CHRISTOPHER HYDE Eksperyment Zdecydowaną większość globalnych problemów powinno się rozwiązy- wać na szczeblu lokalnym. Brak żywności, kanalizacja, woda, zanieczysz- czenia, odzysk surowców wtórnych i bieda - wszystkim tym nie sposób za- jąć się skutecznie na skalę światową czy nawet narodową. Trudności te zostaną rozwiązane dopiero wtedy, gdy społeczności lokalne uświadomią sobie, że mogą wybierać, jak chcą żyć w przyszłości, by potem wyciągnąć wnioski ze swoich wyborów. Instytut Cold Mountain, projektując i tworząc społeczność Crestwood Heights, próbował dowieść, że taki projekt można zrealizować. Zbudowali- śmy szczęśliwą, postępową społeczność, która może stać się inspiracją dla architektów i urbanistów z całego świata. Crestwood Heighst to coś więcej niż kolejne przedmieście, to alternaty- wa wobec wielkich aglomeracji miejskich, które zawiodły oczekiwania Ame- rykanów. Ponadto Crestwood Heights pozwala na rzut oka w przyszłość, aby przekonać się, na jakie wyżyny potrafi wspiąć się nasz naród. Dr M. P. Alexanian Dyrektor Instytutu Cold Mountain Główny Planista Projektu Crestwood Heights „Architectural Review", 17 lipca 1974 Rozdział 1 Kelly Rhine, pochyliła się w fotelu kabiny przyczepy kempingowej volks- wagena i zaczęła szukać papierosów. Zapaliła kenta i na próżno próbo- wała się nim z przyjemnościązaciągnąć. Patrzyła przekrwionymi oczami przez przednią szybę. Podróż trwała już bardzo długo. Droga wiła się po wzgó- rzach i dolinach Karoliny Pomocnej, a za plecami kobiety, w przyczepie, le- żało wszystko, co zostało po ośmiu latach życia na Manhattanie. Nie było tego dużo i Kelly miała wrażenie, że pobyt w Nowym Jorku minął j ak mgnie- nie oka. Przedtem przeżyła siedem lat w Los Angeles z mężem-alkoholikiem, a jeszcze wcześniej uczyła się w szkole plastycznej w San Francisco. W su- mie ile, dwadzieścia lat? Zdawało się, że to było zaledwie wczoraj. Nowojor- skiemu narzeczonemu - pseudo filozofowi na pewno strasznie by się to spodo- bało: życie jako mgnienie oka. Zamknęła na chwilę oczy. Chciała wypróbować stworzoną właśnie teo- rię, pobawić się w ciuciubabkę z nieznaną autostradą i przywołać wspomnie- nia przeszłości. Raz jeszcze zaciągnęła się papierosem i potrząsnęła głową. Niezły sposób na życie. Zerknęła w lusterko. W kącikach wielkich, zielonych po irlandzkich przodkach oczu pojawiły się niewielkie zmarszczki, a w czarnych włosach tu i ówdzie widać było pasemka siwizny. To i tak nieźle jak na trzydziesto- sześcioletnią kobietę, która bawi się w Jacka Kerouaca. Mogła jeszcze wy- trzymać bez usztywnianego biustonosza, karta MasterCard była znów czysta jak łza, a zmartwień przysparzała jej tylko łysawa przednia opona. - No to powiedz, Kelly Kirkaldy Rhine, jak do tego wszystkiego doszło? - odezwała się na głos, chcąc pozbawić się mglistego niepokoju, który czuła od chwili wyjazdu z Nowego Jorku. Odpowiedziała sobie sama, okropnie zaciągając z irlandzkim akcentem: - Jezus Maria, to było chyba tak ... Jeszcze dwa tygodnie temu jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Praco- wała jako główny grafik w Murray Robbins Campbell and Orr. Eksmąż już zdecydowanie należał do przeszłości, chłopak - zbijający bąki, samozwań- czy aktor - powoli znikał w mroku niepamięci, a dni były zajęte od rana do wieczora. Wynajmowała pracownię na trzydziestym siódmym piętrze biu- rowca w Midtown, poddasze za tysiąc dwieście dolarów miesięcznie w Tri- bece (które wychodziło jej już bokiem) z prawie uschniętą paprotką nad ta- blicą kreślarską. W pracowni nie miała okna, w mieszkaniu buszowały karaluchy, ale mówi się trudno - nie można wymagać wszystkiego naraz, zwłaszcza na Manhattanie. Wtedy właśnie Mort Robbins zabrał ją na obiad. Mort był jednym ze wspólników w MRC&O i pełnił funkcję szefa działu plastycznego. Lubież- ny, stary sukinsyn miał żonę, dwoje dzieci w Scarsdale i klucz do apartamen- tu w Regency Hotel, w którym używało życia wielu innych dyrektorów. Jego zdaniem, gdy jakaś pracownica MCR&O słyszała z jego ust słowa „Pieprzyć firmę!", powinna zaraz spytać, który z inicjałów. Zapraszając Kelly na obiad, Mort na swój sposób dawał jej do zrozumie- nia, że znalazła się na pierwszym miejscu jego listy. Potem zaproponował, by spędzili resztę popołudnia w łóżku. Kelly od razu domyśliła się, że ma do czynienia nie z sugestią, lecz poleceniem, a konsekwencje odmowy były ja- sne: zabaw się z wujkiem Mortie'em albo możesz szukać innej pracy. Przez chwilę Kelly zastanawiała się, czy nie rzucić w niego czymś cięż- kim, aby wrócił do krainy, gdzie zostawił rozum. Potem wstała i wyszła bez słowa z restauracji. Jadąc taksówką do domu, na ulicę Lispenard, w ciągu kwadransa przemyślała wszystkie możliwości. Mort nie wyrzuci jej z pracy, udusi ją gołymi rękami. Będzie powierzał ważne zadania innym grafikom, nie dopuści jej do spotkań i postara się zrujnować jej karierę. Nie minie pół roku, a będzie musiała wziąć nogi za pas. Mogła odejść z firmy od zaraz „z powodów osobistych". Po, paru mie- siącach wydeptywania ścieżek i przyglądania się, jak w zastraszającym tem- pie maleją sumy na rachunku bankowym, wreszcie może znajdzie jakąś pra- cę, ale na pewno znacznie gorszą. W reklamie panowała posucha, poza tym był już maj. Niezbyt dobry moment na szukanie pracy. Intuicja stratega pod- powiadała, żeby zacisnąć zęby i przeczekać w nadziei, że Mortie wcześniej czy później zostawi ją w spokoju. Gdy otwierała drzwi, w oczach kręciły jej się łzy, nie wiadomo, czy z gnie- wu, frustracji czy z litości dla samej siebie. Możliwe, że ze wszystkich trzech powodów naraz. Zamknęła drzwi i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Griff, chłopak, który był aktorem, odchodząc opróżnił mieszkanie z czego się dało, tak że w małym przedpokoju został tylko telefon z sekretarką i stos korespondencji. Ponury koniec złego dnia. 10 - Griff - powiedziała głośno, siedząc za kierownicą. Powinna przeczuć, że nie warto wiązać się z kimś o takim imieniu. Zgasiła papierosa, a wzrok odruchowo powędrował ku palcowi serdecznemu lewej ręki, na którym nie było już pierścionka. Podarował go jej jakieś sześć miesięcy temu. Nosiła to cholerne cacko na tym samym palcu, co ślubną obrączkę, którą zdjęła po rozwodzie. Dziwnym trafem, właśnie teraz, kiedy Griff odszedł, pierścionek zaśniedział. Samochód zanurzył się w tunelu drzew, by po chwili wyłonić się w czerw- cowym słońcu. Kelly opuściła nieco szybę i do środka z lekkim szumem wpadło powietrze, pachnące koniczyną. Oparła się wygodniej o fotel i głę- boko westchnęła. Niewiele brakowało, a list, jaki dostała w to pieskie popo- łudnie tuż po fatalnym obiedzie z Mortie'em przywróciłby jej dawną wiarę w I Ching. Gruba, kremowa koperta i cztery nazwiska, wypisane tłustą kursywą, nie wróżyły niczego dobrego. Barrymore, Neldon, Slater i Soames to na pewno prawnicy, i to na dokładkę bardzo kosztowni, sądząc po adresie biura na Pią- tej Alei. Po głowie bez przerwy tłukła jej się myśl, że właściciel budynku zamienia mieszkania na własnościowe i daje jej prawo pierwokupu po ja- kiejś bandyckiej cenie. List był krótki i rzeczowy: Droga Pani Rhine! W myśl postanowień sądu w Raleigh, stan Karolina Północna, oraz zgod- nie z warunkami testamentu pana Nathana R. Somerville 'a, nieżyjącego mieszkańca Crestwood w stanie Karolina Północna, pragniemy zawiadomić Panią, iż jako ostatnia pozostała przy życiu krewna p. Somerviłłe'a jest Pani jedyną spadkobierczynią j ego majątku. Majątek składa się z udziału w firmach, kilku nieruchomości, pewnej sumy w gotówce, i niewielkiego portfela akcji. Firma Bekins Crawford z siedzibą w Crestwood Heights, jako wykonawca ostatniej woli p. Somerville'a, zwró- ciła się do nas z prośbą o nawiązanie z Panią kontaktu w celu rozporządze- nia ww. majątkiem. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała Pani zająć się tą sprawą i skontaktować się z naszym biurem. Z wyrazami szacunku William S. Barrymore Wujek Nat, brat przyrodni matki. Jeszcze z dzieciństwa bardzo mgliście przypominała sobie niskiego, rudowłosego mężczyznę, który jadł pieczoną wołowinę z musztardą, ale na tym wspomnienia się kończyły. Pamiętała jesz- cze, że miał coś wspólnego z przemysłem filmowym. Zadzwoniła do prawników i umówiła się na spotkanie, które z kolei wy- wróciło jej dotychczasowe życie do góry nogami. Gdy prawnicy, władze Ka- roliny Pomocnej i wujek Sam nasycili swoje apetyty, zostało jej czterdzieści 11 siedem tysięcy pięćset osiemdziesiąt jeden dolarów, garść niewiele wartych akcji, średniej wielkości dom w Crestwood Heights i podupadające kino w Crestwood. Firma prawnicza z Crestwood zaproponowała, że zajmą się domem i ki- nem, i trzeba przyznać, że z początku miała zamiar ulec tej pokusie. Zdążyli już znaleźć kupców, i to nawet za przyzwoitą cenę, ale w końcu postanowiła, że przynajmniej na razie nic nie będzie sprzedawała. Z pieniędzmi wujka Nata w kieszeni zwolniła się z MRC&O, spakowała się i wyjechała z mia- sta. Ostatecznie była wiosna, a więc czas na zmiany. Unikając bramek na autostradach, wlokła się do Crestwood całe trzy dni, stając, gdzie i kiedy jej się spodobało, zażywając wolności, jakiej nie zaznała od lat. Za szybą przemknął znak informujący, że do New Hope pozostało czter- naście kilometrów. Kobieta z firmy prawniczej Bekins Crawford mówiła, że właśnie tam trzeba skręcić do Crestwood. Ze stacji benzynowej na skrzyżo- waniu Kelly miała zadzwonić do prawników z wiadomością, że się zbliża. Odniosła wrażenie, że firmie Bekins Crawford niezbyt przypadła do gustu jej odmowa sprzedaży majątku wujka. Zresztą było j ej wszystko jedno. Stracą prowizję, ale ona zyska dom i firmę. Nawet jeśli wszystko okaże się mrzonką i będzie musiała pozbyć się jesienią domu i kina wujka Nata, to i tak wyjdzie na swoje. Trzy dni w drodze pokazały, jak bardzo potrzeba jej wypoczynku, więc może podczas lata w małym miasteczku odpocznie i namyśli się co zro- bić dalej ze swoim życiem. W New Hope był sklep spożywczy, kościół, kilkanaście starych domów i stacja benzynowa. Miasteczko leżało w dolinie pomiędzy dwoma porośnię- tymi zaroślami wzgórzami. Przez cały ostatni tydzień w Nowym Jorku wy- szukiwała informacje o Karolinie Pomocnej. Okazało się jednak, że nie ma tu ani śladu elektronicznego, futurystycznego Dixielandu, o którym czytała, tylko sceneria jak z westernu. Wszyscy w ciuchach roboczych. Powietrze kwa- śne, niczym odór gnijących liści na cmentarzu. Zatrzymała się na stacji, kazała zmęczonemu pracownikowi w zbyt małej czapeczce baseballowej zatankować dwadzieścia litrów benzyny i sprawdzić poziom oleju i poszła zadzwonić. Bardzo się zdziwiła, kiedy aparat zjadł mo- netę i zareagował niezmiennie ciągłym sygnałem. Znalazła w torebce numer prawnika. Połączyła się z panią Quinn, oświadczyła, że jest już blisko i czym prędzej wróciła do samochodu, przy którym kręciła się podejrzana Czapeczka Baseballowa, myjąc szyby i wydłubując zza zderzaka zdechłe owady. Mężczyzna miał cerę szorstką jak papier ścierny, skórę napiętą na ko- ściach czaszki i szczęki; głęboko osadzone, ciemne oczy były szkliste, zimne i głupie. Nie potrafiła go sobie wyobrazić z matką albo z żoną. Dała mu piąt- kę i usiadła za kierownicą. Zatrzasnęła drzwi i spojrzała przez zalaną smugami wody szybę na sza- rą, brzuchatą chmurę, która zakryła słońce i rzuciła cień na maleńką dolinę. 12 Zapaliła silnik i wyjechała ze stacji. Na rozwidleniu dróg skręciła w prawo. Czuła na plecach spojrzenie Czapeczki Baseballowej, ale nie popatrzyła na- wet w lusterko. Po chwili New Hope znikło w tumanach kurzu, jakie wzno- siły się za autem Kelly. Pewnie po Manhattanie Crestwood wyda jej się trochę nudne, ale przy- najmniej poczuje się bezpiecznie. Obecnie była gotowa pogodzić się z taką sytuacją. Rozdział 2 Kelly Rhine wkroczyła do Crestwood tylnymi drzwiami, czyli drogą lo- kalną nr 26 z New Hope. Jechała wijącym się szlakiem pośród zarośnię- tych chaszczami wzgórz, by na koniec dotrzeć do nadrzecznej niziny. Wszyst- ko wskazywało na to, że od lat nikt nie uprawiał tutaj ziemi. Stodoły stały samotne i opuszczone, z dziurami w dachach, ślepe, puste okna podupadają- cych domostw zarastała wysoka trawa. Samą drogę pokrywał piach i koleiny, nie było widać charakterystycz- nych plam benzyny, które świadczyłyby o tym, że trakt jest używany. Drew- niane płoty po bokach spróchniały i ledwie wystawały zza wystrzelających z rowów chwastów i kwiatów. Przez opuszczoną szybę Kelly poczuła za- pach typowy dla terenów podmokłych, przemieszany z wonią rosnących wyżej lasów sosnowych. Raz po raz dostrzegała krętą, lśniącą w słońcu smugę wą- skiej rzeki, ale nigdzie nie było widać ani żywej duszy, i Kelly po raz pierw- szy od wyjazdu z Nowego Jorku pożałowała, że zjechała z uczęszczanej dro- gi. To miejsce nie kojarzyło się z romantyczną samotnością pustyni Nowego Meksyku czy wszechogarniającą pustką Gór Skalistych. Zjawiła się w dżun- gli, gdzie bracia gwałcili siostry, a obcych wiązało się drutem kolczastym, odcinano im języki, żeby nie krzyczeli, gdy zaczną wciągać ich moczary, w których zajmą się nimi pijawki. - Jezu Chryste - szepnęła, wygrzebując z paczki kolejnego papierosa. W radiu znowu pisk skrzypiec i Tony Perkins. To tylko powiew amerykań- skiej prowincji i zrujnowane gospodarstwa, a nie Teksańska masakra pilą motorową. Aż za dobrze wiedziała, że pierwszy lepszy psychoanalityk z Man- hattanu przypisałby taką reakcję niepokojowi związanemu z rozstaniem. Mimo to wyrwało jej się westchnienie ulgi, gdy ponad wierzchołkami drzew zoba- czyła srebrną iglicę kościoła baptystów. Droga lokalna nr 26 była niegdyś głównym szlakiem do Crestwood; bie- gła wzdłuż pomocnego brzegu rzeki, ku magazynom tytoniu i sortowniom bawełny na wschodnim krańcu miasteczka. Po sortowniach nie pozostało 13 śladu, lecz magazyny stały nadal - długie budowle z wybitymi oknami. Opusz- czone od trzydziestu lat, wciąż śmierdziały nikotyną. Przejechała kładką tuż obok magazynów. Minęła pokryte rdzą tory kole- jowe i znalazła się na wyasfaltowanej niedawno drodze, która prowadziła do głównej ulicy. Zwolniła, ogarniając wzrokiem całe miasteczko. Główna ulica wyglądała jak wzięta z filmów Disneya. Orzechy i wiązy, co najmniej stuletnie, tworzyły nad ulicą łuk, pokrywając szerokie chodniki i jasne fasady domów mozaiką światła i cienia. Niżej aż do wieży zegarowej stały dwa rzędy latarń z kutego żelaza, każda opatrzona okrągłymi uchwyta- mi, w których powiewały amerykańskie flagi. Przy każdej przecznicy, po obu stronach ulicy, umieszczono betonowe kosze na śmieci, a staromodne hy- dranty przeciwpożarowe pomalowano na tradycyjny wiśniowy kolor. Uśmiechnęła się. Brakowało tylko rudowłosego chłopaka, który rowe- rem na grubych oponach rozwoziłby gazety, i mleczarza, brzęczącego butel- kami. Skrzypce w radiu umilkły, a ona ciągle słyszała motyw przewodni z fil- mu Leave it to Beaver. Biura Bekins Crawford, Radcy Prawni, mieściły się w dwupiętrowym, ceglanym budynku na rogu ulicy Piedmont. Boazerię pomalowano na lśnią- co czarny kolor, żaluzje w oknach na drugim piętrze miały barwę głębokiej zieleni, a nazwę firmy wypisano złotymi zawijasami na oknie od frontu. Kel- ly zaparkowała na wprost wejścia i wysiadła z wozu. Z przyzwyczajenia za- mknęła drzwi samochodu na klucz i weszła na chodnik. Obok firmy prawni- czej mieścił się Baskin Robbins, ukryty pod szyldem lodziarni, z markizami w brązowe paski, białymi stolikami i krzesłami z kutego żelaza. Mosiężna tabliczka na drzwiach firmy mówiła: WEJŚĆ, więc Kelly sko- rzystała z zaproszenia. Spodziewała się, że wnętrze będzie równie starożytne jak fasada, z masywnymi biurkami i ciężkim sejfem w kącie, ale ściany se- kretariatu były gołe i białe, a podłogę pokrywała szara wykładzina. Sekretar- ka siedziała przy komputerze, centralka telefoniczna po jej prawej ręce wy- glądała jak wzięta prosto z reklamy AT&T. Na widok Kelly sekretarka uniosła głowę. - Czym mogę służyć? - zapytała chłodno. - Jestem umówiona z panią Quinn. - Pani Rhine, prawda? - Kobieta wcisnęła kilka guzików na centralce. Zza pleców doszło Kelly lekkie bzyczenie. Sekretarka podniosła wzrok i posłała jej krótki, uprzejmy uśmiech. - Bardzo proszę. Drugie drzwi po prawej. - Dziękuję. - Kelly poszła we wskazanym kierunku. Myślała, że zosta- nie przywitana jakimś dialektem, ale głos sekretarki był pozbawiony jakich- kolwiek naleciałości i beznamiętny. Drzwi do biura Rebeki Quinn stały otworem i Kelly przed wejściem za- pukała delikatnie we framugę. Kobieta rozmawiała przez telefon. Ruchem 14 ręki wskazała Kelly krzesło przed biurkiem i nie przestawała słuchać, od czasu do czasu kiwając głową lub wtrącając krótkie „Tak", „Nie" albo „Oczywi- ście". Kelly usiadła i rozejrzała się dookoła. W biurze, tak jak w sekretariacie, królowała biel. Jedną ze ścian zastawio- no półkami na książki, na drugiej powieszono kilka dużych, oprawionych w ram- ki reprodukcji. Jedna była kopią obrazu Legera, inna wyglądała na Renoira. Lakierowanąpodłogę częściowo zakrywał bladobrązowy, ręcznie robiony chod- nik, na półeczce stało kilka glinianych dzbanków tej samej barwy. Obszerne biurko wykonano z sękatego dębu i pokryto jasnobrązową skó- rą. Wyglądało to dość luksusowo. W końcu prawniczka odłożyła słuchawkę, wyciągnęła do Kelly rękę. Uścisk pani Quinn był ciepły i po męsku silny. Miała na sobie ciemnoniebieski żakiet i białą bluzkę z koronkowym kołnie- rzykiem- co i tak nie dodało jej kobiecości. Rebeka Quinn była przede wszyst- kim prawnikiem, a dopiero potem kobietą. - Kelly Rhine? - zapytała kobieta. - Zgadza się. - Kelly z trudem powstrzymała