JOHN BOYD OSTATNI STATEK Z PLANETY ZIEMIA THE LAST STARSHIP FROM EARTH Przełożył Tomasz Mirkowicz Pamięci Henryka VIII Tudora FRAGMENT PRZEMOWY JOHANNESBURSKIEJ: Gorąco pragniemy i modlimy się żarliwie, żeby nastał wreszcie kres tej straszliwej wojny — nie wolno nam jednak zapominać o ogromnych możliwościach laseru, choć w wyniku naszej niedoskonałości wynalazek ten znalazł tak niefortunne zastosowanie w ostatnim okresie. Przyśpieszenie kwantów światła, obalając dawne granice fizyki, stanowi zarazem poważne ostrzeżenie dla nauk społecznych. Może kiedyś uwolnimy się od historii i staniemy się sędziami nasiej przeszłości — że tak powiem, sami sobie bogami. Żyjmy więc sprawiedliwie, zgodnie z tym, jak dane nam jest rozumieć sprawiedliwość, żeby nasze czasy nie znikły z kronik dziejów. A.Lincoln ROZDZIAŁ PIERWSZY Człowiek rzadko zna dzień i godzinę, kiedy ślepy traf odmienia jego przeznaczenie, ale ponieważ Haldan IV spojrzał na zegarek chwilę wcześniej, nim zobaczył dziewczynę o wspaniałych biodrach, znał dokładnie dzień, godzinę i minutę. W Point Sur, w Kalifornii, piątego września, dwie minuty po drugiej, skręcił nie tam, gdzie trzeba i wjechał prosto na drogę do Piekła. Paradoksalna sytuacja, bo jechał według wskazówek swojego współlokatora, studenta teologii cybernetycznej, a przecież w trakcie dwuletniego pobytu w Berkeley zdążył się przekonać, że przedstawiciele tej kategorii nie wiedza, gdzie wschód, a gdzie zachód. Haldan chciał obejrzeć model silnika laserowego — Malcolm powiedział mu, że muzeum techniki znajduje się po prawej, zachodniej stronie ulicy na wprost galerii sztuki. Haldan skręcił w prawo i trafił na parking przed galerią sztuki, naprzeciw muzeum techniki. Szanujący się studenci matematyki rzadko odwiedzali galerie sztuki: tuż jednak przed nim wznosiła się zachęcająco esplanada, prowadząca do wejścia do galerii zawieszonej na szczycie skały dwieście stóp nad Pacyfikiem — niczym mewa zrywająca się do lotu, pomyślał. Dzień był ładny. Wietrzyk wiejący od oceanu łagodził upał. Z tarasu galerii roztaczał się wspaniały widok. Haldan zerknął na zegarek i uznał, że ma jeszcze trochę czasu. Zaparkował samochód i ruszył w stronę wejścia, kiedy przed sobą zobaczył dziewczynę. Szła zamaszystym krokiem, kołysząc lekko biodrami, jakby jej miednica była krzywką wytwarzającą fascynujący moment siły wokół własnej osi. Upłynęło kilka mikrosekund, zanim estetyka ruchu przerwała techniczno–matematyczne rozważania Haldana. Proletariackie dziewczęta wabiły podobnym chodem, ale ta dziewczyna miała na sobie bluzę i plisowaną spódnicę studentki należącej do uprzywilejowanej klasy profesjonalistów. Zwolnił kroku, żeby pozostać nieco z tyłu, a tymczasem dziewczyna weszła do rotundy galerii i zatrzymała się przed jednym z obrazów. Haldan, ciekaw jej frontalnej geometrii, stanął obok dziewczyny, i kiedy ta oglądało obraz, zerknął na nią dyskretnie. Zobaczył połyskujące kasztanowe włosy, kształtny, zaokrąglony podbródek, dumne tuki brwi nad piwnymi oczami, długą szyję, wysokie, strome piersi i płaski brzuch wpadający w długie V ud. Odwróciła się niespodziewanie i spojrzenia ich skrzyżowały się. Udając zainteresowanie obrazem, Haldan wskazał go ręką i zapytał: — Co to ma być? Wzrokiem profesjonalistki spojrzała nie wprost na niego, lecz gdzieś obok, i odpowiedziała: — To obraz ruchu. Popatrzył na płótno — miał nadzieję, że ze znawstwem — i rzekł: — No tak, linie jakby się poruszały. — Wirują. Przyprawiają mnie o mdłości — wycedziło powoli. Spojrzał na H–7 wyhaftowane no jej bluzie. H oznaczało, że jest studentką nauk humanistycznych, ale nie wiedział, co oznacza siódma kategoria — może krytykę sztuki. — Podobno świetnym środkiem na mdłości jest herbata. Czy mogę cię zaprosić na filiżankę tego leku? Twarz dziewczyny wciąż była bez wyrazu, ale oczy patrzyły wprost na niego. — Zawsze zaczepiasz kobiety w galeriach sztuki? — Zwykle w kościołach, ale dziś jest sobota. Oczy maski roześmiały się. — Możesz mi postawić filiżankę herbaty, jeżeli chcesz marnować kredyty na dziewicę innej kategorii. — Sobota to mój dzień na dziewice. Zaprowadził ją no taras i wybrał stolik przy balustradzie, przez którą mogli obserwować fale rozbijające się u podnóża skat. Przysunął dziewczynie krzesło, po czym pstryknął palcami no kelnerkę i przedstawił się: — Haldan IV, M-5, 138270, 3/10/46. — Helisa, H-7, 148361, 13/15/47. — Od razu domyśliłem się, że jesteś humanistką, ale co oznacza siódemka? — Poezję. — Z tej kategorii nikogo dotąd nie spotkałem. — Nie ma nas dużo — odpowiedziała, akurat kiedy kelnerka podjechała z wózkiem do stolika. — Cukier i śmietankę? — Tak, proszę, jedną kostkę i odrobinę śmietanki… To smutne, że jest was mało — rzekł, podziwiając płynny ruch ramienia i nadgarstka dziewczyny, kiedy wrzucała mu do filiżanki cukier. — Skąd u matematyka ta troska o poezję? — Nie to miałem na myśli. Żal mi, że masz tak ograniczony wybór partnerów. Wylądujesz z długowłosym bardem, który porzuci cię na środku łąki i pójdzie deklamować wiersze przed jakimś zwiędłym jaskrem. — Obywatelu, jesteście atawistyczni — powiedziała z przyganą, po czym o oktawę zniżyła głos. — Ale ja rozumiem prymitywne uczucia. Specjalizuję się w osiemnastowiecznej poezji romantycznej… Czy wiesz, że przed Głodem istniał kult inseminatorów zwanych „kochankami” i że jednym z największych był poeta lord Byron? — To brzmi interesująco. — Uważaj, żeby matka nie przyłapała cię na czytaniu jego wierszy. — Nie przyłapie. Nie żyje. — Ach, przepraszam! Dla mnie los był łaskawszy. Mam przybranych rodziców, ale oboje żyją i świata poza mną nie widzą. Moi prawdziwi rodzice zginęli w katastrofie rakietowej… Ale aż się dziwię, że tak mało wiesz o mojej kategorii. Jeden z waszych wielkich matematyków, też M-5, o ile pamiętam, pisał wiersze — nie w moim guście, ale intelektualiści wciąż je czytają. Słyszałeś chyba o Fairweatherze I, człowieku, który zbudował papieża? Spojrzał no nią ze zdumieniem. — Kobieto, chcesz powiedzieć, że Fairweather pisał jakieś tam… wiersze? — Haldanie, nie masz co się dziwić. Lepiej klecić wierszyki, niż podrywać podwiki. Teraz dopiero osłupiał, wręcz zbaraniał — i ucieszył się. Nie był pewien znaczenia słowa „podwiko”, ale się domyślał, natomiast po raz pierwszy w życiu słyszał, żeby kobieta samo powiedziało coś dowcipnego. Co więcej, po raz pierwszy zdarzyło mu się słyszeć poza domem rozrywek, żeby profesjonalistka o takiej urodzie rzuciła tak zalotne powiedzonko. Ta dziewczyna była pierwiastkiem z minus jeden! — Mam prawo się dziwić — oświadczył, kryjąc swoje bezpośrednie zmieszanie pod zmieszaniem znacznie głębszym. — Matematyka Fairweathera to moja dziedzina. Od szkoły podstawowej zajmuję się jej twórcą. Przyjechałem tu po to, żeby w muzeum po drugiej stronie ulicy obejrzeć model silnika laserowego jego konstrukcji. Wiem, że był to — pomijając nas dwoje — najbardziej płodny umysł na świecie, ale ani jeden z moich profesorów czy nauczycieli, żaden ze studentów, nikt, nawet mój ojciec, słowem nie wspomniał choćby o dwuwierszu jego pióra! Byłem dotychczas przekonany, że jestem największym niemiarodajnym autorytetem we wszystkim, co dotyczy Fairweathera 1, więc wybacz moje oszołomienie. — Jestem pewna, że nikt nie starał się tego przed tobą ukryć — powiedziała. — Może żaden z twoich profesorów o tym nie wie? A może wolą pomijać to milczeniem i moim zdaniem w tym wypadku mają zupełną rację. — A to czemu? — Twój mistrz był wybitnym matematykiem i niezłym teologiem, ale kiepskim poetą. — Helisa, jesteś bystra dziewczyną. Nie wątpię, że znasz się na poezji, ale Fairweather w każdej dziedzinie odnosił sukcesy. Nie potrafię odróżnić anapestu od antrykotu, jednak wszystko, co napisał Fairweather, musi być znakomite! — Poznać stos po protonach — odparła. — Mam doskonała pamięć, mogę ci więc powtórzyć jedyny jego wiersz, jaki znam. Powiedział mi go pewien staruszek, kiedy byłam mała, i to raczej jako ciekawostkę. — Proszę bardzo — rzekł zaintrygowany. — Tytuł jest niemal tak długi jak sam wiersz — powiedziała. — „Rozważania z wyżyn, poprawione”. Posłuchaj: Rozciągany sprężonym czasem, cierpisz męki, Przyjmij więc w darze, miły, śmierć z mej ręki, Młodyś — lecz wiekowy. Przez słowa — bez mowy. Nie będę cię już dłużej strzegł, Dam ci cykutę, smaczny lek. Z innego miejsca tak nam rzekł: Wygrywa, kto przegrywa bieg, W przestrzeni równoległych zbieg. Miły, żal na mym sercu legł. Skrzywiła się pogardliwie. — Uwielbia takie niemądre paradoksy jak rozciąganie sprężonym czasem lub śmierć w darze. Kompletne bzdury. Haldan zastanawiał się przez chwilę. — Wydaje mi się, że parafrazuje Kazanie na Górze zmodyfikowane przez teorię Einsteina. „Wygrywa, kto przegrywa bieg” to innymi słowy „Cisi posiędą ziemię”. To by wyjaśniało tytuł. ,,Z wyżyn” — czyli z Góry, a rozważania „poprawił” Einstein. Zaskoczona, spojrzała na niego z podziwem. — Haldanie IV, jesteś neandertalskim geniuszem! Na pewno masz rację. Ani staruszek, ani ja nie wpadliśmy no to, a twoja interpretacja tłumaczyłaby sprawę żywych trupów. Teraz z kolei on się zdumiał. — Jakich żywych trupów? — No wiesz, zesłańców, Piekielników, urzędowo zmarłych. Jej odpowiedź ściągnęła go z powrotem na ziemię. — Co oni mają z tym wspólnego? — Staruszek, mój krewny, znał jednego z Szarych Braci, którzy eskortują zesłańców na statki do Piekło. Działo się to w czasach, kiedy zesłańcy pieszo wchodzili na pokład. Zakonnik opowiadał, że nagle w połowie trapu jakaś przestępczyni wpadła w histerię — nie dziwię się jej — zaczęła krzyczeć i wyrywać się. Zakonnicy ledwie mogli ją utrzymać, aż nagle mężczyzna idący na przedzie odwrócił się i zawołał: „Wygrywa, kto przegrywa bieg, w przestrzeni równoległych zbieg!”. Po jego słowach uspokoiła się i weszła na pokład statku, zupełnie jakby leciała na jedną z planet naszego układu… Teraz rozumiem, że mężczyzną przekazał tej kobiecie religijne pocieszenie w telegraficznym skrócie. Mimo to wolę Shelleya. Znasz „Odę do wiatru zachodniego”? Słuchając, Haldan wciąż wracał myślami do wywrotowej pasji Fairweathera. Trudno komuś odmawiać rozrywek, ale była to prawdziwa ironia losu, że wygnańcom dodawał otuchy wiersz napisany przez człowieka, który wynalazł układ napędowy rakiety transportującej ich na zamarzniętą planetę „Piekło” odkrytą przez sondy Fairweathera i nazwaną przez niego tak paradoksalnie. Helisa była studentką pierwszego roku na Uniwersytecie Złote Wrota i zamierzała wykładać w swojej kategorii. Z zapałem mówiła o poezji, a Haldan słuchał zafascynowany. Lovelace, Herrick, Suckimg, Donnę, Keats, Shelley — wymawiała te dawne nazwiska z taką swobodą, jakby to były imiona jej przyjaciół, i cytowała wiersze poetów z radością i ze smutkiem. Słysząc jej głos wznoszący się nad Szumem fal, Haldan zrozumiał piękno dawnej poezji i poczuł tchnienie historii. Uświadomili sobie, że czas ruszać w drogę, dopiero kiedy ukośnie padające promienie słońca wyrzeźbiły cienie na zboczach gór. Haldan puścił dziewczynę przodem i obserwując jej chód zawołał: — Co to było o pysznym rodzie? — ,,Jakiż cię wydał pyszny ród? Ach, co za kibić wiotka, Tysiące cnót i dumny chód, Moja Rose Aylmer słodka”*. — To o tobie, Helisa! — zawołał z ożywieniem. — Tak właśnie cię widzę. — Cicho, wariacie! Ktoś może usłyszeć. Podeszli razem do samochodu Helisy i Haldan przytrzymał drzwiczki, kiedy wsiadała. — Haldanie, prawdziwy z ciebie Lancelot. — Nic mi o nim nie mówiłaś. Czy odważysz się spotkać ze mną jeszcze raz, na przykład jutro wieczorem w San Francisco, żeby opowiedzieć mi o Lancelocie? Bar „Sir Francis Drake” byłby najlepszym miejscem. — Skąd wiesz, że nie jestem policjantko? — Skąd wiesz, że nie jestem policjantem? — Chodzi mi o twoje bezpieczeństwo. — Uśmiechnęła się. — Ja umiem sobie radzić z policjantami. Skinęła mu na pożegnanie ręką i odjechała. Wrócił wolno do samochodu czując, że coś się z nim dzieje dziwnego. Siedział i rozmawiał przez parę godzin z dziewczyna, którą teraz wchłonął na zawsze anonimowy tłum mieszkańców San Francisco — i z nią był szczęśliwy, a teraz ogarnął go smutek. Skręcił na szosę do Berkeley i podłączył pilota do pasa magnetycznego — ucieszył się, czując nagle przyśpieszenie świadczące o tym, że wiele mil przed nim droga jest pusta. Oparł się wygodnie i, jadąc szosą biegnącą między szarymi górami a błękitnym morzem, pozwolił sobie na chwilę zadumy. Gdzieś na wschodzie w macierzy populacji, gdzie nawet pośród turni Gór Skalistych mieszczą się siedziby ludzkie, żyje osiemnastoletnia dziewczyna, którą wybiorą dla niego genetycy. Ma zapewne sztywno sterczące włosy i kwadratową szczękę, tak jak większość matematyczek. Jest może dowcipna, dobra, godna największego oddania, ale od tej chwili ma jeden poważny mankament — nie jest Helisą ze Złotych Wrót. Samochód wjechał do lasu: długie cienie sekwoi układały się na masce w ruchomą kratownicę, a Haldan wciąż rozpamiętywał zaprawiono goryczą słodycz pożegnania. Miał dwadzieścia lat, zapadał zmierzch, a on rozstał się na zawsze z dziewczyną, która ukazała mu się jak w dawnych czasach Deirdre Irlandczykom, tak piękna i pełna wdzięku, że kiedy szła, kwiaty chyliły się ku niej. Opuściła go, a wrześniowy wiatr, pędzący naprzeciw samochodu, śpiewał ballady o czasach, w których ludzie byli panami ziemi, o czasach trzysta lat odległych od obecnego roku pańskiego… Ostrzegawcze czerwone światełko wyrwało go z zamyślenia. Wciąż prowadzono roboty przy pasach magnetycznych, zrywano stare i układano nowe. Haldan chwycił kierownicę i przechodząc na ręczne prowadzenie pocieszył się w myśli, że trochę ruchu na pewno wyjdzie mu na dobre. Kiedy Haldan wszedł do pokoju, który dzielił z Malcolmem VI, ten akurat siedział przy biurku obłożony wyliczeniami i kreślił krzywą prawdopodobieństwa występowania niebieskodziobych papug w kolejnych pokoleniach przy określonej liczbie początkowej samców i samiczek. — Malcolm, wiesz co? — Co? — Spotkałem w Point Sur młodą damę: Boginkę, królową! Długie włosy, oczy dzikie, Jasny krąg nad głową.* Jest poetką. Znasz kogoś z tej kategorii? — Na Złotych Wrotach jest ich cała banda. Zetknąłem się kiedyś z nimi w portowej spelunie. Od samego słuchania kręciło mi się w głowie. Na święte sprzężenie zwrotne, to dziwne siostry i bladzi bracia. — Wierz mi, ta jest inna! Haldan rzucił się na łóżko, przekręcił na wznak i założył ręce pod głowę. — Tak, świętobliwy bracie, jej dziedziną jest prymitywna poezja. Ma sporo wiadomości, których nie znajdziesz w moim podręczniku historii. Kiedy recytuje poezję miłosną, słychać dźwięki dawnych cymbałów topiące lodowe kopuły rozkoszy oraz damy wzywające demonicznych kochanków. — Wygląda na to, że przeprowadza badania dla domu rozrywek Belli. — Ma prawo się tym zajmować, bo to należy do jej studiów. Słuchaj, wiesz, że nasz mistrz, Fairweather, napisał wiersz? — Żartujesz. — Ani mi w głowie! — Na przegrzane lampy papieża, chyba ci padło na mózg! Skocz lepiej do Belli oczyścić się z wywrotowych myśli. Albo mi pomóż. — Wciąż pracujesz nad tabelą chromosomów? — Tak. Haldan wstał, podszedł do biurka i spojrzał na równania wypisane przez Malcolma obok tabeli, a potem na samą tabelę. Różne szeregi symboli odchodziły od podstawy: co jakiś czas w szeregach występował niebieski iks oznaczający niebieskodziobą papugę. Niektóre znaki były otoczone kółkiem — na nich kończył się szereg. W Denver, w Waszyngtonie, w Atlancie też układano podobne tabele, ale w innym celu, niż to czynił Malcolm. Haldan wybrał kiedyś genetykę jako przedmiot nadobowiązkowy i oglądał tabele dynastii profesjonalistów. Czasem pojawiały się puste miejsca, gdzie nie było potomka, a czasem, choć rzadko, widniał za nimi czerwony iks z adnotacją S.R.P. — Sterylizacja z Rozkazu Państwa. Patrząc na tabelę Malcolma, Haldan nie myślał o tych sprawach — znał je od dawna. To, co przyszło mu do głowy, wypowiedział od razu: — I ty wyśmiewasz się z poetów! Rozwiązanie zadania wynika z założenia. Nie badaj każdego rzędu z osobna. Szukaj niebieskiego iksa, a pozostałe informacje uzyskasz już automatycznie… o tak… — Ale muszę wybiórczo eliminować niektóre papugi, co najmniej jedną na dwadzieścia. Bo co by się stało, gdyby nagle spadł z nieba orzeł i pożarł tę tutaj? — Twoja sprawa. Ty jesteś orłem. Ale pamiętaj — każde puste miejsce to zmiażdżone pierzaste stworzonko, które już nigdy nie pofrunie w złotym blasku słońca. Malcolm spojrzał na współlokatora. — Wróć na ziemię, chłopie. Jedno popołudnie z poetką, a ty podświadomie rozważasz flirt z dziewczyną innej profesji, rzecz surowo zakazaną, a tym samym kwestionujesz politykę państwa, co świadczy o odchyleniu ideologicznym; lekceważysz własną kategorię, a to z kolei stawia pod znakiem zapytania twoje poczucie solidarności zawodowej. — Zamiast mnie pouczać — rzekł Haldan — pomóż mi lepiej obliczyć, jakie jest prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania po raz drugi tej samej osoby w ośmiomilionowym mieście. — Zapytaj papieża. — Żyjesz we wspaniałym świecie, Malcolm, w którym wszystkie kłopoty może rozwiązać papież albo prostytutka. Malcolm uczynił ręką nieprzystojny gest. Haldan wyszedł na balkon i spojrzał na przeciwną stronę zatoki, gdzie w miarę zapadania zmroku coraz jaśniej błyszczały światła San Francisco. Patrzył w kierunku niewidocznego zespołu budynków Uniwersytetu Złote Wrota. Helisa siedzi teraz zapewne przy biurku w swoim pokoju w akademiku pochylona nad książką, przytrzymując strony zgiętą lewą dłonią, a światło lampy stojącej na biurku połyskuje na puszku jej ramion. Przedtem wzięła prysznic, więc pachnie czystością i mydłem, a jej włosy iskrzą się w blasku lampy. Nagle Haldan zdał sobie sprawę, że myśli obrazami. Zapewne tak właśnie myślą poeci, bo przez chwilę coś więcej niż jego wyobraźnia brało udział w tworzeniu obrazu. Przez chwilę miał w nozdrzach zapach włosów Helisy i znów doznał przypływu owej radości, którą odczuwał będąc z dziewczyną. Ucieszyłaby się, gdyby wiedziała, że myśli jak poeta, ale nigdy się o tym nie dowie. Gdyby chciał, mógłby wyjąć z kieszeni wideofon, wykręcić numer genetyczny Helisy i posłać jej swój głos i wizerunek. Miał nawet pretekst, żeby się z nią połączyć: mógł ją poprosić o numer biblioteczny tomu wierszy Lancelota. Helisa równym, miarowym tonem podałaby mu numer i wybór tytułów. I to już na pewno byłby koniec Haldana IV. Bo nie miałaby żadnych wątpliwości, że kierują nim atawistyczne tęsknoty, a nie chęć zdobycia książki — nie darmo przecież studiowała pierwotne instynkty jako wstępny warunek pisania limeryków. Przypadkowa rozmowa z chłopcem w słoneczne popołudnie to tylko niewinna rozrywka, ale druga rozmowa — i to zainicjowana przez niego — sygnalizowałaby niebezpieczeństwo. Ich następne spotkanie musi wydawać się zupełnie przypadkowe, żeby nie obudzić w niej podejrzeń. Nie wiedział, kiedy podobne rozmyślania przerodziły się w decyzję, ale podjął ją, nie bacząc na konsekwencje. Nagroda warta była ryzyka. Po drugiej stronie zatoki urocza dziewczyna ślęczy nad tomami dawnej poezji romantycznej. On ukryje swój osiemnastowieczny romantyzm pod warstwą dwudziestowiecznego realizmu i złoży jej wizytę. Może będzie musiał nauczyć się na pamięć kilku wierszy, żeby stworzyć właściwy nastrój, ale przy jego niezawodnej pamięci nie powinno to być trudne. Dziewczyna nie spodziewa się nawet, ż® już wkrótce w jej życie wkroczy miłość, a czarodziejska różdżka Haldana IV nada treści wielobarwnej pajęczynie jej marzeń. Przed czterema laty w Berkeley profesjonalista, student matematyki, uwiódł studentkę gospodarki wewnętrznej. Oboje zdeklasowano i poddano S.R.P. — matematyk został znanym piłkarzem w Czterdziestej Dziewiątej Drużynie. Nikt jednak nie powie w studenckim slangu o Haldanie IV, że „gra w Czterdziestej Dziewiątej”. Ale ryzyko istniało — stojąc na balkonie pogodził się z tą myślą. Przypomniał sobie dwuwiersz, który wyrecytowała Helisa, i w nieco zmienionej formie wygłosił go w gęstniejący mrok: Kościół i państwo niech piekło pochłonie: Ja śpieszę do mojej Helisy. ROZDZIAŁ DRUGI W następnym tygodniu Haldan — używając wyłącznie zmiennych — sporządził na papierze milimetrowym wykres prawdopodobieństwa drugiego spotkania z dziewczyną i przeklinał dziedzinę nauki, której studentka chodzi jedynie na wykłady z literatury, na koncerty i recitale, do muzeów, do nędznych knajp oraz barów w San Francisco. Z trzech zadań, z którymi musiał się uporać, pierwsze — gdzie szukać Helisy — nastręczało najmniej trudności, choć patrząc na wykres uznał, że ludzie traktują sztukę zbyt poważnie. Bazę operacyjną należało założyć w San Francisco, ponieważ tam znajdował się Uniwersytet Złote Wrota. Haldan zdecydował, że wprowadzi się do mieszkania ojca, bo gdyby chciał wynająć w mieście osobny pokój na weekendy, musiałby zwrócić się do ojca o pomoc finansową. Z ojcem i tok mogły być kłopoty: był członkiem ministerstwa matematyki, a tym samym urzędnikiem państwowym, więc należało oczekiwać, że zaspokojenie jego całkiem naturalnej ciekawości będzie wymagało ze strony Haldana ekwilibrystyki słownej w niczym nie ustępującej jego zdolnościom matematycznym. Będzie musiał znaleźć konkretny powód, żeby uzasadnić przed ojcem i przyjaciółmi kontakty ze studentami poezji. Studenci nauk ścisłych mieli niezbyt wysokie mniemanie o braci artystycznej. Pisarze paradowali w beretach, malarze nosili bluzy o cal dłuższe, niż było ogólnie przyjęte, a muzycy mówili nie poruszając ustami. Wszyscy używali długich, chłodzonych woda cygarniczek i z rozmachem strząsali popiół z papierosów. Mimo że społeczeństwo akceptowało wytwory ich pracy, w San Francisco mieli prawo wstępu tylko do kilku tanich barów i knajp, a poza południowa. Kalifornio i Francjo nigdzie nie wolno im było mieszkać. Żaden matematyk nie zaśmiecałby swojego umysłu prywatnymi symbolami, których tamci używali w rozmowach, a które służyły nie porozumieniu, lecz „artystycznej ekspresji”. Haldan stykał się z nimi rzadko, ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się słyszeć, żeby ktoś tyle mówił o niczym, co właśnie oni. Tolerował artystów na odległość. Ich długowłose dziewczyny przemykały się, zamiast, chodzić normalnie, i — pod tym względem Helisa stanowiła cudowny wyjątek — były tak samo wąskie w biodrach, jak chłopcy w ramionach. Haldan unikał uogólnień, gdy chodziło o grupy społeczne, ale pewne uogólnienia nasuwają się same: Murzyni maja ciemną skórę, mieszkańcy wysp Fidżi piją mniej tranu od Eskimosów, a matematycy mają ściślejsze umysły od humanistów. Jednakże nie potępiał artystów całkowicie. Ich istnienie świadczyło o różnorodności i wszechstronności życia na Ziemi, a tym samym było dowodem wspaniałomyślności Stwórcy. Ojciec Haldana, statystyk, nie miał tak liberalnych poglądów jak syn. Właściwie był rasistą. Uważał bowiem wszystkich niematematyków za ludzi niższej rasy i był przeciwny integracji. Poglądy te śmieszyły Haldana, który jako matematyk teoretyk cenił statystyków nie wyżej od murarzy: jego ojciec był jednak nie tylko statystykiem, ale również członkiem ministerstwa, a jego ustne polecenia miały moc prawną. Wiadomość, że syn chce uczęszczać na wykłady z literatury, na pewno go nie ucieszy. A jego niezadowolenie zamieni się w furię, jeżeli tylko zacznie podejrzewać, że Haldan chce uwieść dziewczynę innej kategorii, i to w dodatku poetkę. Prędzej czy później Haldan będzie musiał podać ojcu powód. Staruszek był rozmowny, wścibski i apodyktyczny, a co gorsza, był zapalonym szachistą. Haldan, odkąd skończył szesnaście lat, wygrywał z nim bez trudu, ale ojca ratowała głęboka wiara — choć przegrywał dziewięć partii na dziesięć — że zwycięstwa syna są sprawą przypadku. Haldan III zamiast ucieszyć się, że syn spędza soboty i niedziele w domu rodzinnym, nabierze podejrzeń. Haldan bowiem odwiedzał zwykle ojca raz na miesiąc, a czasem w ogóle o tym zapominał. Kochał ojca, ale to uczucie było odwrotnie proporcjonalne do dzielącej ich odległości. Podobnie też spotkanie z dziewczyną, kiedy ją odnajdzie, musi być przypadkowe i proste do wyjaśnienia. Jeżeli zacznie cokolwiek podejrzewać, ucieknie od niego z kosmiczną prędkością. Gdy już wkradnie się w jej łaski, będzie mu potrzebny wolny pokój, do którego zaprosi ją pod jakimś niewinnym pretekstem, żeby nie zorientowała się w jego zamiarach. Dopiero tam zda się na swój osobisty urok, żeby nawiązać romans. Los mu sprzyjał — znalazł odpowiednie miejsce. Rodzice Malcolma mieli mieszkanie w San Francisco. Przed czterema miesiącami wyjechali na rok do Nowej Zelandii, uczyć maoryskich kapłanów teologii cybernetycznej, koniecznej do właściwego rozumienia zaleceń papieskich. Haldan wiedział o mieszkaniu, bo Malcolm co jakiś czas tam zaglądał, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, i odkurzyć meble. Haldan jednak nigdy by nie wprowadził Malcolma w swoje plany i nie poprosił go o klucz. Nie miał do niego zaufania. Malcolm nie palił, pił bardzo mało i regularnie chodził do kościoła. W czwartek Malcolm wszedł do pokoju wymachując arkuszem papieru. — Haldanie, nie mam dwói! Dzięki, mistrzu matematyki! Haldan, który akurat leżał na wznak na łóżku, poznał wykres z niebieskodziobymi papugami i zobaczył, że praca została oceniona na cztery plus. — Dlaczego nie pięć? — zapytał oburzony. — Profesor obniżył mi ocenę za niestaranne wykonanie. — Nie miał prawa stosować subiektywnych kryteriów przy obiektywnym sprawdzianie! — Uznał, że skoro jestem orłem, praca jest subiektywna, i ocenił ją sam, a nie przez automat. Jak się zjadło papugę, trzeba też zjeść pióra… Mózg Haldana, zapłodniony długim rozmyślaniem, zrodził pomysł — źrebię natchnienia, od razu w pełnym galopie. — Słuchaj, Malcolm, jeżeli Fairweather mógł sprowadzić prawa moralne do matematycznych równoważników i zmagazynować je w rejestrze pamięci, żeby stworzyć papieża, dlaczego ja nie mógłbym rozłożyć zdań na czynniki pierwsze, wyznaczyć im odpowiedników matematycznych i zaprojektować komputera do oceniania pisemnych wypracowań? Malcolm zastanawiał się przez chwilę. — Dla ciebie byłoby to stosunkowo proste, gdyby nie dwie rzeczy: nie jesteś gramatykiem i nie jesteś Fairweatherem. — Tak, i nic nie wiem o literaturze, ale szybko czytam. — To, co zamierzasz, jest nieosiągalne. Nie mam tak dobrej pamięci jak ty, ale o ile sobie przypominam, Fairweather znalazł trzysta dwanaście znaczeń jednego słowa „morderstwo” — od morderstwa dla zysku po eutanazję państwowa dla niepożądanych proletariuszy. Musiałbyś przeanalizować wszystkie dopuszczalne związki frazeologiczne! — Fairweather wcale nie analizował wszystkich znaczeń — zaprotestował Haldan. — Wziął dwa krańcowe pojęcia i w tym przedziale sam ustalił gradację. — Tego nie wiedziałem. — Słuchaj, to może być dziejowe osiągnięcie! Wstał i przeszedł przez pokój, po części dla większego efektu, a po części dlatego, że naprawdę zapalił się do swojego projektu. — Już widzę tytułowa stronę mojej publikacji, powiedzmy czternastopunktowym Bodonim: MATEMATYCZNA EWALUACJA CZYNNIKÓW ESTETYCZNYCH W LITERATURZE — Haldan IV… Nie, lepiej Garamondem! Odwrócił się i uderzył pięścią w otwarta dłoń. — Pomyśl tylko, co to znaczy. Profesorowie literatury nie będą już oceniać prac, a jedynie wrzucać je do automatu! Malcolm, który siedział na brzegu łóżka, spojrzał na Haldana szczerze zaniepokojony. — Haldanie, czasami mnie przerażasz. Ulotna myśl przemknie ci przez głowę i bęc! — obsesja gotowa. Na niezawodne tranzystory papieża, coś z tobą niedobrze! Chcesz ekshumować kości Szekspira, przyoblec je w ciało i kazać im tańczyć nowego kadryla! Erudycja Malcolma zaimponowała Haldanowi. — Widzę, że wiesz co nieco o literaturze. — Zgadza się. Moja matka pochodzi z rodziny trubadurów. Ja też chciałem zostać trubadurem, ale mój stary jest matematykiem. — Gdybym się zajął tym pomysłem — powiedział Haldan, niby to myśląc na głos — musiałbym spędzać weekendy w San Francisco, żeby chodzie na wykłady z literatury. Stary będzie mnie zanudzał, żebym grał z nim w szachy. Przydałby mi się wolny kąt, żebym miał gdzie posiedzieć w spokoju kilka godzin! — Możesz korzystać z mieszkania moich starych, pod warunkiem, że będziesz ścierać kurze. — Ścierać kurze! Gotów jestem myć podłogi! — Same się myją. Nosicielom moich genów chodzi przede wszystkim o stylowe meble w salonie. Haldan III, choć nie przyznawał się do tego, cieszył się, że syn przyjeżdża do niego na weekendy. Z początku nie zadawał pytań, więc Haldan też nic mu nie mówił. Wiedział, że prędzej czy później ojciec zacznie go wypytywać, a wtedy łatwiej uwierzy w racje, których sam musiał dociec. Haldan obejrzał czteropokojowe mieszkanie rodziców Malcolma na siódmym piętrze w wieżowcu nad zatoką i zapamiętał układ ruchomych sprzętów za pomocą prostej sztuczki mnemonicznej: gdyby tygrys wyhaftowany na oparciu kanapy skoczył o metr do przodu, trafiłby w nos stylizowanego kozła — drewnianą podstawę lampy. O ciężkie meble się nie troszczył: policjant instalujący w pokoju mikrofon nie trudziłby się ich przesuwaniem. Zdaniem Haldana wnętrze było przeładowane ozdobami, ale szerokie frontowe okno z widokiem na zatokę stanowiło dostateczna rekompensatę. Kiedy upewnił się, że nie ma podsłuchu, stanął leniwie przy oknie, skierował wzrok na Alcatraz i wzgórza w oddali — nagle przez myśl przebiegł mu fragment wiersza recytowanego przez Helisę: „Ten gon szalony? (…) Bębenki, fletnie?”* Dobre pytanie. Co za gon szalony sprowadził go tutaj? Co za czarowne bębenki i fletnie zwabiły go swoim dźwiękiem? To wręcz śmieszne, żeby doświadczony dwudziestolatek układał tak wyszukane plany, żeby przeżyć coś, co w najlepszym razie może stanowić jedynie drobną wariację dobrze znanego motywu. Ale przypomniał sobie twarz dziewczyny i znów zobaczył cień smutku w jej roześmianych oczach, usłyszał jej głos snujący czarowną opowieść, która zniewoliła go wizją innych światów i innych czasów. Wspomnienie dziewczyny znów wywołało w jego krwi niepojętą reakcję chemiczną i nagle zrozumiał, czyje to wabią go fletnie… Słyszał je i wiedział, że stąpając lekko na swych kozich racicach pójdzie za porywającą muzyką Pana. Podczas pierwszego weekendu poszedł na wykład o sztuce współczesnej w miejskim ośrodku kultury i na studenckie przedstawienie ,,Króla Edypa”, ale zobaczył tam zaledwie trzy typowe H–siódemki. Nie czuł jednak zawodu. Na razie rozglądał się tylko, żeby wpaść na trop — wcale nie liczył na to, że złamie zasady prawdopodobieństwa. Po powrocie do Berkeley każdą wolną chwilę spędzał w bibliotece, wertując tomy osiemnastowiecznej poezji i prozy. Czytał w zawrotnym tempie i z maksymalną koncentracja. Pomysły mnożyły mu się w mózgu jak larwy w bagnisku, lecz na krańcach bagna błąkał się lęk, że podjął się zniwelowania łopatą Mount Everestu. John Keats umarł w wieku dwudziestu sześciu lat; złożyło się to dla Haldana IV niezwykle pomyślnie. Gdyby poeta żył pięć lat dłużej, jego dzieła i ich opracowania wypełniłyby dwie dodatkowe biblioteki, przez których zbiory Haldan musiałby się przedrzeć. Fakt, że nie potrafił odróżnić wielkich dzieł słabych poetów od słabych dzieł wielkich poetów, stanowił dodatkowe utrudnienie. Dlatego też Haldan był jedynym studentem na świecie, który potrafił recytować długie fragmenty „Pierścienia i księgi” Roberta Browninga. Zupełnie nieświadomie stał się jedynym znawcą dzieła Winthropa Mackwortha Praeda. Wiersze Felicji Doroty Hemans mógł deklamować zbudzony w środku nocy. Długie godziny nudy czasem tylko były rekompensowane przez chwile wytężonego myślenia, kiedy usiłował zgłębić podtekst ukryty pod warstwą niejasnych metafor. W San Francisco również prześladował go pech. Tydzień płynął za tygodniem, a dziewczyna wciąż była nieuchwytna. Ojciec, który z czasem usłyszał przeznaczoną dla siebie wersję o projekcie syna, tok nisko cenił jego badania, że czuł się dotknięty, kiedy przeszkadzały w rozgrywkach szachowych. Po sześciu tygodniach Haldanowi nie potrzeba już było nawet wizji nieziemskiej urody Helisy, żeby pobudzić go do dalszych wysiłków. Intrygował go jej talent łamania prawa przeciętnych. Helisa wyprawiała kuglarskie sztuczki ze statystyką. Z uporem maniaka przedzierał się przez literaturę angielską, rezygnując z treningów, kontaktów towarzyskich i wizyt w domu rozrywek. Stos przeczytanych książek rósł przed nim w takim tempie, jakby to były kolby kukurydzy obierane przez mistrza. Urzeczeni bibliotekarze udostępnili mu kabinę profesorską, żeby szelest papieru nie mącił jego niesłychanej koncentracji. Przesiąknięty poezją Shelleya, Keatsa, Byrona, Wordswortha i Coleridge’a, z wierszami Felicji Doroty Hemans sączącymi się z porów, dotarł wreszcie do 31 grudnia 1799 roku. Czuł się jak długodystansowiec dobiegający do mety. Wczesnym popołudniem w piątek zamknął ostatnią książkę i słaniając się wyszedł z biblioteki na blade listopadowe słońce. Zdziwił się, że już listopad. Jego ulubionym miesiącem był październik. Minął nie zauważony, gdzieś między Byronem a Coleridge’em. Haldan, nieludzko zmęczony, pojechał do domu, ale choć jego organizm błagał o odpoczynek, mózg zaplanował koncert studencki w Złotych Wrotach i organizm musiał się poddać. Haldan zlustrował wzrokiem pięćset sześćdziesiąt dwoje studentów humanistyki i — mimo że nie znalazł Helisy — został na koncercie, ponieważ chciał się dowiedzieć czegoś o muzyce. Odkrył, że lepiej się śpi przy Bachu niż przy Mozarcie. W sobotę po południu bez trudu pokonał ojca w trzech kolejnych partiach szachów. Podczas czwartej partii, na którą starszy pan nalegał uparcie, a którą Haldan musiał szybko wygrać, żeby zdąźyć na recital muzyki kameralnej, Haldan III spojrzał na syna i zapytał: — Jak tam twoje stopnie? — Wciąż jestem w górnych dziesięciu procentach. — Nie starasz się. — Nie mam potrzeby. Odziedziczyłem wspaniały umysł. — Najwyższy czas, żebyś zrobił z niego użytek. Matematyka jest rozległo dziedziną, i żeby ją dobrze poznać, trzeba się śpieszyć. Widząc, że zanosi się na długi wykład, na który zupełnie nie miał ochoty, przynajmniej przy obecnym wyczerpaniu umysłowym, Haldan postanowił go odroczyć, zaczynając z ojcem dyskusję. — Rozległą? Skądże znowu! — Boże, co za zarozumialec! — Naprawdę, tato. Fairweather uczynił ostateczny przełom, kiedy odkrył przejście przez fałdę czasu: od tej chwili matematycy wygładzają tylko szczegóły. Moim zdaniem kolejny przełom w rozwoju ludzkości będzie dziełem psychologów. Oczy starszego pana rozgorzały ogniem. — Psychologów?! Przecież oni w ogóle nie mają do czynienia ze zjawiskami wymiernymi! Nie znając jeszcze portu przeznaczenia, Haldan wypłynął na morze teorii. — Liczą się nie tylko zjawiska wymierne. Jak wynika z literatury naszych przodków, umieli oni tylko walczyć! Niemniej jednak mieli coś, co myśmy utracili — zdolność działania w pojedynkę. Stawali na wyzwanie nie czekając na wytyczne szesnastu różnych komitetów. Duch indywidualizmu został stłumiony za panowania socjologa Henryka VIII — tego antyhomopapisty i mechanodeistycznego kategoriobójcy! — Szydzisz z bohatera państwowego. Uważaj, co mówisz, chłopcze! — Zgoda, cofam ostatnie słowa. Ale spójrz prawdzie w oczy, tato. Żyjemy na najlepszej planecie i w najlepszym ustroju, ale jedynie droga do wewnątrz naszej psyche stoi przed nami otworem. A przecież jakiekolwiek odrodzenie duchowe musi być implozją przeprowadzona pod nadzorem ministerstwa psychologii. Haldan III ruszył do ataku, zapominając o szachach. — Mówię ci, ty niedoszły gramatyku, że ministerstwo psychologii nigdy nic nie osiągnie bez udziału matematyka! Na lody Piekła, Fairweather nic nie wiedział o teologii, ale związał się z Kościołem i zbudował niezawodnego papieża, kładąc kres dwuznacznym bullom i kunktatorstwu! — Właśnie, weźmy Fairweathera — zareplikował Haldan. — Dał nam statki kosmiczne, i co było dalej? Kilka utraciliśmy podczas lotów rozpoznawczych — może zresztą gdzieś tam jeszcze krążą — kilka załóg powróciło z kosmicznym obłędem i triumwirat odwołał dalsze loty. Socjologia i Psychologia sprzysięgły się przeciwko nam! Gdzie są teraz statki? Mamy tylko dwa, oba ze zredukowanymi załogami i oba kursują tylko na Piekło i z powrotem. Mamy gwiazdy, ale brak nam odwagi, żeby otworzyć paczkę i zobaczyć, co jest w środku. Jaki więc wkład może wnieść matematyk? Haldan III, zaskoczony szczerym wybuchem syna, zmienił ton i powiedział gderliwie: — Gdybyś spędzał w laboratorium tyle czasu, co w galeriach sztuki, mógłbyś dokonać poważnego odkrycia, w przeciwieństwie do tej głupiej teorii sedymentacji, której nie powinni ci byli uznać. — Tato, a czy ty w moim wieku miałeś już na swoim koncie teorię? — zapytał słodko Haldan. — Ty szczeniaku! — Ojcowska duma złagodziła gniew Haldana III. — Daj ci Boże, żebyś przez całe życie choć w dziesiątej części tak poznał matematykę, jak ja ją znam! Twój ruch! Haldan spojrzał na zegarek. Czas uciekał. Musiał się przygotować przed recitalem, pokonał więc ojca w trzech posunięciach. — Jeszcze raz? — zaproponował Haldan III. — kolejny zakład. Zakładali się o dżin z tonikiem — przegrany przyrządzał i podawał napój. — Nic z tego, tato. Jestem szachistą, nie sadystą. Ale przygotuję ci szklaneczkę. Była to propozycja pojednania, którą ojciec chętnie przyjął. Kiedy Haldan przyrządzał dżin, ojciec powiedział do niego chowając figury szachowe: — Wracając do Fairweathera, w sobotę w Audytorium Miejskim Greystone będzie miał wykład o zjawisku Fairweathera. Pójdziesz ze mną? — Zapowiada się interesująco — rzekł Haldan wyciskając limonę do dżinu. Tak było w istocie. Greystone, minister matematyki, cieszył się opinią jednego z nielicznych matematyków rozumiejących zasadę równoczesności, w oparciu o którą funkcjonowały statki kosmiczne. Co więcej, miał dar upraszczania pojęć. — Może pójdę. — To na razie poufna wiadomość, ale wczoraj dzwoniłem do Waszyngtonu i rozmawiałem z Greystone’em. Powiedział, że może uda mu się ściągnąć drugiego nawigatora ,,Styksu” i „Charona”. Haldan postawił przed ojcem szklankę i powiedział: — Jeżeli da radę wydusić parę słów z jednego z tych markotnych dziwaków, będzie to istny cud! — Akurat Greystone’owi może się to udać. Mimo powszechnej niechęci do astronautów, której sam przed chwilą dał wyraz, Haldan w głębi ducha czuł dla nich szacunek. Bo ci uczestnicy pierwszych lotów kosmicznych sprzed ponad stu laty, którzy przetrwali do obecnych czasów, byli najmężniejszymi z mężnych. Często widywał ich w telewizji, kiedy lądowały statki więzienne — zgryźliwych, małomównych i nieomal nieśmiertelnych, ponieważ za każdym razem, w każdym stuleciu, starzeli się według czasu ziemskiego tylko o kilka miesięcy. Haldan podejrzewał, że ci postawni, barczyści mężczyźni, mocniej zbudowani od swoich potomków, najchętniej w ogóle nie wracaliby na Ziemię, gdyby nie trzeba było odnawiać zapasów. — Z przyjemności wybiorę się na wykład — oświadczył — o ile nie wypadnie mi nic ważniejszego. — Co może być ważniejsze od wykładu Greystone’a o Fairweatherze? — Posłuchaj, tato — rzekł Haldan, obejmując ramieniem ojca — jeżeli chcesz, żebym poszedł i służył ci za tłumacza, to powiedz od razu. Pamiętaj jednak, że rozumienie Fairweathera to kwestia intuicji, nie wiedzy. — Nauczyciel się znalazł! Haldan poszedł na recital muzyki kameralnej bez większej nadziei na spotkanie Helisy i rzeczywiście jej nie znalazł. Po sesji prymitywnego jazzu pojechał do kawiarni „Syrena”, często odwiedzanej przez poetów. Zastał kilku studentów z H-7 na bluzach i wdał się z nimi w rozmowę. Jego bluzę zakrywał płaszcz, toteż w przyćmionym blasku lampek rozmieszczonych na stolikach poeci wzięli go za jednego ze swoich. Ktoś wspomniał Browninga i wtedy Haldan zadziwił wszystkich, recytując długie fragmenty „Pierścienia i księgi”. Zdaniem Haldana szybkie gesty akcentujące słowa, nagle skłony ku rozmówcy, żeby nic nie uronić z jego wypowiedzi, i gwałtowne skręty ciała wyrażające aprobatę lub sprzeciw upodabniały poetów do meduz kotłujących się w mętnej wodzie, ale zapał, z jakim recytowali zapamiętane strofy, często w ojczystym języku autora, wywarł na nim równie silne wrażenie jak to, którego doznał w Point Sur słuchając Helisy. Został zdemaskowany, kiedy jeden z nich oświadczył, że prawdziwa poezja to Maria Rilke, i spytał Haldana, co sądzi o najnowszym przekładzie z niemieckiego. — Uwielbiam ją w oryginale, ale kto by tam czytał przekład! — odparł Haldan, naśladując śpiewną intonację swojego interlokutora. — Filipie, słyszałeś, co powiedział? Uwielbia ją w oryginale! — zawołał tamten, zwracając się do kolegi. — Coś ty za jeden? Wtyczka? — Może socjolog, który bada ciemne pospólstwo? — Nawet żartem nie nazywaj mnie socjologiem! — zawołał Haldan swoim normalnym głosem. — Wynoś się, bo cię wyrzucimy siłą! W każdej chwili mógł się uporać z trzema takimi jak oni, ale było ich pięciu. Wyniósł się. Na tym etapie nie chciał złapać nagany dziekańskiej. Rozmyślał przez całą drogę, powrotną do Berkeley. Szukał Helisy przez dwa i pól miesiąca, parokrotnie odwiedzając miejsca, w których powinien był ją spotkać. Wielu studentów poezji widywał po kilka razy, ale jej nie znalazł. Probabilistyka zawiodła. Nie poszedł na wykład o Fairweatherze. W środę, jedząc obiad w stołówce zobaczył notatkę w studenckiej gazecie. W piątek wieczorem na Uniwersytecie Złote Wrota profesor Moran miał mieć odczyt o osiemnastowiecznej poezji romantycznej. Po przeczytaniu notatki Haldan wstał i wyszedł nie kończąc posiłku. Tego odczytu Helisa nie mogła przecież opuścić! Wracając do domu zdał sobie sprawę, że przy spotkaniu z Helisą mogą go zawieść nerwy napięte długim oczekiwaniem. Wyobraził sobie to spotkanie. Zobaczył, jak — zamiast przybrać wyraz miłego zdziwienia — pada na ziemię, czołga się do stóp dziewczyny i skowycząc z ulgi i radości chwyta ją za kostki nóg. Helisa spogląda wyniośle i z niesmakiem na leżącego chłopca, uwalnia stopy i odchodzi — już na zawsze. Idąc na górę po schodach uśmiechnął się do swojej wizji i zrozumiał nagle, że w nim samym zaszła nieoczekiwana zmiana. Kontakt z literaturą wzbogacił jego myśli — na brały ciepła i barw. Dziwne, ale świat wydawał mu się teraz o wiele żywszy. Ojciec Haldana zmartwił się słysząc, że syn nie pójdzie z nim na wykład Greystone’a. Widząc smutną minę ojca, Haldan poczuł wyrzuty sumienia. — Przykro mi, tato, ale nie mogę opuścić tego odczytu. Chodzi tu akurat o okres, który wybrałem do przykładowej analizy matematycznej stylów literackich. Zresztą wykład o Fairweatherze jest zbyt zaawansowany dla studenta drugiego roku. Na szóstym roku będę siedział po uszy w mechanice Fairweathera, więc byłbym ci wdzięczny, gdybyś mógł zdobyć dla mnie tekst wykładu. Zachowam go na przyszłość. Odczyt ma większe znaczenie dla moich obecnych badań, a początkujący student literatury może więcej zyskać słuchając wierszy, niż czytając je sam. Ojciec potrząsnął głową. — Nie wiem, synu. Może to, co robisz, ma sens, Wystrychnąłeś mnie na dudka z tą teorią sedymentacji, więc może uda ci się i tym razem. Idź. Podjąłeś decyzję. Jesteś Haldanem i nic, co powiem, nie zmieni twojego zdania. Haldan specjalnie zjawił się wcześniej na sali i usiadł z tyłu, żeby widzieć twarze wchodzących. Tak jak się spodziewał, aż osiemdziesiąt procent studentów nosiło na bluzach H–7, niemal wszyscy zaś profesjonaliści — choć na ich strojach nie było monogramów — wyglądali na poetów: mieli marzycielskie spojrzenia, a palacze co do jednego zaopatrzeni byli w długie cygarniczki. Studenci grupami zajmowali miejsca, a kiedy przyćmiono światła, kilka osób wbiegło z hallu. Haldan nie dostrzegł Helisy, ale był pewien, że jest wśród niewyraźnych postaci, które weszły na końcu. Kiedy zapaliło się światło przy mównicy i na podium wszedł wykładowca — drobny, łysy, sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna z odstającymi uszami — Haldan skupił na nim całą swoją uwagę. Wykładowca cofnął się od mównicy i przedstawił się głosem niespodziewanie mocnym, jak na kogoś tak niepokaźnej budowy. — Nazywam się Moran. Jestem profesorem tego uniwersytetu. Moją specjalnością — i zarazem tematem dzisiejszego odczytu — są angielscy poeci romantyczni. Może najpierw kilka słów o sobie: w zamierzchłej przeszłości moi przodkowie przybyli tu z Irlandii. Według rodzinnej tradycji żaden z Moranów nie może zostać księdzem, ponieważ dobrotliwy skrzat wkradł się kiedyś do naszego zagonu kapusty. Dadzą państwo temu wiarę? Słuchacze roześmieli się zgodnie. — Tyle o mnie. Teraz o poetach. Wymienię ich i pozwolę im mówić za siebie. Tak też uczynił. Czytał wyraźnym, melodyjnym głosem, oddającym nie tylko sens wierszy, ale również zawarte w nich nastroje i uczucia. Haldan wiedział już po pierwszych słowach profesora, że będzie go słuchał z zapartym tchem. Glos Morana wzbijał się nad przepaście, których brzegów nie mogła połączyć żadna teoria estetyki. Helisa, mimo urody i entuzjazmu, w zestawieniu z pełnym blaskiem profesora była tylko zorzą poranną. Haldan słyszał ryk rzeki Aleph wpadającej do czarnego morza i wiedział, kogo Coleridge miał na myśli pisząc: Krąg niech trzykroć go spowinie, Zamknijcie oczy, trwożliwi, Bo miodunką on się żywił, A w jego usta rajskie mleko płynie.