaite — różowe, ciemne, takoż ślepia okrsj' gle abo kosę, i to jakie chcesz: zielone, niebieskie, ale najcz< ściej żółte. A wszystkie te oczy wypatrują, wypatrują i w cii mnościach świecą sia, jakby w obejściu Lepowym latali noa świętojańskie robaczki. Bo i te pręgowate, i te plamiste śpii mało, za myszami uganiają sia, myszy żrą, parzą sia, koci| miot swój liżą, odpoczywają i znowuż ostrzą pazury, poluju Wszędzie wrzask koci, koci smród i kłaki kociej sierści. Ot jak. Dokuczał Deczko Lepowi, że jeszcze trochę, a on sam okoci sia, kociaki lizać zacznie. Ale przyszedł październik i w domacl trochę lżej stało. Niedużo, ale zawsze. A kiedy Deczko po słyszał, że w kościelnej wsi sołtys wyznaczył kary za zabici dzikiego kota, a za domowego nawet aresztem groził, musii i on przyznać, że Lep od myszy spec, jakby mysi snajper,) Nu, nie zaraz przyznał. Przedtem radził sia pierwszych nu merów, czy bywa areszt za głupiego kota? Może tamten soi' tys tylko wygłupiwszy sia, a? My nie bardzo wiedzieli, ale Zie-lińska potwierdziła: czasy trudne, powojenne, może i areszt być. Koty od wieków byli w wielkim poważaniu, mówiłu, szli nawet na wyprawy wojenne chronić cięciwy łuków i siodła od zjedzenia przez myszy. Tak że w tu poru za zabitego kota trzeba było tyle odsypać zboża, żeby ziarno pokryło trupa od wąsów do końca ogona. A bywało, że książę zabójcę jeszcze srożej karał, przykazywał jagnię dać. Ot, co. Żadnych jagniąt nie było w Powodziu i Deczko nie książę, a prosto sołtys, tak że, myśleli my, chłop ręką machnie. Ale nie. Chciał widać tamtego sołtysa przeskoczyć i wydał jeszczef sroższe zarządzenie: kto jednego kota zabije, musi trzy nowe* dostarczyć, a za drugim takim przestępstwem — może być karnie ze wsi wysiedlony. Nie inaczej, z przyczyny kota. Nie tylko pan, nawet sam Lep ramionami ruszał, mówił, że aż takiej władzy Deczko nie ma. Ale kocia ustawa — woda na jego młyn. Nu, to jeszcze więcej Kornego ganiał i nawet stał narzekać, że tamten za długo jest w podróży, cen- ny czas traci. Kotny ręce rozkładał, mówił, ze trudno. Jeździć on musi coraz dalej i dalej, w najbliższych powiatach wszystkie koty już wyłapane i każdy na wagę zboża. Wcale nic łgaT, bo w tu poru kwintal pszenicy nie przebranej, z woj-»kowego zbioru, wart był nad Odrą tyle, co dwa koty. Sam pan widzisz. Okrutnie zdrożeli oni od tamtych książęcych czasów, kiedy Piasty brali ze sobą mruczków na wojenne wyprawy. Nie ma co wydziwiać, prawdę mówię. Nu, Lep od nas nie brał nic, po dawnemu dzielili sia mv ws/ystkim. jak w wojsku. A, prawda. Przez tę kocią wojnę /.apomniał ja opowiedzieć o tym, co najważniejsze: we wrze-łniu przyszedł do mnie drugi list. Stamtąd. Pisała Sońka, te Maryna namyśliła sia, chce przyjechać, tylko boi sia zgubić, toż sama ona jak palec, a z Morocznego nikt do nas na /;ipad nie jed/ie. Szóstakowa, Zubowa i żona Dec/.ki dali /nać, te prosto z Czugunki w transport pójdą. Znaczy, Maryna okrutnie przestraszona i mojego listu czeka przed tą daleką drogą. (x> robić? Jechać czy nie? Cóż, list napisze Kaziuk, dla niego to żadna sztuka, napisze, żeby wyjeżdżała jak najprędzej. Toż nie będziem zawsze bez bab żyć. Odra — Odrą, a baba — babą. Kaziuk / nabożeństwem pisanie Sońki czytał, odczytywał, aż w końcu sam wzdychać zaczął. Widać było, że zazdrość jego gryzie, toż niewygodnie latać do obcej wsi, potrzebna jemu na miejscu własna baba. Ale cóż ty zrobisz? Tego towaru Lep nie zamówi, a Kotny nawet za wagon czystej pszenicy — zza Buga nie przywiezie. Znaczy, posłali my listy, ja do Maryny, a Deczko za Ural. Znów czekać trzeba, ale chyba jeszcze w październiku odpowiedź przyjdzie? Toż muszą nasze zjechać do Powodzia przed zimą. Muszą? Nu, wiedzieli my, że to nieprawda, ale jakoś łatwiej było żyć tak mówiącemu. Dostali też pismo z centrali Nowiki i przylecieli jeszcze raz dziękować, bo to była odpowiedź na ten list, który ze swojej poczty Lep wysłał. Nowikom pisała centrala, że w Łodzi jakieś spisy wywiezionych znaleźli sia, niech przyjadą, łatwiej im będzie dzieciaka odnaleźć. Tak że — trudno uwierzyć — przez Lepa stracili my Nowików. Jego lipne urzędowanie odmieniło ich los. Ostatni raz wyszli tego dnia na szosę, cię- 147 żarówkę wojskową łapać, odjechali i nigdy już nie wrócili. Dom stal długo pusty, na nich czekał. Ale widać znaleźli inszy. Gdzie? Nie wiem. We wsi stało jeszcze puściej, tylko my po mej tłuczeni sia, pierwsze numery. Kaziuk pocieszać nas zamyślił tym sposobem, że prowadził pod drzewa przydrożne, pokazywał, jakie piękne tutejsze jabłka i gruszki, jakie wielgachne. Jakoś pod koniec września stoim pod jabłonią, Kaziuk zrywa, my jemy. Dobre, bardzo dobre. Kaziuk rad, jakby sam te jabłonki wybierał i sam sadził. Nu, on gospodarz przydrożnych sadów, nu i ładno, jak mówił Wot. Wspomnieli my tami< czasy jabłka żujący, żałowali Wota, ciekawe, czy jego srm> leńska żonka wie, jak zginął? Ale wspominali jakoś leniwu I Smoleńsk, i Wot byli już daleko, jakby za białym oparem Aż tu patrzym, Kaziukowi oczy dęba stają, usta rozdzi wia i gapi sia w dół, na Deczkowy dom. A przy nim... Pani Drogą jedzie wóz, pierwszy wóz na naszą drogę skręcając Przy wozie prawdziwy koń, żadna padlina, i ciągnie on gó dobytku, nie same toboły, ale także jakoweś graty. Podjeżd bliżej, a na worach szafa i stołki, a między nimi sterczy wysol ścienny zegar. Kto na szaber z własnym dobytkiem zjeźdź Z wielgachnym zegarem? Nu, potem okazało sia, że zep był tutejszy, z rozbitego domu przy szosie, ale reszta własn znad Buga przywieziona. Stali my i patrzyli na ten pierwszy we wsi wóz jak na p czątek nowego. Dzieciaki autochtonów wylecieli na droy my szli pobok jak warta. To był Wrzos z rodziną i, rozejrzą' szy sia, najbliżej stawu zamieszkał, naprzeciwko mnie. Dos: numer dwunasty, w tu poru autochtonów nie liczyli m jakież to osadniki. Siedzieli tu przedtem i teraz siedzą. A Nici ców Deczko liczyć nie chciał. Okaże sia jeszcze, czy tu / staną. Wrzos był człek starszy, ciężki i brzuchaty, ale godi z łbem już siwym. Żonkę miał małą i jakąś nieskładną, wid bała sia jego, powtarzała każdy rozkaz jak pacierz. On móv — Zegar brać! A ona zaraz: — Tak, tak. Zegar brać! — i nikt tego rozkazu nie słutl tylko ona sama. 148 On nakazuje po wodę lecieć, a ona: — Tak, woda, woda! — i podchodzi z wiadrem do mnie, studnię dopytuje sia. Dziwna taka, jakby cień. Cień Wrzo->wy. Sam Wrzos widać gospodarz do rozkazywania przywy-v, młodszego syna pogonił do stajni, a ze starszym zaczął uisić do domu cały dobytek. Była tam jeszcze ichnia córka, ida i bardzo chuda. Za to po ojcu pyskata, bo tylko pa-¦yła, co insze robią, i dogadywała: to nie tak i tamto nie-brze. Wredna baba. Popatrzył Deczko na ojca, na starsze-syna i mówi do mnie, że chłopak robotny a cichy, w końcu jeden całe barachło z wozu zniósł. To może — póki dom liok też pusty — dać starszemu osobne gospodarstwo? wnie prędko ożeni sia i wtedy nie żyć chłopakowi pod jedni dachem z siostrą. Ten chudzielec zagoni jego żonkę śmierć. Nu — mówię ja—to jak? Wrzos tylko z młodszym lanie? - A nie — mówi Deczko. — Toż pola jeszcze nie przy- klonc, mogą sobie tymczasem pospołu gospodarzyć. Miby po ludzku umyślił, sprawiedliwie, ale okazało sia — Bo ledwo oddali my Wrzosom te dwa sąsiednie domy, '•chał do Powodzia inszy wóz. Rzeczy na nim było kudy mej, nowe osadniki okazali sia z przyczółka kieleckiego. pier mieli z centrali z prośbą, żeby właść nad Odrą przy- uliła Ponikom gospodarstwo całe, porządne, bo okrutnie i ucierpieli, spalone byli coś ze dwa razy, dzieciaka im Niem- ubili. Tłumaczył Deczko, że tu, nad samą Odrą, ziemia jeszcze minowana, żarcia żadnego, głodno, pusto, może gdzie l/"iej będzie lepiej, ale te Poniki zaparli sia. Ludzie oni ołe, choć ukrzywdzone przez los, mówią, że nie po to wóz cały dobytek załadowali, nie po to jechali przez pół Kki na ziemię obiecaną, żeby teraz zawracać. Po lepsze uc, po szczęście jechali, to i zostaną. Jak inaczej? ! dawaj Kaziukowe gruszki i jabłka chwalić. Mówią, że widzieli nigdy w życiu sadów przydrożnych. A potem ,l/;| starej Jonkowej, jak pięknie ona po polsku gada, jaka i a tutejsza Muatka Buoska, że tyle całych domów zosta - 149 wiła dla biednych ludzi. Nie darmo mówili im w kościelny wsi, zęby jechać dalej, że w Powodziu— sołtys człek do rzeczy, kotów tam najwięcej i ho, ho! — prosto Kanada! W tu poru nie znali my tego słowieczka, ale znali smak pochwały. Dobra ona, panie, jak soczysta gruszka i z tej chyba przyczyny Deczko, tamtych gruszkami częstujący, całkiem zmiękł. Nawet nie poradził sia nas, tylko—ważny taki. najpierwszy we wsi i właść, do którego central? papiery śle, o przydział prosi — poprowadził te Poniki przed mu-rowaniec, który oddał starszemu synowi Wrzosów. — Podobna ta chałupa do waszej? A tamte zgłupieli, bo widać mieszkali byle jak, a łgać nie przywykłszy. W końcu Ponikowa piszczy cieniutko: ¦— Ta chałupa? ^ — Właśnie ta. — Nu nie, kapkę większa. Ale nasza — niebiesko malowana. Ponika aż podrzuciło. — Co tam malowanie! Ważne, że była cala. Dopiero szkopy ją spalili. Pyta Deczko: — A mieli wy taka stodołę, taki sad? — Niby... co mieli? — Taką stodołę, taki sad? Długo milczeli, z nogi na nogę przestępowali, aż wyrwało sia Ponikowej: — Malwy byli przed domem, pod oknami. Piękności malwy. Nu, na to nikt już nic nie powiedział, Deczko stał i myślał Aż tu Jonkowa jak rękami nie plaśnie, nie roześmieje sia! Mówi, że widziała kiedyś malwy w kościele, na ołtarzu, Muatko Buoska, jakiż to piękny kwiat, jak świeca .vielkanocna wysoki i prosty. Warto i w Powodziu malwy sadzie. Widzi Deczko, że wygrali głupie malwy, że ważniejsze oni jak papier z centrali. A że wesołych ludzi lubił, choć sam surowy i mołczaliwy, mówi tak: — Zaczekajcie na drodze, pójdę z sąsiadami pogadać. Bo teraz wasze sąsiady to Wrzosy. Poszedł, a my czekali, okrutnie z Jonkową ciekawe, co 150 / tego wyjdzie, toż wiadomo, że dać, a potem odebrać — Hi\ Insza rzecz, że starszy syn dostał nie całkiem prawidłowo, meżeniaty on i z ojcem razem przyszedł. Znaczy, tylko jeden .Inin może być przez nich „zajanty". Najpierw wyleciał na drogę stan' Wrzos, potem przydeptała żona. On czerwony na twarzy, białe włosy lecą nad mm, za nim i każdy widzi, że wściekły jak czort. — Nie dam! — krzyczy. — Nie pozwolę! Zajęli my oba -łomy! Pierwsze zajęli! Dużo nas! Tu popatrzył na Poników i zakrztusił sia. Bo te pogorzelec ludzie niestare i przywlekli ze sobą tylko jedną córkę — jnidrostka, a reszta to był drobiazg i tego drobiazgu naliczył 1.1 sam sześć sztuk. Jonkowa wypatrzyła, że siódme, całkiem małe, leży na wozie i śpi. Co takim zrobisz? Jeden mołokosos nie ustąpi domu cygańskiemu taborowi? A jeszcze jak Deczko papier pokazał i wyższą od siebie właścią przygroził, stary splunął, odwró-i ii sia i do siebie poszedł. Ale na odchodnem mocno nowych ^(siadów klął, wypominał im krzywdę syna i swoją własną. Nie od razu zmiarkowali my, że będzie z tego nieszczęście. Nu, ale to dopiero później na wierzch wyszło. Zaraz po tej istorii przyjechali transportem ostatnie prze-ledleńce. Podrzucili ich ciężarówki PUR wysoko naładowane tobołami, kozami, parsiukami i inszą żywiną. Te osadniki przyjechali zza Buga i zajęli puste jeszcze domy, znaczy i ten po Nowikach, i tamte przy szosie, do mieszkania zdatne. I .udzie byli z nich różne, jedne nie mieli nic, insze przywieźli krowy, króliki, kury i dużo bimbru. Mówili, że w Przemyślu ostrzegali ich handlary, że na trzeźwo jechać do bezpienięż-nej ziemi nie można. Tylko pierwsze osadniki-pioniery jechali bez spirtu, teraz każdy już mądry, każdy wie, że bimber i/y nastojka na dzikich malinach — pieniądz najlepszy. Nu, lianie, to oddali kozę za spirt i mają teraz czym płacić. Biedne czy bogatsze — od razu zagnali żonki do szorowania, do roboty. Znaczy, byli już w tu poru u nas baby, ile cudze, a od naszych ciągle żadnych wieści. Kiedyż przyjadą? Toż my nie żołnierze w koszarach, żeby bez własnych bab żyć. Znaczy tak. Dawne numery zżywali sia z nowymi trudno- 151 wato, każdy jakiś inszy i z inszych stron nastał. Byli Po szuki w łyczanych łapciach, gadali oni po naszemu ' z Wołynia, spod Sarn, spod Tarnopola i jedna famili; niuków. Na pomarnowaną pszenicę patrzyli ze strai i nie dlatego, że zaminowana, tylko gdzie tu miejsce na gi na żyto, do którego każdy przywykłszy? Takoż o kukury dopytywali sia, jak żyć bez mamałygi? Bez kuleszy? Przez pierwsze miesiące było ciężko, wrzaskliwie, skuć no. Nowym pomagali my w murowaniu, w uprzątaniu gruz; ale rzadko kto pożyczał narzędzi czy gratów. To moje, moj* szukaj, brachu, jak my, w studniach, w opuszczonych mach, szopach, w jeszcze nie zasiedlonych wsiach i targaj znoś do domu, jak ptaszka gałązki i pierze do gniazda zno A oni narzekali, bo mówili ludzie w transporcie, że na got we jadą, na łóżka ze szczytami, puchowe pierzyny i pańską w. dę z kranów cieknącą. Nu, to my obiecywali, że jak tylko ro; bite rury wymienią, elektrykę naprawią, będzie pańska wo i światło. Ale teraz mościć sia trzeba, życie tu twarde i brz chom głodno. Każdy ma to, co zdobędzie abo zaklepie, o czy. powie, że już przez niego zajante, że sam znalazł i przyta. gal, bo było w domu potrzebne. A najwięcej potrzebne by! w tu poru: żarcie, koty, machorka, sznurek i baby. Czego dziwić sia? Baby — wiadomo, z jakiej przyczyny, sznu., w gospodarce do wszystkiego potrzebne, a już papieroski—• ech! Najpierw jedną paliło po kilku chłopa, a potem, jak juł tytoniu nie stało, kurzyli my susz Wszelaki, liście przez Ka-ziuka w moździerzu utłuczone, takoż suszoną miętę. Dopiero jak Lep zdobył tytoń, trochę lżej stało, ale nie wiedział nikt, skąd ta machorka. Lep dawał ją nam ot tak, prosto za nic, ale od obcych brał różne rzeczy. Po co łgać — brał. A kto był dla niego obcy? Nu, nie tylko dla niego. Pierwsze numery —• to pierwsze, a reszta — obca. Jakże tak? Pan co, żyjesz między świętymi? Toż wszędzie te, co pierwsze coś zajmą, zaklepiit abo same zbudują — myślą, że to ichnie i że każdy tak samo myśli, ich rozumie. Nikomu tego pierwszeństwa nie użyczą, puszą sia, ważne chodzą i bez końca tokują, hrają: myto my, a wy—to wy. Może nie obce, ale insze, późniejsze. Nie takie dojrzale, jak te pierwsze. Jadł pan kiedy pierwsz<| kartoszkę? Rwał piei-wsze czerwone wiśnie? Znaczy, sam 152 wiesz. Pierwsze jakieś ważniejsze, świąteczne, a te, co po nich przyjdą — zwyczajne już, byle jakie. Może z tej przyczyny, /c na początek zrywa sia najpiękniejszy, najczerwieńszy im owoc? Kto by byle jaki, niedojrzały rwał? Nu, znaczy, coś w tym jest, że te pierwsze są niby lepsze, choć później, jak uiłe drzewo dojrzeje, znajdą sia na nim takie same sztuki ubo nawet jeszcze piękniejsze. My byli w Powodziu pierwsze. Prawda, nie tokowali, nie hrali, ale czut'-czut' ważne chodzili, łgać nie stanę. A choć (ak nie gadali, myśleli o tamtych: nowe to, obce. Jak w wojsku o chłopakach z uzupełnienia. I wiesz pan, co potem najwięcej bolało? Tak samo w dywizji jak w Powodziu? Właśnie to, że jak tych nowych przybyło, jak tych przedtem byle i.ikich stało kudy więcej niż pierwszych, zagubili sia my, zrobili zwyczajne, mniej ważne. O czym tu komu hrać, kiedy każ-ily to samo wie, to samo potrafi? Tak samo mocny nawet w hraniu? I stąd później ważny nie ja, pierwszy numer we wsi, lylko obca Marta, bo oblatana w kościelnych sprawach, nie Deczko," a Ponik, bo kudy lepszy gospodarz, nie Żmudny, choć taki mocny w kwakaniu, a Pszczelarz. Bożeż ty mój, i;ik on umiał wydziwiać! Jak narzekał, jak najgorsze przewidzieć potrafił! Z malej muszki robił jak nic wielgachne stado ladowitych much. I wszystko niedobrze, wszystko nie tak, /Je, źle, źle, bzz, bzz, bzzz! Mówili o nim, że na wszystko bzykał. A przedtem kto mógł Żmudnego w kwakaniu przeskoczyć? Ech, byli czasy! Byli i wyszli. Tylko jednego Lepa nie przeskoczył nikt. W interesach i prezentowaniu on zawsze pierwszy, łapy zajęte bez żadnego opamiętania i odpoczynku, a przylepia sia do nich każda cenniejsza rzecz. Tak przylepiła sia machorka, a potem spirt. Istoriu z Lepem opowiem. Od tamtej kartoszki podrzuconej przez chudzielca chodził on jak odmieniony, bo nareszcie było z czego bimber pędzić. A przedtem? Przedtem zebrane zboże Deczko trzymał pod kluczem, a do nastojek cukier abo spirt potrzebny. Prawda, jak zaczęli dojrzewać śliwki, zamyślił robić z nich śliwowicę. Na mój rozum nie był to dla dzieciaków żaden interes. Jakich dzieciaków? Nu, autochtonów, Niemców i Poników. Bo, wiesz pan, na te przy- 153 drożne śliwy niedorostki przez cały dzień hyc, hyc! Skac z gałęzi na gałąź, owoce żrą, pestki w dół sypią, przekrzykujd sia. Dobrze im, wesoło! A Lep łazi smutny pod drzewamiJ owoce bierze na ząb, opady takoż ogląda, takoż nadgryzaj coś oblicza, myśli. Aż w końcu mówi do mnie, że takie dobn marnuje sia, nie ma czym odstawiać jego do miasta. — Nu — mówię ja — toż żadnego miasteczka blisko nie ma. A on na to, że nieważne, jakby był transport, i miasto sia znalazło. — Ty co, Lep? — mówię. — Dla tych śliwek miasto po-bok zbudować zamyślasz? A on złości sia, mówi, że to nie zwyczajne śliwki, a sama sło-dycZ; sam sok. — Nie dam ja tylachnemu dobru zmarnować sia, przea kiszki głupich dzieciaków na wylot przelecieć i abo w ziemię wsiąknąć, abo zgnić, osom na uciechę. Pszczół — jak na złość nie ma, a ta latająca swołocz ma kałduny nabite śliwkami! i brzegiem drogi już przejść nie można: osy nad głową, c>-\| pod nogami, na opadach! — Tak cóż ty zrobisz? — Dzieciaki podnająć mnie trzeba. Będą rwać śliwk i do mnie taskać. Zdziwił sia ja. Nie głupież te sracze, po co im za obietni-l ce zapłaty dla Lepa owoc zrywać, jak mogą darmo śliwlłjl żreć i tyle, ile dusza zapragnie? Ale on tłumaczy, że dla dzio*| ciaków zdrowsze jabłka i zębom z tego pożytek. On sam zęby mocne i białe, bo od maleńkości antonówki po cudzych sadach rwał. Mówię ja: — Znaczy, wino zrobisz z głogu? Abo z leśnych jeżyn?| Bo nie z jabłek? Jabłka dzieciakom na zęby chcesz ostawkj — Kto chce?—jak nie wrzaśnie Lep. — Kto, pytami ja ciebie? Chytry z ciebie Poleszuk, Drozd, dużo wiesz, a p;n\[ z gęby nie puszczasz. Pewnie, że wino takoż z jabłek rob można. — I dzieciaki zechcą owoce rwać zamiast żreć? Nu, a czyi| ich przekupisz, żeby tobie śliwki i jabłka jeszcze do pr wrzucali ? Usłyszał on o prasie, usta otworzył. A potem krzyc 154 — Bóg tobie zapłać, Drozd! Cześć! I poleciał środkiem drogi w stronę szosy, do Jonkowej. Siedział u niej ze dwa wieczory, coś zapisywał, a w dzień prasę do sera wyszukał. Nadłamana ona, ale nic, wyreperuje via. Rany! Jakież to będzie miażdżenie w niej owocu, jakie skrzypienie jabłek, chlupotanie soku! Mleka tak jakby we wsi nic było, to i serów nie będzie, a prasa przyda sia do robienia soków i zgniatania węgierek. Potem z dobrze wysmażonych /robi sia marmoladę, zapasy na zimę dla dzieciaków. Nu, leżeli jemu pomogą, teraz po drzewach z pożytkiem poskaczą. I tak biedniażkom w głowach przewrócił, że zamiast prosto ' jeść, stali na przyszłe jedzenie zarabiać. Lep chodził, pracy doglądał, jeszcze mnie przygadywał: — A ty, Drozd, w swoim chutorze owoców nie mający, / czego nalewki abo wino robił, a? Z bołota? Przypomniało sia mnie w tu poru, jak Maryna leczyła Sylwestra od kolki w brzuchu nastojką na liściach mięty, jak mnie, bywało, od triasuchy ratowała nalewką z kłączy tataraku abo poiła tysiącznikiem — gorzkim, bez zapachu, ale silnie rozgrzewającym i różne cierpienia pędzącym won. A bobrek, koniczyna na bagnach wyrosła, nie dobraż ona na il/iecinne sraczki? Mogliby dzieciaki śliwy jeść a jeść bez po-miarkowania, żeby bobrek w tutejszym zagaju chciał rosnąć. Nu, ale nie chciał, a Maryna mnie żadnych nalewek tej je-Meni nie zrobi. I, ręką machnąwszy, poszedł ja precz spod ivdi drzew. Bo i po co Lepowi mówić o ziołach świtkiem rwa-nvch na nowiu abo o polnej mięcie i dzikich jabłuszkach leśnych, kiedy tutaj słodkiego owocu wszędzie przepaść? A jest I .cp — będzie i aparat do pędzenia wódki, do robienia wina, hydzie każdy aparat, nawet — bez pańskiej 'obrazy — taki, którym pan wszystko z mojej głowy wyciśniesz, jak Lepowa prasa na ser —¦ z jabłek i śliwek. Znaczy tak. Po sokach i marmoladzie, do której Lep rąk In/ nie przykładał, do smażenia baby zapędziwszy, zaczęło ¦¦<> okrutnie suszyć. Nu i przydziałowa kartoszka poszła i bimber. Czy pili i my? Od początku pili. Jak było nie pić? ' iipierw straszyli wehrwolfy z zagaju, noce byli złe, nie-¦ 1'i'kojne, to — Germańcom na pohybel i ze złości na nich — pili my wino z piwnic. Ichnie, szwabskie. Pili, żeby głowy za- 155 moroczyć, żeby żaden z nas — bezbronny — wilkołaków ni< słyszał, nie widział, nie kurczył sia w sobie ze strachu. Pili żeby zapomnieć. Sny byli kudy lepsze, człek nigdy w nit) nie był sam, kręcili sia koło niego znajomki, baby, dzieciaki szumiało jezioro, a w nim pluskali ryby. Później, zanim ja pał puścił, próbowali my zakopyww trupy i padlinę przy drogach, w sadach. I w tu poru takot pili. Jak człowiek napije sia, zaraz krew prędzej,płynie i, cho< ręce lepkie od trupiej mazi, a nogi uwalane ziemią mogilną, czuje on, że żyw, żyw! Głowę może zadrzeć wysoko, co tam rozbebeszona ziemia, poharatane umarlaki, nad głową niebo przed nim łuny, pola, cały świat, a choć to świat cholerm zawsze jest. I ty, człowieku, jesteś na nim, jesteś w nim. Nu, znaczy, pili my latem, pili zimą, żeby nie zamarzmu i nie wierz pan, jak powiedzą, że pierwsze osadniki nie pili, nie brali cudzego, byli bezgrzeszne. Przeżyć oni musieli, ot co. Takoż zapomnieć, że jeszcze nad'Odrą opieki żadnej, wsie i domy wkoło puste, żywego nic, nawet z rozbitych ub pszczoły uciekli, że tylko oni — cholerujące, wściekłe ¦ zaparli sia nogami w ten szmat zaminowanej, krwią zgnojo nej ziemi, w ten pusty, dziki zachód. Że ich ręce i brzuchy • takoż puste. W tu poru i jeszcze długo, długo potem pieniędzy nie by żadnych. Ludzie mówili, że spirt i bimber — pieniądz n; pewniejszy. I prawda. Nie widział ja inszego i zamiast zl tówkami płaciło sia winem, bimbrem, machorką za wszystk za żarcie, za skacinę, za podróż ciężarówką. Dokąd? Km sam, bracie, zechcesz, choćby i na wybrzeże. Bo tylko to by ważne: najeść sia do syta, mieć czym ziemię orać i czym je dzić po tym wielgachnym kraju. Mówili wtedy — odzysk nym. Nu, niech'będzie. Co z Lepem? Umyślił on majątek zbić na bimbrze. P dził jego z tych kartofli, co jemu Deczko przydzielił, i z jakich: inszych, a nikt nie wiedział, z jakich. W