się od śmiechu. Najpierw sekretarka, a teraz szefowa pieczętowała oficjalnie jej tożsamość. - Spodziewaliśmy się pani nieco wcześniej. - Potrzebowałam trochę oddechu - odparowała Kelly - i wybrałam dro- gę bardziej malowniczą. - Domyślałam się. - Prawniczka wzięła grubą, szarą kopertę, otworzyła ją i zaczęła przeglądać papiery. - Zapewne nie zmieniła pani zdania w spra- wie upłynnienia majątku pani wuja. -Nie. - Zarówno za kino „Strand", jak i za nieruchomość w Greenbriar udało- by się teraz uzyskać ceny bardziej niż przyzwoite. Później może już nie pójść tak dobrze. - Jestem bardzo wdzięczna - skinęła głową Kelly - ale pieniądze nie mają dla mnie aż takiego znaczenia. Już piętnaście lat błąkam się po różnych firmach reklamowych i potrzebuję odpoczynku. - Rozumiem - odchrząknęła prawniczka. - Czy prowadziła pani kiedyś kino? - Nigdy w życiu. - Kelly uśmiechnęła się na myśl, że ewentualnymi na- bywcami kina i domu wujka są z pewnością klienci Bekins Crawford. Ręka rękę myje, prowizje płyną od obydwu stron. - Za to jestem starą kinomanką. - Natknie się pani na konkurencję. Jest parę kin o wielu salach w kom- pleksie rekreacyjnym w Crestwood Heights. Jeszcze przed śmiercią pani wuj borykał się z niejakimi trudnościami finansowymi. - A co to takiego „kompleks rekreacyjny"? - spytała Kelly. - To wielofunkcyjny obszar, służący mieszkańcom Crestwood Heights. Tenis halowy, sąuash, baseny, siłownie, restauracje i tym podobne. Przy uli- cy Deep Wood - będzie go pani mijać po drodze do domu wuja. 15 - Kina urządzają seanse premierowe? - Naturalnie. - W porządku. - Proszę? - Zamierzałam stworzyć w „Strandzie" klub filmowy. - Ten pomysł kieł- kował w jej głowie przez całą drogę z Nowego Jorku. - Co to takiego klub filmowy? - Klasyka - tłumaczyła Kelly - filmy stare, ale dobre. Festiwal Bogarta, Roya Rogersa, może cały cykl „Najgorszych filmów wszechczasów". - Czy zdaje pani sobie sprawę, że w Crestwood Heights nadaje kablów- ka? Wątpię, żeby znalazła pani wystarczającą liczbę ludzi, którzy zechcą popierać i utrzymywać tego typu kino. - Bardzo by się pani zdziwiła na wieść o tym, że ludzie wolą prawdziwy, oblany masłem popcorn i starocie od siedzenia przed telewizorami z miską najnowszej sałatki Newmana. W Nowym Jorku jest sporo klubów filmowych. - Ale nie jesteśmy w Nowym Jorku - odparła sucho pani Quinn. - Zaczynam się już domyślać. Ale to i tak nieważne. Tak czy inaczej spróbuję. - Urwała i spojrzała kobiecie prosto w oczy. - Mimo wszystko za- mierzam spróbować. - Rozumiem. - Prawniczka otworzyła szufladę, wyjęła z niej dwa pęki kluczy i położyła je przed Kelly. - Klucze z niebieską tabliczką są od kina, które leży przy następnej przecznicy, na rogu ulicy Laurel. Kartą elektronicz- ną otwiera się dom na Greenbriar. - Jestem trochę zmęczona, więc zacznę chyba od domu - oświadczyła Kelly. Wzięła klucze i uważnie przyjrzała się cienkiej karcie magnetycznej. - Jak tam trafić? - Proszę iść tą ulicą aż do wieży z zegarem i skręcić przy niej w prawo. Potem według drogowskazów kierujących na lotnisko, aż do ulicy Deep Wood, a wtedy trzeba skręcić w lewo. Deep Wood dochodzi do ulicy Greenbriar. Proszę skręcić w nią na prawo, minąć przecznicę Fox Run i Park. Dom stoi pod numerem czterdziestym szóstym. - Mogłaby mi pani narysować plan i opisać go? - Skoro pani nalega. - A co z pieniędzmi? - zapytała Kelly, gdy tamta zajęła się opisywaniem drogi do domu. - Już się tym zajęliśmy - odpowiedziała prawniczka, wręczając Kelly kartkę. - Dwa konta bankowe wuja zostały przepisane na pani nazwisko. Musi pani jeszcze tam zajrzeć i złożyć podpisy-wzory. - Świetnie. - Kelly wstała i na pożegnanie raz jeszcze uścisnęły sobie ręce. - Gdyby zmieniła pani zdanie w sprawie sprzedaży, proszę od razu dzwonić. - Oczywiście - odparła Kelly i wyszła z biura, czując na plecach wzrok tamtej. Po chwili znalazła się na ulicy. Przez moment miała ochotę kupić 16 butelkę piwa, ale w końcu zrezygnowała. Spotkanie z Zimną Rybą Quinn pozbawiło ją resztek energii i raptem zdała sobie sprawę z ogromu swojego znużenia. Marzyła tylko o śnie. Rozdział 3 łablica na rogatkach miasta informowała, że Crestwood Heights liczą so- 1 bie trzy tysiące sześciuset mieszkańców, ale Kelly odnosiła wrażenie, że nie mogło być ich więcej niż trzystu sześćdziesięciu. Większość miejsc par- kingowych przy głównej ulicy świeciła pustkami, na chodnikach snuło się kilku przechodniów. Zagłębiając się w dzielnicę handlową Kelly uświado- miła sobie, że główna ulica Crestwood to pułapka czekająca na turystów. Apteka opatrzona była szyldem z napisem „Pod Cyrulikiem" i wymalo- wanym moździerzem. W oknach piekarni małe szybki wprawiono w ołowia- ne ramki, a widok wnętrza zasłaniały niebieskie, bawełniane kotary; przed antykwariatem o nazwie „Minione Dni" stał bujany fotel, na którym umiesz- czono kwiatek w doniczce; sklep papierniczy zaś na rogu alei Polk ochrzczono mianem „Papierowy Księżyc". Przeważały takie barwy, jak: czerń, mosiądz, biel i blady błękit. Kelly gotowa była dać głowę, że gdzieś obradował komi- tet wykształconych i szlachetnych mężczyzn i kobiet, którzy ustalali gamę kolorystyczną i atmosferę całej ulicy. Zatrzymała się przed kinem „Strand". Od razu widać było, że wujek Nat w komitecie nie zasiadał. Budynek był potworkiem pokrytym popękanym, poplamionym, brązo- wym tynkiem z prostokątną markizą, zawieszoną na ciężkich, zardzewiałych łańcuchach i ozdobioną lampkami choinkowymi. Czworo masywnych drzwi obito czerwonym winylem, w jednej z gablot na plakaty brakowało szyby. Zafascynowana Kelly wyłączyła silnik i oparła się o kierownicę, wpa- trzona w brzydką budowlę. W kinie podobnym do tego, całowała się z pierw- szym chłopakiem i prawie czuła teraz zapach zleżałego popcornu i topiących się, oblanych czekoladą rodzynków, które ściskały setki małych rąk na wi- downi. Były to czasy seansów złożonych z dwóch filmów fabularnych lub czterech sławnych horrorów, kiedy w przerwach między filmami pędziło się do łazienki i układało włosy na wzór Annette Funicello i Sandy Dee. Zanim usiadło się na desce klozetowej kładło się na niej chusteczki higieniczne, bo tak kazała mama, a jeżeli była szansa na pieszczoty, nie kupowało się w skle- piku kinowym kremu anyżkowego. Szeroko uśmiechnięta włączyła silnik i wyjechała z parkingu, wciąż nie odrywała wzroku od sypiącej się fasady starego kina. Zniknęły ostatnie pokusy, 17 2 - Eksperyment aby przyjąć propozycję Rebeki Quinn. Pracowała w reklamie na tyle długo, żeby od razu wyczuć dobry pomysł. „Strand" może się stać wehikułem cza- su. To okazja na powrót do dzieciństwa i Kelly mogła się założyć, że wielu ludzi zechce zapłacić za bilet, byle tylko poczuć to samo, co ona. Wróciła główną ulicą, a przy kretyńskiej wieży z zegarem skręciła w High Point i skie- rowała się na pomoc. Po jakichś trzystu metrach dojechała do skraju miasteczka. Ulica High Point w odróżnieniu od drogi, którą Kelly tu przyjechała, była wybrukowana i starannie utrzymana. Po lewej stronie ciągnął się niski zagajnik dębowo-wią- zowy, po prawej zaś łąki, które biegły aż do wąskiego strumienia o brzegach skrytych za rzędem drzew. Zamiast zrujnowanych gospodarstw i próchnieją- cych płotów, zobaczyła oczyszczone rowy odwadniające i siatki ogrodzenio- we. Wszystko wskazywało na to, że w Crestwood istniały dobre i złe drogi. Po chwili dotarła do skrzyżowania i zwolniła. Drogowskazy były duże i czy- telne. Gdzieś przed nią znajdowało się miejskie lotnisko i park Deep Wood - Mekka naukowców - dzięki niemu ożyła cała miejscowość. Na lewo od ulicy Deep Wood leżały trzy dzielnice Crestwood Heights: Greenbriar, Golony Wo- ods i Orchard Park. Kelly skręciła w lewo. Znowu znalazła się na asfalcie, za- kręty zostały dobrze oznakowane, część drzew przy drodze wycięto, aby nie utrudniać widoczności, lecz nie zeszpecić krajobrazu. Jeszcze jeden wydatek. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych naukowcy Instytutu Cold Mountain zbadali kilkanaście miejscowości - wybór padł w końcu na Crestwood. Miasteczko, w którym zamierało życie gospodarcze, idealnie nadawało się do ich celów, okolica tylko czekała na zagospodarowanie. Po wykupieniu potrzebnych terenów, ICM rozpoczął realizację pierwszej fazy planu, czyli budowę parku naukowego, jednocześnie tworząc dzielnicę Green- briar. W pracy nad projektem wzięli udział najlepsi architekci i urbaniści świata, a w mieście, jednym z pierwszych w Stanach Zjednoczonych, wyko- rzystywano energię słoneczną, komputerowe planowanie ruchu ulicznego i okablowanie koncentryczne. W miarę rozbudowy parku Deep Wood przybywało domów, utworzono więc dwie kolejne dzielnice: Golony Woods i Orchard Park. Jednocześnie rozpoczęto budowę lotniska, przeznaczonego głównie dla firm, które mają swoje placówki w parku naukowym, choć przy okazji dostęp do linii lotni- czych uzyskała reszta mieszkańców. Pod koniec lat siedemdziesiątych we wszystkich trzech dzielnicach miesz- kało już jedenaście tysięcy ludzi. Lotnisko było gotowe, a pięć firm medycz- nych na terenie parku połączyło się, tworząc Ośrodek Medyczny Crestwood Heights. I znowu korzystały obydwie strony. Kompanie medyczne miały placów- kę, w której mogły przeprowadzać eksperymenty, mieszkańcy zaś zyskali szpital, wzniesiony poza terenem parku, na skrzyżowaniu ulic Deep Wood 18 i Crestwood Heights. Po roku zbudowano kompleks rekreacyjny i biura In- stytutu Cold Mountain. Wszystkie trzy budowle znalazły się na skraju głębokiego jaru, z którego wypływał strumień Tryon; szpital, podzielony na pięć poziomów, dochodzą- cych niemal do samego brzegu strumienia, uzyskał kilka znanych nagród w dziedzinie architektury za nowoczesny projekt oraz interesujące wykorzy- stanie terenu. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku rozwojowi Crestwo- od Heights poświęcono cały numer „Architectural Review". Werdykt był jed- nomyślny i entuzjastyczny. W ciągu tych dwudziestu jeden lat Ameryka Wiel- kich Korporacji dowiodła, że ma serce. Trzydzieści cztery firmy w parku Deep Wood, pod nadzorem ICM, przekształciły skazaną na wegetację dziurę w tętniącą życiem społeczność, która wcielała wżycie następujące motto: „Przyszłość zaczyna się dzisiaj". Na skrzyżowaniu ulic Deep Wood i Crestwood Heights Kelly znowu zwolniła i przyjrzała się drogowskazom. Crestwood Heights kończyła się najwyraźniej autostradą międzystanową, Deep Wood zaś ciągnęła się dalej na południe. Po lewej stronie Kelly dostrzegła, częściowo przesłonięte kępą wysokich wiązów, przydymione szkło i lśniącą stal kompleksu rekreacyjne- go oraz piramidę schodków ośrodka medycznego. W mgnieniu oka przesko- czyła z dziewiętnastego wieku w krainę przyszłości. Minęła skrzyżowanie i kilka ładnych, wysadzanych drzewami zakrętów. Potem zagłębiła się w dolinę zwaną niegdyś Honeyman's Hollow. Przed cza- sami Instytutu Crestwood Heights w kotlinie tej były kawałki uprawnej zie- mi, stawy, do których wpływały leniwie płynące potoki, mokradła, cierniste krzewy i głębokie, zarośnięte chaszczami jary. Nawet w okresach powodze- nia mieszkańcy Honeyman's Hollow przędli bardzo cienko i do chwili poja- wienia się ICM w okolicy nie został prawie nikt. W ciągu niemal roku kotlina odmieniła się nie do poznania. Jary stały się ścieżkami rowerowymi. Wykopano rowy dla osuszenia trzęsawisk; oczysz- czono stawy, położono drogi, a glebę pokryto torfem. W niektórych miej- scach przewidująco wycięto cześć drzew, gdzie indziej dosadzono trochę. Gdzie tylko się dało, zachowano istniejące żywopłoty oraz inne okazy flory. Okolica buchała żywą zielenią na wiosnę i feerią barw jesienią, typowy ob- razek na okładkęe „National Geographic". Kelly przebyła kładkę nad strumieniem Tryon, minęła zjazdy do Orchard Park i Golony Woods, wreszcie dotarła do Greenbriar. Pierwsza z trzech dzielnic Crestwood Heights miała kształt mniej więcej trójkąta: od południa kończyła się zalesionym stokiem Honeyman's Ridge, od północy - półksiężycem gęstego lasu, a od zachodu głębokim jarem, którym dochodziło się do strumienia Tryon. Było późne popołudnie, a przebijające się przez wysokie korony drzew ukośne promienie słońca miały w sobie coś czarodziejskiego. Kelly opuściła 19 szybę i nawet przez warkot silnika słyszała monotonne bzyczenie cykad i szum wiatru wśród liści. Oczyma wyobraźni widziała tę aleję zimową porą: czar- na, twarda ziemia lekko przyprószona śniegiem, suche liście układające się gdzieniegdzie w kopce; widok wart pędzla malarza. Świetny pomysł. Od wielu lat nie namalowała niczego dla przyjemności. Wyjechała spośród drzew i znalazła się na terenie rozległego parku. Zo- baczyła staw z całą rodziną kaczek, obok kort tenisowy, huśtawki, karuzelę. Na jednym z kortów para w białych strojach odbijała w tę i z powrotem pił- kę, na placu zabaw pod czujnym okiem kilku matek biegała rozwrzeszczana gromadka trzy- i czterolatków. Na przeciwległym krańcu parku dostrzegła rząd domostw, w dali maj aczył garb Honeyman's Ridge. Ta prosta scena z ży- cia przedmieścia była dla niej niemałym zaskoczeniem, po tym, co widziała w pustym miasteczku i okolicy. Zgodnie ze wskazówkami Rebeki Quinn, Kelly objechała park i dotarła do ulicy Fox Run. Domy były nowoczesne, ani śladu idiotycznych imitacji stylu kolonialnego czy Jeffersona, na niektórych dachach widniały tarcze ogniw baterii słonecznych, nigdzie ani jednej anteny telewizyjnej. Kelly z sa- tysfakcją zauważyła, że budynki ładnie wkomponowano w krajobraz, a dziel- nica nawet w początkach swej historii nie przypominała owych monoton- nych szachownic, gdzie co kilkadziesiąt metrów sadzi się rachityczne klony. Gdzieniegdzie pozostawiono na ziemi spore głazy, które świetnie pasowały do otoczenia. Część domów wypoziomowano odpowiednio do nachylenia terenu, inne wybudowano wśród wysokich drzew. Zaułek Erin Park, gdzie mieszkał wujek, okazał się ślepą uliczką naprze- ciw prostokątnej części parku, którą widziała po drodze. Domy były mniej- sze niż na Fox Run, a ponieważ nigdzie nie zauważyła rowerów oraz zaba- wek wywnioskowała, że jest to ulica zamieszkana przez ludzi starszych lub bezdzietnych. Numer czterdziesty szósty znajdował się na końcu zaułka. Obszerna dział- ka graniczyła z jarem i strumieniem Tryon. Kiedy Kelly wjeżdżała na podjazd i wyłączała samochód, czuła ogarniający j ą niepokój, jak ze złego snu. Wysia- dła, rozprostowała nogi, zesztywniałe po długiej podróży, i zlustrowała domo- stwo. Niewiarygodne. Po czteropokojowym mieszkaniu w Tribeca coś takiego. Dom miał trzy poziomy łącznie z garażem. Cześć mieszkalna od strony wejścia była pozbawiona okien, wał ziemi sięgał niemal dachu, porastały go gęste krzaki. Na szczycie lekko opadającego, nakrytego cedrowym gontem dachu znajdowało się okienko. Wszystkie inne okna musiały zostać umiesz- czone od strony jaru, skąd rozpościerał się najlepszy widok. Odsunęła bocz- ne drzwi przyczepy i wyjęła podręczny neseser - reszta pakunków może po- czekać do jutra. Postawiła torbę przy drzwiach i wyjęła kartę magnetyczną, jaką dostała od Rebeki Quinn. Włożyła ją w otwór obok drzwi, które otwarły się z lekkim 20 stukiem. Wzięła neseser i weszła do środka, gdzie stanęła jak wryta, zasko- czona światłem w przedpokoju - zapaliło się automatycznie. Drzwi po lewej stronie najprawdopodobniej prowadziły do piwnicy. Na ścianie z prawej strony dostrzegła coś w rodzaju elektronicznego panelu sterowania oświetleniem, urządzeniami domowymi, systemem alarmowym, oraz systemem nawadnia- nia ogrodu. Kelly ominęła komputerowe przełączniki i poszła w głąb domu, zapalając po kolei światło w pomieszczeniach. Z przedpokoju weszła do krótkiego korytarza. Po jednej jego stronie znaj- dowała się niewielka kuchnia, a za nią wąska, podłużna jadalnia i pokój sto- łowy; cały dom przedzielała ściana ze szkła, w niej umieszczono dwoje prze- suwanych drzwi, które prowadziły na wyłożony posadzką taras z widokiem na jar. Część przeciwległej ściany również była ze szkła, za nią rozciągał się wewnętrzny dziedziniec, od góry oświetlało go słońce. Światło wpadało przez okno w dachu, które zauważyła stojąc przed domem. Zapaliła światło i aż wstrzymała oddech. Wujek zgromadził w wewnętrznej szklarni setkę odmian tropikalnych roślin, które rosły bez ograniczeń i tworzyły miniaturową dżun- glę. Zaśmiała się. Prawie uschnięta paprotka na jej poddaszu zdawała się należeć do innego świata. Nie miała zbyt szczęśliwej ręki do roślin, więc mała dżungla będzie wymagała czyjejś fachowej opieki. Z wewnętrznym dziedzińcem sąsiadowały dwie sypialnie i gabinet. Więk- sza z sypialni, z łazienką i garderobą, najwyraźniej służyła wujowi. Kelly ła- two to zgadła przyglądając się ascetycznemu wystrojowi. Druga sypialnia była mniejsza i równie prosta. Nie mając zbytniej ochoty spać w łóżku, w którym może umarł wujek, Kelly zostawiła torbę w małej sypialni i poszła do gabinetu przy stołowym. Wuja znała bardzo słabo, ale ten pokój aż nadto wiele mówił o jego cha- rakterze. Trzy ściany zastawione były regałami, pełnymi książek na wszyst- kie możliwe tematy, z przewagą dziejów kina i starannie oprawionych sce- nariuszy. Najwidoczniej kino stało się dla niego czymś więcej niż zwykłym interesem. Równie żywo interesował się informatyką. Trzy półki zajmowało opro- gramowanie, na środku pokoju stał na biurku komputer, drukarka, skaner i modem. Kelly zmarszczyła czoło: luksusowe wyposażenie nie bardzo paso- wało do człowieka, który prowadził kino w jakiejś dziurze. Wzruszyła ra- mionami. Nie znała się na komputerach, a jeszcze mniej wiedziała o wuju. Ziewnęła szeroko i wyszła z pomieszczenia, gasząc za sobą światło. Słońce już