* Lord Byron przemawiał do niego osobiście. Przedtem cieszył się, że Keats umarł tak młodo. Teraz, w ciemnościach audytorium, opłakiwał śmierć poety, który potrafił mówić z taką siłą i tak wspaniale i wiernie opisał „La Belle Dame Sans Merci”. Shelley śpiewał mu. Wordsworth go pocieszał. Serce Haldana tańczyło do wtóru piskliwych dźwięków szkockich kobz Burnsa. Podniosły nastrój trwał nadal, kiedy zapalono światła i tłum zaczął zbierać się do wyjścia. Nikt nic nie mówił; nie było też oklasków. Haldan wyszedł szybko do hallu, żeby zaczekać na Helisę. W oczach, które napotykał wzrokiem, kryl się ten sam łagodny smutek, co w jego własnych, ale Helisy nie było. Odwrócił się i wyszedł z hallu: wieczór był chłodny, a pod nogami szeleściły suche liście. Zatrzymał się na chwilę przed fontanną pośrodku uniwersyteckiego dziedzińca i rzekł cicho do siebie: Co ci jest, rycerzu młody, Takiś blady, smutny taki? Trzcina spełzła już z jeziora, I umilkły ptaki.* Otulił się ciasno płaszczem i postawił kołnierz. Na granitowych płytach chodnika zobaczył swój wydłużony cień. Byt to byronowski cień — i nie bez racji. Haldan czuł duchową więź z Byronem, Keatsem i Shelleyem. Szukał ukochanej, a zamiast niej znalazł miłość do dawnych poetów: nadal był jednak sam. Zmęczony życiem i ze zbolałym sercem ruszył na przełaj przez trawnik pod gołymi konarami drzew szemrzącymi na listopadowym wietrze. Był duchem błąkającym się między braćmi, a nie Haldanem IV z dwudziestego wieku. Helisa przedstawiła mu nieśmiertelnych mistrzów, a Moran związał go z nimi na zawsze. Jedynie ciało Haldana przemierzało opustoszały dziedziniec: jego dusza tańczyła menueta w osiemnastowiecznym salonie. Odnalazł samochód i wrócił do mieszkania ojca. Ojca jeszcze nie było. Wspominając sprawiony mu zawód, Haldan wyjął z biurka szachy i ustawił figury. Greystone nie mógł przeciągać wykładu w nieskończoność. Po nadejściu ojca powinno być dosyć czasu na jedną partię. Skruszony Haldan wiedział z góry, że ojciec wygra. Haldan III wszedł do mieszkania wnosząc na palcie chłód i rozcierając zziębnięte ręce. Oczy mu zabłysły, kiedy ujrzał szachownicę. — Chcesz przegrać? — Prędzej ty przegrasz. — Zobaczymy. Jak wykład? — Taki sobie — powiedział Haldan. — A twój? — Doskonały. Zjawisko Fairweathera mam teraz w małym palcu. Przygotuj mi szklaneczkę, a ja tymczasem sprzątnę ze stołu. Haldan podszedł do barku i przyrządził dwa napoje. Ojciec zdjął palto, wrócił i usiadł przy szachownicy. — Mówisz, że twój wykład był taki sobie? Mój był dobry, naprawdę znakomity! W trakcie gry Haldan siedział smutny i osowiały, dopóki ojciec nie powiedział: — Nie rozumiem, dlaczego wy młodzi na gwałt chcecie zmieniać kategorie. — Hm. — Na wykładzie była studentka humanistyki. Przed wykładem przedstawiono mnie jako honorowego gościa; później ona podeszła do mnie i przedstawiła mi się. Rozmawialiśmy przez jakiś czas. Słuchała mnie. To więcej, niż mogę powiedzieć o własnym dziecku. — Hm. A jak wyglądała?… Szach. — Czy to ważne? Ot, młoda dziewczyna. — Chciałem się tylko przekonać, czy mój stary wciąż ma oko na kobietki. — Jak mi już nieraz łaskawie wypominałeś, nie jestem zbyt spostrzegawczy. Ale o ile pamiętam, miała kasztanowe włosy, piwne oczy, raczej szeroką twarz i wysunięty podbródek. Nos lekko zadarty. Strome, szeroko rozstawione piersi. Idąc kołysała biodrami — gdyby była prostytutko, zdwoiłoby to jej dochody. — Uśmiechnął się szeroko. — Mam ci opisać pieprzyk na jej lewej piersi i bliznę po operacji wyrostka cztery cale poniżej jej pępka? Haldan popatrzył z powagą na ojca. — Tato, wiedziałem, że cierpisz na satyriazę, ale nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że twój stan jest tak poważny. — To dziwnie piękna dziewczyna, jakby jej uroda była nie tylko sprawą wyglądu, ale i umysłu. Rozmawiając z nią odniosłem wrażenie, że rozmawiam ze znacznie starszą kobietą. Pisze esej o poezji Fairweathera, więc powiedziałem jej o tobie. — Chyba rzeczywiście wywarła na tobie kolosalne wrażenie, skoro wspomniałeś jej nawet o zakale rodu. — Tak, wywarła. Zaprosiłem ją na jutro na kolację. Ma blisko. Studiuje na Złotych Wrotach. Powiedziałem, że cię namówię, być zjadł razem z nami, jeżeli znów nie polecisz na jakiś wykład o poezji. — Postaram się być w domu — obiecał Haldan. ROZDZIAŁ TRZECI Była piękna i zimna jak polarna gwiazda, a oczy, które śmiały się do jego ojca, na Haldana patrzyły obojętnie. — Obywatelu, jeźli wasz komputer będzie funkcjonował, wystarczy przestawić wejście i wyjście, żeby uzyskać elektronicznego poetę. Taki wynalazek zniszczyłby moją kategorię. Kolejnym logicznym krokiem byłoby zbudowanie maszyn produkujących maszyny, a wtedy ludzie staliby się zupełnie niepotrzebni. Prawda, proszę pana? — Oczywiście, Helisa. Mówiłem mu, że to niewydarzony pomysł. Haldan nie pamiętał, żeby ojciec kiedykolwiek tak chętnie się zgadzał z czyjaś opinią, czy też był równie ożywiony i czarujący, jak dziś. Błysk w oku starszego pana niemal rozświetlał pokój. Pokonany, Haldan pogrążył się w milczeniu i zajął deserem, ojciec zaś rozpoczął monolog. — To, o czym wspomniałaś, wiąże się z pewną sprawą, którą kiedyś rozpatrywaliśmy u nas w ministerstwie; uznaliśmy wtedy całkowitą eliminację człowieka z procesu produkcji za niesłuszną. Przedstawiono nam do oceny wynalazek… Haldan zauważył zwrot „u nas w ministerstwie”. Ojciec puszył się. Zwykle mówił po prostu „w ministerstwie”. Kiedy wcześniej przedstawił ich w salonie, Helisa powiedziała: — Obywatelu, podobno interesujecie się poezją. — Tylko ubocznie. — Sądziłam, że chodzicie wyłącznie na wykłady z matematyki. Haldan wszedł do jadalni z rosnącym ze szczęścia sercem i nową wiarą w probabilistykę. Szukał Helisy, a tymczasem ona szukała jego na wykładach z matematyki! Teraz, w trakcie wywodu ojca, rozważania Haldana oscylowały między matematyką a analityką. Helisa miała w sobie pewną eteryczną, a zarazem niemal namacalną świeżość, która kojarzyła mu się z wiosenną trawą wyzierającą między połaciami topniejącego śniegu. Na jej wyrazistej twarzy malowało się ożywienie. Była logiczną niemożliwością. Wiedział, że ma taką samą wątrobę, płuca i klatkę piersiową jak inne dziewczęta, ale w jej przypadku całość była znacznie wspanialsza od części. Sięgnął przez stół, żeby dolać ojcu wina. Haldan III oderwał na chwilę uwagę od dziewczyny i zapytał: — Czy chcesz mnie upić, żeby, kiedy zasnę, olśnić naszego gościa dowcipem i inteligencją? — Wolisz może napić się wody? Haldan zaproponował ojcu wodę tylko po to, żeby dać mu wybór. Nie obchodziło go, co pije ojciec, byle tylko pił. Podczas gdy starszy pan przyglądał się, jak syn nalewa mu wina, Helisa powiedziała: — Obywatelu, skoro zamierzacie przeprowadzić wiwisekcję poezji, powinien was zainteresować proces powstawania wiersza. W ramach zajęć piszę wiersz o Fairweatherze I, ale potrzebuję pomocy w przekładaniu jego matematyki na słowa. Wasz ojciec powiedział mi, że rozumiecie dzieła Fairweathera. — Obywatelko — rzekł Haldan — żeby nie zawieść wiary ojca, zaraz po kolacji pobiegnę do biblioteki napisać krótkie wyjaśnienie zasady równoczesności i sporządzić wykres ilustrujący zjawisko Fairweathera. Zjawisko, to doprawdy nic trudnego. Po prostu Fairweather zastosował kwarki, żeby przejść przez fałdę czasu. — Czas, żeby matematykom przypadła część chwały opromieniającej socjologów i psychologów, ale moim zdaniem Fairweather to nie najlepszy wybór — wtrącił Haldan III. — Dlaczego, tato? — Między innymi dlatego, że zajmował się konstrukcją, sprzętem i zjawiskami fizycznymi. Nie był czystym teoretykiem, często pracował jak zwykły robotnik… Nie polecałbym go na temat wiersza… Helisa, przepraszam na chwilę. Kiedy ojciec wstał, żeby wyjść, Haldan błyskawicznie podjął decyzję. Jego najnowsze badania przekonały go ostatecznie o celowości dalszej pracy nad matematyką estetyki, ale włożył za wiele wysiłku w szukanie dziewczyny, żeby teraz miał pozwolić skrupułom pokrzyżować mu plany. Zanim Haldan III opuścił jadalnię, Haldan IV przełamał ostatnie wewnętrzne opory. Pochylił się do przodu. — Pomogę ci — rzekł. — Wiedziałam, że się zgodzisz. — Słuchaj, Helisa. Muszę się streszczać… Tego dnia w Point Sur coś się ze mną stało. Jestem jak anoda bez katody. Czuję się nieszczęśliwy i szczęśliwy na przemian. Czy jestem atawistycznym poetą, czy neandertalskim matematykiem? Jesteś ekspertem. Wytłumacz mi. Na jej wyrazistej twarzy odmalowała się łagodna wyrozumiałość i miłe zaskoczenie. — Zakochałeś się we mnie! Wpadłeś jak śliwka w kompot! — Nigdzie nie wpadłem! Wzbiłem się w górę jak pijany słowik! Teraz wiem, co czuli Shelley, Keats, Byron… Są jak latarnie uliczne wobec blasku mojej gwiazdy. Zdobyłem czarny pas w miłości! — O, nie — pokręciła głową. . — Ludzie prymitywni znali twój obecny stan, który nazywali „szczenięcą miłością”. To tylko zarodek prawdziwego uczucia. Jeżeli będzie się rozwijał prawidłowo, przemieni się w stan zwany przez nich „dojrzałą miłością” — wtedy mężczyzna i kobieta cieszą się, kiedy są razem. — Nie — sprzeciwił się Haldan, podejrzewając dziewczynę o brak pełnej orientacji w temacie. — To wszystko wiem, a moje uczucie jest naprawdę silne. Cieszy mnie twój widok, twój dotyk… — Sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. — Twój dotyk napawa mnie szczęściem. — Puść — szepnęła — zanim wróci twój ojciec. Usłuchał, zadowolony, że choć sama mogła równie dobrze cofnąć dłoń, nie uczyniła tego. Znów opadł na krzesło. — Zamierzałem ci powiedzieć, że moje serce jest jak rozśpiewany ptak, ale niezbyt mi to wyszło. Dopóki nie usłyszał jej odpowiedzi, nie wiedział, że głos może brzmieć tak miękko. — Nie przejmuj się, Haldanie. Powiedziałeś mi więcej, niż myślisz, i od dziś każdy mój dzień będzie się rozpoczynał pieśnią pijanego słowika. Trzy bezcenne sekundy minęły w milczeniu. Helisa odezwała się pierwsza. — Zapomnij, że jesteś początkującym poetą, bądź chłodnym matematykiem. Zastanów się szybko, jak mi pomożesz z poematem o Fairweatherze, bo inaczej nigdy ci nie otworzę furtki do mego serca. Odpowiedź miał od dawna gotową. — Bądź jutro o dziewiątej rano przy fontannie na dziedzińcu twojej uczelni. Skinęła głową na znak zgody i podniosła do ust filiżankę z kawą, akurat kiedy ojciec Haldana wrócił do jadalni. W niedzielę rano Haldan wstał o siódmej i prawie przez godzinę szykował się na spotkanie: ogolił się dwukrotnie, obciął paznokcie, wziął prysznic — dwa razy się mydląc i dwa razy spłukując wodę — spryskał twarz płynem po goleniu i wtarł go nieco w nagi tors. Brylantyny użył niewiele, jedynie tyle, żeby nadać włosom połysk. Stojąc nago przed lustrem napiął mięśnie, które wyrobił sobie trenując judo. Potem wybrał szara bluzę przetykano srebrnymi nićmi i ze srebrnym M–5 wyhaftowanym na lewej piersi, palto ze srebrną podszewką, szare buty z grubego zamszu i ocieplane szare drelichowe spodnie z potrójnie wzmocnionym sączkiem. Kiedy się ubrał i znów spojrzał w lustro, sam musiał przyznać, że wygląda zupełnie jak osiemnastowieczny kochanek. Jego szczupła, wrażliwa twarz upodobniała go do Johna Keatsa, włosy — bujna, jasna czupryna, z ledwie zaznaczoną falą — byty byronowskie, a oczy, chłodne, szare i obiektywne, patrzyły z wyrachowaną swobodą pragmatysty chowanego w duchu metody empirycznej. Zamaszystym ruchem włożył palto, okręcił się na pięcie i wszedł do kuchni — tam je zdjął i na stojąco zjadł śniadanie, pochylając się nisko nad stołem, żeby żadne okruchy nie spadły przypadkiem na lśniącą bluzę. Znów włożył palto i opuścił rodzinne gniazdo, wiedząc, że kiedy przebudzi się patriarcha rodu śpiący w oddzielnej komnacie, będzie pewien, że syn poszedł na poranną mszę, i po części będzie miał rację. W drodze na uniwersytet minął przystań. Na lewo pastelowe wieże wieńczyły Nob Hill i Russian Hiu. Na prawo woda w zatoce kołysała się lekko; to delikatny wietrzyk klepał pośladki fal. W górze chmury nie większe od piersi młodej dziewczyny podkreślały błękit nieba. Był ładny i rześki osiemnastowieczny dzień. Haldan zaparkował samochód i ruszył na przełaj między drzewami w stronę fontanny. Już z daleka zobaczył przez rzednące gałęzie Helisę. Stała przy fontannie czytając książkę. Zamiast peleryny miała szal, a żeby uprasować spódnicę, w którą była ubrana, najpewniej wsunęła ją wieczorem pod materac. Zawstydzony, że się tak wystroił, Haldan wyłonił się spomiędzy drzew. Helisa podniosła wzrok znad książki, wyciągnęła na powitanie dłoń i uśmiechnęła się do niego. Haldan ukłonit się i pocałował ją w rękę. — Haldanie, daj spokój! — skarciła go, szybko cofając dłoń. — Na uczelni nie brak donosicieli. — Włożyłem moje najlepsze ubranie. — Spodziewałam się tego — powiedziała — i sama ubrałam się inaczej, żeby ludzie nie myśleli, że byliśmy razem na mszy. — Jesteś równie mądra jak piękna. Nie jest ci chłodno? — Trochę. — Co to za książki? — Cienka to wiersze Fairweathera, a gruba to antologia dziewiętnastowiecznej poezji. — Aha — westchnął, usiłując skryć żal, jaki mu sprawił widok książek. Zdążył już niemal zapomnieć o właściwym celu spotkania z Helisą; to nagłe przypomnienie było nie mniej deprymujące, niż gdyby przyprowadziła ze sobą młodszego brata. — Wiem, gdzie możemy się schronić przed chłodem — rzekł, po czym opowiedział jej o mieszkaniu rodziców Malcolma i wyjaśnił, jak zdobył do niego klucz. Powtórzył słowo w słowo rozmowę z Malcolmem, nie wspominając jednak o motywach, które go do niej skłoniły. Helisa zgodziła się chętnie. — Weź antologię i idź na północ, a ja wrócę tą samą drogą, którą przyszłam. Jeżeli nas ktoś obserwuje, pomyśli, że przyszedłeś po książkę. Ale obchodź się z nią ostrożnie, bo to pamiątka rodzinna. Przyjdę kilka minut po tobie. — Zauważyłaś, że tacie nie spodobał się twój temat? — Wiedziałam, że się nie spodoba. — Dlaczego? — Potem ci wyjaśnię. — Boisz się? — Tak, trochę — przyznała. — Ryzyko zależy od nas. — Nie boję się, że ktoś doniesie o naszym spotkaniu. Martwię się czymś znacznie ważniejszym, co odkryłam w książkach. Idź już i nie oglądaj się. Odwrócił się i pogwizdując ruszył przed siebie. Dla postronnego obserwatora był tylko studentem, który pożyczył od koleżanki książkę i udał się w drogę powrotną. Gwizdał, żeby rozproszyć obawy. Na twarzy Helisy ujrzał lęk, a nie tylko przelotny niepokój. Cokolwiek odkryła w książkach, bardzo się tym przejęła. Helisa była zachwycona mieszkaniem rodziców Malcolma. Kiedy tylko zdjęta szal i położyło książki na kanapie, zaczęła wszystko komentować: — Co za wspaniały widok!… Czy to nie cudowna rzeźba?… Miałeś tu chyba odkurzać?! Haldan nie był w mieszkaniu od czasu, kiedy wpadł je obejrzeć. Wzruszył ramionami, — Brak tu kobiecej ręki. Mnie również. Wyglądała przez okno, kiedy podszedł i objął ją od tyłu. Odwróciła się do niego i uniosła do góry twarz. Pocałował ją. Dotychczas nigdy nie cenił pocałunków jako takich. Całowały się małżeństwo, bracia, siostry. Pocałunek nigdy nie był jedną z głównych broni w jego arsenale: więcej nawet — ubolewał nad tym niehigienicznym zwyczajem, choć siłą rzeczy ulegał konwenansom. Pocałunek z Helisą był jednak cudownym uczuciem — całował ją do utraty tchu, aż wreszcie odepchnęła go sama. Ze smutkiem oraz konsternacją spostrzegł, że Helisa przybiera bezosobowy, beznamiętny wyraz profesjonalistki i zaczyna recytować monotonnym głosem: — Jestem obywatelką noszącą no bluzie monogram profesji i mam obowiązek strzec mojej czystości dla celów państwa. Będę zawsze kobieca, ale ponętna wyłącznie w obecności męża wybranego dla mnie przez ministerstwo genetyki. Przerwała, spojrzała prosto na Haldana i na ułamek sekundy spuściło wzrok. — Nie możemy ryzykować deklasacji. Jedno z nas musi być silne, i coś mi się zdaje, że to nie będziesz ty. Stojąc przed nią, zrozumiał, że pokrzyżowały się jego plony, nie tyle zresztą przez jej słowa, co przez jego własne uczucia. Całkowicie zawładnęła jego sercem. W porównaniu z nią dziewczęta z domu rozrywek Belli były jak banjo przy orkiestrze filharmonii; ale instrumenty orkiestry miały czule struny i te udało mu się wprawić w drżenie, które przestraszyło Helisę — nie wstydził się tego, przeciwnie, był dumny, że choć po części odpłacił jej za tę gamę uczuć, które w nim wywołała. Wiedział, że pragnie jej ogromnie, ale jeszcze bardziej pragnął uchronić ją od krzywdy. Nie zamierzał pozwolić, żeby ten beztroski młodzian, jakim był przed dwoma miesiącami, wprowadził w życie swój plan i naraził ją na niebezpieczeństwo. Przybrał więc również maskę profesjonalisty i odparł: — Zgadzam się z wami, obywatelko, że to szaleństwo, by dla zaspokojenia drżenia lędźwi profesjonalista wystawiał na szwank dobro społeczne… — Zatrzymał się w połowie dobrze znanej formuły i jakby z oddali usłyszał własny głos zmieniający jej zakończenie — …choć drżenie to może być wyrazem najwyższych uczuć ludzkiego serca, tak czyste i wzniosłe jak orzeł w locie. Potem dokończył kredo: — …a ten, kto gotów jest poświęcić tak wiele, żeby osiągnąć tak mamy cel, plami swój honor, dynastię i spotwarza państwo. Nagle uśmiechnął się szeroko i powiedział z niespotykaną mocą: — Zgadzam się z tobą, bo bardzo mi się podobasz, ale gdybyś nachyliła się i szepnęła: „chodź, Haldanie, ściągnij ze mnie suknię i weź moje dziewictwo”, zgodziłbym się równie chętnie i to bez tylu zbędnych słów. Roześmiała się. — Znasz już obie wersje — powiedział — moją I urzędową. Pamiętaj o mojej, dobrze? Tamtą zawsze możesz usłyszeć od tych meduz ze Złotych Wrót, kiedy niby to przypadkiem ociera ją się o twoje biodra. — Głuptasie, jesteś zazdrosny! — Nie jestem zazdrosny! Ale gorąco mi się robi, kiedy pomyślę, że część tych pseudomęźczyzn wcześniej przychodzi na zajęcia, żeby tylko patrzeć, jak wchodzisz, a później specjalnie czeka, żeby wyjść za tobą, pewnie profesorowie też chętnie wybałuszają gały. Założę się, że gdybyś nawet pisała odpowiedzi sanskrytem, miałabyś same piątki! Chichocząc, rozkazująco wskazała palcem kanapę. — Siadaj! Nie straszna mi lubieżność poetów, ale namiętność matematyka! Usiadła na końcu kanapy i powiedziała: — Musimy ustalić plan działania. Od dziś żadnych spotkań w niedziele. Niedziele spędzam zawsze u rodziców w Sausalito, a każda zmiana zwyczajów byłaby podejrzana. Żadnych rozmów przez wideofon? Jedynie telefoniczne, ale i to jak najkrótsze. Musimy ograniczyć nasze spotkania do jednej godziny w sobotę, musimy za każdym razem zmieniać godzinę spotkania, ustalając ją z góry na następny tydzień. — Przebiegła jesteś. — To konieczne. Gdyby ktoś się dowiedział, podejrzewano by nas o najgorsze i oboje poddano psychoanalizie. — Jeden raz wystarczył mi w zupełności! — Więc byłeś już analizowany? — Tak. Moja matka wypadła przez okno, kiedy podlewała kwiaty stojące na parapecie. Byłem dzieckiem, kiedy to się stało, i winiłem doniczki. Zepchnąłem je szczotką z okna i jedna trafiła przechodnia. Szukano u mnie agresywnych skłonności. — Pewnie analizował cię jakiś student — powiedziała. — Ale wracajmy do teraźniejszości. Czytałeś wiersze Fairweathera? — Nie, ale to rozmyślnie. Jeszcze się całkowicie nie uporałem z osiemnastym wiekiem. Wykład Morana dał mi wiele, ale kiedy dojdę do mistrza, chcę rozumieć, co mówi. — Najwyraźniej przeceniasz talent poetycki naszego wielkiego bohatera. Podała mu cieńszą z dwóch książek. — Weź i przeczytaj no głos pierwszy lepszy czterowiersz. Otworzył tomik i przeczytał: Był tęgi mróz, śnieg skrzypiał pod nogami I czasem tylko wiatru wiew Porywał go w górę i wzbijał nad piarg I ciskał na zaspy wśród drzew. — Jego język nie jest trudny, prawda? — zapytała. — Raz tylko używa słowa, którego nie użyłbym w rozmowie, ale to tylko z obawy, że moi znajomi mogliby mnie nie zrozumieć. — Jak ci się podoba sam temat? — Ta śnieżna scena?… Bardzo. Mam słabość do śniegu, który skrzypi pod nogami. Nie dla mnie roztopiona breja, która rozchlapuje się przy każdym kroku. — Ale tu nie ma żadnych symboli — obruszyła się Helisa. — Niektórzy uwielbiają symbole. Inni nie. Ja nie cierpię symboli w scenach śnieżnych. Lubię śnieg czysty, dziewiczo biały i bez żadnych domieszek. — Każdy wiersz powinien mieć jakiś głębszy sens — zawyrokowała. — Spójrz teraz na stronę osiemdziesiątą trzecia. Odnalazł stronę i zobaczył znajomy tytuł „Rozważania z wyżyn, poprawione”. Ale były tylko cztery linijki wiersza, który Helisa recytowało w Point Sur, dla głębszego efektu ujęte w dwa rzędy ozdobnych gwiazdek. * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * Ze swego miejsca On nam rzekł: Wygrywa, kto przegrywa bieg, Cykuto to wspaniały lek W kosmosie równoległych zbieg. * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * — Mówiłeś, że twoim zdaniem chodzi tu o Kazanie na Górze — powiedziała, kiedy podniósł wzrok znad książki — to samo najwyraźniej myślał redaktor: „On” dał z dużej litery i usunął wszystko o śmierci niesionej w darze, bo to by nie pasowało do Jezusa. Jeszcze jedno: gwiazdki oznaczają zwykle skróty. Redaktor tak je umieścił, żeby wyglądały no dekorację, więc chyba starał się zatuszować okrojenie tekstu. Gdyby ktoś jednak protestował, że wiersz jest niepełny, redaktor mógłby się bronić, że przecież zaznaczył to gwiazdkami. Redaktorem tomu jest minister literatury. Jego podpis czyni antologię miarodajną. Ale dlaczego sam minister redagował tom wierszy trzeciorzędnego poety? — Fairweather jest bohaterem państwowym — przypomniał jej Haldan. — Ale nie dzięki poezji. Co więcej, tytuł tomu brzmi „Pełne wydanie wierszy Fairweathera I”. To kłamstwo! — Dziewczyno, oskarżasz władze państwowe o cenzurę i fałsz! — Właśnie. To straszne, ale niemniej prawdziwe. Weź ostrożnie ten drugi tom, a znajdziesz w nim wiersz Fairweathera, nie wspomniany nawet w „Pełnym wydaniu”. Ten tom to nie wznawiana od ponad stu lat antologia dziewiętnastowiecznej poezji. Pamiątka rodzinna i prawdopodobnie jedyny egzemplarz na świecie. Odszukaj stronę dwieście osiemdziesiątą szóstą. Ostrożnie otworzył książkę na właściwej stronie. Kartki rozsypywały się ze starości, ale piękny stary druk wciąż był wyraźny. Znalazł wiersz. Sam tytuł by wystarczył, żeby poznać dzieło Fairweathera: „Lament zmuszonego pozostać na Ziemi gwiezdnego wędrowca”. Przez Mleczną Drogę biegł nasz kurs, Ślad z grzmiącej błyskawicy, Lecz z drogi zawrócono nas Przy Małej Niedźwiedzicy. (Słyszałem, że to Siostry Trzy wzięły Galaktyki pajęczą nić, By na wrzecionie przeznaczenia Cieńsze z niej włókna wić). Uran dla naszego dzielnego statku Był Herkulesa Słupami, Oriona blask zaś boją świetlną Tuż przed Plejadami. Tam daremnie wpatruje się w niebo I łka Merope w welonie, Czeka na swoich ziemskich kochanków, Lecz ci nie wrócą do niej. Pędząc na świetle mylisz się raz. Ster dzierżą śmiałe serca. Wszyscy smutnieją albo szaleją, Bo pustka w mózg się wwierca. Ale na Boga, ja bym poleciał Znów w ten bezmiar surowy, Bo Siostry Trzy z zabranych gwiazd Tkają mi całun grobowy. Kiedy Haldan pochylił się nad wierszem, od razu uderzyła go pierwsza przenośnia — nie można było trafniej oddać idei laserowego statku, niż to uczynił Fairweather słowami „ślad z grzmiącej błyskawicy” — i nagle on sam też zatęskni) za odległymi skupiskami gwiazd, opłakiwał zdradzoną Merope, która musiała zginąć, bo pokochała śmiertelnika, oburzał się na niesprawiedliwość, wyrządzoną dzielnemu staremu wędrowcy, który pragnął wracać do gwiazd, choć mogło to wróżyć obłęd kosmiczny i śmierć. Zaiste olbrzymy żyły no Ziemi przed stu laty! Ale Helisa oczekiwała symboli… Merope to oczywiście utracone marzenia romantyzmu, choć jeszcze przed dwoma miesiącami Haldan nie odgadłby tego. — Widzisz jakieś symbole? W naglącym pytaniu Helisy wyczuł błagalną prośbę. Oczekiwała od niego potwierdzenia, że państwo jest szlachetne i prawe, tak jak ją zawsze uczono. — Merope była jedną z Siedmiu Sióstr — zakochała się w śmiertelniku i wygnano ją z Olimpu… — A Trzy Siostry to Parki, boginie przeznaczenia — przerwała mu z pewnym zniecierpliwieniem. — Ale to są aluzje mitologiczne, stylizacja, która wyszła z mody razem z tym okropnym Johnem Miltonem. Niepokoję się, ponieważ antologia jest na mikrofilmie i komputer na pewno wydobył ten wiersz z archiwów, kiedy gromadzono utwory Fairweathera do „Pełnego wydania”. Czy widzisz tu coś, co mogło być przyczyną skreślenia wiersza przez cenzurę? Haldan pierwszy raz słyszał o Parkach, boginiach przeznaczenia. Znajomość mitologii tylko utrudniała Helisie rozumienie wiersza. Fairweather mógł spokojnie przekształcić aluzję w symbol. Stopniowo sens wiersza stawał się coraz jaśniejszy, aż wreszcie Haldan nie miał już żadnych wątpliwośoi, o co chodziło autorowi. — Helisa, zapominasz o jednym — powiedział. — Redaktorzy redagują. A żaden redaktor nie zamieściłby tak grafomańskiego wiersza w poetyckim dziele. Słowa Haldana przyniosły jej wyraźną ulgę. — Chyba masz rację. Tak, jestem pewna. Z tej samej przyczyny okrojono poprzedni wiersz. Przez chwilę podejrzewałam, że istnieje cenzura, a to by oznaczało, że źle się dzieje w naszym państwie. Jej inteligencja i indokrynacja znów mogły koegzystować zgodnie, co przywróciło Helisie równowagę ducha. — W następną sobotę spotkajmy się o dziesiątej, dobrze? Chciatabym, żebyś mi pomógł zdecydować, jakich rymów użyć w moim poemacie. Wypożyczę z biblioteki oficjalną biografię Fairweathera, żeby zebrać trochę ogólnych informacji, a tobie proponuję zapoznanie się z historio tamtych lat. A teraz, niestety, resztę czasu musimy przeznaczyć no sprzątanie mieszkania. Chyba specjalnie ani razu nie ścierałeś kurzu, żeby później zebrać lepsze plony. Kiedy Haldan szukał w szafce miotły, ogarnęły go czarne myśli. Wiedział, kim były Trzy Siostry, wiedział, co reprezentowało Merope, i był przekonany, że wiersz skreśliła cenzura. Symbole, które umknęły uwadze Helisy, były w wierszu i świadczyły o najgorszym: źle działo się w państwie. Kiedy się pożegnali, Haldan nie wrócił bezpośrednio do domu. Pojechał do mostu Złote Wrota, zaparkował samochód i wszedł na tę stronę mostu, z której roztaczał się widok na ocean. Przez ponad godzinę stał oparty o balustradę i obserwował nadciągającą wolno mgłę, podobną do stromej, mlecznej skały. Pod nią pulsował ocean: grzywacze co jakiś czas rozbryzgiwały się na filarach mostu wydając głośny odgłos podobny do mlaskania. Mgło pochłonęła Presidio no lewym brzegu, a na prawym zawładnęła zachodnim zboczem Tamalpaisu, ale Haldana najbardziej fascynował ocean — rozległy, oleisty, groźny, który wciąż tętnił życiem pod pokrywą mgły. Kiedyś ocean przywoływał ludzi, a oni odpowiadali na jego zew, ale to było dawno, dawno, dawno temu. Potwory czaiły się wtedy w jego głębiach, wiatry biczowały jego powierzchnię, ale ci ludzie byli nieustraszeni — wyginęli jednak, tymczasem zaś morza przestały być straszne. Teraz jedynymi ludźmi, którzy je przemierzali, byli marynarze handlowych łodzi podwodnych, płynących spokojnie wiele sążni pod powierzchnio, niewrażliwych na burze szalejące nad nimi. Kosmos też wzywał i znaleźli się ludzie gotowi podjąć jego wyzwanie, ale Trzy Siostry odwołały loty — gwiazdy, które miały się stać dla człowieka nowym światem, stały się dla niego grobowym całunem. Żył w szczytowym okresie ludzkiego rozwoju, w najlepszym ustroju i na najlepszej planecie, a jednak jakaś cząstka jego istnienia domagała się nowych podbojów i nowych światów. Nie był szczęśliwy. Niejasna tęsknota przejmowała go dreszczem. Przedtem pragnął Helisy, ale teraz pragnął czegoś więcej, bo tam, gdzie ciemność szukała światła, ona otworzyło w jego umyśle drzwi. Kiedy gęstniejące pasma mgły dosięgły wreszcie mostu przyćmiewając blask latami, Haldan odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę lądu. Jego kroki dudniły głucho na pustym moście: czuł się wyjątkowo samotnie. Przez chwilę miał wrażenie, że nie wraca do San Francisco, ale wkracza w obcy kraj zamieszkany przez wrogów. Choć wcale nie usiłował go sobie przypomnieć, nagle jeden z tytułów tysięcy przeczytanych w ciągu ostatnich miesięcy wierszy, oddający w pełni obecną alienację Haldana, stanął mu w pamięci, chłopak wypowiedział go na głos: — „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął”. ROZDZIAŁ CZWARTY Helisa zadzwoniła do niego w piątek. Haldan wyszedł właśnie spod prysznicu i był sam w pokoju, kiedy zabrzęczał telefon. Myśląc, że to dzwoni kolega, wyjął urządzenie z kieszeni płaszcza kąpielowego i powiedział: — Tu Haldan. Był zaskoczony, kiedy usłyszał jej głos. — Obywatelu, przykro mi, ale zamówiona przez was książka jest no liście prohibitów. — Przecież ten człowiek zbudował papieża! — zawołał, nie starając się nawet przybrać chłodnego, urzędowego tonu. — Niemniej jednak jego biografio jest zastrzeżona. Rozumiecie, obywatelu, że to przeszkodzi w realizacji projektu. Sam projekt obchodził go tyle, co sople Piekła, ale przestraszył się, że jeżeli Helisa nie będzie mogła pisać poematu, odwoła dalsze spotkania. — Mam inne źródła informacji. Czy jesteście czynni w sobotę? — powiedział nagle autorytatywnym tonem. — Jeżeli ktoś jest umówiony, jesteśmy otwarci. Zdaje się, że macie wyznaczone spotkanie? — Tak. — W takim razie mam pomysł na temat zastępczy i jutro wam go przedstawię. — Dziękuję. Do widzenia. Wściekły i zły usiadł na brzegu łóżka; czuł się tak, jak gdyby został okpiony przez drobnego kanciarza. Nie dziwiło go, że nikt mu wcześniej nie powiedział o wierszach Fairweathera. Ta informacja była nieistotna dla toku jego studiów, a sam nigdy nie pytał. Ale to było co innego. Przez dwa lata studiował idee człowieka, który wniósł więcej do matematyki niż Euklides czy Einstein, a do teologii więcej niż św. Augustyn, człowieka, którego pochowano w alei zasłużonych w Arlington, ale nigdzie, nawet w przypisach, nie znalazł ani słowa o tym, że Fairweather był kiedykolwiek w niełasce Kościoła. Czy historia była tajemnico państwowo? Miał w ręce atutową kartę i postanowił zrobić z niej użytek. Haldan III jako członek ministerstwa musiał mieć dostęp do prohibitów. Jeszcze dwa tygodnie temu Haldan zapytałby ojca wprost, dlaczego Kościół odważył się zastrzec biografię człowieka, który skonstruował ostatniego przedstawiciela świętego Piotra na ziemi, ale teraz wolał być ostrożny. Haldan III mógłby się zorientować po jego pytaniu, że syn podtrzymuje nielegalną znajomość z ich byłym gościem. Podobne podejrzenia mogły się okazać zgubne dla planów Haldana. Jeżeli w niedzielę na moście instynktownie odgadł prawdę, znaczyło to, że ojciec należy do wrogiego obozu. Wracając z uczelni wstąpił na chwilę do sklepu sportowego, więc do domu przyjechał nieco po ojcu. W trakcie obiadu wyzwał go na pojedynek szachowy. — Żeby mi się to opłacało, proponuję podwoić stawkę — rzekł. O mało nie popełnił błędu taktycznego. Ojciec zgodził się ochoczo i Haldan wygrał pierwszą partię. Podwójny dżin był tak mocny, że ledwie mu się udało przegrać drugą. — Właśnie przy szachach najłatwiej poznać, kto jest prawdziwym matematykiem, a kto zwykłym rachmistrzem — oświadczył ojciec po trzeciej partii, którą wygrał tak zdecydowanie, że mógł sobie pozwolić na podobną złośliwość. Po dwóch następnych zwycięstwach Haldan III krytykował z rozmachem cały system gry syna: — Atakuj! Zasadą gry jest agresywność, a węzłowa figura królowa. Szachy to matriarchat oparty na jej władzy, więc kto nie potrafi opanować królowej, jest szachowym kastratem, o nie graczem! Haldan wdzięczny był ojcu za czynione uwagi i w dobrej wierze podpowiadane posunięcia, bo bez tej pomocy trudniej by mu było przegrać. Tymczasem zbierał odwagę, żeby skierować rozmowę na właściwy tor i wyjaśnić zagadkę zastrzeżonej biografii Fairweathera. Wygrał, żeby podtrzymać pozory pojedynku, o następnie dla dodania sobie otuchy zajrzał do tej samej beczki, z której płynęła szachowa mędrość ojca. Nagle uświadomił sobie, że wszelkie finezyjne, dyplomatyczne zabiegi są zbędne, bo rano Haldan III i tak nie będzie pamiętał ani słowa z dzisiejszej rozmowy. — Tato, dlaczego oficjalna biografia Fairweathera jest zastrzeżona? — Może dlatego, że eksperymentował z antymaterią? — Ale on umarł, zanim przeprowadzanie tych doświadczeń stało się zakazane. — Rzeczywiście. Twój ruch. Haldan przesunął króla wystawiając go na atak. Ojciec utkwił wzrok w szachownicy. — Więc dlaczego jest zastrzeżono? — Fairweather pokłócił się z papieżem Leonem XXXV, Papież zamierzał go ekskomunikować. Ale socjolodzy poparli Fairweathera. Nie, żeby go lubili, oczywiście. Bali się, że Leon chce zdobyć większą władzę. Cieszył się popularnością. Wiernych miał za sobą, więc kto wie? Haldan cierpiał męki czekając na ruch ojca — starszy pan jednak nie zaszachował jego króla. — Ale papież musiał chyba mieć jakiś poważny powód, skoro chciał ekskomunikować bohatera państwowego? — Masz zupełną rację, synu. Twój ruch. Haldan ustawił króla pod szachem na linii królowej ojca, ale ten sam go zasłonił, ukośnie przesuwając pionek. Haldan cofnął wieżę o jedno pole i przesunął ją o dwa pola w bok. — Dlaczego więc pozwolono Fairweatherowi zbudować papieża? — W tych czasach triumwirat wciąż walczył o władzę. Socjologia i Psychologia zmówiły się przeciw Kościołowi. Z radością przyjęły wynalazek Fairweathera. Henryk VIII, przywódca socjologów, dobrze wiedział, że ze strony komputera nie będą mu grozić polityczne machinacje… Szach! Haldan po raz trzeci zrobił roszadę. — Za co Leon chciał ukarać Fairweathera? — Tajemnica państwowa, synu. Twój ruch. — Właśnie się ruszyłem. Zrobiłem roszadę. Jeżeli to wszystko takie tajne, to dlaczego jego biografia jest tylko zastrzeżona? — Najpierw ją okrojono. Zastrzeżenie to ustępstwo na rzecz Kościoła. Wymagało to sporej dozy umiejętności i wielu nieuczciwych kombinacji, ale w końcu Haldan tak wszystko wymanewrował, że jakikolwiek by ojciec zrobił ruch, musiał dać mu mata. Starszy pan z szyderczym półuśmiechem i z ledwie hamowanym okrzykiem triumfu studiował szachownicę. Haldan przerwał pytaniem ciąg rozkosznych myśli ojca: — Czy mógłbyś zdobyć dla mnie tę biografię? Brzmi interesująco. — Sam sobie weź. — Ojciec wskazał niecierpliwie ręką w stronę gabinetu. — Stoi na górnej półce… Szach i mat! Haldan zjawił się trochę wcześniej w mieszkaniu Malcolmów, żeby sprawdzić, czy nie zainstalowano podsłuchu, i wstawić do mosiężnego wazonu w salonie tuzin róż, które przyniósł ze sobą. Później usiadł na kanapie i znów zaczął kartkować biografię, którą skończył czytać dopiero nad ranem. Poznał po odgłosie kroków, że Helisa weszła do środka i zatrzymała się przy różach, ale udał, że pochłonięty książką nic nie zauważył. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że Helisa układa kwiaty w wazonie. — Muszą być bardziej rozłożone. A ten stary patriarcha powinien stać pośrodku. Kilkoma ruchami zmieniła bezkształtny bukiet w harmonijna kompozycję. Haldan podszedł do niej i pocałował ją w kark. — Personifikacja jest kiepskim chwytem stylistycznym. — Ale mi się dostało! Zdolny jesteś. — Zdolny, chytry i cwany. Zaprowadził ją do kanapy i wskazał książkę. Podniosła ja niemal z trwogą. — Biografia! — Tata mi pożyczył. — Chyba nie rozmawiałeś z nim o Fairweatherze?! — Nie będzie pamiętał. Lekarz zalecił mu na nadciśnienie szklaneczkę dżinu przed snem. Wczoraj ojciec poważnie nadużył leku. Na jej twarzy odmalował się niepokój. — Gdyby rzeczywiście był taki nierozgamięty, nie zostałby członkiem ministerstwa. — Pilnował się, żeby nie mówić o tajemnicach państwowych. O mało wszystkiego nie wygadał, ale później zamilkł. — Powiedział ci, dlaczego biografia jest zastrzeżona? — Ustępstwo na rzecz Kościoła. Papież Leon chciał ekskomunikować Fairweathera, ale Socjologia i Psychologia go powstrzymały. — Czy dowiedziałeś się tego z biografii? Haldan spuścił wzrok. Tydzień temu Helisę przeraziła myśl, że na najlepszym ze światów istnieje cenzura, a on kłamał, żeby oszczędzić ją i jej poglądy. Uwarunkowano ją, żeby wierzyła w szlachetność państwa — nie wiedział, czy wolno mu podważać jej najgłębsze przekonania, narażać ją na tak straszliwy wstrząs. Ale była profesjonalistką, a nie psem Pawłowa, i jej celem było szukanie prawdy. Czy miał prawo taić przed nią bolesne odkrycia? Gdyby zachował milczenie, stałby się sprzymierzeńcem systemu, z którym zamierzał walczyć i sprzeniewierzyłby czar, który wiązał go z Helisą. — Cały incydent jest omówiony bardzo ogólnie — powiedział po namyśle. — Widzisz, Helisa, zanim zastrzeżono biografię Fairweathera, najpierw ją okrojono. — Więc wiesz, że istnieje cenzura? — Tak, od zeszłej soboty — przyznał. Wydało mu się, że ulga zaświtała w jej oczach, ale po chwili widział już tylko troskę — o niego. — I wiesz, kim są Trzy Siostry? — zapytała płaskim, beznamiętnym głosem. — Tak — odparł. — Martwiłam się o ciebie — powiedziała wzdychając. — Uwarunkowanie bywa tak silne! Ona z kolei chroniła jego. Nagle zachowanie Helisy zmieniło się, była teraz energiczna i przedsiębiorcza. — Więc z biografii nie można się zorientować, dlaczego papież Leon usiłował ekskomunikować Fairweathera? — Nawet nie nazywają tego ekskomuniką. Mówią tylko, że groziła mu kara. Semantycznie to prawda. Ekskomunika też jest karą, aczkolwiek najdotkliwszą. Jest natomiast powiedziane, że z powodu „nie dowiedzionej zgnilizny moralnej”. — Jeszcze jeden oklepany frazes — rzuciła niecierpliwie. — Powiedz, w jakim czasie po tej przeprawie zbudował papieża? — Sprawę miał w tysiąc osiemset pięćdziesiątym, a papieża umieszczono w nowej Stolicy Apostolskiej w tysiąc osiemset osiemdzies!