tu istoriu i mnie wpl* tał. Prosi mnie raz, żeb ja z nim nad rzekę poszedł, interr> ma ważny do stojących tam Ruskich. Nie powiedział, czejp chce. Poleźli my i trudno uwierzyć, ale witali jego jak dobref znajomka. Lep poszedł łuhem prosto do pasącej sia skacin której pilnował sowiecki żołnierzyk. Siedział on na środk f luhu, rozwalony w skórzanym, wielgachnym fotelu, i darł | sia na całe gardło. Aż głowę do tyłu zarzucał jak hłuszec i i ciągnął wysoko cienkim głosem, wiadomo, mołokosos. Po-; patrzył ja na jego pepeszę, na bat, wszystko w trawie leżące, i przyjrzał sia skacinie. Nu, myślę, teraz już wiem. Są tu nie s;ime krowy, ale i konie, a Lepowi zawsze marzył sia konik własny z wózkiem. Mówił, że transport mającemu kudy łatwiej bimbrem czy kotami handlować. Znaczy, wziął on mnie, żeby razem konia wybrać. Ale nie znał ja jeszcze naszego Lepa. Zaczął on najpierw razem z tamtym podśpiewywać i darli sia tak długo, aż uprzykrzyło sia mnie toto. I mówię: — Lep, to nie teatr w Sielcach, a pastwisko nad Odrą. Nie hraj, nie śpiewaj, tylko bierz, co twoje, i chodźmy. Nu i wtedy zaczęło sia! Nie było żadnego oglądania koni, ivlko Lep ze swojego worka, z którym zawsze ze wsi wy-i hodził, wolno, wolniutko wyjmować stał prawie nową har-moszkę. Tamtemu błysnęli oczy, dorwał sia do niej, rozciągnął i jak zagra! Grał on coś wesołego i śmiał sia, i przygadywał, wiadomo, szczęśliwy człowiek. A Lep schylił sia, zaj-i /ał pod fotel i wytargał spod niego worek czut'-czut' od swo-icgo mniejszy. W nim, Bożeż ty mój, w nim machorka. Prawdziwa. Machorka od czerwca nie widziana, nie wąchana, nie palona! Żołnierzyk jedną nogę ma już na skórzaną poręcz zarzuconą^ pod drugą — pepesza, w jego rękach harmoszka, w naszych — machorka, krowy porykują, zielone łuhy pachną. Nu, nie raj to prawdziwy? Jak wracali my stamtąd, zapytuję Lepa, po co mnie kazał iść, kiedy worek lekki i sam jego targa? A on na to, że wziął mnie tylko na świadka, obrzydło już jemu słuchać, że wszystko do jego łap lepi sia, i chciał pokazać, jak rzetelnie handluje. Nikt teraz nie stanie nudzić, wypytywać, skąd ty wziął machorkę? Nu, powiedz, nu, skąd? — Dobra — mówię ja. — O to pytać nie staną. A skąd ty wziął harmoszkę, Lep? Widać nie pomyślał, że do tego przyczepię sia, bo nie odpowiadał długo. A potem zagadał mnie, że krzywdy żołnierzykowi nie zrobił żadnej, tamten niepalący od dawna już machorkę ciułał. I tak kręcił, tak długo chwalił głos tego chłopaka, aż zeźlił mnie całkiem. Dopiero wtedy przyznał sia, że harmosz- 157 kę po prostu zwędził. Gość w ruinach leżał w sztok zalany, nawet jedną ręką nie mógł ruszyć, to po co takiemu harmoszka? Do niej dwóch rąk potrzeba. A żołnierzyk i ręce ma sprawne, i taki głos... Znaczy, trudno, Lep rozgadał sia, mówi, że część machorki puści sia z dymem — nie powiedział, kto puści — a resztę przehandluje na czysty spirt. A spirt po co? Za to może mieć wszystko: konia, wóz, a na dokładkę rower. Jego własny bimber nie w takiej cenie, nu i kartoszka w końcu skończy sia. To pytam, a jeszcze jest? Toż dostali my je) niedużo, a on ten swój bimber ciągle pędzi i pędzi. Okazało sia, że Lep znalazł niedawno pod zagajem dobrze okryty kopiec kartofli. Nikomu nie powiedział, że on tam jest. A teraz interes rozkręci, bimber mieniąc stanie na łachy ^żarcie, a spirt — na skacinę i rowery. Nie powiedział ja nic, strach, jak napominał mnie Lep Karpyniukową, ona też tak latała wymieniać, handlować... Znaczy, dna istoria może dwa razy w życiu powtórzyć sia? Cholerne to życie, cholerny, cholerny ten świat. Nu, nie zełżę panu. Korciło mnie, korciło, aż w końcu opowiedział ja o wszystkim Deczce. Toż po to za świadka wziął mnie Lep i postawił przy tamtym fotelu na łuhu. A Decz-ko, choć zawsze surowy, roześmiał sia tylko i mówi: — Chce, niech kartoszki nie żre, tylko bimber pędzi. Jedno wiedzieć musi: nikt jemu swojego przydziału do gęby pchać nie zamyśla. Ale nie było tak, jak mówił Deczko. Nad Lepem taki ulitował sia ktoś i raz, jak my do Kaziuka zaszli, patrzym, a Lep wyżera z miski kartoszkę tamtego. Deczkę aż podrzuciło i mówi do Kaziuka: — Cóż ty sobie od gęby odejmujesz? Abo jego brzuch, abo bimber, rower i insze barachło. — Nie może tak być. Toż on głodny, Deczko. — Sam wybrał, jego rzecz. Podjadać inszych me dam, żaden z pierwszych numerów nie rozdobrzeje na cudzej krzywdzie. Odwrócił sia i poszedł precz, a po drodze wydziwiał, że coś za chytry ten głodomór, chce być i niegłodny, i najbogatszy we wsi. Nie odpowiedział ja nic, choć dobrze wiedział, ze Lep nie żaden głodomór, a prosto świnia. Toż on kopiec kartofli 158 P»k1 zagajem ma, przed Deczką ukrywa. Za to, kiedy tegoż \ leczora Lep do mnie z machorką przyszedł, twardo ja z nim pogadał. Niech robi, co chce, mnie nic do tego, nie będę ja do r'Ho machlojek mieszać sia, ale za świadka nigdzie z nim me pójdę. Lep to Lep, wiadomo, ręce ma lepkie. Cóż tu uda- \ać świętego. Może samego Jana Apostoła? Bo Lepowi I.m było na imię, choć nikt nie mówił o nim ani Jan, ani Okiń. Zęby już z tą cholerą skończyć, powiem ja panu, że bim7 lnem i machorką dalej handlował, rozbity iowci do domu pizytaskal i z tydzień nie można było z nim gadać. Do lannej i obuty wychodził, ale już od obiadu łatał, klepał, majstiowal. I w końcu przestał tłuc sia na piechtę po szosie, zaczął po niej na ioweize śmigać, pizywozić w tych samych woiach, ¦ ¦o koty rozwoził, kartoszke z inszych wsi. Znaczy, wyszło i.ik: koty byli z niczego, z samego rozmnażania sia, z tych ko-iow była kartoszka na bimber, a z samogonu Lepa — oho! — • tego to ]uż byli najpiciw jego własny koń, kiowa i świnie, .1 potem ladiowy apaiat. Piawda, nieczynny. Takoż była jesienią zwieizyna leśna, zające i samy do żaicia, odkąd i uskie /.olnieize zaczęli chodzie na polowania. Tal; że w końcu nawet pierwsze numery sarninę żarli, rowerową kartoszka zagryzali i wszystko zapijali bimbrem. Tiudno, toż odmówić Lepowi nie można, kiedy on zapiasza, u siebie nas gości, piezentuje to i tamto, jak kiedyś w wojsku, jak w Smoleńsku, w chałupie swojej baby. Jedli my wtedy u pani Lepowej niepi zydzialowe lepioszki i zapijali niepi zydziałowym spii-tem? Jedli. Z nami jadł i pił bywszy „święty", poecnik Sasza? Pił i jadł. A on morowy chłop, pistolet. Znaczy i Deczce, i mnie godzi sia z darów Lepowych korzystać. Żmudny kwakał, Pszczelarz bzykał, ale i oni żarli, gały wywaliwszy. Nu, bo w końcu przydatny okazał sia ten Jan. Choć nie święty. Niby tak. Żarcie, kartoszke i siewne zboże Deczko dzielił, panie, sprawiedliwie, nowe numery dostawali tyle samo, co my, a o resztę, znaczy sia o więcej, staraj sia każdy, jak umiesz. Później przyszli dla Powodzia przydziały zboża, krów i koni, ale to było później. A tymczasem nowe osadniki oglądali swoje obejścia, odkopywali w sadach kto gary, talerze i kubki, a kto części maszyn, silniki, nawet łańcuchy, motyki i grabie. Tylko portretów Hitlera nikt a nikt nie odkopał, walali sia oni 159 T przedtem w ruinach, a teraz na szosie, wiatr toto roznoś: po polach i łunach, aż Deczko przykazał nie wyrzucać na di gę zezowatego, a to jeszcze nowe zbiory i pokosy urzeknii Zdziwił sia ja, że Deczko tak gada, toż zezowaty by! Mi sław Zub, nie Hitler? Ale jemu nie pomyliło sia, prosto wo] ludzi postraszyć. Bo co teraz może Hitler? Nic. A zezowaty, nawet na obrazku, wiele może i lepiej sia przed takim strzec, a to zauroczy. Nu, sam pan widzisz, że nie darmo numery pierwsze są pierwsze. Jak już nic nie mogą, zawsze coś jeszcze wymyślą. Co ludzie zza Buga robili z zezowatym? Palili. Przedtem on ich, a teraz oni jego. Ogień święty jest, jemu i wodzie największe świństwo nie zaszkodzi, tylko pluć na ogień nie można, ale to przez uszanowanie, żeby nie rozgniewał sia, domów ludzkich piorunem — prosto bijącym z nieba—nie popalił. Z wodą inaczej. Okazało sia, że to kiedyś, dawniej, nic jej i rybom nie szkodziło. A teraz szkodzi. Z jakiej przyczyny? Może pierwsze numery na świecie wymyślili za dużo rzeczy brudzących? A może wszystkie ludzie stali zezowate? Tego nikt nie wie. Ale ja widział tamtej pierwszej wiosny Odrę trupami płynącą, masztami zatopionych barek pokłutą. I przypomniał sobie o tym jakoś we wrześniu. Nu, to teraz opowiem istorię tylko o sobie. Kiedy jesienią zorali my rozminowane pole, kiedy skosili łuh i nie było już żadnej ciężkiej roboty, poszedł ja nad Odrę. Sam poszedł. Dzień był z mgiełką, wrześniowy, ale ciepły. Zapatrzył sia ja na rzekę i wcale nie widział żołnierza z tyłu podchodzącego. A ten zapytuje, co ja tu robię i czego chcę? To mówię jemu, że jakby mnie ubezpieczył wypłynąwszy w łódce na wodę, mógłby ja na dno zleźć, spróbować te stateczki, te łodzie do góry dźwignąć, niech rzeki nie kaleczą. Zadziwił sia on tak, że aż skręta wypluł, usta otarł i pyta, kto ja? Kto, znaczy, mnie tutaj nasłał? Mówię, że nikt, że prosto człowiek ja rzeczny, rybak poleszucki, i patrzeć mnie trudno, że te barki nie śmigają po gładzi, a w piachu zaryte szarpią sia, ruszyć z miejsca nie mogą. Pokiwał głową, raz, drugi. — Isz ty, kakoj! — mówi i do dowódcy mnie targa. A tam- 160 len rozpytał sia o ojca, matkę, o Marynę i o Powodzie, prosto flaki ze mnie wypruł, ale w końcu pozwolił i wypłynęli my z inszym żołnierzem, bo ten z warty zejść nie mógł, na środek rzeki. Pierwszy to raz od lat pięciu z hakiem był ja na wodzie bez wojennego przymusu, bez pocisków w rzekę bijących, bez przechodzenia w bród z podstawą moździerza na plecach, bez forsowania jej amfibią do śmigłej duszehubki całkiem niepodobną. Bo przez te wszystkie lata przechodził ja tylko rzekę, z jednego brzegu przedostawał sia na drugi brzeg, raz w ogniu, a inszy raz w ulewnym deszczu. Sama woda była dla dowództwa nieważna. Walki nad rzeką toczyć, drugi brzeg ostrzelać, desant wysadzić, o przyczółek bić sia —nu tak, to wojskowe umieją. Ale słyszał pan kiedy o zdobywaniu samej rzeki? Nie lodem skutej, a żywym nurtem płynącej? Nie? Nu i prawda. Jak ją zdobyć? Tego, widać, generały nie umieją. I z tej przyczyny każda rzeka niezdobyta jest, niczyja, zawsze swoja własna, dla siebie tylko rozkazem szumiąca. Pytał ja Kasi, czy o tym wie, ale skąd! Istoryczka w szkole tego nie uczyła. Może mnie pierwszemu ta rzecz przyszła do głowy? Może nie darmo w Powodziu Drozd —numer pierwszy? Nu, dobra. Był ja na koniec w łódce, na środku rzeki i czuł sia kudy młodszy. Tylko dać mnie do ręki wędzisko abo pozwolić sieć zarzucić i ech! — ileż ryb do domu przytargam, ile misek smakowitej uchy wleję do gardła! Ale nie, nawet powiosłować tamten nie pozwolił, prosto pchał sia na najbliższy wrak, stanął tam, gdzie wirów nie było, i mówi z naśmiesz.-ką, że jak ja taki siłacz i gieroj, to pewnie za komin tylko pociągnę i już barka w dół rzeki popłynie. I prawda, nawet nie rozebrał sia ja, w wodu nie właził. Wszystkie wraki tak mocno byli w dno wbite, że tylko nurek miałby tam robotę, i to niejeden. Wrócili my z niczym, ale dowódca zapisał moje imię i powiedział, że jak zaczną wydobywać wraki, on po mnie pośle. A mogę dowiadywać sia często, ryb trochę nałowić? Znowuż koso na mnie patrzył i zgody nie dał. W tu poru on był górą. Ale jakoś po miesiącu taki przysłał po mnie i do robót nurkowych przydzielił. Pomagał ja, na łodzi siedzący, 161 nurkom w ciężkich skafandrach wyłazić z wody, a potem różnie bywało, takoż i ja wydobywał z dna lżejsze łodzie, takoż i ja targał na brzeg mokre żelastwo. Ciężka to była robota i nawet Deczko wydziwiał: — Po co tobie taka mordęga? Taki ziąb? Nu, oni mnie byli na nic, ale rzeka z tygodnia na tydzień robiła sia do prawdziwego rieczyszcza podobna. Aż miło przyjść, stanąć, pogapić sia: płynie Odra, spławna, gładka, czysta. Ochotnie przegląda sia w niej niebo. Bo wiesz pan, ono i do wody, i do ziemi musi mieć życzliwość, ochotę. Inaczej grzmi, chmurzy sia, deszczem jak biczem chłoszcze. Zrozumieć to łatwo, toż i ludzie muszą ochotę mieć do pola, na ziemię, co im rodzić będzie. Ot, prze-siedleńce. Ochoty z początku nie mieli żadnej i, choć przez ten pierwszy rok osiedleni my byli na dziko i każdy mógł brać, co chciał — oni nie brali nic. Bo i jak brać, kiedy każde pole — prochownia i dostępu do niego nie ma? Te zza Buga zaklepy-wali tylko coś na oko, a potem każdy przy drodze stawał, ziemię brał do ręki, w palcach rozkruszał, przesypywał, prze-bredzał, szacował. Mówił, że biedniż oni, biedni! Osiedlili sia ostatnie, wyszabrowane domy dostali, a jeszcze do tego ziemia nędzna, lekka, kudy gorsza od ich żyznej ziemi na Wołyniu. Tłumaczył im Deczko, że ziemia tutejsza bardzo uczona, do nawozów i uprawy nawykła, ale choć grymaśna — do rodzenia dobra. Pogoda takoż dla robót polnych zawsze łaskawa. A oni, panie, swoje. Że tam, u nich, byle kij wsadzić — zakwitnie, byle poruszyć trochę ziemię, ziarno żytnie wiel-gachnym kłosem urośnie. I nauki żadnej nie trzeba, i roboty mało. Jest czas na łowienie ryb, na szukanie grzybów w lesie, na wszystko jest czas. Tylko właź, człowieku, na piec, kładź sia na tym ciepłym piecu i zapadaj w sen twardy, długachny, od życia lepszy, bo szczęśliwy. Jakie oni tam mieli izby z piecami! Jakie łuhy, pola! A tu? Kto ich uprawy nauczy? Książek oni niezwyczajne, a Germańców o nic pytać nie staną. Tak że w żaden sposób nie wyszli na swoje. Ot, co. Przypomniał sia mnie czas, kiedy w Czugunce opowiadali my Sybirakom, ile u nas było ziemi, dobra wszelakiego, parsiuków i husi, nu, wsiewo mnogo. Osiedleńce gadali tak samo, z niczego nie byli rade, w niczym im nie dogodzisz. Kłócili sia z pierwszymi osadnikami o byle co, przywyknąć, panie, nijak nie mogli. A że szła jesień, było im chłodno, głodno, prawda — źle. Jak poszli my w październiku z Decz-lq w obchód, a poszedł takoż z nami Ponik i Kaziuk, okazało •>ia, że u jednych sady pomarnowane, drzewka na opał wy-uęte, u drugich krowa poszła w pszenicę, na minę akurat nie wlazła, ale ziarnem obżarta rozpęklszy sia. u inszych znalazł Kaziuk skopaną winnicę i gospodarz jemu tłumaczył, że szkoda iia polu hodować krzaki całkiem do wikliny podobne, a jeszcze u inszych... Nu, łgać nie stanę, znaleźli my i taką rzecz: w murowańcu pr/y szosie w największej izbie stoi ruski piec. Świeżo zbudowany, biały, pół pokoju zajmuje, taki wielgachny, większy jak zawsze. Zachodni. Łóżka na strych wyniesione, w inszych izbach kury i króliki, a chłop z rodziną po staremu na piecu leży. Stoi komisyja i na ten piec patrzy, niby dziwuje sia, a po prawdzie — ogłuszona stoi, nogami na Zachodnich Ziemiach, a czuciem, oczami daleko, daleko, aż za Bugiem. Hospodi! Toż ten piec chutor ojcowy napomina i te lata, kiedy do matki przytulony, w cieple leżący, każdy jeden o wiedźmach i leśnym zwierzu istorii dziwnych słuchał. Serce drżało ze strachu, a polem na tymże piecu z rozkoszy drżało, prędko w piersiach tłukło sia, nu, już mużyckie ono, do baby, jak piec gorącej, mocno przywarte. Toż ten piec — ratunek w śnieżną zimę, dochtor najlepszy w czas triasuchy. Wygrzeje on i kości od rewmatyzmu pokręcone, i kości stare, łamliwe jak suche trzciny. Toż ten piec druh najwierniejszy, uwalisz sia na niego zły, głodny, a on sen naprowadzi, cieplutki taki, szumiący gorącą uchą, plusz-i/ący rybą w jeziorze. Nu, prosto radość ludzkiemu ciału taki wielgachny, gorący piec! Komisyja milczała długo i długo chłop marudził na górze, / pieca w dól złaził. W końcu zlazł, kudły przygładził i pyta / naśmieszką: — Nu co, napatrzyli sia? Zatkało, a? Ale komisyja tutejsza jest, zachodnia, nie może ścierpieć naśmieszki muzyka zza Buga. Choćby swojak był. — Nie! — mówi Deczko swoim najsurowszym głosem i brwi marszczy. — Nadziwili sia tylko. To ty, do ciężkiej cholery, taki piękny murowaniec dostał, i co? 1.62 163 Chciał dalej wypominać, ale tamten wtrącił swoje: — To, że nieprawda. Jaki on piękny? Połowa rozbita, całych izb tylko trzy. — A tobie więcej potrza? Toż w dwóch barachło i króliki,, a ty sam w jednej gnieździsz sia i na piecu, choroba, w biały -dzień wylegujesz. Tamten ramionami rusza, wykrzywia sia. — A co mnie¦ rad, a ja? Ot, znaczy, nic nie jest podobne w życiu, w świe-r, cholernyż, cholerny, cholerny ten świat! kwitkiem wyszli my na ganek. Już październik, już drzewa 'Ile i czerwone, a ciepło. Patrzę, a Klon powietrze ustami i i,|ga, rozgląda sia, dziwuje. Mówi, że chyba my w czepkach ¦rodzili sia, że takie gospodarstwa dostali. Nu, to radzę, żeby .¦ii został, chałupę wziął i siostrę już w swoim domu witał, v są jeszcze wolne numery za Deczką, przy szosie. Prawda, |«rvystko postrzelane, ale jest czym dziury łatać. Rozejrzał sia jtiwwu, popatrzył na zagaj, łuhy, na Odrę za łuhami, pomil-[ chwilę i mówi: nie. Dzieckiem już zamyślił samemu dużo i Wiedzieć i inszych uczyć. To pojedzie do miasta, tam o pracę I naukę łatwiej. A potem znowu wbił oczy w łuhy, zmiękł i ja-ilu* ciszej mówi, że od roku rwa! sia na zachód jechać, nowe j twie zaczynać, ale dopiero na tym ganku stojący, zrozumiał, lak lo jemu rzadka i dziwna rzecz przytrafiła sia. On, znaczy jtK-nryk Klon, wszystko teraz może: tu zostać abo gdzie indziej ić sia, gdzie wieś większa abo gdzie piękniej. Widział I hlo kiedy, żeby można było w miejscach i domach przebierać . w ulęgałkach? A on może. Może ziemię wziąć, gdzie chce, chce i na swoim gospodarzyć, może do fabryki tej abo miej iść, majstrem zostać, może do wielkiego miasta jechać | iti profesora wyuczyć sia. Jego wola, jego zachcenie. Każde Uuane miejsce i każde życie— insze. Każde może być dobre wszędzie jednako zaczynać trzeba. Na nowo, od początku. • • .iż straszno jemu, przy tej drodze stojącemu, że on sam •hie pan, że wybierać musi zaraz, jeszcze dziś. < 'hciał ja jemu powiedzieć, że po miastach przebierać można ¦ ¦ Ki tylko w ruinach, ale nie powiedział. Zagaduję inaczej: > jemu tak śpieszyć sia? Dlaczego dziś, nie jutro? A on i ha. Tak pięknie u nas, łuhy takie zielone, Odra blisko, — widać—- życzliwe. Jak zaraz stąd nie odejdzie, skusi 166 167 sia i a nuż zostanie ? A jemu nie w smak praca w polu, rok w rok j to samo, ciężko i nudno, nudno. Przy tym w pociągu gadali,: że lwowiaki i wilniuki z tegoż transportu wszystkie do Wrocła- ; wia ciągną. Może znajdzie tam kogo, kto z nim w Wilnie do szkoły chodził? Prawda, mówili, że Wrocław w gruzach, a tu byłby już dach nad głową, ale on w mieście urodzony i niecierpliwość w sobie mający taką samą, jak siostra Teresa. Muszn zawsze zrobić, co sobie umyślili. To, co chcą, zawsze dostać. Trudno jemu teraz coś postanowić, kolebie sia on w sobii1. ale... Nu, czuł ja, że prosto na prynukę czeka. Myślę: nie, braci. później całe życie wypominać staniesz, że ty przeze mnie i' wybrał, co samo pchało sia w ręce, a nie to, co zamarzył bra. Starczy, że przyjdzie sia mnie Marynę namawiać, Maryń przymuszać, ty już sam sobie, miły, radź... Stali my tak długo i milczeli. W końcu zebrał sia on w sobi' z ganku zszedł i jak, panie, zaczął lecieć drogą w dół, ledwi ja jego dogonił. A na szosie rozstali sia my: on do Wrocław jechał, a mnie był już tylko w głowie transport na wschód id cy. Od Odry widać było wojskowe ciężarówki. Rękę do mn wyciągnął, popatrzył ostatni raz w oczy. W tu poru nie wi. dział — ja także nie — że zobaczym sia my jeszcze nie raz im dwa, że kiedyś będzie on mnie kudy bliższy jak teraz, całkki i bliski, prawie rodzony. Nu, ale mówić o tym nie pora, to inv istoria. Jechać zamyślił ja zaraz na drugi dzień. Dom oddał poj opiekę Kaziukowi, a ze swojego przydziału mleka prosił masło zrobić, niech Maryna choć tym ucieszy sia. Jedna Jonkow* zrozumiała, że nic inszego nie mam żonce do dania, kuchni.i pusta, a w niej myszy. — Mom całki dom na głowie, starzyk chory. Ale nie trapi sia, nie! Wsziystko będzie. Dziękował ja, a ona swoje, że zrobi to i bez dziękował bo Pon Boczek zapłacom. Nu, znaczy, można na stację próbować złapać pociąg do Przemyśla. Tej nocy, wiesz pan, przyśnił sia mnie wielkiej piękne sen. Nieraz widział ja, śpiący, Marynę, ale zawsze było płynę duszehubką po jeziorze, a ona stoi na brzegu, ręku ma< przywołuje mnie: „Symon! Symon!" Ja chcę do brzegu pisnąć, ale nie mogę, duszehubką słuchać wiosła nie chce i co ni /.robisz? Abo wywraca sia i do wody lecę, abo znosi ją i pędzi l'iccz od brzegu, gdzie czeka Maryna, gdzie skrzydła jaskółki 11.1 czole wysoko, wysoko! Nu, tak. Ale tamtej nocy przyśnił ¦u mnie sen całkiem inszy. Znaczy, płynę ja, nu tak, Maryna przyzywa mnie, nu tak, ale potem wskakuje do lodzi i wiozę u ją, wiozę, aż podpływam pod sam ganek. Ona po stopniach hvc, hyc, do murowańca śmiejąca sia wchodzi, rękami plasz-• /<:, ręce z podziwienia jak do modlitwy składa, do każdego pokoju zagląda, każdy mebel dotyka i gładzi. Obudził «ui ja w tu poru od stukotania serca. Wiesz pan, z radości <>m> tak stukotało. Że ucieszy sia moja Maryna nasz muro-*;iniec zobaczywszy. Że nie będzie jej już ani hor'ko, ani •traszno. Nu tak. Ale nie był to, choroba, proroczy sen i całkiem ina-. A-j przyszło sia mnie Marynę do tego domu wprowadzać. |.ik? Zobaczysz, panoczek. Narodu jechało w tu stronu kudy mniej jak na zachód, ale i pociągów było mało. Czekał ja na stacji i czekał, oglądał kai-iuzki naklejone na murach, ludzie stali pized nimi, czytali, mówili, że to adresy tych, co już przyjechali transportem, już ukoś urządzili sia. Czytali na głos, dopisywali swoje familie i prośby. Jakie? Nu: „Odezwij sia, Michaś", „Wstąp po nasz «ilres do cioci Józi", „Zaklepane, czekamy" i insze. Jak jakaś Kozia czy Franek znaleźli kartkę do siebie, zaraz ją ziywali, niż oni prawie w domu, już nie wywieszone na muize cmentarnym jak familie umrzyków. Znaczy tak. W końcu pociąg nadleciał, mnie zabiał. Ale >>k;izało sia, że to transport wojskowy, i kiedy na którejś stacji i In. iał ja po wodę wyskoczyć, ruski starszyna pyta: - Kuda ty, a? Nic nie gadam, już wiem, że marnie ze mną. On znowuż >«i)je: myśli, że urywam sia z jego eszelonu, że ja Germaniec > plenny. Jak jego przekonać, że nie? Papierów u mnie żad->>uh, nie pomyślał Deczko zaświadczenie z Powodzia dać. f' >^nał mnie starszyna z powrotem do wagonu. Tam z nikim "l<>Kadać sia nie mogę, jaż po niemiecku ani słowieczka, tylko Iliinde hoch!", „Ruhe" i „Raus!", a przecie z tym do tych okopów nie wyjadę. „Raus" — to oni chcieli wszystkie. 