niemal zaszło, a długie, ciemnożółte smugi światła przenikały przez ko- ronę drzewa na zboczu jaru i wpadały do stołowego. Kelly podeszła do szklanej ściany i popatrzyła na wąwóz. Zalegał w nim już ciemnozielony półmrok. To zagłębienie w ziemi miało w sobie coś pier- wotnego i niemal przerażającego, niby tysiącletnia rana, która ciągle nie chce się zabliźnić. Za dnia musiał się stąd roztaczać cudowny widok, a oszałamiająca 21 gra świateł i barw na pewno była urzekająca. Teraz jednak Kelly miała przed sobą scenę, jakby wziętą z dziecięcego koszmaru. Niezły pomysł. Już od pewnego czasu przymierzała się do napisania ja- kiejś książki dla dzieci, i może ta okolica stanie się dla niej źródłem natchnie- nia. Zapaliła papierosa i stała patrząc na jar. Niech będzie to taka współcze- sna opowieść. Ojciec i matka dziewczynki są rozwiedzeni, lecz oboje zachowuj ą prawa rodzicielskie. Dziewczynka spędza wakacje z matką. Mama dostała nową pracę i nie bardzo ma czas zajmować się córką. Dziewczynka schodzi do jaru... i coś się przytrafia. „Możesz się tam pobawić, dopóki jest jasno, ale nigdy nie zapuszczaj się w głąb jaru po zachodzie słońca, kocha- nie". No, no, całkiem nieźle! Ma już nawet tytuł: Po zachodzie słońca, pióra K. K. Rhine. Zabrzęczał dzwonek u drzwi i Kelly mało nie udławiła się papierosem. Dzwonek wydawał potrójny dźwięk, przypominający sygnał przed ogłosze- niami na lotnisku. Zupełnie nie przygotowała się na taką ewentualność. Po- denerwowana, ruszyła do drzwi wejściowych, lawirując pośród nieznanych mebli. Dotarła w końcu do przedpokoju i otworzyła drzwi. - Cześć. Nazywam się Carlotta Nordąuist. Spod numeru czterdziestego drugiego. - Energiczny głos należał do kobiety po pięćdziesiątce. Była ubra- na w sztywną, płócienną sukienkę hawajską z drukowanym wzorem. Miała włosy koloru dżemu truskawkowego - poza tym wylała na siebie o wiele za dużo perfum. Nie tego spodziewała się Kelly na pięć minut przed gorącym prysznicem i smacznym snem. - Cześć. - Jesteś ... - Kelly Rhine. Nat Somendlle był moim ... - Wujkiem? - Tak. - O Boże! Ta kobieta należy do osób, które nigdy nie pozwalają dokończyć zdania. - To okropne - tamta potrząsnęła ze smutkiem głową. - Proszę? - Że go straciliśmy. Nathan był wspaniałym sąsiadem. Zawsze mogliśmy na niego liczyć. - Nie znałam.., - No cóż, co się stało, to się nie odstanie, prawda? Odziedziczyłaś po nim dom? - Tak, przynajmniej... - Oczywiście widzieliśmy z Martinem, jak przyjeżdżasz. Taka z nas para wścibskich staruszków. To co, pewnie niedługo dowiozą ci meble? -Nie... - Zresztą wszystko jedno. Nathan i tak niczego tu nie trzymał i na pewno zastałeś pustki w kuchni. Nie możesz nie przyjąć zaproszenia na kolację. - To bardzo miło, ale... - Powiedziałam, że nie możesz i już. Masz klucze? - Tak, ale... - Nastawiłaś alarm? - Alarm? - A jak bez alarmu? - Carlotta Nordąuist przemknęła obok Kelly, fałdy jej sukienki łopotały jak spadochron. Przyjrzała się panelowi, który Kelly widziała przy wejściu, nacisnęła kilka guzików i wróciła do drzwi, biorąc Kelly pod rękę. - Wszystko gotowe - uśmiechnęła się. - W tej dzielnicy w zasadzie nie ma powodów do obaw, ale w dzisiejszych czasach trzeba za- wsze dmuchać na zimne. Bezradną Kelly porwała z domu, mówiąca nieprzerwanie, bez znaków przestankowych Carlotta Nordąuist. Nad nimi zaś unosiła się dusząca mgieł- ka perfum „Mój Grzech". Rozdział 4 Hair - oznajmił Martin Nordąuist, zasiadając w miękkim, pokrytym kwie- cistą tapicerką krześle w niewielkim pokoju gościnnym. Kelly ostrożnie opadła na podejrzanie miękką kanapę. Z kuchni dobiegał głos robiącej kawę Carlotty, która nuciła jakąś bliżej nieokreśloną, lecz znajomą melodię filmową. - Proszę? - zapytała uprzejmie Kelly. Na stoliku tuż przy kanapie stała olbrzymia popielniczka, więc nie musiała się krępować i wyciągnęła papie- rosy. - Hair - powtórzył, ogarniając ruchem pulchnej, różowej ręki cały po- kój. - To wszystko za pieniądze z Hair. - Mówiłeś zdaje się, że jesteś agentem teatralnym - odparła Kelly. Wcze- śniej, jedząc zadziwiająco smaczną irlandzką zupę, rozmawiali o nowojor- skiej karierze menedżerskiej tego niskiego, siwookiego, łysego mężczyzny i dawnych występach Carlotty w przedstawieniach na Broadwayu. - Zgadza się - kiwnął głową rozpromieniony Martin. - Z niejednego pieca chleb się jadło. Od brzuchomówców po tresurę psów. Byłem najlepszy, a już całkiem z górki szło od ślubu z Carlotta. - Rzucił dumne spojrzenie w stronę kuchni i Kelly uśmiechnęła się. Mimo zmęczenia bardzo smakował jej posiłek. Rzadko spotyka się ludzi, którzy po tylu latach darzą się jeszcze taką miłością. - Mówiłeś coś o Hair! - przypomniała Kelly. - Właśnie. Tak, byliśmy z Carlotta najlepsi. Bar micwy, obsługa wesel, mnóstwo wodewilów. Stały dochód, można nawet trochę odłożyć - niedużo, 23 ale zawsze coś. Wszystkie te lata marzyliśmy o wielkim hicie, odkryciu ja- kiejś gwiazdy czy czymś w tym guście... Carlotta pojawiła się w drzwiach z kawą i ciasteczkami. Kelly z przy- jemnością sięgnęła po filiżankę kawy. Czuła się bardzo zmęczona i wiedzia- ła, że dawka kofeiny nie pomoże na długo. - Dwadzieścia lat Cudownego Psa Robbie i Magika Marvello - westchnę- ła Carlotta, siadając bok Kelly i krzyżując nogi na kanapie. - Można? - zwró- ciła się do Kelly i wyciągnęła rękę w stronę paczki papierosów. Kelly skinęła głową. Carlotta wyjęła jednego i zręcznie oderwała filtr. Paliła wydmuchując dym ustami i jednocześnie wypuszczając dwie smugi z nozdrzy. Martin na znak dezaprobaty zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział. Kelly wzięła popielnicz- kę ze stolika i postawiła j ą przy Carlotcie, która podjęła opowieść: - Tak czy owak, mieliśmy tego dość. Zasłużyliśmy sobie na lepszy los. Wiecznie mu to powtarzałam, ale wszystko jakoś przeciekało nam między palcami. Zastanawiałam się, co poczniemy na starość. Mieliśmy jakąś klitkę w Bronxie i mikroskopijne biuro na Broadwayu. Dzielnica zmieniała się stop- niowo w strefę frontową, cały interes zaczynał koncentrować się w kawiar- niach. Piosenkarze folkowi nie byli nam potrzebni. Co nam po Simonie i Gar- funkelu? Może podobało się to adwokatom, księgowym, sama nie wiem. Ale Marty upierał się, że musimy wytrwać, a na pewno nadarzy się jakaś okazja. Imałam się już wodewilu, z rodzicami - niech spoczywają w pokoju - burle- ski, potem jeszcze dwadzieścia lat z Martym, aż dostałam żylaków i musia- łam pomyśleć o emeryturze. I co nas czekało? Mieliśmy założyć beatelsow- skie peruki? Martwiłam się, ale Marty, jak zwykle, w tych sprawach się nie mylił. - Ale co mają z tym wspólnego włosy? - spytała zdezorientowana Kelly. - Nie włosy, moja droga - poprawiła ją Carlotta - ale Hair, no, wiesz przecież. „Nadchodzi świt ery Wodnika (...), gdy księżyc znajduje się w siód- mym domu, a Jowisz zbiega się z Marsem". Bóg jeden wie, co to miało ozna- czać. - A, ten musical - zawołała nareszcie olśniona Kelly. - I to jaki! - mruknął Martin, wgryzając się w ciastko i nie zwracając większej uwagi na okruchy, które spadły na schludnie zapięty sweter. - Ale kto mógł się tego wtedy domyślić? - ciągnęła Carlotta. - Nikt nie słyszał o Ragni, a MacDermot był na dobitkę Kanadyjczykiem. Ale Marty od razu wyczuł pismo nosem. Wszędzie szukali sponsorów. Pewnego wie- czoru Marty wraca do domu i oznajmia: „Carlotto, właśnie włożyłem oszczęd- ności całego życia w musical o seksie, narkotykach i uciekaniu od służby wojskowej. To będzie wielki hit". Mało nie padłam trupem. - Hit to mało powiedziane - dorzucił cicho Martin z drugiego końca pokoju. - Był to musical wszechczasów. Trafiliśmy w dziesiątkę. Kupiliśmy pięć procent udziałów. A wyciągnęliśmy z kieszeni ostatni grosz... 