ątym pierwszym. — Trzydzieści lat harował w winnicy Pana Boga, choć papież zamierzał rzucić na niego klątwę. — To cię powinno zaciekawić. Fairweather ożenił się z proletariuszką. — Kiedy? — zapytała. — W tysiąc osiemset dwudziestym drugim. Mieli syna. W biografii jest o nim tylko tyle, że został profesjonalistą w ministerstwie matematyki. Najwyraźniej na nim zakończyła się dynastia. — Znacznie bardziej interesuje mnie te trzydzieści lat, które Fairweather spędził w służbie Kościoła, choć małżeństwo z proletariuszką świadczy o indywidualizmie, który mógł doprowadzić do zdrady stanu. — Niemożliwe — powiedział Haldan. — Socjologia i Psychologia nigdy nie poparłyby renegata przeciw Kościołowi. — Dlaczego służył akurat temu ministerstwu, które usiłowało go zniszczyć? — Papież chciał go wykończyć, więc on postanowił wykończyć papieża. Oczywiście żywego, Leona. — Nienawiść nie ma tej mocy, żeby gnać człowieka przez trzydzieści lat. Musiała nim kierować miłość albo skrucha. Daj mi przeczytać biografię. Może zastanawiając się razem dojdziemy prawdy. — Jeżeli prawda okaże się gorzka — odparł — koniec z naszym projektem. Wspomniałaś przez telefon o temacie zastępczym. Co to za temat? — Mamy biografię, więc to już nieaktualne, ale chciałam przygotować esej o technikach miłosnych i reakcjach emocjonalnych osiemnastowiecznych kochanków. Ponieważ jesteś we mnie zakochany, byłbyś idealnym partnerem i królikiem doświadczalnym. — To znaczy miałbym grać rolę kochanka? — Taki był ogólny pomysł… Chciałam sprawdzić niektóre techniki używane przez kokietki — „flirt”, tak to nazywano — żeby spotęgować podniecenie kochanków. Zaklął w duchu. Gdyby tylko znał jej projekt, nigdy by nie przyniósł biografii. — Twój plan jest wciąż aktualny — powiedział spokojnie. — Moja pomoc przy pisaniu wiersza ograniczałaby się do zbierania danych. Zresztą może będziesz musiała w ogóle zrezygnować z wiersza, bo nawet posługując się metaforami nie możemy ujawniać zastrzeżonych tajemnic państwowych bez wzbudzania podejrzeń triumwiratu. Natomiast w sprawie technik i reakcji osiemnastowiecznego kochanka jestem istną kopalnią wiedzy. Wiadomości z pierwszej ręki! — Udowodnij! — Zacznijmy od romantycznego pocałunku. Objął ją i pchnął mocno na kanapę — nie pocałował jej jednak w usta, tylko zaczął błyskawicznie przesuwać wargi po jej szyi od obojczyka do brody, poruszając nimi tak szybko, jak saksofonista odgrywający potrójne staccato. Helisa złapała Haldana za włosy, przekręciła mu głowę i ugryzła go lekko w ucho. Był zły, że go ubiegła, bo właśnie sam zamierzał to zrobić. Wstał. Opanowany i nonszalancki, podszedł do swojej bluzy i wyjął z kieszeni papierosa. — Palisz? — spytał. — Nie, ale wiem, że nie zapala się filtra! Zachichotała, więc choć dzisiejszy eksperyment był dla Haldana nowością, strząsając popiół odgadł, że niewiele osiągnie, jeżeli Helisa będzie się dalej śmiała. — Dawni romantycy uprawiali pewnego rodzaju samokontrolę, którą nazywali „jogą” — powiedział, żeby zwrócić jej uwagę na stan swojego naturalnego barometru. — Była to jakby religia. Trochę się tego nauczyłem prowadząc badania. Zaciągnął się wolno papierosem, zgasił go w popielniczce, po czym usiadł na kanapie obok Helisy i niby odruchowo objął ją ramieniem. — Joga to ciekawa religia, — Czy osiemnastowieczni kochankowie obejmowali dziewczyny i mówili o religii? — Oczywiście. Nazywali to „sztuką konwersacji”. Czasem mówili o polityce, innym razem o sprawach międzynarodowych. Ale najczęściej o religii. — Twoje wiadomości nie pokrywają się z moimi. — Wyprostuj nogi, żebym zobaczył dołki w twoich kolanach. — O tym też nie czytałam. — Masz bardzo ładne kolanka. Zrzuć sandały, żebym zobaczył twoje stopy… Świetnie. Pięć i pięć, dziesięć ślicznych maleńkich paluszków… To nazywa się prawieniem komplementów. Położył rękę na jej kolanie. — Sprawdzam, czy to wszystko twoje… Tak się wtedy mówiło, żeby dotknąć drugorzędowych stref erogenicznych partnerki… — Widzę, że świetnie oponowałeś sztukę konwersacji — stwierdziła. Delikatnie zabębnił palcami po jej kolanie. — Zbudowana jesteś jak łuk gotycki — oświadczył. — Perspektywa twoich nóżąt kieruje uwagę ku górze… — Nóżąt? — przerwała mu. — Tak się kiedyś mówiło… Ale pozwól mi skończyć o gotyckim łuku: zadaniem tej konstrukcji było kierowanie uwagi ku niebu. — Czy to ma być komplement, czy początek wykładu o architekturze gotyckiej? — spytała. — Helisa! — Z wyrzutem poklepał ją po udzie. — Jesteś przecież poetką! To jest symbolizm. W staroświeckim stylu daję ci do zrozumienia, że masz okolicę krzyźowo–lędźwiową nieziemskiej urody! Potrząsnęła głową. — Albo jesteś kiepskim poetą, albo ja jestem za głupia, żeby zrozumieć twoje symbole. Spróbuj jeszcze raz. — Dobrze. Zastosuję monadyczne podejście do twoich kończyn. Prawą nogę masz silną, dobrze umięśnioną. Na pewno dużo biegasz. — I to jest niby komplement? — Tak, pewnego rodzaju — odpowiedział. — Tak zwany „ukryty komplement”. Kiedy dziewczyna dużo biega, oznacza to, że latają za nią chłopcy. Objęła go bardziej swobodnie i uśmiechnęła się. — Jakiś prymitywny instynkt podpowiada mi, że rozpoczynasz zaloty. Zachęcony, pogładził wewnętrzną stronę jej kolana i poczuł, że nieznane gotyckie pożądanie przejmuje koniuszki jego palców. — Twoja skóra jest aksamitna jak atłas. — Czy atłas jest aksamitny, czy atłasowy? — Wytknęła mu to pomieszanie pojęć. Ale Haldan dostrzegł jej przyśpieszany oddech i natchniony zaczął improwizować nowe pieszczoty. — Zabierz swoje aksamitno–atłasowe palce spod mojej spódnicy! — zawołała i dodała szybko: — Nie! Dalej! Jej ostatnie słowa wprawiły go w pomieszanie. Nie wiedział, czy zmieniła zdanie i chce, żeby dalej ją pieścił, czy też każe mu dalej cofnąć rękę. Pomyślał, że odepchnęłaby go, gdyby wolała, żeby przestał, a ona przecież tuliła się do niego coraz mocniej i niemal histerycznie. — Och, Haldanie, proszę cię, już dość! Płakała, choć nie miał zamiaru doprowadzić jej do łez. Co więcej, naprawdę chciała, żeby przestał, więc puścił ją, wstał i sięgnął po następnego papierosa, pamiętając, żeby zapalić go od właściwej strony. Spostrzegł, że ręka drży mu lekko — odłożył papierosa i wyjął z kieszeni chustkę. Śmieszne, ale ta krótka próba staroświeckich zalotów dała mu nowe spojrzenie na historię — mógł teraz zrozumieć wybuch demograficzny. Nachylając się, żeby wytrzeć Helisie oczy, pomyślał, że gdyby go nie powstrzymała, nie opanowałby się mimo czynionych sobie obietnic. Otworzyła oczy i spojrzała na niego gniewnie. — Czy byłeś w domu rozrywek, zanim tu przyszedłeś? Zaskoczony jej dziwnym pytaniem odpowiedział wprost: — Nie byłem od czasu Point Sur. Uwierzyła mu. — Więc uratowała nas joga — powiedziała. — Prowokowałam cię i przegrałam z twoją jogą. Z kolei Haldan był bliski histerii. — Ależ Helisa, nie było żadnej jogi! — zawołał siadając. — Mam na sobie suspensorium. To trzyma mnie w ryzach. Chciał ją objąć, ale ona znów wybuchnęła płaczem i zaczęła bić go pięściami w klatkę piersiową. — Ty potworze! Ty tępy, podstępny potworze! Przez cały czas .myślałam, że to moja wina, a ty nie wyprowadziłeś mnie z błędu. Chciałam pokonać twoją jogę… Przestała okładać go pięściami i wciąż płacząc, skryta twarz w dłoniach. Łagodnie objął ją ramieniem i powiedział uspokajająco: — Helisa, pobiłaś ją na głowę! Odepchnęła go, zerwała się z kanapy i usiadła w fotelu spoglądając wrogo na Haldana. — Nie dotykaj mnie więcej, ty potworze! Był zupełnie skołowany. Helisa była na niego autentycznie zła za to, że jej usłuchał, a kiedy już wyjaśnił, dlaczego tak postąpił, rozgniewała się, gdy uczynił akurat to, o co wcześniej była zła, że tego nie zrobił. Z rezygnacją rozłożył ręce. — Helisa, bądźmy przez chwilę rozsądni i dajmy spokój z tym osiemnastym wiekiem. Wróć na kanapę, pozwól wziąć się za rękę, przeproszę cię za mój podstęp i nieracjonalne zachowanie. Istnieją jeszcze pewne subtelności zalotów, które powinnaś poznać przed napisaniem eseju… Z uporem potrząsnęła głową. — Nie. To, co zdarzyło się raz, może się powtórzyć. Głuptasie, pamiętaj, że jesteś zakochany. Masz — podniosła biografię Fairweathera i rzuciła mu ją — poczytaj o swoim bogu, ty świętobliwy matematyku! — Nie mam bogów. Jestem pechowcem, a bogowie są zwycięzcami. Jezus, Fairweather, Jehowa — wszyscy triumfowali. Jedyna drużyna dla mnie to Baltimore Orioles, Raz tylko odważyłem się podnieść wzrok na piękność, ale ona zagrała mi na nosie. Helisa nie słuchała. Wciąż była zagniewana i nie patrzyła na niego. Jej skromnie złączone kolana również były skierowane w bok. Haldan siedział bez słowa, nie pamiętając nawet o biografii, którą wciąż trzymał na obolałym łonie. Wreszcie dziewczyna wstała obrzucając go wyniosłym, lodowatym spojrzeniem i obchodząc go na bezpieczną odległość wyszła sztywno wyprostowana do przedpokoju, pilnując się, żeby jej biodra nie wychyliły się nawet o pół cala od pionu. Mijając wazon z różami lekko dotknęła kwiatów pieszczotliwym ruchem. Wróciła do pokoju niosąc gitarę — i ostrożnie ominęła kanapę, na której siedział Haldan. Znów usiadła w fotelu — miękkie linie jej ciała otoczyły instrument. Mrucząc cicho melodię i uderzając w struny przypominała Haldanowi Madonnę z dzieciątkiem, dopóki nie spojrzała na niego i nie wypowiedziała bezgłośnie jednego słowa: — Potwór! Przyglądał się, kiedy stroiła gitarę, zręcznie przebiegając palcami po gryfie i ze skupieniem wsłuchując się w dźwięki. Każdą chwilę przepajał osobliwy urok Helisy i przyjemnie się na nią patrzyło, nawet kiedy była zła i obrażona. Wreszcie zwróciła się do niego. — Chcę ci zaśpiewać kilka starych angielskich i szkockich ballad, żeby ci zademonstrować w oryginalnej formie bardzo proste metrum używane niegdyś w utworach epickich. Początkowo wiersze pisano po to, żeby je śpiewać. Zamierzałam zapoznać cię w ten sposób z preromantyczną poezja, ale teraz czynię to wyłącznie dlatego, żebyś mógł ochłonąć. W tej chwili nie miał najmniejszej ochoty na ballady, ale ponieważ wolał nie narażać się więcej na gniew tej pół jędzy pół boginki, udał, że chętnie posłucha. Po pewnym czasie nie musiał już udawać. Gios Helisy nie był mocny i nie miał rozległej skali — był natomiast wyraźny i miał niski, dźwięczny tembr. Zarazem ochrypły i zawodzący, był zespoleniem przeciwieństw, tak jak zresztą wszystko w tej dziewczynie. Na gitarze grała dobrze, a do piosenek, które śpiewała, jej głos wystarczył w zupełności. Najwyraźniej nie układano Ich dla operowych mistrzów. Ballady były sentymentalne I smutne — wręcz nieprzyzwoicie sentymentalne, a w ich smutku czuło się coś niemal chorobliwego. Najczęstszy motyw stanowiły śmierć i rozłąka. „Barbry Allen” była historia dwojga kochanków, którzy umarli z miłości; róże, które wyrosły na ich grobach, wspięły się po ścianie kościoła i splotły w serdecznym uścisku — rzecz mało prawdopodobna, ale nie pozbawiona uroku. Inna ballada była opowieścią o dżentelmenie. Tomie Dooley, który zamordował kobietę i został skazany na śmierć. Tłumy zebrane u stóp szubienicy zaklinały go w rzadkim przypływie humoru, żeby zwiesił głowę i zapłakał. Słuchając teraz Helisy i obserwując ją, Haldan ledwo mógł uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, która jeszcze kilka minut temu zła i rozgoryczona okładała go pięściami. Jej mąż będzie żył wśród ciągłych kontrastów, ale huśtany przez gwałtowne fale jej urody i dowcipu, zawsze będzie mógł zawinąć do cichego portu jej łagodnej, poetyckiej duszy. W tej sekundzie zaświtał Haldanowi pewien pomysł, o którym z góry wiedział, że może się okazać zgubny dla niego, dla niej i dla ich dynastii. Ale skoro pomysł ten przyszedł mu do głowy, nie mógł go odrzucić bez zastanowienia. Kiedy się zastanowił, pomysł przerodził się w decyzję. Legalnie wystąpi o prawo do jej serca. Nawet jeżeli będzie musiał oszukać socjologów, omamić genetyków i sabotować państwo, znajdzie sposób, żeby legalnie poślubić Helisę. Podniósł wolno do ust i pocałował oficjalną biografię Fairweathera. ROZDZIAŁ PIĄTY Święta Bożego Narodzenia nadeszły w tym roku wcześniej, a w każdym razie tak się zdawało Haldanowi szukającemu sposobu na wprowadzenie w życie swojego projektu. Zdziwił się, kiedy się dowiedział, że współmieszkańcy akademika przygotowali już ukradkiem zapasy alkoholu. Dla podtrzymania pozorów, Haldan nucił czasem z roztargnieniem kolędy, ale jego umysł przymierzał się nieustannie do problemu, dla którego chłopak czuł taki sam respekt, jaki ośmiornica czuje dla ogromnego cielska zanurzającego się miecznika. Przeskoczenie barier genetycznych było niemożliwym wyczynem. Przeskoczenie ich i wylądowanie na z góry upatrzonej pozycji, jednej spośród pięciuset milionów na samym tylko kontynencie północnoamerykańskim, było niemożliwości do trzeciej potęgi. Nawet próba oszukania państwa dla korzyści osobistych mogła się zakończyć Sterylizacją z Rozkazu Państwa, a w najgorszym razie zesłaniem na planetę Piekło. Obłęd jest rzeczą względną, ale Haldan zdawał sobie sprawę, że jest szalony. Inne fakty przemawiały na jego korzyść — wiedza ojca i własna, rosnąca świadomość, że wszechwładne państwo nie jest abstraktem, ale określonym aglomeratem socjologów, psychologów i księży, których profesje stoją znacznie niżej od zawodu matematyka teoretyka na Skali Inteligencji Porównawczej Krafta i Stanforda. Olśnienia doznał u siebie w akademiku podczas towarzyskiego spotkania z kolegami w ostatni przedświąteczny piątek. Przez całe popołudnie ktoś wchodził lub wychodził: studenci pili grzane wino, opowiadali dowcipy i toczyli szczere dyskusje, Haldan, samotny mimo obecności kolegów, przegadał „Życiorysy papieży”, które podarował Malcolmowi — sam dostał od przyjaciela płaszcz kąpielowy. Dowiedział się, te to właśnie papież Leon, ostatni człowiek piastujący ten urząd, założył zakon mnichów–proletariuszy, Szarych Braci, do którego można wstępować bez uniwersyteckich studiów teologicznych. Był to ludzki czyn, trudny do pogodzenia z próbą obrzucenia klątwą Fairweathera. Haldan, zaciekawiony, zawołał do Malcolma: — Stary, pożycz mi tę książkę na święta! — Dobra, ale nie zapomnij jej oddać. To prezent gwiazdkowy! Niemal w tej samej chwili skończył się alkohol, znikli goście, i Haldan z Malcolmem zostali sami w pokoju. Malcolm zaproponował Haldanowi wspólny wyjazd na narty w Sierra Nevada. — Wspaniała zabawa! Lodowaty podmuch na policzkach, a w uszach chrzęst skrzypiącego śniegu i trzask łamiących się kończyn! Zatrzymamy się w Bishop. Jak będzie nudno, możemy polecieć helikopterem do Stolicy Apostolskiej. Skoro ostatnio i tak żyjesz w celibacie, pewnie znajdziesz z księżmi wspólny język. Może dadzą ci sprawdzić obwody papieża? Haldan nie był pewien, czy Malcolm zaprasza go ze względów towarzyskich, czy może wyczuł jego nonkomformistyczne tendencje i martwi się o stan jego ducha. — Dziękuję za zaproszenie, ale mam wiele pracy. — Tak, tak… twoja estetyka matematyki… czy raczej matematyka estetyki? Wciąż mylą mi się dane wejściowe z wyjściowymi. Goląc się przed wyjazdem do domu. Haldan przypomniał sobie, że Helisa już wcześniej pomyślała o przestawieniu wejścia i wyjścia w jego wynalazku, i zrozumiał, że pracuje nad projektem, który umieści go w zupełnie nowej kategorii — kategorii, do której i Helisa będzie pasowała tak idealnie, jak tryb do zębatego koła. Zaprojektuje i zbuduje elektronicznego Szekspira, a to z kolei zapoczątkuje rozwój cybernetyki literackiej. Helisa dobierze cybernetykę do programu studiów. Kończąc golenie zaczął nucić piosenkę. Malcolm, który słuchał go z pokoju, zapytał: — Co tam wyśpiewujesz? — To piosenka naszych przodków. — Ładnych mieliśmy przodków! Haldan śpiewał bowiem tę oto niedorzeczną rymowankę: Lizzie Borden siekierę wzięła, Matkę czterdzieści razy rąbnęła. Jak ujrzała, co zrobiła, Ojcu o jeden cios więcej wlepiła. Jego śpiew był odbiciem podświadomych lęków — Haldan obawiał się sobotniego spotkania i tego, co powie Helisie, Bo jak można z wdziękiem wręczyć dziewczynie siekierę, żeby zabiła nią swoich duchowych przodków? Wieczorem przy szachach Haldan, pragnąc wyciągnąć od ojca konieczne Informacje, postawił na szczerość w miejsce kamuflażu. — Czytając biografię Fairweathera nie mogłem się nadziwić, że pozwolono mu poślubić proletariuszkę. — Każde stanowisko ma swoje przywileje. — A ty ile przesłuchałeś kandydatek, kiedy miałeś się żenić? — Sześć. To średnia dla matematyka w jednej okolicy. Zawsze podobały mi się kobiety ze Wschodu, więc gdyby stać mnie było na lot rakietą do Pekinu, byłbyś Eurazjatą. — Dlaczego wybrałeś mamę? — Powiedziała, że umie grać w szachy… Nie próbuj mnie zagadać. Zaraz dom ci mata. W sobotę wichura szalała nad San Francisco. Russian Hill, Nob Hill i Telegraph Hill wbijały się w podbrzusze chmur niczym ostrza pługu w czarną glebę. Gwałtowny deszcz siekł wody zatoki, a Alcatraz było niewidoczne przez mgłę. Helisa, kiedy się zjawiła, wyglądała jak uosobienie „Hymnu do piękna myśli ludzkiej” Shelleya: pod pachami miała książki, a jej oczy skrzyły się od konceptów. — Proces Fairweathera odbył się w tysiąc osiemset pięćdziesiątym, w listopadzie. Jego żona umarła w lutym tego samego roku. Według harmonogramu ślubów miała wtedy czterdzieści kilka lat, więc nie umarła z przyczyn naturalnych. Jest możliwe, o nawet wysoce prawdopodobne, że to, co spowodowało jej śmierć, było również przyczyno procesu. Jeżeli skoczyła z okna, Fairweather zrobił wcześniej coś strasznego. Przyznasz chyba, że jej samobójstwo jest prawdopodobne? — Logicznie niemal pewne. Była żona człowieka, którego idei nie mogła dzielić, ponieważ nawet teraz nie ma na świecie piętnastu ludzi, którzy by w pełni rozumieli jego teorie. — Świetnie! Pozostaje sprawa ich syna, Fairweathera II. Jest tylko wzmianka, że się urodził i został matematykiem. Więcej ani słowa. Wiemy, że skończył dwadzieścia cztery lata, bo został profesjonalisto. Jego rodzice byli wtedy dwadzieścia lat po ślubie. Według danych statystycznych, większość kobiet skacze z okna w wieku trzydziestu — trzydziestu sześciu lat, jeżeli przyczyną samobójstwa jest rozkład pożycia. Więc najprawdopodobniej nie skoczyła dlatego, że nie rozumiała idei męża. Nie miało to dla niej znaczenia, skoro i tak przyniosły mu, a przy okazji i jej, uznanie całego świata. Musimy założyć, że zabiła się z innego powodu. Co takiego zrobił Fairweather, że jego żona skoczyła z okna, a papież chciał go ekskomunikować? Co takiego uczynił, że późniejsze wyrzuty sumienia skłoniły go, by ucałował karzącą dłoń? Co mogło wywołać tak silne wyrzuty sumienia, że papież Leon uwierzył w jego pokorę i znów przyjął skruszonego grzesznika na łono Kościoła? Helisa wstała z kanapy, przeszła przez pokój i odwróciła się twarzą do Haldana. — Istnieje tylko jedno logiczne wytłumaczenie: dzieciobójstwo. Fairweather zamordował własnego syna. Przypomnij sobie: „Nie będę cię już dłużej strzegł, dam ci cykutę, smaczny lek”. — Helisa! — zawołał oburzony. — Nie możesz oskarżać w ten sposób najgenialniejszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi! Potrząsnęła głową. — Masz go za boga. Uważasz, że to był chodzący święty. Ja dopuściłam do siebie myśl, że istnieje cenzura. Bądź równie odważny i dopuść do głosu logikę! — Na poparcie twojej tezy mogę ci powiedzieć, że papież Leon był ludzkim człowiekiem — oświadczył — ale na logice też można się przejechać. Gdyby Fairweather zamordował własnego syna, na pewno zostałby ekskomunikowany. — Nie, gdyby istniały wątpliwości prawne — ostatnie słowo wymówiła z naciskiem — bo wtedy Socjologia i Psychologia udzieliłyby mu poparcia. Obchodzi je jurysdykcja, a moralność to sprawa Kościoła. Gdyby na przykład wpuścił do basenu piranie nie mówiąc nic synowi… rozumiesz? — Tak — odparł. — Ale Socjologia i Psychologia nie sprzeciwiłyby się Kościołowi w kwestii czysto formalnej! — Nie? A to niby dlaczego?! — zawołała. — Co to dla nich życie półkrwi prola? Nic! A dla Kościoła jego śmierć to sprawa zasadnicza! Gdyby jednak Socjologia i Psychologia wmieszały się nie po to, żeby chronić Fairweathera I, ale żeby zniszczyć Kościół? Gdyby proces był dla nich tylko pretekstem? Jakie miałyby z tego korzyści? To samo dawał mu do zrozumienia ojciec, który wiedział znacznie więcej od Helisy. Coraz bardziej zaintrygowany zobaczył, że Helisa podchodzi do kanapy i bierze do ręki książkę. — Zaznaczyłam ten ustęp. Słuchaj: „Konklawe z lutego tysiąc osiemset pięćdziesiątego drugiego roku dokonało następującego podziału władzy: Kościół uzyskał pełną władzę duchową nad innowiercami”… Wiesz chyba, że w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku było jeszcze trochę buddystów i faryzeuszy?… „władzę policyjną otrzymało ministerstwo psychologii, a sądownictwo znalazło się w kompetencji ministerstwa socjologii”. Ta zmiana była najprawdopodobniej bezpośrednim następstwem procesu Fairweathera. Haldan osunął się na oparcie kanapy. Helisa rozumowała doskonale, ale intuicyjnie, po kobiecemu. Najpierw ułożyła teorię, a dopiero potem szukała dowodów na jej poparcie, zamiast zgromadzić fakty i dopiero wtedy wyciągać wnioski. — Z tego, co Fairweather dokonał, wynika — powiedział — że był wielkim filantropem. Tacy ludzie nie mordują. — Filantropem?! Helisa usiadła na stołku na wprost niego, jakby błagała, żeby postarał się ją zrozumieć. — Jak byliśmy dziećmi, kazano nam obserwować przyloty i odloty rakiet na Piekło. Przypomnij sobie te ohydne szare pociski spadające z nieba. Przypomnij sobie tych astronautów kroczących prosto na kamery, ponurych, ociężałych, podobnych do prehistorycznych płazów! Pamiętasz zakapturzonych Szarych Braci, którzy zawodząc liturgiczne pieśni wnosili żywe trupy po długim trapie statku? Pamiętasz głuchy łoskot, kiedy — niczym grobową płytę — zasuwano ostatni właz? Pamiętasz te szczęśliwe chwile naszego dzieciństwa, Haldanie? Te sesje warunkowania lęku, te telewizyjne programy, które kazano nam oglądać, choć później z krzykiem budziliśmy się w nocy, te statki, załogi, to wszystko wymyślił Fairweather, ty go nazywasz filantropem? — Meliso — zaoponował. — Patrzysz na to wyłącznie z punktu widzenia delikatnej dziewczynki, która czulą strach. Nawet jako dziecko nigdy nie bałem się patrzeć na statki, bo dla mnie nie były to statki na Piekło, a statki do gwiazd. Fairweather nie zaprojektował ich do transportowania więźniów. Dał je ludzkości jako pomost do gwiazd, ale Trzy Siostry — Socjologia, Psychologia i Kościół — odwołały loty. Fairweather uczynił wtedy jedyne, co mógł: uratował statki i niedobitki załóg. Ci odrażający dla ciebie astronauci to duchowi bracia romantycznych poetów. Statki „Charon” i „Styks” przechodzące przez fałdę czasu między Ziemią i Arkturem to spadek po Fairweatherze. Jeżeli kiedykolwiek zdobędziemy się na to, co nasi przodkowie, te statki zawiozą nas do gwiazd. — Haldanie, jesteś dziwnym i wspaniałym chłopcem, ale nie potrafisz myśleć obiektywnie o Fairweatherze. — A właśnie, że tak… Przyjmuję twoją tezę, że Fairweather zamordował syna. Czy ty potrafisz być równie obiektywna? — Oczywiście. Powoli wpędzał ją w pułapkę. — Czy umiesz myśleć obiektywnie o własnej śmierci? — Nie gorzej niż mężczyzna. — Czy ty, ze swoją wiedzą o romantycznej miłości, uwierzysz mi, jeżeli ci powiem, że cię kocham i gotów jestem dla ciebie umrzeć? — Był to jeden z dogmatów kultu kochanków. Wierzę cl na słowo, ale nigdy nie zażądam, byś to udowodnił, — Czy jesteś zdolna do poświęceń? — Mam nadzieję, że tak, i chyba przyznałabym się, gdybym nie była. Własnymi odpowiedziami wpędziła się w pułapkę sofistyki i teraz Haldan zatrzasnął furtkę. — W takim razie chcę cię prosić, żebyś zdobyła się na podobne poświęcenie jak ja, który gotów jestem poświęcić dla ciebie życie. Wysłuchaj mnie z obiektywizmem, którym tak się szczycisz. Chłodnym, beznamiętnym głosem przedstawił jej swój plan, jak połączyć ich kategorie i zawrzeć małżeństwo. Po raz pierwszy wyłożył jej szczegółowo swoją matematyczną teorię estetyki w odniesieniu do literatury. Już na samym wstępie, widząc niepokój i smutek w jej oczach, zorientował się, że Helisa zdaje sobie sprawę z implikacji jego teorii. Chociaż wciąż posługiwał się matematycznymi terminami, Helisa słuchała z uwagą i skupieniem świadczącym, że rozumie wszystko. Tylko raz, kiedy wyjaśniał matematyczne równoważniki części mowy, przerwała mu, pytając głuchym, przytłumionym głosem: — Jakie wartości wstawisz za mianowniki niezależne? Wytłumaczył jej, a następnie wymienił przedmioty, które powinna studiować do magisterium a później do doktoratu, żeby mogli połączyć swoje kategorie i stworzyć nową. W sumie mówił przez półtorej godziny. Kiedy skończył, Helisa odwróciła wzrok i spojrzała przez okno na zatokę skąpaną w blasku słońca, które wyjrzało po deszczu. — „O ciemno, ciemno, choć blask południowy”.* Popatrzyła na niego ze smutną rezygnacją. — Chciałam otworzyć przed tobą i przed sobą drzwi. Chciałam dać tej starej, zmęczonej planecie ostatnią promienną miłość. Myślałam, że choć na krótko miłość zakwitnie na pustyni. Ale w oazie czaił się tygrys… Dla nas, poetów, już od dawna klimat Ziemi jest coraz chłodniejszy. Nic dziwnego, że zgasł ogień, który nas ogrzewał. Ja sama nie jestem bez winy. Rozdmuchiwałam w tobie płomień szukając natchnienia, a teraz czuję, że i mnie ogarnął. Czyż mam więc odstąpić od popiołów przodków i świątyń moich bogów? Tak, bo nie jestem głupcem, który głodzi uczucia, żeby nakarmić dumę. A ty… Jeżeli twój plan się nie uda, zostaniesz zesłany na Piekło. A jeżeli się uda, maszyny zastąpią kolejną grupę ludzi. — Ale jeżeli się uda, będziemy żyli razem i razem umrzemy. — Ponieważ kocham cię z całych sił, całym sercem i całą duszą, nie mogę kierować się rozsądkiem przy podjęciu tej decyzji. To sprawa mojego istnienia. Zgadzam się. Obyło się bez ceremonialnego pocałunku. Haldan osunął się wolno na oparcie kanapy. Stało się, układ został zawarty, ale determinację chłopca spowiła pewna nostalgia. Czuł to samo, co Kolumb, gdy mijał Słupy Herkulesa, i to samo, co Iwanowna, kiedy patrzyła na malejącą w oddali ojczystą planetę — nieodwracalność zabarwioną lękiem. Podniósł wzrok na Helisę. — Muszę wiedzieć jedno. Czy założyciel nowej kategorii ma prawo sam ustalać wymogi genetyczne? Tak powinno być, ale jeżeli okaże się, że jest inaczej, to pozostaje nam tylko złorzeczyć Bogu i umrzeć. — Skąd się tego dowiesz? — Zapytam ojca. — Jeżeli wykryje nasz spisek, zabroni ci się ze mną widywać — ostrzegła go — i ostatni kochankowie na świecie nigdy się nie złączą w miłosnym uścisku. Pochłonięty myślami, które kłębiły się i wirowały w jego głowie, nie zwrócił uwagi na słowa Helisy i dopiero później, w czasie świątecznej rozłąki, kiedy tęskniąc za Helisą wspominał i rozpamiętywał wszystko, co powiedziała, znalazł w nich obietnicę i pożądanie. Z Sausalito Helisa przystała jego ojcu kartę świąteczną z życzeniami, dając Haldanowi w ten sposób do zrozumienia, że wciąż o nim myśli. On sam kupił ojcu doroczny prezent w postaci butelki dżinu i na tym skończyły się jego świąteczne sprawunki. Tydzień przed Bożym Narodzeniem i tydzień przed Nowym Rokiem spędził na czytaniu. Przeczytał wszystkie dzieła Miltona, bo pamiętał jadowite słowa Helisy „ten okropny John Milton” i zainteresował go poeta, który wzbudził jej pogardę. Rozkoszował się górnolotnymi zwrotami w bombastycznym stylu minionego okresu, a szczególnie podziwiał postać Lucyfera z „Raju utraconego”. To dopiero był bohater! Wiedział, że teraz podobne dzieło byłoby zakazane, ale Milton napisał swój epos znacznie wcześniej niż Lincoln wprowadził polityczną hegemonię Narodów Zjednoczonych. Na długo, zanim ktoś mógł napiętnować poemat za zdradę czy odchylenia ideologiczne, wszedł on do klasyki i Szatan zachował status Księcia Ciemności. Zagłębiając się w dzieła Miltona, Haldan trafił na zdanie „O ciemno, ciemno, choć blask południowy” i przypomniał sobie, że zacytowała je Helisa zgnębiona — jego propozycją. Miał ochotę zadzwonić do niej i zapytać: — Dlaczego cytujesz poetę, którego nie cierpisz? Z ojcem postępował bardzo ostrożnie. Był wyjątkowo posłusznym i układnym synem, wciąż grał w szachy i przegrywał dziesięć procent partii. Dopiero w niedzielę po Nowym Roku, w ostatni wieczór przed powrotem na uczelnię, uznał, że nadszedł czas pobrać zapłatę za swoje przykładne zachowanie. — Tato, czy genetycy krzyżują kiedykolwiek kategorie? — zapytał przy szachach. — Owszem, jak zajdzie potrzeba. Mieliśmy kiedyś kłopoty z międzyplanetarnymi nawigatorami, którzy ulegali kosmicznemu obłędowi. Skrzyżowano więc matematyczkę z długodystansowcem, który miał tętno o połowę rzadsze od przeciętnego i układ nerwowy żółwia. Celem krzyżówki było uzyskanie apatycznego matematyka. Krzyżowano ich trzykrotnie, i za każdym razem rodził się nerwowy żółw. Kobieta tak się przywiązała do dzieci, że skoczyła z okna, kiedy uśpiono ostatnie, ale ojciec biegał dalej. Haldan zastanowił się chwilę i przestawił konia. Według jednego wariantu mógł dać ojcu mata w trzech posunięciach i wiedział, że ojciec to zauważy — będzie jednak starał się zablokować konia, gdy tymczasem głównym zagrożeniem jest laufer stojący wciąż na wyjściowej pozycji. Tak jak się Haldan spodziewał, ojciec wykonał ruch, żeby zabezpieczyć się przed koniem. Haldan przesunął laufra. Ojciec zaczął rozpaczliwie szukać sposobu, żeby skontrować atak syna. — Czy słyszałeś o krzyżowaniu kategorii na bezpośrednie życzenie profesjonalisty? — zapytał Haldan spoglądając na zamyślonego ojca. — Fairweather to jedyny znany mi przypadek. Starszy pan zbył syna tą odpowiedzią i ponownie skoncentrował się na szachach. Haldan znów się odezwał. — A co gdyby dwoje członków tego samego zespołu, ale innych kategorii, było wyjątkowo zgranych w pracy… — Socjologowie wiedzieliby o tym! — Czy przyjęliby ich petycje? Pytanie zostało zadane: Haldan zapytał wprost, ale jakby od niechcenia. Odpowiedź nadeszła po irytującej pauzie i była niepełna. — Może. Zależałoby od okoliczności. Ojciec zastawił się przed laufrem. Haldan przestawił konia i powiedział: — Szach! Haldan III zwilżył wargi i zamyślił się nad następnym ruchem. Miał jedno wyjście. Mógł poświęcić wieżę i uwolnić królową, żeby zaszachować nią syna, a wtedy ten musiałby poświęcić konia. Haldan czekał na przelotny półuśmiech oznaczający, że ojciec znalazł rozwiązanie. Kiedy go ujrzał, zapytał: — Gdyby antropolog natrafił na coś w prymitywnej kulturze, co jego zdaniem mogłoby się przyczynić do rozwiązania obecnych problemów — to znaczy, gdyby jego badania weszły w zakres antropologii socjologicznej — czy mógłby wystąpić do socjologów z petycją, żeby mu dali za żonę socjolożkę zamiast antropolożki? — Gdyby! Gdyby! Do czego ty, u diabla, zmierzasz? Haldan III przeniósł uwagę z szachownicy na syna: twarz mu pobladła, a oczy zapłonęły gniewem. — Do licha, tato, ja ci zadaję hipotetyczne pytanie, a ty od razu wpadasz w furię! — Więc udzielę ci hipotetycznej odpowiedzi na twoje hipotetyczne pytanie. Gdyby petycja wynikała z rzeczywistej potrzeby społecznej, zostałaby rozpatrzona. Gdyby jednak istniał choć cień podejrzenia, że powodem petycji jest atrakcyjność drugiej osoby, zbadano by dokładnie oboje zainteresowanych, żeby sprawdzić, czy nie mają tendencji regresywnych. Jeżeli wykrywa się cechy atawistyczne u profesjonalisty, zostaje zdeklasowany i poddany Sterylizacji z Rozkazu Państwa. Taka petycja mogłaby się zatem okazać wyrokiem śmierci na profesjonalistę, który z nią wystąpił. Niebezpieczeństwo byłoby dwukrotnie większe, gdyby chodziło o związek z osobą innej kategorii. Trzy razy większe, gdyby profesja jednej osoby były nauki ścisłe, a drugiej humanistyczne. Deklasacja i sterylizacja byłyby zaś z góry przesadzone, gdyby w grę wchodziła matematyka i poezja! Ojciec wiedział! Wszystkie dawne urazy do ojca stanęły Haldanowi przed oczami, ale ostrożność kazała mu panować nad sobą. — To dość ścisła odpowiedź, jak na hipotetyczne pytanie — powiedział, siląc się na obojętność. — Nie wykręcaj się sianem. Twoja matka uważała mnie za upartego osła, ale przynajmniej zawsze byłem szczery. I radzę ci, usłuchaj mojej szczerej rady: zapomnij o Helisie! — Co ona ma z tym wspólnego? — Nie udawaj niewiniątka! Czy naprawdę myślałeś, że nie zdziwi mnie twoje nagłe zainteresowanie poezją i okazywane mi względy, i to akurat wtedy, gdy ta Safona z liczydłem pod pachą niemal siłą wtargnęła do mojego domu? Poemat epicki o Fairweatherze — sama przebiegłość! Sarkazm w głosie ojca ustąpił miejsca trosce o syna. — Posłuchaj, Haldanie. Prawa genetyczne chronią nas wszystkich. Gdyby nie one, kochliwe nastolatki zdobyte czułymi słówkami przygodnych nosicieli spermy bezustannie rodziłyby ułomne potomstwo! Nie opędzilibyśmy się od bękartów. Prawa genetyczne chronią ciebie. Żaden amator nie ma warunków, żeby wyprodukować towar wysokiej jakości po równie niskiej cenie, jak wykwalifikowany rzemieślnik, a kto po wełnę idzie do owczarni, płaci podwójnie za najgorszy gatunek. Prawa chronią i mnie. Nie chcę, żeby czerwony iks zakończył dynastię Haldanów tylko dlatego, że mój syn jest kiepskim kupcem na targu z podlotkami. Haldan poczuł się dotknięty, że człowiek, który nie potrafi odróżnić brylantu od szkiełka, szydzi z jego zdolności kupieckich. — Bardziej ci zależy na dynastii niż na mnie! — Oczywiście, że tak! Ty i ja jesteśmy tylko ułamkami w kontinuum, ale nasze imię coś znaczy. — A może ja wcale nie chcę być liczbą w ciągu? Może chcę być ich sumą? — Boże, co za pyszałkowatość! Gdybyś był dzieckiem, bawiłaby mnie twoja paplanina. Jeżeli nie masz szacunku dla swojej dynastii, pomyśl chociaż o swoim umyśle! Byłaby to zbrodnia przeciwko ludzkości, gdybyś z własnej winy pozbawił społeczeństwo jego usług! — Mam poważne zastrzeżenia co do tego społeczeństwa, więc wszelki wkład z mojej strony byłby sprzeczny z moim sumieniem! — „Poważne zastrzeżenia”! Kim ty jesteś, żeby sądzić społeczeństwo? Masz dopiero dwadzieścia lat. Czy to ten podlotek wbił ci do głowy podobne brednie? Haldan zbladł i wstał ledwo panując nad sobą. — Nie nazywaj jej podlotkiem! — Powiedzieć ci, jakie słowo pasuje do niej najbardziej? Haldan cofnął się cicho od stołu. Ostrożnie wsunął na miejsce krzesło. Niemal bezgłośnie wszedł do biblioteki, zebrał swoje książki i ułożył je równo jedna na drugiej. Następnie związał ciasno pasem i zrobił u góry pętlę, żeby wygodniej było nieść pakunek. Wyjął z szafy płaszcz, wziął książki i przeszedł przez salon kierując się w stronę drzwi. Ojciec wstał i ruszył za nim na korytarz. — Dokąd idziesz? — zapytał. — Wynoszę się stąd, zanim skręcę ci kark. Haldan III niespodziewanie złagodniał. — Posłuchaj, synu. Wybacz mi mój gniew. Nie mam nic przeciwko tej dziewczynie poza tym, że wywiera na ciebie wpływ. Mnie też było przyjemnie, kiedy koncentrowała na mnie swoją dziwną moc, ale ona jest inna niż my. Wiem, że nie jest stara, lecz ona nigdy nie była młoda. W swojej naiwności pozwoliłeś, żeby zawładnęła tobą niczym Dalila Samsonem. Nie o nią mi chodzi, a o ciebie. Jesteś moim jedynym synem, jedynym następcą. — Ojcze, nigdy się nie dogadamy. Tak, jestem twoim następcą. Po mnie przyjdzie następny Haldan, z kolejnym numerem fabrycznym. Jesteśmy składowymi komputera! Humanizm Fairweathera objawił się w ironii, że przemienił Boga w stałostanowy komputer! Jaki mamy cel? Dokąd zmierzamy? Żyjemy podobno w najlepszym ustroju i na najlepszej planecie! — Nie wierzysz w to? — Przestałem wierzyć. Haldan III usiadł na kanapie. Na jego twarzy malowało się oszołomienie. — To ona cię odmieniła. — Nic podobnego. Zadawała pytania, ale odpowiedzi znalazłem sam. Społeczeństwo, ta licząca maszyna, odczłowieczyło wszystko — nawet stosunki między tobą i mną. Ale ja, tato, pokonam maszynę. Fairweather dał radę, więc dam radę i ja! — Siadaj! Chcę ci coś powiedzieć. Z matowego głosu ojca przebijała siła nakazująca bezwzględne posłuszeństwo. Haldan usiadł. — Myślisz, że ostatnim prawym człowiekiem był Fairweather. Ostatnim prawym człowiekiem był papież Leon XXXV. Ojciec przerwał na chwilę, jakby chciał zebrać myśli. Utkwił wzrok w jakimś odległym punkcie. Oddychał ciężko. — Zdradzę ci tajemnicę państwową. Fairweather spłodził z tą proletariuszką potwora, Fairweathera II, który spowodował na Ziemi więcej zła, niż istniało od czasu Głodu. Mimo że Fairweather II był złym i podłym człowiekiem, papież Leon chciał ekskomunikować jego ojca za to, że wydał syna policji. Znów przez chwilę słychać było tylko nierówny oddech Haldana III. Potem starszy pan ciągnął dalej: — Muszę ci wszystko powiedzieć, bo jeżeli nie były to czcze przechwałki i naprawdę jesteś zdolny do powtórzenia czynów Fairweathera, chcę, żebyś wiedział, kogo obrałeś sobie za wzór. Papież Leon uważał wydanie syna policji za przestępstwo moralne. Oskarżył Fairweathera z pobudek czysto humanitarnych. Socjologowie i psycholodzy twierdzili, że Fairweather I wyżej stawiał obowiązek społeczny od moralnego. Wygrali. Papież przegrał. A Fairweather I wysłał na Piekło rodzonego syna! — Skąd to wiesz? Twarz Haldana III przybrała chłodny, wyniosły wyraz profesjonalisty. — Studencie, czy kwestionujecie wiedzę członka ministerstwa? — Członku ministerstwa, mam prawo kwestionować podobny zarzut przeciwko Fairweatherowi! — Precz! — ryknął Haldan III głosem nie znoszącym sprzeciwu. Haldan porwał książki i wybiegł z salonu, ale w drzwiach odwrócił się, wściekły i zrozpaczony. Na wprost niego siedział wróg — nieugięty, bezkompromisowy, zły staruch. Lubił tylko pić dżin i grać w szachy. Nienawidził Helisy. Nienawidził swojej żony. Nienawidził syna. Nienawidził nawet pamięci Fairweathera! Czując, że wiruje mu w głowie, Haldan zawołał: — Powiedz, czy matka wypadła przez okno, czy skoczyła sama? Ojciec skurczył się na kanapie. Ból zajął miejsce gniewu. Pokonany Haldan III zamknął oczy i, kiedy jego syn zatrzasnął za sobą drzwi, wykonał ręką gest pełen rezygnacji. Haldan ochłonął w drodze do akademika — wiedział, że jego wściekłość była ostatnią tropikalną burzą, a teraz wiek lodowy ogarnie jego umysł. Mistrz przestał istnieć — Haldan wiedział, że wszystko, co mu ojciec powiedział o Fairweatherze, było prawdą — a Helisa stała się śnieżną dziewicą zagubioną w mroźnej mgle. Fairweather okazał się nie tylko dzieciobójcą, ale również pochlebcą, który zbudował papieża, żeby wkraść się w łaski Kościoła. Haldan pragnął się modlić, ale nie miał do kogo — na rozległym pustkowiu chichotały tylko duchy dawnych bóstw. Przyzwyczajał się do tego subarktycznego nastroju ducha, kiedy nagle rozbłysła w nim zorza polarna i po chwili wybuchła oślepiającym blaskiem, od którego krew zawrzała w żyłach chłopca. LV2 = ( — T) Gdyby mógł to udowodnić, nie musiałby się modlić do żadnego bóstwa! Ale jego euforia trwała krótko. Wiedział, że się nie myli, ale żadne laboratorium na Ziemi nie miało odpowiedniego sprzętu, żeby mógł udowodnić swoją teorię na drodze eksperymentalnej. Myśli Haldana wróciły do lodowych pól. ROZDZIAŁ SZÓSTY Pierwsze poniedziałkowe zajęcia — wykład z wytrzymałości metali — zawsze nudziły Haldana. Wybrał ten mato zajmujący przedmiot, prowadzony przez nieciekawego wykładowcę, ponieważ w poniedziałek rano zwykle bolała go głowa. Teraz, zmęczony po bezsennej nocy, ledwo mógł się skoncentrować na słowach wykładowcy, choć koniecznie musiał zająć czymś swój umysł, żeby nie zawładnęła nim rozpacz czająca się na skraju świadomości. Potężna konstrukcja myślowa, którą budował potajemnie, została wykryta przez ojca. Teraz Helisa ucieknie od niego, pozostawiając go sam na sam z rozwianymi nadziejami — bo to ona, poetka, miała rację co do Fairweathera: mylił się on, matematyk. Wciąż miał przed oczyma szczątki obalonego posągu swojego boga, który w tak perfidny sposób zdradził ludzkość. Pamiętał wyraźnie ból na twarzy ojca. Ani przez chwilę nie wierzył, że matka popełniła samobójstwo, ale oskarżenie musiało głęboko dotknąć ojca, który na pewno i tak czynił sobie wyrzuty za dawne sprzeczki z żoną. Ledwo Haldan usiadł, skrucha ustąpiła miejsca złości. — Haldanie IV, dziekan Brack wzywa was do siebie. Posłaniec wszedł cicho na salę wykładową i szeptem przekazał mu tę wiadomość. Haldan zebrał podręczniki i z godnością opuścił salę. Był przekonany, że ojciec nie powiadomił dziekana o atawistycznych tendencjach syna. Skompromitowałoby to jego pozycję. Śladem innych członków ministerstwa, Haldan III przenosił syna na inną uczelnię, żeby „poszerzyć jego horyzonty”. Najprawdopodobniej przenosił go do wyższej szkoły metalurgicznej na Wenus. Ale Haldan miał kogo prosić o wstawiennictwo. Dziekan Brack nie będzie chciał puścić jednego z najlepszych studentów, którego odejście obniżyłoby średnią ocen wydziału matematyki. A Haldan sam dostarczy dziekanowi argumentów, żeby zniweczyć zamiary ojca. Zaciskając zęby, wkroczył sztywno wyprostowany do dziekanatu — przed drzwiami gabinetu dziekana czekali w kolejce studenci, ale sekretarka dała mu znak ręką, żeby od razu wszedł do środka. Ucieszył się, że nie będzie zwłoki. Rwał się do walki. Należało ukryć przed dziekanem gniew. Dlatego też, zanim znalazł się w gabinecie, przybrał kamienny wyraz twarzy profesjonalisty. W zachowaniu dziekana nie było śladu urzędowości. — Siadaj, Haldanie — powiedział bardzo łagodnie. — Dziękuję panu. — Zwykle rozpoczynam rozmowy ze studentami pytaniem o ich oceny, ale z przyjemnością mogę ci powiedzieć, że twoje oceny są mi dobrze znane. — Dziękuję. Dziekan z trudem dobierał słowa: — Czasem spadają na mnie przykre obowiązki… Tak… hm… Zdaję sobie sprawę, że to, co powiem, jest bardzo bolesne. Tej nocy odszedł od nas twój czcigodny ojciec. — Jak to się stało? — Wylew krwi do mózgu. Umarł we śnie. — Gdzie on jest? Dokąd go zabrano? — Zwłoki znajdują się teraz w domu przedpogrzebowym. Jutro odbędzie się pogrzeb państwowy w Katedrze Świętego Gaussa. Jesteś, oczywiście, zwolniony z zajęć do końca tygodnia. Po stówach dziekana zapadła pełna współczucia cisza. Dziekan przerwał ją dopiero po dłuższej chwili: — Pocieszenie znajdziesz w religii. Kaplica jest otwarta. Haldan nie potrzebował religijnego pocieszenia, ale dziekańska rada została przyjęta przez jego umysł jak rozkaz: chłopak wyszedł oszołomiony z gabinetu i ruszył w stronę uniwersyteckiej kaplicy. Wewnątrz kaplicy było chłodno i panował półmrok. Haldan przyklęknął, po czym zajął miejsce w ławce przed ołtarzem, nad którym wisiała potężna Kusza. Usiłował myśleć o męce Chrystusa podczas Jego ostatniego ataku na Rzym, Chrystus jednak zginął w momencie zwycięstwa — poniósł śmierć z rąk wrogów Kościoła, ale Jego śmierć nie była nadaremna, a strzała, która przebiła Jego pierś, nie została wypuszczona przez syna. Wychodząc z kaplicy, Haldan był jednak o wiele spokojniejszy. Kaplica stanowiła jakby norę, do której się wczołgał i gdzie wylizał rany. Kiedy wrócił do akademika, położył się i nie wstawał przez wiele długich godzin. Później zjawił się Malcolm i złożył mu wyrazy współczucia. Inni studenci przyszli z kondolencjami, kiedy dowiedzieli się o śmierci jego ojca z komunikatów telewizyjnych. Słuchając kolegów, Haldan mógł zapomnieć o nękających go myślach. Bał się nadciągającej nocy i samotności. Malcolm zaproponował, że nazajutrz zawiezie go do katedry, i Haldan chętnie się zgodził. Kiedy przyjechali na miejsce, w katedrze na ulicy Stocktona panował tłok, a powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów. Przeważającą większość wśród obecnych stanowili profesjonaliści matematycy, ale była też garść proletariuszy, którzy przyszli obejrzeć ciało. Haldan, wciąż pogrążony w myślach i obojętny na wszystko, został — razem z Malcolmem — przepuszczony do przodu. Wkrótce po tym jak usiadł, poczuł na dłoni dotyk czyjejś ręki i zobaczył, że Helisa zajęła miejsce obok niego. Nie płakała, ale w jej oczach czaił się smutek. Widok Helisy wyrwał go z zadumy: wśród tłumu zobaczył inne kobiety, z których kilka ocierało łzy. Do tej pory myślał tylko o swoim żalu — teraz przyszło mu do głowy, że może wcale nie znal ojca tak dobrze, jak mu się zdawało. Ta myśl go oszołomiła, ale nie przyniosła pocieszenia, tak jak nie dały go kwiaty, przyjaciele, ani też głos kapłana intonującego stówa, którymi ludzkość od wieków usiłuje oszukać rozpacz. Kiedy idąc na czele żałobników, którzy chcieli po raz ostatni ujrzeć zmarłego, spojrzał na ojca, dostrzegł cień uśmiechu na jego twarzy. Był to ten sam wesoły, nieco sardoniczny półuśmiech, który widział tysiące razy — właśnie tak uśmiechał się ojciec, kiedy podnosił głowę znad szachownicy po zaszachowaniu syna. Gdy Haldan wyszedł na zalaną słońcem ulicę i odetchnął czystym, świeżym powietrzem, wyprostował się i skrył swój ból pod maską profesjonalisty. — Helisa, pozwól, że ci przedstawię Malcolma VI, mojego współlokatora — powiedział. — Helisa znała ojca — dodał zwracając się do kolegi. — Miło mi poznać poetkę — rzekł Malcolm, widząc H–7 wyhaftowane no jej bluzie. — Od czasu do czasu sam chętnie czytam wiersze. Przynajmniej wiem, czym się różni trochej od anapestu. Więc znałaś ojca Haldana? Ja nie miałem tej przyjemności. — Był wyjątkowym człowiekiem — oświadczyła Helisa, wypełniając ciszę oficjalnymi komunałami. — Jego śmierć jest olbrzymi? stratą dla społeczeństwa. — Zapraszam was no kawę — powiedział Haldan. — Beze mnie — wycofał się Malcolm. — Mam dziś sprawdzian i choć kułem długo, muszę jeszcze powtórzyć, zanim wszystko zapomnę. Helisa, cieszę się, że cię poznałem. Skinął im no pożegnanie ręką i już go nie było. — Nie wracasz z nim? — zapytała Helisa. — Mam wolne do końca tygodnia. — Czy to jego rodzice są właścicielami naszego mieszkania? — Tak. — A czy on wie o nas? — Skądże znowu! Wspomniałem mu o tobie, kiedy spotkałem cię w Point Sur, ale już dawno zapomniał… Posłuchaj, Helisa. Tata wiedział o nas. — Jak to? — Domyślił się wszystkiego. Na jej twarzy ukazał się strach. — Wracam na zajęcia. Ty idź i spakuj rzeczy. Nie nocuj w mieszkaniu ojca, bo to cię tylko bardziej przygnębi. Przeprowadź się do hotelu. — Muszę z tobą porozmawiać. Mniejsza o bezpieczeństwo. Przyjdź do mieszkania — poprosił. — Jeżeli jestem ci potrzebna, nie mam innego wyjścia. Przyjdę — odpowiedziała, zniżając głos. Patrząc za odchodzącą Helisą, czuł się dziwnie, atawistycznie samotnie pośród tłumu żałobników wyłaniających się z katedry, którzy zatrzymywali się, żeby poklepać go po plecach, uścisnąć mu dłoń lub szepnąć: — Szczerze współczuję… Kiedy zjawił się w mieszkaniu, Helisa już tam była. Wzięta go za rękę i podprowadziła do kanapy. — Helisa, zabiłem ojca — wyrzucił z siebie. — Co ty wygadujesz! Podano w komunikatach, że miał wylew krwi do mózgu. — Wylew miał przeze mnie, — Nie, to niemożliwe — wzdrygnęła się. Z początku zacinając się, a później mówiąc coraz szybciej, opowiedział jej o kłótni z ojcem. Słuchała w milczeniu, a on powtórzył wszystko, nie szczędząc jej żadnych szczegółów. — To, co powiedziałem o śmierci matki, było dla ojca straszliwym ciosem. To go zabiło. — Obaj byliście zdenerwowani. Nie powinieneś winić tylko siebie. — Ale powinienem był zachować spokój. Syn nie powinien się unosić na ojca. Może tata zmieniłby zdanie i pomógł nam? Przecież nie zabronił mi się z tobą widywać. W nim też obudziłaś prymitywne instynkty, więc znał ich moc. Nawet gdyby wypchnął matkę przez okno, zasłużyłby na mniejsze potępienie niż ja, który podałem mu cykutę. — Nie mów tak i nawet nie myśl — oświadczyła z przekonaniem Helisa. — To nieprawda. Kłóciliście się, bo byliście rozgniewani, ale nie było między wami nienawiści. Z twoich słów wynikało, że zamierzasz popełnić zbrodnię przeciwko państwu. Spodziewałeś się, że zapieje z zachwytu? Nie bądź śmieszny. Był to dla niego wstrząs, a w tym wieku każdy wstrząs jest niebezpieczny. Nie zabiła go twoja pogarda, ale jego miłość do ciebie. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. — Jestem zmęczony — powiedział Haldan. — Straszliwie zmęczony. Słowa Helisy stępiły ostrze jego winy i nagle poczuł się tak wyczerpany, jakby nie spał przez całą wieczność. — Połóż się na kanapie, Haldanie. Oprzyj głowę na moich kolanach. — Kochałem go. I ciebie kocham — oświadczył, czując na włosach jej dotyk. — Ale jeżeli te uczucia były nie do pogodzenia, wolę to, co się stało, bo bez ciebie… Powiedzieli, że umarł we śnie. Nie wierzę w to. Wylew to jakby ktoś młotem uderzył w czaszkę… Ale to tylko draśnięcie przy ciosie, który ja mu zadałem… Nie przerywała tego chaotycznego potoku myśli — Haldan był teraz bezbronnym, zrozpaczonym dzieckiem, a nią dorosłym mężczyzną,’ Spowiedź przyniosła mu ulgę i zapadał już w sen, kiedy ujrzał przed oczyma wykrzywioną bólem twarz ojca. Znieruchomiał i jęknął. — To ja powinieniem był umrzeć! Chustką otarła mu czoło, — Mój jedyny, mój jedyny… — szepnęła. Jej głos walczył z powracającą falą winy, która znów zalewała jego umysł. Helisa tuliła jego głowę, jakby chciała go osłonić przed tym wewnętrznym sztormem. Poczuł, że przestała go głaskać po włosach, ale ponieważ miał zamknięte oczy, nie widział, jak jedną ręką rozpina szybko bluzkę. Czuł, że pochyla się nad nim, jest coraz bliżej, poczuł, jak łagodnie rozchyla jego wargi, szepcząc: — Pij, mój mały, mój maleńki, pij życie! I kiedy ją ujrzał tak pierwotnie piękną i pełną prostoty, nastąpiło ich pierwsze zbliżenie — nigdy dotąd, nawet w najśmielszych snach nie oczekiwał, że równie wspaniałe doznanie będzie jego udziałem. Nazajutrz wrócił na uczelnię. Przez długi czas chodził smutny, aż wreszcie wyrzuty sumienia przerodziły się w żal, zupełnie jakby czyn Helisy uzasadnił i usprawiedliwił śmierć ojca. Do powrotu rodziców Malcolma byty jeszcze cztery miesiące, więc Haldan i Helisa spędzali czas, jaki im pozostał, tak jak w ten ponury, a zarazem szczęśliwy wtorek. Haldan był nienasycony — razem wskrzeszali i przeżywali dawne pieszczoty zakochanych. Ono było jego ukochana, on był jej ukochanym — rozmawiając, posługiwali się tymi archaicznymi terminami. Haldan, znużony po zaspokojeniu namiętności, radował się, że może rozmawiać z Helisą, dotykać jej, odnajdywać wciąż nowe — i dotąd ukryte — cechy jej charakteru. Lecz nie zawsze była uosobieniem słodyczy. Pewnego razu, kiedy pochwalił jej technikę, odpowiedziała: — Jedno z nas musi przejawiać inicjatywę, kochanie. Gdybym nie skorzystała z sytuacji po śmierci twojego ojca i cię nie uwiodła, wciąż siedzielibyśmy na kanapie, trzymając się za ręce. Zapytał ją, dlaczego nie lubi Miltona. — Razi mnie jego ton obrońcy moralności. Zdarza się przecież, że grzech jest usprawiedliwiony, a diabeł ma lepsze argumenty. Milton był po stronie istniejącego ustroju, zanim jeszcze ten ustrój zaczął istnieć. To apologeto socjologów! Ostatnia wspólna sobota zbliżała się nieubłaganie. W pierwsza sobotę kwietnia, kiedy mieli przed sobą tylko trzy spotkania, Helisa czekała już na niego w mieszkaniu. Zwykle zjawiał się pierwszy — ścierał kurze, sprawdzał, czy nie zainstalowano podsłuchu, i wstawiał do wazonu kwiaty, które stały się nieodzowna częścią nastroju, jaki udało się odtworzyć zakochanym. Na zewnątrz mżyło po kolejnej nawałnicy — Helisa stało markotno przy oknie i nie pomogło Haldanowi ułożyć kwiatów. Rozumiał jej nastrój. Sam nie czuł się weselszy. Już dawno zdjęli ze ściany w kuchni kalendarz widoczny z salonu i umówili się, że nie będą liczyć dni. Ułożył kwiaty, stanął za Helisą i obejmując ją, powiedział: — Teraz już wiem, co znaczy tortura sprężonym czasem z tej głupiej rymowanki. Helisa miała łzy w oczach. Objęta go ramieniem i powłócząc nogami zaprowadziła do kanapy. — Masz rację, moja miła, skoro mamy przed sobą tylko trzy spotkania, nie możemy ich marnować, zachowując się jak para staruszków szukających wzajemnego wsparcia przed burzą śmiertelności. Ale zamiast zwrócić się do niego z dawnym ogniem, ujęło go tylko za rękę i dalej patrzyło w okno. Nagle odezwała się, o jej głos był przepełniony bezgranicznym smutkiem: — ,,Rozciągany sprężonym czasem, cierpisz męki, przyjmij więc w darze, miły, śmierć z mej ręki”. Haldanie, jestem w ciąży. — Boże! Ramię, którym chciał ją objąć, zwisło bezsilnie u jego boku. Czuł niemal namacalną obecność państwa. Walka ze smokiem w odległej przyszłości, kiedy on sam miałby ostrą włócznię, rumaka i zbroję, to zupełnie co innego, niż spotkanie ziejącej ogniem bestii teraz, kiedy jest zupełnie bezbronny. Sytuacja była bez wyjścia. Helisa, dziewczyna o miękkim ciele i kruchych kościach, nosiła w sobie dowód konspiracji, który mógł zniszczyć ich oboje. — Jesteś pewna? — Tak, jestem. Wstał i zaczął krążyć po salonie. — Są jakieś środki. — Spróbuj je kupić w aptece, a zaaresztują cię na miejscu. — Chyba pewien Francuz, Thoreau, napisał kiedyś, że bieganie na czworakach może spowodować poronienie? — Był to Rousseau — odparła — i chodziło o ułatwienie porodu. — Gdyby tak można było umieścić cię w wirówce! — Niemożliwe, chyba żebym leciała na inną planetę. Oddychając ciężko usiadł na kanapie. — Może skoki na trampolinie… — Od kiedy to profesjonalistka może postępować jak cyrkówka z proletariatu? Zastanawiał się przez chwilę. Helisa mogła wybrać się do lunaparku i wsiąść do kolejki górskiej. Przechylić się do tyłu, żeby nadać właściwy kąt szyjce macicy… — Wydaje mi się… — zaczął i po raz pierwszy zauważył, że gdyby tygrys wyhaftowany na oparciu kanapy skoczył do przodu, nie trafiłby łapą w nos stylizowanego kozła, który tworzył podstawę lampy. Wyłupałby mu oko. — Tak? — Wydaje mi się, że to już tylko akademicka dyskusja. Wstał, podszedł do lampy i uniósł ją w górę. Wydrążona podstawa przykrywała mały metalowy przedmiot — leżał teraz na stole, nie większy od tarantuli, ale znacznie groźniejszy. Wszystko, co mówili, zostało nadane do właściwego miejsca podsłuchu znajdującego się poza mieszkaniem. Gdzie był podsłuch? Na następnej ulicy? W sąsiednim domu? W tym samym budynku? Podsłuchujący usłyszał, że podniesiono lampę. Usłyszał, że Haldan bierze do ręki mikrofon i niesie go do bocznego okna, a następnie usłyszał trzask, kiedy mikrofon rozbił się na chodniku siedem pięter niżej. — Po coś to zrobił! — zawołała Helisa. — Oskarżą cię o niszczenie państwowego mienia. Już oni się postarają, żebyś tego pożałował i okazał skruchę! Stał przed nią, wstrząsany na przemian gniewem i lękiem, ale na pozór spokojny, przygotowując testament dla jedynej istoty, którą kochał. Czuł, że przy obecnym zdenerwowaniu Helisa zapamięta niewiele z tego, co jej powie, a i tak wszystko zapomni, jeżeli nie powiąże swoich słów z dobrze jej znanymi słowami poetów, które zawsze będzie miała w pamięci. Więc żeby jego miłość żyła dla niej wiecznie — natchnienie przyszło mu z pomocą w tej rozpaczliwej sytuacji — powiedział: — Mam żałować mikrofonu? Nie! Nigdy nie będę żałował mego czynu i nigdy nie zmienię zdania, nawet gdybym miał cierpieć męki z rąk oprawców nasłanych na mnie przez socjologów i psychologów — gardzę nimi! — Haldanie, co my teraz zrobimy? — Nie wiem, ukochana moja, jaką ty wybierzesz drogę, ale ja postanowiłem walczyć. Będę walczył z nimi na Ziemi, będę walczył pośród bagien Wenus, a jak zajdzie potrzeba, pośród lodów Piekła. Nie poddam się nigdy! Może i nie jestem kowalem mojego losu, ale jestem panem mojego umysłu i nie zaprzestanę wysiłków, nie spocznę, dopóki na Ziemi nie zatriumfuje wolność… — głos mu się załamał — …albo śmierć! Z twarzą pobladłą z gniewu usiadł obok Helisy, oddychając ciężko i uderzając z całej siły raz po raz pięścią w otwartą dłoń. Bystry umysł Helisy od razu pojął jego intencje. — Takie jasne, tak świetliste — powiedziała nachylając się, żeby pogłaskać go po włosach, po czym ciągnęła dalej: — Nie mogę wpłynąć na twoją decyzję i zdaję sobie sprawę z okropieństw czekającego nas procesu, ale gdybym miała podnieść rękę i zawołać „Precz, plamo przeklęta” do dowodu, który noszę w sobie, moje serce zawołałoby „Stój”! — bo ręka moja wolałaby utkać dla niemowlęcia wyprawkę ze światła gwiazd, tak śliczną, że zaćmiłaby je swoim blaskiem… Och, dawałabym ci kawę i rożki, gdybyś chciał, herbatę lub kakao, gdybyś ochotę miał. Gdy będę hen daleko, pamiętaj mnie choć trochę. Głos jej się załamał i nie mogło nic więcej powiedzieć. Haldanowi mówienie też przychodziło z trudem, ale zebra) się w sobie i zwracając się do Helisy, zawołał: — Pamiętaj! Tak jak ja, pamiętaj ten kwiecień, nasz śmiech przez łzy. Przyszłaś do mnie w mroku niosąc słodycz. Z takiej przędzy jak ta noc utkane są sny, a to, że cię spotkałem, pozwala mi wierzyć, iż śmierć też jest przyjemnym snem… Zawsze będziesz w moim sercu, będziesz stąpać lekkim, płynnym krokiem, zawsze piękna, wdzięczna i wesoła — bo ty, Helisa, która dzieliłaś moje łoże, jesteś królową wśród kobiet. W moich myślach nie zestarzejesz się nigdy. Z całych sił przywarli do siebie, komponując z szeptanych zdań stenograficzny szyfr, który nadałby długoletni staż ich związkowi, na zawsze rozerwanemu przez państwo. Dwóm policjantom i policjantce, którzy wkroczyli do mieszkania, rozmowa zakochanych przypominała gruchanie obłąkanych gołębi. ROZDZIAŁ SIÓDMY Komisariat Embarcadero był niemal pusty, kiedy policjanci wprowadzili Haldana. Było jeszcze za wcześnie no przywożonych tu w każdą sobotę pijaków, ale w powietrzu unosił się fetor po ich poprzedniej bytności. Posługacz szorował posadzkę zmywakiem zmoczonym w środku dezynfekującym, który zabijał fetor, ale cuchnął jeszcze bardziej przeraźliwie. Jedynym obecnym cywilem był chudy, ubrany w trencz mężczyzna, który siedział z nogami no ławce, żeby nie zawadzać posługaczowi. Czytał powieść w kieszonkowym wydaniu. — Schwytaliśmy ptaszka, obywatelu sierżancie — powiedział jeden z policjantów, którzy aresztowali Haldana, do umundurowanego mężczyzny siedzącego za biurkiem. — Imię i numer genetyczny? — zapytał sierżant spoglądając na Haldana chłodnym, bezosobowym wzrokiem, jakim profesjonaliści patrzyli zwykle na proletariuszy. Haldan również przybrał maskę profesjonalisty i podał swoje personalia. — Frawley, pod jakim zarzutem został aresztowany? — Spytał sierżant policjanta. — Podejrzenie o współżycie z kobietą innej kategorii i o zapłodnienie. Dziewczynę zawieźliśmy na badania lekarskie. Wyniki nadejdą około północy. — Zamknijcie go w celi i przygotujcie protokół — polecił sierżant. — Chwileczkę, obywatelu sierżancie. — Chudy cywil zsunął się z ławki i podszedł do mówiącego. — Czy mogę zadać kilko pytań aresztowanemu? — Proszę bardzo — odparł sierżant. — Jest on teraz własnością publiczną. Chudy cywil wyjął z kieszeni notatnik i krótki ołówek. Pod trenczem mignęła bluza. Haldan ujrzał niewyraźne insygnia komunikatora czwartej grupy zachlapane piwem lub sosem. Cywil miał niezdrowo rumianą twarz, rude włosy, piegi i odrażająco sterczącą grdykę. W kącikach cienkich warg zebrała się ślina, ‘a zapach whisky wydobywający się z jego ust był ostrzejszy od zapachu środka dezynfekującego, którego używał posługacz. Gdyby cywil był psem, kształt jego podkrążonych, błękitnych oczu znamionowałby spaniela. Ale psem nie był — był dziennikarzem. — Nazywam się Henrick. Jestem z „Obserwatora”. Powiedział to tak zarozumiałym tonem, jakby jego praca rzeczywiście była powodem do dumy. — I co z tego? — zapytał Haldan. — Słyszałem wasze imię i numer. Inny M–5, również Haldan, umarł w tym roku drugiego albo trzeciego stycznia. Haldan III, o ile pamiętam. To był wasz ojciec, prawda? — Tak. — Szkoda, że nie żyje. Mógłby wam teraz pomóc. Czy moglibyście mi podać imię i numer dziewczyny? — A to czemu? — Oszczędzilibyście mi dodatkowej pracy. Mógłbym jechać do domu. Mogę uzyskać informacje od sierżanta, ale on sam dowie się dopiero około północy. Jeżeli mi nie powiecie, będę musiał czekać. Nieczęsto trafiają tu profesjonaliści. A już wyjątkowo rzadko pod zarzutem zapłodnienia, więc jest to temat na pokaźny artykuł. Haldan zachował milczenie. — Jest jeszcze lepszy powód — ciągnął Henrick. — Zajmuję się nie tylko zbieraniem materiałów, ale również sam piszę artykuły. Wasza historia dotrze do czytelników w takiej postaci, w jakiej ja ją nakreślę. Wszystko zależy ode mnie. Mogę tak naświetlić sprawę, że wyjdziecie na intelektualistę, który z czystej głupoty zapomniał o ostrożności — prole będą miały ubaw. Dla nich to frajda, gdy profesjonalista robi z siebie durnia. Mogę jednak przedstawić was jako równego gościa, który wybrał ryzyko, bo pragnął pewnej babki i powiedział sobie: ,,Do diabła, przecież nawet ręki nie podaje się w rękawiczce!” Dla proli będziecie bohaterem. — Co mnie obchodzi, co sądzą o mnie prole? — Teraz nic. Ale za dwa tygodnie może to mieć kolosalne znaczenie. Bo będziecie jednym z nich. Rozsądek i szczerość dziennikarza spodobały się Haldanowi. Henrick był komunikatorem, przedstawicielem zawodu uznanego za profesję niespełna dziesięć lat temu i na pewno nie miał lekkiego życia. Dzień po dniu przesiadywał na komisariatach, obserwując wyrzutków społeczeństwa, starając się z tej osnowy i wątku utkać dla czytelników barwną tkaninę, jeżeli nawet nie piękną, to przynajmniej interesującą. Henrick współczuł najwyraźniej nieszczęśnikom, z którymi się stykał — zapach whisky, unoszący się wokół niego, najlepiej świadczył o jego wewnętrznych rozterkach. Haldan przekonał się, że ma do czynienia nie z bezdusznym przedstawicielem dziennikarskiej profesji, ale z normalnym człowiekiem o własnych, specyficznych kłopotach, który posługuje się dumą zawodową jako tarczą przed realiami wykonywanej przez siebie pracy, a gdy duma zawodzi, ucieka się do alkoholu. Po raz pierwszy w życiu poczuł sympatię do człowieka, którego nie znał bliżej, — Henrick, dlaczego tak ci zależy na powrocie do domu? — zapytał łagodnie, wyzbywając się oficjalności. — Mam żonę. Prosta kobieta, ale martwi się o mnie. Mówi, że za dużo piję. Ma dziś urodziny, więc chcę jej zrobić niespodziankę i choć raz zjawić się w porę na kolacji. — Henrick, nie mogę pozwolić, żeby żona czekała na ciebie w dniu urodzin. Haldan podał dziennikarzowi imię i numer genetyczny Helisy. — Opisz ją z sympatią. Łagodność to jej jedyna zbrodnia, więc i ty potraktuj ja łagodnie. Nieprzestrzeganie przyjętych form w rozmowie z profesjonalistą było nietaktem, a prośba o litość, nawet dla osoby trzeciej, graniczyła z poufałością i była przejawem sentymentalności. Haldan nie zamierzał o nic prosić, ale wyczuł utajona udrękę chudego mężczyzny. Współczuł dziennikarzowi — tamten również okazał mu współczucie. Wziął rękę Haldana w swoją, uścisnął ją i powiedział: — Powodzenia, Haldanie. Mało, że Henrick uścisnął mu prawicę, to jeszcze ze spojrzenia sierżanta siedzącego przy biurku znikła wszelka wrogość. Frawley, policjant, ujął Haldana za ramię i niemal łagodnie powiedział: — Tędy, chłopcze. Zaprowadził go korytarzem do celi — otworzył drzwi, po czym wpuścił go do środka. Ściany były wytapetowane. W celi stały prycza, krzesło i stół, na którym leżała Biblia. Gdyby nie kraty w oknach, byłby to zwykły pokój hotelowy. Haldan zwrócił się do Frawleya. — Skąd wiedzieliście, że bywamy w tym mieszkaniu? — Doniósł nam o tym twój przyjaciel, Malcolm. Pozwolił ci korzystać z mieszkania i bał się, że zostanie oskarżony o współudział. Nie powinienem ci tego mówić, ale ty nie jesteś taki, jak inni profesjonaliści. Zachowujesz się niemal jak proletariusz. Wciąż słysząc w myśli wątpliwy komplement policjanta, Haldan usiadł na brzegu pryczy i ściągnął buty. Aresztowanie było tragedią, ale szczęściem w nieszczęściu były dwa zdarzenia, które dodały mu otuchy. Jedno miało miejsce na komisariacie — udało mu się stworzyć pomost, choćby nawet kruchy, między sobą a innymi ludźmi. Drugie zdarzenie zaszło wcześniej, jeszcze w mieszkaniu, kiedy policjantka wyprowadziło Helisę. Spojrzał po raz ostatni na ukochaną, żeby zobaczyć, co czuje w tej chwili, ale na jej twarzy nie znalazł oni lęku, ani niepokoju. Dostrzegł dumę i radość, jakby uważała go za świętego i cieszyła się, że dzieli z nim męczeństwo. Już od wielu miesięcy nie spał tak twardo, jak tej nocy, a kiedy wstał, był wypoczęty i z apetytem zabrał się do śniadania. Wiedział, że dla jego umysłu nastał drugi wiek lodowcowy, ale powoli przyzwyczajał się do zimna. Nic nie czuł, miał nie więcej kłopotów od nieboszczyka. Rozpacz bez cienia nadziei okazała się doskonałym lekarstwem na ból. Drzwi celi otworzyły się w godzinę po śniadaniu i do środka, niczym wesoły podmuch wiatru, wpadł uśmiechnięty młody blondyn z teczką. Od razu wyciągnął rękę i powiedział: — Jestem FIaxon I, pański obrońca. Podczas gdy Haldan, wstawszy z pryczy, ściskał mu dłoń, Flaxon rzucił teczkę na stół, który zaraz odsunął wolną ręką, a nogą przyciągnął krzesło i ustawił je na wprost chłopca. Usiadł na krześle, zanim jeszcze Haldan zdążył zająć swoje miejsce na posłaniu. Nie wykonał ani jednego zbędnego ruchu. Haldan musiał przyznać, że jeszcze nigdy nie widział równie sprawnie działającego człowieka. — Zanim zaczniemy, chciałbym się przedstawić. Pan nie musi mi się przedstawiać. Wstałem o czwartej rano, żeby przeczytać protokół policyjny i pańskie akta. Jest pan pierwszym profesjonalistą, którego obronę mi przydzielono. Do naszego sądu trafia niewiele spraw profesjonalistów. Jestem pierwszym Flaxonem. Mój ojciec był woźnym sądowym w San Diego, a kiedy ja wykazałem uzdolnienia prawnicze, władze postanowiły dać mi szansę. Przystąpiłem do egzaminu konkursowego na uniwersytet i byłem trzeci na pięćset czterdziestu dwóch zdających. Ma pan przed sobą założyciela dynastii. Haldan uśmiechnął się zażenowany po wysłuchaniu biografii Flaxona. — Pozdrowienia od spadającej gwiazdy dla gwiazdy wschodzącej. — To nierozważne słowa. — Flaxon przestał się uśmiechać. — Dlaczego? Bo nie powinien pan żartować ze swojej obecnej sytuacji, a z pańskiej wypowiedzi wynika, że pańska pozycja społeczna jest panu obojętna. Tacy jak pan, którzy są profesjonalistami drugiego czy trzeciego pokolenia, lekceważą swoje obowiązki wobec państwa. Powinniśmy nieustannie służyć państwu. Ale nawet tu, w tym rejonie, są sędziowie, których częściej można spotkać na kortach tenisowych niż w sądzie. A pan. Najlepszy przykład! Mimo że państwo udostępnia studentom tyle domów rozrywek, pan porywa się na dziewczynę innej kategorii i — na lody Piekła! — nie stosuje żadnych środków antykoncepcyjnych! Dziewczyna również. Chcieliście, żeby was złapano! — Więc na pewno jest w ciąży? — Tak. Jest pan oskarżony o zapłodnienie. — Czy widział pan Helisę i rozmawiał z nią? — Po co? Ja bronię pana. Zresztą, nie warto się o nią troszczyć. Wracając do pańskiej sprawy; nie ulega wątpliwości, że jest pan winien. Zapłodnienie jest najlepszym dowodem na to, że musiało istnieć współżycie — cała ironia pańskiej sytuacji polega na tym, że zapłodnienie jest tylko wykroczeniem, ale w tym wypadku jest kluczowym dowodem popełnienia zbrodni. Za tydzień, albo może za dziesięć dni, w zależności od tego, ile spraw znajduje się w rejestrze, stanie pan przed sądem. Przed procesem odbędzie z panem rozmowy czterech przysięgłych: socjolog, psycholog, ksiądz i matematyk, bo w skład ławy przysięgłych zawsze wchodzi przedstawiciel kategorii oskarżonego. Naszym zadaniem jest nastawić ich do pana przyjaźnie. — Ale po co mamy się przejmować przysięgłymi, czy choćby i sędzią, skoro wiadomo, że jestem winien? — Słuszne pytanie. Widać, że zaczyna pan myśleć. Moim celem jest uzyskanie dla pana jak najłagodniejszego wyroku. Jak to my, prawnicy, mówimy, deklasacja też ma swoje klasy. Zakładając, że zostanie pan poddany sterylizacji i przeniesiony do proletariatu, łagodny wyrok może oznaczać ciepły kąt na Ziemi, zamiast ciężkiej pracy w kopalni uranu na Plutonie. Stawka jest wysoka. Mój plan pańskiej obrony ma dwie fazy. Najpierw przedstawię wszystkie czynniki przemawiające na pańską korzyść, jakie tylko uda nam się zebrać, a które mogą wpłynąć na decyzję sądu. Następnie przedstawię pana przysięgłym w tak korzystnym świetle, że sami wstawią się za panem do sędziego. Teraz chciałbym zadać kilka pytań — pierwsze zadaję głównie z ciekawości, ale mam nadzieję, że z pańskiej odpowiedzi dowiem się czegoś ważnego: dlaczego, do licha, nie używaliście środków antykoncepcyjnych? Narzucając sobie błyskawiczne tempo prawnika, Haldan zrelacjonował pokrótce to, co wydarzyło się po pogrzebie ojca. — Nie byliśmy przygotowani — zakończył bezradnie. — Świetnie! — ucieszył się Flaxon. — To ważny punkt. Po stracie ojca czuł pan dojmujący smutek. Szukał pan pocieszenia i zwrócił się do dziewczyny. Nie było żadnego spisku, żeby obalić prawa genetyczne. Według zeznań pańskiego współlokatora, Malcolma, poznał pan dziewczynę na pogrzebie. Skoro przyszła na pogrzeb, musiała być przywiązana do pańskiego ojca. Zwróciliście się do siebie szukając pociechy i ukojenia w tym tak smutnym dla was obojga momencie. — Przykro mi, że muszę zniszczyć pańską wersję, ale to było niezupełnie tak. Po śmierci ojca byłem w stanie szoku i Helisa rzeczywiście chciała mnie pocieszyć, ale sama wcale nie szukała ukojenia. — Interpretacja wypadków jest, siłą rzeczy, zawsze subiektywna. Pana zdaniem, dziewczyną powodowała troska o pana, a nie rozpacz po śmierci pańskiego ojca. Ja to widzę inaczej. Moja wersja jest właściwsza dla sądu. Zbliżenie, w czasie którego doszło do zapłodnienia, musi wyglądać na przypadkowe — wyjaśnił Flaxon. — Nie należy w ogóle wspominać, żeście się sobie podobali, bo to tylko świadczy o atawizmie. Najlepszy jest czysty seks. Dalsze spotkania możemy umotywować tym, że odkrył pan coś nowego, odświeżającego. Dziewczyna różniła się od kobiet, z którymi się pan dotychczas stykał w domach rozrywki, więc była to rzeczywiście przyjemna odmiana… Chwileczkę! Flaxon przerwał niemal w pół słowa swój wygłaszany w zawrotnym tempie monolog. — Kiedy umarł pański ojciec? — Trzeciego stycznia. — Ona jest dopiero w piątym tygodniu ciąży, a teraz mamy kwiecień! Niech to diabli porwą! Które z was miało przedsięwziąć środki ostrożności? Pan, czy ona? — Ona. Myślałem, że tak będzie… właściwiej. — Ładnie się wywiązała z zadania! Gdyby nie to, że ją również spotka kara, gotów bym przysiąc, że chciała zaprowadzić pana prosto na szubienicę! No cóż, to w niczym nie zmienia mojej wersji, ale oprócz głębokiej żałoby mamy tu wyjątkową bezmyślność. Widać z tego jasno, że byliście umysłowo niezdolni do uknucia spisku… Cóż, może to punkt na naszą korzyść. Flaxon niemal zapomniał o swoim kliencie — oparł się wygodnie o poręcz krzesła i zaczął obmyślać linię obrony, która — aczkolwiek wszystko w niej było zgodne z prawdo — mierziła Haldana w równym stopniu, co oskarżenie. Do tej chwili był przekonany, że Helisa zaszła w ciążę przy ich pierwszym zbliżeniu. Nagle Flaxon wyprostował się, po czym nachylił się do przodu i spojrzał świdrująco na Haldana. — A teraz pytanie za sto punktów. Dlaczego pan wyrzucił mikrofon przez okno? — Pomyślałem, że policja dosyć się już nasłuchała. Nie miałem po co rozgłaszać mojego testamentu, skoro i tak nie mam żadnych spadkobierców. — Uzasadnia pan swój czyn po fakcie — powiedział ostro Flaxon. — Ja chcę znać prawdę! Dlaczego pan wyrzucił mikrofon przez okno? — Przyznaję, byłem wściekły. Zrobiłem to odruchowo. Bez zastanowienia. — To już bliższe prawdy. Może prawda okaże się zła dla naszych celów, ale musimy ją znać, żeby nadać jej właściwy kształt. Więc proszę odpowiedzieć jeszcze raz: dlaczego pan wyrzucił mikrofon przez okno? — Z nienawiści! — Przecież to martwy przedmiot. Jak można czuć nienawiść do martwego przedmiotu? — Czułem nienawiść do tego, co symbolizował. — Nareszcie dochodzimy do sedna! Czuł pan nienawiść, bo mikrofon symbolizował władzę państwa. A zatem czuł pan nienawiść do państwa. Ta prawda jest zła. Wyrzucenie mikrofonu jest prawdopodobnie najgorszym z pańskich czynów, z których i tak żaden nie przyniósłby panu nagrody ministerstwa socjologii za dobre sprawowanie. — To był spontaniczny odruch, a pan doszukuje się w nim nie wiadomo czego — zawyrokował Haldan. — Niczego się nie doszukuję — niepokoję się, co pomyśli przysięgły psycholog. Psychologowie myślą inaczej niż my. Ich myśli to serie kalamburów luźno powiązanych nieokreślonymi spójnikami. Gdyby pan był winien gwałtu i masowej inseminacji czterdziestu kobiet czterdziestu różnych kategorii, a miał zwyczaj zacierania rąk, psycholog nie interesowałby się gwałtami, a właśnie tym odruchem, jak mi Bóg miły, z tego odruchu ukręciłby panu stryczek! Może mi pan wierzyć — sprawa z mikrofonem wygląda źle, ale jeszcze zobaczymy, co się da z tym zrobić. Flaxon klasnął w ręce, jakby chciał skończyć z tym nieprzyjemnym tematem, wstał i podszedł do okna. Przez chwilę wyglądał na zewnątrz. Nagle odwrócił się, przeszedł przez celę i usiadł na pryczy. — Coś mi zaczyna świtać i wiem, że mażemy zrobić z tego użytek, ale to wszystko mało. Mało. Oparł się o ścianę i zastanawiał się przez kilka sekund, po czym znów zwrócił się do Haldana, — Mam dla pana zadanie. Proszę napisać szczegółowo o wszystkim, co zaszło między panem i dziewczyną od momentu spotkania. Proszę nic nie usprawiedliwiać i nic nie wyjaśniać. To należy do mnie, a od pana chcą tylko znać prawdę, nawet jeżeli będzie to bolesne. Mnie może pan powiedzieć wszystko. Stanę się pańskim sobowtórem, żeby ustalić właściwą wersję wypadków. Wszystkie informacje, jakie od pana uzyskam, są ściśle poufne. Kiedy przeczytam notatki, spalę je. Zanim skończy się nasza współpraca, przekona się pan, że nigdy nie wydałbym pana jak ten nikczemnik, Malcolm, bo gdybym pana wydał i zesłano by pana na Plutona, czułbym się jak ten szczegół pańskiej anatomii, przez który trafił pan do aresztu. Papier mam w teczce. Może pan zacząć pisać, jak tylko stąd wyjdę. Chcę się dowiedzieć o panu jak najwięcej, żeby w korzystnym świetle przedstawić pańską psychikę i osobowość. Im więcej sympatii uda nam się wzbudzić w przysięgłych, tym łagodniejszy będzie wyrok sędziego. Zmienił pozycję na pryczy i oparł się na łokciu. — Z przysięgłych najmniej groźny jest matematyk. Ma ocenić pańskie umiejętności — od niego zależy pana przyszły zawód. Musi pan sam sobie z nim poradzić, bo tu chodzi o sprawy, na których ja się nie znam. Za to ksiądz… Flaxoin poderwał się, klasnął w dłonie i znów podszedł do okna. — Księdzu nie spodoba się, że szukał pan pocieszenia u świeckiej osoby. W chwili żałoby, pociechy powinno się szukać w Kościele. A pan Świętą Matkę zastąpił dziewczyną. A propos, czy jest pan praktykujący? — Nie. — Czy dowiedziawszy się o śmierci ojca, pomyślał pan o Bogu? — Poszedłem do kaplicy uniwersyteckiej. — Doskonale! To lepsze niż myślenie o Bogu. Modlił się pan? — Ukląkłem przed ołtarzem, ale nie mogłem się modlić. — Znakomicie. Flaxon odwrócił się i zaczął przemierzać celę. Haldan spostrzegł, że nawet przypadkowe ruchy adwokata nie są pozbawione wewnętrznej logiki. Robił pięć kroków w jedną stronę — akurat na tyle pozwalała długość celi — zawracał i znów robił pięć kroków. Chodząc, mówił cały czas. — Od tego zaczniemy kształtować prawdę. Proszę powiedzieć księdzu, że poszedł pan do kaplicy i ukląkł przed ołtarzem. Będzie przypuszczał, że pan się modlił, a za jego przypuszczenia nie ponosimy odpowiedzialności. Zresztą, może pan się rzeczywiście modlił. Może odmówił pan przynajmniej jedno „Ojcze nasz” albo ze dwa paciorki różańca? — Nie. Próbowałem współczuć Chrystusowi. Ale w końcu zrezygnowałem, bo przecież chciał tego, co go spotkało, a ja niczego nie chciałem. — Niech pan nie mówi o tym księdzu! Odnosi się pan do Naszego Zbawcy, jak gdyby był pańskim kumplem, a Kościół ceni sobie pokorę, nie tylko przed Bogiem, ale i przed jego przedstawicielami na Ziemi. Niezależnie od tego, czy będzie ją pan czytał, czy nie, Biblia niech leży otwarta — tylko błagam, nie na Pieśni Salomona! Flaxon podszedł do stołu i wyciągnął z teczki plik czystych kartek. — Tu ma pan papier. Do rozmów z przysięgłymi jest jeszcze pięć dni, a w razie potrzeby mogę uzyskać odroczenie. Z jednej strony szczęśliwie się złożyło, że dziewczyna zaszła w ciążę, bo inaczej na pewno poddano by pana psychoanalizie, a coś mi mówi, że wtedy nie uniknąłby pan zesłania na Plutona. Ponieważ pański atawizm jest niezaprzeczalnym faktem, możemy przedstawić naszą wersję wypadków — gdyby zaś poddano pana badaniom, psychologowie przedstawiliby swoją. Skoro już o tym mowa, czy był pan kiedykolwiek analizowany? — Raz, w dzieciństwie. — Czego szukano? — Agresji. Zepchnąłem z parapetu doniczki i jedna o mało nie trafiła przechodnia. Winiłem je za śmierć matki, która wypadła przez okno, kiedy podlewała kwiaty. Flaxon klasnął w ręce i uśmiechnął się szeroko. — Mikrofon mamy z głowy! — Jak to? — Kiedy wyrzucił go pan przez okno, był to mimowolny nawrót dziecięcego zachowania. Helisa zastąpiła panu matkę, a mikrofon, który ja zniszczył, stanowił odpowiednik doniczek, które zniszczyły pańską matkę. Odnowił się dawny uraz. — Pańska teoria wydaje mi się naciągana. — Na tym polega jej urok. Proszę posłuchać. — Flaxon nachylił się do przodu i mówił dalej z głębokim przekonaniem: — Kiedy zjawi się psycholog, powie mu pan, niby mimochodem: „Już raz miałem do czynienia z przedstawicielem pańskiej profesji”. Zacznie się oczywiście dopytywać o szczegóły, a pan mu wszystko opowie. Psycholog sam wyciągnie właściwe wnioski. My będziemy w porządku. Flaxon wyciągnął chustkę i otarł czoło. — Uf! Bałem się, że nie poradzimy sobie z tym mikrofonem. Haldan nie wątpił, że Flaxon mówi prawdę, i wzruszyło go, że ten człowiek, którego poznał zaledwie przed godzino, wkłada tyle serca w jego obronę. Wiedział, że adwokaci mają obowiązek bronić klientów, ale jednocześnie był wdzięczny państwu, że przydzieliło mu obrońcę, który tak głęboko zaangażował się w jego sprawy, że za spełnienie obywatelskiego obowiązku nazwał Malcolma nikczemnikiem. — Socjolog jest starszym przysięgłym — ciągnął Flaxon. — Jego funkcja jest przede wszystkim administracyjna; pozostali przysięgli podejmują decyzję, a on ją ogłasza. Można by powiedzieć, że jego maksyma to mała myśl, a wielkie słowa. Jego zdania są tak długie, że zanim dojdzie do orzeczenia, nikt nie pamięta, co było podmiotem. Ale proszę go nie lekceważyć. Jeżeli wyda się panu, że chce być dowcipny, niech się pan uśmiecha. Jeżeli będzie pan tego pewien, niech się pan śmieje w głos. Jest członkiem ważnego ministerstwa, więc warto mu nadskakiwać. Ale proszę pamiętać, że jest pan profesjonalistą, i dopóki nie zapadnie wyrok, muszą pana traktować zgodnie z pańską pozycją. Proszę zachowywać się przyjaźnie i swobodnie, odpowiadać szczerze, ale z własnej inicjatywy niech pan nie udziela przysięgłym żadnych informacji. I bez tego będą mieli nad czym się zastanawiać. Flaxon podszedł do zakratowanego okna i wyglądając na zewnątrz, powiedział: — W sumie nie jest tak źle. Jest pan inteligentny, przystojny, a kiedy to wszystko się zaczęło, przechodził pan poważny kryzys emocjonalny. Musimy przekonać przysięgłych, że pańskie przestępstwa nie są wynikiem atawizmu. Odwrócił się od okna i spojrzał z wyrzutem na Haldana. — Szczerze mówiąc, sądząc po tym, jak bardzo zapalił się pan do tej dziewczyny, rzeczywiście ma pan coś w sobie z jaskiniowca. Ale mnie to nie przeszkadza. Też mam pewne regresyjne tendencje. Uśmiechnął się szeroko. — No, do roboty! Jutro rano przyjdę i wezmę, co pan napisze. Proszę pamiętać, że im więcej będę znał faktów, tym łatwiej będzie nam wybrać te, które pomogą nam przedstawić pana jako szlachetnego i prawomyślnego młodzieńca. Wyciągnął szybko rękę, uścisnął pospiesznie dłoń Haldana i moment później zatrzasnął za sobą drzwi celi. Haldan zgarnął kartki i zasiadł do pracy. Nigdy nie spodziewał się, że spotka tak inteligentnych ludzi w pośledniejszych profesjach. Jak na prawnika, Flaxon miał wyśmienity umysł, był obdarzony wyjątkową wnikliwością, a w dodatku był ludzki. Podobał się Haldanowi. W trakcie rozmowy adwokat uśmiechał się, krzywił, marszczył czoło. Ani razu nie przybrał maski. Haldan zaczął opisywać po kolei wszystko, co wydarzyło się od czasu spotkania w Point Sur do chwili aresztowania. Pisał, kiedy przyniesiono mu obiad, i pisał, kiedy przyniesiono kolację. Położył się spać, gdy wyczerpał się papier. — Panie mecenasie, potrzebuję więcej papieru! — Tymi słowami przywitał Flaxona, gdy ten zjawił się rano w celi. Flaxon spodziewał się tego. Wyjął z teczki nowy zapas, pochwalił czytelne pismo Haldana, zabrał zapisane kartki i wyszedł. Pracując z zapamiętaniem, Haldan powtórnie przeżywał chwile spędzone z Helisą. Dążył przede wszystkim do jasności stylu, ale kiedy wspominał i opisywał swoją namiętność, jego emocje znajdowały odbicie w narracji. Z czasem zdał sobie sprawę, że pisze ostatnią na Ziemi opowieść o miłości i że przeczyta ją tylko jeden człowiek. Analiza notatek Haldana najwyraźniej pochłaniała Flaxonowi więcej czasu, niż chłopcu pisanie. Kiedy przychodził, miał podkrążone oczy, a na jego twarzy widać było ślady zmęczenia — zachowywał się jednak tak samo energicznie, jak przedtem. — Niech pan nie mówi księdzu — pouczał — że zrezygnowaliście z poematu epickiego o Fairweatherze, ponieważ nikt by go nie opublikował. Proszę mu powiedzieć, że zrezygnowaliście z projektu, kiedy okazało się, że biografia jest zastrzeżona. Tak się w istocie stało, a ksiądz będzie pewien, że powodowały panem względy religijne. Czasami udzielał Haldanowi prywatnych rad, którymi zaskarbił sobie jego sympatię. Na przykład: — Niech pan nie mówi z matematykiem o szczegółach swojej matematycznej teorii estetyki. Może to wartościowy pomysł, nad którym zechce pan pracować jako proletariusz. A tak facet ukradnie panu pomysł i za jakieś dwadzieścia lat pańska teoria ukaże się pod jego nazwiskiem. Do każdego zagadnienia podchodził z różnych stron: — O swojej teorii niech pan powie socjologowi. Spodoba mu się, że chciał pan zlikwidować humanistyczną kategorię. Warto też powiadomić psychologa. Uzna, że skoro współpracował pan z dziewczyną nad takim projektem, to w grę wchodziło głównie pańskie superego. Id wśliznęło się przypadkiem, kiedy pan się nie pilnował. Umysł Flaxona wciąż analizował dane spisane przez Haldana. — Socjolog nie może się dowiedzieć, że pan nie bał się nigdy statków na Piekło. Jego ministerstwo poświęciło wiele czasu, energii i funduszy na warunkowanie lęku. Socjologa nie zachwyci, że z panem im się nie powiodło. Pewnego razu Flaxon powiedział coś, co na długo rozpaliło wyobraźnię Haldana. — Przy pańskiej znajomości mechaniki Fairweathera, byłby pan świetnym mechanikiem rakietowym. Nie powinien pan mieć żadnych trudności ze znalezieniem pracy na jednym ze statków kursujących na Piekło. Ale choć stosunki między nimi układały się coraz bardziej serdecznie, adwokat nie chciał się dowiedzieć, co się dzieje z Helisą. — Jeżeli będę o nią pytał — tłumaczył — wiadomo będzie, że czynię to na pańską prośbę, a to może panu zaszkodzić. Zresztą jej wyrok zależy od pańskiego, choć będzie odpowiednio lżejszy. Według kodeksu, w sprawach o zapłodnienie winę ponosi przede wszystkim mężczyzna, bo rola kobiety jest bierna. Flaxon codziennie przez dwie godziny omawiał z Haldanem uwagi, które sporządził czytając jego opis wydarzeń, i uczył go, co ma mówić i jak ma się zachowywać. — Kilka słów o dziewczynie: byłem wzruszony, czytając pańskie sprawozdanie. Nie wątpię, że jest taka, jak ją pan przedstawił. Nakreślony przez pana portret jest piękny, mimo że subiektywny i atawistyczny. Przekonał mnie pan do niej, tak jak ja zamierzam przekonać do pana przysięgłych. Ale uprzedzam — proszę się nie zdradzić przed nimi, że czuł pan coś więcej niż przelotną żądzę. Żądzę potrafią zrozumieć. Głębsze uczucia też, ale wtedy nie będą już wyrozumiali. Z obrazu Haldana IV, jaki tworzył, Flaxon skreślał po kolei najszczersze uczucia i przekonania chłopca. Nie zmieniając podstawowych faktów, kształtował postać, w której ksiądz widziałby religijnego młodzieńca, matematyk — wybitnie uzdolnionego, lecz ortodoksyjnego matematyka, socjolog — wesołego, towarzyskiego młodego człowieka, który planował usunąć kłopotliwą kategorię, a psycholog — jednostkę o przeciętnym superego pokonanym przez wyjątkowo silne libido. Po upływie pięciu dni i po kilku przeprowadzonych próbach, adwokat i klient doszli zgodnie do wniosku, że główny bohater dramatu jest już odpowiednio przygotowany do występu. — Jutro odbędą się rozmowy — powiedział Flaxon. — Dziś jeszcze spalę pańskie notatki, a jutro po południu wpadnę dowiedzieć się, jak poszło. Pan musi uporać się z przysięgłymi, a ja z sędzią. Mam łatwiejsze zadanie. Pożegnali się. Później, leżąc wyciągnięty na pryczy, Haldan po raz pierwszy od miesięcy poczuł się pewnie. Wiedział, że ma doskonałego obrońcę, który zrobi wszystko, co w jego mocy, aby uzyskać najmniejszy wymiar kary dla swojego klienta — a przecież jemu wcale nie zależało na najniższym wymiarze kary: zamierzał podjąć się najgorszej pracy, jaka była mu dostępna. Wówczas, gdy rozgoryczenie i pierwszy wiek lodowcowy ogarnęły jego umysł, zdał sobie sprawę, — że wzór Fairweathera na równoczesność, S = 2 (LV), jest niedoskonały. Ale nie myślał więcej o swoim odkryciu, bo całą jego uwagę pochłonęły sprawy bieżące, a poza tym dobrze wiedział, iż żadne laboratorium na Ziemi nie ma odpowiedniej aparatury, żeby można było doświadczalnie udowodnić teorię Haldana, LV2 = (–T). Tak jednak wyposażone laboratorium istniało, co prawda nie na Ziemi, i teraz miał do niego dostęp. Gotów był niemal myśleć, że to siła wyższa tak pokierowała jego losem, ale przestał już wierzyć w istnienie nadprzyrodzonych mocy. Dzięki LV2 = (–T) przestanie ciążyć na nim śmierć ojca, zniknie ta przeklęta plama, stanowiąca główny dowód jego winy, a Trzy Siostry poniosą klęskę! Kościół chętnie otworzy podwoje przed najbardziej skruszonym inseminatorem w dziejach od chwili powstania Świętego Cesarstwa Izraelskiego, a przyjaciele z akademika oniemieją ze zdumienia, kiedy się dowiedzą, że Haldan 0, były Haldan IV i lew salonowy na miarę Paula Bunyana, z własnej woli żyje w celibacie jako mechanik w laserowej siłowni kosmicznego statku. ROZDZIAŁ ÓSMY Pukanie do drzwi przerwało lekturę Haldana: czytał właśnie z wielkim upodobaniem Biblię, gdyż , borykając się z osiemnastowieczną literaturo zasmakował w opowieściach o namiętności i przemocy. Otworzył Biblię na Kazaniu na Górze, położył ją na stole i poszedł otworzyć drzwi. Na korytarzu stał staruszek wyglądający na osiemdziesiąt kilka lat, który uśmiechnął się nieśmiało. — Haldan IV? — Tok, proszę pana. — Przepraszam, synu, że ci przeszkadzam. Jestem Gurlick V, M–5. Powiedzieli mi, żebym tu przyszedł i z tobą porozmawiał. Czy mogę wejść? — Oczywiście, proszę pana. Haldan wpuścił staruszka do celi i przysunął mu krzesło. Sam zajął miejsce na pryczy. Staruszek usadowił się powoli na krześle i powiedział: — Od dziesięciu lat nie byłem już przysięgłym. Znałem twojego ojca. Trzy lata temu prowadziliśmy wspólnie badania. — Ojciec zmarł w styczniu tego roku — rzekł Haldan. — Ach tak. Szkoda. To był dobry człowiek. — Staruszek spojrzał w górę, z wyraźnym wysiłkiem usiłując zebrać myśli. — Podobno zaszło coś między tobą a młodą damą innej kategorii? — Tak, proszę pana. Ona też znała ojca. Patrząc na staruszka, Haldan doszedł do wniosku, że nie ma po co ukrywać przed nim swoich teorii. Nawet w najlepszym razie Gurlick miał przed sobą najwyżej dziesięć lat życia, a zresztą trudno byłoby oczekiwać, żeby — prócz niedomagań własnego organizmu — cokolwiek mogło go jeszcze interesować. — Pańskie imię wydaje mi się znajome. Czy wykładał pan w Berkeley? — zapytał Haldan. — Tak. Wykładałem matematykę teoretyczną. — Pewnie widziałem pańskie imię na planie zajęć. — To możliwe. Kiedy dowiedziałem się, że będę przysięgłym na twoim procesie, zatelefonowałem do dziekana Bracka. Powiedział mi, że masz prawdziwy dar do matematyki, zarówno teoretycznej, jak i empirycznej. Moim życiowym osiągnięciem w tej drugiej dziedzinie było opracowanie systemu na wygrywanie w kotko i krzyżyk. Ale powiedz mi, synu — głos staruszka zniżył się do szeptu — rozumiesz ty zjawisko Fairweathera? Chłopak omal się nie rozpłakał słysząc to pytanie, zadane cichym, pokornym tonem. Ojciec Haldana był zbyt dumny, żeby go prosić o informacje, a tu prosił go o nie człowiek znacznie starszy od ojca. Gotów był uściskać staruszka za jego odwagę i skromność. Przyszło mu do głowy, że może staruszek go tylko podpuszcza, bo chce sprawdzić jego wiedzę, aby przekonać się, do jakiej pracy należy go wyznaczyć po procesie. Świetnie. Jeżeli miano go oceniać, chciał wypaść jak najlepiej. — Tak — odparł. — Co Fairweather rozumiał przez „czas ujemny”? — Czas w nadmiarze równoczesności. — Proszę wyjaśnić! — W starym matematyku obudził się wykładowca: jego ostatnie słowa zabrzmiały jak polecenie wydane studentowi. — Tok zwana granica czasu wyklucza prędkość większą od równoczesności, ponieważ jedno ciało stałe nie może istnieć w dwóch miejscach równocześnie. Nie można wylecieć z Nowego Jorku i — pomijając różnice czasu — znaleźć się o godzinę wcześniej w San Francisco, bo wtedy przez sześćdziesiąt minut byłoby się równocześnie w obu tych miastach. A to jest niemożliwe. — „ Kiedy cię słucham, wydaje się to bardzo proste. — Do rozumienia Fairweathera nie potrzeba inteligencji — powiedział skromnie Haldan. — Po prostu trzeba na to wpaść. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak wysoce abstrakcyjnego myślenia. Fairweather udziela pewnych wskazówek w ,,Pokonywaniu fałdy czasu”, ale wielu matematyków wciąż nie rozumie jego teorii. — Ale jak zastosował abstrakcyjną teorię w urządzeniach mechanicznych? Jak działają statki kursujące na Piekło? Wytłumacz mi, chłopcze. — Statki nie mają nic wspólnego z jego teorią — powiedział Haldan. — Działają w oparciu o trzecią zasadę dynamiki Newtona, że każdemu działaniu towarzyszy przeciwdziałanie. Fairweather skonstruował silnik, w którym promienie laserowe skupiają się w jednym punkcie, a następnie rozchodzą się popychając do przodu statek. Używane kiedyś silniki odrzutowe funkcjonowały w oparciu o tę samą zasadę. — Kto by się spodziewał! Więc to w sumie nic nowego. Ale chciałbym pożyć jeszcze kilka lat, żeby zobaczyć, co będzie następnym odkryciem. — Gdybym był jasnowidzem… — zaczął Haldan, ale nagle w jego mózgu rozbłysły sygnały ostrzegawcze. Zamierzał wspomnieć o sprawach związanych z pomysłem, który — niczym zorza polarna — rozświetlił jego ścięty lodem umysł, a przecież rozmawiał z człowiekiem, który był nie tylko przysięgłym, ale i jego sędzią. Rzecz dziwna, staruszek wcale nie poganiał go wzrokiem. Zamiast tego, zwrócił swoje błękitne, łzawiące oczy na okno i podrapał się śmiesznym, starczym ruchem, za który trudno go było nie kochać. Chude, żylaste dłonie manewrujące przy zwiotczałym kroczu wzbudziły w Haldanie litość. Dałby sobie rękę uciąć, że stary profesor nie usiłuje go nabrać. — Ostatnio mam coraz więcej kłopotów z nerkami. Nie zabawię już długo na tym świecie, ale chciałbym wiedzieć, jakie będzie następne odkrycie. Balansował tak niepewnie na progu wieczności, że Haldan bał się o niego. Jednakże w czaszce obciągniętej suchą jak pergamin skórą wciąż paliła się naiwna ciekawość dziecka lub matematyka. — Kiepski ze mnie jasnowidz, panie profesorze, ale może uda się przełamać granicę światła. Nie można być w San Francisco, zanim się opuści Nowy Jork, ale można nie być wtedy w Nowym Jorku. — Ludzie wciąż się śpieszą… Synu, miałem się dowiedzieć, jaki jest twój stosunek do ludzi, czy wolałbyś pracować w grupie, czy samodzielnie, muszę jednak już iść. Gdyby nie powiodło ci się w sądzie, czy wiesz, jaką pracę chciałbyś wykonywać w przyszłości? — Nie mam nic przeciwko małym grupom i chętnie pracowałbym przy laserach. — A tak, jesteś pragmatykiem. Będę o tym pamiętał… No, nie będę ci zajmował więcej czasu. Pójdę już sobie. Wstał wolno z krzesła i podał Haldanowi rękę. — To miło z twojej strony, że mnie zaprosiłeś. Bardzo przyjemnie rozmawiało mi się z tobą. Czy mógłbyś mi wskazać drogę do toalety? Haldan odprowadził staruszka do drzwi i wskazał mu toaletę po drugiej stronie korytarza. Gurlick ruszył pośpiesznie korytarzem, ale jeszcze odwrócił się i zawołał; — Pozdrów ode mnie ojca! Haldan wrócił do celi zasmucony, że starość może poczynić w mózgu takie spustoszenia — profesor nie pamiętał, że Haldan jest więźniem, przepraszał za zajęcie mu czasu i prosił go o pozdrowienie człowieka, który umarł ponad trzy miesiące temu. Melancholijny nastrój opuścił go jednak, gdy do celi wszedł drugi przysięgły. Ksiądz Kelly XL miał nieprawdopodobny numer dynastyczny — wynik bezpardonowej, wewnątrzkościelnej walki o władzę toczonej przez Żydów i Irlandczyków. Niektórzy przedstawiciele irlandzkiego kleru bezprawnie uznali za założycieli swoich dynastii przodków — księży, którzy żyli na wiele lat przed Głodem. W odpowiedzi Żydzi obwołali się kontynuatorami dynastii, których początki sięgały jeszcze czasów Jezusa. Ksiądz Kelly najwyraźniej liczył swoją dynastię od przodka, który był druidem. Nieprawdopodobny numer dynastyczny świetnie pasował do księdza Kelly’ego. Był to bowiem mężczyzna wprost niewiarygodnej urody. Haldan nigdy w życiu nie widział równie przystojnego człowieka. Ksiądz był wysoki i barczysty — długa, czarna sutanna leżała na nim jak ulał. Lśniące czarne włosy i brwi idealnie kontrastowały z nieskazitelną bielą koloratki. Cienki, lekko zadarty nos wyglądał tak delikatnie, że Haldan nie zdziwiłby się, gdyby gościowi zaczęły nagle drżeć nozdrza. Ksiądz miał wąskie wargi, wyraźnie zarysowaną szczękę, dołek pośrodku brody i wyjątkowo bladą cerę, z którą każdy inny człowiek wyglądałby niezdrowo, aczkolwiek w wypadku duchownego stanowiła doskonałą oprawę dla jego ciemnych, świdrujących oczu. Oczy te były głęboko osadzone i tak czarne, że trudno było odróżnić źrenice od tęczówek. Płonęły jak oczy fanatyka lub hipnotyzera i stanowiły najbardziej odpychający i pociągający zarazem element jego fizjonomii. Niezmiernie trudno byłoby ustalić, co zachwyca najbardziej w człowieku tak niebywałej urody, ale profil księdza Kelly’ego na pewno nie był jego słabą stroną. Wyglądał na dzieło wielkiego mistrza, który latami rzeźbił nos i wargi, zanim nadał im ostateczny kształt. Haldan poznał swojego gościa. Widywał go w telewizji — ksiądz Kelly odprawiał ostatnie obrządki na pogrzebach sławnych aktorów. Na ekranie był przystojny. Na żywo jego uroda była wprost przytłaczająca. Haldan żałował, że nie ma większej celi. Ksiądz Kelly przedstawił się, po czym uśmiechnął się ujmująco i z nieco przesadną rubasznością sługi Bożego pozującego na światowca, zapytał: — Synu, podobno straciłeś głowę dla pewnej dziewuszki? — Tak, proszę ojca. — Spotkało to Adama. Spotkało ciebie. Może spotkać i mnie. Skinął na Haldana, żeby usiadł na pryczy, a sam podszedł do okna. Okno wychodziło na pusty zaułek. Flaxon, stojąc przy kracie, patrzył prosto przed siebie, natomiast duchowny uniósł twarz do góry, jakby pił słoneczny blask. — Tak, synu, spotkało to może nawet Naszego Zbawiciela, bo w jego otoczeniu były kobiety, o których nie można powiedzieć, że cnota stanowiła ich główną zaletę. Jak na księdza, było to odważne spostrzeżenie, ale duchowny chciał w ten sposób pokazać, że jest ,,równym gościem”. Haldan poczuł się nieco raźniej. Jeżeli mógł wybierać, wolał księży, którzy uważali się za równych gości, choć czasem za bardzo się starali i nie wszystkim ta „równość” wychodziła. — Skoro ojciec o tym wspomniał, to rzeczywiście wydaje mi się, że Jezus musiał podobać się kobietom. Nagle ksiądz Kelly odwrócił się od okna i skierował na Haldana swój świdrujący wzrok przygważdżając go nim niemal do ściany. — Synu, czy żałujesz za grzech swój? To niespodziewane, ortodoksyjne pytanie, tak odbiegające od dotychczasowego, swobodnego stylu księdza, zupełnie zbiło z tropu Haldana, a użycie słowa „grzech” przekreśliło początkową sympatię, jaką dla niego odczuwał. — Tak, żałuję, proszę ojca… Ale… — Ale co, synu? — Ale nie sądziłem, że mój czyn jest grzechem. Myślałem, że to tylko przestępstwo cywilne. Ksiądz uśmiechnął się wielkodusznie. — No tak, ty byś nie widział w tym grzechu. Człowiek nawet przed sobą nie chce się przyznać, że jest grzeszny. Odwrócił wzrok i lekko przechylając głowę spojrzał w stronę drzwi. Widząc to, Haldan doznał olśnienia. Ksiądz był zarozumiały na punkcie swojej urody. W oknie stanął po to, żeby Haldan mógł się mu dobrze przyjrzeć, a teraz wystawił na pokaz profil. Ksiądz znów spojrzał na Haldana, ale tym razem jego twarz przybrała zupełnie nowy wyraz. Jego oczy patrzyły wyniośle; kiedy mówił, ściągał surowo wargi. — Ale ja mogę osądzić twój czyn. Twoim polem jest matematyka, a moim moralność. I powiem ci, synu, krótko: lubieżność jest grzechem. — Proszę ojca — zaczął Haldan, z determinacją również sznurując usta — dogłębnie poznałem lubieżność w domach rozrywki finansowanych przez państwo i mogę księdza zapewnić, że mój związek z Helisą tak się ma do tamtych doświadczeń, jak najwyższa świętość do świętokradztwa. — Nie wiesz, co mówisz — powiedział gniewnie ksiądz. — Wasz związek był lubieżny, a ponieważ był lubieżny, był grzeszny. Grzeszymy, kiedy krzywdzimy kogoś, kogo skrzywdzić nie chcemy. Skrzywdziłeś siebie, dziewczynę i państwo. Zgrzeszyłeś potrójnie. Zgrzeszyłeś, synu, i przez resztę życia będziesz pokutował. Czy będziesz się modlił, zależy tylko od ciebie. Nasza Święta Matka nie chce, żeby spotkała cię kara. Pragnie ci przebaczyć. Ale nie może być mowy o przebaczeniu, dopóki nie zrozumiesz, że zgrzeszyłeś. Oczy księdza świeciły dziwnym blaskiem. Żarliwy, miarowo wznoszący się i opadający głos wypełniał wszystkie zakątki celi. Ksiądz skończył i znów przekręcił głowę, żeby pokazać profil. — Ale, proszę ojca, mnie ma ukarać nie Kościół, lecz państwo. — Dewizą naszego państwa jest „e tribus unum”. Kościół wchodzi w skład państwa. — Więc Kościół zgrzeszy wobec mnie, jeżeli państwo mnie ukarze. — Synu, grzeszy się, gdy krzywdzi się kogoś, kogo nie chce się skrzywdzić. Państwo chce, żebyś został ukarany. — Przecież ksiądz sam powiedział, że Nasza Święta Matka nie chce, żeby spotkało mnie kara. — Miałem na myśli Marię, synu. Sofistyka księdza, w połączeniu z jego samouwielbieniem, zdenerwowały Haldana. Pamiętał, że Flaxon zalecał mu pokorę, ale Kelly, to ucieleśnienie pobożności, był tak zaaferowany sobą, że zupełnie go nie obchodziło, jak zachowuje się jego rozmówca. Haldan nie mógł się oprzeć, żeby nie odpowiedzieć księdzu własnym sofizmatem. Potulnym tonem i z wręcz przesadną pokorą oświadczył: — Jezus, proszę ojca, powiedział, że mamy miłować swoich bliźnich. Ja miłuję Helisę. Cóż więc Kościół może mi zarzucić? Ksiądz Kelly wydobył z kieszeni sutanny płaską papierośnicę. Podszedł do Haldana i chciał go poczęstować, ten jednak odmówił, po części z obawy, że zapali papierosa od strony filtra. Duchowny zapalił więc sam i wrócił na poprzednie miejsce. Nie odpowiedział jeszcze na pytanie Haldana — medytował nad nim z pochyloną głową, ale uśmiech wyższości błąkający się po jego twarzy świadczył wyraźnie, że ksiądz nie zadaje sobie nawet trudu, żeby zgłębić sens wywodu chłopca: dobiera tylko słowa, którymi zamierza zbić argumenty naiwnego matematyka. Haldan również medytował. Wolał nie wypowiadać się o etyce tego eksperta moralności. Ksiądz wzbudził w nim jednak naukowa ciekawość: pragnął dowiedzieć się, jak funkcjonuje umysł kapłona. Chłopcu nie dawała spokoju myśl, że może Kelly rzeczywiście otrzymał powołanie, ale zapatrzony w inne dary, którymi Bóg tak hojnie go obsypał, nawet tego nie dostrzegł. Ksiądz Kelly uniósł głowę i wypuszczając nozdrzami dym, powiedział: — Synu, kiedy Jezus powiedział: ,,Miłuj bliźniego swego”, wypowiedział się ściśle. Musimy miłować naszych bliźnich na tyle, żeby szanować ich prawa społeczne. Jeżeli bezprawnie usiłujesz przysporzyć nowego obywatela naszej przeludnionej planecie, nie miłujesz mnie, Jezus powiedział: „Miłuj bliźniego swego”. Nie powiedział: „Uprawiaj miłość”. Haldan nie mógł się dłużej spierać z tym człowiekiem. Ksiądz Kelly nie miał dla siebie równego ani na Ziemi, ani w niebie. Drażniąc się z nim, Haldan o mało nie ściągnął na siebie nieszczęścia — człowiek zdolny do tak krętych wybiegów mógł, w obronie moralności, okrzyknąć go apostatą, czy nawet antychrystem, a wtedy Haldan nie miałby już w sądzie żadnych szans. Podniósł z pokorą swe szare oczy i napotkał czarne jak węgiel źrenice księdza. — Ojcze, dziękuję za udzielenie mi objaśnień. Bicz boży w jednej chwili przemienił się w surogat dobrego pasterza i popatrzył dobrotliwie na swoją owieczkę. — Uklęknij, synu, pomodlimy się. Uklękli i zmówili modlitwę. Choć ceremonia trwała krótko, ksiądz zmienił się podczas niej nie do poznania. Kiedy ksiądz Kelly XL zjawił się w celi Haldana, był uśmiechniętym, sympatycznym, energicznym mężczyzną. Wychodząc, stanowił jednoosobową kościelną procesję. Trzecim rozmówca Haldana był Brandt — socjolog. — Czy to ksiądz Kelly był tu przede mną? — Tak, proszę pana. — Wielka jest mądrość państwa. Jest pan oskarżony o uwiedzenie dziewczyny innej kategorii, więc sprowadzono do pana największego eksperta. — Pan go zna? — Mieszkałem w jego parafii, ale zabrałem żonę i prędko uciekłem — mam nadzieję, że zanim było za późno. Nagle Brandt przestał żartować: był wyraźnie zatroskany sytuacja Haldana, a ten, znużony teatralnymi sztuczkami księdza, z ulgą słuchał szczerych słów socjologa. — Haldanie, znalazł się pan w paskudnej sytuacji. Co za lekkomyślność tak dać się złapać! Państwo wiele oczekiwało po panu. Tak wybitnie uzdolniony student… Stało się. Wiele w tym niejasności. Zupełnie nie rozumiem, jak mogliście dopuścić do zapłodnienia. Gdyby nie to — i przy moim poparciu — skończyłoby się na naganie. A przecież dom rozrywek pańskiej uczelni zaliczany jest do najlepszych w kraju! Rozmawiałem zresztą z Bellą. Była oszołomiona, zła i zasmucona. Powiedziała, że pan był ich ulubionym gościem. Inni studenci to amatorzy w porównaniu z panem. Na lody Piekła! Jak to się stało, że związał się pan z profesjonalistką, i to w dodatku poetką? — Pomogła mi przy moich badaniach. — Przy badaniach? A co pan badał, rytmy kopulacyjne poetek? — Niestety, moja praca była znacznie bardziej prozaiczna. Mówiąc w skrócie, celem mojego projektu było wyeliminowanie kategorii Helisy. — I ona panu pomagała? — Nie zdawała sobie sprawy z następstw moich badań. Na początku pomagałem jej w pisaniu poematu o Fairweatherze, ale zrezygnowaliśmy z pisania, kiedy dowiedzieliśmy się, że jego biografia jest zastrzeżona. Przekonałem wtedy Helisę, żeby pomogła mi wynaleźć elektronicznego Szekspira. — Nietrudno zgadnąć, jak ją pan przekonał… Jestem, co prawdo, za eliminacja bezużytecznych kategorii, ale czy nie przyszło panu do głowy, że działa pan bez upoważnienia? To moje ministerstwo decyduje o eliminacji i tworzeniu kategorii. — Tak, ale upoważnienie byłoby potrzebne dopiero przy realizacji projektu, a moje badania były jeszcze w fazie początkowej. — Haldan uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Pomyśli pan pewnie, że cierpię na manię wielkości, ale kiedy przedstawiłbym gotowy projekt ministerstwu socjologii, na pewno zostałby zaakceptowany. Nawet gdybyście chcieli go odrzucić, ugięlibyście się pod presją ministerstwa szkolnictwa! Moje podanie szłoby, oczywiście, drogą urzędową, ale o wszystkim powiadomiłbym prywatnie kogo trzeba. — Pewnie rzeczywiście przyjęlibyśmy pański projekt — przyznał Brandt. — Mamy pięć kategorii, które należałoby wyeliminować, i jedna z nich jest poezja. W zamyśleniu podrapał się w kark. Haldan czekał. Nagle socjolog wsparł się dłońmi o stół i nachylił się w stronę chłopca. — Mam dla pana propozycję. Jestem starszym przysięgłym. Teoretycznie moja funkcja jest czysto administracyjna, ale w rzeczywistości wiele ode mnie zależy. Chcę ubić z panem .interes. Mogę mówić bez obaw, bo pojutrze stanie się pan zwykłym robolem i nie będzie panu wolno przeciwko mnie zeznawać. Jasne? Haldan skinął głowa. — Gotów jestem prosić sędziego, żeby wyznaczył panu najniższy wymiar kary. Oznaczałoby to, że może pan sobie wybrać dowolny zawód, choć nie mógłby pan, oczywiście, współpracować z profesjonalistami. Mógłby więc pan bez przeszkód kontynuować swoje badania. Byłby pan uprzywilejowanym prolem — zapewniono by panu sprzęt i surowce. — Jaki jest haczyk? — zapytał wprost Haldan, naśladując bezpośredni styl socjologa. — Haczyk jest następujący: może pan kontynuować badania nad swoim projektem, pod warunkiem, że będzie pan jednocześnie pracował nad projektem, który ja panu zlecę. W Haldanie obudziła się czujność. Brandt zachowywał się tak samo swobodnie, jak poprzednio, ale jego palce, poruszające się niespokojnie po blacie stołu, zdradzały wewnętrzne napięcie. — Co to za projekt? — zapytał wolno Haldan. — Wyeliminuje pan ministerstwo matematyki. — To przecież moje ministerstwo! — Myli się pan. To było pańskie ministerstwo. — Skąd pan wie, czybym temu podołał? — spytał Haldan, starając się opanować mimowolny grymas. — Dziekan Brack powiedział mi, że był pan jego najlepszym teoretykiem. Skoro poradziłby pan sobie z literatura, z matematyką nie powinien pan mieć żadnych trudności. Mamy komputery, które potrafią rozwiązać każde równanie matematyczne, ale potrzebne jest nam urządzenie, które by przekształcało słowne polecenia na znaki matematyczne. Haldan wzdrygnął się słysząc, czego Brandt oczekuje od niego, ale wewnętrzny głos mu podpowiedział, że socjolog ma rację. Można było zbudować cybernetyczny konwertor. Ale dlaczego właśnie Brandt wyszedł z tą propozycją? Przecież matematycy na pewno wiedzieli, że konstrukcja konwertora jest możliwa. Ale nie zbudowali go! — Dla mnie to drobnostka, ale dlaczego chcecie wyeliminować ministerstwo matematyki? Nie stanowi dla was konkurencji. — Greystone domaga się wznowienia lotów. Jeżeli otworzymy kosmos, zdynamizuje to społeczeństwo. Nastąpi ekspansja. Odkrycia naukowe zepchną na dalszy plan wartości społeczne. Musimy temu zapobiec. Więc Haldan nie był sam w swoich marzeniach o przywróceniu dawnych, chwalebnych tradycji. Spór w tej sprawie toczył się na najwyższych szczeblach rządowych — ale nie ci, do których Haldan chętnie by się przytoczył, proponowali mu współpracę. — Co będzie, jeżeli mi się nie uda? — Zostanie pan przeniesiony do innej pracy, którą też będzie pan mógł sam sobie wybrać. — A jeżeli wszystko się powiedzie? — Znów zaatakujemy. — Kogo? — Ministerstwo psychologii. — Niech pan posłucha — powiedział Haldan, siląc się na uśmiech — jeśli uda się wam wyeliminować wszystkie kategorie, nie będziecie mieli kim rządzić, czyli wyeliminujecie sami siebie. — To nie pana sprawa! — powiedział gniewnie Brandt. — A jeżeli odmówię współpracy? — Pańska nadzieja w sądzie. Ja nie będę się mścił. Brandt ofiarowywał mu nieśmiertelność — nieśmiertelność markiza de Sade’a albo Fairweathera I. W ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat na pewno podobną propozycję czyniono setkom matematyków, ale tylko jeden ją przyjął. Haldan mógł wybrać nieśmiertelność albo umrzeć tak, jak tamci — bezimiennie, lecz z honorem. Istniała jednak jeszcze trzecia możliwość, o której Brandt nic nie wiedział. Jeżeli Haldanowi udałoby się zrealizować swoje plany, eliminacja groziłaby socjologowi. Ale o ile chłopak gotów był ryzykować własne życie, nie zamierzał narażać no eliminację ministerstwa matematyki — tym bardziej, że ministrem był Greystone. — Nic z tego, mój panie. Nie jestem Fairweatherem I. Nie zbuduję drugiego papieża. Brandt wstał i wyszedł. Rozstali się bez pożegnania. W przerwie obiadowej Haldan rozważał swoje rozmowy z przysięgłymi. Flaxon przygotowywał go do nich długo i starannie. Haldan oczekiwał błyskawicznych serii wnikliwych, chytrze sformułowanych pytań, które miałyby za zadanie wydobyć na jaw jego ateistyczne, atawistyczne i antyspołeczne poglądy. Zamiast tego, odbył nieskładna, urywana rozmowę ze starym, sklerotycznym pedagogiem, wysłuchał tyrad religijnego fanatyka i odrzucił ofertę skorumpowanego socjologa. Flaxon mylił się tylko w jednym. Socjolog wcale nie tracił czasu na puste słowa: od razu przeszedł do sedna sprawy i przedstawił swoją propozycję, Haldan doszedł do wniosku, że zupełnie nieźle odegrał pilnego studenta, który zbłądził mimo woli, choć żaden z przysięgłych nie interesował się specjalnie jego osobą. Mieli własne kłopoty. Więcej obiecywał sobie po psychologu i rzeczywiście się nie rozczarował. Glandis VI, czwarty rozmówca Haldana, należał do dynastii sięgającej czasów, w których po raz pierwszy wprowadzono selekcję genetyczno. Był to nieśmiały blondyn niewiele starszy od Haldana. Czuł się skrępowany swoją rolą i odnosił się do Haldana z szacunkiem. Podali sobie ręce. Glandis przekręcił krzesło, usiadł na nim okrakiem, złożył ręce na oparciu i rozejrzał się po celi. — Psycholog powinien być empatyczny… Chyba rozumiem, jak pan się tu czuje. — Dziękuję. Nie jest mi łatwo… Nie wiem, czy to jest istotne, ale już kiedyś badał mnie psycholog. — Czy był pan poddany psychoanalizie? — Tak, kiedy miałem sześć czy siedem lat… Haldan opowiedział o doniczkach. — To wyjaśnia sprawę mikrofonu. Niepokoiło mnie to bardziej niż afera z Helisą. Z nią wszystko jest jasne. Miła dziewczyna. W młodzieżowej gwarze powiedziałoby się, że to łatwa szpryca. Haldan, choć nie znał się specjalnie na młodzieżowej gwarze, uznał komplement Glandisa za wątpliwy, lecz w wypowiedzi psychologa zaintrygowało go co innego. Flaxon powiedział mu, że Helisa nie będzie przesłuchiwana. — Widział się pan z Helisą? — Tak. Pierwszy raz jestem przysięgłym i jak głupi poszedłem do niej, nie zapytawszy się nawet, czy mi wolno. Ale nie powiedziała nic, co by mogło zaszkodzić pańskiej sprawie. Cały czas mówiła o Freudzie, a ja chętnie słuchałem. To bardzo oczytana dziewczyna. Zna więcej jego książek niż ja. Powiedziała, że teraz czerpie otuchę z wierszy Elizabeth Browning. Czytanie o kłopotach innej kobiety działa na nią kojące. Haldan wzruszył się, słysząc tę przeznaczona dla siebie wiadomość od Helisy. Wszystko, co dziewczyna pragnęła mu powiedzieć, było zawarte w sonecie „Jak ja cię kocham?” — był to jej testament. Poczuł nagłą sympatię do nieświadomego swojej roli posłańca, który przekazał mu wieści od Helisy, a teraz rozgadał się na dobre: — Powiem panu, że pełna sublimacja instynktów jest wręcz niemożliwa. Jako siedemnastolatek czułem dziwny, ale niemniej silny pociąg do śmiesznej, szczebiocącej dziewuszki. Nazywała się Lola Pratt. Wszędzie chodziła z maltańczykiem na rękach. Nigdy go nie zapomnę. Flopit, tak się wabił. Mało bestia ugryzło mnie. Myśli pan, że go kopnąłem? Nic podobnego. Nauczyłem się szczebiotać. Czy może pan sobie wyobrazić, żeby Helisa szczebiotała? — Helisa jest wspaniałą dziewczyną, ale aż do dnia pogrzebu nie myślałem o niej jako o kobiecie. — Czyżby? — Glandis uśmiechnął się sceptycznie. — Jeżeli to prawda, należałoby pana zbadać. — No, w każdym razie nie do tego stopnia, żeby ryzykować deklasację. — Wie pan — zaczął psycholog — czasami zastanawiam się, czy kara za takie przestępstwo jak pańskie nie jest za wysoka. .Państwo mogłoby zaopiekować się dzieckiem, wychować je, a ojcu i matce odebrać prawo do założenia rodziny. Powinno się dać małemu bękartowi szansę. Może okazałby się doskonałym materiałem na profesjonalistę. — To, co pan proponuje, jest jak najbardziej sensowne — poparł go ochoczo Haldan. — Dlaczego by nie pozbawić rodziców prawa do ustawowej liczby potomstwa i nie zobaczyć, co wyrośnie z dziecka? Uzyskanie osobnika o konkretnym profilu psychofizycznym na drodze selekcji partnerów jest niemal matematycznym nieprawdopodobieństwem, ponieważ materiał genetyczny w zapłodnionej komórce jajowej może dawać w efekcie sto milionów kombinacji. — Może ma pan rację — powiedział Glandis — ale genetycy też mają silne argumenty. Niech pan przypomni sobie badania Dugdale’a nad dziedzicznymi skłonnościami do zbrodni, niemoralności i ubóstwa, czy znacznie nowsze badania Goddarda. Zresztą, wystarczy spojrzeć na Czarnych z Mobile Bay. Albo na konie wyścigowe! — Pomijając podobieństwo zewnętrzne, pewne cechy mogą być wynikiem nie genów, lecz złych wpływów najbliższego otoczenia. Kultura jest tu istotnym czynnikiem. Możliwe, że największy geniusz matematyczny świata pcha w tej chwili taczki. Glandis uderzył się po udzie, wyrażając tym gestem pełną aprobatę. — Ma pan rację, że wpływ środowiska jest niedoceniany! To wina Freuda. Gdybyśmy posłuchali Pawiowa… Wie pan, dlaczego zwolennicy teorii o wpływach środowiska na rozwój jednostki nie mieli żadnych szans? Bo kiedy kapitaliści doszli do władzy, uczynili genetykę poddziedziną biologii i podporządkowali genetyków ministerstwu socjologii. Gdyby genetycy podlegali ministerstwu psychologii, działoby się zupełnie inaczej. — Nie powinniśmy o tym mówić — zwrócił mu uwagę Haldan. — Pańskie słowa mógłby ktoś uznać za krytykę państwa. — To jest poufna rozmowa — powiedział beztrosko Glandis — a dla mnie państwo to ministerstwo socjologii. — Wnoszę z tego, że pan nie lubi socjologów? — O nie, lubię ich jako jednostki. Z niektórymi nawet się przyjaźnię. Ale w klasyfikacji Krafta i Stanforda jako grupa stoją bardzo nisko, zaledwie o dwa miejsca wyżej od nas, a my jesteśmy na piątym miejscu od dołu. Szczerość psychologa rozbawiła Haldana. — Więc dlaczego, jeżeli wasze kategorie mają tak niskie współczynniki inteligencji, wy i socjolodzy stoicie tak wysoko w hierarchii rządowej? — Bo my myślimy za resztę społeczeństwa. Inne kategorie są jak owce, które skubią trawę na własnym pastwisku i nawet nie spojrzą, żeby zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie płotu. Wy, matematycy, poza własną dziedziną jesteście jak dzieci. Nie potraficie patrzeć całościowo. Za to my, psycholodzy, potrafimy i dlatego zajmujemy drugą pozycję w państwie. Do nas należy władza wykonawcza i my zajmujemy się warunkowaniem społeczeństwa. Socjolodzy stoją nad nami, ale to tylko administratorzy. Dla nas pracy nie zabraknie. Ale kiedy cały proces się zakończy, administratorzy nie będą dłużej potrzebni. Umrą śmiercią naturalną. Haldan nie był już teraz pewien, czy Glandis jest rzeczywiście tak sympatycznym młodzieńcem, jak mu się zdawało na początku. Nie podobał mu się błysk w oku psychologa. — Będziecie mieli władzę, ale władzę nad czym? — Nad idealnie jednolitym społeczeństwem. Ponieważ to, co rozważali, miało się wydarzyć dopiero za tysiąc lat, Haldan uznał, że może bez obaw podjąć spór. — Przyjmijmy, że uda wam się stworzyć idealne społeczeństwo, w którym owce będą się pasły spokojnie pod okiem pasterzy — psychologów. Ale jest w tym pewien haczyk. Jeżeli społeczeństwo ma być całkowicie jednolite, nie może być podziału na pasterzy i owce. Nie będzie socjologów, ale nie będzie i psychologów. Zresztą, psycholodzy powinni troszczyć się o wewnętrzne życie jednostki, a nie myśleć o władzy. Uderzając rytmicznie pięścią w otwartą dłoń, Haldan mówił dalej, starając się tak dobierać słowa, żeby jego myśli były zrozumiałe dla Glandisa. — Jeżeli po to warunkujecie społeczeństwo, żeby je ujednolicić, bo tak wam polecili socjolodzy, to daliście się im nabrać. Wy zlejecie się z tłumem, a oni, administratorzy, nadal będą rządzić, Zobaczył, że udało mu się wzbudzić w Glandisie niepewność, więc zaczął go jeszcze żarliwiej przekonywać. — Przedmiotem waszych badań powinien być człowiek, a nie społeczeństwo. Macie obowiązek służyć jednostce, dbać o jej pełen rozwój psychiczny. Państwu, w którym wszyscy będą identyczni, nie będzie potrzebna ani skala Krafta i Stanforda, ani jej twórcy. Jeżeli nie ma różnic, nie ma co mierzyć. Jesteście narzędziami w rękach socjologów i jeśli się w porę nie opamiętacie, wyniszczycie się sami. Glandis słuchał z uwagą. Teraz wstał i z zakłopotaną miną położył rękę na ramieniu Haldana. — Proszę mi wybaczyć moje lekceważące słowa o matematykach. Powiedziałem tak specjalnie, żeby pana sprowokować, bo zdawałem sobie sprawę, że nie zechce pan rozmawiać otwarcie z przysięgłym. Widzi pan… — Glandis zdjął rękę z ramienia Haldana i cofnął się o kilko kroków. — Znałem pański współczynnik inteligencji i pomyślałem, że będzie mi pan mógł pomóc. Glandis podszedł do krzesła, usiadł na nim tak jak poprzednio i zacisnął palce na oparciu. — Widzi pan, głównym źródłem naszych kłopotów rzeczywiście są socjolodzy. To oni wprowadzili te burdele, w których mężczyźni wyładowują swoją energię. Bezwstydne nadużywanie zasady przyjemności, opium dla mas! Gdyby udało nam się zamknąć te domy rozrywki, zaburzenia i nerwice obrodziłyby jak grzyby po deszczu! Niech pan tylko pomyśli, ilu mielibyśmy pacjentów obarczonych poczuciem winy z powodu uprawiania samogwałtu! Mielibyśmy pod dostatkiem ciekawych przypadków. A tymczasem w ciągu mojej pięcioletniej pracy zawodowej trafił mi się tylko raz pacjent z wysypką, którą mogłem uznać za objaw psychosomatyczny. Nikt nie ma wrzodów żołądka. Nie ma nawet alkoholików. Są tylko samobójcy. Jest ich wielu, ale wszyscy tacy sami. Skaczą z okien. Wszyscy, co do jednego! Glandis złożył ręce na poręczy krzesła i wsparł na nich brodę. Siedział tak w ponurym milczeniu zapatrzony w przestrzeń. Haldanowi zrobiło się go żal. Po dłuższej chwili Giandis odezwał się znów. — Badałem raz pewnego renegata, starego ekonomistę, który za zdradę stanu został skazany na zesłanie na Piekło. Trząsł się ze strachu, że państwo osiągnęło ostateczny syntezę najwyższej tezy i antytezy. Miał najprawdziwszy obsesję. Jeszcze z nikim mi się tak przyjemnie nie rozmawiało. Glandis westchnął głośno. — Nie ma już wariatów. Przez chwilę rozpamiętywał jeszcze swoje jedyne spotkanie z autentycznym wariatem, ale coraz bardziej przychodził do siebie. Spojrzał na zegarek. — Czas już na mnie, ale zgodnie z proceduro muszę jeszcze zadać panu kilka pytań. Mogę zaczynać? — Proszę. — Której lidze baseballowej będzie pan kibicował na mistrzostwach? — Ani jednej, ani drugiej. — Pańska ulubiona drużyna? — Orioles albo New York Mets, względnie Kansas City Braves. — Czy drużyna pańskiej uczelni pokona przeciwników w grudniowym meczu? — Nie mam pojęcia. — Pański ulubiony sport? — Dżudo. — Wolałby pan czytać książkę czy pójść z kolegami do kręgielni? Haldan uderzył lekko pięścią w otwartą dłoń. — Sam nie wiem. Trudny wybór. Zależy, co za książka i jacy koledzy. — Czy kochał pan ojca bardziej od matki? — Tak. Glandis uniósł brwi. — Powiedział pan to bardzo zdecydowanie. — Bardzo słabo znałem matkę. Mówiłem panu. — A, rzeczywiście… To już wszystkie pytania mojego ministerstwa. Glandis wstał i podał rękę Haldanowi. — Jestem bardzo zadowolony z naszej rozmowy. To, co pan powiedział, daje mi wiele do myślenia… Aha, chyba pański adwokat wspomniał panu o tym, ze pańska przyszła praca zależy od wymiaru kary. To nie moja sprawa, ale ciekawi mnie, co by pan chciał robić. — Trudno mi powiedzieć. Prawdę mówiąc, bardzo się tym wszystkim przejąłem. Myślę, że dla spokoju własnego sumienia, powinienem się podjąć ciężkiej, czy nawet niewdzięcznej pracy. Może zaciągnę się jako mechanik na jednym ze statków na Piekło. — Gorzej już chyba trudno wybrać! Można by sądzić, że upadł pan na głowę, ale poprę pańską decyzję w moim sprawozdaniu… Życzę powodzenia. Do zobaczenia jutro w sądzie. Później tego samego popołudnia FIaxon wysłuchał uważnie relacji Haldana z przebiegu rozmów. Nie zdziwiła go propozycja Brandta. — Można się było tego spodziewać — oświadczył. — Istnieje silna rywalizacja między ministerstwami. Złożył panu ofertę, ale nie groził żadnymi konsekwencjami w wypadku odmowy. Miał pan szansę wywinąć się od odpowiedzialności, ale nie skorzystał pan. Pańska decyzja. Mógł też pana tylko podpuszczać, żeby przekonać się, czy jest pan gotów zdradzić własne ministerstwo. Jeżeli tak było w istocie, pańska odpowiedź była słuszna, bo wierność własnemu ministerstwu jest dowodem dobrego uwarunkowania. Najbardziej martwi mnie Glandis. Psycholodzy potrafią wykryć skłonności przestępcze, a to, że przyjemnie wam się rozmawiało, o niczym nie świadczy. Gdyby okazał panu wrogość, pan by milczał, i wtedy niewiele by się dowiedział o pańskiej osobowości. Może niepotrzebnie wspomniał pan o pracy na statku. Nie jestem pewien. W każdym razie mamy to już za sobą. Jeżeli poradził pan sobie z przysięgłymi, to ja poradzę sobie z sędzią… Niech się pan dobrze wyśpi. Spotkamy się rano w sądzie. Moja obrona będzie mistrzowskim popisem. Pan również będzie mógł zabrać głos, ale dopiero po prokuratorze. Na razie niech pan postara się opanować nerwy, choć wiem, że trudno jest się nie denerwować. Co do wyroku, jestem optymistą. Rzecz dziwna, ale Haldan zasnął od razu i spał twardo aż do świtu — obudziło go dopiero pewne wspomnienie, które nadpłynęło z jego podświadomości. Przypomniał sobie, gdzie widział imię Gurlicka. Nie, Gurlick nie figurował na planie zajęć uczelni Haldana. Był za to wymieniony w książce poświęconej mechanice Fairweathera i cieszył się opinią jednego z piętnastu ludzi na Ziemi, którzy w pełni rozumieją teorię równoczesności. Człowiek, którego Haldan wziął za sklerotycznego staruszka, był matematycznym geniuszem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Siąpił drobny deszcz, kiedy samochód policyjny, w którym jechał Haldan, włączył się w sznur pojazdów okrążających Civic Square. Na ławkach wokół placu siedzieli skuleni ludzie, podobni do przemokniętych kur — Haldan zazdrościł im, że mogą siedzieć na deszczu. Z Civic Square widać było gmach sadu: był to wysmukły, strzelisty budynek z fasada ozdobiona cienkimi kolumnami z różowego plastimarmuru. Z zatoki, w której kierowca zaparkował samochód, gmach wyglądał jak ogromne mauzoleum — wąska szczelina u podstawy budynku stanowiła wejście dla więźniów. Flaxon czekał na korytarzu i od razu podszedł do Haldana. — Przygotowując mowę poszedłem za pańskim przykładem i zajrzałem do literatury prymitywów. Połączyłem obronę Leopolda i Loeba z obrona Warrena Hastingsa, a następnie podparłem całość cytatami z Przemowy Johannesburskiej Lincolna. Jeżeli udało się panu zjednać sobie przysięgłych, moja mowa na pewno pozyska panu sędziego. Haldan nie podzielał entuzjazmu Floxona — niepokoił go Gurlick. Jeżeli rzeczywiście tylko udawał niedołężnego, sklerotycznego starca, był znacznie lepszym aktorem od Haldana i na pewno przejrzał go na wylot. Na sali sadowej przeważali profesjonaliści w strojach komunikatorów. Był wśród nich Henrick, I kiedy Haldan przechodził przejściem między rzędami, podał mu swoją koścista rękę i życzył mu szczęścia. — Przyjaciel? — Niezupełnie, ale jest mi przychylny. Pracuje dla „Obserwatora”. — Jego gazeta poświęciła panu trzy ckliwe artykuły. — Chce mi osłodzić te przykre chwile. Podłoga sali opadała w stronę sędziowskiego stołu, nad którym, w drewnianej boazerii, wyryty był slogan: „Bóg jest sprawiedliwością”. Ze ścian po obu stronach sterczały kamery telewizyjne — co ciekawsze rozprawy były transmitowane na żywo. Dwaj policjanci, którzy stanowili eskortę Haldana, pozostali z tyłu, a Flaxon zaprowadził go do ławy oskarżonych. — Prokuratorem jest ten wyglądający jak kondor facet, który siedzi przy stoliku na lewo od nas. Nazywa się Franz III. Miał pan dobrą prasę, więc pewnie dla równowagi przejaskrawi nieco pańskie czyny, ale jeżeli o niego chodzi, ta sprawa jest murowana. Przedstawi materiał dowodowy: zeznania Malcolma, taśmę magnetofonową, świadectwo ciąży i na końcu, dla większego efektu, zniszczony mikrofon. Ja zgłoszę pańskie przyznanie się do winy i wniosę o łagodny wymiar kary. Następnie wygłoszę przygotowaną mowę, a pan będzie mógł siedzieć wygodnie i słuchać. W sprawie o zbrodnię przeciwko ludzkości przysięgli nie zeznają w sądzie. Wręczają prokuratorowi i sędziemu pisemne sprawozdanie. Po mnie przemawia prokurator, ale może też nie skorzystać z prawa głosu. Jeżeli zabierze głos, ostatnie słowo należy do pana. Może pan wystąpić sam, odpowiedzieć przeze mnie albo na piśmie. W zasadzie na piśmie odpowiada się tylko w szczególnie zawiłych wypadkach, bo długą epistołą można zniechęcić sędziego i zaszkodzić sprawie… Sędzią jest Malak. Często zapada w drzemkę. Jeżeli nie zaśnie w czasie mojej mowy, to połowę wygranej mamy w kieszeni. Zanim jeszcze Flaxon skończył mówić, Haldan zobaczył, że Franz wyciąga swoją długą szyję, wstaje i rusza w ich stronę. Prokurator zatrzymał się przy Flaxonie, uśmiechając się szeroko, powiedział: — Panie mecenasie, byłbym wdzięczny, gdyby pan mógł ograniczyć swoje wystąpienie do trzech minut. Mam spotkanie, na którym mi zależy. — W porządku, panie prokuratorze — zapewnił go FIaxon. — Postaram się, żeby pan zdążył na pierwszą gonitwę. Podczas gdy dwaj prawnicy zaczęli debatować uczenie nad szansami jednego z koni biegnących w trzeciej gonitwie na torze wyścigowym w Bay Meadows, na salę wszedł Brandt i zajął miejsce na lawie przysięgłych. Gurlick i ksiądz Kelly byli już obecni — matematyk drzemał na końcu ławy, a duchowny siedział obok niego. Brakowało tylko Glandisa. — Widzę, że wy, prawnicy, niezbyt przejmujecie się sądem — powiedział z irytacją Haldan, kiedy Franz wrócił na swoje stanowisko. Flaxon uśmiechnął się. — Dlaczego mielibyśmy się przejmować? To nie nam łupią tu skórę — powiedział, ale widząc rozdrażnienie klienta, zaraz dodał: — Doceniamy, oczywiście, powagę sytuacji. Ale procedura sądowa składa się również z ustępstw, a dobra wola prokuratora może się jeszcze panu przydać… Oj, to mi się nie podoba! Niepokój Flaxona wywołało pojawienie się Glandisa — psycholog wszedł na salę przez drzwi znajdujące się za stołem sędziego i skinął głową na powitanie pozostałym przysięgłym. — Co się stało? — zapytał Haldan. — Glandis był w pokoju dla sędziów. Mam nadzieję, że poszedł tam, aby zbudzić Malaka. — Czy to źle, jeżeli z nim rozmawiał? — Niekoniecznie, ale to odstępstwo od normy. Mógł, co prawda, zwrócić się do sędziego o wyjaśnienie przepisu prawa. — Nic dziwnego — powiedział Haldan. — Nigdy dotąd nie był przysięgłym. — Tak panu powiedział? — Tok. — Skłamał — rzekł krótko Flaxon. — Często bywa powoływany na przysięgłego, ponieważ jest ekspertem od mentalności przestępczej. Haldana przeszył zimny dreszcz. — Punkt honoru — profesjonaliści nigdy nie kłamią. — Prawda jest zawsze względna. Jeżeli ktoś kłamie, mając na uwadze interes państwa, jego kłamstwo jest prawdo w oczach państwa. — Czy tego uczą na studiach prawniczych? — Nie w tych słowach, ale adwokat musi być pojętny. Zresztą pan i ja posłużyliśmy się podobną sztuczką, żeby zjednać przychylność przysięgłych. To prawda — pomyślał Haldan — ale my nie posunęliśmy się do fałszu. Uwydatniliśmy pewne wydarzenia, przemilczeliśmy niektóre sprawy, ani razu jednak nie przekręciliśmy faktów. Tymczasem Glandis kłamał wprost, a Gurlick okrężnie. Rozmyślania Haldana przerwało wejście woźnego, który miał na ramieniu naszywkę urzędnika sądowego. Woźny wyłonił się z pokoju dla sędziów, wziął młotek i zastukał trzy razy w stół sędziowski. — Proszę wstać, Sąd idzie. W imieniu Związku Północnej Ameryki i Państwa Światowego, sąd piętnastego okręgu prefektury Kalifornii rozpatrzy sprawę obywateli Planety Ziemia przeciwko Haldanowi IV, M–5, 138270, 3/10/46, oskarżonemu o bezprawne zapłodnienie z premedytacją Helisy, H–7, 148361, 13/15/47. Przewodniczącym sądu jest Malak III. Sąd otworzył obrady. Z pokoju dla sędziów wyszedł Malak, siwy mężczyzna przybrany w czarną togę. Jego czujne, władcze spojrzenie obiegło salę. Przez chwilę wpatrywał się badawczo w Haldana. Chłopak pomyślał, że Malak na pewno nie zaśnie w czasie rozprawy. Kiedy sędzia usiadł za stołem, publiczność również zajęła miejsca, Malak polecił prokuratorowi, żeby przedstawił materiał dowodowy. Franz znudzonym głosem odczytał protokół przesłuchania Malcolma, który zeznał, że ma podstawy podejrzewać, iż w mieszkaniu jego rodziców zachodzi nielegalne spółkowanie. Następnie Franz podał adres mieszkania i wniósł o włączenie protokołu do akt rozprawy jako dowód rzeczowy A, nadmieniając, że śledztwo potwierdziło podejrzenia świadka. Świadectwo lekarskie ciąży Helisy zostało zgłoszone jako dowód rzeczowy B. Haldan słuchał obojętnie aż do chwili, kiedy Franz przedstawił dowód rzeczowy C: taśmę magnetofonowa, no której odbiornik podsłuchowy zarejestrował rozmowę Haldana z Helisą. Trudno powiedzieć, czy prokurator rozmyślnie zmniejszył obroty szpuli, czy też była to wina magnetofonu, ale rozmowa została odtworzona w zwolnionym tempie, co spowodowało, że w głosach Haldana i Helisy nie było śladu nerwowego napięcia: brzmiały chłodno i wyrachowanie. Głos Haldana zdawał się ważyć każde słowo, kiedy chłopak zastanawiał się, jak zapobiec następstwom zaistniałej sytuacji. Haldana ogarnęła wściekłość, ale uspokoił się, kiedy Flaxon szepnął z ulgą i niedowierzaniem: — Nabrał pan Glandisa. Prokurator nie przedstawił zniszczonego mikrofonu! Chwilę później dobiegł go pełen urzędowej powagi głos sędziego: — Materiał dowodowy przedstawiony przez prokuratora zostaje przyjęty. Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanego mu czynu? — Tak jest. Wysoki Sądzie — powiedział wstając Flaxon. — Czy obrona zamierza wnieść wniosek o łagodne potraktowanie oskarżonego? — Tak jest. Wysoki Sądzie. — Udzielam głosu obronie. Flaxon wyszedł na środek sali i zwracając się na pół do sędziego, na pół do ławy przysięgłych, zaczął mówić: — Wysoki Sądzie, panowie przysięgli… Z początku jego mowa była urywana, jakby z trudem dobierał słów. Opowiedział o pierwszym, przypadkowym spotkaniu w Point Sur i o zbiegu okoliczności, który sprawił, że Haldan ponownie spotkał dziewczynę, tym razem w domu swojego ojca, czcigodnego członka ministerstwa. Głos obrońcy wznosił się coraz wyżej, Flaxon przyśpieszał tempo, jakby był jednoosobowym chórem greckim splatającym — z nieodwołalnością losu — wątki życia Haldana i Helisy. Mówił teraz z siłą i z przekonaniem — subtelnie odchodząc od punktu wyjścia, kreślił portret prostodusznego, niewinnego chłopca, którego powoli wciągał wir ludzkiej słabości: chłopiec opierał się, walczył, ale kiedy wyciągnął ręce szukając ratunku, stało się najgorsze. — Przestępstwo z premedytacją? — Głos Flaxona, tchnący żywym oburzeniem, potoczył się po sali jak grzmot, ale już w następnej chwili zniźył się do szeptu niewiele głośniejszego od szumu deszczu: — Nie, Wysoki Sądzie, bo równie dobrze można by zarzucić premedytację promykowi wschodzącego słońca, który przegląda się w kropli rosy zawieszonej na płatku róży. Zdaniem Haldana, mowa Flaxona była miejscami przesadnie egzaltowana, ale obrońca chciał zdobyć sympatię publiczności i swój cel osiągnął. Pojedyncze trzaski maszynek stenograficznych stały się coraz częstsze, aż wreszcie zlały się w głuchy, przeciągły szmer. Flaxon usłyszał ten dźwięk i zachęcony, wzniósł swoją starannie przygotowaną mowę na wyżyny szczerej retoryki, porywając nią publiczność. Obrońca czynił więcej niż wszyscy Henrickowie świata, żeby przedstawić Haldana w jak najkorzystniejszym świetle. Mentalność chłopca jednak była inna od mentalności tłumu, więc choć czuł podziw dla Flaxona, wolałby bardziej wnikliwa i mniej artystyczną obronę. Lecz czasy Clarence’a Darrowa minęły bezpowrotnie, a Flaxon zasłużył na pochwalę. Jakiekolwiek miały być dalsze losy założonej przez niego dynastii, ten profesjonalista pierwszego pokolenia spisywał się na medal. Tylko jeden człowiek na całej sali nie wzruszył się mową Flaxona — był nim Franz. Czytał jakiś dokument i uniósł głowę dopiero wtedy, gdy gwałtowne oklaski, szybko uciszone stukotem sędziowskiego młotka, obwieściły koniec wystąpienia Flaxona. Haldan wiedział, że oklaski są nie na miejscu, ale czuł, że jeżeli tylko uczucia sędziego pokrywają się z reakcją publiczności, może być pewien najniższego wymiaru kary. — Udzielam głosu panu prokuratorowi. Franz wstał. — Wysoki Sądzie, na podstawie materiału dowodowego zgłoszonego przez ławę przysięgłych, wnoszę wniosek o oddalenie oskarżenia o bezprawne zapłodnienie, Radość Haldana momentalnie zgasła, kiedy spostrzegł, że jego obrońca z wyraźnym niepokojem wpatruje się w prokuratora. — To chyba świetnie? — Co na to obrona? — zapytał Malak. Ale obrona była akurat zajęta. — To może być świetnie, oczywiście. Ale to niezwykły wniosek, zupełnie nie w stylu Franza. Franz to chytra sztuka. Pewnie znalazł coś w badaniach lekarskich. — Powołał się przecież na materiał dowodowy zgłoszony przez ławę przysięgłych — zauważył Haldan. — Tak. Ale Glandis widział się z Helisa. Mógł uzupełnić badania lekarskie, do czego, jako psycholog, jest upoważniony. Jeżeli wykrył u niej niepohamowane libido, dołączył do swojego sprawozdania załącznik. — Obrona, nie spać! — zniecierpliwił się Malak. Haldan wzdrygnął się, kiedy dotarł do niego sens słów obrońcy, a jego niepokój wzrósł, gdy przypomniał sobie, że Glandis nazwał Helisę łatwą szprycą. Czy młodzieńczy członek ministerstwa tylko teoretyzował, czy mówił z doświadczenia? Flaxon zdążył już wstać. — Wysoki Sądzie, proszę o udzielenie mi pięciu minut zwłoki na wyjaśnienie przepisu prawa oskarżonemu. — Czy prokurator zgadza się? — zapytał Malak. Flaxon odwrócił się, żeby zasłonić swoje znaki przed sędzią, i pokazał prokuratorowi jeden palec lewej ręki i cztery prawej. Haldan szybko odszyfrował znaczenie tych gestów: jeżeli Franz zgodzi się na zwłokę, zdąży na pierwszą gonitwę; jeżeli się sprzeciwi, Flaxon specjalnie przeciągnie rozprawę, żeby prokurator nie zdążył nawet na czwartą. — Zgodzam się — odpowiedział natychmiast prokurator. Flaxon usiadł i zaczął szybko kreślić szkic sytuacji w swoim notatniku. — Od strony prawnej wygląda to tak; jeżeli Franz wie, że dziewczyna jest nimfomanką, o ja nie zgłoszę sprzeciwu, jest pan wolny. Prokurator umorzy postępowanie przeciwko panu i weźmie się za dziewczynę… — Helisa nie jest nimfomanką! — …ale jeżeli nie zgłoszę sprzeciwu, a dziewczyna jest prowokotorką, to z panem koniec, Franz bowiem oskarży pana o zdradę stanu… — Helisa nie jest prowokatorką! — …o ja nie będę mógł się zapoznać z materiałem dowodowym zgłoszonym przez ławę przysięgłych, skoro nie wniosłem sprzeciwu, gdy prokurator po raz pierwszy powołał się na nieujawnioną dokumentację. Łatwiej byłoby znaleźć ogień w Piekle, niż nam wtedy udowodnić, że padł pan ofiarą podstępu. Policja nigdy dobrowolnie nie przyzna się do spisku. — Helisa nie jest nimfomanką i prowokatorką! — Otóż to! Na tym polega chytrość posunięcia Franza. Wie, że my wiemy, iż Helisa nie może być jednocześnie nimfomanką i prowokatorką, bo wtedy policja nie wypuściłaby jej z komisariatu. Ale jeżeli wniosę sprzeciw, a ona jest nimfomanką, jest pan przegrany! Spotka pana najwyższa kara; zostanie pan zesłany no Plutona, ponieważ wasze wyroki są powiązane, a dziewczyna, jako .nimfomanka, poleci pierwszą odlatującą rakietą. Będzie pan niewinny, ale nie ominie pana zesłanie, ponieważ wniosłem sprzeciw, kiedy Franz chciał oddalić oskarżenie. — Byłbym niewinny? — zapytał Haldan, oszołomiony zawiłością prawa. — Okoliczności wyłączające winę. Prawo mówi, że kiedy nimfomanka, czy jak my mówimy, chutna rozpustnica, zagnie parol na zdrowego mężczyznę, zdolnego do rozpoznania dobrego od zła, jego jedyny ratunek to stosunek. — Ale dlaczego Pluton? Dlaczego państwo nie wysyła prostytutek? — Prostytutki załamują się nerwowo w koloniach karnych. Klientami są tam zezwierzęceni, brudni, zdeprawowani moralnie zwyrodnialcy — w sam raz partnerzy dla nimfomanek. — Pluton to nie miejsce dla delikatnej, osiemnastoletniej dziewczyny! — Ma pan rację — powiedział Flaxon — chyba, że podobają jej się zezwierzęceni, brudni i cuchnący zwyrodnialcy, ale ona nie jest moją klientką. — Czy gdyby mnie zesłano na Plutona, mógłbym się z nią widywać? — Raz w tygodniu przez mniej więcej pięć minut, ale musiałby pan czekać w długiej kolejce… Jeżeli nie wniosę sprzeciwu, a prokurator oskarży pana o zdradę stanu, będziemy się bronić, że zgodnie z literą prawa, przekroczenie barier genetycznych niekoniecznie świadczy o zdradzie. Nie da się ukryć, że pan i dziewczyna naruszyli prawa genetyczne dla osobistych korzyści, ale nie dążyliście do obalenia ustroju. Z oczywistych powodów nie wychodziliście nawet razem z mieszkania, więc trudno tu w ogóle mówić o jawnej działalności wywrotowej. Haldan zastanawiał się. Wiedział, że Helisa dużo czyta. Dla dziewczyny, która zna wszystkie dzieła Freuda, książki prawnicze stanowiłyby lekką lekturę. Mogła znać prawo na tyle, żeby z miłości do Haldana symulować nimfomanię, chcąc uratować go od kary. Nie mógł przyjąć jej poświęcenia. — Wnieśmy sprzeciw. — Niech mi pan pozwoli skończyć… Jeżeli ja nie wniosę sprzeciwu, a pan padł ofiarą podstępu, to leżymy. Nie zostanie pan nawet poddany sterylizacji, tylko od razu wysłany na Piekło… Jak to mówią studenci prawa, nie warto sterylizować trupa… Z jednej strony gotów jestem przyjąć, że jest nimfomanką, bo szkoda mi zmarnować taka szansę, choć jeśli się omylę i dziewczyna okaże się agentką policji, prowokacja ujdzie jej na sucho. Z drugiej strony, wiele dowodów przemawia za tym, że rzeczywiście jest prowokatorką, więc warto zgłosić sprzeciw, bo inaczej nie będę mógł przeczytać sprawozdań przysięgłych i nie dowiem się prawdy. Flaxon nie mógł się zdecydować. — Może być nimfomanką: dziwnie łatwo zaszła w ciążę. Świadczyłoby to o miłosnym pośpiechu, gwałtownej potrzebie zaspokojenia żądzy. Jednakże czytając pańskie notatki odniosłem wrażenie, że Helisa unicestwiała pańskie uwarunkowania z wprawą eksperta — to z kolei przemawiałoby za tym, że padł pan ofiarą podstępu. Oprócz tego wiem, że pana okłamywała, ale to nie dowodzi ani tego, że jest nimfomanką, ani tego, że współpracowała z policją. — Czy pan insynuuje, że Helisa jest oszustką? — Nie. Określam jej pozycję prawną. Nawet na podstawie tysiąca prawdziwych wypowiedzi nie nazwie się kogoś uczciwym człowiekiem, ale jedno kłamstwo wystarczy, żeby do końca życia uchodził za parszywego oszusta. Pan jest moim klientem i mogę powiedzieć, że choć ma pan inne wady, jest pan niemal naiwnie uczciwy. Więc pana nigdy nie określiłbym jako oszusta. — Pańskie prawnicze rozumowanie jest dla mnie zbyt skomplikowane. — Kiedy sprawdzałem sporządzone przez pana notatki, poszedłem do biblioteki i obejrzałem „Pełne wydanie wierszy Fairweathera”. Dziewczyna mówiła prawdę o tym czterolinijkowym wierszu z długim tytułem, ale „Lament zmuszonego pozostać na Ziemi gwiezdnego wędrowca” był na czwartej stronie. — Może w jej egzemplarzu brakowało tej strony? — Wiedziałaby o tym, jeżeli czyta tak wiele poezji, jak twierdzi. Ten wiersz powtarza się we wszystkich antologiach, które są w bibliotece publicznej. Ale nasz czas się kończy. Decyzja należy do pana. Jeżeli zgłosi pan sprzeciw, a Helisa jest nimfomanką, to z panem koniec. Jeżeli nie zgłosi pan sprzeciwu, a Helisa jest prowokatorką, to z panem koniec… Więc jak? Nimfomanka czy prowokotorka? Haldan był oszołomiony zawiłością prawa i zdumiony komputerowym sposobem myślenia Flaxona. — Trudno, żeby mężczyzna powziął tego rodzaju decyzję o kobiecie, którą kocha — powiedział. — Pan jest moim obrońco, panie mecenasie. Niech pan sam rzuci monetę! — Osobiście chcę się zapoznać ze sprawozdaniami przysięgłych — rzekł Flaxon wstając z miejsca. — Wysoki Sądzie, zgłaszam sprzeciw, ponieważ pan prokurator oparł swój wniosek na nieujawnionym materiale dowodowym. — Sprzeciw przyjęły. — Wysoki Sądzie, czy obrona cofnie sprzeciw, jeżeli sprawozdania przysięgłych zostaną jej ujawnione? — Co na to obrona? — Obrona cofnie sprzeciw. Haldan zobaczył, że uśmiech rozjaśnił oblicze księdza Kelly’ego XL, który siedział tuż za Franzem. Duchowny niemal odruchowo przekręcił lekko głowę i wtedy Haldan zrozumiał: ksiądz Kelly XL czekał na kamery. Widząc dobrotliwy błysk w oczach duchownego Haldan nabrał pewności, że Helisa nie jest nimfomanką. — Wniosek przyjęty… Sąd zarządza półgodzinną przerwę w rozprawie, żeby umożliwić obronie zapoznanie się ze sprawozdaniami przysięgłych. — Coś mi mówi — rzekł FIaxon — że postąpiłem słusznie, Należy żądać dowodów, wtedy się nie błądzi. Zresztą powinienem był wcześniej się zorientować, że rozpoznałby pan nimfomankę. Obrońca wstał i skierował się do pokoju dla sędziów, a obok Haldana stanęli dwaj policjanci. Chłopiec nie mógł uwierzyć, że Helisa, dziewczyna tak urocza i inteligentna, jest tajną agentką policji. Na samą tę myśl zrobiło mu się niedobrze. Ale musiał wyzbyć się wszelkich emocji. Doświadczenie i logika nauczyły go już, że nigdy nie wiadomo, kto się czym zajmuje, Flaxon zajmował się prawem. Skoncentrował uwagę na sekundniku zegara zawieszonego na prawo od sędziowskiego stołu i obserwował, jak odmierza czas, niechętnie przesuwając się po tarczy. Wreszcie usłyszał za sobą szmer powracającej na salę publiczności, a Franz, Flaxon i Malak wyłonili się z pokoju dla sędziów. Policjanci cofnęli się do tyłu, kiedy Flaxon ciężkim krokiem zbliżył się do ławy oskarżonych. Wzrok miał szklisty. Adwokat usiadł obok Haldana, Malak zaś skinął na woźnego, żeby zbliżył się do sędziowskiego stołu. — Helisa była prowokatorką, a ja frajerem, i teraz leżę — powiedział Haldan. Flaxon nie spojrzał na niego. Mówił sam do siebie. — To ja jestem frajerem — wymamrotał — i obaj leżymy. Moja piąta rozprawa… Innym prawnikom nie trafia się nigdy, a biednemu Flaxonowi na piątej rozprawie. Na mojej piątej… na mojej piątej… na mojej PIĄTEJ! Haldan potrząsnął go za ramię. Adwokat był w stanie szoku. Uwagę Haldana odciągnął od Flaxona woźny sądowy, który właśnie kończył swoją urzędową formułkę następującymi słowami: — …sprawę Państwa Światowego przeciwko Haldanowi IV, M–5, 138270, 3/10/46, oskarżonemu o zdradę stanu. Tym razem Haldan nie był oskarżony o zwyczajną zbrodnię przeciwko ludzkości, ale o zbrodnię przeciwko państwu. Czerwone światła zapaliły się nad kamerami telewizyjnymi: Haldan wiedział z własnego doświadczenia, co teraz działo się poza salą sądową. Cichły głośne sprzeczki w małych, przytulnych knajpkach. Goście w restauracjach przerywali rozmowy i odkładali sztućce. Gospodynie domowe z zainteresowaniem wpatrywały się w ekrany telewizyjne, choć przerywano im w połowie odcinek serialu. Pięćset lat temu tłumy zbierały się na miejscu straceń u podnóża Tyburn Hill i tak samo zbierały się teraz, nie po to jednak, żeby z prostoduszną fascynacją przyglądać się, jak zakapturzony kat otwiera zapadnię szubienicy, strącając skazańca w ramiona prostej, nieskomplikowanej śmierci. Mocnych wrażeń miał im dostarczyć przerażający widok człowieka, którego okrutna agonia nie kończy się tak szybko — widok człowieka, który staje się żywym trupem. Woźny odczytywał listę obecności przysięgłych — Haldan wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że zgłaszający swoją obecność mężczyźni to nie jego kwalifikatorzy, lecz oprawcy. Flaxon, kiedy jego mózg działał jeszcze sprawnie, uwierzył, że Helisa powiedziała prawdę o wierszu, którego tylko cztery linijki znajdowały się w antologii. Haldan, czując, jak trzeci wiek lodowcowy ogarnia jego umysł, zrozumiał — i intuicyjnie pojął, że się nie myli — iż „Rozważania z wyżyn, poprawione” nigdy nie miały więcej linijek. Helisa wymyśliła je na poczekaniu siedząc naprzeciw niego przy stoliku w Point Sur. Specjalnie pobudziła jego wyobraźnię, bo wiedziała, że znów się z nim spotka i wykorzysta jego wątpliwości, aby zniszczyć jego lojalność wobec państwa. Kiedy policjanci wyprowadzali go z mieszkania, dostrzegł w jej oczach tryumf i dumę — źródłem tych uczuć nie było jednak uniesienie spowodowane dzielonym z kochankiem męczeństwem, lecz radość z sukcesu, który zwieńczył jej nikczemną intrygę. Jeżeli chciała zniszczyć w nim poczucie lojalności, udało jej się to lepiej, niż mogła oczekiwać, bo zabiła w nim również lojalność wobec niej samej. Może — jak by wynikało ze słów Flaxona — i nie była prowokatorką, ale zdradziła Haldana: przestała więc dla niego istnieć, umarła, a teraz tylko lodowate wiatry wyły nad grobem, w którym ją pochował. Helisa nie istniała. Ojciec nie żył. FIaxon był w stanie szoku. On sam miał lecieć statkiem kosmicznym, ale nie jako mechanik laserowy, lecz jako zesłaniec w drodze na Piekło. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Brandt, socjolog, jako członek najważniejszego ministerstwa i starszy przysięgły, pierwszy zabrał głos. Najwyraźniej przewidział, że rozprawa przybierze właśnie taki obrót, bo był przygotowany. Woźny ustawił za nim trójnóg, na którym Brandt powiesił duży wykres. Przesunął go nieco, żeby sędzia i przysięgli również coś widzieli, ale przede wszystkim chodziło mu o kamery telewizyjne: wykres znalazł się teraz idealnie na wprost jednej z nich. — Wysoki Sądzie, z góry proszę Sąd o wyrozumiałość wobec mojego zwięzłego sprawozdania, opartego wyłącznie na profilu seksualno–społecznym oskarżonego, uzyskanym z podsumowania zjawisk cząstkowych na podstawie sprawdzalnych, empirycznych, obiektywnych danych, umożliwiających dokładną analizę zachowań seksualno–społecznych, aby ukazać w planie pionowym sylwetkę oskarżonego na tle grupy rówieśniczej, do której należy — ukazać zresztą w sposób jak najbardziej pobieżny, ponieważ moi czcigodni koledzy niezawodnie zajmą się tą sprawą gruntowniej — i w zestawieniu z innymi grupami społeczno–ekonomicznymi otaczającymi jego grupę a mającymi z nią powiązania na płaszczyźnie poziomej — ewentualne skojarzenia są niezamierzone — lecz nawał pilnych prac w ministerstwie nie pozwolił mi poświęcić więcej czasu temu zagadnieniu: dlatego też jeszcze raz muszę prosić Wysoki Sąd o wyrozumiałość dla mojego wystąpienia, jak również dla zastosowanej przeze mnie subiektywnej i pobieżnej analizy czynników poziomych, a także o pozwolenie opuszczenia sali sądowej po zakończeniu sprawozdania. — Sąd udziela zgody — oznajmił Malak. — Proszę mówić dalej. Haldan nie był pewien, na co sąd udziela zgody, i wyrzucając sobie nieuwagę, postanowił pilniej słuchać socjologa. — W sferze zachowań seksualno–społecznych, pomijając wartości rekreacyjne, samotny student — jak to wykazali Merk, Baltan i Fring w swym monumentalnym dziele, którym tą drogą chciałbym złożyć podziękowania — powoduje się chęcią zapewnienia sobie pozycji w grupie rówieśniczej swojej kategorii; zachodzi również rywalizacja między poszczególnymi grupami. Sporządziłem wykres podający krzywą Grossingera dla sześciu grup reprezentatywnych, nie wybiórczych, poczynając od studentów teologii… — tu Brandt podszedł do wykresu i wskazał niewielki słupek pokrywający zaledwie trzydziestą część metrowej szerokości tabeli — …a kończąc na studentach budowy maszyn. Na sali rozległy się gwizdy podziwu. Słupek przyszłych inżynierów mierzył ponad dziewięćdziesiąt centymetrów. — Sąsiedni, o pięć centymetrów krótszy słupek reprezentuje studentów matematyki. Haldan z negatywną dumą pomyślał o swoim wydziale. Matematycy byli w czołówce, ale dopiero na drugim miejscu. Gdyby o tym wiedzieli, przykładaliby się bardziej. — Na podstawie tych dwóch skrajnych przypadków, studentów budowy maszyn i studentów teologii, ustaliliśmy normę dla ogółu studentów, uwzględniając przerwę wakacyjną i eliminując statystycznie takie marginesowe odchylenia jak masturbacja czy seks grupowy oraz pojedyncze przypadki dobrowolnej abstynencji płciowej występujące również wśród przyszłych inżynierów i matematyków interesujących się teologią, którzy chcą się wyróżnić w swoim środowisku poprzez negowanie jego wartości. Jednakże przedstawione dotychczas przeze mnie dane są same w sobie mało istotne i moją służyć jedynie jako wstęp do intrygujących, lub mówiąc ściślej zaskakujących, obserwacji dotyczących spoleczno–ekonomicznej grupy rówieśniczej oskarżonego, a szczególnie samego oskarżonego. Wysoki Sądzie, z całym szacunkiem dla Sądu muszę wyznać, że seksualno–społeczny profil oskarżonego na lata tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt siedem — sześćdziesiąt osiem analizowany na tle grupy oskarżonego wzbudził mój podziw. A teraz, Wysoki Sądzie, chciałbym przedstawić profil seksualno–społeczny Haldana IV! Wyciągnął rękę dramatycznym ruchem i zerwał z tablicy wierzchni rysunek, ukazując kolejny wykres, na którym czerwona krzywa Haldana IV wyglądała imponująco w zestawieniu z btękitną krzywą jego wydziału i z jasnofioletową krzywą wydziału budowy maszyn. — Wysoki Sądzie, chciałbym dodać, że aczkolwiek wykres ten jest oparty wyłącznie na danych statystycznych domu rozrywek w Berkeley, moje ministerstwo wzięło pod uwagę możliwość ruchliwości społecznej oskarżonego i przygotowało dossier zawierający jego kinefotografię oraz szczegółowe opisy jego technik, a wśród nich nietypowego modus operandi, polegającego na mierzeniu stoperem upływu czasu między bodźcem a reakcją partnerki, i charakterystykę specyficznego kolistego ruchu zwanego na uczelni oskarżonego „mieszakiem Haldana” — na podstawie samych opisów oskarżony został rozpoznany na obszarze ciągnącym się od Seaside w Oregonie na północy, aż po Pismo Beach na południu. Brandt wskazał wykres, po czym ciągnął dalej: — Wysoki Sądzie, proszę zwrócić uwagę, że wykres jest podzielony na trzy przedziały czasowe: rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty siódmy, sześćdziesiąty ósmy i sześćdziesiąty dziewiąty. W latach sześćdziesiąt siedem — sześćdziesiąt osiem, kiedy to oskarżony był na pierwszym i drugim roku studiów, zupełnie samodzielnie podwyższył średnią całego wydziału matematyki o osiem setnych procenta. Proszę również zwrócić uwagę, że o ile fioletowa krzywa wydziału budowy maszyn i błękitna krzywa studentów matematyki biegną przez całą długość wykresu, o tyle krzywa Haldana IV urywa się piątego września, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku, czyli dokładnie w dniu przypadkowego spotkania oskarżonego z Helisą, wówczas dziewicą innej kategorii, obecnie również przebywającą w areszcie, której ciążę poświadcza dowód rzeczowy B włączony do akt rozprawy… — Załatwił tym pana — jęknął Flaxon. Haldan sam wiedział, że socjolog go załatwił. Brandt mówił jeszcze przez dobre pól godziny, nie szczędząc zdań podrzędnych i dowodząc, że tak silny popęd płciowy nie mógł zostać skierowany na pracę wynalazczą nad najbardziej złożonym nawet komputerem, lecz musiał zostać zaspokojony w stosunkach z Helisą. Franz poprosił następnie Gurlioka o złożenie sprawozdania. Staruszek nie niósł żadnych rekwizytów, ale i tak minęła dłuższa chwila, zanim doszedł do podium dla świadków — dokonał jednak tego bez niczyjej pomocy. Kiedy zaczął mówić swoim dziecięcym dyszkantem, gwizdał niemal do mikrofonu, ale słychać go było wyraźnie. — Kiedy już uśpiłem czujność chłopca pytaniem o jego ojca, którego znałem przelotnie z ministerstwa, zacząłem sondować jego przekonania. Na stronie siódmej mojego sprawozdania, wiersz osiemdziesiąty trzeci, znajdzie pan, panie sędzio, następującą wypowiedź chłopca: „Kiepski ze mnie jasnowidz, ale wkrótce uda się przełamać granicę światła”. Człowiek, który miał tak słabą pamięć, że prosił, aby pozdrowić zmarłego, podawał teraz z pamięci stronę i numer wiersza swojego sprawozdania. — Nie wiem, czy na sto tysięcy indagowanych choć jeden użyłby określenia „granica światła”. Rozumienie teorii Fairweathera nie jest aż tak powszechne — ten szczeniak jednak wie, o co w niej chodzi. Zwykle, gdy mowa o teorii równoczesności, używa się terminu „granica czasu”, ale według mechaniki Fairweathera dla celów teoretycznych należy przyjąć, że czas i światło są różnymi przejawami tego samego zjawiska. Panie sędzio, mogę mówić bez obaw, że ktoś zakwestionuje moje stówa, ponieważ mój język jest nie znany w pańskim świecie, i jeżeli powtórzy pan to, co powiem, nikt tego nie zrozumie i nie będzie mógł się ze mną spierać, ale proszę mi wierzyć, że ten wyrostek pomyślał o ujemnym świetle, a myślenie na tak wysokim poziomie abstrakcji świadczy o wręcz nadludzkich możliwościach jego umysłu. Innymi słowy, chłopak jest równie bystry jak ja, a to mi się wcale nie podoba! Mówię teraz do niego i on dobrze wie, o co mi chodzi, bo pojął, że jeżeli Fairweather się nie mylił, a nie mylił się na pewno, to ujemne światło i ujemny czas są jednym zjawiskiem. Ten chłopak to grzesznik. Co gorsza, to pragmatyczny teoretyk! Wspomniał, że chętnie zaciągnąłby się na statek więzienny. Młodzik wcale nie szukał pracy. Szukał laboratorium. Niech mi ksiądz Kelly wybaczy to, co powiem, ale wiem z doświadczenia, że grzesznicy nie żałują za grzechy. Żałują, że dali się złapać. Fałszywa skrucha! Ten chłopak również nie czuje skruchy. Zamierzał poprawić swój błąd. Chciał spróbować jeszcze raz. Dobrze wie, o czym mówię! Haldan rzeczywiście wiedział. Stary matematyk odkrył i obnażył jego najskrytsze plany, które wykluły się w jego skutym lodem umyśle, a które były jego ostatnią szansą ratunku. — Rozmawiając z Brandtem — strona siedemdziesiąta szósta, wiersz dwudziesty drugi — powiedział: „Nie jestem Fairweatherem, nie zbuduję drugiego papieża”. — Myślałem, że te rozmowy są poufne — szepnął Haldan. — To prawda. W celi nie było podsłuchu. Nawet teraz matematyk nie może czytać sprawozdania. Cytuje z pamięci. Staruszek tymczasem rozwijał swój wywód: — Nie mówi się w ten sposób o bohaterze państwowym, chyba że się go traktuje jak równego… — Uprzedziłem pana o Jezusie — jęknął Flaxon. — Nie mogłem uprzedzać pana o wszystkim! — …Elektroniczny Szekspir, nad którym zamierzał pracować w chwilach wolnych od innych zajęć, miałby mózg znacznie bardziej złożony niż papież, którego budowa zajęta Fairweatherowi trzydzieści lat. Natomiast oskarżony musiałby skonstruować swój wynalazek w ciągu ośmiu lat, jeżeli chciał ominąć bariery genetyczne i poślubić tę dzierlatkę. Wierzę, że podołałby temu! Panie sędzio, nie zamierzam pana obrazić, ale nie skłamię, jeżeli powiem, że młodzik ten, przy jego inteligencji, braku zasad moralnych i potencjalnej długowieczności, mógłby śmiało objąć i pańskie, i moje stanowisko. Uważam, że jego miejsce jest wśród lodów! Gurlick wrócił nierównym truchtem na ławę przysięgłych. Teraz z kolei ksiądz Kelly przeszedł majestatycznym krokiem przez salę, ustawił się profilem do kamer telewizyjnych i złożył zeznania znacznie mniej obciążające Haldana, niż wypowiedzi socjologa i matematyka. Zaatakował tylko twierdzenie Haldana, że Bóg jest miłością. — W swojej sofistyce — powiedział — oskarżony uderzył w kamień węgielny Kościoła. Gdyby nie dogmat, że Bóg jest sprawiedliwością, i nie surowość, z jaką Duch Święty egzekwuje porządek, wskrzeszono by idee Freuda oraz teorię Darwina, a od zwolenników Darrowa nie moglibyśmy się opędzić. Na koniec, ksiądz okazał miłosierdzie. Oświadczył, że będzie się modlił, aby sprawiedliwość spotkała duszę Haldana IV. Glandis, młodzieńczy członek ministerstwa, przemierzył salę zdecydowanym krokiem gladiatora wkraczającego na arenę. — Wysoki Sądzie, do rozmowy z oskarżonym przygotowałem się gruntownie, żeby móc zrozumieć jego mentalność. Zakładając, że prawdopodobnie jest to osobnik o cechach atawistycznych, przeczytałem „Siedemnastolatka” Bootha Tarkingtona — klasyczny opis zaburzenia — osobowości nazywanego w dawnych czasach „zakochaniem”. Przypuszczając, że podmiot fiksacji oskarżonego może rzucić światło na jego osobowość, poszedłem zobaczyć się z dziewczyną. Poprosiła mnie, żebym przekazał oskarżonemu zawoalowaną wiadomość, z której wynikało, że pocieszenie znajdzie w sonetach niejakiej Elizabeth Browning, poetki znanej ze swojej przesadnej sentymentalności w okresie, gdy przesadna sentymentalność była na porządku dziennym. Kiedy przekazałem mu tę wiadomość, oczy oskarżonego rozbłysły szczęściem, a cała jego postawa wyrażała radosne uniesienie. Z dużą wnikliwością zorientowałem się wtedy, że dzięki empatii wykryłem atawizm. Następnie, chcąc pozyskać zaufanie oskarżonego, posłużyłem się techniką zaczerpniętą z psychologii przesłuchań policyjnych i wyraziłem pogląd, że kara za bezprawną inseminację jest zbyt surowa, ponieważ trudno wykluczyć prawdopodobieństwo społecznej użyteczności potomstwa zrodzonego z aspołecznego związku. Wyczuwając we mnie sojusznika, oskarżony wykazał, że teoria selektywnej eugeniki jest matematycznie wątpliwa, i wysunął hipotezę, że udane rezultaty jej stosowania są wynikiem czynników środowiskowych. Chciałbym zwrócić uwagę Wysokiego Sądu na fakt, że teoria o wpływach środowiska na rozwój jednostki została uznana za herezję. — Zgłaszam sprzeciw! — zaoponował automatycznie Flaxon. — Uznaję sprzeciw — oznajmił Malak. — Herezja nieistotna dla sprawy. — Po uzyskaniu zaufania oskarżonego — ciągnął Glandis — dokonałem wyboru bodźców wyzwalających złość i wyraziłem się uwłaczająco o matematykach, żeby wywołać w nim agresję. Reakcja oskarżonego była natychmiastowa: skrytykował moją kategorię zarzucając psychologom brak dbałości o pełny rozwój psychiczny jednostki, opowiadając się tym samym po stronie egoizmu i indywidualizmu, a przeciwko reakcjom uwarunkowanym i polityce największego dobra dla największej liczby obywateli. Należy tu podkreślić, że poglądy oskarżonego są sprzeczne z doktryną Arystotelesa i stanowiskiem Pawłowa. To czysty freudyzm! W trakcie rozmowy zaobserwowałem zaburzenia pozwalające sklasyfikować oskarżonego jako socjopatę. Przeglądając później sprawozdania pozostałych przysięgłych, zwróciłem uwagę na jego fascynację osobą naszego wielkiego bohatera, Fairweathera I. Zainteresowanie ideami uczonego jest zrozumiałe u studenta matematyki, ale równoległa niechęć do statusu bohatera państwowego, Fairweathera I świadczy o sadomachistycznej ambiwalencji uczuć. Oskarżony szukał własnego boga! Odrzucił społecznie usankcjonowany kult Jezusa tylko dlatego, że kult ten jest akceptowany przez społeczeństwo. Odrzucił Fairweathera I tylko dlatego, że jest on bohaterem państwowym. Usiłował znaleźć boga nie uznawanego przez państwo, którego cechowałaby odrębność, nonkonformizm i pasywność. Słuchając, Haldan czuł, jak mroźna furia ogarnia jego oblodzony umysł. Nie był to policyjny spisek, lecz perfidna zmowa urzędników państwowych. Wciągnęli go w pułapkę. Nawet najbardziej zdawkowe uwagi przysięgłych były starannie przygotowaną przynętą, a wymoczkowaty, młodzieńczy psycholog o rybich ustach, pozornie zupełnie niegroźny, okazał się mistrzem w zastawianiu wnyków. — Jak można było oczekiwać, standardowe pytanie o mistrzostwa baseballowe dało wynik negatywny. Oskarżony ma obojętny stosunek do gier zespołowych, a zapytany o rozrywki towarzyskie udzielił wymijającej odpowiedzi. Pobieżna analiza przeprowadzona przez ministerstwo socjologii w pełni potwierdza te spostrzeżenia. Ulubionym sportem oskarżonego jest natomiast dżudo — sport indywidualny, oparty wyłącznie na współzawodnictwie i apoteozujący jednostkę. Aspołeczną postawę oskarżonego odzwierciedla — ją najlepiej jego preferencje zawodowe: Wysoki Sądzie, Haldan IV oświadczył, że chce pracować na statku kursującym na Piekło! Państwo wydało miliony, żeby wywołać w jego umyśle neurasteniczny lęk przed Piekłem, ale wszelkie zabiegi spłynęły po oskarżonym jak woda! Glandis zatrząsł się z oburzenia i wzniósł swoją rybią twarz do boga makreli, wzywając go na świadka tego nieprawdopodobnego i ohydnego występku. — Postawiłem sobie wtedy następujące pytanie: jeżeli indoktrynacja zawiodła w tak ważkiej kwestii, w ilu pomniejszych sprawach zawiodła również? To nie był zwykły przypadek atawizmu. Zgromadzone dane wprowadziłem w ministerstwie do analizatora osobowości. Wysoki Sądzie, ze stu pięćdziesięciu trzech objawów zespołu Fairweathera wykryłem u oskarżonego sto pięćdziesiąt jeden, choć wystarczy nieznaczna większość objawów, żeby stwierdzić zaburzenie. Bomba zegarowa nie wybuchła, ale tyka nieustannie. Nie było zmian w zachowaniu, ponieważ jeszcze nie nastąpiła psychoza. Ale mamy tu przed sobą — wskazał palcem Haldana — wyraźny zespół Fairweathera. Za jego wykrycie należy się pochwała ministerstwu psychologii. Glandis stanął tyłem do publiczności i zwrócił się do sędziego. — Na pierwszy rzut oka, oskarżony jest sympatycznym, szczerym, godnym zaufania młodzieńcem; gdyby nie przygotowanie zawodowe, które zawdzięczam mojemu ministerstwu, ten genialny socjopata hasałby bezkarnie po układzie słonecznym. Moje podejrzenia wzbudził pewien mimowolny gest, objaw wysublimowanej agresji, na który pozostali przysięgli nie zwrócili uwagi: oskarżony ma zwyczaj uderzać zaciśniętą pięścią w otwarta dłoń. Wysoki Sądzie, chciałbym prosić, żeby pochwałę dla mojego ministerstwa wciągnięto do protokołu. — Proszę zaprotokołować — polecił sędzia, Kiedy zwycięski Glandis ruszył w stronę ławy przysięgłych, Haldan zwrócił się do Flaxona. — Jedno pytanie, panie mecenasie. Skoro Fairweather jest takim pariasem, dlaczego pozwolono mu zbudować papieża? — Nazwa zespołu nie pochodzi od matematyka, ale od jego syna, Fairweathera II — odparł Flaxon. — Kim był Fairweather II? — Szalonym rewolucjonistą. Zorganizował powstanie dysydentów — profesjonalistów i proletariuszy: chciał obalić ustrój. Sam pan widzi, co to był za wyczyn! Panu udało się zwerbować zaledwie jedną dziewczynę i jednego głupiego adwokata, zanim pana wykryto! — Nic o tym nie czytałem. — Czy pan myśli, że państwo wydałoby podręcznik dla rewolucjonistów? Wiedzą tylko ci, którzy mają obowiązek wykrywać podobnych zbrodniarzy, a więc socjolodzy, psycholodzy, prawnicy… niestety, jeden prawnik był za mało spostrzegawczy! Ta sprawa to koniec Flaxonów. Zespołu Fairweathera się nie broni — zgłasza się władzom! Flaxon ukrył twarz w dłoniach. — Dziewięćdziesiąt dziewięć procent prawników przez całe życie nie słyszy nawet o takim przypadku, a na mnie musiało to spaść na mojej piątej rozprawie! Haldan czuł litość dla zrozpaczonego prawnika, ale jego ciekawość była silniejsza od troski zarówno o los prawnika, jak i o swój własny. — Co się stało z powstaniem? — Zostało stłumione. Ojciec Fairweathera dowiedział się o planach syna i zawiadomił policję. Zdążyła się przygotować. Buntownicy opanowali na tydzień Moskwę, wysadzili kilka elektrowni w Ameryce i splądrowali Buenos Aires, ale wkrótce było już po wszystkim. Miało to jeden dobry skutek — zanim wysłano Fairweathera na Piekło, dokonano analizy jego osobowości, żeby funkcjonariusze państwowi strzegli się odtąd podobnych zbrodniarzy. Ale ja dałem się zaskoczyć! Głos woźnego przerwał rozmyślania Haldana. — Proszę oskarżonego o powstanie. Sędzia Malok przechylił się przez stół. Utkwił wzrok w Haldanie i przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem, jakby chciał utrwalić sobie w pamięci rysy człowieka, który posiada ów groźny zespół. Kiedy się odezwał, widać było, że wciąż jest pochłonięty własnymi myślami. — Oskarżony Haldanie IV! W świetle materiału dowodowego przedstawionego w czasie rozprawy, wina oskarżonego jest oczywista. Jednakże sąd odracza wydanie wyroku do jutra, do godziny czternastej, w oczekiwaniu na wynik odwołania, i niniejszym przekazuje oskarżonego w ręce Kościoła. Niech Bóg odda sprawiedliwość odwołaniu oskarżonego. Haldan usiadł — publiczność zaczęła z szurgotem zbierać się do wyjścia, nad kamerami telewizyjnymi zgasły czerwone światła, a dwaj policjanci podeszli do ławy oskarżonych. — Do jakiego sądu składamy odwołanie? — zapytał Haldan wpatrując się w pozbawioną wyrazu twarz Flaxona. Flaxon wstał i wziął teczkę pod pachę. — Składa je pan sam, choć Bóg mi świadkiem, że to również i moja ostatnia nadzieja. Ale nie składa go pan do sądu. Odwołuje się pan bezpośrednio do Boga. Odwrócił się i ruszył wolnym krokiem w stronę wyjścia. Haldan patrzył ze smutkiem za oddalającą się sylwetką pierwszego — i zarazem ostatniego — przedstawiciela dynastii Flaxonów. Franz znikał właśnie w drzwiach sali sądowej. Śpieszył się na pierwszą gonitwę. ROZDZIAŁ JEDENASTY Zbliżali się do Mount Whitney od południowego wschodu — wcześniej okrążyli szerokim łukiem Bishop i zachodnio grań gór Inyo, skręcili nad Doliną Śmierci i wzbili się niemal pionowo w górę nad masyw Sierra Nevada. Haldan siedział na przednim siedzeniu statku, pomiędzy księdzem Kelly i policjantem. Przyglądał się granitowej ścianie pokrytej roślinności tam, gdzie strumienie spływały ze śnieżnych pól. Nieco niżej, morenowy wał Panamint i piaszczyste wydmy Doliny Śmierci stanowiły niegościnne przedpole Bożego Miasta. — Już widać katedrę — szepnął z przejęciem ksiądz. Haldan podzielał jego nastrój. Dopiero lecąc na niskiej wysokości równolegle do zbocza można było w pełni uświadomić sobie ogrom góry, na której szczycie wznosiła się katedra zbudowana specjalnie dla maszyny liczącej zwanej przez ludzi papieżem. Przy szczycie, niczym motyle o nieruchomych skrzydłach zlatujące się do pojedynczego kwiatu, krążyły białe statki pielgrzymów, ale czarny statek wiozący Haldana nie zmienił kursu. Petenci, którym groziło Piekło, mieli pierwszeństwo nad pielgrzymami pragnącymi złożyć hołd papieżowi: sprawiedliwość boska była prędka. Statek osiadł na lądowisku wykutym w litym granicie po zachodniej stronie katedry. Lądowisko, niewiele większe od boiska do piłki nożnej, było pełne statków pielgrzymów. Ksiądz Kelly pozostawił więźnia policjantowi, a sam zeskoczył na ziemię, ukląkł twarzą do katedry, przymknął oczy i zaczął odmawiać po łacinie modlitwę. Kiedy Haldan i policjant wyłonili się ze statku, ksiądz kończył właśnie modły następującym zwrotem: — Mea culpa, mea culpa: Haldan! maxima culpa. Policjant nie ukląkł — przeżegnał się tylko prędko znakiem kuszy, bacznie obserwując Haldana. Haldan ani nie ukląkł, ani się nie przeżegnał. Dla niego katedra była nie domem bożym, lecz symbolem ojcowskich wyrzutów sumienia Fairweathera I. Ksiądz Kelly podniósł się z klęczek. — Idź za mną, synu. Wszyscy trzej zaczęli się wspinać w górę po wysokich schodach. Kiedy mijali czekających w długim szeregu pielgrzymów, ci wrogimi spojrzeniami obrzucili ubranego na czarno Haldana, ponieważ wiedzieli, że muszą go przepuścić na czoło kolejki. Przy drzwiach katedry czekał już zakapturzony mnich z zakonu Szarych Braci. Przywitał z szacunkiem księdza Kelly’ego i przez chwilę rozmawiali szeptem. Haldan usłyszał tylko „Deus ex machina”, ale zobaczył, że ksiądz Kelly wręcza mnichowi dziurkowaną kartę. Mnich wziął kartę i znikł w ciemnym wnętrzu katedry. Ksiądz Kelly zwrócił się do Haldana. — Dałem bratu Jonesowi zapis procesu, synu, żeby dołączył go do akt twojej sprawy umieszczonych w zbiorze danych papieża. Zrobi to, zanim podejdziemy do ołtarza. Chodź. W chłodnym wnętrzu panował półmrok, a powietrze było ciężkie od tlenu. Sklepienie strzelistej budowli znajdowało się tak wysoko, że Haldan ledwie mógł je dojrzeć. Idąc za przykładem księdza Kelly’ego, Haldan i policjant ruszyli wolno długą nawą w stronę apsydy z głównym ołtarzem, w którym mieścił się papież. Ksiądz zatrzymał się, kiedy doszedł do transeptu. — Zgodnie z regulaminem, musisz sam przedstawić swoją prośbę, bez mojego pośrednictwa. Uklęknij. Mów do ołtarza naturalnym głosem. Podaj papieżowi imię i numer genetyczny. Poproś go, żeby dokonał rewizji materiału sądowego. Powiedz, że szukasz tylko sprawiedliwości. Wymień wszystkie okoliczności, które uważasz za łagodzące. Do papieża należy mówić „wasza ekscelencjo”. I streszczaj się, bo inni czekają na audiencję — zakończył. Kiedy Haldan zajął miejsce na klęczniku, ogarnęła go nieprzemożona ciekawość. Bez względu na motywy konstruktora, była to najdoskonalsza maszyna, jaką dotychczas zbudowano. Nie wymagała konserwacji, ponieważ sama usuwała własne usterki, Z każdym petentem rozmawiała w jego własnym języku — Haldan słyszał nawet pogłoskę, najprawdopodobniej fałszywą, że ze złodziejami konwersuje w gwarze złodziejskiej. Werdykt papieża był ostateczny. Znane były przypadki uniewinnienia przez niego morderców — zdarzało się, że i renegaci wychodzili z katedry oczyszczeni z wszelkich zarzutów. Haldan spełnił polecenia księdza Ke!ly’ego, a na zakończenie wygłosił prośbę o ułaskawienie. — Nie proszę o sprawiedliwość, lecz w imię naszego Zbawiciela — — proszę o miłosierdzie. Kochałem miłością wykraczającą poza zrozumienie moich braci w Chrystusie. Nagle od strony ołtarza popłynął donośny, dudniący głos — mechanicznie wzmocniony, ale mimo to głos wielkiej łagodności. — Czy mówisz o miłości do Helisy? — Tak, wasza ekscelencjo. Nastąpiła cisza, w której słychać było tylko przytłumiony szum prądnic. W umyśle Haldana zaświtała nadzieja i rozbłysła pełnym blaskiem. Głos tak łagodny i miękki nie mógł skazać go na zagładę, nie mógł oderwać niewinnego człowieka od ciepłej, zielonej, macierzystej planety i cisnąć go na lodowe pustynie Piekła. Haldan przysunął się bliżej w oczekiwaniu na słowa, które miały zmyć z niego winę, przywrócić Helisie status profesjonalistki, a Flaxonowi zwrócić jego dynastię. I wtedy usłyszał: — Wyrokiem boskim jest, że decyzja sadu jest ze wszech miar słuszna i sprawiedliwa. Rozległ się krótki warkot i trzask — ostateczny, definitywny, nieodwołalny. Dla Haldana był to tak wielki wstrząs, że chłopak nie mógł podnieść się z klęczek, i dopiero ksiądz wraz z policjantem siłą postawili go na nogi. W chwili gdy papież ogłaszał bullę, zmieniła się akustyka katedry — jego słowa potoczyły się jak grzmot po wnętrzu ogromnej budowli. Haldan, oszołomiony, dał się wyprowadzić księdzu i policjantowi na zalany słońcem dziedziniec i odetchnął rozrzedzonym, górskim powietrzem. Z dala od hipnotyzującej obecności papieża, poczuł się oszukany i ogarnęła go wściekłość. Zwrócił się gwałtownie do nic nie podejrzewającego księdza: — Jeżeli ten aglomerat tranzystorów sklecony przez nawróconego pomyleńca jest przedstawicielem Boga, to ja wyrzekam się Boga, Pana Stworzenia! Oczy zaskoczonego księdza, w których dotąd malowała się tylko pobożność, zapłonęły gniewem. — Bluźnisz! — Rzeczywiście — przyznał Haldan. — I co w tej sytuacji uczyni ministerstwo Kościoła, skaże mnie na Piekło? Kiedy ksiądz zdał sobie sprawę z prawdy i logiki ironicznych słów Haldana, jego wzniesiona ku niebu twarz znów przybrała wyraz żarliwej cnotliwości. — Tak, mój synu, dla ciebie nie ma Boga. Będziesz czuł jego brak przez całą wieczność Piekła; przez minuty dłużące się jak godziny, przez godziny płynące wolno jak miesiące, przez miesiące długie jak wieki, i będziesz cierpiał, cierpiał i cierpiał. Przed południem byli z powrotem w San Francisco. Po obiedzie zawieziono Haldana do sądu — zdziwił się, że na sali panuje jeszcze większy tłok niż dnia poprzedniego. Nad kamerami telewizyjnymi jarzyły się czerwone światła, przysięgli siedzieli na swoich miejscach, a publiczność czekała w napięciu. Jedynie Flaxon był nieobecny. Haldan pomyślał, że zdegradowanemu prawnikowi przydzielono nowe obowiązki i pewnie zmywa właśnie korytarze sądu. Haldan oczekiwał, że ferowanie wyroku nie będzie stanowiło dla tłumu atrakcji, skoro i tak było ogólnie wiadomo, że odwołanie spotkało się z odmową .papieża, ale później przypomniał sobie, że właśnie ferowanie wyroku jest sprawą zasadniczą. Ta chwila łączyła mieszkańców całego świata, niczym uczestników międzynarodowego festynu. Była odpowiednikiem świstu katowskiego topora, trzasku pękających kręgów i punktem kulminacyjnym procesu. Mieszkańcy Ziemi zebrali się, żeby zobaczyć nerwowe załamanie Haldana, tak samo jak jeszcze niedawno on sam zasiadał przed telewizorem, ilekroć transmitowano proces renegata. Widowisko rozpoczynało się wystąpieniem oskarżonego, który płaszczył się i poniżał manifestując swoją skruchę, dziękował za sprawiedliwy proces — zwykle ściskając ręce przysięgłym — a następnie, skomląc histerycznie, błagał o łaskę, mimo że sąd i tak nie mógł mu jej udzielić. Później oskarżony dostarczał widzom jeszcze większych emocji: padał na ziemię i czołgał się w stronę sędziowskiego stołu, całował rąbek togi sędziowskiej, zawodził, jęczał, a nawet mdlał. Taka już była procedura i oskarżeni zazwyczaj przestrzegali jej skrupulatnie: jeżeli któryś zbrodniarz mdlał przedwcześnie, uważane to było za w złym tonie, a publiczność czuła się zawiedziona. Rozprawy sądowe były odpowiednikiem chleba i igrzysk dla tłumu, jak również najbardziej skutecznymi lekcjami poglądowymi opracowanymi dotąd przez organa wykonawcze, żeby pokazać straszliwy los czekający renegatów. Nagle Haldan przypomniał sobie Fairweathera II. Człowiek, który samodzielnie i potajemnie omal nie obalił rządów Trzech Sióstr, na pewno nie okazał strachu na procesie, a przecież on miał te same cechy osobowościowe, co Fairweather II. Musiał więc podtrzymać tradycję — duma roznieciła jego gniew i z płomieni, które objęły jego umysł, zrodziła się decyzja. Tym razem motłoch zobaczy zupełnie inne widowisko. Woźny znów wygłosił swoją formułkę podrywając na nogi zebranych, po czym wszedł sędzia, a ksiądz Kelly z teatralną powagą przedstawił decyzję papieża. — Proszę więźnia o powstanie — powiedział Malak. Haldan wstał. — Przed wydaniem wyroku więźniowi wolno skorzystać z prawa głosu — oświadczył Malak ojcowskim tonem, z którego przebijała skwapliwa zachęta. Teraz należało płaszczyć się i przypochlebiać przysięgłym. Teraz należało skłonić posłusznie głowę i zacząć błagać o litość. Haldan równym, miarowym głosem począł mówić do mikrofonu: — Urodziłem się do zaszczytnej profesji matematyka, jako czwarty w dynastii Haldanów. Gdyby wszystko ułożyło się zgodnie z planem, rozwiązałbym przydzielone mi zadania, poślubił odpowiednią kobietę i umarł z honorem, tak jak mój ojciec, jego ojciec i ojciec jego ojca. Zrobił pauzę: jak dotąd, jego słowa były dość banalne i mogły ujść za skruchę. — Ale spotkałem dziewczynę, która była mi zakazana, choć tak piękna, że nie potrafię ująć tego w słowa. Z nią przebywałem w dawnym świecie, który nagle znów ożył, a jej osobisty urok działał na mnie jak czar; pod jego wpływem miałem widzenia i zdobyłem nową wiedzę, odnalazłem Świętego Graala i dotknąłem kamienia filozoficznego. To, co teraz powiem, jest ważne: przez naiwność wziąłem urok za magiczny czar, a przez głupotę stałem się wyłączną przyczyną własnej zguby. Helisa nauczyła mnie altruizmu i wydźwignęła na wyższy poziom świadomości, zwany niegdyś przez jednych „satori”, a przez drugich „miłością romantyczną”. Jeżeli nawet piłem z pucharu cykutę biorąc ją za eliksir życia, to sam podnosiłem naczynie do ust. Jeżeli nawet pieśń śpiewana przez moją ukochaną była pieśnią Kirke, z ochotą wysłuchałbym jej jeszcze raz, bo była to pieśń słodka i cudowna. Chcę podać do wiadomości sądu, że nie wypieram się tej dziewczyny. Odkryłem własną jaźń i właśnie to zrozumienie mojej indywidualności, a nie miłość do Helisy, doprowadziło mnie do progu Piekła i napiętnowało jako zwolennika Fairweathera II. Ponieważ moja wyjątkowa pozycja czyni mnie w tej mierze autorytetem, oświadczam wszem wobec, że wyrzekam się Ziemi i jej bogów, ale nie wyrzekam się Fairweathera II. W swojej mądrości i dobroci, Fairweather II, ostatni święty na Ziemi, zaklinał ludzi, żeby strzegli swojej indywidualności i chronili tajniki swoich dusz przed perswazją i żelazną logiką uśmiechniętych manipulatorów, którzy przychodzą do nas w imię religii, zdrowia psychicznego i obywatelskiego obowiązku, przychodzą ze swoimi sztandarami, Bibliami i pieniędzmi, żeby ukraść nam nieśmiertelność… — Dość tego, zbrodniarzu! — Malak przechylił się przez stół i zawołał do kamerzystów ukrytych za ścianą: — Wyłączyć kamery! — Wysłuchajcie go! — zawołał ktoś z publiczności; rozległo się wycie, gwizdy i zanim zgasły czerwone światła, Haldan wzniósł swój ostatni buntowniczy okrzyk: — Precz z Socjologią i Psychologią! Zniszczyć papieża! Przez boczne drzwi wpadła na salę falanga policjantów, którzy zaczęli popychać tłum w stronę wyjścia. Haldana otoczyły mundury. — Zabierzcie go stąd — rozkazał jakiś głos. Haldana opuściły siły i wola walki, która kierowała nim dotychczas — pozwolił się zaciągnąć do okrętowanej poczekalni. — Komisarz kazał go tu trzymać, dopóki nie nadjedzie samochód pancerny — powiedział jeden z policjantów. — Boże, też ci wymyślił — jęknął drugi. — Jeżeli ruszymy natychmiast, odstawimy więźnia do Alcatraz, zanim zbierze się tłum. Za dwadzieścia minut nie damy rady powstrzymać ich od linczu. Inny policjant zwrócił się do Haldana: — Jedno wam muszę przyznać. Jeżeli chcecie, żeby rozszarpał was tłum, by w ten sposób wykręcić się od Piekła, to wybraliście właściwą drogę. Sęk w tym, że porządni ludzie mogą przez was zginąć. Zaczekali jednak, a kiedy wreszcie wyprowadzili Haldana na pomost dla więźniów, na dole stały cztery samochody — przez szczeliny, w kuloodpornych szybach sterczały lufy karabinów. Haldan po raz pierwszy widział taki pokaz siły ze strony policji. Samochody wyjechały wolno z zaułka. Na placu przyuczył się do nich samochód pancerny z działkami laserowymi zamontowanymi na wieżyczce, po czym wszystkie pojazdy skręciły w lewo w Market Street. Konwój posuwał się powoli, torując sobie drogę wyciem syren — Haldan zorientował się, że na ten dźwięk ludzie wylegają z budynków na chodnik i stojąc w zupełnym bezruchu, obserwują sznur policyjnych wozów. Przy komisariacie Embarcadero samochody znów skręciły w lewo. Wzdłuż całej trasy konwoju stały tłumy ludzi — patrzyli, ale nikt nie manifestował żadnej wrogości wobec Haldana. Wyglądali jak w transie. Kiedy konwój zbliżał się do długiego, strzeżonego mostu na wyspę Alcatraz, Haldan dostrzegł w tłumie pojedynczy ruch. To jakaś kobieta podniosła rękę i skinęła mu na pożegnanie. Ten pożegnalny gest zelektryzował jego umysł. Policjanci sądzili, że tłum zagraża bezpieczeństwu więźnia, ale to przeświadczenie było wynikiem ich uwarunkowania, może to właśnie oni, a nie on, powinni się obawiać tłumu? Im dłużej myślał o tej kobiecie, tym głębszego nabierał przekonania, że tłum wcale nie stanowi dla niego zagrożenia. Kobieta pomachała mu, ponieważ nic innego nie umiała uczynić. W dawnych czasach ludzie ciskaliby kamienie w policjantów albo wznosili barykady, żeby zatrzymać konwój, jednakże odwarunkowano ich od podobnych reakcji. Tłumy nie mogły gromadzić się na barykadach, skoro barykad nigdzie nie było. Kiedy znalazł się już na terenie więzienia i miejsca szarych mundurów policjantów zajęły granatowe mundury strażników, którzy prowadzili go nie kończącymi się korytarzami, uczepił się kurczowo jednej myśli, która miała mu służyć jako talizman przed rozpaczą — wierzył, że ten ostatni, samotny gest kobiety był dowodem, iż morzenia Fairweathera II o wolnej ludzkości, za które zesłano go na Piekło, nie byty nadaremne. W ciągu następnych dni Haldanowi potrzebny był talizman przed rozpaczą, bo tłukła o jego czaszkę z siłą morskich grzywaczy, aż wreszcie ogarnęła go zupełnie. W jego umyśle zapadła czarna noc — Haldan leżał na pryczy przez dnie i tygodnie, sam nie wiedząc jak długo, świadom tylko tego, że jest karmiony dożylnie. Pewnego razu, na kilka smętnych dni przed odlotem z Ziemi. Haldan usłyszał dźwięk, który — niosąc wróżbę i obietnicę — wdarł się do jego świadomości niczym szept Sybilli i wyrwał go z letargu. Chłopak znajdował się w obszernym, wysokim pomieszczeniu otoczonym galerią, którą wciąż patrolowali strażnicy. Pomieszczenie było podzielone na osobne cele z kratami w miejsce ścian i sufitu, oby strażnicy na galerii mogli bezustannie obserwować więźniów. Haldan był w celi sam. Po drugiej stronie korytarza czterometrowej szerokości mieściła się większa cela, w której przebywało razem kilku więźniów; jak się Haldan domyślił, proli. Nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie śpiew, który rozbrzmiewał w ogromnym pomieszczeniu niczym lament za duszę zmarłego. Śpiewak akompaniował sobie na gitarze. Rozpacz, która niemal zniszczyła Haldana, podziałała na niego jak terapia wstrząsowa — słuchał teraz prymitywnego śpiewu z naiwną wrażliwością i bezkrytycznie jak dziecko, obudzone przez ptasi świergot. Słowa piosenki niosły nadzieję, której pięknu nic nie było w stanie dorównać. Przyjdzie słota, Wiatr zawieje, Spadną śniegi, Chwyci mróz. Lecz po deszczu Wzejdzie słońce, A po ojcu Będzie syn. Syn nam kumpel Równy gość. Zanim jeszcze piosenka dobiegła końca, Haldan zerwał się na nogi i utkwił wzrok w przeciwległej celi. Zobaczył rozwalonego na pryczy ogromnego Murzyna, który tulił do siebie gitarę wyglądającą w jego wielkich łapach jak dziecięca zabawka. — Murzynie — zawołał Haldan — czy wiesz, co śpiewasz? O czyim synu? — Śpiewam, co chcę, biały człowieku. — Powiedz, co to za syn. — Słyszycie, co mówi ten inteligent? Chce, żebym mu powiedział, co to syn! — Czemu to inteligent musi pytać prola? — zawołał jakiś głos z innej celi. — Syn to syn, biały człowieku. Rozległ się pogardliwy, szyderczy śmiech, jakby ci, którzy się śmiali, wiedzieli coś tak oczywistego, że pytanie Haldana było dla nich wręcz absurdalnie śmieszne. Więźniowie — ,poczynając od bladego, białego karła, a kończąc na czarnym olbrzymie, który mierzył ponad dwa metry wzrostu — stanowili mieszaną zbieraninę. Żółta cera jednych świadczyła, że przebywali na Wenus, a sinoblade twarze drugich, że pracowali w kopalniach Plutona. Gdyby Haldan zobaczył ich skutych kajdanami na ulicy w San Francisco, pomyślałby, że to typowe szumowiny międzyplanetarnej siły roboczej, ale w więzieniu stanowili integralną część jego środowiska i dlatego dostrzegał w nich ludzi. — Możecie mi powiedzieć o synu Fairweathera — zawołał — bo jestem zbrodniarzem skazanym na Piekło. — Nie zazdroszczę ci — powiedział Murzyn. — Nas czeka tylko komora gazowa. Zbyli go, ale było to logiczne. Dlaczego, jeżeli w ogóle mieli jakąś tajemnicę, mieliby się nią dzielić z człowiekiem skazanym na Piekło, tym bardziej, że nie mieli pewności, czy człowiek ten jest naprawdę skazańcom, czy też wtyczko? Tej nocy, kiedy światła przygaszonych lamp wypełniały więzienie błękitnym blaskiem, a Haldan leżał na wznak na pryczy patrząc prosto w górę, do celi wleciał papierowy samolot i wylądował obok chłopca, Haldan podniósł go, rozprostował i przysunął się bliżej lampy. To taki ktoś jak J. Chrystus, A. Lincoln czy I. Wuwu. Tyle wiemy. Matka mówiła, że to był dobry człek. PODRZYJ KARTKĘ Haldanowi udało się nawiązać ‘kontakt, ale czuł się zawiedziony. Podarł kartkę, pochylając się nad lampa, żeby go widzieli więźniowie z przeciwległej celi, włożył kawałki papieru do ust, pogryzł je i połknął. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości, że piosenka śpiewana przez Murzyna nie miała nic wspólnego z synem Fairweathera. Jak mogło być inaczej, skoro ci ludzie, w swojej ignorancji, umieścili syna Fairweathera na jednej płaszczyźnie z I. W. W., choć to wcale nie był człowiek, tylko skrót nazwy dawnego związku zawodowego kiperów. Nie mógł ich za to potępiać — ci ignoranci i półanalfabeci nie prowadzili kronik; nie mogli więc do nich zaglądać, żeby odświeżyć pamięć. Rozmyślając o tym, Haldan pojednał się ze światem, ale pojednanie to było zarazem odżegnaniem się od świata i jego wartości. Helisy nie było, ojciec nie żył, profesjonaliści byli owcami, a prole nieokrzesanym bydłem. Bóg był maszyną liczącą. Haldan nie wątpił, że wszystko stało mu się zupełnie obojętne, ale na trzy dni przed odlotem z Ziemi zmienił zdanie, Wtedy to usłyszał coś, co poruszyło go tok silnie, jak nic dotąd w całym jego życiu. — Ty, inteligent! Wołał go Murzyn, który stał przy kracie po drugiej stronie korytarza. Na szyi, na brudnym rzemieniu, miał zawieszoną gitarę. — Mam nową piosenkę. Przyniósł ją facet, którego świeżo przymknęli. Chcesz posłuchać? Z zachowania Murzyna przebijała bezczelność. Jego szeroki uśmiech, graniczący z poufałością, obudził w Haldanie dawnego profesjonalistę. — Kiedy ze mną rozmawiasz, czarnuchu, nie rozdziawiaj gęby, jakbyś miał potknąć arbuza! — Nie uda ci się mnie obrazić, inteligencie. Jestem Czarnym z Mobile Bay. Już te wszystkie ologi, czy jak im tam, dość nawybrzydzały się nade mną. Chcesz, czy nie, wysłuchasz mojej piosenki. Było to prawdą. W czasach Głodu, gdy mięso Murzynów uważano za przysmak, tylko Czarni z Mobile Bay uniknęli zagłady, ponieważ zamieszkiwali odciętą od świata wysepkę koło Alabamy. Później antropolodzy nie dopuścili do zanieczyszczenia rasy i Czarni z Mobile Bay stali się tematem licznych uwłaczających monografii pisanych przez przedstawicieli wszystkich nauk społecznych. Murzyn uderzył kilka razy w struny i zaczął śpiewać: Cizię kochał pewien młody zuch. Przymknęli go, gdy zrobił jej brzuch. Wyprzyj się młódki, sędzia radzi. A w czym wam nasza miłość wadzi? Głowa do góry, biedny Haldanie. Głowa do góry, nie roń łez. Głowa do góry, biedny Haldanie. Nie nastał twego życia kres. Zanim jeszcze Murzyn przestał śpiewać, Haldan zerwał się na nogi i uczepił palcami kraty. Nie docenił tych nędzarzy. Piosenki były ich kronikami. W jednej prymitywnej zwrotce śpiewak opisał jego proces, a w drugiej posłużył się jego przykładem, żeby tchnąć nadzieję w ludzkie serca. Piosenka o synu była piosenką o synu Fairweathera. Trzy dni później zabrano Haldana z celi. Ubrano go w szary całun i zaprowadzono długimi korytarzami do wyjścia, gdzie czekał już czarny samochód mający go zawieźć na pole startowe, z którego odlatywał statek na Piekło. Haldan szedł jak automat, ale z głową do góry. Po obu stronach korytarza więźniowie tłoczyli się przy kratach. Tak jak przedtem tłumy wzdłuż Market Street, tak teraz oni stali biernie przyglądając mu się, ale ich usta poruszały się ledwo dostrzegalnie, a głosy zlewały się powtarzając refren piosenki ułożonej przez jednego z nich do melodii starej pieśni o Tomie Dooleyu, którą kiedyś, pewnego szczęśliwego dnia, śpiewała Helisa. Haldan bez trudu trzymał prosto głowę. Gorzej było z nieronieniem łez. ROZDZIAŁ DWUNASTY Formalnie Haldan IV był trupem. Był nieprzytomny, kiedy Szarzy Bracia wnieśli go na noszach na pokład „Styksu”. Razem z jedzeniem dano mu środek, który zwolnił jego procesy życiowe. Dlatego nie widział zakapturzonych postaci, które — śpiewając pieśni za zmarłych — wnosiły nosze po długim trapie statku. Nie słyszał chrzęstu zamykanych włazów i cichego wycia silników rakietowych. Nie czuł ani początkowego, powolnego wznoszenia się statku, ani końcowego zrywu, który wyszarpnął ogromny statek z pola ziemskiej grawitacji — nie czuł też lekkich wstrząsów, które nastąpi — ły, gdy odpalono rakiety, a ich rolę przejęły silniki laserowe, bezszelestnie wprowadzając statek w żelazne koleiny kosmosu. Bezgłośni, bezcieleśni, odporni na razy głazów meteorycznych pędzących przez kosmos, wpłynęli w obszar, w którym znikło wszelkie światło na zewnątrz statku, tak jak przy prędkości powyżej jednego macha dla uszu zanika wszelki dźwięk. Byli teraz światłem, płynęli na fali równoczesności, na której bez najmniejszego szwanku mogli przelecieć przez samo jądro słońca. Haldan spał przez trzy ziemskie miesiące, a z każdą minutą zegarów pokładowych cofali się o dzień wstecz w stosunku do czasu na Ziemi. Jakaś dłoń potrząsnęła go za ramię. W nikłym, czerwonym blasku małej lampki umocowanej do ścianki zobaczył nad sobą ponurą twarz i ciężkie, toporne rysy astronauty. — Obudź się, trupie. Poruszaj rękami i nogami jak żuk leżący na grzbiecie… O właśnie… Mam tu dla ciebie pigułkę, dawkę pseudotlenu. Astronautę odpiął wcześniej pasy przytwierdzające Haldana do koi. Chłopak znajdował się w ciasnej celi, ale jedyne, co widział w nikłym świetle lampki oprócz twarzy astronauty, to pionową drabinkę. Wykonał kilka ruchów, tak jak mu polecił astronauta, i zdziwił się, że jego mięśnie zachowały dawną silę i sprężystość. — Starczy — powiedział astronauta. — Możesz usiąść. — Jak długo jesteśmy w drodze? — Około trzech miesięcy, według naszego czasu. Trzymaj. Biorąc od astronauty tubkę z wodą i pigułkę, Haldan przypomniał sobie, że są tylko dwa statki więzienne, więc jest szansa jeden na jeden, że Fairweather leciał na Piekło tym samym statkiem. — Czy pamięta pan może trupa, który nazywał się Fairweather? — zapytał. — Cała załoga go znała. Wtedy nie usypialiśmy trupów. Przez całą drogę mogli chodzić po statku. Jadali razem z nami, w jednej mesie. Bóg mi świadkiem, do tej pory nie rozumiem, jak można było skazać na wygnanie takiego człowieka. Nie spotkałem nikogo równie łagodnego, jak on. Gdyby mucha usiadła no jego talerzu, nie odpędziłby jej. Powiedziałby: ,,Niech się pożywi. Też jest głodna”. Ale mimo łagodności, wcale nie był słabym człowiekiem. Miał silny charakter. — Jak wyglądał? — Wysoki, szczupły. Kasztanowe włosy. Z wyglądu był niepozorny, ale kiedy mówił, wszyscy go słuchali. Nie chcę przez to powiedzieć, że był gadułą. O nie. Lubiliśmy go tak samo za jego milczenie, jak za to, co mówił. Astronauto przerwał na chwilę. — To dziwne. Gdyby ktoś zapytał mnie o innego faceta, powiedziałbym: „Stary Joe to równy gość. Trochę za często zagląda do kieliszka i plecie, co mu ślina na język przyniesie, ale odjąłby sobie od ust, żeby podzielić się z kumplem”. Z tych słów jasno wynika, jaki jest stary Joe, ale nie potrafię określić w ten sposób Fairweathera. — Może pan jednak spróbuje? — poprosił Haldan. — To dla mnie bardzo ważne. Rzeczywiście było to bardzo ważne. Haldan czuł się teraz niczym wyznawca Jezusa przy spotkaniu z apostołem i paliła go ciekawość, żeby poznać nieznane szczegóły. — Spróbuję, ale i tak zaraz znów zaśniesz. — Czy lubił się śmiać? — zapytał, usiłując pobudzić pamięć rozmówcy. — Często się uśmiechał, ale nigdy nie słyszałem, żeby się śmiał. Ale to nie jego uśmiech był najważniejszy. To przede wszystkim jego milczenie i sposób, w jaki mówił. Zanim coś powiedział, najpierw zastanawiał się nad tym. Dlatego jego słowa były mądre. Nie, żeby nas pouczał. Choć Bóg mi świadkiem, że miałby do tego prawo. Wiedział więcej o historii świata, niż ktokolwiek inny, ale wcale nie zadzierał nosa. Chyba był smutny. Czasem tak patrzył, że człowiek miał ochotę podejść i pogłaskać go po głowie, ale nigdy nie narzekał. Nie był też pruderyjny. Zdarzało się, że używał dosadnych stów, ale jak się dobrze zastanowić, to, co mówił, nigdy nie było nieprzyzwoite. Kiedyś powiedział mi: ,,Wiesz co, Sam, w twoich wyschniętych jądrach nosisz nasienie lepszego pokolenia, niż to, które wyrośnie na Ziemi”. To brzmi nieprzyzwoicie, ale patrząc na młodych ludzi rozumiem chyba, co on miał na myśli. Kiedyś pełniłem akurat wachtę na mostku nawigatora, gdy przyszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Wypytywał mnie o przyrządy, jak się należy nimi posługiwać, pytał, czy cieszę się, że jestem astronautą. Powiedziałem, że każdy chce być bohaterem, na co on zupełnie mimochodem — nawet w ogóle się nie zastanawiając, rzekł coś, co na zawsze zapadło mi w pamięć: ,,Dotychczas wasza droga była wysłana różami. Niestety, to już niedługo się skończy”. Miał rację! Po każdej podróży mamy trzy dni na Ziemi, i chyba dla nas wszystkich to o dwa dni za długo. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy każdy odsuwa się od niego o trzy, cztery stołki, ilekroć wchodzi do baru. Ale pytałeś mnie o Fairweathera. Potrafił słuchać. Kiedy się z nim rozmawiało, tak patrzył tymi swoimi młodymi, a zarazem starymi oczyma, że w następnej chwili człowiek opowiadał o wszystkim, co mu się kiedykolwiek przydarzyło. Przy nim nawet mechanik czuł się jak kapitan. Był powściągliwy, bo pewnie tak to należy określić, ale również wyrozumiały, współczujący… Po prostu kochał bliźnich. Zupełnie jakby… Astronauta zawahał się, szukając słów. Haldan chciał krzyknąć, żeby się pośpieszył, ponieważ umysł chłopca ogarniała mgła, a głos rozmówcy docierał do niego niby z wielkiej odległości. Chłopiec walczył przez chwilę ze snem, zdążył jeszcze usłyszeć ostatnie słowa astronauty: — …jakbyśmy mieli Jezusa na pokładzie. Kiedy Haldan obudził się po raz drugi, od strony luku dobiegł jego uszu nowy głos: — Trupie, pobudka! Pobudka! Żwawo, żwawo! Na górę, i czekać w pogotowiu! Walcząc jeszcze ze snem, Haldan usiadł powoli na koi. Ktoś odpiął mu pasy i tylko parcie siły odśrodkowej przytrzymywało go teraz na posłaniu. Wpatrując się w oświetlony otwór i wciąż słysząc ponaglenia, Haldan zsunął się z koi i zaczął wspinać po drabince. Wysoki astronautę pochylił się, wyciągnął do niego rękę i pomógł mu pokonać ostatnie szczeble. Mrugając, Haldan stanął w przejściu, ale zachwiał się i o mało nie upadł. Astronauta przytrzymał go za ramię, po czym sięgnął do szafki i wyciągnął z niej futrzaną kurtkę z kapturem i grube, ocieplane buty. — Włóż ten strój i pamiętaj, dobrze zawiąż kaptur. Znów jesteśmy w kosmosie, krążymy wokół Piekła na wysokości tysiąca kilometrów. Za kilka minut odstawimy was na planetę. Jesteś w ósmej sekcji. Masz literę K. Widzisz to światełko z numerem osiem? — Tak. — Kiedy wywołają twoją sekcję, idź korytarzem za trupem J. Literę ma wyszytą na plecach. Zejdź przez luk, zajmij fotel z literą K i zapnij pasy. Później, to już sprawa tych na dole. Astronauta zostawił Haldana i ruszył dalej budzić następne trupy. Haldan czekał przez kilka minut — w tym czasie, ostatnie pajęczyny snu opuściły jego umysł i wróciła mu dawna energia. Długi sen nie zostawił większych śladów niż popołudniowa drzemka. Tak samo jak turysta po zrzuceniu plecaka przyzwyczaja się szybko do nagłej lekkości, tak teraz ośrodek równowagi w mózgu Haldana bez trudu dostosował się do odchylonej od pionu pod wpływem siły odśrodkowej postawy chłopca i Haldan mógł na stojąco włożyć zimowy strój. — Uwaga, uwaga! — zaskrzeczał głośnik. — Uwaga! Sekcja ósma, w szeregu marsz! Haldan, widząc J wyszyte na plecach trupa idącego przed nim, skierował się w prawo. Prowadzona przez astronautę kolumna ruszyła powoli naprzód — zesłańcy odzwyczaili się od chodzenia, więc z początku potykali się nieco, ale zeszli przez luk numer osiem do złączonego z nim luku pojazdu rakietowego czekającego w hangarze. Haldan zamykał szereg trupów. Weszli przez wąski otwór do małego statku, który miał odbić od macierzystego pojazdu po odblokowaniu przy — trzymujących go uchwytów. Haldan odnalazł w półmroku fotel z literą K, usiadł i zapiął pasy. Rozległ się syk pneumatycznie zasuwanej klapy i po chwili luk był już szczelnie zamknięty. Przez metalową ścianę Haldan usłyszał głos płynący z głośnika na macierzystym statku: — Przygotować się do spuszczenia ósemki! Później, jakby z większej odległości, usłyszał po raz ostatni głos człowieka, któremu dane było powrócić na Ziemię: — Spuścić ósemkę! Z metalicznym chrzęstem puściły uchwyty, z sykiem uniosła się klapa hangaru i pojazd, pokonując krótką, wyżłobioną bieżnię, wyleciał w kosmiczną ciemność tysiąc kilometrów nad Piekłem. Znaleźli się w stanie nieważkości. Spadali przez ciemny, zimny, pozbawiony powietrza kosmos przyciągani przez ogromną planetę. Nie czuli jednak spadania. Haldan wyciągnął szyję i wyjrzał przez niewielki iluminator. Po raz pierwszy zobaczył zamarzniętą planetę, dom ziemskich wyrzutków, i zdziwił się. W bladym świetle odległego słońca widać było tylko część planety. Nocna strono była zacieniona, a po dziennej stronie ujrzał pokrytą śniegiem powierzchnię, która w pewnym momencie przechodziła w wielką, czarną plamę, na której tle rysowały się chmury — najwyraźniej był to ocean. Ale Haldan zdumiał się najbardziej, kiedy zobaczył przez chmury sieć krętych linii przecinających śnieżne pola. Trudno się było omylić co do tych wijących się i krzyźujących kresek. Gdy spadający pojazd znalazł się bliżej powierzchni planety, Haldan nie miał już wątpliwości. Od białej powierzchni kontynentu odcinał się wyraźnie układ rzeczny. Rzeki Piekła nie były zamarznięte. Statkiem wstrząsnęło lekko, kiedy wszedł w atmosferę planety, ale automatyczny pilot wyrównał lot. We wnętrzu pojazdu wyraźnie wzrosła temperatura. Haldana rzuciło lekko do przodu, kiedy misy oporowe statku zetknęły się z powietrzem. Wewnątrz kabiny zaczęło powoli narastać ciążenie. Szybowali prosto w dół, wbijając się w noc Piekła. Słońca nie było już widać, ale na niebie tkwił w bezruchu ogromny księżyc. Kiedy byli już daleko w głębi zacienionej strony planety, statek przechylił się i zakręcił, kierując się w stronę maleńkiego światełka hen w dole, które co chwila zakrywały chmury. Szybowali teraz wolno, zataczając coraz to mniejsze koła, aż wreszcie przebili się przez gruby wał chmur, pod którymi panowała czarna, bezksiężycowa noc. Lecieli teraz po prostym torze i pod większym kątem nachylenia. Haldan poczuł, jak płozy zetknęły się z chrzęszczącym śniegiem i usłyszał wysoki, metaliczny pisk. Pojazd odbił się i trochę zboczył, ale później wszedł w długi, coraz wolniejszy ślizg w stronę zapalonego światła. Zatrzymał się. Haldan IV wylądował na Piekle. Ledwie ucichł świst płóz statku, Haldan usłyszał, że ktoś wspina się po kadłubie i w następnej chwili otworzyły się drzwi obok jego fotela, wpuszczając do kabiny zimny powiew wiatru — na zewnątrz mrok był tak gęsty, że niemal sączył się do wnętrza statku. — Wychodzić! Biegiem! — nadszedł z ciemności rozkaz. Haldan, który siedział najbliżej drzwi, odpiął pasy, wstał i zeskoczył na ubity śnieg, twardy jak kamień. Stał tam krępy mężczyzna, ledwie widoczny w nikłym świetle padającym z kabiny statku, i wydawał polecenia ochrypłym głosem, w którym dźwięczały niewypowiedziane przekleństwa. — Prędko! Zaraz zamykam drzwi i statek odlatuje z powrotem! Niewyraźne postacie skwapliwie zeskakiwały na lądowisko. Najwidoczniej zadowolony z pośpiechu zesłańców, mężczyzna cofnął się, żeby zaczekać. — Czy noce tu są zawsze tak ciemne? — zapytał Haldan. Choć jego ton był rozbrajająco przyjazny, samo pytanie było podchwytliwe. Haldan chciał się zorientować z odpowiedzi mężczyzny, czy jest on strażnikiem, czy też — tak jak oni — zeslańcem, którego szorstki głos i nieprzyjazny styl bycia są typowe dla mieszkańców Piekła. — Nie. Dziś chmury zakrywają księżyc, a lotnisko jest zaciemnione. Jego głos był wprost absurdalnie łagodny, jakby mężczyzna był nauczycielem tłumaczącym coś spóźnionemu w rozwoju dziecku. — Dlaczego jest zaciemnione? — zapytał nie zrażony tym Haldan. — Nie chcemy, żeby ci na statku widzieli, że mamy elektryczność. Zresztą, to nie wszystko, co tu mamy. Pewnej nocy poślemy tym skurwysynom solidny kawał żelaza! Teraz Haldan nie miał już wątpliwości, co do statusu mężczyzny: był zesłańcom. — Zamknę drzwi, a wy odsuńcie się i zamknijcie oczy, żeby przyzwyczaić się do ciemności — powiedział mężczyzna zwracając się do zebranych wokół niego niewyraźnych postaci. — A potem idźcie za mną. Jeżeli ktoś odłączy się od grupy, niech kieruje się w stronę tamtego światła. Jeżeli się zgubi, zamarznie na śmierć. Nie spuszczając z oczu przewodnika, ruszyli wolno przez zaśnieżone pole startowe. Po dziesięciu minutach doszli do chaty stojącej na skraju lotniska. Wewnątrz było ciepło i jasno, a kawa stojąca w dużym dzbanie w rogu sali wypełniała całą chatę swoim aromatem. Stały tu grube drewniane stoły i ławy — Haldan nigdy w życiu nie widział tylu drewnianych sprzętów. Przewodnik ściągnął kaptur i odezwał się przez ramię do swoich podopiecznych: — Filiżanki, śmietanka i cukier są przy dzbanku. Częstujcie się. Za kwadrans przyjadą następni przewodnicy i zabiorą was do miasta. Odwrócił się i wszedł do części pomieszczenia odgrodzonej drewnianą poręczą. Tu w rogu stał nadajnik radiowy — Haldan przyglądał się, zapominając o kawie, a tymczasem mężczyzna usiadł przy nadajniku i powiedział do mikrofonu: — Joe, mówi Charlie. Odebrałem transport. Trzy małżeństwa i dwóch kawalerów. — Wysyłam pięciu przewodników. — Czy światła już zapalone? — Nie, jeszcze trzy minuty. — Do zobaczenia, Joe. Kiedy Charlie skończył nadawać, Haldan zapytał: — Jakie jest tu ciśnienie i jaka zawartość tlenu w atmosferze? — Jedna i trzy dziesiąte atmosfery na poziomie morza. Tlenu dwadzieścia osiem procent. — Skąd macie kawę? — Z ziaren, na miłość boską! — Dwie kostki cukru i odrobina śmietanki, proszę bardzo! Na dźwięk głosu odwrócił się i zobaczył Helisę z kubkiem w ręce idącą ku niemu z dawnym wdziękiem i z miną gospodyni witającej gości na uroczystym przyjęciu. Zdziwił się trochę, kiedy ją zobaczył, zdziwił się bardziej, widząc, że jest nadal tak samo szczupła, jak była, ale zupełnie zaskoczył go jej uśmiech kobiety wielce zadowolonej z samej siebie dlatego, że udało jej się ukryć przed ukochanym miłą niespodziankę. W uśmiechu tym nie było ani cienia winy. Wziął kubek i wypił łyk kawy. Była wyśmienita: aromatyczna i świeża, ale jednocześnie mocna. Wziął jeszcze jeden łyk i upewnił się, że jest rzeczywiście doskonała. — Trochę się nawet spodziewałem, że cię tu znajdę. Zdaniem Flaxona, to najwłaściwsze dla ciebie miejsce. — Kto to Flaxon? — Toki jeden facet, który myje teraz posadzki w gmachu sądu w San Francisco. Ale powinnaś chyba być… Pokazał ruchem ręki. — Gruba jak bąk — dokończyła za niego. — Na moje życzenie lekarz poddał mnie hibernacji w trzy dni po aresztowaniu. Byłam pewna, że skażą cię na Piekło. Najwyraźniej zupełnie się omylił w ocenie sytuacji, więc postanowił zachować ostrożność. Jakiś wewnętrzny głos mu podpowiedział, że możliwości rozrywkowe nowej planety mogą być niedostateczne, więc nie należy odtrącać zawczasu ich potencjalnego źródła. — Skąd wiedziałaś, że też tu trafisz? — Czytałam książki o historii. Według bulli papieskiej z tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku, tego sławnego dekretu o „wspólnocie winy”, partnerki renegatów zostają skazane na zesłanie na Piekło. — A gdyby nie wykryto, że jestem renegatem, i tylko poddano mnie S. R. P.? — Wiedziałam, że nie przegapią objawów — odpowiedziała. — Już przy pierwszym spotkaniu zorientowałam się, że masz zespół Fairweathera. Kazałam się zresztą obudzić lekarzowi w ostatni dzień twojego procesu. Musiałam to zobaczyć. Nie chciałam czekać ośmiu lat w nadziei, że może uśmiechnie się do nas szczęście. Postanowiłam sama się wszystkim zająć. — Więc dlatego byłaś nieostrożna. Ale kto ci powiedział, że ożenię się z dziewczyną, która nie jest dziewicą? — Już to zrobiłeś. Dekret papieski. — Papież nie ma władzy na Piekle, a ty chyba nie zamierzasz próbować dochodzić swoich praw na planecie bezprawia? Potrząsnęła smutno głową. — Logika nigdy nie była twoją mocną stroną, mój drogi. Zanim podjęłam jakiekolwiek kroki, sprawdziłam dane statystyczne. Mężczyźni mają tu przewagę liczebną w stosunku pięć do trzech. A nim podeszłam do ciebie, przyjrzałam się dobrze temu siwemu panu, który stoi przy oknie. Wygląda bardzo samotnie i na pewno nie pogardziłby moim towarzystwem. Sącząc wolno kawę, Haldan przyjrzał się dwóm pozostałym kobietom. Jedna, blondynka, była krępa i otyła, a druga przesadnie chuda. Obie miały powyżej dwudziestu ośmiu lat. Kiedyś przechytrzy Helisę, ale najpierw będzie musiał rozwiązać kwadraturę koła. Do tej pory miała na swoim koncie tylko jedno głupie posunięcie: niepotrzebnie żartowała sobie z jego miłości. Kto za kim poleciał na Piekło? — Biorę cię — powiedział, — Odstaw ten głupi kubek, a ja spróbuję przezwyciężyć moją niechęć do całowania się z kobietą. Zaczął od jej szyi i posuwał się w stronę warg na wzrastającej fali śmiechu i radości, wywołując tą niestosowną publiczną manifestacją swoich uczuć konsternację wśród posępnych mężczyzn, a na ustach obu zalęknionych kobiet opiekuńcze uśmiechy. — Teraz jesteś moja — szepnął, — Jak się czujesz w roli żony człowieka, który nigdy nie czyta wszystkich wierszy w tomiku poezji? Zachichotała, ale tym razem to nie pieszczoty wzbudziły jej radość. — Nabrałam cię krytykując Miltona. Znając cię, wiedziałam, że pogrążysz się natychmiast w jego dziełach i nie będziesz miał czasu na czytanie Fairweathera… Psychologia negatywistycznego dziecka… Ale byłam z ciebie dumna, Haldanie, a dziewczęta z mojego bloku zrobiły ci owację, kiedy się nie ugiąłeś… Gdy zaś wystąpiłeś w obronie poety, którego najbardziej… nie lubię, i w mojej własnej, nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. Łzy dumy i ulgi zakręciły się jej w oczach, więc Haldan — pragnąc zaoszczędzić zebranym dalszego ciągu tego i tak już gorszącego widowiska — zaproponował: — Nie wiem, jakie normy grzecznościowe obowiązują na tej planecie, ale spróbujmy się może zapoznać z innymi zesłańcami. — Dobrze — zgodziła się. — A nie będziesz uwodzić ani siwego pana, ani tamtego ciemnowłosego, miłego młodzieńca? — Ty jesteś moim jedynym zbrodniarzem — odparła. Swoim zachowaniem pomogli zapomnieć o troskach obserwującej ich gromadce — jedynie siwy mężczyzna wciąż stał przy oknie, zasłaniając oczy przed światłem i wyglądając na zewnątrz. Przedstawili się — ten krok został przyjęty z wdzięcznością. Z kolei pozostali zesłańcy zaczęli się przedstawiać z niemal żałosną skwapliwością i opowiadać o przestępstwach, za które skazano ich na Piekło. Harlan V i jego żona, Marta, byli socjologami — skazano ich za przerabianie papierów robotników, którym groziła likwidacja. Harlan obliczył, że wspólnie z żoną uratowali około pięćdziesięciu proli od komory gazowej. Hugo II, berlińczyk, był muzykiem — jego długie, niechlujne włosy sterczały na wszystkie strony. Mówiąc z silnym niemieckim akcentem, wyjaśnił krótko, że usiłował namówić ludzi, aby razem z nim przeciwstawili się wykonywaniu na uroczystościach państwowych muzyki skomponowanej przez komputery. Czwarty człowiek, do którego się zwrócił, muzyk z tej samej orkiestry, należał do tajnej policji. Żona muzyka, Ewa, okazała się znacznie bardziej rozmowna. — Przyszli po nas w środku nocy. Wiedzieli wszystko o moim mężu. W ciągu trzech dni przeprowadzono proces i wydano wyrok. Po pięciu dniach byliśmy już w drodze. Niemiecka Polizei to przebiegłe diabły. Ale mój Hugo też jest przebiegły. Ma przyklejony pod peruką mikrofilm wszystkich dzieł Bacha. Tak to Hugo, Bach i ja przylecieliśmy na Piekło. Czy to nie urocza nazwa dla tej śnieżnej krainy? Hyman V był księgowym, którego przodkowie byli faryzeuszami przed hegemonią Judei, Zaaresztowano go, gdy nałożywszy jarmułkę czytał Torę. Zdaniem Haldana, jarmułka na głowie była tak samo bezsensowna, jak zapłodnienie profesjonalistki. Nagle coś zaskoczyło w jego umyśle i przypomniał sobie niedawne słowa Helisy: „Już przy pierwszym spotkaniu zorientowałam się, że masz zespół Fairweathera”. Dostrzegła objawy, które umknęły uwadze prawnika i trzech doświadczonych przysięgłych! Jak to możliwe?! skąd w ogóle wiedziała o istnieniu zespołu Fairweathera? Należały mu się od niej dalsze wyjaśnienia. Hall II, mężczyzna stojący przy oknie, przedstawił się na końcu — mówił spokojnie i bez lęku, czym zyskał sobie sympatię Haldana. — Jestem przyrodnikiem. Wykładałem na uniwersytecie i państwu nie podobały się moje metody, ale teraz to już nie ma znaczenia… Proszę mi wierzyć, wyglądałem przez okno i jestem pewien, że dostrzegłem drzewa. Drzewa to chlorofil, a chlorofil to słońce. Jednakże słońce, które widzieliśmy, nie dostarczyłoby dość energii, żeby wyrósł mlecz! — To prawda — przyznał Haldan. — I rzeki nie są zamarznięte. — To słońce nie mogło tego sprawić. — Hall zwrócił się do Haldana. — Chyba, że… — Chyba, że planeta wędruje po elipsie! — zawołał Haldan. — Właśnie, synu. Perihelium — lato. Aphelium — zima. — Nagle na twarzy Halla odmalowało się zdumienie. — Ale dlaczego Ziemia nie zorientowała się, co się tu dzieje? — Może ktoś na Ziemi nam sprzyja — powiedział Haldan. — A może mieszkańcy Piekła umówili się z astronautami… Ale nie. Przecież ten Charlie… taki Kapitan pewnie boi się powiadomić… — Co to, to nie! — sprzeciwił się Hali. — Astronauci są jak buldogi. Nie znają lęku… Już prędzej harmonogram lotów… Tak, to możliwe… — Bardzo prawdopodobne. Harmonogram nigdy się nie zmienia. Ale przecież nie ułożono go na Piekle… Rozważania te przerwało pojawienie się Charlie’ego, który rozdał im jakieś kartki i powiedział: — Proszę to wypełnić. A więc, pomyślał Haldan, tu też nas podzielą na kategorie, klasy, zrobią z nas tryby maszyny. Z rosnącym oburzeniem spojrzał na formularz. Należało tylko podać nazwisko, zawód i przyczynę zesłania. Haldan wypełnił, co trzeba, a na samym dole napisał: zespół Fairweathera. Kiedy skończył, usłyszał za oknem zbliżające się brzęczenie. Zwrócił się do Helisy. — To chyba dzwonki sań. Przewodnik zebrał formularze, położył plik na brzegu stołu i wyszedł włączyć reflektory. Przez otwarte drzwi Haldan zobaczył na polu startowym sznur sań ciągnionych przez kosmate konie podobne do perszeronów. Potem przewodnik zamknął drzwi. Kiedy drzwi się znów otworzyły, weszło do środka pięciu mężczyzn ubranych w futrzane kurtki i futrzane buty. Ściągając kaptury podeszli do stołu i wzięli formularze. Jeden z mężczyzn odwrócił się i zawołał. — Haldan i Helisa! — To my — powiedział Haldan. Mężczyzna zbliżył się. Miał sześćdziesiąt lat, stalowoszare włosy i szczupłą, wyrazistą twarz. Jego inteligentne oczy błyszczały przyjaźnie, a uścisk dłoni, którą podał Haldanowi, był serdeczny. — Jestem Francis Hargood. Mam zawieźć państwa do miasta, ulokować i rozpocząć program przystosowawczy. To zapewne pańska małżonka? Haldan nigdy nie słyszał słowa „małżonka”, ale Helisa odpowiedziała: — Jestem jego małżonką, ale mój mąż jeszcze nie zdążył się pogodzić z tą myślą. Hargood bardzo serdecznie uścisnął rękę Helisy. — Więc radzę go pani porzucić. Ograniczenie się do jednego partnera to zbrodnia… Niech pan zaakceptuje swoje małżeństwo, drogi panie. Szczęśliwy związek to doskonalą baza operacyjna. Nic tak nie przyciąga kobiet, jak obrączka na palcu mężczyzny. To dla nich wyzwanie… Proszę wsiąść do pierwszych sań. Odsunął się, żeby przepuścić Helisę i Haldana przez drzwi. Kiedy już byli na zewnątrz, znów zwrócił się do Haldana: — Nie dam głowy, ale o ile mi wiadomo, jest pan tu pierwszym matematykiem z zespołem Fairweathera. Będzie pan bardzo pożądanym gościem. Haldan pomógł Helisie wsiąść do sań, a Hargood obszedł je wkoło i bardzo starannie okrył kolana dziewczyny grubym pledem. Następnie usiadł obok niej i uderzył konia po zadzie. — Czy konie sprowadzono z Ziemi? — zapytał Haldan. — Nie, to miejscowe. Flora i fauna Piekła jest mniej więcej taka sama jak na Ziemi w strefie umiarkowanej. Koń podrzucił głowę puszczając nozdrzami kłęby pary i z brzękiem dzwonków umocowanych do uprzęży sanie ruszyły do przodu po skrzypiącym śniegu, kierując się w stronę odległego rzędu świateł, które były zgaszone, gdy statek wylądował. Światła rozjaśniały szeroką szosę prowadzącą przez sosnowy las. Kiedy na nią wjechali, koń przeszedł w kłus. Czując no policzkach pęd mroźnego powietrza, a pod pledem dłoń Helisy, Haldan dał się ogarnąć radości, która niemal do reszty rozwiała nurtujące go wątpliwości. Pierwszy przewodnik rzeczywiście był opryskliwy, o sanie były prymitywnym środkiem lokomocji, ale za to Hargood traktował ich bardzo przyjaźnie, a jakaś technika musiało istnieć na planecie, skoro była elektryczność i łączność radiowa. Pamiętał też pewien uczynek Hargooda, który nie umknął jego uwadze. Zanim wyszli z chaty, Hargood, przeczytawszy wypełniony formularz, po prostu podarł go i wyrzucił do kosza na śmieci. — Zawiozę teraz państwa do miasta i’ umieszczę w zajeździe — wyjaśnił Hargood — ale kiedy już państwo kupią nowe stroje i zaaklimatyzują się co nieco, zostaną ulokowani w domu jednego z mieszkańców. Później zbudujemy oddzielną chatę. — Zresztą — dodał — mają państwo szczęście. Wystąpił o państwo pewien profesor mieszkający no terenie uczelni. Zwykle lokatorów przydziela się w drodze losowania. — Skąd wiedział, że przylatujemy? — zapytał Haldan, — Nie znał pańskiego nazwiska. Prosił tylko o najmłodszego matematyko teoretyka ze zrzutu H. To dystyngowany starszy pan, ale wciąż bardzo aktywny. Spłodził około setki dzieci, więc niech go pan lepiej nie zostawia za długo sam na sam z pańską żoną. Hargood podrapał się w brodę. — Najbardziej mnie zdumiewa, skąd on w ogóle wiedział, że w zrzucie H, czy też w jakimkolwiek innym, będzie matematyk teoretyk… Pan jest pierwszym, jakiego w ogóle widzę. ROZDZIAŁ TRZYNASTY — Nasze miasto, Marston Meadows, położone jest przy ujściu rzeki Redstone; najważniejszy ośrodek: uniwersytet. Najbliższe skupisko ludności to miasteczko górnicze przy kopalni miedzi dwieście mil w górę rzeki, więc jak z tego widać, niewieleśmy tu zdziałali. Ale wzięliśmy sobie za maksymę biblijne polecenie „Rozradzajcie się, i rozmnażajcie się”. Ponieważ zimy są długie, a telewizji nie mamy, nie możemy narzekać na przyrost naturalny. Życie w mieście urozmaica brać uniwersytecka. Są tam niezgorsze oryginały. Na przykład dziekan wydziału ekonomii, skądinąd zupełnie normalny facet, twierdzi, że Ziemia i Piekło połączą się kiedyś w ostatecznej syntezie tezy i antytezy. Mamy tu również wiele pięknych plaż… Jestem pewny, że pojawienie się pani na plaży w kostiumie kąpielowym wywoła duże poruszenie! — Czy mieszkańcy planety też nazywają ją Piekłem? — wtrącił Haldan. — Tak, z szacunku dla Fairweathera I. — Mimo że skazał na wygnanie własnego syna? — Fairweather II był za młodu trochę nierozważny, więc ojciec wysłał go tu, żeby ratować jego skórę. Potem zbudował papieża, żeby wysyłał synowi dobrych partnerów do brydża… Czy pani umie pływać, Helisa? — To jedna z moich ulubionych rozrywek. — Zatem będzie się pani na pewno przyjemnie czuła w Marston Meadows, a i nam będzie przyjemnie, że mamy panią wśród nas. Kobiety urodzone na Piekle są w większości przysadziste i szerokie w biodrach. Z sylwetki przypominają osy. Nie mówię, że są brzydkie: po prostu jedne kobiety są ładniejsze od drugich, a pani na pewno uplasuje się w dwóch górnych procentach. — A więc konstruując papieża Fairweather zakpił sobie z rządu? — Tak… Dla pań mamy w Marston Meadows wiele atrakcyjnych sklepów. Kobiety ubierają się tu bardziej wyzywająco niż na Ziemi. — Marzą mi się wytworne, połyskujące suknie! Wprost nie mogę się… — A ja przeklinałem papieża! — Tak jak każdy z nas. — Hargood znów zwrócił się do Helisy. — Ślub z dekretu papieża wcale nie oznacza, że macie być sobie wierni do końca życia… — Orbita Piekła ma kształt elipsy, prawda? — przerwał mu Haldan. — Tak jest. Mamy cztery miesiące zimy, po trzy miesiące wiosny i jesieni oraz dwa miesiące lata. I tak co pół roku… Lato nigdy nam się nie dłuży, a zimy potrafimy sobie urozmaicać. — Jaka jest pańska specjalność? — zapytał Haldan. Hargood roześmiał się. — Powiedzieć komuś na tej planecie, że jest specjalistą, to zupełnie tak samo, jakby się go nazwało sukinsynem. — Jak to „sukinsynem”? Helisa roześmiała się. — To taki dawny zwrot. Oznacza, że czyjaś matka jest suką. Haldan zastanowił się chwilę. Termin ten rzeczywiście miał pewną swoistą siłę i mógł dotkliwie urazić człowieka darzącego swoją matkę przesadnym uczuciem. — W każdym razie — ciągnął Hargood — na Ziemi byłem ginekologiem… — To tłumaczy pańskie nadmierne zainteresowanie pewnymi sprawami — znów przerwał mu Haldan. — Ale tu rozszerzyłem działalność. Gram na wiolonczeli w miejskiej orkiestrze, jestem radnym miejskim i wykładam na uniwersytecie. Na tej planecie mało kto jest specjalistą. Mam ośmioro dzieci z własną żoną i siedmioro z żonami innych mężczyzn, więc nawet w tym względzie nie jestem specjalistą, choć jak na warunki ziemskie, piętnaścioro dzieci to imponująca liczba. — Zamyślił się na chwilę. — Ale tu zimy rzeczywiście są bardzo długie! — Co na to pańska żona? — spytała Helisa. — Ma dwanaścioro dzieci. — Dlaczego astronauci nie powiadomili Ziemi, że planeta wcale nie jest zamarznięta? — Ekipa prowadząca tu rozpoznanie wylądowała w środku zimy, więc sądzono, że planeta tylko w minimalnym stopniu nadaje się do zamieszkania. Fairweather odkrył błąd sprawdzając obliczenia i tak ułożył harmonogram lotów statków więziennych, żeby zawsze przybywały tu w zimie. Sanie minęły właśnie pierwszą ludzką siedzibę — jednopiętrową chatę ledwie widoczną w blasku latarni stojących wzdłuż szosy. Była zbudowana z drewnianych bali, o jej spadzisty dach przykryty śnieżna czapą i rozświetlone okna tworzyły — zdaniem Haldana — pogodny, przytulny nastrój. Kopyta końskie zadudniły na drewnianym moście zawieszonym nad szerokim strumieniem — teraz widać było coraz więcej domów, a ostry zapach dymu przyjemnie drażnił nozdrza. Helisa ścisnęła rękę Haldana. — Zupełnie jak osiemnastowieczna Anglia! Minęli kamienny kościółek: lampy palące się w kruchcie oświetlały wiszący nad portalem ozdobny zwój z napisem ,,Bóg jest miłością”. Haldan wskazał napis Hargoodowi. — Więc uważacie, że Bóg to miłość, a nie sprawiedliwość? — Zdecydowanie tak — odparł Hargood — choć samo pojęcie miłości interpretujemy dość swobodnie… Jeżeli już o tym mowa, to chyba papież nie bez przyczyny związał państwa węzłem małżeńskim. Gdyby potrzebowali państwo ginekologa… — Porozmawiamy o tym innym razem — przerwał mu Haldan. — Jeszcze nic po pani nie widać. — Poddałam się dobrowolnie hibernacji, czekając aż skażą na zesłanie mojego ukochanego. — Spojrzała na Haldana. — Swoją drogą, młody człowieku, należą mi się od ciebie pewne wyjaśnienia. — Ode mnie? — zdumiał się Haldan, święcie przekonany, że to właśnie ona powinna się z niejednego wytłumaczyć. — Jeszcze nie czas i nie miejsce. Ale miejsce już niedaleko, a czas się zbliża. Nigdy się nie dowie, jakimi kaprysami kieruje się ta dziewczyna. Niegdyś na Ziemi lękał się, że nie będzie umiał zgłębić jej niezliczonych nastrojów, i teraz znów poczuł te same obawy. Ale choć myśl ta przyprawiała go o wściekłość, jednej rzeczy mógł być zupełnie pewien: jeżeli rozumienie Helisy okaże się zadaniem ponad jego siły, zacny doktor Hargood chętnie go zastąpi. Jednakże Hargood wpatrywał się w Helisę wzrokiem tak pełnym nie skrywanego zachwytu, że trudno go było posadzić o lubieżność. Ojcowskim tonem udzielał jej właśnie lekarskich porad. — W tym wczesnym stadium, ciąża nie powinna być żadną przeszkodą. Mogą państwo śmiało rozpocząć miodowy miesiąc. — Co to jest miodowy miesiąc? — zapytał Haldan. — Okres, w którym nowożeńcy poznają się bliżej. To stary ziemski zwyczaj, który przywróciliśmy na Piekle. — Sądziłam, że już mieliśmy miesiąc miodowy — powiedziała Helisa — ale później przekonałam się, że wcale nie znam mojego męża… Patrzcie, sklepy są jeszcze otwarte! — Zbliżamy się do centrum. Przepraszam za brak wieżowców, ale zupełnie nie są nam potrzebne. Więcej niż dwa piętra miało tylko kilka stojących blisko siebie budynków z jasno oświetlonymi witrynami, które mijali okutani w grube stroje przechodnie, robiący wieczorne zakupy. Haldan ogarnął wzrokiem panoramę świateł, dekoracji i towarów, ale największą radość sprawił mu widok ludzi człapiących wolno i bez wyraźnego celu. Nikt nie poruszał się tu tym precyzyjnym, miarowym krokiem tak charakterystycznym dla mieszkańców San Francisco. Hargood wjechał saniami w wąską, ślepą uliczkę, która wychodziła na dziedziniec jednopiętrowego budynku. Jak się Haldan słusznie domyślił widząc liczne, rozświetlone okna, był to zajazd. Akurat w tej chwili rozstapity się chmury; księżycowy blask zalał domy po obu stronach zaułka i zaśnieżony dziedziniec, nadając scenerii niemal średniowieczny nastrój. — Chyba się przejaśnia — powiedział Hargood, objeżdżając szerokim łukiem dziedziniec, żeby zatrzymać się przed drzwiami zajazdu. Ze środka wybiegł młody chłopak, najwyżej czternastoletni, i złapał lejce, rzucone mu przez Hargooda. — Dobry wieczór, panie doktorze! — zawołał. — Cześć, Tommy. Jeżeli masz czas, wyczyść mojego konia, dobrze? Będę ci bardzo zobowiązany. — Ależ, panie doktorze, przecież rano wyszorowałem tę bestię do żywego mięsa! — No dobrze, Tommy — odparł cierpliwie Hargood — możesz go nie czyścić. Chłopak wziął konia za uzdę i zaprowadził do stajni, a przybysze skierowali się do drzwi zajazdu. — Czy na Piekle stajenny może odmówić wykonania polecenia profesjonalisty? — spytał Haldan. — Ten stajenny nazywa się Tommy Fairweather. A profesjonaliści, jako klasa, w ogóle tu nie istnieją. — Fairweather przekręciłby się pewnie w grobie, gdyby wiedział, że jego wnuk jest stajennym. — Cały uniwersytet by się zdziwił, gdyby to się stało, bo tu nikt nie słyszał o śmierci Fairweathera… A teraz, kochani, czas na pewien ostatni obrządek. Odwróćcie się! Znajdowali się teraz w pustym hallu zajazdu. Polecenie Hargooda podziałało na Haldana jak rozkaz. Bez słowa wykonał zwrot. Poczuł, że Hargood zrywa mu z pleców naszyta na kurtce literę, o której on sam zupełnie zapomniał. — Koniec z ziemską klasyfikacją — powiedział Hargood. — Na Piekle nie ma numerów dynastycznych. Używamy imion i nazwisk, tak jak niegdyś. Pańska żona jest teraz Helisą Haldan. A panu musimy znaleźć imię. — Don Juan — zaproponowała Helisa. Haldanowi nie w głowie były imiona. Obrócił się twarzą do Hargooda. — Czy mam rozumieć, że Fairweather II wciąż żyje? — Oczywiście. Ma dopiero sto osiemdziesiąt lat. — A jak długo żyją ludzie na tej planecie? — Jak długo chcą. Są sposoby, żeby opóźnić degenerację komórek. Znane są również na Ziemi, ale tam się ich nie stosuje ze względu na przeludnienie. Natomiast tu przedłużenie życia jest niemal obowiązkiem. Hargood pomógł Helisie zdjąć kurtkę, a Haldan zdjął swoją sam i też wręczył doktorowi, który wszedł do pustej recepcji i powiesił okrycia na wieszaku. — Dochodzi czternasta, więc teraz Hilda, barmanka, pełni również funkcje recepcjonistki. Przez otwarte drzwi Haldan zobaczył dużą salę restauracyjną, a na jej końcu buzujący kominek. Zwrócił się do Helisy. — Słyszałaś, co powiedział? Fairweather żyje! — Nie. Dawno umarł… Czy to nie piękny ogień? Helisa stała jak zahipnotyzowana, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w płomienie. — Hargood powiedział, że żyje! — Tak, Fairweather II. — Właśnie o niego mi chodzi! Przecież to za podobieństwo do Fairweathera II tak mnie obsmarowano na Ziemi! Otrząsnęła się. — Oczywiście, kochanie. Ale my zajmowaliśmy się Fairweatherem I. Myślałam, że mówisz o nim. Wrócił Hargood i wprowadził ich do restauracji. No prawo od wejścia mieścił się barek, a na lewo schody prowadzące na galerię ciągnącą się wzdłuż jednej ze ścian przez całą długość sali. Duże pomieszczenie oświetlały tylko małe lampki ustawione no stolikach. Obok kominka znajdował się drugi, nie używany barek, a cały środek wyłożonej parkietem sali był pusty. Hargood poprowadził gości w stronę barku. — Pani Hildo — powiedział do barmanki — chcę pani przedstawić państwa Haldanów, młode małżeństwo świeżo przybyłe z Ziemi. Proszę im dać apartament dla nowożeńców. — Witamy na Piekle — powiedziała barmanka, odwróciła się i wzięła jeden z kluczy wiszących na tablicy. Było to wysoka, koścista kobieta z zapadniętymi policzkami. Biodra i talię miała na jednej linii, ale na Haldana patrzyła tak, jakby chciała go pożreć wzrokiem. Choć piersi miała obwisłe jak worki, a warkocze przyprószane siwizną, jej głodne spojrzenie obudziło w Haldanie niejasne pożądanie. Wiedział, że gdyby nie było z nim Helisy, nie odszedłby od baru. Hilda niedbałym ruchem rzuciła klucz na kontuar. Jej zachowanie nie było jednak obraźliwe. — Pokój dwieście cztery, na górze — powiedziało i zwróciła się do Hargooda: — Ale pan dziś przyprowadził przystojnego mężczyznę! I w dodatku młodego! Następne słowa skierowała do Helisy: — Większość skazańców ma już dobrze ponad czterdziestkę, kiedy tu trafiają. Pani maż to ładny kawał chłopa. Nie jest tak duży, jak przeciętny Piekielnik, ale zupełnie wysoki, jak na ziemianina, dobrze zbudowany. Jeżeli się pani nim zmęczy dziś w nocy, chętnie panią odciążę… To dziwne — dodało zniżając głos, I przechylając się przez kontuar zaczęła zwierzać się Helisie — ale czasem właśnie drobni, nieśmiali mężczyzni okazują się w łóżku najlepsi. Pozory często mylą. Cofnęła się i zwracając się raz jeszcze do całej trójki, zapytała: — Co podać? Mogą państwo pić na rachunek hotelu. — Trzy piwa — powiedział Hargood. — To nie Hilda ma taki szeroki gest. Skazańcy za nic nie muszą tu płacić. — Wszystko pan popsuł. A ja tak chciałam uchodzić za filantropkę! — Specjalnie zamówiłem piwo — wyjaśnił Hargood — ponieważ chcę, żeby państwo się przekonali, jaki ma smak. Tu wszystko smakuje lepiej niż no Ziemi. Hargood począł się rozwodzić nad smakiem napoi i potraw na Piekle, twierdząc, że to sprawa gleby. Ponieważ całą swoją uwagę poświęcał wyłącznie Helisie, Haldan przyglądał się w tym czasie pozostałym gościom siedzącym przy barze. Najbliżej siedział szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który w skupieniu sącząc trunek, wciąż zerkał spod oka na lustrzane odbicie Helisy. Nieco dalej siedział olbrzym w marynarskiej czapce i wysokich butach. Usta miał szeroko otwarte, o jego ruda broda sterczała na wszystkie strony, najwyraźniej naelektryzowana pożądaniem. Haldan przekonał się, że tak jest w istocie, gdy zobaczył oczy mężczyzny — najbardziej wyraziste oczy, jakie widział w życiu. W tym samym czasie, gdy rozbierały Helisę, rozważały trzydzieści sześć — Haldan je policzył — wariacji jednego motywu. Haldan odwrócił się gwałtownie do Hargooda. — Usiądźmy przy stoliku. — Za chwilę — powiedział Hargood, po czym pochylił się nad kontuarem i zawołał do ciemnowłosego mężczyzny, który wciąż grzecznie przyglądał się Helisie; — Panie Halapoff, proszę przygotować kolację dla ośmiu osób, dobrze? — Oczywiście, panie doktorze. Kiedy zjawią się pozostali goście? — Zaraz tu będą. Hargood, Haldan i Helisa wzięli szklanki i odeszli od barku. W restauracji znajdowało się kilkanaście par i choć mężczyźni siedzieli w towarzystwie kobiet, rozległy się ciche gwizdy podziwu, kiedy Helisa przechodziła przez salę. Haldana ogarnął gniew, który skupił się na Helisie. Świadoma bowiem uczuć, jakie wzbudza, zarumieniła się i zarzucając swój piękny, swobodny chód, szła stawiając drobne, afektowane kroczki. Była dumna jak paw. Jego ukochana, brzemienna młoda małżonka cieszyła się, że na nią gwiżdżą! Ale nagle jego gniew zelżał. Przy jednym z mijanych stolików Haldan ujrzał rudą kobietę, której niebywałą urodę, spotęgowano przez pełne dwadzieścia centymetrów obnażonego biustu widoczne nad jej nisko wyciętą suknię, podkreślały wysokie kości policzkowe i królewska postawa. Uroda kobiety zapierała dech, jej gors był dziełem natury, a jej naturalny powab wytwarzał tak silne pole magnetyczne, że Haldan mimo woli skierował się w jej stronę. Kobieta przerwała rozmowę ze swoim partnerem, uniosła głowę i zobaczywszy spojrzenie Haldana, obdarzyła go promiennym uśmiechem uznania, po czym zagwizdała. Ta niefortunna wymiana nie umknęła uwadze Helisy — rzuciła kobiecie miażdżące spojrzenie, pod którym załamało się jej pole magnetyczne, a Haldanowi wróciła świadomość kierunków. Helisa zatrzymała się, chwyciła go za ramię i pociągnęła za sobą. — Podobało ci się! — syknęła. — Ty też nie narzekałaś! Hargood wybrał stolik blisko kominka. Haldan zapytał, do czego służy wolna przestrzeń pośrodku sali. — To parkiet taneczny, choć, niestety, nie zawsze służy tylko do tańca. Wskrzesiliśmy tańce towarzyskie, ponieważ działają pobudzająco. — Czy tu w ogóle trzeba kogokolwiek pobudzać?! — nie wytrzymał Haldan. Hargood roześmiał się. — Przybyszom z Ziemi rzeczywiście wydaje się to nieprawdopodobne. Piekło jest dosłownie piekłem dla niektórych mężczyzn, ale nieszczęśliwa kobieta jest tu rzadkością. Wszystkie czują się tu kochane i doceniane — właśnie doceniane. Albowiem wszystkie kobiety są atrakcyjne, a niektóre są po prostu bardziej atrakcyjne od innych. Zerknął na Helisę. Haldan siedział zamyślony wpatrując się w szklankę z piwem. Nie był pruderyjny, ale wcale też nie palił się, żeby ze strzelbą towarzyszyć żonie, ilekroć będzie szła na zakupy. Zamierzał szybko piąć się w górę po szczeblach miejscowej hierarchii i nie miał ochoty zaprzątać sobie głowy chronieniem swoich tyłów, a raczej… tyłka swojej żony. — Na jakim poziomie