168 169 a „Ruhe" była u nich taka, że aż dziwował sia ja: że też n. nie próbuje uciekać? Nu, im to nie przychodziło do głów ale mnie tak. Prawda, pociąg wali na wschód i tymczasem mu to po drodze, ale nie głupi ja czekać do ostatniej stacji, a in tam spisywać staną abo kontrol zarządzą? Jechali my, jechali bez żadnego stawania i już mnie stia> brał, że do jenieckiego obozu zajadę. Ale nie, udało sia na kiejś malej stacji zwabić do'okna polskiego kolejarza. Nio poręczy za mnie, Drozda, że do niego ja jechał, kum, znai sia. W tu poru cały naród miał wszędzie krewnych. Kolej,i człowiek bystry, starszynę zagadał. Ten coś tam mrucz 0 przepustkę pytał, Bożeż ty mój, skąd tu wziąć ruską pr/ pustkę? Nu, to mówię, że sojuźniki my. I chyba razem w K. linie wojowali? Wtedy wszystkie wojowali razem, razem w I zaretach leżeli, razem migali sia od kostuchy. Starszyna wul. niegłupi, roześmiał sia, tylko o pułk i kompanię zapytał i i\\ machnął, z eszelonu wypuścił. A od tego kolejarza było n całkiem blisko do Przemyśla, gdzie miała czekać Maryna z sio strą Klona. Ot, jak. Dojechał ja jakoś pod wieczór. Patrzę, dworzec tylko do połowy odbudowany, luda w poczekalni tyle, że siekierę w powietrzu można wieszać, okrutnie duszno. Maryny ani śladu Idę /a stację, a tam niby obóz cygański: rozłożyli sia ludzie z dobytkiem wszelakim, z maciorami, parsiukami, kurami 1 skaciną. Tobołów, skrzyń i węzełków koło każdego całe góry, wozów mało. Dzieciaki plączą sia, krzyczą, im jednym zawsze wesoło. A ludziom nie. Bojące sia siedzą, nierade, że czekui muszą, nie wie tu nikt, kiedy podstawią transport na zapad Jedne spierają sia i kłócą, insze szepczą, że źle, tu nie przyjmują, a z powrotem nie puskają, koniec, czort wie, ha co ich namówili, czort bierz brata, siostrę, ciotkę czy jakiegoś tam kuma, co tyle gadał, a teraz paiy z gęby nie puszcza. Toż poniektóre czekają już tutaj kilka dni. Co będzie? Nu, co będził dalej ? Bożeż ty mój. gdzie ja to już słyszał? I kiedy sam tak mówił? Tyle że dziś oni nic nie wiedzą, a ja wiem. Tak ja w tu poru myślał, ale okazało sia, że myślał głupio, bo jak oni nie wiedział, co mnie czeka, nie wiedział nic a nic. Ale, jak insze, szukał. Te, co niedawno przyjechali, rozgUi- 170 ¦.iii sia wkoło, wypatrywali znajomków i ludzi z sąsiednich ¦•i, chodzili od ogniska do ogniska, a plac za stacją od tych wusk aż gorzał, śmierdział dymem i huczał babskim krzykiem, u-mowlackim popiskiwaniem. Przy ogniskach ludzie siedzieli, stali, bili sia po piecach, bo ¦vi ziąb, coś warzyli, piekli kartoszkę w popiele, ręce i brzuchy ¦ i.) rozgrzewali. Zaczął ja chodzić od jednego dymu do dmgie-¦11, ludziom w oświetlone twarze zaglądać. Nic, Maryny ani l.idu. Bab i dzieciaków kupa, ale wszystko obce. Jedne cicho u-dzieli, jakby spali, insze opowiadali na głos o swoich sprawach, skąd tu dostali sia, dokąd zamyślają jechać. Ale to „do- ¦ id" u wszystkich było jednakie: „na zachód" abo ,,na zapad". sazwy miasta, stacji czy wsi ani razu ja nie posłyszał, znaczy, ¦chali oni na ślepo, prosto zastanawiali sia, jak zaczną to nowe vcie gdzie indziej, może nad samą Odrą? Niektóre psioczyli ia swój los, wzdychali do porzuconych chutorów, ciągle jeszcze ledzieli tam, nad Bugiem, Horyniem czy rieczyszczem. Parzyli w ogień na placu, ale widzieli tamte ohniska. Na łuhach, ia mszarach. I pachniał im tamten dym, zmieszany ze smio-lan bołota... W tu poru ja, między ogniskami chodzący, wspomniał, co nówil Klon: trudno człowiekowi wybierać, którędy iść. Każda droga kusi i każda jednako straszy. Ale chyba już nie dla mnie ia graniczna stacja, te ognie, to gadanie o tym, jak w czas wojny u nas żyło sia, bo mówili oni jeszcze „u nas", „po naszej ¦tronie". Nie dla mnie te rozmyślania, „kto teraz z naszej ¦.ludni wodę czerpie i komu nasz żuraw skrzypi, kiedy my tu / brudnych blaszanek wodę pić musim". Nieważne brudne blaszanki. Moja studnia na mnie czeka. ( czeka nie spalony dom, przez pierwszy numer „zajanty . Nu i co, że są w nim myszy? Każde plugastwo wytępić można. Ulisko drogi stoi mój dom, a droga śliwami i jabłonkami obsadzona, tylko sięgnij ręką, a owoc masz w garści, potem w gębie, sok tak i spływa po brodzie, po szyi, sok na ziemię kapie, a ziemia pulchna, żyzna, moimi łapami oczyszczona z min i ostu, na siew czekająca, rodzić gotowa, nie komu inszemu rodzić, tylko mnie, ziemia moja, moja, tylko moja! Tak zamyślił sia ja, w siwy dym zapatrzył, że prawie na głoś powtarzał: „moja, moja". Aż tu naraz jakiś cień spoza tego 171 i I L dymu wyrywa sia i leci do mnie, leci, chwieje sia, ręce ro/« rzucone, ot, żywy krzyż na rozstajach. Chciał ja splunąć, mai< odpędzić, ale wszędzie ogniska, jak tu na ogień pluć? A mai* coraz bliżej, bliżej i widzę, że to nie kto inszy, tylko żonka moja, Maryna. Objęła mnie ciasno, slowno przykleiła sia, nie mówi nic, tylko po swojemu chlipie, policzek ociera o ramię. — Szymon? Szymon Drozd? To nie ona mówiła, tylko tamta. Stalą tuż-tuż za Maryną, czujna taka, we mnie wpatrzona. A ja nawet uważniej nic spojrzał na tę Teresę i nie odpowiedział nic, tylko Marynę objął przez plecy i poprowadził precz od tych wszystkich ognisk, od ciekawych babskich oczu. Tamta chyba dreptała za nami, bo kiedy stanęli my daleko od świateł, zaczęła biadolić, że zostawiła rzeczy bez dozoru i że Maryna od ognia rozgrzana, a tu wiatr, nie ma co tak stać na wietrze i w ciemnościach. My nic. jakby nie widzieli jej. nie słyszeli, Maryna szep-f cze do mnie, riie ustaje. Żali sia, o nic nie pyta, tylko losowłj wypomina, że hor'ko jej, całe życie hor'ko. Od tego szeptania ciepło robi sia i mnie. Nie, to za naszymi plecami ognisko rozpalone, Teresa przykucnęła, toboły już przy niej, a ona w ogień dmucha. Nu, dopiero dym poczuwszy, my takoż na ziemi przysiedli i popatrzył ja na moją babę. Rumiana była jeszcze od tamtego ognia, zapłakana, ale spokojniejsza, powieki już nic spuszczone, jak przed rokiem w Morocznem, znaczy, odmieniła sia moja hołubka, nawet jakby potłuściała. Prawda, gadała Sońka, że wszystko jeszcze przemieni sia, wróci rozum Marynie i będzie taka jak przedtem. Ale o to „przedtem" od razu nam poszło, pokłócili sia jeszcze tam, przy ognisku. Bo choć Maryna rada była, że odnalazł ją, że na głos powtarzał „moja, moja", ale też wypytywać stalą, czy ja z zachodu jadę i czy wiozę co ze sobą do domu? Czy też z pustymi rękami i bez żadnego dobytku do niej przyjechawszy? Mówiła: do niej, nie po nią. Najpierw zadziwił sia ja, a potem zezłościł. Cóż to, chce wiedzieć, czy naszabrował sia ja do woli, czy dosyć nakradł? Ona przepłoszyła sia, jaskółcze skrzydła polecieli w górę i ze strachu wplątali aż we włosy. Teresa zaraz stanęła w jej obronie, tłumaczy, że tu dużo ludzi z kupą dobra najechało, czekającym sprzedają różne barachło z zachodu. Maryna nie myślała źle, tylko tak pyta, toż wyszła z pogorzeli 172 ¦ wczy swoich nie mająca, a w tych tobołach tylko to, co jej k.upyniuki dali. Nu, ścierpial ja jeszcze owo gadanie, ale zaraz potem insza v|iiawa zaczęła sia: nie pojedzie ona ze mną na żaden zapad, maszno jej i za daleko, do Sońki wracać chce, tam urodziła mu, tam mogiłki jej dzieci i rodzonego bafki, czego jej na świe-• ic szukać:1 Mówi i już cała w ogniu, we Izach, w dygotach, aż U li twa jej trzęsie sia, biednej. — Nie zabyć mnie Morocznego. Nie zabyć Sońki. 1 .edwie zamilczała, gadać stała tamta, że trzeba wyrozumieć, niełatwa to rzecz, ale drugiego człowieka wyrozumieć trzeba. Namawiała i ona Marynę, nie namówiła, widać nie może niewczesna żyć .nigdzie indziej, tylko w rodzinnym siole. To wiem, to wyrozumieć mogę. Ale i ja człowiek, drugi i/lowiek. Ot, co. Komu przyjdzie sia ustąpić? Po co ustępować, mówi Maryna, toż tam i twoje jezioro, i duszehubka, i mo-Hilka matki, ja na niej barwiste zawiski wieszała przez cały czas i a/.łuki. O duszehubce posłyszawszy, kolebnął sia ja, w ogień zapatrzył. Nu, nie całkiem tak. Zapatrzy! w tamte ohniska na hołotach, na mszarach. I może... Ale jej było tego mało, szep-mła, że na zapad droga daleka, a do Morocznego blisko, tyle n- w tył nie puskają, trzeba do Sońki pisać, niech papieiy na powrót wyrabia, niech prosi o propusk. Sońka? Znowu prosić? Jak wtedy, w Czugunce? Jak wtedy, kiedy odpisała, żeb nic liczył ja na nic, bo Karpyniuk już-Marynie za wszystko z nawiązką zapłacił? Szarpnęło mnie, poderwało, a ona mówi dalej, /.e prosić trzeba o propusk dla zasłużonego żołnierza. Na mnie żar buchnął, w oczach stanęła Sońka jak żywa, Sońka, dotykająca orła na rogatywce, „kuryca, kuryca znou", Sońka zła, kiedy ja jej czapkę z rąk wyszarpnął, i Sońka nad podaniem schylona, usta w naśmieszkach, toż ona dla zasłużonego sołdata podanie o propusk pisze. Skoczył ja na równe nogi i precz od ogniska poleciał. A kiedy wrócił, siedzieli oni przytulone, tamta kołysała Marynę jak dziecko, radziła jej wyrozumieć, taki teraz czas, że w każdym coś pękłszy. W każdym coś odłamało sia i precz odpadło. Nie-ttłupio mówiła. Siedzieli my przy tym ognisku przez całą noc. Szeptali, 173 spierali sia, Maryna płakała, znów szeptali, godzili sia. Nie \ miętam już, co ja jej mówił, ale tłumaczył, że wybierać trze I abo-abo i że ja już wybrał, musiał wybrać, czort wie, źle t dobrze, ale wybrał, nie ma co oczy trzeć. Lekko z począil nie będzie, nu to co, nie ukrzywdzę ja ji-i. hołubki, i nikon ukrzywdzić nie dam, a ona młoda, prędko nauczy sia żyć in czej, myśleć inaczej. — Ja? W tu poru na wszystko, z zadziwieniem okrutnym, odp' wiadała jedno: — Ja? Ja?' Jakby jej w głowie pomieścić sia nie mogło, że to wszystl> jej tyczy sia, właśnie ją, Marynę, spotyka. I mówiła jeszc/.i — Ty szto, Szymon? Nie dury. Toż my tutejsze, tutejsze I prawda. I cóż ty zrobisz? Nu, mówił ja, że tutaj chuio spalony, a tam cały dom. Z gankiem. A ona znów rozżalił sia. Znaczy, na przyzbie już nigdy nie siądzie? Hospodi, a jat ten dom do leśniczówki podobny, to może i nas ludzie grabu staną, nażyte dobro dzielić, z rąk sobie rwać? Znów kolebml sia ja, toż mówili i u nas, że wszystko niepewne, dziś tak, a jutic inaczej. U nas? Aż sam zadziwił sia: znaczy, uwierzył, że o> zaklepał, to moje, znaczy, jak wracać, to do tamtej studni, do tamtego domu? Nu, tak. Lat przeleciało już tyle, a ciągle jeszcze widzę tamte ogniska na placu, wystraszone oczy Maryny i brwi — skrzydłu jaskółki wysoko na czole. I słyszę, jak najpierw mówi, a potem już tylko szepcze w kółko, w kółko: — Jak ciapier żyć? I kudy iści? Kudy? A nad ranem, powiedzieć stydno, kiedy tamta odwróciła sia w kłębek zwinąwszy i zasnęła, pierwszy raz, od kiedy żyli my ze sobą, wziął ja rodzoną babę siłą, wziął odsuwającą sia ode mnie, nachmurzoną, całkiem niemiłą. Nu, w tu poru żadnej inszej przyczyny, że tak ma być w naszym życiu, a nie inaczej, wymyślić ja nie mógł. Niczym przekonać sia nie dawała, to próbował ja choć tak. Przycisnął po dawnemu do ziemi, jak nad naszym jeziorem, kiedy mnie, z wojny wracającemu, nogi myła. Odpychała, prawda, broniła sia, ale potem dyszeć stała szybciej, szybciej, jeszcze szybciej, jej palce wczepili sia w moje włosy, szarpali— to bolało— ale rozumiał ja, że tak czepia siu 174 ia tego jeszcze, co jej, biedniażce, na ziemi zostało: rnużyckiej ; /epy, chłopskiego ciała. Nu i później na tym ciepłym po- u'le po wygasłym ognisku — jeszcze we łzach, ale już w przy- 11 leniach i żałośliwych skargach na długą rozłąkę, na okrutną ukę za mną, za dzieciaczkami — roztopiło sia wszystko i inne, obce, zle. Już ona znowu łaskawa, pokorna, gotowa pędzie iść, byle nie sama, byle już zawsze razem, już ona nowu moja, tylko moja, krasawica, żonka czarnobrewa, Ma- i \ na. Znaczy tak. Mówił ja wtedy do niej, że jak nam córka na-i < nlzi sia, nazwiern ją niby w żołnierskiej piosneczce — Kasia, hłopaka — Jaś. Ona roześmiała sia, pierwszy raz roześmiała : stała naszeptywać, jakby przymierzać: — Jaś? Kasja? Kasja?... Źle, źle, nie tak, kazał ja jej powtarzać raz i jeszcze raz, aż pchał sia do krytych. Widzę ja — ciężko będzie i ruszył do tyłu Marynę za rękę wlekący. Tam też było piekło, ale mniejsze, za ti < podłoga w otwartych wagonach silnie przegniła, miejscami dziurawa, czort wie, jakie podstawili gruchoty. Narodu na lazło tyle, że choć nad głowami nic, tylko chmury, ziąb nie bat dzo dokuczał. Dobrze, że dostali sia my z tobołami do środka insze nie upchali sia już, włazili na dachy, wciągali tam co młod sze baby, zderzaki i stopnie oblepiali — nu, znaczy, pociąg tal w ludziach wytarzany jak dżdżownica w ziemi. Skacina w ostat nich wagonach, ale kury i husi u bab w kobiałkach, niespo kojne to, skrzydłami bije, gdacze, gęga. Jak transport w końit ruszył, jeszcze biegli za nim różne takie bagażu nie mającr czepiali sia ścian, przyklejali do wiszących na stopniach. P<» myślałby kto — uciekają od pożaru, od bomb, strach ich goni ale ich goniła w tu poru tylko niecierpliwość i ochota do boga cenią sia, do szabrowania ochota. Obleźli te szabrowniki nas pociąg niby wszy. Potem trzeba było, panie, mieć ich na oku okradali oni baby siedzące na tobołkach jak kokoszę i płos/\ I bydło w odkrytych węglarkach. Bo było tam okrutnie ci i co która słabsza sztuka upadła abo położyła sia w nocy, zadeptali ją insze. Chłopy wyciągali taką zepsutą sztuki rzynali i stąd było mięso na postojach. Nu, to tamte di .m luzem na szaber jadące, zaczęli drażnić nocami skacinę i zau którąś sztukę pomogli zatratować. Jednego takiego ludzie i bili do krwi, ale czy to można każdej nocy nie spać ? A z by( i I jechać kolejarze nie pozwalali, było niebezpiecznie, pnn* nawet mało kto ośmielił sia do środka leźć, żeby krowę wyl-Chyba że na postojach. A że do swoich bydlaków dopcha ani rusz, to prosto tak rzucali ludzie paszę i słomę, wierzei i 176 i/ucali. Dużo szło zaraz pod kopyta, marnowało sia, abo na grzbietach leżało, póki szukające pyski nie natknęli sia na paszę. i !oś na trzeci dzień i tego zabrakło, chłopy podkradali siano naczelnikowi stacji. Prawda, przepadli jemu z obejścia takoż i kury, ale to już chyba robota szabrowników. Myśleli my: człowiek co dzień takie transporty widzący — • \ rozumie, ale naczelnik krzyczał, że nie, że jakby ustępliwy vi, toby jemu całą stację rozebrali i wywieźli na zachód, i wtedy koniec z transportem, koniec z zachodem. Nu, niby ¦ ik. Różny element z nami jechał, ale ten odpowiadać za kury chciał, a uczciwe chłopy siana nie mogli oddać, toż zamokło w brzuchach koni i krów abo rozwłóczyło po ich grzbie-h. W końcu maszynista ruszył, ale niósł sia za nami krzyk -zelnikowej żonki: — Złodzieje! Koniokrady! (^hoć konie byli nasze, nie jej. Zaraz na najbliższym postoju ilzie uchytrzyli sia, wzięli ze stacji zakładnika i powlekli jego pole. Niech naczelnik wyznacza, gdzie można nie zżęte zboże 'bisz? Aż delegacja poszła prosić, żeby spokój dał, toż nasza 177 skacina wszystkich nie uprzątniętych łuhów nie zeżre. Już tal biedniażka, nażarta, że więcej bierze pod kopyta jak do pyskóv Tłumaczyli długo, a on słuchać nie chciał, w kółko swoje pe wtarzai, że nie może być jego głowa mocniejsza od bydlęce Jak on nie ma dosyć, to i skacina by żarła, tylko widać nam kosić nie chce, okrutnie leniwy, a to grzech i obraza bosk; W końcu zmęczył śia tym gadaniem, przespał i ruszył z kopy. bo był opóźniony. Ale w tu poru zaczęła sia nowa bieda. 1 ¦ buzy z transportu dawaj skakać po dachach wagonów, wyr\ wać z rąk tam siedzących koszyki, toboły, takoż wymuś/; okup, a nie postarasz sia, bratku, o bimber— rozhuśta sia cn bie i polecisz w dół, na pole. Jednego rozhuśtali i zrzucili, dni: zaczął sia drzeć, wzywa ratunku, nu, to z okna podał jemu kin litościwy na dach pół butelczyny. Jak to ganianie górą nie usi;i ło do wieczora, zmówili sia chłopaki i dawaj skakać z dachu 11. dach za tamtymi, zapędzili ze czterech bandziorów na ostali kryty wagon i strącili w dół, prosto na głowy ludzi w otwartyi wagonie. Baby w krzyk, tamte turlali sia, spętane w kłąb, i tobołach, po koszach, po ludzkich kolanach, aż naraz jakie ciało wyleciało w górę i prask na tory, zaraz za nim — drugii trzecie. Miastowa paniusia blisko mnie siedząca za każdyn razem lamentowała: — Widział to kto? — ale widział każdy, ona takoż. Jak ju> było po wszystkim, zaczęła oczy trzeć, nam urągać: — Co za ludzie! — a potem w kółko, w kółko: — Dziki Za chód! Dziki Zachód! Dziki Zachód! Nie wiedzieli my w tu poru, o czym ona myśli, ale że dzika była ta nasza jazda, dla delikatnych paniuś niełatwa — to wie dzieli wszystkie. Nu, wiedzieli. Ale nikt na najbliższej stacji nie przyznał si;i do niczego, do naczelnika z meldunkiem nie poszedł, tylko kur krzyknął, że od tej pory na dachach będzie spokój, bo wierz chem czujki pójdą. Nawet zbiórkę dla nich zrobi sia, żeb> i w nocy chodzili. Bimbru im tylko nie dawać, bo pospa elają. Takoż na zderzakach przy bydlęcych wagonach stanic warta. Ludzie późno poszli po rozum do głowy, ale w końcu poszli. Co moje baby? Nie było im lepiej jak inszym. Raz Marynie maź z rozbitymi jajami pociekła na głowę, ale po co uparła si;i 178 ngu mościć? Drugi raz przegniła podłoga pod nią zapadłszy ' i mało na tor nie wyleciała, ale jaż mówił, nie wiercić sia, ruszać z miejsca, trudno, co transport to transport, już rei raz takim jadę. Nu, ta droga jeszcze nie najgorsza, do ntych niepodobna. Pierwszy raz nie jadę na niepewne, toż. iwet po nią jechał pewności nie mający, czy siedzi jeszcze na granicznej stacji. A teraz i ona, i ja wiemy, kudy nas wiozą, na końcu drogi znajdziem i że w zdrowiu dojedziem, choć ^marnowane. Niby tak. Ale Maryna, jak tylko zobaczyła pierwsze rozbite agony na rozbitych stacjach i wraki wozów pancernych przy ii ogach, zaczęła kiwać sia w przód i w tył, niby baba nad trum-ia. Hospodi, zawiózł ja ją tam, gdzie gorzej, gdzie pustkowie Mnierć. Prawda, jechali my akurat przez ziemię wypaloną, po-uconą, jeszcze niczyją. Myślę — żle. 1 zaczynam jej opo~ . uidać o Powodziu, choć ona mruczy „nie, nie", zaczynam 11 walić, że tam inaczej, kudy lepiej, śliwy i jabłonie rosną przy I logach, śliwy jak pięść i takie ciężkie od soku, że same lecą na lemię, a nie ma ich kto zbierać, to leżą, dzieciaków mało i ła-mnić sia im na ten owoc już nadojadlo. Mówię, mówię, a tu iak na złość wjechali my do rzadkiego zagaju. Podniosła ona ¦Iowę, patrzy. Skrzydła jaskółki podnoszą sia coraz wyżej, wy-/ej. Patrzę i ja. Przed nami i po bokach — biały las, pnie rozdarte, pociskami rozłupane. Wiszą z nich strzępy kory, całych gałęzi nie ma — tylko drzazgi, a te sterczą nad torem, jakby chcieli wyłupić oczy na nich patrzące. Pociąg pędzi, potrzaskane drzewa tak i przelatują koło nas, nad naszymi głowami, wbi-t jaja sia w obłoki, w zachodzące słońce, już całe niebo pokłute ostrymi drzazgami, całe niebo czerwone. Maryna jęczy: „Kości i krew, Hospodi!", chowa głowę w ramiona, nie chce być tak samo przebita, nadziana jak niebo. Sąsiady kulą sia, spusz-. czają głowy, mnie samemu straszno patrzeć w górę. Nawet nie pocieszam Maryny, słyszę tylko, jak Teresa coś szepcze, a potem jak głośniej mówi: — I co, że nad głową czerwone niebo? Zwyczajnie — zachodzi słońce. Zaraz potem, wiesz pan, wszystko zrobiło sia znajome, niestraszne: koniec białego lasu, wkoło pola, pola, choć porosłe chwastem, ale zwyczajne, a na niebie czerwienieje słońce. Nu, 179 zachodzi, prosto przyszła na niego taka pora. Gdzie tu kości, gdzie krew? Płochliwa ta moja Maryna, płochliwa jak dzika kaczka i jak ona głupia, głupia, głupia! Pierwszy raz pomyślał ja tak o niej i na Teresę okiem zerknął. Ale nie spodobało sia mnie, że i ona takoż patrzyła w tu poru na mnie, patrzyła z naśmieszką jak matka nad głową dzieciaka, kiedy ono ojcu głupstwa opowiada. „Nu, nie — myślę. — Twardsza ty od mojej, tak, ale nie taka swoja, bliska. I nie tobie sądzić Marynę biedniażkę". Chmurny ja stał, mołczaliwy, oczy wbił w pola. Zrozumiała czy nie, skąd mnie wiedzieć, ale odtąd nie patrzyła już na mnie nad głową Maryny tak, jakby rozumieli sia my bez słowa. Znaczy, przez całą drogę w tym zatłoczonym wagonie nie patrzyła. Bo potem... Nu, ale chciał ja opowiadać wszystko po porządku, żeby niczego nie opuścić, niczego nie zapomnieć. Znaczy tak. Zajechali my na końcową stację dopiero na szósty dzień. Maszynista zaklinał sia, że gnał jak nigdy, takim pociągom mus być w drodze do dwóch tygodni. Nu, rzadziej pijesz — wolniej jedziesz. Wiadomo. Na ciemnym peronie czekali urzędniki z PUR, kazali wysiadać, iść do baraków i tam czekać. Obiecywali od rana zasiedlać tym transportem trzy puste wsie, po lewej stronie toru, kilka kilometrów od poharatanej stacji. Ludzie i krowy wychodzili opornie, nie w smak babom byle jakie opuszczone wioski, marzyli sia im piękne domy i bogate gospodarstwa niedaleko jasno oświetlonej stacji. A tu co? Smród, brud i ubóstwo, zno-wuż ubóstwo? Część zbuntowanych chciała do miasta, toż mijali my niedawno jakieś rozbite miasteczka przy torach. Prosili, żeby ich tam zawieźć z powrotem, pociąg i tak wracał zaraz do Przemyśla. Nu, w końcu PUR pozwolił wszystkim miastowym i chorym zająć kryte wagony, do nich dołączył sia „ten element", a takoż różne szabrowniki, maszynista zagwizdał ostatni raz na pożegnanie czarnej smorodiny i ruszył z powrotem. My zostali najpierw przy torach, bo niełatwo było ludziom znaleźć w zbitym stadzie własną skacinę, a do tego ubyło po drodze dużo sztuk i nikt do zadeptanych na śmierć przyznać sia nie chciał. Machnął ja ręką na te jazgoty, na te kłótnie, zaprowadził swoje baby od razu do baraku i ruszył szukać konia z wozem, toż do Powodzia było stąd daleko. Ma- 180 i vna puścić mnie od siebie na krok nie chciała, czepiała sia moich rąk, żołnierskiego płaszcza, ale w końcu, kiedy przysiągł ja na mogiłki dzieci, że zaraz wrócę, dała sia Teresie ode mnie odciągnąć. Nu, wiadomo, po nocy nie znalazł ja nic, rano też nic, umyślił namówić sąsiadów z wagonu, żeby swojego konia mnie zawierzyli, pojadę ja oklep do najbliższego sioła, może lam jakiś wóz znajdę, a potem ich do Powodzia zabiorę. Znalazł sia wózek za mały dla wszystkich, ale toboły i dzieci na niego zwaliwszy, poszli my w ślad za nim. Kto? A prawda, zapomniał ja powiedzieć: stare Tatarczuki, chłop i baba, ich dorosłych córek dwie, dzieci na wozie byli ichnie, dalej Teresa i my z Maryna. Nu, biedniażka prędko ustała i przejechała część drogi na wózek wlazłszy. Tak prowadził ja ich wszystkich za sobą w ciepły październikowy dzień w stronę granicy, w stronę Odry. Dobra. Tatarczuki najpierw wystraszyli sia ruin przy szosie, ale w końcu znaleźli dom prawie cały w dużym podwórzu i tam zostali z dobytkiem. Żal było wózka, po prawdzie on mój, ale bez konia nie dojechałaby Maryna do domu, tak że