24 - Parę tygodni później przyniósł mi do domu książkę z tekstami piose- nek i znowu robi mi się słabo. Prezydentem jest wtedy Lyndon Johnson, a oni śpiewają - tu przez chwilę się zawahała - o masturbacji. Widzisz, jeszcze dzisiaj to słowo z trudem przechodzi mi przez gardło. Później dowiaduję się, że przez pół przedstawienia będą chodzić po scenie nago. Już widzę, jak oszczędności naszego życia zostaj ą wyrzucone w błoto, a do drzwi puka FBI. O Jezu! Przetrwaliśmy McCarthy'ego i wiedzieliśmy, co się może stać. Ale Marty miał rację. - Mieliście pięć procent udziałów w Hairl - spytała zdumiona Kelly. Jeszcze po tylu latach pamiętała teksty większości tamtych piosenek. - Nie „mieliśmy" - poprawiła ją z uśmiechem Carlotta. - Mamy. Do dzisiaj. Byliśmyjednymi z pierwszych sponsorów. Skorzystaliśmy na wszyst- kim: na przedstawieniu broadwayowskim, płycie, występach zagranicznych, nakręconym po latach filmie. Uważałam to za czyste szaleństwo. Mówiłam Marty'emu, że dzieciaki nie mająnawet na bilety autobusowe, a co tu mówić o miejscach w teatrze na Broadwayu. Ale Marty wszystko obmyślił. Ten musical był nie dla dzieci, ale dla ich rodziców, dla wszystkich, którzy nie zapuścili włosów, nie zostali wyrzuceni ze szkoły, nie brali narkotyków i nie puszczali się na prawo i lewo. Marty wszystko przewidział. - Spojrzała z po- dziwem na męża. - Mieszkaliśmy w Nowym Jorku jeszcze przez dwa lata - odezwał się mężczyzna. - Sytuacja robiła się coraz bardziej niedorzeczna. Nie wiedzieli- śmy, co robić z tymi wszystkimi pieniędzmi. Carlotta zobaczyła gdzieś rekla- mę Crestwood Heights i postanowiliśmy tu zajrzeć. - To była miłość od pierwszego wejrzenia - podjęła Carlotta. - Pomyśla- no tu o wszystkim, czego dusza zapragnie. Całą tę dzielnicę - osiem prze- cznic nad jarem i park - wydzielono dla ludzi bez dzieci, dla emerytów. Biu- ro Cold Mountain opracowało nawet specjalny plan, zdaje się, jakiś fundusz powierniczy. Wpłaciliśmy do nich pieniądze, a oni zagwarantowali stałe do- chody, które pozwalały nam właściwie na zaspokojenie wszelkich potrzeb. Późną jesienią i zimą podróżujemy - na Bahamy, Florydę, od czasu do czasu nawet po Europie. Przez resztę roku Marty działa w „Małym Teatrze" i gry- wa w golfa, ja uczę w szkole tańca, zajmuję się trochę ogrodem, zmieniam umeblowanie. - Macie uroczy dom - skłamała Kelly. Jak na jej gust dom wuja wydawał jej się zbyt surowy, ale za to Nordąuistowie znacznie przesadzili w drugą stronę. Domek był niewielki, jednopiętrowy, z dwiema sypialniami i połą- czeniem gościnnego i jadalni - a każdy centymetr kwadratowy został czymś pokryty. W pokoju jadalno-gościnnym stały trzy pluszowe krzesła, trzy albo czte- ry rozstawione bez ładu i składu stoliki, stolik do kawy, stół jadalny i osiem krzeseł, dwa stoliki przy kanapie i zapchany do granic możliwości kredens. 25 Na ścianach zawiesili sobie włóczkowe makatki i dziesiątki fotografii, które przedstawiały głównie ludzi, którzy przewinęli się przez ich agencję. - Myślę, że ci się tu spodoba - stwierdziła Carlotta, biorąc następnego papierosa. - Sąsiedzi są serdeczni, rzadko zdarza się coś nieprzyjemnego, jest mnóstwo rozrywek. Bardzo miła atmosfera. - No, chyba nie wszyscy są tacy szczęśliwi - zaoponowała ze śmiechem Kelly - ludzie wszędzie mają kłopoty. - Tutaj nie - oznajmił Martin. - Tak wygląda prawda. W Deep Wood Park praktycznie wszyscy znajdują pracę, nie ma biednych, slumsów, prze- stępców, a KRCH dba o to, żeby towary i usługi były tańsze niż gdzie in- dziej . - Co to jest KRCH? - Korporacja Rozwoju Crestwood Heights - wtrąciła Carlotta. - Każdy właściciel domu automatycznie staje się jej członkiem, to coś w rodzaju spół- dzielni. W parku znajduje się mnóstwo placówek badawczych wielkich firm. Korporacja współpracuje z Instytutem Cold Mountain. - Nie bardzo rozumiem - odparła Kelly. - To proste - włączył się Martin. - Weźmy na przykład telefony. Jedna z firm działających w Deep Wood Park to Intelcorp, który zajmuje się mię- dzy innymi produkcją telefonów. KRCH kupuje wszystkim aparaty i dostaje od Intelcorpu sporą zniżkę. - Tak samo rzecz ma się z żywnością- ciągnęła Carlotta. - Trzy spośród czterech największych firm spożywczych w Stanach mają swoje laboratoria w Deep Wood. Wymyślili coś o nazwie STP - Serwis Testowania Produk- tów. Tego rodzaju supermarkety STP zostały otwarte w każdej z trzech dziel- nic. My mamy tanie jedzenie, a oni wypróbowują swoje nowe towary. Wy- starczy tylko, że raz na miesiąc wypełnimy kwestionariusze i telefonicznie odpowiemy na specjalną ankietę. - Wygląda na to, że pomyśleli o wszystkim. - Mniej więcej - podchwycił Martin. - Słyszałaś historie o porywanych dzieciach? - zapytała Carlotta. - Pewnie. - Tutaj nie ma takich sytuacji. - Stara kobieta potrząsnęła stanowczo głową. - Każde dziecko nosi OLA - Osobiste Łącze Alarmowe w postaci małej bransoletki z jakimś mikroprocesorem. Jeśli dziecko ją zdejmuje albo wychodzi poza granice Crestwood Heights, włącza się alarm, który urucha- mia ten sam system, co alarmy antywłamaniowe we wszystkich domach. Gdy zginie jakieś dziecko, dzwonisz na OLA i podajesz jego numer identyfika- cyjny. Wpisują go w komputer i namierzają dzieciaka. - Dość skomplikowane - zauważyła Kelly. - Wprowadzają w życie swoje hasło: „Przyszłość zaczyna się dzisiaj" - wtrącił Martin, kręcąc się na krześle. - Przyjechaliśmy tutaj piętnaście lat 26 temu, kiedy to wszystko dopiero się zaczynało. Kablówka pojawiła się u nas na długo przed innymi miastami, zaraz za nią satelitarna. - Znaliście się z wujkiem Natem? - Jak to sąsiedzi - wzruszył ramionami Martin. - Też był na emeryturze, ale w wolnych chwilach zajmował się swoim kinem. - Myślałam, że „Strand" pochłaniał mu dużo czasu. - Chyba tak - potwierdziła Carlotta. - A przedtem pracował chyba w ICM. - Jako kto? - Trudno powiedzieć - podjął Martin. - Omijał ten temat. Ale był tu jeszcze przed nami, a za pieniądze z kina na pewno nie zbudowałby sobie takiego domu. W ciszy, która zapadła po tych słowach, Kelly z trudem stłumiła ziew- nięcie. Odstawiła filiżankę na stolik i zebrała papierosy. - Muszę się położyć - oświadczyła. - Mam za sobą długi dzień. - Nie dawaliśmy ci spokoju - stwierdziła marszcząc brwi Carlotta. Kelly wstała i potrząsnęła głową. - Było mi naprawdę miło. Bardzo się cieszę, że trafiłam na tak uroczych sąsiadów. - Zapraszamy, kiedy tylko będziesz miała ochotę - powiedział Martin. Odprowadzili Kelly do drzwi i stali jeszcze w progu, gdy szła przez trawnik do domu wujka. Wyjęła z kieszeni spodni magnetyczną kartę, odblokowała drzwi, odwróciła się i pomachała na pożegnanie. Odwzajemnili gest. Kelly weszła do środka, zamknęła drzwi i nareszcie ziewnęła sobie szeroko. Mili ludzie, ale potrafią wleźć człowiekowi na głowę. Przeszła do sypialni dla gości, nucąc po drodze GoodMorning Sunshine, wygrzebała z walizki kosmetyczkę i jedną ze swoich ukochanych, wypra- nych z sexappealu, flanelowych koszul nocnych. Pod prysznicem przerzuci- ła się na Black Boys-White Boys, by zakończyć mocno okaleczoną wersją Manchester England, England. Po powrocie do sypialni zgasiła światło, wsu- nęła się pod kołdrę i z westchnieniem ulgi opadła na poduszkę. Dom. Czuła się nieswojo. Prawie pół minuty usiłowała przypomnieć sobie tekst Easy to Be Hard, ale w końcu dała za wygraną i zasnęła. Wiedziała, kto to jest, nawet w ciemnościach; znała tę miękkość pleców i falę żądzy, gdy powoli się w niej ruszał. Ile to już lat minęło? Nawet wtedy wiedziała, że nigdy w życiu nie zapomni zapachu jego włosów - zawsze uży- wał tylko mydła - i ich dotyku na policzku, gdy pieścił ustami jej kark, ani na chwilę nie przestając poruszać biodrami. Jak jedwab. Toby, pierwszy kochanek? - Nie, pierwszy raz przespała się z Kirkiem Scottfieldem, gdy miała piętnaście lat, na dmuchanym materacu w jego gara- żu; w powietrzu unosił się pył i swąd benzyny ze spalinowej kosiarki. Ale Toby był jej pierwszą miłością, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku 27 w Haight. The Mamas and the Popas ? Nie, chwila skupienia i zaraz sobie przy- pomni; Lovin' Spoonful: Bald Headed Lena. „Czy ktoś ją kiedy widział. Taką ślicznotkę, głowa twarda jak bilardowa kula, ale mnie to nie przeszkadza". - Co? - Nuciła. Główna ulica miasta, jaskrawe światło. - Tylko ci się śni, moja droga. - Carlotta w przepasce na głowie tańczy na chodniku. Martin w wełnianej kamizelce i - o Boże - z włosami na głowie. To nie sen, to przebłysk olśnienia. Nagle poczuła jakieś drgnięcie serca; zapragnę- ła powtórzenia tej chwili z Tobym, ciekawe w ogóle, co się z nim dzieje. - Ona ma rację - paplał Marty. - Wszystko w Crestwood Heights jest w jak najlepszym porządku. „Przyszłość zaczyna się dzisiaj". - Lepiej go nie słuchaj - poradziła Carlotta. - Możesz słuchać każdego, byle tylko cię wtedy nie dopadli. -Kto? Oni. Ściany korytarza są lśniąco białe, a ona biegnie, trzech drabów za jej plecami. Któryś z nich w ręce trzyma długą strzykawkę, z głośników grzmi Helpl Beatelsów, serce wali jej jak młotem. Naga? Nie całkiem. W takim szpitalnym kitlu, z rozcięciem z tyłu, unie- sionym jak ogon, tyłek wystawiony na wiatr. Przywiązana. Tak, teraz to koszmar. Twarz za maską, w ręce strzykaw- ka, z której w powietrze tryska coś jasnego i błyszczącego. - Dobrze już, dobrze, moja droga. - Carlotta? - Tylko przeprowadzimy kilka testów, a potem będziesz się mogła obudzić. Musimy po prostu dowie- dzieć się, jaka jesteś. Też byś chciała, prawda? - Chcę się obudzić! I to zaraz! - Obawiam się, że na razie to niemożliwe, pani Rhine. Bo widzi pani, w Crestwood Heights obowiązują pewne zasady. - Teraz! - Jeszcze chwileczkę, moja droga. Nawet niczego nie poczujesz. Nagle spada na nią igła, powoli, ciężka jak ołów, szpic przebija skórę, Kelly jęczy z rozkosznego bólu, udaje, że to Toby, myśleć o nim, zapomnieć o igle, a może koszmar zaraz się skończy. Nic z tego. Ciągnie się, ciągnie