stoi tu technika? — Zaspokaja nasze potrzeby, a zasoby naturalne mamy olbrzymie. — Czy umiano by tu zbudować statek kosmiczny? — Nie bardzo się w tym orientuję, ale wydaje mi się, że tak. Trafiają do nas z Ziemi najlepsze umysły. Dlaczego pan pyta? — Mam pomysł na statek, który mógłby przekroczyć równoczesność… Leciałby prędzej niż statki więzienne. Ma pan może ołówek? — Chcesz wrócić na Ziemię? — zapytała Helisa. — Tak, ale nie na tą, z którejśmy przylecieli. Wziął od Hargooda ołówek i zaczął kreślić na obrusie szkic. — Tak wygląda laserowy układ napędu. Światło emitowane w tym punkcie, skupia się następnie tutaj, a tu zachodzi wzmocnienie strumienia. Jak z tego jasno wynika, zostaje przekroczona prędkość światła, o raczej prędkość, którą tak określamy, lecz zbieżność, jak pan zapewne wie, jest zależna od długości ogniskowej między laserami a wylotem. — Panie Donie, ja jestem ginekologiem! — Z kolei ten znak to symbol równoczesności, idealna wartość funkcji zbieżnych. W rzeczywistości nieosiągalna. No przykład lot do konstelacji Łabędzia odległej o cztery miliony lat świetlnych trwał pół roku w czasie pokładowym, a więc wartość funkcji wyniosła w przybliżeniu 0,987643, przyjmując, że S równo się jeden. — Przecież ja jestem ginekologiem! — Przyszedł mi pomysł, żeby tu, na obwodzie, ustawić wklęsłe lustra, które wzmocniłyby pierwotny strumień laserowy powodując pulsacje, które z kolei zasiliłyby wzmocniony już strumień. Reakcja łańcuchowa… Rozumie pan? — Nie. — No, w każdym razie jestem przekonany, że mam rację, a pewne wypowiedzi na moim procesie utwierdziły mnie w tym mniemaniu. — Zgubiłem się w tym, co pan mówił. Za mądre dla mnie. — Panie doktorze, proszę mi wybaczyć. Powinienem był pamiętać, że pańskie zainteresowania biegną zupełnie innym torem… Ale jedno może mi pan powiedzieć: jaki macie tu ustrój? — Nazywamy to „demokracja”. Sam termin jest grecki, ale dla mnie to chińszczyzna. Nie potrafię myśleć abstrakcyjnie. Żeby coś zrozumieć, muszę tego wpierw dotknąć. Ale co sześć lat wybieramy prezydenta, a on mianuje doradców. — Jak kandydat zdobywa sobie popularność? — Wong Lee zdobył urząd obiecując wyborcom, że zredukuje liczbę policjantów. Aresztowano zbyt wiele ludzi za zakłócanie porządku publicznego… Pani Heliso, przy projektowaniu domu należy koniecznie pamiętać o zapasowych sypialniach… Haldan znów wyłączył się z rozmowy i pogrążył w myślach. Jeżeli na tej planecie obietnice są kluczem do władzy politycznej, musi poznać upodobania jej mieszkańców. Pomyślał o założeniu domów rozrywki, gwarantujących fachową obsługę, ale szybko odrzucił ten projekt. Podobnie sterylne przyjemności nigdy nie znajdą uznania ludzi, dla których właśnie przyrost naturalny jest sprawą zasadniczą. — Doktorze — usłyszał głos Helisy — w tej chwili najbardziej paląca jest dla mnie sprawa odzieży. Nic ze sobą nie zabrałam. — Jutro pójdziemy na zakupy. — Ale ani ja, ani mąż nie mamy w czym spać. — Przecież to państwa noc poślubna! Mógłby obiecać nagrody państwowe za rodzenie dzieci. Sam pomysł nie był zły; kłopot w tym, że ustalenie ojcostwa nastręczałoby trudności. Pozostali zesłańcy weszli ze swoimi przewodnikami do restauracji i po poczęstunku przy bufecie przenieśli się do stolików. Na ich twarzach nie było już lęku. Harlan V! Marta zatrzymali się na chwilę przy stoliku Haldana i Helisy, żeby podzielić się pierwszymi wrażeniami. Mężczyźni zgotowali Marcie podobne powitanie jak Helisie, choć znacznie bardziej stonowane. Mimo to jej spokojny, dystyngowany styl bycia przemienił się w radość i ożywienie, a identyczny styl bycia jej męża w urażoną dumę. Haldan pomyślał, że Harlan najprawdopodobniej nie wytrzyma konkurencji. Halapoffa, kiedy już wziął się do dzieła, nie trzeba było poganiać. Pewnie wśród jego przodków zaplątał się jakiś wesoły Ukrainiec, bo kebab rzeczywiście udał się wyśmienicie. Halapoff uśmiechnął się r zadowoleniem, kiedy Helisa pochwaliła jego umiejętności. — Jeszcze lepiej gra na akordeonie — powiedział Hargood, ale dalszą rozmowę przerwał niespodziewany, głośny hałas. Dźwięk wznosił się i opadał — kolejne, przeciągłe okrzyki zaczynały się od niskiego grzmotu, który powoli przechodził w świdrujące pianie. Haldan obejrzał się i zobaczył brodatego, rudego olbrzyma, którego wcześniej widział przy barze, a który teraz wyszedł na środek parkietu i zadarłszy głowę do góry walił się w pierś — niczym w bęben — zaciśniętymi kułakami wydobywając z niej głuche dudnienie. — Jestem Whitewater Jones, pół koń i pół aligator! Mogę chodzić boso po kolczastym drucie i krzesać iskry nogami. Jestem Piekielnikiem trzeciego pokolenia, a w dniu, w którym się urodziłem, wyłupiłem rysiowi oczy i odgryzłem ogon. Jestem szybki jak błyskawica i silny jak polarny niedźwiedź! Od Marston Meadows aż po Point of Portage nie dotrzymał mi pola żaden facet i nie oparła mi się żadna kobieta! Wszystkie moje naboje są ostre i nigdy nie chybiam! — Co go napadło? — zapytał Haldan, nie usiłując nawet przekrzyczeć ryków brodacza. — Jesteśmy narodem indywidualistów — odparł Hargood — ale, niestety, niektórzy posuwają się za daleko. Ten człowiek lubi tyranizować słabszych, a teraz śpiewa swoją godową pieśń. Przez cały miesiąc pływa parowcem między Marston Meadows a Point of Portage i tylko na trzy dni przyjeżdża do miasta. Musi się wtedy wyszumieć: wdaje się w bitkę i znajduje sobie jakąś babkę. — Co na to policja? — W całym mieście jest tylko dziewięciu policjantów. Gdyby go chcieli przymknąć, porządnie by ich poturbował, a zresztą i tak musieliby go zaraz wypuścić, bo to jedyny pilot rzeczny, jakiego mamy. Ryki brodacza przerwały dalszą rozmowę, ale za to niektóre jego przechwałki były interesujące. Chełpił się właśnie, że na własnych plecach przeniósł parowiec przez mieliznę. Hargood dotknął ramienia Haldana. — W prezencie ślubnym od papieża mają państwo bezpłatny, dwutygodniowy pobyt w zajeździe… i proszę pamiętać, że według zwyczaju, pan młody musi przenieść oblubienicę przez próg. Haldan usiłował słuchać, ale jego uwagę pochłaniał Whitewater Jones. — Halapoff, skocz po akordeon i zagraj nam tu co, bo tak cię zdzielę w łeb, że ci piegi wyskoczy! Te ziemskie dzierlatki nie umieją tańczyć, ale Whitewater Jones zaraz je nauczy. No, rusz się! Halapoff przebiegł pędem przez salę do barku i wziął od Hildy akordeon. Haldan był zdumiony, że groźba użycia siły może przynieść tak szybki rezultat. Halapoff rzeczywiście był przerażony. Hargood też nie starał się ukrócić samowoli brodacza, który krążył teraz zuchwale po sali łypiąc lubieżnie na wszystkie kobiety, a szczególnie na te świeżo przybyłe z Ziemi. — Whitewater Jones ma ochotę tańczyć, a kiedy tańczy, to tuli i pieści kobietę! Te, które jeszcze ze mną nie tańczyły, nie wyobrażają sobie nawet, co to za rozkosz znaleźć się w moich ramionach! Jego zuchwały chód i lubieżne spojrzenia nie licowały z ludową muzyką ukraińską, którą drżącymi palcami wygrywał Halapoff, wydobywając z instrumentu mistrzowskie tremolo, którego nie oddałby żaden zapis muzyczny. Jones podszedł do stolika, przy którym siedział Hargood ze swoimi gośćmi, ujrzał Helisę i ryknął: — Doktorze, co pan tak chowa tę małą kasztankę! Czas ją wypuścić z zagrody! — Za dużo pan wypił — powiedział Hargood. — Co, śmie pan twierdzić, że jestem pijany? Mogę jednym haustem wytrąbić całą beczkę wódki, połknąć na zagrychę lekarza, a ramieniem ziemianina wydłubać z zębów jego resztki! Zatrzymał się i położył swoją ogromną dłoń na plecach Helisy. Jego ogłuszający ryk przeszedł w tubalne gruchanie. — Szanowna pani, wiem, że wy, kobiety z Ziemi, nie umiecie tańczyć, ale walc to nic trudnego. Będę szczęśliwy, jeżeli pani się zgodzi, żebym udzielił jej pierwszej lekcji… Haldan, nie zauważony przez umizgującego się marynarza, wstał i wyszedł na parkiet. Jones mówił właśnie: — Jestem tylko marynarzem z prowincji i rzadko bywam w mieście. Ale chętnie udzielę pani lekcji.. — Podniósł głos i wrzasnął do Halapoffa: — Graj walca! Krótką ciszę przerwał głos Haldana: — Zatańcz ze mną, ty sukinsynu! Pod wpływem nagłego olśnienia, którego nie potrafiłby racjonalnie wytłumaczyć, Haldan zdał sobie sprawę, że rudy olbrzym prawdopodobnie jest wyjątkowo kochającym synem. — Co powiedziałeś, chłopcze? Z urażonego, niedowierzającego tonu marynarza Haldan domyślił się, że jego strzał nie był chybiony. Tak jak sobie tego życzył, olbrzym powtórzył, co powiedział, dobitnie akcentując ostatnie słowo. Nie tylko nie chybił, ale trafił w samą dziesiątkę. Nieprawdopodobna szybkość, z jaką pijany marynarz — niczym rozjuszony byk — ruszył do ataku, świadczyła najlepiej, że od czasów króla Edypa żaden syn nie kochał matki tak bardzo, jak właśnie Whitewater Jones. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Haldan, drobny i na pozór bezradny jak gazela przed szarżą nosorożca, oczekiwał na atak olbrzyma. Z akordeonu Halapoffa popłynęły synkopowe dźwięki ,,Tańca szkieletów”. Kiedy pędzący Jones był tuż — tuż, Haldan odskoczył w bok i podstawił nogę pędzącemu przeciwnikowi; Jones potknął się, przewrócił, przejechał na brzuchu przez całą długość parkietu, uderzył głową w puste stołki stojące przy barze i roztrącił je na wszystkie strony, jakby to były kręgle. Podobieństwo było zresztą tak silne, że któryś z gości zawołał: — Brawo! Co za strzał! Gdzieniegdzie rozległy się oklaski uznania. Jones wstał, dotknął rozciętej wargi i spojrzał na zakrwawione palce. Widok własnej krwi wprawił go w szał. Jednakże mimo dodatkowego impetu, przewrócił tylko trzy stoliki wraz z siedzącymi przy nich gośćmi, kiedy wymanewrowany przez Haldana poleciał na drugi koniec sali. Niemniej jednak oklaski przybrały na sile. Co ważniejsze, Haldanowi udało się odpowiednio ustawić przeciwnika. Przy trzecim ataku złapał go za wyciągniętą rękę i przerzucił przez ramię: marynarz wywinął w powietrzu kozła, uderzył pośladkami o ziemię, odbił się, poślizgnął i nogami do przodu wpadł do buzującego kominka. Okrzyki bólu dobywające się z paleniska zostały przywitane przez gości długotrwałym aplauzem, a Halapoff zaczął grać ,,Willy, zatańcz ze mną jeszcze raz”. Jones najwyraźniej wyciągnął pewną naukę z dotychczasowych wydarzeń. Zamiast szarżować, pokuśtykał wolno w stronę Haldana na poparzonych nogach, nie czyniąc żadnych gwałtownych ruchów, które ten mógłby obrócić przeciwko niemu. Zbliżył się i wyciągając jak kleszcze ramiona, powoli otoczył nimi Haldana. Haldan włożył głowę do paszczy lwa. Cała sala, której sympatia była po jego stronie, westchnęła głośno widząc ten błąd. Marynarz rozkraczył szeroko nogi dla lepszej równowagi i powoli przyciągnął Haldana do ogromnej piersi, żeby go zmiażdżyć w żelaznym uścisku. Ale Haldan nie dał się zmiażdżyć. Podniósł kolano z niebywałą siłą. Jones wrzasnął o kilka decybeli głośniej, niż gdy wpadł do kominka, puścił Haldana i złapał się za podbrzusze. Haldan kantem dłoni uderzył go w nasadę szyi i Jones zwalił się na parkiet, który aż zadrżał pod jego ciężarem. Marynarz zwinął się w kłębek i trzymając się za obolałe miejsca wyjęczał przez zakrwawione wargi: — Siana… Siana… Haldan nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Okrążył leżącego przeciwnika, który szczęśliwym trafem upadł na prawy bok, umożliwiając tym samym Haldanowi zadanie prawą nogą ciosu w podbródek. Haldan wycelował uważnie czubek buta i cofnął się o krok, żeby zadać śmiertelny cios — Halapoff grat teraz ,,Dawne, dobre czasy”, a okrzyki „Ole! Ole!” rozlegały się na sali. — Haldanie, stój! Był to władczy rozkaz profesjonalisty. Lata dyscypliny sprawiły, że Haldan zamarł w bezruchu. Hargood wkroczył na arenę zachlapaną krwią marynarza. — Kiedy ktoś woła ,,siana”, oznacza to, że się poddaje. — Przepraszam — powiedział Haldan. — Nie znam tutejszych zwyczajów. — Wstawaj, Jones. Chcę obejrzeć twoje usta. Marynarz podniósł się wolno na jedno kolano, po czym wstał i posłusznie otworzył usta. — Masz rozciętą wargę, a ten ząb ledwo się trzyma. Idź do siebie i wyśpij się. Wpadnę do ciebie jutro o dziesiątej. Potrząsając głową i mamrocząc coś pod nosem, pół koń pół aligator ruszył chwiejnie w stronę tylnych drzwi prowadzących na zewnątrz. — Coś mi się zdaje, że szybko się pan przystosuje do Piekła. Hargood wziął Haldana za ramię i zaprowadził do stolika. Haldan dygotał lekko, jednakże nie z wysiłku, gdyż wcale nie zmęczył się walką. Przysięgli na Ziemi wcale nie omylili się w swojej ocenie. Pod cienką skorupą cywilizacji drzemał nieokiełznany dzikus, który dziś wydostał się na zewnątrz. Czuł radość, że nareszcie, wolny od wszelkich hamulców, mógł dać upust nagromadzonej wściekłości. Zamierzał zabić Jonesa i uczyniłby to z przyjemnością. Zanim jeszcze usiadł przy stoliku, Helisa zapytała go lodowatym tonem: — Musiałeś to zrobić? — Tuż po przebudzeniu zawsze łatwo wpadam w gniew. — Biedak chciał tylko ze mną zatańczyć. Przyznaję, że jego zachowanie było prostackie, a nawet grubiańskie, ale w tym, co mówił, była pewna poezja. — Tylko chciał z tobą zatańczyć?! — Haldan spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Nie bądź naiwna! Jeżeli tak cię wzięła ta jego poezja, zaraz przyprowadzę ci tego drania i możesz z nim spędzić naszą noc poślubną! — Tak, tak, pan szybko przystosuje się do Piekła — powiedział Hargood z przekonaniem, ale i ze smutkiem. — Jesteś bardzo agresywny, co? W glosie Helisy brzmiała nagana, ale patrzyła na niego z podziwem i zwierzęcym błyskiem, który stanowił niemal odbicie jego własnego, dzikiego spojrzenia. To ona zdążyła przystosować się do Piekła. Przystosowała się tak szybko, jakby się tu urodziła. — Panie doktorze, jest pan zapewne zmęczony i chciałby wrócić do żony i jej dwanaściorga dzieci, z których osiem jest również pańskich, więc Helisa i ja żegnamy pana i idziemy do siebie. — Jeszcze nie wiem, czy w ogóle gdziekolwiek z tobą pójdę — powiedziała. — Boję się ciebie! — Jak mnie poinformował poczciwy pan doktor, istnieje zwyczaj, że pan młody przenosi oblubienicę przez próg. Chciałbym ci przypomnieć, że istnieje jeszcze starszy zwyczaj, według którego mężczyzna chwyta oblubienicę za włosy i ciągnie ja do swojej jaskini. — Będę posłuszna, mój panie — oświadczyła wstając. Znów doznał natchnienia. — Zaniosę cię — powiedział — żebyś mi nie uciekła. Piszczała i wyrywała się, niby to zła, choć w rzeczywistości szczęśliwa, ale Haldan przerzucił ją przez ramię, przeniósł przez salę i wszedł na schody — zachwycona widownia wstała z miejsc i zaczęła bić brawo. Na piętrze Haldan zatrzymał się, pomachał zebranym i poklepał Helisę po wypiętych pośladkach. Widownia zaczęła tupać, krzyczeć i gwizdać. Haldan popchnął drzwi i wniósł kipiącą gniewem małżonkę do pokoju, w którym ogień trzaskający na kominku oświetlał okazałe łoże baldachimowe ze ściągniętymi zasłonami. — Ty nieokrzesany gburze! — syknęła Helisa. — Czułam, co zrobiłeś. Do końca życia nie będę mogła spojrzeć w oczy nikomu na Piekle! — Nie miałem na myśli nic zdrożnego — zapewnił ją Haldan, odsuwając zasłony, żeby rzucić Helisę na łóżko. — Rozpoczynam kampanię polityczną i to był mój pierwszy strzał w walce o prezydenturę… Tu zresztą nikt nie zwraca uwagi na oczy. Trzy piąte mieszkańców prawdopodobnie nigdy nie patrzy tak wysoko… Ci prostacy mają jednak prymitywną energię, którą zamierzam opanować. Wprowadzę rządy silnej ręki i nagnę ich do posłuszeństwa, a wtedy będą w stanie stworzyć wysoką technikę potrzebną do realizacji mojego projektu. Helisa odchyliła się do tyłu, oparła na łokciach i spojrzała na niego ze zdumieniem. — Rządy silnej ręki! Przecież z tym właśnie walczyłeś na Ziemi… Papież miał rację! Gdybym cię stamtąd nie zabrała, zniszczyłbyś całą planetę. — Posłuchaj, Helisa — powiedział z głębokim przekonaniem, siadając na łóżku. — Akurat w tym wypadku cel uświęca środki. Chcę wyzwolić Ziemię ze szponów socjologów. Łańcuchowa reakcja światła wywołana przez strumień laserowy umożliwia osiąganie nieograniczonych prędkości. To jakby ogień bengalski ze światła wytwarzający w sobie tak ogromną siłę, że otwór dyszy napędowej może być tak mały! — Przestań! Co za nieprzyzwoity gest! — Choć przekrój strumienia ciągu byłby nie większy od łebka od szpilki, sam strumień miałby tak wielką moc, że przy starcie można by zrezygnować ze wspomagających silników rakietowych… Dlaczego ściągasz bluzkę? — Robi się gorąco. — Ogień wkrótce zmaleje… To, o czym mówię, to w rzeczywistości wehikuł czasu. Jasne jest, że ruch szybszy od prędkości światła będzie również szybszy od upływu czasu, a poza tym czas porusza się tylko w jednym kierunku. Dlatego też, gdybym w ciągu następnych pięciu minut cofnął się o minut dziesięć, byłbym tu, gdzie jestem, ale gdybym cofnął się o kwadrans, taszczyłbym cię po schodach pięć minut temu… Będzie można zrezygnować z ogromnych zapasów, jakie normalnie muszą zabierać kosmonauci, ponieważ dysponując nieograniczoną prędkością można tak wyliczyć czas trwania lotu, żeby dotrzeć do miejsca przeznaczenia, zanim wyczerpie się tlen w kabinie wehikułu… Dlaczego zdejmujesz spódnicę? — Zrobiło się chłodniej. — Jest to więc przeciwnie skierowane przeciwdziałanie, co mi przypomina, że trzecia zasada dynamiki Newtona — każdemu działaniu odpowiada równe mu, przeciwnie skierowane przeciwdziałanie — jest nadal aktualna. Można by do tego stopnia zmniejszyć ciężar pojazdu, że zamiast siłowni pokładowej wystarczyłby zwykły akumulator… Otóż, Helisa, na tym właśnie polega klasyczne piękno teorii Haldana: łączy teorię kwantową, mechanikę newtonowska, równanie Einsteina i teorię równoczesności Fairweathera. Razem z moimi poprzednikami będę tańczył na grobie Henryka VIII, będę tańczył walca do rytmu LV2=(–T)… Dokąd idziesz? — Do kuchni, poprosić Halapoffa o kilka przepisów. — Ja ci podaję największy wzór od czasu E=MV2, a ty idziesz rozmawiać z kucharzem… No wiesz, przecież masz na sobie tylko buty! — Właśnie o to chodzi. W tym momencie zrozumiał, co się dzieje: nie miało to nic wspólnego z matematyką. — Chodź tu, moja droga. Helisa stała trzymając się pod bok nonszalancko oparta o drzwi. — Jesteś zazdrosny? — spytała. — Nawet bardzo: zazdroszczę rozumu niejakiemu Flaxonowi, najsprytniejszemu człowiekowi, jakiego znałem w życiu. — Wrócę — zaczęta — jeżeli mi obiecasz… — Dobrze! Dobrze! Już nie powiem ani słowa o teorii Haldana… Powinienem był zostać ginekologiem! — Nie to masz mi obiecać — powiedziała, nie ruszając się z miejsca. Podniósł z podłogi spódnicę i bluzkę i rzucił je w kąt. Błagalnym gestem rozpostarł ramiona i zawołał: — Mów! — Wytłumacz mi, co to jest ,,mieszak Haldana”. Haldan zamknął oczy i z udaną rozpaczą chwycił się za głowę. — Na pięć tysięcy trzysta osiemdziesiąt wierszy protokołu, ty musiałaś wybrać te dwa słowa! Podejdź tu, Helisa, to ci wytłumaczę, na czym polega moja technika, i wyjaśnię, dlaczego nie chciałem jej demonstrować młodej, niewinnej dziewicy w zatłoczonym San Francisco. Kiedy znów otworzył oczy, stała tuż przed nim i patrzyła na niego z miłością, podziwem i hamowanym pożądaniem. Objął ją, żeby nie uciekła do Halapoffa. — Kiedy cię poznałem — rzekł — myślałem, że twoja uroda jest nieziemska, a twój analityczny, rozsądny, zupełnie niekobiecy sposób myślenia był dla mnie nieprzenikniona zagadką. Ojciec ostrzegał mnie, że jesteś nie z tego świata. Mój adwokat napomykał, że jesteś wcieleniem szatana. Teraz dopiero twoje zainteresowanie sprawą błahą i nieistotną, ot takim sobie ploteczkarskim kąskiem, przekonało mnie, że jesteś kobietą. Żegnajcie marzenia o romansie z nieśmiertelnym demonem! — Nie wykręcaj się. Donie, masz mi wyjaśnić. Co to… — Dlaczego wszyscy nazywają mnie Donem? — Ja cię tak nazwałam. Don Juan. — Za tym romantycznym bohaterem Byrona, tak? — Niezupełnie. Chodziło mi raczej o postać z utworu Shawa… — Kogo? — Nie słyszałeś o nim. Żył w dziewiętnastym wieku. — To rzeczywiście nie słyszałem. Zacząłem od wieku osiemnastego i jechałem do tyłu. — Nie jesteśmy tu po to, żeby rozprawiać o literaturze… Rozległo się pukanie do drzwi, więc Haldan rzucił przez ramię swoją nagą, choć obutą oblubienicę na środek łóżka. — To pewnie jakiś durny goniec hotelowy! Nie wychodź stąd, dopóki się go nie pozbędę. — Daj mi ubranie — szepnęła. — To żaden goniec i wcale się go łatwo nie pozbędziesz. — Wiem, że jesteś bardzo zmysłowa, ale o zdolności pozazmysłowe dotąd cię nie posądzałem — rzekł zaciągając zasłony. Zły na intruza, podkradł się do drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem. W progu stał wysoki mężczyzna o kasztanowych włosach. — Haldanie IV, czy mogę wejść? — zapytał cicho. — Jestem Fairweather II. Haldan aż przysiadł z wrażenia, ale zaraz odzyskał równowagę. — Oczywiście, proszę pana. Jestem zaszczycony. — Chciałem zdążyć przed rozpoczęciem nocy poślubnej, ale musiałem najpierw porozmawiać z Hargoodem. Powiedział mi, że przeszedłeś już zupełnie przypadkowo próbę sprawności fizycznej i odwagi. Synu, jestem z ciebie dumny. Wybacz mi tę poufałość, ale chyba sam również się orientujesz, że mamy więcej wspólnego niż niejedni starzy przyjaciele. Hargood wspomniał również, że wpadłeś na trop mojej teorii ujemnego czasu. — LV2=(–T)? — Właśnie! Uśmiech uznania na twarzy Fairweathera niemal w pełni wynagrodził Haldanowi zawód, że musi się zrzec autorstwa teorii Haldana. — Może pan usiądzie? Moja małżonka jest w tej chwili trochę niedysponowana. Szare oczy gościa obiegły pokój. Siadając w fotelu, który przysunął bliżej kominka, skinął Haldanowi w podziękowaniu głową i powiedział: — Wciąż nosi te same buty… — Podniósł głos i zawołał w stronę zasłoniętego łóżka: — Wyjdź i weź ubranie. Twoja nagość nie ma dla mnie żadnego powabu! — Czuje się pewnie trochę skrępowana… Sam jej podam. — Haldanie, nie trudź się. Widziałem jej pośladki równie często, jak jej policzki. Jej matka to jedna z moich bardziej leniwych żon, więc często musiałem sam zmieniać małej pieluszki. — Czy to znaczy, że pan jest jej ojcem? — Nie miej mi tego za złe, synu. Byłem już stary i zmęczony, kiedy się urodziła. Zresztą jedno nieudane dziecię na osiemdziesiąt jeden, to nie jest jeszcze tak źle. — Tato! — pisnęła Helisa zza zasłony. — Chciałam mu sama powiedzieć! — To dla mnie wielki zaszczyt, że jestem pańskim zięciem, i ma pan bardzo niezwykłą córkę, ale… — Kątem oka zobaczył, że Helisa wyskoczyła z łóżka i złapała ubranie. — Mam poważne zastrzeżenia co do siebie samego. W całym kosmosie nie ma większego jelenia ode mnie. Kochałem pańską córkę, a ona mnie oszukała. Z premedytacją nadużyła mojego zaufania. Kilka drobnych faktów przekonało mnie do niej, a wtedy zdradziła mnie w znacznie ważniejszej sprawie… — Kilka drobnych faktów! — wrzasnęła z rogu pokoju oburzona Helisa. — Tato, on zmieszał z błotem dobre imię Fairweathera! Pozbawił mnie cnoty! Zrujnował! Jest ojcem mojego nie narodzonego dziecka. I to mają być drobne fakty? Chowając bluzkę do spódnicy, podeszła do kominka. — Ojcze, to on mnie zdradził. Musiałam wyjść za niego, żeby wyprowadzić go na człowieka. — Tego nie było w naszej umowie, moja droga — zbeształ ja Fairweather. — Córka powinna zapytać ojca o zgodę, zanim przyjmie oświadczyny. — Zwrócił się do Haldana: — Wasze małżeństwo nie było w planie, ale może dobrze się stało, bo gdyby nie poleciała na Ziemię, zostałaby pewnie starą panną… — Tato, co ty wygadujesz! — obruszyła się Helisa. — Dobrze wiesz, że dałam kosza czterystu dwudziestu konkurentom! A co do ciebie, Haldanie, to wybrałam cię osobiście spośród sześćdziesięciu pięciu tysięcy matematyków piątej podgrupy na całej kuli ziemskiej, więc jeżeli jesteś jeleniem, to bardzo rzadki z ciebie okaz! — Zawsze mogę liczyć na moją córkę — oświadczył Fairweather — pod warunkiem, że moje plany nie kolidują z jej własnymi. Kiedy zgodziła się lecieć na Ziemię, to po części właśnie dlatego, że spodziewała się tam znaleźć kogoś takiego jak ty. Nie próbuj nawet zaprzeczyć, moja droga. — To wszystko prawda, ale przestań zdradzać moje tajemnice. Kiedy Haldan uświadomił sobie pełny sens tego, co usłyszał, zakręciło mu się w głowie — czuł się tak, jakby pośrodku Salisbury Plains ujrzał nagle szczyt Annapurna. — Proszę pana, jeżeli pańska córka odrzuciła czterystu dwudziestu konkurentów, to musi być bardzo doświadczoną kobietą. Fairweather skinął głową, — Jest nią niewątpliwie, ale była zbyt wybredna jak na Piekło. Poza tym, miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy cofnęliśmy ją z powrotem do lat sześciu przed lotem na Ziemię. Licząc dwanaście lat, które spędziła na Ziemi, ma dopiero trzydzieści cztery. Organicznie jest oczywiście osiemnastolatką. Haldan zwrócił się z furią do Helisy. — I ty wypytywałaś mnie o moje doświadczenia! Przecież kiedy ja jeszcze puszczałem latawce, ty, na tej planecie, romansowałaś na lewo i prawo. Ale się pewnie zaśmiewałaś, widząc, z jaką wprawą zabieram się do dzieła! Papierosy zapalane od filtra… Ćwiczenia jogi… Był naprawdę wściekły. Helisa objęła go ramieniem. Czułym, współczującym tonem powiedziała: — Proszę cię, kochanie, nie myśl, że do mnie nie dorastasz, i nie miej kompleksu niższości. My, starsze kobiety, znacznie wyżej cenimy młodzieńczy entuzjazm niż doświadczenie. Zresztą na całym Piekle nie ma człowieka, który potrafiłby podnieść ogólną średnią o osiem setnych procenta. Udobruchany jej skruchą, Haldan uśmiechnął się szeroko. — Ty Piekielnico! — zawołał. Następnie zwrócił się do Fairweathera. — Ale jak wyekspediował ją pan na Ziemię? — Praktyczne zastosowanie wzoru na czas ujemny. Nie, nie statek kosmiczny. Prędzej łódka kosmiczna. Wiesz pewnie, co mam na myśli. — A jak udało się logicznie wytłumaczyć nagłe pojawienie się Helisy na Ziemi? — Transkontynentalna rakieta wpadła do południowego Pacyfiku. Wszyscy zginęli, w tym dwoje poetów. Kiedy zdawało się, że nikt nie ocalał, w pobliżu miejsca katastrofy na tratwie ratunkowej znaleziono dziecko…. Musieliśmy specjalnie czekać na parę H –7, ponieważ Helisa ma w sobie coś z poetki. — Ale skąd pan wiedział, że rakieta się rozbije… Haldan urwał w pół słowa. Wehikuł czasu mógł podróżować nie tylko wstecz, ale również do przodu. — Cofam pytanie. — Ucałuj teraz ojca, młoda damo, i posiedź chwilę spokojnie, a już wkrótce będziecie mogli rozpocząć noc poślubną, choć dla was to jakby musztarda po obiedzie… Po przywitaniu się z ojcem, Helisa usiadła, a Fairweather zwrócił się do Haldana: — Skoro wykryto u ciebie zespół Fairweathera, to chyba nie mylę się przypuszczając, że chętnie pomożesz nam obalić rządy socjologów i przywrócić wolność mieszkańcom Ziemi. — Robiłem akurat własne plany, żeby wrzucić klucz francuski w tryby rządowej machiny, kiedy pańska córka zagroziła mi, że mnie opuści. Twierdziła, że ma coś do załatwienia w kuchni. — Wrzucenie klucza ma sens tylko wtedy, gdy się wie, gdzie go wrzucić — powiedział Fairweather. — W dziejach ludzkości jest tylko kilka okresów na samym początku, w których jeden człowiek mógłby zmienić bieg historii. Żeby obalić socjologów, trzeba zniszczyć ziarno ich władzy, zasiane w czasach, gdy oni sami jeszcze nie istnieli. To misja dla matematyka teoretyka, ponieważ w ostatniej fazie lotu trzeba wprowadzić niezwykle precyzyjne poprawki. Dlatego właśnie wysłaliśmy na Ziemię Helisę, ponieważ wśród zesłańców nigdy nie trafiają się matematycy teoretycy. Zwykle są tak pochłonięci swoją pracą, że zupełnie nie interesują się, kto nimi rządzi; prawdę mówiąc, nie mają nawet pojęcia, że rząd w ogóle istnieje. Helisa miała zasiać ziarno buntu. Twój zespół Fairweathera to gratka, której nikt nie oczekiwał. Żeby zrealizować swoje zadanie w okresie historycznym wybranym przez naszych ekspertów, będziesz przebywał na Ziemi najwyżej osiem lat. Byłoby kłopotliwe, gdybyś musiał pozostać dłużej, ponieważ nie będziesz się starzał. Poddamy stabilizacji strukturę komórkową twojego organizmu, żeby zapobiec chorobom. Nauczymy cię autohipnozy, żebyś umiał opanować ból, oraz jogi, żebyś potrafił zatrzymać krwawienie, na wypadek gdybyś złamał rękę, nogę albo się skaleczył. Musisz również wiedzieć, jak leczyć inne dolegliwości. Urządzenie naprowadzające umieszczone w twoim zębie pozwoli ci, nawet w nocy czy w czasie burzy, bez trudu odnaleźć pojazd, który w oparciu o energię słoneczną będzie bezustannie nadawał sygnały. Będziesz więc stosunkowo bezpieczny. Sam powrót to już prosta sprawa. Wystarczy nacisnąć przełącznik. Kiedy się skończy wasz miesiąc miodowy, rozpoczniesz intensywny, czteromiesięczny trening, żeby przygotować się do misji. — Ale Helisa… Chciałbym być przy niej, kiedy urodzi się dziecko. — Według naszego czasu twoja misja będzie trwała zaledwie trzy dni. Lot będzie odpowiednio zaprogramowany, żebyś mógł nadrobić czas w drodze powrotnej. — Oczywiście — przyznał Haldan. — Wystarczy zwiększyć V2. — Sam pojazd jest niewielki i tak zbudowany, że z zewnątrz wygląda jak kamienny głaz. Jest jednak zbyt ciężki, żeby go można było przesunąć i nie sposób go rozbić czy otworzyć żadnym narzędziem dostępnym w tamtym okresie. — Czy dowiem się wszystkiego o czasach i o miejscu, do którego polecę? — Przejdziesz intensywny kurs. Nauka przez sen, pod hipnozą, co tylko mamy. Z językiem nie będzie żadnych trudności. Władający nim biegle naukowcy są prawie w każdym transporcie zesłańców. Kiedy wylądujesz, przystosujesz się do nowych warunków tak łatwo, jakbyś przeprowadził się z San Francisco do Chicago. Fairweather zrobił krótką pauzę i spojrzał w ogień. — Jedna sprawa nie daje mi spokoju, bo sam nie znam odpowiedzi, a ty jesteś niemal moim sobowtórem. Zwrócił się do Haldana; ton jego głosu sprawił, że Haldan cały zamienił się w słuch. — Jak należy wrzucić klucz, zdecydujesz sam, bo będąc na miejscu sam najlepiej ocenisz sytuację. Na uniwersytecie przedstawimy ci kilka ewentualnych wariantów działania, ale ostateczna decyzja będzie należała do ciebie. Jest całkiem prawdopodobne, że najlepszą metodą okaże się zamach. Czy sądzisz — na podstawie swoich dotychczasowych przeżyć — że dla idei mógłbyś popełnić morderstwo? Haldan przypomniał sobie śmiertelny cios, który zakończyłby żywot Whitewatera Jonesa, gdyby nie interwencja Hargooda. — Mógłbym — powiedział stanowczo. — Moje drugie pytanie jest bardzo niedyskretne, ale muszę je zadać, bo znam samego siebie: czy sądzisz, że twoja miłość do Helisy jest na tyle silna, że spełnisz swoją misję, nawet jeśli znajdą się kobiety, które zrobią wszystko, aby cię odwieść od celu? — Znam się na ich sztuczkach. Dzięki Helisie poznałem je na wskroś. — I ostatnia, bardzo ważna sprawa: czy zmieni to twoją decyzję, jeżeli ci powiem, że językiem, którego masz się nauczyć, jest hebrajski? Haldan ledwo opanował zdumienie. Nigdy dotąd nie myślał o bogobójstwie. Siedząc tu, na odległej planecie, mógł je sobie łatwo wyobrazić. Ale to zupełnie co innego niż — gdy nadejdzie czas — naciągnąć kuszę i wziąć Go na cel. Niech to diabli, pomyślał, przecież kuszę wynaleziono dopiero, kiedy On miał sześćdziesiąt pięć lat, pięć lat przed Jego śmiercią. Musi Go zabić, zanim On skończy czterdziestkę, więc pozostaje nóż albo włócznia. Ale przecież zamach nie jest jedynym rozwiązaniem, napomniał sam siebie. Postara się, żeby nie doszło do rozlewu krwi. Spojrzał na Fairweathera. — Jestem zdziwiony, ale nie zmieniam zdania. — Nagle się uśmiechnął. — Gdybym trening miał już za sobą, za trzy godziny mógłbym lecieć do Palestyny! — Samochwał! — zawołała Helisa. — Teraz już rozumiesz, dlaczego nie wahałem się was niepokoić, Fairweather wstał, uścisnął rękę Haldana i ucałował Helisę. Przy drzwiach zatrzymał się. — Jak się skończy wasz miesiąc miodowy, wpadnij na uniwersytet. Zrekonstruowaliśmy żydowską wioskę: sprzęty, jedzenie, słowem wszystko. Twoi nauczyciele to w większości autentyczni faryzeusze; znów będą przeżywać bitwę o Jerozolimę, ale tobie radzę zachować neutralność, bo na Ziemi znajdziesz się najprawdopodobniej w przeciwnym obozie. Wśród nich będziesz się posługiwał kryptonimem ,,Judasz”. W tamtych czasach w Palestynie było to dość pospolite imię, choć nikt wymieniony w Jego kronikach tak się nie nazywa. Pełny kryptonim, o ile dobrze pamiętam, brzmi „Judasz Iszkariot”. EPILOG: ZNÓW NA ZIEMI Mierziły go wiece studenckie, te tłumy długowłosych dziewcząt i brodatych chłopców. Szanujący się studenci budowy maszyn nigdy nie uczestniczyli w podobnych zgromadzeniach. Jednakże musiał przejść przez dziedziniec uczelni, żeby dostać się do Związku Studentów; dziewczynę zobaczył, kiedy obchodził tłum. Stojąc z dala od innych studentów, z drwiną i politowaniem w piwnych oczach patrzyła w stronę mównicy. Widząc jej oliwkową cerę, krucze włosy sczesane z wysokiego czoła i miękkie linie jej ciała, pomyślał, że pochodzi z Libanu. Przypomniał sobie słowa dawno zmarłego przyjaciela: — W jednym ciele tajemniczość Wschodu, bogactwo i wonności Południa, świeżość i blask Północy oraz zuchwałość Zachodu. Daję słowo. Hal, najlepsza wino miłości płynie z lewantyńskich kadzi! Na słowie Williama Szekspira można było zwykle polegać, ale o ile Hal dobrze pamiętał, Will akurat w tym czasie romansował z dziewczyną z Aleppo. Jednakże Hal zatrzymał się przy kruczowłosej studentce, postał moment udając, że słucha mówcy, i zwrócił się do niej: — O co chodzi tym razem? — Wciąż o czesne — odparła. — Mówca chce zorganizować bojkot uniwersytetu. — Próbował tego kiedyś rzymski student, Juniusz, ale z rozkazu Domicjana Flawiusza został wypatroszony i poćwiartowany na Forum. — Mimo szczerego zapału, nasz dzisiejszy mówca mógłby równie dobrze być Juniuszem. Chciałabym nauczyć wszystkich studentów podstawowych zasad organizacji! — W takim razie naucz mnie, a postawię ci kawę. Chodź, zapraszam cię do baru. Przechyliła głowę i spojrzała na niego uważnie. — Chcesz mi zaimponować szerokim gestem? — Nie. Po prostu wczoraj wieczorem wygrałem w remika i chcę się pozbyć drobnych. — Zwykle za korepetycje biorę więcej niż trzydzieści centów, ale w piątki udzielam rabatu. Ponieważ trwały zajęcia, w barze samoobsługowym było niewiele osób i dziewczyna mogła bez pośpiechu wybrać ciastko. Patrząc na jej profil, oliwkową cerę i gładkie, semickie czoło, uświadomił sobie, że jest śliczna. Jej skupione, ociężałe spojrzenie, kiedy tak stała targując się sama ze sobą, zanim wreszcie zdecydowała się na pączka, było jakby żywcem przeniesione z arabskiego bazaru. — Czy jesteś Libanką? — zapytał Hal, kiedy szli do stolika. — Nie. Greczynką. Nazywam się Helena Patrouklos. Nie tak daleko na południe jak Aleppo i nie tak daleko na wschód jak Bagdad, „ale wystarcza w sam raz, ręczę za to”*. — A ty, sądząc po twojej rozrzutności, jesteś pewnie Szkotem? — zapytała. — Nie — odparł. — Jestem Żydem. Hal Dan. — Dan? To chyba nie jest żydowskie nazwisko? — Przedtem nazywałem się inaczej. Iszkariot. — Oczywiście Judasz Iszkariot — powiedziała siadając — i oczywiście nabijasz mnie w butelkę. — Nigdy bym się nie odważył na coś podobnego! — Głuptasie, to tylko takie powiedzenie! — Ale zwięzłe i obrazowe. Podoba mi się ten wasz współczesny slang. — Współczesny?! To powiedzenie jest tak stare, jak „o rany Julek”! — Wiem — rzekł. — Pierwszy raz usłyszałem je z ust ukochanej, którą interesowały podobne archaizmy. — A gdzie jest teraz twoja ukochana? Z tonu dziewczyny widać było wyraźnie, że odpowiedź nie jest jej obojętna. „Zadurzyła się we mnie” — pomyślał Hal. — Zagubiona w otchłani czasu — uspokoił ją. — Gdzieś za Arkturem. — Dziwak z ciebie! Nie masz nic przeciwko temu, że będę maczać pączek w kawie? — Skądże znowu! Od nastania ery chrześcijańskiej pierwszy raz widział dziewczynę, która z wdziękiem maczała ciastko w kawie. — Muszę się przyznać, że podziwiam pełen gracji ruch ramienia i nadgarstka, jakim zanurzasz pączka. Uniosła brwi i spojrzała na niego znad filiżanki. — Czyżbyś studiował literaturę? — Nie. Jestem na budowie maszyn. — Myślałam, że jesteś poetą i historykiem w jednej osobie. Coś w tonie obecnej rozmowy przypomniało mu inną rozmowę, która odbywała się mniej więcej w tym samym czasie i w tym samym miejscu, gdy przyjechał tu po raz pierwszy — wtedy nie doceniał jeszcze siły kobiet. — Do poezji zniechęcił mnie ten niewdzięcznik Milton — powiedział — który tak uwznioślił Szatana, że w ogóle nie można go poznać. A przecież Szatan jest zbyt mądry, żeby pozować na Księcia Ciemności. Równie dobrze może być przeciętnym teściem, o nieco dziwacznym poczuciu humoru. — Wariat jesteś, ale mi się podobasz. Nie potrafił rozróżnić, czy mówi szczerze, czy tylko udaje, ale ta sztuka miała na zawsze pozostać jedną z zagadek bytu dla człowieka, o którym kiedyś powiedziano, że jest niemal naiwnie uczciwy. — Co studiujesz? — zapytał. — Socjologię. — Mogłem się domyślić. Bywasz na wszystkich wiecach. — Nic podobnego — odparła. — Organizacji nie tworzy się przez wystąpienia telewizyjne, demonstracje czy bojkoty. To nie takie proste. Należy z każdym rozmawiać z osobna i przekonywać, przekonywać… — I ty właśnie tak postępujesz? — Tak. Zakładam młodzieżową organizację przyjaźni zrzeszającą studentów z całego świata. Jestem w kontakcie z zagranicznymi studentami studiującymi na naszej uczelni, koresponduję również ze studentami w Anglii, w Związku Radzieckim, w Argentynie. Pewien chłopak w Hajfie aż pali się, żeby wciągnąć do organizacji studentów izraelskich. Niestety on pisze po hebrajsku, a ja po angielsku… Hal, znasz hebrajski? — Doskonale. Kilka dialektów. — Nie zgrywasz się? — Ani mi to w głowie. Znam również arabski, grekę, włoski, francuski, niemiecki, hiszpański i rosyjski, — Powiedz coś po grecku — zażądała. — W koine, czy w dialekcie kreteńskim? — W koine — odparła — ale mów wolno. Był pewien, że dziewczyna blefuje, ale nie zamierzał mówić wolno. Odpowiedział jej w swoim zwykłym tempie, a wszystko, co powiedział, było prawdą: — Jesteś jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie widziałem w życiu i choć wiem, że uroda i cnota rzadko chodzą w parze, u ciebie dostrzegam obie te zalety. Wierz mi, że mógłbym bez znużenia kochać się z tobą przez sto lat, gdybyś żyła tak długo. Mile zaskoczona, zmieszała się i spuściła wzrok. — Widziałam, że poruszasz wargami, ale nie zrozumiałam ani słowa. A więc zrozumiała wszystko. Cóż, powiedział samą prawdę. Nagle pochyliła się i powiedziała z przejęciem: — Twoje zdolności językowe przydałyby się naszej organizacji. Nie… Będę szczera. Jesteś mi niezbędny. W zamian mogę ci obiecać tylko moją głęboką wdzięczność i satysfakcję z poświęcenia się sprawie o wiele donioślejszej i trwalszej niż my sami. Gestykulowała żywo, tak jak to czynią Grecy — albo Żydzi — a ruchy jej ramion, ciemne oczy i semickie rysy sprawiły, że przeszyła go nostalgia, którą ledwo zdołał ukryć. Znów znalazł się w dawnej Jerozolimie, a dziewczyna siedząca naprzeciwko niego była Marią Magdaleną. Wyłożyła swoje racje z tym samym szczerym, bezinteresownym zapałem i użyła niemal tego samego argumentu, co Maria Magdalena, kiedy przekonała go, żeby odstąpił Jeszui, obecnie zwanemu Jezusem, swoje miejsce na ostatnim statku z planety Ziemia. Historia wiecznie się powtarza. Cofnęły się fale czasu i jego jedyna ziemska miłość, Maria Magdalena, powróciła znów. Siedziała teraz przed nim, trochę tylko odmieniona, a jej dowcip i powiedzonka były te same, co jego jedynej nieziemskiej ukochanej, Helisy. Schylił głowę udając, że się drapie w nos — nawet tak jak Helisa nazywała go „głuptasem” i „wariatem”. Kiedy znów spojrzał na nią, siedziała w milczeniu, ale wciąż prosiła go wzrokiem. — Wiesz co, Heleno, wpadnę do ciebie jutro wieczorem, dobrze? Pogadamy jeszcze i zobaczymy, co z tego wyniknie. — Będę czekać — odpowiedziała pisząc swój adres na kartce papieru. — Podobasz mi się i jestem pewna, że mógłbyś się przydać naszej organizacji. Pewnie tak jak wszyscy studenci kierunków technicznych jesteś niewyrobiony politycznie, ale inżynierowie to ludzie czynu. — Masz rację — przyznał biorąc kartkę z adresem. — Jeżeli chodzi o aktywność, jesteśmy w górnych trzech procentach; naszą specjalnością też są związki studenckie, ale tylko dwuosobowe. — Lubię wariatów — powiedziała wstając. — Dziękuję za kawę i za rozmowę, ale teraz muszę pędzić na zajęcia. Pamiętaj o sobocie. Wpadnij około szóstej. Przygotuję coś do jedzenia. Patrząc za nią, kiedy odchodziła kołysząc jak Helisa biodrami, wiedział, że na pewno nie zapomni o sobocie. Ostatnio coraz częściej rozmyślał o Helisie. Już za kilka sekund — licząc według czasu na Piekle — ją i jej ojca spotka największa niespodzianka w ich życiu, gdy otworzą się drzwi wehikułu czasu i wysiądzie z niego izraelski prorok. A może wcale nie będzie to dla nich zaskoczeniem? No cóż, nie miał innego wyjścia; gdy opuszczał Piekło, zbyt wiele spraw pozostało nie wyjaśnionych do końca. Jak to kiedyś powiedział Flaxon, prawda zależy od punktu widzenia, a Haldan był teraz w zupełnie innym punkcie kosmosu niż oni. Nie, żeby sądził, iż oszukali go z rozmysłem, ale Fairweather i jego córka zawsze patrzyli na wszystko bardzo subiektywnie. Przypowieści Jeszui były natomiast przejrzyste jak kryształ, jeżeli wziąć pod uwagę, że kryształy załamują światło — jednakże Haldan IV vel Judasz Iszkariot vel Hal Dan nigdy nie radził sobie najlepiej z analiza widmową. Prawdę mówiąc, kiedy tuż po ukrzyżowaniu umieszczał odurzonego hizopem Jezusa w kabinie jednoosobowego pojazdu, sam nie wiedział, czy kieruje historię na inny tor, czy ją wykoleja. Osobiście, było mu wszystko jedno. Gdyby w chwili startu pojazdu nastąpił koniec świata, on sam przestałby istnieć, ale z chęcią przyjąłby nawet taki odpoczynek. Odbiornik umieszczony w zębie drażnił go coraz bardziej, ale nie mógł się go pozbyć. Wiedział, że każdy dentysta, który ujrzy ukryte pod plombą urządzenie, od razu weźmie go za szpiega i wezwie FBI. Agenci FBI, kiedy tylko odkryją, że od trzystu lat jest obywatelem stanu Georgia, nie będą się długo zastanawiać, lecz natychmiast zawiadomią CIA. CIA porozumie się z Interpolem, Interpol zacznie zbierać informacje w Istambule, w Damaszku, w Rzymie, w Paryżu i w Moskwie (O rany! Miał nadzieję, że nie skontaktują się z Tbilisi i nie odnajdą potomków Ałły Gołowiny), aż wreszcie ktoś zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Mógł sobie wyobrazić ogromne nagłówki w gazetach, wydrukowane czterdziestoośmiopunktowym kwadratem: ŻYD WIECZNY TUŁACZ ODNALEZIONY: „JESTEM JUDASZ ISZKARIOT !!!” Ale goje mieliby się z pyszna, gdyby się dowiedzieli, że Judasz Iszkariot to chrześcijanin! Przez ten ząb zaczynał majaczyć. Helena Patrouklos zatrzymała się przy wyjściu i pomachała mu na pożegnanie, a Żyd Wieczny Tułacz odwzajemnił jej gest. W chwili gdy opuścił rękę i położył ją na stoliku, kowbojski głos zaczął lamentować: — Jak ciężko mi się z tobą rozstać… Gdyby wywołał ostateczną fuzję najwyższej tezy z najwyższą antytezą, nastałby Wielki Dzień Oczyszczenia i może tylko jeden profesor ekonomii z uniwersytetu w Marston Meadows miałby powód do niezadowolenia. Ząb mniej działałby mu na nerwy, gdyby od czasu do czasu odbierał muzykę rozrywkową lub klasyczną. Nic nie straci pomagając Helenie. Jeżeli przy udziale jej organizacji na całym świecie zapanuje pokój, to może w pokojowych warunkach nastąpi szybszy postęp techniczny? Jeżeli nic nie osiągną, to przecież samo towarzystwo Heleny też jest nie do pogardzenia, tym bardziej że musi sobie jakoś urozmaicać życie, bo przy obecnym tempie rozwoju nauki miną jeszcze co najmniej dwa tysiące lat, zanim będzie mógł wsiąść w statek i odlecieć z tej nędznej planety. Istniała jeszcze jedna możliwość, której obawiał się najbardziej. Może będzie musiał czekać aż do Jego powrotu i — przechodząc istny czyściec — tułać się po Ziemi jako wieczny student przez następne dziesięć tysięcy lat. Życie stanie się wtedy już zupełnie nieznośne, tym bardziej jeżeli jego ząb wciąż będzie odbierał tylko te przeklęte kowbojskie piosenki. W. S. Landor. „Rose Aylmer”, przekład Julity Wroniak. John Keats, „La Belle Dame Sans Merci”, przekład Jerzego S. Sity. John Keats, „Oda do greckiej urny”, przekład Miriama. ,,Kubla Khan”, przekład Stanisława Kryńskiego. John Keats, „La Belle Dame Sans Merci”, przekład Jerzego S. Sity. John Milton, „Somson Siłacz”, przekład Władysława Bartkiewicza. William Szekspir, „Romeo i Julia”, Akt III, sc. 1, przekład Józefa Paszkowskiego. ?? ?? ?? ?? John Boyd OSTATNI STATEK Z PLANETY ZIEMIA - 2 -