nie naciskał ja, pomyślał sobie: niech później Deczko rozsądzi. Bo niby wózek bez konia nic w transporcie nie znaczy, ale co wart sam koń bez wozu? Siła juczna i pociągowa — mówisz pan? Nu, taką silę miał i ja, od biedy mógł z Teresą ten mały wózek pociągnąć. Dlaczego z Teresą? A z kim? Toż Marynę, panie, trzeba było na nim wieźć, a tamta... Nu, o jej mużyckiej sile później opowiem. Znaczy tak. Skręcili my w boczną drogę już sami, skręcili w ciemność, bo dowlekli sia do Powodzia po zachodzie słońca. I jak na złość — ruiny było jeszcze widać, a całych domów już nie. Maryna idzie, rozgląda sia, nie widzi nic, ludzie u nas z kurami chodzą spać, wiadomo, świec mało, świec szkoda. Mówię ja, rękę przed siebie wyciągnąwszy, że zaraz za wsią jest zagaj. A ona: — Nie wiżu. Mówię, że w lewo staw, a na prawo pola. A ona na wszystko odpowiada coraz ciszej i ciszej: — Nie wiżu. Idę koło bab i złość we mnie zapieka sia: tyle trudu, tyle zachodu tylko po to, żeb ja swojej babie czarną pustą drogę po- 181 kazał, i to w bok od szosy. Prawda, nie chlipała ona, nic chciała wracać, ale ja sam wiedział: źle. Pustać ja jej pokazał, a nie sioło ludne, wesołe, bogate... Weszli rny przez ganek. Ciemno było, choć oko wykol, i po schodach taskał ja Maryne prawie tak, jak mnie chłopcy na siło wtaskiwali. Dalej byłoby lepiej, żeby nie chrobot, nie pis! i szuranie za drzwiami. Zapalił ja prędko zapałkę, drugą, świo ca stała w sieni. Teresa spojrzała na mnie ukosem, widać po czuła myszy, ale Maryna jeszcze nie. Silnie była droga żmij czona. Za to potem! Bożeż ty mój! Jak w kuchni zaczęło kątach piszczeć to paskudztwo, jak jeden cień przeleciał koi nóg. a zaraz za nim drugi i dziesiąty, najpierw wygięli sia skrzf dła jaskółki, a potem usta wykrzywili, jak u Paraski, kiedy pł| kać zaczynała. — I muracha jesc? — pyta. — Mrówki? — zadziwił sia ja. — Czego to? Czego? A ona głowę spuszcza, szeptem tłumaczy: — Muracha jak ukusić, to piecze. Popatrzył ja najpieiw na nią, a potem, cóż ty zrobisz, pop| trzył na Teresę. A tamta znowuż oczy ma naśmieszki peta ale mówi, niegłupio mówi: — Muraszki tu po schodach nie wejdą. A myszy nie ugryzą,"" Drozd ich przegoni. Nu, niby tak. Zjedli my, a) było, popili winem, Maryna prawie po ciemku obejrzała dom, dziwiła sia, że taki duży, że wsio, wsio nasze. Znaczy dobrze, znaczy coraz lepiej. Ale nie 1 było tak. W nocy po wyrku, po poduchach i kocach myszy fyrt, fyrt! Piszczą, panie, takoż pod stołem, po kątach.' W Marynę jakby zły wstąpił, zamiast zabrać sia razern z Teresą do straszenia plugastwa, siadła na stole pod ścianą, cała w chusty zakutana jak na najsroższy mróz. Na kolanach biała kocica, nie puszcza jej od siebie, za uszami gładzi, żeby tylko na dół nie zeszła. I siedzi tale przez pierwszą noc, siedzi cały dzień i drugą noc, aż w końcu z umęczenia i płaczu tak osłabia, że przeniósł ja ją na tapczan w paradnej izbie i jak dziecko do snu ułożył. W tu potu ta jedna izba była już czysta, myszy nie mieli do niej znikąd dostępu, Teresa wszystkie dziury szkłem tłuczonym pozatykała, okno opatrzyła na głucho, we wszystkich kątach — trutka, a w nogach wyrka — kot. Póki Maryna 182 lak leżała, na wszystko koso patrząca, nieżyczliwa i mnie, i wsi, i temu nowenn i domowi — nawet masła nie chciała jeść, choć I unkowa przyniosła, a jakże — my z Teresą zaprowadzili w całym domu jaki taki ład. Co baba, to baba, a do tego robotna. Spała ona z Teresą, bo tamta jej od siebie nie puskała, a chociaż niż Marynie troszkę przeszło, choć z kotem na ręku chodziła w dzień po izbie, był ja jakby sam, a oni ciągle razem i razem. Żle. Nie po to żonkę przywiózł, żeby bez żonki być. Mówię 0 tym w końcu Marynie, a ona wzdycha, tłumaczy, że dla Teresy z wdzięczności tak robić musi. Dla Teresy? Nu, tak. Boi sia tamta w ciemności sama spać, mówi, że tej jednej tylko rzeczy boi sia i bała od maleńkości. To co, pytam, brat przy niej w nocy warował czy jak ? A Maryna jak nie fuknie, pierwszy raz rozgniewała sia na mnie, chybaż nabuntowana, nie? Pomyślał ja tak i po radę poszedł do staruchy Jonkowej: wzbiesila sia moja baba i cóż iej zrobisz? Myszy, murachy, Teresa. Starczy? Dla mnie dosyć, dla mnie kudy za dużo. Jonkowa pokiwała głową, mówi, że czekać tu nie ma co, później może być jeszcze gorzej. Pytam sia, czemu? Nie odpowiada, tylko głową kiwa, na mnie ciekawie popatruje, w końcu zakląć sia każe na swój modlitewnik, że żonka u mnie w sercu 1 w myślach pierwsza. Ot, tobie na! Miał ja po co przychodzić! Nawet mądra baba bywa całkiem durna. Zaklął sia ja, czemu nie, toż po to jechał do Przemyśla, żeby... Ale ona słuchać tego wcale nie chce, mówi, że dobrze, że z Panjaną pogada. Ki czort? Dwie niedziele mnie nie było, a już ktoś nowy tu nastał, od Jonkowej i Deczki mądrzejszy? Ale to nie był nikt obcy, tylko takie przezwisko do matki Zielińskiego przykleiwszy sia, kiedy wyszła ze wszystkimi w pole. Janina jej na imię. Nu, to proszę pani, pani Janino, pani Jano, w końcu Panjano, tak kudy prościej, kudy zwyczajniej. Znaczy — Panjana. Niech będzie, niech ona starej poradzi. Nu, poradziła taką rzecz: pora szkołę zakładać, do Powo-dzia dzieci najechało sporo, autochtony takoż są, a jeszcze doszli i małe Tatarczuki, Panjana była za uczycielkę przed wojną, ro i teraz będzie. A pomoże jej dom na szkołę wybrać. izbv wybielić*i wyszorować nikt inszy, tylko Teresa. Później zamieszka tam, żeby dobra szkolnego pilnować. Sama? Toż o to wszystko poszło. Głupia rada, całkiem głupia! Ale nie. Oka- 183 zało sia, że spać będzie w kancelarii, a pobok izbę zajmie córk Tatarczuków z synkiem, bo żyła ona z drugą siostrą jakoś ^ zgodnie, kłócili sia, pyskowali na całą wieś. Znaczy, jest opie nad szkołą, tylko ławek i stołów żadnych, a kredy tyle, co z dej bra woli oddał Kaziuk. Miałby pan odwagę powtórzyć to wszystko w domu? Ja ni powtórzył. I dobrze zrobił, bo później, kiedy Deczko z Jon" kową przyszli prosić Teresę o pomoc, w delegacji do niej przyszli, i ona, i Maryna mało nie pozabijali sia z rozpaczy, że nie być już im razem każdy dzień, każdą minutkę. Ale Deczko był twardy, mówił, że Teresa abo dom pusty sobie znajdzie i gospodarstwo zaklepie, abo dla szkoły będzie z niej jakiś pożytek. Bo żadna ona krewniaczka Drozdów ani kuma, a najemników nikt tu nie trzyma, każdy na siebie pracować musi. Maryna nie w leśniczówce urodzona, żeby z kotem w ręku po pokojach łazić, przechadzać sia, przyglądać, jak insze ciężko pracują. Jedną rzecz dla niej on, tutejsza władza, może tylko zrobić: nowego kota od Lepa wyprosi. To i wszystko. Jonkowa niby była przeciw takiej srogości, radziła jeszcze ze dwa koty dorzucić, użalała sia nad Maryna, wzdychała po swojemu „Muatko Buoska!", ale oczy miała wcale nie smutne, nawet wesołe, i radziła Teresie zaraz iść z nimi, dom na szkołę wybierać. Tamta zapierała sia, patrzyła na mnie, czekała, że wstawię sia, coś uproszę, ale ja nic. Nu, to usta zacisnąwszy wstała i poszła, najpierw po Panjanę, a potem, pospołu z nią. na szosę, dom podchodzący zaklepać. Nu i bywa czasem tak, jak człowiek chce. Rzadko, ale bywa. Został ja sam z Maryna, pewnie ^e nie zaraz, szkoła była niego-towa i kancelaria takoż, ale Teresa przepadała teraz na całe godziny i nocowała często u Zielińskiej. Miotali sia oni z uczy-cielką, żeby przed zimą lekcje zacząć. Tak że moja biedniażka stała teraz za mną oczami wodzić, mnie czepiać sia, a ja w tu poru rad był, że trzy koty myszom nie dają rady, że są oni wszędzie, tyle że do paradnej izby i do naszego wyrka nocą nie włażą. A Maryna, widać prędko przywykłszy do inszego spania jak z Teresą, wzdychała mniej, częściej wychodziła na ganek, w chusty zakutana, nu tak, ale z oczami pełnymi ciekawości, a nie łez. I raz, kiedy stał ja już na ganku, posłyszał znajome śpiewanie. Nie może być! Ona? Wrócił do sieni, patrzę, 184 a drzwi do naszej izby uchylone, na progu koty wylegują sia, prawda, ale przed zapadnikiem siedzi Maryna, nitki rozplątuje, nitki kolorowe na papierki nawija i śpiewa sobie białoruską piosneczkę, cichutko śpiewa. Wyszedł ja prawie na palcach i drzwi na ganek długo zamykał, żeby nie skrzypnęli. Śpiewa — znaczy, opamiętawszy sia, śpiewa — znaczy, na koniec ożyła. Nu, tak. O czym teraz mówić? Dalej o nas czy o szkole? Może jedną istorię wpierw opowiem, wtedy dopiero o szkole zacznę? Dobra, było śpiewanie, a zaraz potem... Kończył sia już październik, ale dnie wstawali jasne, drzewa w złotych liściach, ciepło jak we wrześniu. Idę raź w stronę stawu, aż tu widzę, ktoś przede mną z koszykiem do zagaju śpieszy, prawie biegnie. Maryna? Toż boi sia wszystkiego, biedniażka. Ale ona tam szła właśnie z tej przyczyny, żeby lęku na zawsze sia pozbyć, żeby siebie i dom takim zielem obkadzić, jakim poleszuckie wołchwy wszelakie strachy precz odpędzali. Poszedł ja za nią z daleka, kryję sia za drzewami, patrzę, co będzie. Ona weszła w las, ale tylko jego skrajem chodzi, widać dalej iść nie chce. Szukała tego odważnego ziela, szukała, w końcu coś tam znalazła, do koszyka wrzuciła. Jesień, zioła już wszystkie przywiędłe. Nu, a co dalej? Dalej grzybów stała wypatrywać. Ale nie tak zwyczajnie, tylko schyla sia, przysiada i — jakby coś komu tłumaczyła — na głos o grzybach rozpowiada : — To syrajeżka. A to bieły hryb. Znaczy, Sylwestrowi pokazuje? Paraskę imion grzybowych uczy? I naraz przypomniał ja sobie, jak na brzeg piaszczysty Oki z dubu zeskoczywszy zobaczył Marynę niby żywą. Zdało sia mnie wtedy, że z lasu wychodzi w barwistej kosynce na głowie, z kobiałką grzybów w ręku, w postołach. Skrzydła jaskółki na czole, a twarz szczęśliwa, spocona. Hospodi, dotyka mnie, policzek gorący, mokry... Nu i okrutnie zachciało sia mnie teraz naprawdę jej policzka dotknąć, znajomą skórę pod palcami poczuć. Żeby jej nie przestraszyć, krzyczę: — Ho! Ho! Maryna! — i już wychodzę spomiędzy drzew, już idę, już podchodzę, niby kosynkę odsuwam, a twarzy do- 185 I tykam i jak głupi cieszę sia, że jest, nie rozwiewa sia, nie znik Ona takoż nie wyglądała na przepłoszona, widać, że rada. Zę bami błysnęła, patrzy na mnie, palcem dotyka kurtki i móv jakoś tak, że między tymi grzybami ja — jeden prawdziwe Nie łżę, tak było. Zaraz potem kazał jej zimowe chusty zrzuci^ krzywiła sia, że ziąb, ale zrzuciła. Zapatrzył sia ja na wysz waną koszulę, jeszcze sprzed wojny, na barwistą kosynkę, fa tuch lniany i dopiero uwierzył, że to naprawdę ona, dziev poleszucka z Morocznego, krewniaczka Sońki i córka Ar chip znaczy sia ona, Maryna. Usiedli my potem na skraju lasu, słonko grzało, zapach j bów szedł ze wszystkich stron, z zagaju, z koszyka, z jej tucha, rąk i twarzy. Naraz dunął ciepły wiatr i znad wierch szek drzew nadleciało, niebo przesłoniło, jakieś stado. M| ptaszki? Tyle ich? Złote? Zdziwiła sia Maryna: — Szto heta? Żoutyja babki leciać? A oni lecieli najpierw prosto przed siebie, wysoko z wiatr| trzepotali, kręcili sia, a potem wszystkie naraz opadli na mię. Jedne dalej, drugie bliżej, ale żadna nie poszia nad sd — Toż to liście — mówię. — Liście! — śmieje sia Maryna. I prawda, jak tylko wiatr' ustał, niebo znowu nad głowai całkiem czyste. Nie mówili my więcej nic, ot, patrzyli pr/> siebie na bure pola, na wodę. Było spokojnie i dobrze, pierw raz naprawdę dobrze tutaj, nad Odrą. Znaczy tak. A minęło kilka dni i zioła podsuszywszy, po1-/ Maryna okadzać nimi cały dom. Naraz pełno jej od strony i podwórza, pełno przed domem, na ganku i we wszystkie izbach. Słonce wstaje,dobry to znak, dymek rozwiewa sia pr: chałupą. Teraz jest już w domu— białawy dym, zielem pa> nący, a ona stoi w tym dymie, skrzydła jaskółki ani drgną, godna taka, spokojna, bezstraszna. Bo i co jej kto zrobi, kied cały chutor obkadzony, strachy i zło odpędzone na zawsze, wieki wieków, amen? Ale widać w tu poru podpatrzyli Marynę jakieś oczy urc ne, bo choć strach od niej odleciał, zła nie dało sia całkiem gonić. Toż i ja nie umiał utopić skuki tam, nad Oką. Zna nie zawsze pomaga puszczańskie ziele,: nie zawsze zakl< silniejsze od człowieczej doli. Doli złej. 186 Wyglądało, że jest lepiej, ale często bała sia nie Maryna, i ja bal sia o nią. Ot, choćby kiedy Kaziuk przyleciał do nas i krzyczy: — Myszy twoje jabłka żrą! Myślał ja: żrą te, co w spiżarce na pólkach leżą. Ale nie, pokazało sia, że te cholery zabrali sia do żarcia prosto z drzew. Na najniższe gałęzie wlazłszy, siedzą do owocu przypięte, nad-Kiyzają, skubią. Podszedł ja całkiem blisko, a oni jak nie zaczną /suwać sia w dół, po pniu, po pniu! Takoż spadają poniektóre / gałązek, płask, płask, za nimi liście lecą i nie odróżnisz, co luk opada z jabłoni: suche już, poskręcane liście czy szare my-v/.y. Tyle że to paskudztwo nie zostało pod drzewem, a od razu tnyk do nor. Siedzi tam przyczajone i na moje odejście czeka. Przetarł ja kułakiem oczy, widzą oni dobrze czy nie? Ale wi-. I zieli, nie powiem, Widzieli na późnych jabłkach ślady zębów mysich. Jedno takie jabłko zerwał ja i babom pokazuję, bo .(kurat Maryna z Teresą do sadu przyszli. Maryna zmarszczyła nos, odmachnęła sia, ale Teresa — nie. Wzięła ten mysi owoc, obejizala, z której strony nadgryziony, nie ruszoną połówkę 0 spódnicę obtarła i naraz wbiła zęby w miąższ. Patrzę — od-tiiY/ie i przełknie? Czy odgryzie i wyplunie? Ale nie, gryzła, ula, aż chrzęściło w zębach, jabłko dobre, chrupkie. Przełknęła • n pierwszy kęs, potem drugi i tylko oczy zaczęli jej świecić "iaz mocniej, a usta śmiać, jakby nie wiadomo na jaki trafiła ("iczęstunek. Patrzył ja na Teresę i Marynę z oczu stracił. A j;ik odwrócił sia, zobaczył tylko plecy żonki i nogi, szybko miekające nogi. Tak leciała spod tej jabłoni w stronę domu, lukby ją goniła śmierć. Widzieli my takoż oboje, jak nagle skrę-n la pod drzewo, pochyliła sia, o pień oparła i dawaj krztusić mu, pluć. Targało nią dobrą minutę. Teresa patrzyła w tamtą »lionę, coraz leniwiej żuła, w końcu wypluła ostatni kęs, roz-tn.uhnęła sia, ohryzek cisnęła w bok. Nie powiedziała nic, radiami tylko ruszyła i poszła za tamtą. A mnie jakby kto mordę dał: znowu nie tak, znowu dla Maryny wszystko źle, i /.ydliwie, mysio. I ego dnia Teresa została na wieczerzy, a ja przy obieraniu 1 n loszki tłumaczył mojej, że przyjdzie wiosną powódź, woda '< .lawu i kanałów zaleje pola, zatopi dziury. Wyginie to czor-i"\vskie nasienie. Znaczy, tylko jesień przeczekać trzeba, bo 187 I zima dla myszy niełaskawa. Ale ona nic, kiwała tylko głową i mówiła w kółko to samo, po co to wszystko, po co? — Na szto, Symon? Na szto? Oczy miała tępe, nic nie rozumiejące, jakby zabite. Ale powiedziała „Symon", nie będę ja panu łgać, tak właśnie powiedziała. A we mnie, czy to dlatego, że tego słowieczka dawno już nie słyszał, czy z tej przyczyny, że słuchała tego Teresa i usłyszawszy, podniosła głowę znad obierków, czy prosto nie do wytrzymania stało, że taki silny chłop, żołnierz frontowy, przegrywa z babą przez głupie myszy, we mnie wstąpił sam czort. Walnął ja kułakiem w stół, aż zatrzęśli sia, zadzwonili łyżki, i wygarnął, co myślę. Na szto? — pyta. Do ciężkiej choroby, a po to, żeb prosto tu być. Nic inszego zrobić nie możem, ale — to tak. Po to, że nigdzie indziej dla nas już teraz życia nie ma! Po to, cholera, żeby tu warowała przy swoim chłopie, żeby dni i nocy jemu nie obrzydzała. I jeszcze po to tu jest, żeby dzieciaki rodzić, bo nie tylko myszom rozradzać sia na tej ziemi, ale takoż ludziom. Ona, do cholery, baba młoda, do rodzenia jeszcze zdatna. Tylko niech pamięta: przekręci znów moje imię, a ja, Szymon Drozd, do samych rodów tłuc ją będę, dzień w dzień, noc w noc, ot co! Żeb ja granatem o ziem prasnął, nie narobiłby on takiego zamieszania, jak to moje gadanie. Ale to Teresa, nie Maryna, zrzuciła miskę z kartoszką na ziemię i łomot, łomot, zatrzasnęła za sobą jedne drzwi, drugie, zatupotała po ganku, po schodach. Zdziwił sia ja, że taka delikatna, cholerowania ścierpieć nie może, ale na swoją uważam, co zrobi, jak odpyskuje? Nu, jej do pyskowania było widać daleko. Siedziała cichutko na stołku, nawet głowy nie odwróciła w moją stronę, jakby płakała, jakby jej całkiem dech zaparło. Przestraszył sia ja i mówię: — Maryna? A ona nic. To już łaskawie gadam, jak do dzieciątka: — Maryna? Będzie jeszcze dobrze. Zobaczysz. A ona nic. Nu, to naraz zrobiło sia mnie okrutnie żal i jej, i mojego zmarnowanego życia. Może taki ona mądrzejsza, kiedy pyta, po co to wszystko, na szto, na szto? Już chciał przed nią duszę otworzyć, powiedzieć, że nie taki pewny ja swego, że tylko zawziął sia, w uporze zapamiętał, kiedy naraz ona wstała. Bożeż ty mój, oczy całkiem nie zapłakane, tylko jakby 188 (dziwieniem nalane po brzegi, jaskółcze skrzydła wysoko, wysoko, pod samą kosynką. Idzie w moją stronę wolno, wolniutko, ręce złożone, do fartucha przyciśnięte. Idzie i mówi: — Hospodi! Znaczyt, ja jeszcze.. Wsio toszno, toszno, du-11 mła — myszy proklatyje. A to dziacina użo wa mnie, dziacina, l/iacina... Nie broniła sia całkiem, kiedy ja ją przez plecy mocno objął. Milczeli my i chyba nadziwić sia nie mogli. Ona, że chłop zgadł przed nią, o rodzenie dopomniawszy sia, a ja, że przez to gadanie w gniewie — prawdę wykrył jak minę. Zaraz potem wybuchła ona śmiechem Maryny. Pyta sia mnie z babską naśmiesz-ka, czemuż nie tłukę, tak ją blisko siebie mający? Nu i ja zasiniał sia takoż, bo nie tłukł swojej baby nawet w tu poru, kiedy ochotę miał. A teraz miał okrutną ochotę na co inszego, i to zaraz, i to już... Po tych poprawinach skończył sia zły czas, kiedy w niczym nie umiał ja Marynie dogodzić. Przyznała sia mnie jeszcze tego wieczoru, że po pożarze w Morocznem myślała tak: wszystko skończone. Stare życie już przeminęło, już na mogiłkach, a noce nie dla niej, przepalonej na skroś, jakby umarłej. A teraz widzi, że nie darmo brał ja ją nocą na tym ciepłym popiele, nie darmo uczył wymawiać imię dziaciny: Kasja. Nie, inaczej — Kasia. Abo Jaś. Nu, dobra. A myszy, panie, wcale nie od wiosennej powodzi sczeźli. Długo my jeszcze z nimi wojowali, już i Kasia narodziła sia, a myszy ciągle było pełno na polu, w domu. I żeby już z tym plugastwem skończyć, powiem, że wyginęło ono dopiero późną jesienią czterdziestego szóstego roku. Ale to już całkiem insza istoria. Zaraz potem zjawił sia w Powodziu Zieliński. Przyjechał nie sam, przywiózł dawną niańkę małego, ona mówiła do Zie-lińskiej — pani, a tamta do niej — Marta. Przywiózł w porę, bo Leszek, wyzdrowiawszy, zaczął kręcić sia po sadzie, na drogę wybiegać i bali sia my, że gdzieś na minę naskoczy. Często brał ja jego nawet ze sobą rybu łapać. I tego dnia szli my jak raz od strony stawu. Zobaczyła nas Ponikowa, wyleciała na drogę i mówi, że tamten wrócił. Zaraz po niej Kaziuk łeb zza płota wysunął. — Wrócił. Słyszysz, Drozd? 189 Nu, zaklął ja tak, żeb Leszka nie przepłoszyć, i jakby nigdy nic małego do babki odprowadzam. Aż tu widzę, mnie przeciw idzie Zieliński. — Leszek! — krzyczy, podbiega i dzieciaka w górę pod>| nosi. Baba z nim idąca takoż obejmuje jego, głaszcze, choć on wyrywa sia i twarz odwraca. — To przecież ja — mówi ona. — Twoja Marta. — Zapomniałem -— wzdycha Leszek i chwalić sia zaczy-J na: — Rybu my z Drozdem łowili. Utka. — Boże! Jak on mówi! — wydziwia Marta, a Zieliński ] dzi jego po włosach i tłumaczy, że teraz już z nim ryby łapą będzie. Dzieciak tylko wykrzywił sia i ramionami ruszył. — Ty nie Poleszuk. Znaczy, nie umiesz. Nu, nic. Wzięli jego między siebie i poszli w stronę domfl choć biedniażka wyrywał sia, do mnie ręką machał i krzycz; — Przyjdę do ciebie. Jutro. Pojutrze. Zawsze. Długo stał ja, za odchodzącym patrzył i czul, że znowu stracił. Cholernyż, cholerny ten świat! A ta Marta była milcząca i pobożna: żadnych znajomkó\j żadnych plot. To i dowiedzieć sia od niej było trudno, kto td Zieliński, kiedy zjedzie młoda pani? Dopiero jak Teresa z| częła tam chodzić, okazało sia, że młoda nie żyje, zginęła w ] wstaniu i nie odnaleźli nawet kawałeczka jej ciała. Ot, szl z drugą i zdmuchnęło obie, kiedy upadł pocisk, ulicę roj orawszy. Młody był też w Warszawie, ale nie tam, gdzie żon a potem poszedł do partyzantki i dopiero w maju odnalazł sw| ich w Krakowie. Niby Marta powiedziała tyle co nic, ale i prosiła, żeby nie powtarzać nikomu, bo jakby do pana doszli że ona rozpowiada o nich, miałaby za swoje. Teresa myślała, | Marta boi sia tamtego, ale nie było tak. Okazało sia potem, to matka boi sia o niego, bo próbował najpierw w Krakov do pracy dostać sia, potem w małym miasteczku i zawsze nie, nie. Jak papiery okazał — już niedobry był, narodu i wl| ści wróg. Próbował tak i owak, ale znajomków nie miał żadnyc a obcy bali sia porucznika: akowiec on, powstaniec warszawsJ Że nieprawda? Panie, teraz ja sam dziwię sia, że tak mogło b>[ Ale było. Toż w tu poru życiorys trzeba było pisać, dokładn podać, co robiło sia w czas okupacji, do walk w AK przyzr wać sia. Że pan takich papierów nie widział? Młody pan jen 190 i /e. Ale istoryczki widzieli, a jak nie, teraz panu pokażą. Który to był rok? Pierwszy po wojnie, jeszcze zwariowany rok, strach, jaki trudny. Że znowu źle? Że prędzej — szalony? Nu, niech będzie tak. Gorącości jemu nie brakowało, prawda, ludzie rzucali sia jak szalone miny uprzątać, dziury latać, budować wszystko od początku, od nowa. Myślisz pan, w Powodziu było inaczej ? Niby skąd? Tak samo wszystkim śpieszyło sia, tak samo ręce urabiali |x> łokcie, głodowali, a nie odszedł stamtąd nikt, uczyli sia żyć inaczej, na nowo. Czas był twardy, jeden drugiemu pomagał, dwa wozy we wsi starczało za dziesięć, a cztery krowy za całe stado. Kto chciał być sam — musiał zginąć. Nu, z tej przyczyny Deczko kazał mnie do Zielińskich iść, popytać sia, może młody zostanie? Dlaczego ja? Toż pożarli sia my z nim przy zajmowaniu domu. Niby tak, ale potem kto Leszkowi nosił mleko? Lubi on mnie, dopytuje sia, czemu tak ilługo nie przychodzę. A ja nie chciał na jego ojca natknąć sia, wbił sia on we mnie zadrą zaraz pierwszego dnia. Rozmawiał z nim w końcu sam Deczko i takoż naciął sia. ( Mopak zawzięty, rozżalony okrutnie. Jak jego nie chcą, to i on nic od nikogo nie chce. Zostanie za parobka u matki, widać tylko to jemu w nowym życiu pisane. Deczko ramionami ruszał, kiedy rozmowę powtarzał. Jak oni we czworo wyżyją? Toż on pojęcia nie ma o robocie w polu, w sadzie. Nu, prawda. A do lego w powstaniu ranny, lewą rękę ma jeszcze bezwładną. Trochę i mnie było jego żal, ale zadra wbiła sia, zadra została. Znaczy tak. W domu Zielińskich najmniej ważna była wtedy Marta, ale to najpierw ona stała ważna we wsi, a dopiero dużo później pani Zielińska. Jak mogło tak być? Toż rok był szalony, s;im pan powiedział. Znaczy, ważny był Lep, bo handel kotami wymyślił, ważny Deczko z Jonkową, bo przez nich urodziła sia u nas pierwsza autochtonka Kara, a dopiero potem Emma — szwabka, ważny Kaziuk, bo znał sia na sadach, nu i ja sam. Toż krowy przypędził, staw i pola odminował, pał puścił i jeszcze... Ze starczy? Pewnie, starczy tego, żeby^ż w paru wsiach ważnym być, A Marta? Marta stała ważna przez kościół. Nie minęła nie-il/iela, a już była ze trzy razy w kościelnej wsi, szukała kogoś, /oby jej drzwi zakrystii otworzył, z księdzem thciała gadać. 