bez końca, a później zapada ciemność. Rozdział S Obudziła się odświeżona, jakby przespała tysiące lat, zupełnie zapomniała o dręczących ją snach. Zamknęła prawe i zmrużyła lewe oko, zapatrzyła 28 się w sufit, podczas gdy umysł pozbywał się resztek nocnych koszmarów, aż w końcu przypomniała sobie, gdzie się znajduje. - Dobra - burknęła, odsuwając kołdrę i spuszczając nogi na podłogę. Pytanie: czy panny po trzydziestce zakładają w dzień powszedni w Crest- wood Heights dżinsy? Odpowiedź: A kogo to obchodzi? Wzięła prysznic, założyła dżinsy i ulubioną bluzę, j asnoczerwoną, z bia- łym napisem: NOWY JORK na piersi. Wskoczyła w trampki i skierowała się do kuchni. Urządzona supernowocześnie od sufitu do podłogi, z wbudowanym w ścianę piekarnikiem i kuchenką mikrofalową. Wszystkie talerze były białe, sztućce szwedzkie, a szkło firmy Corning. Nic specjalnego, ale dobrane ze smakiem. Ciekawe, czy wujek Nat nie interesował się kiedyś buddyzmem zeń. Carlotta Nordąuist doskonale to ujęła: w całym domu nie było dosłownie nic do jedzenia, a kawy ledwie starczyło na filiżankę. Kelly znalazła jeszcze zmrożony sok pomarańczowy. Potem ze szklanką i kubkiem poszła na taras nad jarem. Kubek i szklankę postawiła na okrągłym stoliku, z kieszeni spodni wyję- ła zmięte papierosy i jednego zapaliła. Wzięła kawę i podeszła do balustrady. Ani śladu złowrogich wizji. Minęła ósma, słońce zdążyło się już wspiąć na bezchmurne niebo. Gęste poszycie jaru do połowy skąpane było w cieniu, z odległego potoku dobiegały refleksy odbijającego się od wody światła, li- ście szumiały delikatnie na lekkim wietrze. Piła kawę i paliła papierosa, roz- koszując się blaskiem słońca, którego promienie grzały jej twarz, i chłodnym od porannej rosy powietrzem. O tej porze dnia zazwyczaj gnała jak cała resz- ta stada po ulicach Broadwayu i starała się złapać jakąś taksówkę. Co zrobi dzisiaj? Pobawi się jeszcze trochę w dziedziczkę i powałęsa wokół domu, może opracuje zarys fabuły książki dla dzieci? Czuła się dziw- nie, mając tyle rzeczy do wyboru, takiego stanu nie zaznała od wielu już lat. Bez faceta, bez pracy, bez zmartwień. Niezupełnie. Praca czekała, byle tylko chciała ją podjąć: kierowanie „Strandem". Był jeszcze jeden powód do zmartwienia: jeśli nie kupi czegoś do jedzenia, to albo zagłodzi się na śmierć, albo będzie znowu pasożytować na Nordąuistach. Warto się ruszyć. Najpierw rozejrzy się po kinie, potem pojedzie na zakupy. Dokończyła kawę, jednym haustem wypiła sok i wróciła do kuchni. Szklankę i kubek wstawiła do zmywarki, niedopałek wrzuciła do zlewu. Robi bałagan, ale wujek Nat chyba nie palił, bo w całym domu nie zauważyła ani jednej popielniczki. Pomyślała, że musi kilka kupić, potem wyszła z domu, nie zwracając uwagi na elektroniczną tablicę w przedpokoju. Wedle słów Carlotty w tej malutkiej podmiejskiej utopii nie było przestępców, więc po co zawracać sobie głowę alarmem? Volkswagen Westfalia stał na podjeździe. Boczna karoseria zaczynała rdzewieć, przedni zderzak utracił połowę niklowej powłoki, z boku od strony 29 pasażera biegło prawie dwumetrowe zgięcie, wynik zbytniego zbliżenia z cię- żarówką przed kilku laty. Na nowej drodze życia nie towarzyszyło jej modne zgrabne volvo ani gustowne kombi. Z torebki wydobyła komplet kluczy, które dostała wczoraj od Rebeki Quinn: kartę magnetyczną do drzwi wejściowych; maleńki kluczyk, który służył zapewne do systemu alarmowego; i jeszcze dwa, z których jeden wy- glądał jak kluczyk do samochodu. Drzwi do garażu otwierało się tak samo jak do domu, a ponieważ Kelly nie miała żadnej innej karty, do otworu obok nich wsunęła tę samą co do drzwi wejściowych. Rozległ się jęk i drzwi zaczęły się podnosić. Kelly cof- nęła się kilka kroków. - Ja nie mogę - wyszeptała. Garaż był równie schludny i ascetyczny jak reszta domu, ani śladu zwykłej gradami złożonej z krzeseł ogrodowych, grilów i zwojów węży. Na czystej betonowej podłodze stał lśniąco czarny, wyglądający jak nowy aston martin DBS, rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty. Weszła do środka, jedną ręką muskając klasyczne linie karoserii. Zmarsz- czyła czoło w zadumie. Im więcej dowiadywała się na temat wujka, tym mniej go rozumiała. Kto porzuca lukratywną posadę, żeby zająć się prowadzeniem kina w małym miasteczku, mieszka w oryginalnym domu, ale urządza go stan- dardowo, a na dodatek jeździ rzadkim sportowym samochodem? Raptem uświadomiła sobie, że wóz należy teraz do niej i nerwowo za- chichotała. Od razu się na siebie zezłościła - chichot to dobre dla nastolatek. Spróbowała otworzyć drzwi mniejszym kluczem. Otwarły się z głośnym szczęknięciem, doszedł ją zapach skóry i oleju. Poczuła się absurdalnie jak jedna z tych idiotek w „Kole Fortuny". Ale nie było odwrotu. Dostał jej się skarb, więc jak każda Amerykanka z krwi i kości, zachichotała. W porządku, zdobyłam dom i wóz, i o co cho- dzi. Sęk w tym, że o nic. Usiadła za kierownicą, i zapadła się w skórzanym fotelu. Poczuła się tak jak wtedy, gdy u „Saksa" przymierzyła parę drogich rękawiczek. Przeżycie było podobne do pierwszego razu z mężczyzną w łóżku - choć mniej inten- sywne i nie tak stresujące. Nieśmiało położyła rękę na wielkiej kierownicy i wsadziła większy klu- czyk do stacyjki. Myśl wydawała jej się niemądra, ale wyobraziła sobie, że jeżeli zapali silniki wyjedzie z podjazdu, będzie to oznaczało zgodę na wszystko. Ostatni krok na drodze między starym i nowym życiem. Pojedziesz tym samo- chodem i nie będzie już żadnych wymówek. Całe życie wmawiałaś sobie, że jesteś dobra, ale nie świetna. Wczoraj wpadł ci do głowy wspaniały pomysł na książkę dla dzieci, o której tyle marzyłaś, masz na to czas i pieniądze, teraz na dokładkę dostałaś samochód. Weź go, a uporządkujesz całe swoje życie. Z drugiej strony mogła przyjąć propozycję Rebeki Quinn, wszystko sprze- dać, wpłacić pieniądze na fundusz emerytalny i zabrać się z powrotem do 30 pracy. Może wrócić do San Francisco lub LA, wmówić sobie, że naprawdę odmieniła swoje życie. Ryzyko albo bezpieczeństwo. Samochód stał się sym- bolem tego wyboru. - W nosie mam bezpieczeństwo - szepnęła i przekręciła kluczyk. Rozległ się cichy warkot. Patrząc we wsteczne lusterko, zorientowała się, że starczy miejsca nawet na ominięcie kołem starej ciężarówki. Spraw- dziła układ biegów i przesunęła dźwignię na wsteczny. Zaskoczył ze zdecy- dowanym pomrukiem. Kelly zaczęła zwalniać sprzęgło, przygryzając przy tym wargi. Jeśli puści je za szybko, to wyląduje na czyimś trawniku. Samochód wyjechał gładko z garażu; Kelly ominęła jakoś starą przycze- pę i znalazła się na ulicy. Spojrzała na deskę rozdzielczą. Prędkościomierz wskazywał do dwustu pięćdziesięciu kilometrów i wiedziała, że nie jest to pusta obietnica. Ruszyła ulicą Erin Park. Gdy dotarła do Greenbriar i natknęła się na pierwsze samochody ludzi spieszących do pracy, zdążyła się już oswoić z wozem. Na Deep Wood zako- chała się w nim. Niezależne zawieszenie przednie i ruchomy tylny most spra- wiały, że samochód idealnie trzymał się drogi, jak na dwutonowca przyspie- szenie miał doskonałe. Jeszcze na dwójce osiągnęła setkę i była zła, że musi zwolnić z powodu tłoku na ulicach. Jechała High Point do miasta, tam zwolniła, skręciła na główną ulicę i zanurzyła się w cienisty tunel drzew. Było dużo miejsc do parkowania, w koń- cu więc zawróciła przed „Strandem" i zgrabnie zatrzymała samochód mię- dzy dwiema białymi liniami, wyłączając silnik. Siedziała przez chwilę, po- trząsając głową i czując napływ adrenaliny. Świetny początek dnia. - Oj, wujku, musiała być z ciebie gruba ryba - oświadczyła, klepiąc kie- rownicę. Wysiadła i zamknęła drzwi. Przeszła przez chodnik, wyjęła drugi pęk kluczy i otworzyła drzwi kina. Powietrze w ciemnym korytarzu było duszne i zastałe - czuć było stary popcorn, kurz i pastę do podłogi. Otwarła wszystkie drzwi, żeby wiosenny podmuch odświeżył wnętrze. Wujek umarł niecały miesiąc temu, ale odnosi- ło się wrażenie, że do „Strandu" nikt nie zaglądał o wiele dłużej. Można by pomyśleć, że zamknięto go trzydzieści lat temu. Kino z pewnością wygląda- ło na zabytkowe. Hol był prostokątny, jakieś dziesięć na pięć metrów. Po lewej stronie znajdowała się oszklona kasa, za nią umieszczono niewielkie biuro kierow- nika; klatka schodowa po prawej stronie wiodła na balkony i loże na piętrze. Obok klatki dostrzegła dwoje drzwi do toalet, między nimi umywalka. Ścia- ny były ciemnozielone, gdzieniegdzie białożółte listwy oddzielały jaśniejsze fragmenty. Podłogę kryło ciężkie linoleum we wzór naśladuj ący marmur, nieco starty przez lata używania past. Dwoje dużych drzwi wahadłowych prowadziło do właściwej sali, po- między nimi znajdował się bufet. Tablica z jadłospisem była pusta, podobnie 31 jak szklane półki, wysoka maszyna do popcornu, wielka, zakurzona, szklana