191 Jk. Ale okazało sia, że ksiądz do Niemiec za wojskiem poszedł, i widać wrócić nie zamiarował. Nu, to co robić? Jak może być polska wieś bez kościoła, bez spowiedzi i poświęcenia luter-skiego cmentarza? Kto zechce z dobra woli przy szkopach kłaść sia? Po tym gadaniu poznali my, że w zmowie ona z Jonkową, tyle że od tamtej kudy młodsza i w ataku sprawniejsza. Ale też przypomniało sia Lepowi, jak nam do dywizji księdza kapelana w worku przywieźli. Dobra, nie było tak. Od partyzantów na Wołyniu pożyczyli i podrzucili nad Okę. Jak? Tajemnica wojskowa. Ale pamiętali my dobrze, że to nasze chłopaki sprawdzali, czy ksiądz jest prawdziwy. Nu, to dawaj i teraz uradzać: niech Lep z Kotnym swój kurs odłożą, po bliskich wsiach połażą, rozpoznanie zrobią, może tam jakiś ksiądz zaszył sia i siedzi? Dowiedziała sia Marta o gadaniu Lepa i dołożyła swoje: grzeszniki z różnych stron tu naszli, to i grzechy są różne. Wielgachne, wojenne, bo każdy oderwany od swoich stron, każdy jak trzcina na wietrze chwiejąca, najpierw przez wojnę bity, a teraz jutra niepewny. Kto wie, czy będzie tu granica, czy — jak gadają Niemcy — nie będzie? Znaczy, przynajmniej kościół trzeba otworzyć, oparcie moralne musi być, Jonkowa przytakiwała. Odbył Lep z nią i Martą całą naradę wojenną. Nad szkolnym atlasem Jonkowego syna długo siedzieli, plan bitwy ułożyli, kościoły w pobliżu oznakowali. Nu i poszedł Lep z Kotnym języka brać. Nie było ich coś z tydzieńi w końcu wrócił sam Lep, bardzo z siebie rad. Kornego po rozpoznaniu do centrali wysłał, szkoda tracić czas, koty też potrzebne. A ksiądz jest. Dowiedzieli sia w końcu od miejscowych bauerów, gdzie zamelinował sia ich wikary, który na powrót swojego proboszcza z Reichu czeka. Ksiądz to katolicki, ale po polsku nie mówi, wiadomo — Niemiec. Jak dowied/iil sia, że będzie porwany i do bożej służby w polskiej wsi pi • muszony — jakby poweselał. Nie, nie rozumiał nic a nic, < przetłumaczyli jemu autochtony, objaśnili, co i jak. Nu, > \czjiaa., byle był, byle kościół otworzył, spowiadał, chr/ol 192 .lawał śluby. Jonkowa, o chrzcinach posłyszawszy, zaraz za-notala sia: - Muatko Buoska! Kara! Wiadomo, to imię końskie i trzeba naszej dziousze chrze-n.ińskie dać. Jakie? Nu, to już autochtonki z Martą same ¦myślą. \Ayśleli przez ten czas nie tylko baby. Bo wieczorem na gan-,ep powiedział całą prawdę o tej swojej wygranej bitwie. jzy tak, ksiądz jest, ale spowiadać po polsku nie może, bo kich grzechów nie zna. To raz. A dwa, że kazanie może być i niemieckie abo łacińskie. Nie kijem go, to pałką. A nam ało sia, żeby w tym otwartym przez nas kościele wszystko po bożemu, znaczy msza łacińska, a polskie kazanie angelia czytana po polsku. Dla nas. idzili my długo, toż sprawy byli kudy ważniejsze jak jedno wczyńskie imię. Łgać nie stanę, nawet Zielińską przypu-do rady, może ona ewangelię przeczyta? Znaczy — stanie polski tłumaczyć? Ale wykręcała sia, że nie, niewiast do j służby jeszcze nie dopuskają, a do tego łacińskiej mowy iobrze nie zna. Nu, wie, że chłopiec to puer, a ona sama — i na. Małowato. Jedna korzyść z tej narady była ta, że to ieczko do niej przykleiło sia, już z tej pory nie Zielińską to żadna Panjana, jak dzieciaki ją przezywali, ale Domina. i-nie, dla naszej uczycielki w sam raz. /y mogło tak być? Niby prawda, radzenie o kościelnych wach— nitf nasza rzecz, osadników. Ale w tu poru wszyst-yło na głowjte każdego, kto bezstraszny, kto na tym Dzikim lodzie, na podminowanej ziemi uparł sia siedzieć i jakoś 1 z tej przyczyny radzili my, radzili, żeby było jak najle-dla każdego najdogodniej. łowi Deczko: Nu, dobra. Spowiedź odłożyć można. Znaczy, do Bo-¦ Narodzenia ksiądz grzechów nauczy sia. A kazanie? — mówi starzykowa. — Wikary po polocku umieją godoć. Kazania może też nie być, ale ewangelię mus czytać po rmu, po polsku — mówi Kaziuk. Przeca on nie Polok. Nie umi — tłumaczy Jonkowa. To co on umie? — rozzłościł sia Deczko. — Znaczy • im lato 193 sia — nic. Dobra, niech tylko mszę odprawi, a ewangelię prze czytam ja sam. Od ołtarza. Z waszej starej księgi. Starzykowa aż ręce do góry podniosła. — Ło Muatko Buoska! — A ta księga uczciwa? Polska?— nie dowierzał Lep. — Przeca polocka. Jo! Jo! Tegoż dnia baby znalazły imię dla Karej. Jonkowa przyk ciała o tym donieść nabożnym szeptem: — Jak sama muatka Muatki Buoskiej. Anna! Anna! Znaczy tak. W niedzielę do kościoła poszło całe sioło: prz> siedleńce zza Buga, osadniki ze spalonych kieleckich w autochtony i nawet niemieckie bauerki. Familia Heinrichov nie poszła. Baby ciągnęli sznurem, wszystkie w świątecznych ubiorach, dzieciaki śniegiem wyszorowane, postrzyżone. Prawda, szmaty byli stare, ale barwiste, a że dzień wypadł nad podziw słoneczny, nawet Maryna zdjęła ciemne chusty, kolorowi stała. Podał ja ją za chrzestną Karej, toż każdy wie, że Drozdi > wa— żona pierwszego numeru w Powodziu, ale Jonkowa jako kręciła, odwlekała, w końcu sama poniosła małą do chrztu Z Warszawiakiem. A to z tej przyczyny, że Johann-Jan kara wanem dziecko przywiózł i w jego chałupie mieszkało razem z matką. Nie powiedział ja nic Marynie, że miała być za chrzestn;i i dobrze zrobił. Bo pierwszy raz, dopiero wtedy, posłyszał ex I Kaziuka, że we wsi baby jęzory sobie strzępią, mówią, że z rc zunów ona, nie z Lachów. Mało mnie krew nie zalała, krzyczą! ja na Kaziuka, choć niewinowaty, i obiecywał każdemu, kto łgarstwo powtórzy, mordę skuć. Ale Żmudny, na mój wrzask przyleciawszy, radził być cicho, Maryny durnym gadaniem nic płoszyć, toż ona i tak biedniażka, kwa, kwa, toż widziała j;| Marta dom obkadzającą, rwącą zioła leśne, kwa, kwa, i miesiącowi bijącą pokłony. Znaczy, źle, że już gorzej nie może być. Struł sia ja tak, że dwa dni gęby do nikogo nie otworzył. Swoje robię, nu tak, ale wilkiem patrzę. I czekam, aż oni do mnie przyjdą, poproszą, żeby ja naród do kościoła powiódł, także samo, jak zaprowadził wszystkich nad staw, a Tatarczuków do Powodzia. I już widzę, jak idziem szosą. Przodem idę ja, numer pierwszy, a oni za mną. Ale nikt o tym nie pomyślał, nikt z prośbą nie przy- 194 idł, prosto pozamykali domy i ruszyli gromadą w stronę I uścielnej wsi. A że ja czekał do końca, nadziei na swoich hlopaków nie tracił, wyszło tak, że wlekli sia my z Maryną i.i ostatku. Kto ludzi prowadził? Ona, Marta. Deczko z Lepem polecieli przodem księdza dopilnować, Żmudny z Kaziukiem I1 zymali sia razem, jakoś w środku, znaczy, został ja sam, nie-ażny jakiś, jakby nie ten, co tu pierwszy przyszedł, pierwszy napisał „zajanty", pierwszą flagę na domu wywiesił, pierwszą krowę przyprowadzi! i wydoił, pierwszy pał puścił, nu, pierw-/.y numer. Pierwszy! Nie powiedział ja Marynie nic, szła nawet rada, rozglądała sia ciekawie na boki, toż pierwszy raz w tłumie na nabożeństwo szła do kościelnej wsi. Nie do małego kościółka na ostrowie, nie do cerkiewki w Morocznem, a do wielkiego, murowanego kościoła, w którym „dźwiyrza" byli na nasze przyjście szeroko otwarte. Nu, prawda, weszło do środka dużo narodu także z inszych wsi, ale my stali przy ołtarzu: Jonkowa /. Deczką na przedzie, na jej rękach Kara. Całkiem spokojna. Nie to, co ja. Bo nie będę panu łgać: wszedł ja do bożego domu zły jak czort, wściekły na ludzi, na siebie, że dał sia tak na ostatnie miejsce zepchnąć, i tym razem hor'ko było nie Marynie, a mnie. Strach, jak hor'ko. Kościół był na to pierwsze nabożeństwo cały w jasności słonecznej, w świerkowych gałązkach, w biało-czerwonych wstęgach i kwiatach. Z papieru, ale zawsze. Złocili sia wyciągnięte z pokrowców ichnie chorągwie, na nich napisy całkiem obce, ale wyhaftowane lilie, serca i kielichy— dobrze znajome. Tylko świec na ołtarzu było mało, nu trudno, skąd świece brać? Za to księżyk sprawiał sia na medal: sam sobie odpowiadał, posługiwał i ewangelię po łacińsku przeczytał, od ołtarza nie odchodzący. Aż tu jak nie hukną organy! Odwrócili sia wszystkie, głowy zadarli, patrzą: a na chórze— Bożeż ty mój — siedzi Domina, czarno ubrana, godna taka, i hra. Panie, jak ona hrała! Nie, nie odpowiadała wikaremu, żadne tam „etkum" ani „amen", „amen" — prosto hrała tak, jak hłuszec w puszczy hra, kiedy tokuje. Świecka to była pieśń, radości pełna, słońce i życie chwaląca, chybaż Bogu miła? Skończyła sia jedna i zaraz zatirlikała druga, jeszcze weselsza, jakby stado ptaków świergotało nad ludzkimi głowami. Potem, już po mszy, ksiądz po- 195 wiedział Jonkowej jakoś tak: pierwszy raz odprawiał on ._ bożeństwo tylko przy dwóch nędznych świeczkach, ale zal przy wielu sławnych mazurkach. Nie łżę, tak powiedział. Nu, to było potem, a zanim nastał koniec mszy — znów zmiana. Opowiadała Jonkowej Zielińska, że naraz czuje czyjeś trącanie. Odwraca sia, widzi — stoi za nią jakiś staruch z palcem na ustach. Wstała, odeszła na bok, a on dawaj grać, już zwyczajnie, po kościelnemu i skrzekliwym głosem śpiewać: „amen", „amen". Szmer w kościele, baby autochtonki coś szeptać ze sobą zaczęli. Odwracają sia, głowami kiwają. Jo! Jo! Znaczy, znają tego starucha czy jak? Okazało sia potem, że był to organista z ichniej wsi. Zawziął sia, na naszej mszy grać nie chciał, ale nie strzymał te polskie mazurki posłyszawszy. I już do końca przy organach został, Dominy do nich nie dopuszczał. Znaczy tak. Ale najważniejszy dla wszystkich okazał sia koniec tego pierwszego nabożeństwa. Ksiądz, odwrócony od ołtarza, na Deczkę kiwnął, a ten, jako że blisko stał, zaraz na stopnie wlazł, oczyma kościół omiótł i stał sia żegnać. — W imię Ojca i Syna... Jakby wichrem powiała po płytach kościelnych. Każdego poderwało do góry, każdy głowę wyciągnął, na palce stawał, żeby księdzowego pomocnika zobaipzyć. A on najpierw zaczął szybko, a potem coraz wolniej i wolniej. Gadał to, czego si;i od Zielińskiej nauczył: — Na większą chwałę Bogu Wszechmogącemu czyta nam Kościół święty, Matka nasza, ewangelię... Tu zapomniał, co dalej, zagubił sia, czerwienieje i chr2 a ksiądz stoi, milczy, nie podpowiada. Ludzie czekają, co będzie, cisza w kościele jak makiem siał. Oczy wszystkich pione w sołtysa, w książkę do nabożeństwa starzykowej. Nu, to Deczko zwyczajnie już, po żołniersku, wyprostov sia, na baczność stanął i komendę dał: — Do ewangelii! Powstań! Jak to „powstań!" wrzasnął, poderwał sia cały naród, a Ma-ryna wystraszyła sia tak, że aż wczepiła palcami w rękaw jego płaszcza. Ale nic, wszystkie stoją, patrzą, a on modlitewnik Jonkowej otwiera i wolno, wyraźnie czyta. Po polsku, choć trochę inaczej, jak pan mówisz. Ale pięknie, godnie. Skon-, 196 czył, przeżegnał sia i na baby patrzy. Widać, że w duchu o coś prosi, nu, prosto błaga. Wie, że każda z inszej wsi, jedne z Pomorza, drugie spod Kielc, spod Lidy i zza Buga, że na każdej chusta insza, inaczej zawiązana, a osobno stoją autochtonki w białych czepcach. Nie zmówił sia z nimi przedtem, kto zacznie i jak, ale teraz czuje, że prosto czas na śpiewanie. Drugiego rozkazu dać nie śmie, to tylko stoi i oczyma żebrze. Baby trącają sia łokciami, patrzą na niego, ale nic. Aż Jonkowa odważyła sia. Zaczęła pierwsza, za nią już wszystkie, a każda inaczej. Bożeż ty mój, czego nie było w tej pieśni! Była wzywana na ratunek i Muatka Buoska, i Serdeczna Matka — opiekunka ludzi, było próśb tyle, że nie policzysz, nie zapamiętasz, zlituj się, wygnańcy Ewy do ciebie wołamy, ucieczko nasza, zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy! Było zawodzenie białoruskie, poleszuckie i polski szloch, polski płacz. Organista wygrywał obcą, nieznajomą pieśń, ale w kościele ryk był taki, że nikt organów nie słyszał. Matko Boska Częstochowska, Ostrobramska, Macier Boża, pod Twoją obronę Opiekunko nasza, Orędowniczko nasza... A księżyk stał, milczał, wargi gryzł, aż w końcu nie strzymał: ukląkł na stopniach i też coś śpiewać zaczął. Nie po niemiecku — mówiła potem Domina. Bo ona jedna wiedziała, jak jest po łacińsku matka. Nu tak, mater. Nu, tak — Mater Dei. Amen! Amen! Amen! Śpiewał każdy, jak umiał, tylko organista zbiesił sia całkiem. Opowiadała Zielińska, że uszy zatkawszy, twarzą na organy opadł i tak leży. Płacze ze złości, że tak nieskładnie baby ryczą, czy śmieje sia? Czort jego wie. Potem był jeszcze chrzest, i to paradny. Księżyk kropił ludzi, żegnał, całemu kościołowi oznajmiał, że naszej małej imię — Anna. Prawda, wołali na nią jakiś czas — Kara! — ale już tylko krewhiaki i my, pierwsze numery w Powodziu. Co ksiądz? Nu, nad podziw pracowity okazał się i bystry. Jeszcze czwartą i piątą ewangelię sam Deczko czytał, ale potem wikary robił to nie gorzej, takoż z modlitewnika Jonkowej. A na Boże Narodzenie pierwsze polskie kazanie sprezentował. Krótko mówił, nie mówił nawet, a czytał, ale to było jego własne księżowskie kazanie. Organista podpatrzył, jak on to 197 robi. Znaczy różnymi książkami obłożywszy sia, ze cztery dni pisze to, co potem na pięć minut gadania starczy. Przekreśla, poprawia, znowu bazgrze, na głos odczytuje, potem staje przed lustrem i znowuż czyta, aż to wychodzi prawie gładko. Ot, co. A jak już do kościelnej wsi całkiem przeniósł sia i tylko dojeżdżał do niemieckiego kościoła, zachodziła do niego co piątek Domina. Przysięgała Marta, że ona jemu te kazania poprawia i mówi, czy wszystko pasuje. Było tak czy nie, nie wiem. Ale księżyk i bez naszej uczycielki uczył sia, zapracowywał na śmierć. Jednego tylko tak prędko nie wykuł: grzechów polskich. Mówił, że przeróżne oni, nazwy mają trudne, i że na to lepiej trzeba rozumieć, co kto gada, o co oskarża sia. Znaczy, coś on poplątać może i zadać lekką pokutę wielkiemu grzesznikowi. Marta upierała sia, spowiedź obowiązkowo musi być, ona gotowa księdzu ludzkie grzechy tłumaczyć, przez Jonkową po niemiecku poduczona. Ziąb mnie przeleciał po grzbiecie, toż widziała ona pokłony Maryny przy księżycu, toż podpatrzyła ją stojącą w siwym dymie z leśnego ziela. Patrzę na księdza, na Deczkę — co powiedzą? Ale pognali ją precz, do świąt każdy ze spowiedzią? poczekać może. Trudno. Taki jeszcze czas, grzeszny, powojenny. Zapomniał ja opowiedzieć, że kiedy odkrywali my we wsi różne rzeczy, nie znaleźli wcale cukru. Nu, źle. Ale co ty zrobisz? Aż tu, panie, we wrześniu przylatuje do Deczki Kaziuk i drze sia: — Buraki! Cukrowe buraki! Znalazł on już przedtem w którymś sadzie grządkę buraków, ale dawno mieli my ją w brzuchach, takoż z inszych ogrodów wykopali, co było. Znaczy, czego on chce, co za buraki! I okazało sia, że boczną drogą do kościelnej wsi idący zobaczy! za owsem buraki. Owies by! podminowany, bo do szosy przytykał, ale buraki? Może uda sia do nich dojść? Nu i udało sia. Ostrożnie, pomału, nakopalim pierwszy kosz, drugi, a potem ośmielili sia. Od szosy daleko, chyba już tu szkopy min nie zakładali ? Tak że całe pole cukrowych buraków zataskali my w workach do Powodzia, a kopali świtkiem, świtkiem, żeby ludzie z kościelnej wsi nie zwiedzieli sia. Prawda, ich od buraków oddzielała zaminowana pszenica, ale, drogi nadłożywszy, mogli do cukrowych od tej strony dojść, co i my. Nu, nie doszli i tak zdobyli my pierwszy cukier. Niby jak? To Kaziuk wymyślił, on sadownik znamienity. Znaczy, baby rozcierali buraki i gotowali w wielgachnych garach. Drzewa na-rąbanego przez przymusowych robotników było w każdej szopie dosyć, a jeszcze na rozpałkę latał, kto z nas był wolny, po szyszki do zagaju. Ta gorąca bryja, wyparowawszy, zamieniała sia w syrop i nim słodzili ludzie najpierw zbożową kawę, póki była w opuszczonych domach, później — co popadło. Nu, dobra. Pierwsze ciasto słodkie, świąteczne, upiekli baby dopiero na Boże Narodzenie, jak przyszło zboże do wiosennego siewu. Do tego czasu siedzieli my pośrodku nie zżętych pól głodne, grzeszne i wściekłe, że tyle dobra wojna zgnoiła. A wieczorem, bywało, zamiast bajek matki opowiadali dzieciakom : — Za łuhami, za lasami, daleko od Buga byli żniwa, żniwa pierwsze, a te pierwsze żniwa robili nadodrzańskie myszy, a tych robót w polu pilnowali — miny. Taki to był, panie, czas. Powojenny. Jak bajki, mówisz pan, to i miłość, to ślub? Nu, takoż śmierć i pogrzeb. Jak z tym u nas było? Choć ludzie pomarnowane, bez żadnych wołchwów i ziołowych nastojek żyjące, długo nie pomierał nikt. Nawet popłakiwała Maryna i wyrzekali baby zza Buga, że nie ma komu w zaduszny dzień haftowanych za-wisek na mogiłki nosić. A jakaż to wieś bez cmentarza, własnych umarłych pod kopczykami, bez ofiar przebłagalnych i barwistych ręczników na mogilnych krzyżach? Nu, wyrzekali, Zaduszki mieli popsute, nijakie. Aż w końcu listopada umarło od razu dwoje: pierwszy był starzyk Jonek, a w te pędy pogoniła za nim Deczkowa. Jaka Deczkowa? Prawda, zapomniał ja na śmierć! Toż zaraz po Marynie, inszym transportem, dzieci Deczki przywieźli matkę. Mówię tak z tej przyczyny, że zajechali wojskową ciężarówką i Deczkowa z niej znieśli. Chora już była ciężko, tyfus złapała w transporcie, przeczekiwała jego w ruskim lazarecie i dopiero potem razem z dzieciakami do pociągu wsiadła, byle do Przemyśla dojechać. Ale wlekli sia oni noga za nogą, wysiadali po drodze, ataki okrutne przeczekiwali, wsiadali znowu, znaczy źle, znaczy, już w tu poru wiedzieli, że matki zdrowej nie dowiozą. Nu, do Deczki nie pisali, co pisać, jak nie wiadomo, na jakiej stacji przyjdzie 198 oyh^^^KiaMaBm^^^^ sia im wysiąść i która mogiłką oznaczona zostanie? Ale nie, d| wieźli. Tyle że Deczkowa po to dojechała, żeby ostatni raz ; męża popatrzeć, żeby przy nim pomrzeć. On ze skóry wyłaź po dochtora jeździł, prosto porwał jakiegoś i z miasteczka prz wiózł, ale nie zdało sia to na nic. Leżała ona w najlepszej Dec kowej izbie na łóżku ze szczytem, paradnie leżała, w koszuli kiedyś wyhaftowanej rękami Jonkowej, włosy krótko ostrzyżone, oczy ogromniaste, kosę — widać zawsze kosooka była Deczkowa, ale ja tego nie pamiętał, rzadko w jej stronę patrzył. Teraz pierwszy raz zobaczył i już wiedział: źle, że dojechała, że kosym okiem rzuciła na nowe gospodarstwo, a dobrze, że długo szkodna nie będzie. Deczko, jakby nie widział ani jej oczu, ani słabości, poweselał, znosił swojej babie, co mógł, sam mlekiem poił. Nu, odżył chłop, kiedy ona pomierała. Nie, nie to chciał ja powiedzieć. Odżył nie z tej przyczyny, że na żonkę przyszedł koniec, ale że przy nim jest, uśmiecha sia, pierwszą jedwabną kołdrę rękami gładzi, wszystko chwali, wszystkiemu dziwuje sia, także temu, że sołtysowa ona, pierwsza w tej wsi, choć Deczko numer trzeci. Ale jej nie obchodzili numery, tylko ważność, a dobrze widziała, jaki posłuch jej stary ma, jak narodem rządzi, żarcie rozdziela, w kościele ewangelię czyta. I wiesz pan, cieszyła sia z tego tak, aż uwierzyć trudno. Żyła tylko do czasu, póki Deczko starzykowej modlitewnika na amen nie oddał. Z jakiej przyczyny? Bo Jonkowa koniecznie chciała, wedle zwyczaju, włożyć modlitewnik starzykowi do trumny. Muatko Buoska, co Deczko z Deczkowa przedtem naprosili sia, nabłagali! On— że to ostatnia taka stara księga we wsi i co będzie, jak z powrotem do ziemi pójdzie? Raz ją wykopali, ale teraz nikt starzyka razem z książką odkopywać nie stanie. A znowu Deczkowa, już bardzo słaba, prosiła jej modlitewnika nie odbierać, niech na zielonej kołdrze leży, oczy i ręce cieszy. Widziała przed wojną chorego księdza w Morocznem i takoż na jego kołdrze leżała gruba księga. Co ważniejsze -— proboszczowy modlitewnik był bez obrazków i jego kołdra kudy gorsza, wcale a wcale nie jedwabna. Tak że prosi ona, sołtysowa, modlitewnik jej ostawić, bo sama kołdra, bez niego, nie taka piękna, nie taka ważna. Jonkowa słuchała tego gadania Deczków, głową kiwała, że jo, jo, że rozumie, a taki modlitewnik zabrała i włożyła sta- 200 i zykowi do trumny. W kościele każdy z pierwszych numerów patrzył na nieboszczyka Jonka i tylko myślał, jak by jemu gru-baśną księgę z rąk wytrącić? Nu, ale grzechu nie było. Jonkowa sama, przed zamknięciem trumny, modlitewnik, przy rękach starzyka położony, ostrożnie w palce wzięła i do ust podniosła. Cały kościół, dech zatrzymawszy, patrzył, co z nim zrobi? A starzykowa wyprostowawszy sia w stronę księdza poszła, minęła jego, wdrapała sia na stopnie i modlitewnik położyła na ołtarzu. Ludzie dech wypuścili, księżyk takoż z ulgą odetchnął, bo i prawda, jakby nie starzykowa, co w niedzielę i święta czytałby Kościół narodowi na większą chwałę Boga Wszechmogącego? Ksiądz wymawiał: szechmogącego. Ale czy brak jednej litery może zaszkodzić Bogu? Że nadto mądrzę sia? Muatko Buoska, a cóż by pan za książkę napisał, jakby ja głupi był? Znaczy tak. Jak Deczkowa zobaczyła, że wielkiej księgi przy jej łóżku już nie ma, a lubiła oglądać ją razem ze starzykowa i opowieści tamtej słuchać, zaraz jej oczy zapadli sia, jedno więcej, drugie czut' mniej, ale zawsze. Ważność Deczki naraz cieszyć ją przestała, takoż masło przez staruchę przynoszone. Została tylko kołdra. Nie łżę, po co mnie łgać? I kto by to wymyślił? Prosto leżała cichutko, pomierała cichutko, w końcu nawet jeść przestała. Ale nic. Palcami ciągle jeszcze po jedwabiu wodzi, kołdrę zieloną gładzi, sama od niej coraz zieleńsza, zieleńsza... Nie był ja przy śmierci Deczkowej, ale mówiła Maryna, że do końca z żalem głaskała nie policzki dzieci, nie głowę Deczki, a jedwabną kołdrę. I jak już ze wszystkim osłabła, powiedziała tylko jedno słowo: — Szkoda. Nu, tyle. Pogrzeb miała paradny, choć ludzie gadali: — Źle, że polska sołtysowa pierwsza między fryców poszła leżeć. Kręcili głowami, baby szeptali po kątach, ale też chwalili Jonkową, że we wszystkim pomogła Deczce. Prawda, pomogła, ale nie wiedziała biedniażka, że jej starzyk od tego pewnie i pomarł, że na niego pierwszego w Powodziu tamta rzuciła zezowatym okiem. Bo akurat przechodził drogą, kiedy ją z ciężarówki wyciągali. Ja wiedział, w czym rzecz, ale pary z gęby nie puścił. Niech stara Jonkowa jej z litości służy, niech ubiera do 201 trumny, a potem na obie mogiłki lata. Toż jedna pobok drugiej i łatwiej jej swój krzyż dźwigać, kiedy dźwiga jego sam sołtys, a takoż weselej, że starzyk nie sam między frycami leży. Prawda, Deczkowa mało znała Jonka i wieś, ale chybaż na tamtym świecie poznali sia — tak mówiła starzykowa — i pospołu z góry na Powodzie patrzą. Nu, ja by tam wolał, żeby nieboszczka wcale nie patrzyła, ale zmilczał, raz przez litość dla Deczki, a dwa, bo pomyślał: a jeżeli prawda, że wszystko w niebie uła-dza sia jakoś, prostuje, i oczy Beczkowej naprostowali sia? Wtedy strachu już nie ma, nie zaszkodzi ona ani wdowie, ani swoim, ani nikomu we wsi. Jakby mógł, zapytałby sia Marty, ona w sprawach niebieskich oblatana, ale jakże o coś pytać baby pyskującej na moją Marynę? Pana też pytać nie stanę, bo pan niewierzący: Tak że po śmierci dopiero sprawdzę, jakie teraz oczy ma Deczkowa. Że stydno takie głupstwa rozpowiadać? Nu, pan z tego śmiejesz sia, pewnie. Toż nie panu, a starzykowi od spojrzenia tamtej serce pękłszy. Znaczy tak. Zanim Deczkowa przejechała sia na tamten świat, z tego świata dużo nowych wieści przywiozła. Z Czu-gunki. Że stara Zubowa wyjechała pod Szczecin do młodszego syna, do Kostka, że Mieczysław Zub już całkiem ruski stał, że Jewdokia żre sia z mężem o ważność w kołchozie i chyba wygra on, nie ona, że mały Kaziuk wspomina mnie coraz rzadziej i chodzi za Jewdokia krok w krok. Stary Filimon dawno Nastie z krowami do domu pogonił, z nimi wyjechali trzy familie naszych, do Pińska wyjechali, nie chcieli na starość nowego życia zaczynać tu, na zachodzie. W Czugunce ostało trochę ludzi nie wiedzących, czy więcej boją sia transportu i nowych miejsc, czy sybirskich zim? Co dzieci Deczki? Córce szło już na szesnasty rok, chłopak trochę młodszy. Dzieciaki niczego i do roboty w Czugunce zaprawione, tak że zajęli sia ojcem. Deczko dalej swoje robił, ale chmurniej szy stał, mniej ważny, bo od Ponika na zbożu znał sia kudy gorzej i już na stopnie ołtarza nie wchodził, ewangelii w niedzielę nie czytał. Myśleli ludzie, że Jonkowej zaszkodzą te dwa pogrzeby. Nu, trzy, bo i modlitewnik teraz jakby nie jej, tylko kościelny, boży. Ale nie zaszkodzili. Wiesz pan, Jonkowa okrutnie nie chciaiit 202 pomierać. Dawniej mówiła, że między fryców za nic na mogiłki nie pójdzie, na Polskę czeka i dopieroż w polskiej ziemi położy sia. A teraz — odrobinę za wcześnie — Polska nastała, tak cóż ty zrobisz? Czym wykręcisz sia od śmierci? I chyba rada była, że pierwszy starzyk pod zielonym barwinkiem ułożywszy sia. Skąd wiem? Nic nie wiem. Tylko potem nigdy nie mówiła, jak insze wdowy, że pilno jej przy nim leżeć, i tak obskakiwała nieboszczkę Deczkowa, jakby dziękowała tamtej za wyrękę w trudnej robocie. Jakiej robocie? A co, umieranie to nie najcięższa w życiu robota? Spróbuj pan, sam zobaczysz. Ze ślubami było gorzej. Długo, bardzo długo nie żenił sia nikt. Wiesz pan, czas niepewny, nie to mieli ludzie w głowach. W głowach, mówię, bo tak w sobie, nie można powiedzieć, do bab rwał sia każdy. Nu, ale do Powodzia zjechali same żeniate chłopy, kawalerem — wiadomo — gospodarstw w tu poru nie przydzielali. I jak o tym sołtysom na odprawach właść przypomniała, Deczko wrócił do wsi całkiem struty: co robić z Ka-ziukiem? Z Lepem i Pszczelarzem? Bo Żmudny gdzieś tam żonę miał, tylko całkiem do niej i za nią nie kwakał. Nu, uradzili my tak: Pszczelarz ożeni sia z córką Wrzosa, Kaziuk ze swoją autochtonką, a Lep zełże, że żonaty, papiery i żonkę gdzieś w drodze zagubiwszy, ale wróci ona, prędzej jak papiery wróci. Znaczy, dwa weseliska wyprawić mus, inaczej chłopów najbliższa kontrol z Powodzia przegoni. A jak pierwszym numerom rozdzielać sia, a? Zasłużone oni, pierwsze. Nu, nic, ręka rękę myje, nie zginie żaden. Z Kaziukiem sprawa prosta. Toż latał do autochtonki Elży /. kościelnej wsi, zieleninę w nią wpychał, wszystko insze takoż, nu, co tylko mógł. Teraz niech zabiera babę do chałupy. Jonkowa znała tamtą, chwaliła. Mówiła, że jak wdowa z niej była dobra, to będzie i dobra żona. Jaka wdowa? A nie mówił ja, że jej chłopa, do wojska wziętego, za zaginionego szwaby uznali? Nu, uznali. I coś ze dwa lata żyła już ona u matki, razem /. młodszymi braćmi. Z Pszczelarzem uradzali my strach, jak długo. Toż zamyślił on z Żielińską żenić sia, łazi! tam, wzdychał, cięższe roboty w sadzie za nią odrabiał, pomagał Marcie drwa rąbać. I złościł sia, kiedy Lep tłumaczył, że z matki Zielińskiego żadna gospodyni, żarcia dobrego nie ugotuje, kiedy nadejdzie taki 203 f czas, że ono będzie. W pole takoż nie wyjdzie, a jeszcze do tego babka. Co jemu po żonce z wnukiem? Kudy lepsza Wrzosów-na. Deczko tłumaczył, że Domina uczycielka, dzieciakami z całej wsi zająć sia musi, a nie przychówkiem Pszczelarza. Przychówkiem? Jak Żmudny to usłyszał, dawaj kwakać. Jakiż przychówek może mieć baba podstarawa, do rodzenia już pewnie niezdatna, kwa, kwa? Prędzej pszczół jak dzieciaków doczeka sia ta biedniażka z Pszczelarzem, kwa. kwa. kwa. Pewnie, że Pszczelarz wściekł sia, wszystkim naurągał i wyszedł drzwiami trzasnąwszy. Ale do Zielińskich przestał chodzić. Po co jemu z babą mieć same pszczoły, bez dzieci? Ale jak nie poszedł tam coś ze trzy dni, przyleciała po niego Marta. Leszek pyta sia, co z nim, czy nie chory? Leszek prosi, żeby nie zapominał, Leszek jeść przestał, płacze. Nu, Pszczelarzowi błysnęli oczy i poszedł Leszka pocieszać. Nie głupiż on, wie, co to znaczy. I co? A nic, bo ani Zielińska, ani Leszek nie zauważyli, że do domu wszedł, ona ledwo jemu głową kiwnąwszy, tak była pisaniem zajęta, a mały nawet wystraszył sia, żadnego przyciskania do piersi sobie nie życzył, pięściami w kubrak bił. Ki czort? Nie żaden czort, panie, tylko osoba pobożna, święta, w sprawach kościelnych oblatana, nii — sama Marta. Zabrała jego do kuchni, winkiem poiła, gniotem ze śliwkami ugaszczała, oczy wniebowzięte, ręce jak do modlitwy złożone, słucha jego tak, że prosto słowa z ust spija. Posiedział chłop z godzinę w cieple — prawda, własnym, bo sam drwa rąbał, ale w cudzej życzliwości, w podziwie nad swoją osobą taką godną, szlachetną, mądrości pełną i wrócił do pustego domu nie ten sam. A coś w tydzień potem wypytywać stał, kiedy ta kontrol może być? Mówi Deczko, że każdego dnia po Nowym Roku. Nu, to Pszczelarz wziął jego na stronę i prosił być świadkiem na ślubie. Deczko zdziwił sia okrutnie. Zgodziła sia? Ona, Domina? — A mnie matka pszczela po co ?.— prycha Kulawiec. — Żony ja szukał i żonę znalazł. Prawdziwą. Gospodyni z niej będzie znamienita i matka dzieciom. Nu, Deczko ani mrugnął o Marcie posłyszawszy, tylko wieczorem Żmudny kwakał po swojemu, że prędzej tamta gromnice stanie rodzić jak dzieci, kwa, kwa. Ale zabronili my tym Pszczelarza straszyć, niech żeni sia, chłop z niego 204 „^Jffl^aJBl porządny, a Marta do żeniaczki dojrzała. Prawda, wyprowadzi sia od Zielińskich, ale Leszka tak kocha, że dzieciaka nie ukrzywdzi i zawsze Dominie pomoże. Znaczy, niech będzie, pożenim ich, zanim kontrol przyjdzie. I tak, nie z inszej przyczyny tylko kontrolnej komisyi, w drugi dzień świąt odbyli sia dwa śluby i dwa weseliska — oba u Zielińskich. Dlaczego tam? Bo Marta swoją dawną panią jak matkę poważała i tylko z jej domu do swojego chciała iść. Żmudny znowu zaczął dokuczać Pszczelarzowi, że do matki podskakujący nie wiedział, jaką starą córkę ona ma, ale tamten jego gadania nie słuchał, mówił, że zawsze chciał zięciem uczycielki abo dochtorki zostać. Nu, dobra, został. A znowuż autochtonka Elża była z kościelnej wsi, a nam chciało sia na pierwszych weseliskach w Powodziu pohulać. U Ka-ziuka w pustym domu — nijak, Jonkowa w żałobie, nu, to niech zabawa będzie jedna, podwójna, u Dominy. Nie, uczta wyszła nieważna. Baby tylko przepaść gniotów z owocem napiekli, żadnych kołaczy weselnych, żadnych ptaszków z ciasta, toż obie panny młode i kawalery nie z naszych stron. Tak że wyszło ni to, ni owo. Jedno było dobre: Lep sprezentował sarnę przez jego machorkę ustrzeloną — tak on odpowiadał pytającym, skąd sarna — i bimbru z kar-toszki tyle, że Kaziuk długo, długo dokarmia! Lepa w zimowe miesiące, a Pszczelarz cały ul miodu obiecał odpalić. Prawda, nie było żadnych pieśni obrzędowych ani swach — karawaj-nicy z pl&cielnicą, ani pokładzin w kleci obkadzonej, wolnej od siły nieczystej, i nikt nie wstał od uczty weselnej taki nażarty, żeb czerewom stół odsunuw. Ale, Hospodi, czy to było nasze wesele, poleszuckie? Błogosławiła jemu Muatka Huoska z kościelnej wsi i tyle. Prawda, starzykowa mówiła, że to bardzo dużo, ale my, ludzie z Polesia, myśleli, że prosto — jak na powojenny czas — starczy. Znaczy tak. Z tych dwóch kontrolnych ślubów wyszła tylko jedna wielka miłość, bo małżeństwo Pszczelarza Żmudny przezwał wielką wygodą. I prawda, żyło sia jemu wygodnie, ciepło i prawie syto, dziecko Zielińskich było jakby jego od razu, bez czekania, a na drugi rok, jak zaprowadzili sia w ulach pszczoły, Marta urodziła syna. I był to pierwszy chłopak w Powodziu urodzony z pierwszych numerów, bo i moja Maryna uwzięła sia Kasię mieć. Nie Kasję, a Kasię.l Tak mówiła przez wszystkie miesiące rodów, i tak, panie i zrobiła. Nu, była u mnie Kasia, a u Pszczelarzów pierwszy1! chłopak nadodrzański — Bolesław. Wielka miłość, w co uwierzyć trudno, jak sęp na parę gołąbków, spadła na Kaziuków. Zaczęło sia niby zwyczajnie, od zieleniny i uczenia autochtońskiej mowy. Przeżuwał on tę ichnią mowę — piastowską, jak mówiła starzykową — przez cały długi rok, bo okrutnie był we wszystkim powolny. 1 w końcu gadał ze starzykową prawie jak sam starzyk, a do swej jej to tylko tak: — Jo, jo! Kaj sie smyko Leszek? Matulko, przeca całka familia nie upilnuje! Jo, jo. Drozd, bier kawka. Jak twoja ceruszka? Muatko Buoska, Deczko! Toż zarozlj idymy do boru. Nu, tyle tylko ja sam nauczył sia i więcej panu nie powtórz ale te „zarozki", „uładzanie", „kaj" i „jo" bez końca wysk kiwali jemu z gęby, a do tego dziękował za wsziystko, piykni| dziękują — a jakże — Pon Boczek wom zapłaci, a jaki Muatka Buoska przeca poratuje. Rozumieli my Elżę i Jonkową, to jakże mieli jego nie zumieć? Ale Żmudny przedrzeźniał Kaziuka, kiedy przyli ził do nas. Maryna chudą pachlopkę szykowBa, a on ta gadał: — Zarozki pachlopka budę, a? Nu, piyknie dziękuii Maryna, mileńka. Przeca razok całki sup zeżrę. Wot. Do sy napiją sia. Jo! Jo! Śmiali sia rny, ale po prawdzie było nie do śmiechu: pra mieszało sia wszystko tak, jak nigdy dotąd. Jedne gadali naszemu, jak to Poleszuki, insze między sobą po białorusk wilniuków było mało, ale ciągnęli, mileńkie, zapiewali, au chtonów mowa twardsza, przeca to mowa samych nadodi skich Piastów, centralne gadali prawie jak warszawiaki, ;i tego jeszcze trzeba było mówić z Ruskimi — po rusku, a z 11 cami na migi abo przez gęby tłumaczy, ja, ja, jo, jo! rzecz dopiero później na wierzch kolcami wyszła. Tymc Kaziuk szczęśliwy chodził, w swoją Elżę wpatrzon w obraz, ona znów w niego, wszędzie razem, razem, ich trudno, nie, idymy przeca do domu, jo, jo! Ona je 206 nęła do swoich starzyków, przepadali tam w każdą niedzielę, zawsze ręka w rękę, zawsze sobie i życiu rade. Żmudny, przyjaciela straciwszy, mruczał, że prędzej kontrolnej komisyi jak życiu powinien być tamten rad i dla niej wdzięczność czuć, ale Kaziuki wcale jego nie słuchali, patrzyli na wszystkich oczami, w których była sama błogość, sama szczęśliwość. Nu, panie, byważ i tak. Ale bywa krótko. Pewnie półtora roku po weselu, kiedy już u Kaziuków była własna dzioucha, a u mnie Kasia, zjawili sia w kościelnej wsi jakieś połamańce, germańskie jeńce, icraz dopiero z niewoli wypuszczone. Okazało sia, że jeden — to ojciec naszej Karej, i zaraz przyleciał on do Warszawiaka żonę z Anną do domu zabierać. Chałupy własnej po prawdzie nie miał, ale siostra mieszkała tuż przy kościele i tam, naszej wsi za opiekę pięknie podziękowawszy, swoje baby zabrał. O kameradach nic nie powiedział, tylko długo z Jonkową Kiidał. Krewniaki te wszystkie autochtony i wyszło szydło / worka: wrócił z niewoli mąż Elży, Paulek. Ot, tobie na! Zaginął on w czas wojny, ale później za Uralem odnalazłszy mu, nad Odrę wrócił. Ranę po drodze zakaził i teraz u swojej matki leżał, a ta jemu powiedziała, że Else za wojskiem wy-¦./.la, jeszcze słowa nie napisała. Czemu tak? Z Niemców ona, /la na synową, że syna tak krótko opłakawszy za chaziaja po-••zla. Nu, w tu poru pierwszy raz posłyszał ja to słowo: chaziaj. I potem już często słyszał, że ludzie tutejsze śląskie — to ha-nvsy, a my ze wschodu — chaziaje. I nie ma co kryć, za gor-/vch nas mieli, wydać sia za chaziaja było. autochtonkom siydno. Nu, popatrz pan, a my na tamtych patrzyli z góry, .i w inszych wsiach bywało i tak, że dokuczali im, mieli za (iermańców. Teściowa zełgała Elży na złość, nie z dobrego serca. Ależ nic może być tak, żeby wyzdrowiawszy, nie dowiedział sia I'.mlek od ludzi, że żona jego jest w sąsiedniej wsi, ma nowego meża i jeszcze do tego dziecko. Starzyki Kaziukowej siedzieli < icho, bali sia po jej stronie opowiedzieć i swoim narazić, 4 i!o tego jak córce taką rzecz obwieścić? Czego od niej doma-itiu sia? Toż i im stała mila mała Basia, mity Kaziuk, taki niezaradny, poczciwy, tyle razy za żonę dziękujący, „Pan ll a jak teraz będzie, cieszyli sia na własne cukrowe buraki' na własną pszenicę. Deczko cieszył sia razem z nimi, cóż, kiedy okazało sia, że robocie nie poradzi. Czy on zestarzał sia, C2V przez te lata zmieniło sia za dużo, ludzie uczeńsze stali? Starszy syn Wrzosa technikum rolnicze skończył, gospodarstwo Ponika wycieczki zaczęli oglądać, dyplomy jemu przysłali z Wrocławia. Naród zawziął sia, pracował od świtu do nocy. Ten myśli o takich usprawnieniach, tamten pyta sołtysa, czy może o pożyczkę zabiegać, hodowlą zająć sia? Bo czytał w gazecie... Nu, Deczko nie zawsze wiedział, nie zawsze dobrze poradził i w końcu poszedł z urzędu. Papierki, papierki, ankiety, podania, sprawozdania jedne i drugie, zaświadczenia, spisy. Już nie ludzie tonęli w tych wirach, a tonął sam sołtys. Dusił sia, na astmę zachorował, ledwo jego białooka odchu-chała, pocieszyła. Zaraz potem Deczko wyjechał z Powodzia, wyjechał, bo ciężko być nieważnym tam, gdzie ludzie nawet ciepły piec do spania chcieli stawiać, gdzie w oczy patrzyli, pierwsze bochny chleba z rąk brali. Ot, J3^ Dokąd pojechał? A do Kostka, do Zuba. Urządził sia tamten w końcu na Mazurach, staruszka matka żyła jeszcze, chłopakowi dogadzała. Zapraszał na swój śl^b, namawiał zostać, obiecywał dobrą posadę. Toż Deczko człek puszczański, strzelec znamienity... Czy nie kusiło mnie z nim w lasy jechać? Kusiło, bo żal 251 było rozstawać sia z chłopem. Znali sia my od dziecka, razem jak dzikie kaczory na zachód lecieli i razem na brzegi tego stawu opadli. Ale został ja tutaj przez mogiłkę na cmentarzu, bo jak raz w tu poru pomarła moja Maryna. Ze skuki pomarła. W ostatnim roku bywało tak: w środku dnia, przy kuchni stojąca, rzuca wszystko i ucieka do zagaju tajkom, tajkom. Chodzi po nim, drzewa głaska, piosneczki poleszuckie śpiewa, płacze. Wieczorem wraca jakby spokojniejsza, lasem pachnąca, z Kasią rozmawia, mnie przeprasza. Ale kiedyś cisnęła w kąt kuchni puste gary, kartoszkę naszykowaną na stole zostawiła, do lasu pobiegła. Dopiero przed zachodem słońca, kiedy głodną Kasię zabrała do siebie Teresa, poszedł ja do zagaju Maryny szukać. I znalazł, a jakże. Siedziała pod sosną, głowa do pnia przytulona, usta jak do krzyku otwarte, oczy takoż otwarte, przed siebie zapatrzone, skrzydła jaskółki aż we włosy wplątawszy sia. W rękach miała zawiskę cmentarną. Bóg jeden wie, kiedy ją dla siebie wyszyła. Baby potem szeptali, że znająca sia na ziołach, na grzybach trujących, musiała sama sobie śmierć zadać. Ale to zwyczajne łgarstwo. Nieraz biegała do zagaju popatrzeć na sosnę, podobną do tej, co w Morocznem rosła nad jeziorem i pod którą strach, jak lubiła przychodzić z Sylwestrem i Paraską. I prosto z żalu za nimi pomarła. Z okrutnej, babskiej tęsknoty, że to nie tamta sosna, że świat nie tamten, życie nie tamto, tylko ona jedna zawsze ta sama, zmienić sia nijak nie mogąca, w sobie rozdarta, od lat nieżywa. Nu, jaż nie głupi, swój rozum mam. Dobrze wiem, czego pan tak kręcisz sia, chcesz pytać i nie śmiesz. Był pan w moim domu, widział dorosłą już Kasię i syna widział, mołokososa Bolesława. To jak, czyj to syn, kto jego matka? Zgadnąć nietrudno. Toż mówił ja, że już tam, na stacji granicznej, Teresa... Ano tak, już wtedy przyuważyła mnie ona, już wtedy do Wrocławia z bratem nie chciała jechać, umyśliła sobie zostać w Powodziu, blisko nas być. Nu, dziew czyna z niej uparta, narowista, ale żywucza, wesoła, dobra na czas niełatwy. Kiedy Kaziuk wdowcem ostał, opiekowała sia Basią i nim, latała od nich do Maryny i z powrotem, aż dziw brał: po co jej to? Starzykowa głową kręciła, też mówiła, że 252 przeca tak latać nie musi, ale kiedyś mruknęła, że wszystko skończy sia weselem. Mnie było do tego nic, choć teraz wiem, że do ślubu z Kaziukiem dopiero wtedy poszła, jak okazało sia, że Maryna po rodach nie zemrze, w końcu ozdrowieje i Kasię hołubić zacznie. Mieszkała odtąd z nami bok w bok, latała do Maryny często, a Kasię przywabiała do siebie, konfiturami ugaszczała, uczyła stawiać pierwsze literki. A już zawsze zabierała do swojego domu, kiedy na Marynę nachodziło złe, kiedy musiała wszystko rzucać i do zagaju pod sosnę lecieć. Nu, Kasia nie była taka łaskawa jak Paraska, a do tęgo bała sia trochę matki. Najgorsze, kiedy do szkoły poszła, kiedy zaczęła mówić inaczej i nazywać każdą rzecz po szkolnemu, po polsku, a przed wieczorem lekcje z Teresą w jej murowańcu odrabiać. Krzywiła sia już wtedy, posłyszawszy, jak Maryna mówi: „utka", „żaworonek", „muracha" abo „zo-zulka". Raz wróciła nawet ze szkoły chmurna taka, nadęta. Opowiada, że dzieciaki prześmiewają sia z niej, pytają, czy matka na noc posłanie ziołami obkadza, złe sny odpędza? Maryna jak struta chodziła przez cały obiad, przez całe popołudnie, a przed wieczorem poleciała nad rzekę. Tego jeszcze nie było, przestraszył sia ja, za nią poszedł. Nu, rzeka płynęła jak zawsze: czysta, spokojna. Na środku czernieli barki. Czego chce od niej Maryna? Po co stoi na wale i patrzy, patrzy, oczy mruży? Topić sia zamyśla? Podszedł ja do niej, ramieniem przez plecy objął. Ona nic. To mówię: — Głupi dzieciak. Wyrośnie z tego. Maryny ramiona i plecy zadrgali, silnie zadrgali, ale nic, milczy, na rzekę patrzy. Mówię znowu, że wracać trzeba -do domu, że wiatr zimny nad rzeką. Ona nic, nie rusza sia. Aż w końcu mówi szeptem, żeby ją zabrać. Skąd? Dokąd? Pytać było straszno. Nu, to zrobił ja to, co najłatwiejsze, najprostsze: udał, że o domu ona myśli, o Kasi, i zabrał ją z wału, do domu odprowadził. Szła, nic nie mówiła, chlipała tylko. Aż dopiero za furtką przystanęła, oczy zdziwione na mnie podniosła, załopotała skrzydłami jaskółki. — Za szto? — pyta. — Za szto, Szymon? A potem rozżaliła sia, rozgadała. Przecież ona dla niej, dla Kasi stara sia polubić ten las i rzekę, dla niej nie dopusz- 12 Babie lato 253 cza myśli o Parasce, pierworodnej hołubce, zozuleńce. Przecież przez nią nie śpiewa już nigdy ulubionej piosneczki 0 źródle, co to, wiesz pan: Nahnusia, napijusia, Sam na sebe podywlusia, Szczo wże nazad ne wernusia... I powtarzała w kółko: — Nie wernusia... Proszli moi hody, hody maładyje. Jak listok po wodzie. Każde słowo dobrze pamiętam, tak właśnie, nie po polsku mówiła. I kiedy zabrał ja ją do domu, jak umiał, pocieszał, do życia zachęcał, powiedziała jeszcze: — A koli trudno. I straszno mnie. Straszno żyć... Nu, tak. Pochowali my ją koło Jonka, koło pierwszej żony Deczki i starzykowej Jonkowej, bo starzykowa już w tu poru stała porastać na cmentarzu zielonym mchem. Powiesili Marynie na krzyżu zawiskę jej rękami wyszytą. Pod koniec roku zawiska wyblakła na słońcu, postrzępiła sia od.wiatru 1 chciał ja przed Zaduszkami nową na mogiłce powiesić. Poszedł bab poleszuckich prosić: wyszyjcie taką, jak trzeba, paradną, barwistą. I co pan powiesz? Wykręcali sia, udawali, że już nie umieją, nici takich w spółdzielni nie ma, skąd ich brać? W końcu wyszyła z litości najstarsza we wsi Połeszuczka, a Kasia zawiesiła ten ręcznik na krzyżu. Wiesz pan, w tu poru łaził ja całkiem kołowaty. Jakże to tak? Był człowiek, a teraz jego nie ma i nic? Insze ludzie dalej wychodzą na łąki, w pole, śpiewają, ozorami mielą, a ona już nigdy nie pożali sia, nie przepłoszy, skrzydła jaskółki na wąskie czoło nie polecą? Toż jedna taka była na ziemi i co? Za dużo o tę jedną biedniażkę? I jak zrozumieć? Choć mojej hołubce serce z żalu pękłszy, słońce dalej świeci, rzeka płynie i z drzew lecą liście niby żółte babki? Toż jej nie ma, nie ma! A potrzebna, jeszcze jak potrzebna. Dzieciakowi. I mnie. Nie gadał ja o tym nigdy, po co babie wiedzieć, ale kochał mocniej jak Kaziuk swoją Elżę, a już tęsknił za nią kudy dłużej. W końcu doczekał sia, odchuchał, obłaskawił. Znaczy, powinna być, powinna chodzić po tym bożym świe- 254 cie. Nu, nie chodzi. Nu, pod barwinkiem leży. Cholerny, cholerny, cholerny cały ten świat! Później, w listopadowe chłody, niełatwo mnie było z dzieciakiem. A to do szkoły w samym swetrze poleci, a to drugiego śniadania ze sobą nie zabierze. Wybiegam ja raz za Kasii), żeby jej wetknąć w rękę kromkę chleba z powidłami, a tu widzę — Teresa stoi przed swoim domem, ręce założone na piersiach i patrzy sia na mnie śpieszącego. Z naśmieszką patrzy, jak kiedyś na biedniażkę Marynę. Stał ja iść wolniej, potem całkiem jak za pogrzebem. Czyim? Czego? A kiedy odwrócił sia, kamień w bok odrzuciwszy, bez żadnej potrzeby, bo nikomu nie wadził, zobaczył ją już przy furtce. Stalą wychyliwszy sia, patrzyła za mną: zaniosę dzieciakowi śniadanie czy jego ukrzywdzę? Pomyśl pan: ja — córkę rodzoną. A żeby to! A żeby! Ale dom był pusty, smutny i Kasia stała naprzykrzać sia: pobiegnę po Teresę, chodźmy na wieczór do Teresy, wszystko razem z tamtą, wszystko najlepsze, najmilsze u tamtej. A jakoś w rok później, latem, poszedł ja nad staw rybaczyć z utka. Zarzucił wędkę i siedzę sobie w cieniu, na spławik patrzę. Naraz z zagaju wychodzi moja Kasia, nagutka cała. Biegnie, wpada do stawu, bryzg, bryzg, nogami wodę roztrąca. Za nią Teresa. Takoż prawie goła. Zaśmiewa sia, na dzieciaka wodą pryska, obie oni w srebrnych kropelkach, w wodnym kurzu, w światłości wschodzącego słońca. Czort nie baba, musiała mnie zobaczyć nad staw idącego i umyśliła kąpać sia niedaleczko z moją dziewuchą. Nu, dziecko durne, ale ona nie głupia. Najpierw głowę ja odwracał, oglądał spławik, oglądał, a całkiem jego nie widział. W końcu oczy taki podniósł, w tamtą stronę popatrzył. Co będę panu głowę moro-czyć: było na co patrzeć w ten ciepły, czerwcowy ranek. Sama krzepa, samo zdrowie, sama piękność kąpała sia, chlapała, bieliła w moim stawie. Nu i co takiej zrobisz? Próbował ja udawać, że okrutnie zajęty rybaczeniem, że dużą sztukę na brzeg wyciągam. Ale wiedziała nawet Kasia, że żadnych wielgachnych ryb nie ma w tym bajorze, i bał sia ja, że obie wydziwiać staną. Nu, to próbował jeszcze, jak stary Filimon, ojciec Nasti-dojarki, na boki spluwać, ale sam pan rozumiesz, co miał zobaczyć — zobaczył. 255 I nie ma co kryć, na święta Bożego Narodzenia wziął ja babę do domu, toż i tak nie wychodziła z niego. Wszystko z Kasią, dla Kasi. Ślub był najcichszy, jaki mógł być, ona chciała inaczej, ale ja pięścią w stół trzasnął: abo cichy, abo wcale. Nie będę drugi raz na ślub ludzi spraszać. Przycichła, prosiła tylko choć brata z Wrocławia zawiadomić. Nu, przyjechał. Nu, niech jej będzie. Mówił ja panu, że rozłupało sia moje życie najpierw na dwie połowy, a później jeszcze na pół. I znowu w tym drugim czy już trzecim życiu był niby dom i żonka, niby jezioro i rie-czyszcze. Wszystko całkiem nowe, na niby. Tylko ja jeden został taki sam jak dawniej, najprawdziwszy z prawdziwych. Pewnie, można żyć i połową serca. Jak wycierpi sia tyle, i to dobre, i to cieszy. Ale... W tym rzecz, że jej to nie starczało. Zaraz po ślubie zaczęli sia sztuczki różne, gadanie o tym, jaki ja stanę, kiedy całkiem zapomnę, kiedy od tego, co było,- odrzeknę sia. A wszystko z miłości dla niej, Teresy. Te babskie chytrości mógł ja jeszcze ścierpieć. Aż zachciało sia jej kiedyś za dużo. W tu poru, wiosną, poszedł ja przed nocą na łuh rozpalać ognisko. Po co? Nu, tego już nie przypomnę, za to do dziś widzę, jak biegnie ona przez wysokie trawy, biegnie w moją stronę, trawy roztrąca, śpieszy sia, żeby zdążyć, nim stamtąd odejdę, śpieszy sia, siada przy mnie i, ciasno przytulona, patrzy w ogień, czeka. Na co? Tego nie wiedział ja, ale nic, pytań nie zadaję żadnych. Takoż siedzę, w ognisko patrzę i tylko czuję, że jej ramię robi sia coraz cieplejsze, cieplejsze, nu, prosto parzyć zaczyna. A jak ostatni ogieniek zachwiał sia, mignął raz, drugi i, zatchnąwszy sia, całkiem pogasł, jak żar stał blednąc i szarzeć, poczuł ja gorącą obręcz na plecach, gorący policzek przy twarzy i wiedział już, czego chce to ciało, toczące sia razem ze mną, bezwolnym, na popiół po wygasłym ognisku, co znaczy szept: — Ty nie myślał, nie wiedział, a ja już wtedy twoja była, twoja... Jakby kto na mnie zimną wodą chlusnął. Naraz wspomniał tamtą noc na stacji, na granicznej, żałośliwe skargi Maryny na długą rozłąkę i moje pocieszanie, przytulanie. Kasia abo Jaś... I teraz, jak wtedy? Nie, nie, za nic! 256 Rozerwał ja siłą gorące obręcze, szarpnął sia, wyswobodził i pognał na przełaj przez łuh. Tej nocy nie wrócił do mu-rowańca. Najpierw pil w gospodzie, a później polazł za wał, nad Odrę, zaszył sia w chaszczach i przeleżał tak do białego rana. Pierwszy raz u tej rzeki pocieszenia szukał i, nie powiem, jakąś tarn spokojność znalazł. Wrócił do domu, zwalił sia na łóżko, twardo spał do południa. A w obiad nie powiedział ani słowa. Widać pomogło, bo nigdy już nie przysiadła sia do mnie przy ognisku i nie mówiła o tamtej nocy, kiedy podglądała ras, niby to śpiąca. Dobre i to. Toż i tak postawiła na swoim: pierwsza ona w moim domu. Teraz — pierwsza. Było nas od razu czworo, bo za Teresą przyszła do mu-rowańca sierota po Kaziukach, Baśka. Jak dzieciaka samego ostawić? Z tej pory razem z moją małą chodzili oni do szkoły, razem biegali później nad rzekę, bo — dziwna rzecz — im gęściejszy robi! sia brzozowy gaj, tym bliżej i bliżej płynęła Odra. Naraz widna stała, naraz poszli o niej gadki. Nie wzruszaj pan ramionami, nic nie łżę. Dawniej nasze baby latali tylko nad staw i rzeki jakby wcale nie było, bo łuhy do niej schodzące — zaminowane, a na wale posterunki wojskowe. Nikt tam nie chodził szmat prać ani koni pławić, ani rybaczyć. O kąpieli już nie mówię, bo naród do pluskania sia w wodzie ot, tak, bez przyczyny, nie przywykłszy, a małe dzieci strach w stronę wału puszczać. Znaczy, był staw, tylko staw. Ale ledwo podrósł Leszek i nasze Bolesławy, a takoż różne Antki, Kasie i Baśki — przyszła im ochota opalać sia, wylegiwać na piasku, a potem leźć do zimnej wody, pluskać sia i pływać. Gdzie? Nu, wiadomo, nie w stawie. Zdatny on tylko do pławienia skaciny i puszczania na gładź husi z hu-siatami. Woda w nim niegłęboka, ciepła... I w tu poru moło-kososy odkryli za wałem rzekę. Łuhy już dawno rozminowane, kto by pamiętał, że na nich rozerwało w kawałki matkę Kaziukowej Baśki? Znaczy, można lecieć nimi w dół coraz prędzej, prędzej, aż same nogi wyniosą na wał, a potem zsuną sia na brzeg i chlup, chlup, bryzg, bryzg — już piasek, już sama niebieskość i chłód, znaczy, już ona, Odra. Nu, za młodymi coraz częściej ciągnęli w dół, ku rzece, pierwsze numery, a baby z musu, na skraj łuhu doleciawszy, wywrzaskiwali swoje: 257 — Bolek, ojciec woła! Hanka, Janek! A spróbuj sia który utopić, zatłukę! — Do domu! Spać! Spać! Całkiem jak kury gdaczące na brzegu i okrutnie niespokojne, bo kaczątka, świeżo z jaj pod ich skrzydłami wykluw-szy sia, już na wodzie, na głębokiej. Już radzą sobie, bez nich. Niemiecki brzeg zrobił sia w tu poru jakby bliższy. Widać było na nim domki, pola i kawał łuhu, widać pasące sia krowy i kąpiące sia szwabskie dzieciaki. Oni coś krzyczą do naszych, nasze odkrzykują, czemu nie, jednaka kąpiel po obu brzegach Odry, jednaka młoda radość. Jak ja powiedział? A niech pan zapisuje, kiedy tak trudno samemu coś wymyślić. Mnie od tego rozumu nie ubędzie. Znaczy tak. A potem przyszło wiercenie dziury w brzuchu: przystań potrzebna, kajaki, łodzie. A żeby tych moło-kososów! Okrutnie nienasytne, jakby tylko do zabawy urodzone. Nu i buduje im człowiek przystań, znaczy, kleci zwyczajną budę, tyle że jest przy niej pomost na palach i że przy tym pomoście przewalają sia pękate łodzie. Kleci na oko, z byle czego i nawet nie wie, że stawia rzeczny klub z molem i turystycznym sprzętem. Nie dziwne to? Poznał ja nazwę tego, co wybudował — nu, zrobił z niczego — dopiero wtedy, jak wiechę wywiesił i ściany pomalował na zielono. Jakby — dopuścim — właść kazała mnie klub stawiać, przestraszyłaby tylko. Szymon Drozd i klub? I molo? Rybom na śmiech. A tak bez strachu i naśmieszek, pomalutku, po swojemu — zrobił ja, jak umiał. I dobrze, i wszystkie byli okrutnie rade. Najwięcej ryby, bo z przyczyny ciągłych hałasów nikt ich już tam nie łapał. Stare Poleszuki rybaczyć stali daleko od łuhów i od zielonej budki. Tfu, klubu. Nu, ta przystań stoi już lat piętnaście i teraz ganiają do niej chłopaki z otawy, znaczy z drugiego pokosu. Czego pan nie rozumiesz? Znaczy te, co urodzili sia nie z pierwszych numerów, a z dzieci osadników. Już po rozwiązaniu spółdzielni, za drugich rządów Deczki. Nasze ciecieruki, od tamtych kudy starsze, zamyślają nową przystań budować, po drugiej stronie mostu. Wiesz pan, nigdy człowiek nie wie, kiedy w samo serce trafi jego kula abo słowo. Bo tylko te dwie rzeczy trafić mogą, 258 nu trzy, bo takoż ostry nóż. Nie. Nie zranili mnie ciecieruki gadaniem o nowym klubie. Całkiem nie to. Prosto szedł ja kiedyś nad rzekę z utka, jak mówiła Maryna. Szedł, a naprzeciw mnie po wale leźli turysty niemieckie. Patrzę uważnie, a przed nimi kotłują sia dzieciaki. Nasze, powodziańskie. Gapią sia, nadsłuchują, nic nie rozumieją, ale idą przodem, jakby bez nich nie było żadnego zwiedzania. Niemieckie turysty byli widać zmęczone łażeniem w słońcu po wale, bo naraz stanęli. Pytają sia dzieciaków, co to jest, i pokazują na zieloną budę. Chłopaki w krzyk, że to klub, klub! Tamte podchodzą, siadają na ławie przy moście, rozglądają sia i zno-wuż zapytują, od kiedy to tutaj stoi? Znaczy, oni wydziwiają, a jeden z nich tłumaczy, nawet dobrze mówiący po polsku. Nu, to Stefek Poników odpowiada, że od zawsze. Zdziwili sia tamte, a skąd on wie? Stefek na to w śmiech. Jak ma nie wiedzieć, toż on tutejszy, z Powodzia. Powodzie? Was ist das? Tyle to ja rozumiem, ale Stefek nie rozumie i tylko ramionami rusza, a potem widzi mnie, doskakuje i mówi: — Prawda, wujku, że Powodzie i klub zawsze tu byli? Zawsze! Właśnie to słowieczko kolnęło mnie ostrzem w serce. Powodzie — nu tak^ sam ja wieś tak ochrzcił i odkąd my tu nastali, zawsze była tylko jedna nazwa. Właśnie ta. Ale zielona buda? Buda moimi rękami dla Bolesławów sklecona — zawsze była tutaj, nad Odrą? Podnoszę głowę, patrzę, a we mnie wlepione oczy wszystkich dzieciaków i całej wycieczki. Jedne z wiarą, doczekać sia potwierdzenia nie mogące, a drugie z ciekawością, z naśmieszką. Nie natrząsał sia ze mnie nikt, kiedy ja stawiał ten klub, to i teraz na cudze wydziwianie nie pora. Z tej przyczyny wzruszył ja ramionami, jak Stefek, i mówię: — Wiadomo, że zawsze. I wieś, i klub odwieczne, jeszcze piastowskie. Nu, dzieciakom wszystko jedno, dla nich Piasty prosto ludzie stare, jak ich ojce, jak ja sam. Ale turysty przerzucili sia spojrzeniami, mruknęli coś i poszli precz w stronę szosy. Tam pokręcili sia chwilę, wleźli w wóz z przyczepą i odjechali. Dzieciaki jakby nigdy nic — chlup do wody, a ja długo stał, długo patrzył na rzekę. Znaczy, może być tak? Powie człowiek 259 coś, czego wcale nie zamiaruje, a potem wychodzi, że prawdę powiedział? Że zawsze była przystań jego rękami stawiana, i to nad tą rzeką, nie nad rieczyszczem? Nu, dobra. A ileż lat żył ty, Drozd, tam, na hołotach, na mszarach? Trzydzieści z hakiem. A ile lat żyjesz tutaj? Takoż prawie trzydzieści. Tylko że tam, póki dzieckiem był, nie wszystko czuł, rozumiał, a tu każdą dobę podwójnie przeżył: w dzień — naprawdę, a w poleszuckich snach i wspominkach — na niby. Znaczy co? Wychodzi na to, że tutaj, nad Odrą, żył ty kudy dłużej? Twoje to wszystko, w czym udział brał, do czego ręki przykładał? 1 że jak twój syn, Bolesław, jak twoja córka, Kasia, jak ta buda zielona tutejszy ty, Drozd. Tutejszy? Nu, skołował ja sam siebie tak, że nawet ryb nie poszedł łowić. Wrócił do domu i na Teresę zawrzasnął, żeby niosła zagrychę i bimber. Ziąb mnie chwycił okrutny nad wodą. Nie powiedziała nic, bo pił ja wtedy rzadko, prosto nie było już dawnej kompanii do picia. Postawiła na stole, co trzeba, i poszła do sadu, a ja, nie uwierzysz pan, pierwszy raz od śmierci Kaziuka i Maryny upił sia prosto jak świnia. Jakby wszystkie pierwsze numery tak zapijali swoje kłamstwa, prawda— polityczne, ale zawsze kłamstwa, toby każda właść była na gazie od świtu do późnej nocy. Nu, ja zwalił sia z nóg tylko ten jeden raz. Że co? Czy tylko jeden raz zełgał? Nie w tym rzecz. Prosto raz zapijał łgarstwo, a drugi i trzeci nie było powodu. Bo po co zalewać robaka, jak z kłamstwa rodzi sia radość? Tak, właśnie tak, nie inaczej. A żeby pan przestał krzywić sia i nie dowierzać — strach, jak ja nie lubię pańskiego niedowiarstwa — opowiem istorię z kluczami. To było może cztery lata temu, może trzy. Co zdarzyło sia zaraz po wojnie — podrobno pamiętam, a to, co niedawno — miga mnie przed oczami jak biegnącemu kołki u płota. Myk, myk, myk — lecisz, kołków zliczyć nie nadążasz, a nogi niosą i niosą wzdłuż tego cmentarnego ogrodzenia. Tfu, powiedziało sia mnie coś, panie, nie tak. Nu, bywa. Znaczy, niedawno przyjechali do Powodzia matka z córką. Niemkinie. Stara jakby do Heinrichowej podobna, może nawet krewna? Wlazła do mojego murowańca i wyjść nie chciała. Syn Jonków przyszedł tłumaczyć: mówił, że mieszkała ona 260 w tym domu, przyjechała teraz wspominać, murowaniec i sad obejrzeć. On ją znał, kiedy była kudy młodsza, teraz poznać trudno, ale to ani chybi ona, z rodziny Kleinów. Tamta, posłyszawszy nazwisko, zaczęła kiwać głową, że tak, córkę brać na świadka, w końcu pogrzebała w swojej podróżnej torbie, pogrzebała i wyciągnęła pęk kluczy. Widać na dowód, że wszystkie zamki w tych drzwiach byli kiedyś jej własne i że to ona na odchodnem zatrzasnęła drzwi frontowe, przez które nie mogli my wejść z Kaziukiem i z tej przyczyny sforsowali murowaniec od strony podwórza. Spojrzał ja na te klucze i powiedział do Jonka: nie pasują już oni do nowych zamków, które Lep założył. Stare abo szabrowniki powyrywali, abo zmienił ja sam, kluczy do nich nie mający. Tak że może iść, oglądać, ale to żelastwo niech schowa, niczego z przeszłości nim nie otworzy i nie przyda sia już ono ani jej, ani mnie. Ot, co. Kleinowa pokiwała głową, że rozumie, ale weszła do domu z kluczami w garści. Teresa deptała jej po piętach, pokazywała wszystko, nie powiem, i pilnie patrzyła na ręce. Nu, poniemieckich rzeczy już u nas prawie nie było, talerze i kieliszki dawno wytłukli sia, zostali tylko łóżka i trochę mebli. Niemkinie chodzili, wtykali głowy w każdy zakamarek, szeptali między sobą i tylko raz powiedzieli coś głośniej, a Jonek zaraz przetłumaczył: mówi ta córka, że nie było za czym tak tęsknić, ciaśniej tu jak w domu jej męża i kudy skromniej. Nu, łazili, młodsza nudziła sia, coraz częściej patrzyła na zegarek, ale pozwoliła matce obejść cały murowaniec. Aż naraz jak tamta nie krzyknie, nie miotnie sia w najciemniejszy kąt izby! A tam... Tam od śmierci Maryny stał zapadnik, przez Teresę nie używany, widać nadto jej napominający zły czas, kiedy niczym była w tym domu. Kleinowa położyła na nim obie ręce i pochyliła głowę nisko, nisko. Nie mówiła nic, tylko stała oparta o to swoje przeszłe życie, o kłąb nici napoczęty przez myszy. Nu, zapadnik — mebel potrzaskany, nikomu niepotrzebny, Teresie niemiły, to mówię Jonkowi, że jak chce, może tamta jego zabrać. Byle zaraz. Żadnego przyjeżdżania co roku, znowu oglądania, znowu macania. Jonek przetłumaczył, a ona zaciekawiła sia, czemu nie można zostawić i wrócić? Raz i jeszcze raz? Mówię ja: 261 1 — Z tej przyczyny, że i mnie to coś napomina. Tyle że po moim dawnym domu nie zostali sia nawet klucze. Jonek przetłumaczył, a ona zacisnęła usta, zdjęła ręce z za-padnika. I w tu poru klucze upadli na ziemię. Córka zaraz podniosła, ale najmniejszy kluczyk został na podłodze i stara miot-nęła sia znowu, chwyciła jego, a potem szybko, szybko, żeby jej nikt nie przeszkodził, wsadziła w zameczek blatu. Przekręciła raz, drugi... — nu tak, nu pasował. Rozpromieniła sia, jakby czut' młodsza stała. Rada była, okrutnie rada, że nareszcie coś otwiera sia przed nią, pasuje do dawnego życia. To ja rozumiał, swój pomyślunek mam. I kiedy kazała Jonko-wi zapytać, czy widzę, że dopiero jej klucz otworzył zamknięty stolik, zmilczał ja, nie powiedział prawdy. A przecie wiadomo, że blat pęknięty i że nieraz zaglądała do środka moja Ma-ryna, a jeszcze przed nią — myszy. Znaczy, niech będzie. Tamta podniosła blat, zobaczyła kurz na splątanych niciach i zatrzasnęła wieko. Myślał ja — zaraz każe wynosić stolik. Ale w tu poru do izby wleciała Kasia. Patrzy i słucha, jak Jonek tłumaczy słowa młodszej Niemki, że tego grata ona do swojego domu nie weźmie, trudno, musi liczyć sia z mężem więcej jak z matczynymi fantazjami. Tamta broni zapadnika, znów ręce na nim kładzie, aż tu Kasia zaczyna wydziwiać, jak tak można, to pamiątka po jej matce, a do tego Zielińska zna ten mebel, mówiła, że ładny, że przyda sia Kasi po ślubie. Nu i paaszło! Nie my, ludzie stare i stratne, wadzili sia o ten połamany zapadnik, tylko te dwie młode: Niemka skakała do oczu Kleinowej, a Kasia — chyba pierwszy raz w życiu — Teresie. Że przecie ona przyjaciółka Ma-ryny, a teraz oddaje i mnie pozwala oddać mebel, pod którym Kasia raczkowała, który od zawsze był w domu. W końcu zmęczyli sia, stara przestała odpowiadać córce i pyta Jonka, czego chce polska dziewczyna? Jonek przetłumaczył, że zna ona ten stolik od dziecka, bawiła sia pod nim jeszcze z kotem swojej matki nieboszczki. Nieboszczki? Klei-nowa znów zacisnęła usta w wąską niteczkę i zamyśliła sia. Nikt już nie krzyczał, baby czekali, co ona powie. A stara naraz pochyliła sia, wyjęła z zamka kluczyk i podała Kasi. Zno-wuż chciał ja powiedzieć, że niepotrzebny nam ten klucz, poradzim sobie i bez niego. Ale nie powiedział. Bo wiesz pan, 262 tamtej oczy jakoś pojaśnieli i nawet usta stali mniej wąskie. Nu, to niech będzie po jej myśli. Że to ona sama, z dobrej woli oddała ten klucz w godne ręce. A co młodsza Niemkini? Ramionami ruszyła, powiedziała: „Przedstawienie jak zawsze", i poszła przodem do wyjścia. Jonek szedł za nią, tłumaczył nam te ostatnie słowa. Bo potem już obie nie mówili nic, prędko poszli drogą w stronę szosy. Nie, nie wyglądał ja za nimi, nie wiem, czy odjechali taksówką, czy autobusem. Tylko to panu jeszcze powiem: za małą godzinkę przylecieli do nas chłopaki z pękiem kluczy. Mówili, że znaleźli toto przy szosie, w rowie. Prawda, nie było między nimi zgody, która rzuciła: jeden mówił, że stara, a drugi, że młodsza. Ale czy to nie wszystko jedno? Trzecie kłamstwo? Panie, toż i teraz zełgał ja, tylko o dwóch czy trzech wspominający. Było ich kudy więcej. Ale bez łgarstwa — strach, jak trudno żyć z inszymi ludźmi, ot, choćby z panem. Nu, dobra, dobra. Jeszcze o jednym kłamstwie opowiem, bo to istoria niedługa, choć ze wszystkich najstarsza. Jeszcze w tu poru, kiedy zaludniała sia pusta wieś, kiedy ruiny byli przy szosie, zatrzymała sia przy mnie, z kościelnej wsi wracającym, ciężarówka wojskowa. Z szoferki wysadzili żołnierze mężczyznę w pasiaku, zmarnowanego okrutnie. Oddają mnie jego i mówią, że nad rzekę obcego człowieka nie zawiozą, a ten jedzie, jedzie i nie wie, gdzie wysiąść, bo wszędzie przy drodze ruiny, nazw osiedli nie ma, a on ślepy. I co z takim zrobisz? Twarz jego napięta, policzki zapadłe, a oczy? Oczy chyba wypalone? Nie wiesz, a pytać nie śmiesz. Jedno wiadomo: Władysław ma na imię, z obozu wraca, domu szuka. Nu, okazało sia,.że był to chłopak jeszcze młody, na roboty wywieziony z Krakowa w pierwszym roku wojny. Chował sia on w domu dziecka, rodziny nie miał żadnej i zaprzyjaźnił sia ze swoim bauerem-autochtonem z nadodrzańskiej wsi. Robił u niego przymusowo, nu tak, ciężko tyrał, ale wielkiej krzywdy nie miał: bieda dla niego rzecz zwyczajna. Ale w tej wiosce byli i insze robotniki przymusowe, próbowali sabotażu, dywersji. Władek takoż. I wszystkie wpadli, wszystkich wywieźli do Oświęcimia. Nad nim szczególnie znęcał 2d I sia jakiś niemiecki strażnik i właśnie przez to w obozie oczy stracił. Jak — nie chciał opowiadać. I teraz szukał tych swoich autochtonów, bo córkę mieli, którą chciał znowu zobaczyć, znaczy — choć ręką dotknąć, upewnić sia, że żyje, że jest. Ot, panie, i cała istoria. A kłamstwo gdzie? Nu, zaprowadził ja jego do domu prawie całkiem potrzaskanego, przy szosie, bo tamte jego bauery przy drodze mieszkali, i mówię, że to chyba tu. Póki lepiej sobie nie przypomni sąsiadów i nazw najbliższych wsi, niech — myślę — tu najgorsze przeczeka. Wyporządził ja dla niego kuchnię z jedną izbą, a jedzenie nosiła chłopakowi stara Jonkowa. I co pan powiesz? Uwierzył on, że na stare miejsce wrócił. A kiedy w szkole zamieszkała córka Tatarczuka, odżył, poweselał, jakby o dawnym życiu zapomniał. Do dziś przy szkole mieszka, za woźnego jest. Chodzi po korytarzach i dzwoni, dzwoni. Przyjemny taki. Dopiero w dziesięć lat później, a może i więcej, kiedy Władysław byl już dawno żeniaty z córką Tatarczuków i ich dzieci uczyła Zielińska, rozpoznał jego jeden gość, z nim razem w okupację na roboty wywieziony. Mówi: — Toż to Władek Król, znam jego, znam. Ale heca! Trzeba mnie było aż tutaj przywieźć ziemniaki z pegeeru, żeby chłopa odnaleźć! Był ja przy ich rozmowie, ale nic dobrego z niej nie wyszło. Kierowca pytał, jak Władysław oślepł, nie dowiedział sia. Nu, to zaczął opowiadać, że zaraz po wojnie on sam odnalazł swoich bauerów. Pewnie, że w inszej wsi, nie tutaj, tylko ślepy mógł aż tak pomylić sia, żeby okolicy nie rozpoznać. Córka Wladkowego gospodarza po wojnie czekała na niego, a jakże, długo czekała... Władek najpiei"W ucieszył sia, czerwony na twarzy stal, a potem oklapł i zapytuje, czy na śłepego też by czekała? A tamten mówi, że po prawdzie wątpi, komu w gospodarstwie niewidomy chłop potrzebny? Choćby to był ślepy król? Za; echotał i poszedł do swojego wozu, wprzód dawnego kumpla tak mocno po plecach walnąwszy, że ten aż zachwiał sia, na mnie poleciał. Ot, tobie i na! Stoję, nic nie mówię, ale nadsłuchuję razem z Władysławem. Zapuści motor czy wróci? Nu, motor prych- 264 nął raz, drugi, w końcu ciężarówka ruszyła. Krzyżyk jej na drogę. Władek czoło z potu otarł i mówi do mnie: — Mogę do was na jednego zajść? Trzęsie mnie jakoś w środku. Znaczy, poszli my, chlali w kuchni bimber, gadali o niczym. W tu poru on zapijał nie żadne kłamstwo, jak ja, a najprawdziwszą prawdę. Nie opłaci sia na ślepego czekać? Nu nie, pewnie, że nie. Później zachodził jeszcze do mnie raz i drugi, białą łaską obstukiwał stopnie, właził na ganek, siada! i milczał. Znaczy, milczeli my razem. Aż jednego wieczoru nie przyszedł, widać doszedł do siebie i znowu starczało jemu to, co miał: dreptanie po długich korytarzach w szkole i dzwonienie, dzwonienie przez cały dzień. Tylko ja,«ile razy jego potem zobaczył, musiał pomyśleć właśnie tak, nie inaczej: ślepy król. Dobra. Jak pan widzisz, każdy próbował zapomnieć, swoje miejsce w drugim życiu znaleźć i własny ślad na nowiźnie odcisnąć. Ciężko szło, ale naród uparty, a do tego wie: losu nie odmienisz. W pierwszych latach często wspominał ja porucznika Wysockiego, przecie to on, nawet pod wozem leżący, fason trzymał. Nu, ale porucznik poległ, a nam przyszło sia dalej żyć, i to wcale nie tak, jak kłochtali w dywizji różne „święte". Osadniki wojskowe tylko w gromadzie mieli ulgi, przydziały, opiekę, a osadniki dzikie, między cywile zamieszane — nic. Tak że pierwszym numerom nie było lżej jak ostatnim, a do tego prawie każdy wdowcem został i musiał ożenić sia na nowo, żeby dziećmi w tutejszą ziemię wrosnąć. Znaczy sia, drugim miotem, bo pierwsze dzieci, choćby mój Sylwester i Paraska... Nu, co tu mówić, sam pan wiesz. Ale była Kasia, już całkiem nadodrzańska, a potem urodził sia jeszcze Bolesław, mój syn i Teresy. Prawdę powiem: dobrze, że on jest, i to kudy od siostry młodszy. Bo teraz taki czas nastał, że starsze ciecieruki odlatują ze starych żerowisk, lecą znad brzegu rzeki do miast, na naukę inszego latania. Wyrozumieć ich nie zawsze można, ale jak w domu utrzymasz, kiedy wiedzą, że z naszego Lepa teraz technik całą gębą, że brat Teresy — profesor sławny, fizyk wrocławski, syn Pszczelarza i Marty — uniwersytet skończywszy — doktorem chce zostać, a młody Zieliński kudy lepsze ma plony, odkąd dyplom z miasta przywiózł, na ścianie powiesił i co dzień na niego patrzy. 265 Znaczy, nie on jeden potrafi latać wysoko, aż pod chmurami? Cóż, starsze i młodsze ciecieruki — już nie te, co kiedyś dławili sia owocem rwanym z przydrożnych drzew. I nie te, co straty ojców dobrze zapamiętawszy, kłócili sia ze sobą 0 wielkość krzywd, a każdy mówił, klął i prześmiewał sia — inaczej. Już od lat mowa ich jednaka, zabawy czy śpiewki te same i chęć u wszystkich jedna: telewizor mieć, motor abo osobowy wóz. Taki sam, jakim profesor Klon przyjeżdża do siostry Teresy, jaki prezentuje chłopakom zawsze uśmiechnięty Lep. Wspominki? To nie ich rzecz. Tylko czasem, te najmłodsze, zapytują, czy to prawda, że nad rieczyszczem bywali zwały śniegu do połowy stogów, a stogi stali na hołotach, że w izbach rybą pachnących ludzie szli spać na ciepłe piece, a to ciepło było zamiast kartoszki, bo na przednówku nie starczało jej dla wszystkich? Kiedyś Bolek, z pajdą pszennego chleba w ręku, pyta sia mnie, czy nie łże sąsiadka Waszczukowa, że za młodu klikała z dziewuchami wiosnę, żeby prędzej szła, wybawiła od głodu? Pyta sia, panie, o głód i dalej je biały chleb, językiem masło zlizuje. A znów inszego dnia obsiedli mój ganek różne chłopaki. Dopytują sia, czy to prawda, że dawniej można było na drugim końcu Polski załadować furę gratami wysoko, wysoko, wsadzić na ten wóz żonkę i dzieci, konie zaciąć i pojechać przed siebie, na zachód, szukać domu w ziemi obiecanej? Zupełnie jak w filmach o Dzikim Zachodzie. 1 o handlu kotami — też prawda? Czy bajki to, takie same jak istorie o wodnicach, utopcach i puszczańskich wróżach? Nu, ale dziwne i straszne bajki nie dla nich. Kto teraz boi sia czarnego luda? Kto ich z tej ziemi, polskim gnojem nawiezionej, potrafi ruszyć? Toż oni ludzie tutejsze, rodem z Po-wodzia. Wielka rzecz, że przyjeżdżają tu dzieci tamtych Niemców, co to kiedyś, kiedyś odeszli za rzekę! Niech przyjeżdżają, niech patrzą. Że krewnych do siebie wabią paczkami, że namawiają na wyjazd? To i co? Potem od tamtych przychodzą listy do Powodzia, listy pełne żałości i tęsknoty za wspólnymi zabawami na miedzach, w zagaju, za druhami-ciecierukami z nadodrzańskich łuhów. Ot, jak. Odważne nasze ciecieruki, nie bojące sia niczego, zuchwałe. Tylko... Odleciawszy, nie zawsze wracają. Nu, młody Zieliński wrócił, ale jak jemu Kasię oddawać, samemu bez 266 pomocy zostać? Toż i teraz, choć dwoim sia i troim w robocie, zawsze rąk silnych, zdatnych— za mało. Ale potem pomyślał: Katarzyna od tego drugiego czekania na Leszka, na jego powrót z miasta, młodsza nie stała, swoje lata ma. Jak dziewkę przymuszać do zostania w domu? I czasy teraz insze, i my z Teresą nie całkiem stare, pogospodarujem jeszcze trochę lat. Nu, to niech idzie do murowańca Zielińskich, a na moim Bolesław ostanie. Chłopak on bystry, do roboty zdatny i wszystkiego ciekawy. Każde drzewo owocowe przy drodze zna. każdy skręt rzeki i każdą zatoczkę na stawie. A Kasia prześmie-wać sia lubi i nieraz zakwacze jak Żmudny. Za bystra dla mnie. Wszystko wie lepiej. I jak ja we wrześniu wojował, i jak pod Lenino bił sia, i którą drogą na Berlin szedł. A choć taka mądra, zrozumienia dla ludzkiej skuki — nie ma. Wspomnę ja, bywało, puszczę. Opowiadam, jak człowiek hłuszca podchodził, jak śmigał duszehubką, ryby łowił na ość abo siecią w jeziorze, a ona w śmiech: — A cóż to, nie ma tutaj drzew w zagaju? Nie ma stawu, ryb i rzeki? I to jeszcze jakiej! I patrzy wesołymi oczami na Odrę, na jej brzegi gołe, na wodę teraz już nie bardzo czystą. Urodziła sia tu, wyrosła, rieczyszcza nie widziała nigdy. Ale kiedy tak gada, ja sam... Nu, nie powiem, ja sam takoż lubię teraz popatrzeć z wysokiego brzegu na rzekę, jak zakręca tam, w dole. Ostro zakręca, z fasonem, nawet brzeg podmywa. I wiesz pan, czasami, kiedy przychodzi sen, że płynę łodzią, sieć zarzucam, to płynę właśnie tą Odrą, nie inszą rzeką, i przed tym akurat ostrym zakrętem łódkę na brzeg wyciągam. A jeżeli we śnie wpadam do wody i odbijam od dna, jeżeli na brzeg wyłażę, pazurami w twardy ląd wczepiwszy sia, to nie z bołota wychodzę, tylko /. tego stawu, co przed nami. Dziwne, ale tak. Nu, zbił sia ja z tołku, a o dzieciach chciał opowiadać. Znaczy, Bolesław tutaj gospodarować, stanie. Po mnie, numerze pierwszym. Prawda, Kasia mówi, że to teraz nieważne, isto-i-yczka uczyła, że wszystkie pierwsze numery — dziś bywszc ludzie, ale i ja, i pan ludzie niegłupie, wiemy, co o istoryczkach myśleć. Jednego im tylko można życzyć: żeby i oni jak najprędzej bywsze stali. Znaczy tak. Pytasz pan, czy skuka już nigdy mnie na pierś 267 nie skacze, za gardło nie dusi? Różnie bywa. Jak wspomnę 0 Sylwestrze, o Marynie, jak mówię sobie, że trzeba zapomnieć 1 każdego dnia wszystko zaczynać od nowa — nie wychodzi. Skuka dopada przy orce, przy rybaczeniu, we snach. Ale jak pomyślę o tym, ile my przeszli i ile znieśli, ile mogli przetrzymać, wtedy mniej skuczno. I aż wierzyć sia nie chce, że to ja, Drozd, chodzę teraz po moich polach, siedzę wieczorami na własnym ganku, niby pan leśniczy w Morocznem. Przy nodze — pies, za plecami — śmiechy Kasi, Bolesława i pokrzykiwania Teresy, a nad głową nie sam miesiąc, ale także lampa wielgachna, elektryczna, jeszcze złotymi rękami Lepa zmajstrowana. Nu i nie dziwneż to, że z kościuszkowców, z naj-pierwszych numerów, ostał sia w Powodziu tylko ja jeden? Nie orderowy kawaler jak Lep, nie sołtys jak Deczko, prosto ja, ciągle ja, Szymon Drozd? Dlaczego tak? Myślał ja nad tym, myślał i wymyślił: nie pchał sia nigdy do właści — ot, co. Bo, wiesz pan, ciepła ona, ta właść, w dotknięciu miła, kiedy ją w obie łapy bierzesz. Ale później przypiekać zaczyna i nie pomoże przerzucanie z jednej ręki do drugiej, chuchanie, podskakiwanie. Wypuścić ją trzeba z oparzonych rąk i spada ona — dobrze jak na ziemię, a to czasem na nogi spada i przyjdzie sia jeszcze sykać, ochać, nogami przebierać, przysiadać. Nu, czasem nawet i siąść... Toż — mówi pan — ani Deczko, ani Lep nie siedzieli ? Ale Deczko musiał stąd iść precz, a Lep... Nu, ten siedział. Nie warto było panu o tym mówić, ale jak już zgadało sia... Za czasów spółdzielni chciał mieć właść nad całą motoryzacją. Tak on mówił: wiejską motoryzacją. I przesiedział pół roku za nie-dozór. Bo właść jeszcze dlatego niebezpieczna, że za inszych trzeba niewinną głowę nadstawiać. Ot, co. Dobra. Mówisz pan, minęło dużo lat, ludzie przemieszali sia, córki chaziajów powychodzili za hanysów, ciecieruki już w tył patrzeć nie chcą. Zmieniło sia wszystko i ja sam, choć życiem poraniony, choć oporny, do tych zmian ręki przykładał, rzekę oczyszczał, na polach pał puszczał. A jak można coś zmieniać, samemu nie zmieniwszy sia? Pewnie, spokojnie tu, syto, znaczy i mnie pora starą skórę zrzucić, wszystkie żale pogrzebać. Tak pan chciał zakłochtać, a? Wiadomo, kłochtać łatwo. Ale nie widział, pewno nigdy nie widział pan, jak trudno wę- 268 żowi wyleźć ze starej skóry, jak potem, osłabły, na długo zaszywa sia w chaszcze i chroni to nowe, bezbronne ciało, ciało bez łuski. A co do żalów... Niby prawda. Tylko... Ech, nie wszystko tutaj jest, co człowiekowi do pełnej szczęśliwości potrzebne. Co tam gospoda, sklep i nowa przystań nad rzeką przeze mnie zbudowana! Ta sama, o której mówią ciecieruki, że od zawsze była i że już za stara, za ciasna. Powiedz pan lepiej — ten staw, takoż moimi rękami oczyszczony, to co? Jezioro? Nie, bo za małe, oczorotem nie zarosłe i brzegi ma ulizane, całe w ścieżkach. A zagaj ? Jakiż to las ? Gdzie wrzosowiska pszczołami dzwoniące, ciemniejsze od leśnych fiałków? Mech niby jest, ale nie szarobiały on, nie torfowy. Wszystko, wszystko na niby! Nawet uczciwych meszek tu nie uświadczysz, tylko komary brzęczą pod wieczór, o czymś tam napominają. A ryby jakie? Gdzie wielgachne sumy, szczupaczyszcza i karasie? Abo kaczki dzikie? Krekuchy? Słonki? Cyranki? O hłuszcu w lesie już nawet nie wspomnę. Żeby mnie z pamięci jego czyhita-nie nie wyleciało, idę sobie czasem przez zagaj i tokuję: tyk, tyk, tykut, cze, cze, cze, ta... ta... Wspominam, jak on, kniaź puszczy, na wysokiej gałęzi siadłszy, puszył sia, skrzydła opuszczał, szyję wyciągał i hrać o świcie zaczynał... Bożeż ty mój! Rodzone dzieci, ciecieruki, nie rozumieją, nie wiedzą, co to wspominanie, co skuka. Towarzysze bojów— polegli, pionierów z pierwszych powojennych lat — mniej z roku na rok. Wielka wędrówka? Ptasi gościniec? Czasy powodzi? Kto o tym pamięta? Teresa? Nu tak, ale wspominać nie lubi. Silna ona, żadnej podpory ani pomocy nie potrzebująca. Robotna. I do traktora zdatna, i do snopowiązałki. Żal, ale taka jest. Pan jutro pojedziesz precz i pewnie nigdy do Powodzia nie wrócisz. To coś powiem, czego nikomu tutaj powiedzieć nie mogę: skuczno mnie nieraz za babską bezsiłą, za oczami wpatrzonymi w człowieka jak w święty obraz. Ot, Deczce poszczęściło sia. Patrzą na niego oczy dziwne, białe, ale po psiemu wierne, za każde dobre słowo — wdzięczne. A mnie nieraz przychodzi sia żonki i córki słuchać, milczeć, kiedy prześmiewa sia Kasia, a Teresa lepiej wie abo prędzej odpowiedź znajdzie. Nu, moja Maryna była jak mech mięciutka, a ta druga tatarakiem w górę wystrzela, tnie ostrym brzegiem jak brzytwą. Nie zapisuj pan tego, Boże broń. Jak jest, tak jest, inaczej być nie może. Ale chyba z tej przyczyny wziął ja na pokoje psa. Przedtem do głowy by taka rzecz nie przyszła. Pies musi być podwórzowy, zły, w budzie na łańcuchach siedzący. Niby tak. Tylko że okrutnie chciało sia mnie zobaczyć jeszcze raz psią wierność w oczach. I wdzięczność, i wiarę w moją mużycką siłę. Jak w oczach Maryny, Sylwestra czy biedniażki Kaziuka z sy-birskiego transportu. Tamtych już nie ma, Kaziuk daleko, u Jewdokii. Nu, to niech choć dla mojego kundla będę ja nie bywszy, tylko okrutnie ważny, naprawdę pierwszy numer w Powodziu. Znaczy tak. Co z Zielińskim? Dominę wygryzł Maroń, kiedy sołtysem został. Przyczyny? Różne byli. Nie podobało sia jemu wszystko: i to, że dyplomów uczycielskich nie wyniosła z palącej sia Warszawy, i że młodego źle wychowała. Jak takiej dzieci oddać? Nu, Zielińska sztuka twarda, okupację przetrzymała, powstanie przetrzymała, Maronia takoż. W tu poru syn jej siedział, ale nic. Paczki jemu posyłała i zabrała sia do hodowania kur. To od niej syn dostał fermę, kiedy stało już wszystkim łatwiej żyć. Nie krzyw sia pan! Żeby panu rozkazów nie dawać? Nie pouczać? Nu, ja tylko przez małą chwilkę i pan już zły. A Maroń krzywić sia nam nie dawał przez tyle długich lat! Zielińska wróciła do szkoły, ale tylko do młodszych klas, a w starszych — śmiech powiedzieć — zaczęła uczyć Jadwiga, smarkata córka Deczki, we Wrocławiu przez jakiś kurs błyskawicą przeleciawszy. Jadwidze było stydno i często zachodziła przepraszać Dominę — tfu, co też ja — już żadną Dominę, nikt tak do niej nie śmiał mówić, nadto ta nazwa napominała jej złe czasy, zalatywała kurami. Prosto do Zielińskiej zachodziła. A ta jak zawsze spokojna, żadnych uwag, skarg żadnych. Powiedziała kiedyś, że jak epocha sia wali, można w łeb nie dostać. Ale sztuka — dostawszy -— wstać, odłamki gruzu z siebie strzepnąć i zacząć całe cegły w ruinach wyszukane z rąk do rąk podawać, budować od nowa. Co? Nu, choćby stawiać cały dach nad tym przetrąconym łbem. Tak powiedziała i swój łeb — widać mocny, toż nie rozpękłszy sia wszystko przetrzy- 270 mał — nosiła wysoko, jak zajeżdżona, ale porodzista kobyła. I z Jadwigi nie naśmiewała sia, choć nikt inszy tylko ona uczyła dziewuchę po powrocie z Czugunki. Dobra. To przepraszanie Jadwigi, te wspominki z pierwszych lat nad Odrą skończyli sia ślubem. Nie śmieszne to, że Deczko teściem Zielińskiego został? Choć po prawdzie jeszcze śmieszniejsze, że teraz wnuk Dominy moim zięciem zostanie. Panie, czy mogło mnie to przyjść do głowy, kiedy ja krowy do Powodzia pędził, mleko z pierwszego udoju dla Leszka niósł? Kiedy patrzył, jak on to ciepłe mleko chłepcze, oczka mruży i mówi: „Dobre!" Toż ja z jego ojcem pożarł sia, kiedy wieś jeszcze pusta stała, kiedy każdy, kto chciał, mógł na drzwiach domów pisać „zajante". I ot, przyszło pod koniec życia pogodzić sia nam, dzieci pożenić. Istoria to poplątana, długa. Opowiedzieć? Nu, to daj pan ostatnią papieroskę. Komary trzeba odgonić, a to już nadto dokuczają... Zieliński przejął fermę bez słowa, nawet ją później — bliżej łuhów — rozbudował. Ale gospodarstwo za niego ciągnęła Jadwiga z Leszkiem, lepsza ona okazała sia do tego jak do uczenia dzieci. W szkole byli już w tu poru uczycielki specjalnie uczone, kudy od niej mądrzejsze. Nawet ta istoryczka, co Kasi nagrodę dała za Lenino, dużo wie, choć ni czorta nie rozumie. Toż mogła ona do mnie przyjść, wszystkiego dowiedzieć sia podrobno, a nie byle jak, z drugiej ręki, od Kasi. I patrz pan: Kasia za ten bój dostała nagrodę, a ja? Wredny naród te istoty czki. Zieliński nudził sia z kurami, choć gdakało ich z roku na rok coraz więcej. Z tej to przyczyny zaczął po tutejszych cmentarzach, po kościołach łazić, zatarte napisy i stare nagrobki oglądać, jakąś tam kartotekę zakładać. Odgraża sia, że ważną książkę napisze. Nu, sam pan widzisz, żyje jakoś. Ale dopiero od powrotu Leszka, kiedy nasze ciecieruki latać ze sobą stali, kiedy już od przedwiośnia dobiegać zaczęło od strony zagaju tokowanie, bulgotanie samca — cietrzewia puszącego sia przed samiczką, znaczy moją Kasią — między mną a nim do zgody doszło. Robili my w tu poru podchody każdy na swoją rękę, szukali całą wiosnę młodych, a oni zmieniali tokowiska, chowali sia 271 przed nami, raz za jeżyny kłujące, raz za białym wałem kwitnącej tarniny. Latem nie było czasu na szukanie, ale jakoś miesiąc temu, we wrześniu, poszli my znowu na podchody. Tylko że nie na nich, a w końcu na siebie wpadli, siebie znaleźli. Stanęli w zagaju, patrzyli, milczeli. Aż kiedy on odwrócił sia, żeby odejść, mówię jemu: — Poczekaj pan, toż idziemy do wsi, w jedną stronę. Można by pogadać. A on, że od ostatniej rozmowy — a była ona dwadzieścia sześć lat temu — nie mamy sobie nic do powiedzenia. Nu, ja idę za nim, mówię, że podchodzić w jeżynach i tarninie strach jak trudno, chciałoby sia cichutko iść, a nijak nie można, płoszą sia nasze ciecieruki, bo czujne oni, płochliwe... On stanął, mruknął, że na żadne podchody nie chodził, bo i tak wie, że nie będzie z naszych ciecieruków pary. A i to wie, że chłopak dziewczyny nie ukrzywdzi, bo on z rodu Zieliń-skich. Chciał ja jemu powiedzieć, że to już nie żadne dzieci, pytać nas o zgodę nie staną, najwyżej precz odlecą. A dwa — że przed wojną od niejednych Zielińskich dziewuchy krowy za dzieciaka dostawali, a on nawet i tego nie da, bo same kury hoduje. Ale poczuł, że takie gadanie na nic. I prosto zadziwił sia, że wojowali my oba, bohaterami wojennymi stali, a jak zeszli sia po tylu latach, gadamy jak mołokososy o sprawach nieważnych, bzdurnych takich: o miłości. Weterany, psia krew, gieroje! Jego aż skręciło. Mówi, żeb mówił ja tylko o swoim gieroj-stwie, toż ja uznany bohater spod Lenino, żołnierz zwycięskiej armii, nigdy nie pobity, dumny ze swoich dowódców, z pochodu ciągle naprzód, naprzód... Prawie krzyczał, kiedy to „naprzód" powtarzał. A on zgorzkniały od klęsk, zawodów, weteran września i katastrofy warszawskiej, bezprzydziałowiec. Jakież tu porównania, jakie mogą być wspominki bojowe? Mo-żem mówić tylko o sprawach bzdurnych abo obrzucać sia złymi słowami, jak w tu poru, kiedy on dom zajmował i głupi, głupi, trzecim numerem upierał sia być! A przecie — wiadomo — najpierwsze numery nie dla takich jak on, niepotrzebnych, nikomu niepotrzebnych, przegranych. Nu, użył sobie, nie powiem. I jeszcze dorzucił, że takiemu jak ja — dobrze. Nie wiem, co to strata i krzywda, spełniło sia 272 L.. mnie wszystko, o czym zamarzył. Miał ja broń, do jakiej on tylko wzdychał w walczącej stolicy, miał marsz przez pół Europy z kwiatami na czołgach, z krzykiem radości za nami, przed nami, z Polską taką, jakiej sam chciał, i ziemią tu, nad Odrą, czekającą na pierwsze numery, na kościuszkowskich gierojów. Panie, tego ja już ścierpieć nie mógł. Mnie wszystko łatwo szło? Mnie? Co zamarzył, to miał? Wysiłku żadnego, ofiary żadnej, prosto— jak on to powiedział— stoliczku nakryj sia, a? A kto ojcowiznę utracił, krzyżyk na niej postawiwszy? Że głowa to rozumiała, nu tak, nu tak, ale serce do dziś boli. On na to, że swoją Warszawę stracił, a ja — że więcej, kudy więcej, bo i jezioro, i puszczę, i uroczysko... A do tego jeszcze naśmieszki znosić musiał: „Mowa polska dla was za trudna", „Jak na Ruskich gadacie nie najgorzej", i tłumaczyć, że tylko oficery u nas niepolskie, nu, jeszcze instruktory, nu, jeszcze poniektóre star-szyny. On na to, że jemu gorzej, życie ma rozdarte, przełamane przez istorię... Mało mnie krew nie zalała. Niby ja — nie? Toż ta istoria, cholera jej w bok, szarpała mną, turlała, pędziła ptasim gościńcem w te i we wte. Toż do dziś robi sobie ze mnie naśmieszki. Niby jakie? Takie, że jedna córka zapada sia mnie mogiłką w poleszuckie piaski, a druga — jeszcze jak żywa — takoż w ziemię wrasta, ale nie w moje pole, nie w mój sad, tylko cudzy, Leszkowy. Bo nasze ciecieruki, choć my ich płoszym, podchodzim, i tak zrobią, jak zechcą. Tutejsze już oni oba, nadodrzańskie... — Ciecieruki? — krzyczy on. — Nie, nie, nigdy! A, to ty taki? Choć los wypadł nam podobny, choć jednako my pierwsze numery we wsi, ścierpieć nie możesz, że ja prosto Szymon Drozd, poleszucki rybak, kościuszkowski żołnierz? I okrutnie zachciało sia mnie jemu powiedzieć, że nie taki znów ważny teść trafia sia mojej córce, bo wujka ona ma kudy lepszego, profesora sławnego na cały Wrocław. Prawda, brat on Teresy, znaczy, wujek przyłatany, ale zawsze. A i ja już nie ten, co dawniej: dom mój leśniczówkę napomina, pies leży na ganku, a te gołębie, co nad dachami Powodzia, nad łuhami i rzeką polatują, skrzydłami trzepoczą, bieleją w słońcu — wszystkie moje. Chciał to powiedzieć i nie powiedział, bo zbił on mnie z toł-ku, dawne istorie i krzywdy przypomniawszy. I znowuż ska- 271 ś kali my sobie do oczu, znowu na tej polance w zagaju, jak w pierwszym roku po wojnie, obrzucali sia słowami złymi, kąsającymi do krwi. A potem z sił opadli i — jakby naraz zawstydziwszy sia tego wypominania, kto więcej stracił, więcej skuki posmakował, więcej goryczy łyknął — powlekli sia nad staw, siedli tu, gdzie my z panem siedzim, i milczeli długo, bardzo długo. Nie było już o czym mówić. Sami my, ot co. Wiadomo, nurt rzadko płynie środkiem rzeki, przenosić sia lubi. Teraz on pod inszym brzegiem, a ten nasz zamula sia, mchem i chaszczami zarasta. Nu, to czort z naszym bywszym życiem, co tam targować sia, czyje było trudniejsze, krwawsze, więcej przegrane. Grunt, że jest jeszcze na świecie moja śmieszka Kasia i Leszek, kiedyś przeze mnie mlekiem pojony, że im, mło-dziakom, nietrudno z nurtem płynąć i żyć pod tym niebem naszymi rękami oczyszczonym, od luftwafy wolnym, jasnym, wysokim... Wracali my zarzuciwszy myśli o podchodach, a tak zmęczone, jakby cały dzień łazili po puszczy. Widzisz pan po drugiej stronie stawu tamtą olchę? Krzywą, nad wodą całkiem pochyloną? Nu, to powiem panu na wyjezdnem jeden sekret. Pod tamtą olchą jest ni to wykrot, ni to jama głęboka. Do niej sum jeden taki, nie największy, przyplątał sia. Mówisz pan: „A jednak?" Et, takie to i bogactwo! Wstyd przyznać sia, ale... Pod-karmiam ja jego, ot co. Żeby był, żeby na przyszły rok przypomniał mnie, jak to jest, kiedy do czółna człek taakie rybiszcze ciska. Znaczy, przechodzili my koło tej olchy i stanął ja, pokazał Zielińskiemu jamę z moim sumem. To ryba mocna, śliska aż strach. Musi na niego dwóch ludzi iść, żeby wodę pod korzenie zamącić i uciekającego suma siecią oplatać. To pytam sia jego, może pójdziem razem w maju abo w czerwcu sieci zastawiać? Rybaczyć? A on, że do wiosny daleko, że jeszcze czas, ale zmówić sia można, czemu nie? Okrutnie jemu kury obrzydli. Śmierdzą. Nu, tak. Stali my długo, na staw razem patrzyli, patrzyli. Bohatery, psia krew... W tu poru, pamiętam, niebo było bez jednej chmurki i woda świetlista, niebieska. Nad gładzią, nad trawą przybrzeżną po-latywali białe nitki pajęczyny i uczepiwszy sia olchowych gałązek, próbowali łapać w tę sieć a to senne muchy, a to spada- 274 jące liście. Żółte, czerwone, rude... Dobrze było, nad podziw spokojnie... — Żal — mówię — że idzie ku zimie. Ledwie sia człowiek zdążył napatrzyć na wodę, na zieleń, na drzewa w zagaju, ledwie latem rozczmuchał sia trochę i pogodził z tym i z owym, ledwie nowej ochoty nabrał do życia, a ot i wszystko kończy sia... Niteczek srebrnych, cieniutkich, niby lnianych, strach, jaka ćma. Nawet ciepło, nie powiem, słońce łaskawe i pięknie zachodzi, ale to już nie to. Zieliński naraz jakby obudził sia i popatrzył na mnie. Chyba pierwszy raz w życiu popatrzył uważnie, bez żłoby. Ręką dotknął olchy srebrną pajęczyną zasnutej, palce zacisnął na więdnących liściach i mówi: — Nie to? — Wiadoma rzecz. Ale dziwu w tym nie ma. Prosto — babie lato. On głową pokiwał. Jakiś czas milczał, a potem powiedział wolniutko, z namysłem: — Nu, tak. Prawda. Babie lato. I to już wszystko. To już cała prawda o mnie, o moich, a wodach, polach i łuhach tutejszych, nadodrzańskich. Warszawa—Obory 1973. Redaktor techn.: Joanna Duchnowska Korektor: Feliksa Szczerbiak Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch", Wydawnictwo „Książka i Wiedza", Warszawa, czerwiec 1979 r. Wydanie IV. Nakład 59 650+-350 egz. Obj. ark. wyd. 16. Obj. ark. druk. 17,25 (11,6). Papier druk. mat. kl. III, 65 g, 92 « 114 cm. Oddano do składania w sierpniu 1978 r. Podpisano do druku w maju 1979 r. Druk ukończono w czerwcu 1979 r. Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8. Zam. nr 1165/78 Cena zł 33.— Dziesięć tysięcy dwieście osiemdziesiąta ósma publikacja „KiW MBP Zabrze nr inw.: K1 - 3726 1 F 1 POL.