misa koło saturatora. Ten ostatni należał już obecnie do rzadkości; wysokie krany z nierdzewnej stali, kurki z bakelitu. Z przodu przynitowano do urzą- dzenia chromowany napis: COLA wydrukowany klasyczną czcionką. Mię- dzy saturatorem a półkami stał piec do hot dogów starego typu. Jako dziecko Kelly ustawiała się zawsze przed filmem w kolejce po na- pój i popcorn. Nie mogła wówczas oderwać oczu od tego urządzenia, a zwłasz- cza od lśniących, jasnoczerwonych rurek mięsa, nabitych na długie szpikul- ce. Dzięki grzejnikom umieszczonym w szpikulcach hot dogi cały czas się grzały, a gdy czekało się za długo, były w środku spalone, a z wierzchu po- marszczone. O Boże! Tyle wspomnień. Minęła ladę, pchnęła drzwi do sali i unieruchomiła je za pomocą rygla. Powoli przyzwyczaiła się do mroku; wyszła spod niskiego sufitu, który sta- nowił podłogę kondygnacji balkonów. Kichnęła od kurzu, który unosił się w powietrzu, aż wzbudziła echo. W myślach znów powróciła do czasów dzie- ciństwa. Wytarty dywan na lekko pochyłej podłodze i rzędy siedzeń z przejściem po prawej i lewej stronie. W jednym końcu dużej sali znajdowała się niska ściana, za nią ciężka, pofałdowana, ciemnoczerwona kurtyna, zakrywająca ekran. Napi- sy ponad dwoma wyjściami nie świeciły się, co kilka metrów w ściany wmonto- wane były głośniki, z sufitu zwisał jeden, gigantyczny żyrandol. W którymś z kin w San Francisco wisiał identyczny, a żadne dziecko nie odważyło się usiąść bezpośrednio pod nim, żeby pewnego pięknego, sobot- niego popołudnia olbrzymie gniazdo os ze szkła i kutego żelaza nie spadło mu prosto na głowę. Był to jeden z dziecięcych mitów, tak jak obawa przed oślepnięciem po zgaszeniu świateł czy przed szczurami, które biegają pod siedzeniami, gdy człowiek ogląda na ekranie Yincenta Price'a. Kelly odwróciła się i spojrzała na balkon. Mosiężna balustrada umieszczo- na dla bezpieczeństwa widzów i dziesięć rzędów, stromo wznoszących się aż do tylnej ściany, kabina z projektorem i czterema otworami w ścianach. Zno- wu ogarnęły ją wspomnienia. Gdy się miało szesnaście lat, najlepszych miejsc szukało się właśnie tam, w najgłębszych ciemnościach, żeby koleżanki nie widziały, jak się całujesz z chłopakiem. Uśmiechnęła się. Ile lepkich rąk wę- drowało tam pod swetry i nieskazitelnie białe staniki? I nieważne, co mówi- li ludzie, ona wiedziała, że nie miało to większego znaczenia. - Witam! - Kelly wzdrygnęła się na dźwięk tego głosu znikąd. Z biciem serca spojrzała w stronę drzwi. Dostrzegła ciemną sylwetkę, obrysowaną światłem przedsionka. Postać zrobiła krok do przodu i zniknęła w ciemności pod balkonami. - Słucham - odezwała się nerwowo Kelly. Nagle metr przed nią wyłonił się wysoki, łysiejący, barczysty mężczyzna po trzydziestce, w tweedowym garniturze, który dodawał mu z dziesięć lat. - Philip Granger, między innymi z Klubu Rotariańskiego w Crestwood Heights. - Ujęła wyciągniętą dłoń. Uścisk był stanowczy i suchy, mężczyzna nie puszczał jej ręki odrobinę za długo. - Przestraszył mnie pan - przyznała się Kelly. - Przepraszam. - W ciemności dostrzegała jego szeroki uśmiech, dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Sztuczne. - Widziałem, jak śmiga pani do mia- sta, więc pofatygowałem się pani śladem. Patrząc na ten wóz czułem się tak, jakbym zobaczył ducha. Nathan prowadził go w ten sam sposób. - Znał pan wujka Nata? - Znałem. Robiliśmy trochę interesów. - Aha. - Kelly nie wiedziała, co powiedzieć. Wróciła na korytarz, męż- czyzna ruszył za nią. W lepszym oświetleniu wydawał się niższy, lecz przy- stojniejszy. Tylko podbródek, który jej matka nazwałaby słabym, był do ni- czego. - Słyszałem, że ma pani zamiar z powrotem uruchomić kino, więc na- tychmiast przyjechałem pogadać. - O czym? - O „Strandzie". - Granger wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował ją. Camele z filtrem, dawniej jej ulubione. Mimo wyrzutów sumienia wzięła jednego i pozwoliła mężczyźnie podać sobie ogień z drogiej zapalniczki na butan. - To znaczy? - Pani wuj z trudem wiązał koniec z końcem. Tuż przed jego śmiercią dopracowaliśmy szczegóły pewnego układu. No i proszę - pomyślała Kelly. - Może to Granger jest tym zainteresowa- nym, o którym wspomniała Rebeka Quinn. - Jakiego układu? - Jestem dyrektorem „Małego Teatru" w Crestwood Heights - tłumaczył Granger. - Mamy siedzibę w kompleksie rekreacyjnym, ale przymierzaliśmy się do urządzenia letniego festiwalu, przede wszystkim z adaptacjami Shawa. - W „Strandzie"? - Tak. Planami zainteresowało się kilku reżyserów. Udział wzięliby nasi ludzie i paru zawodowców. - Ambitne - stwierdziła - i kosztowne. - Należę również do Towarzystwa Historycznego Crestwood - uśmiech- nął się Granger. - Zajmujemy się rekonstrukcją głównej ulicy. Mamy na to środki. Dość uważnie analizowałem statystyki. Biorąc pod uwagę liczbę tu- rystów, jaka przewija się przez miasto od połowy czerwca do września, po- winniśmy wyjść na swoje, a i samo miasto by na tym zyskało. - Mam pewne swoje plany w związku ze „Strandem". - Granger był dość miły, ale coś jej się w nim nie podobało: zbytni chłód, pewność siebie. - Na przykład? 33 3 - Eksperyment - Mam zamiar urządzić klub filmowy - odparła tonem jasno sugerują- cym, że Grangera nie powinno to nic a nic obchodzić. - Moim zdaniem wię- cej ludzi przyjdzie na festiwal filmów Bogarta niż na Majora Barbarę czy Androklesa i lwa. - Możliwe. Ale z drugiej strony Shaw bardziej pasowałby do atmosfery, jaką staramy się stworzyć w naszym mieście. Wyrażam tu opinię członków Towarzystwa Historycznego. - Uśmiechnął się chłodno. - Jestem tego pewien. No proszę, pomyślała Kelly, oto zawoalowana groźba, „my" oznacza tu- taj bandę stróżów „kolorytu lokalnego". - Czyli nie mogę zrobić ze „Strandem" tego, co mi się podoba? - zjeżyła się Kelly. - Ależ skąd. - Granger nie przestawał ukazywać zębów w uśmiechu. - Ale jak już wspomniałem, pani wuj miał przed śmiercią trudności finansowe i opracowywaliśmy szczegóły pewnego układu. Rzecz jasna przez całą resz- tę roku mogłaby pani prowadzić sobie swoje kino. Towarzystwo pragnie go po prostu zająć podczas letnich miesięcy, a mogę przyrzec, że jesteśmy w sta- nie zupełnie je odnowić. - A mnie się zdaje, że wystarczy tylko trochę się przyłożyć i wszystko będzie jak nowe. - To proszę pogadać o tym z komendantem straży pożarnej - zriposto- wał obojętnie. - Wiem, że trzeba tu wymienić wszystkie siedzenia i założyć ognioodporną kurtynę. Nie wspomnę o braku miejsc do parkowania. - Miejsc do parkowania starczyłoby dla całego pułku. - Może teraz tak - wzruszył ramionami - ale proszę zaczekać kilka tygo- dni, a miasto zapełni się turystami do tego stopnia, że ciężko będzie przeci- snąć się chodnikiem. Crestwood stało się popularnym celem jednodniowych wycieczek z Durham i Raleigh. Figurujemy we wszystkich przewodnikach. Zjeżdżają tu całe tabuny autokarów. - Świetnie. Przygotuję dla nich Hitchcocka, hot dogi i popcorn z praw- dziwym masłem. Może nawet umieszczę na zewnątrz napis z zaproszeniem: WPADNIJCIE DO ŚRODKA, TAM JEST CHŁODNIEJ - Proszę się lepiej jeszcze zastanowić, panno Rhine. To nie Nowy Jork, a pani jest tu osobą z zewnątrz. - Zastanowię się, panie Granger. - Phil - poprawił ją ciągle uśmiechnięty mężczyzna - proszę. - Obrócił się na pięcie i wyszedł głównymi drzwiami. Kelly stała oparta o kontuar baru i od- prowadzała go wzrokiem. Bezczelny sukinkot. Zgniotła jego papierosa w jed- nej z olbrzymich, wypełnionych piaskiem popielniczek i rozejrzała się po holu. Dość ponuro. Kilka kawałków linoleum się zwinęło, ściany pociemniałe od tytoniowego dymu, ściany zewnętrzne zaś wydawały się odpychające. Jeśli 34 Granger miał rację i będzie musiała kupić nowe siedzenia i kurtynę, wydatek mocno nadwątli odziedziczony majątek. Poza tym nic a nic nie znała się na prowadzeniu kina, a jej miłość do filmu na niewiele się przyda. - Witamy w Crestwood Heights - wymamrotała. Wyszła na ulicę i za- mknęła drzwi. Udała się w stronę kawiarni „Słodka Pokusa cioci Bei", którą mijała po drodze do miasta. Prawdziwa kawa, kolejny papieros i coś z cze- kolady - trzy spośród czterech grzechów głównych, a nie minęła jeszcze na- wet jedenasta. Kawiarnia znajdowała się tuż przy rogu ulicy Piedmont, między „Daw- nymi Dniami" a piekarnią. I antykwariat, i piekarnia były zamknięte, a w ok- nach widniały drewniane żaluzje. Przed drzwiami kawiarni stała naturalnej wielkości figura Indianina, który trzymał w ręku ciasteczka w czekoladzie. Podłogę w środku zbito z heblowanego i pociągniętego pokostem drew- na z drzew iglastych, ściany pokrywała biała tapeta w niebieskie wzory, me- ble były z imitacji giętego drewna. Pod ścianą w głębi umieszczono szklaną gablotę, koło lady ustawiono rząd stołków. Pusto. Kelly zajęła jeden ze stoł- ków i zaczęła czytać menu, ręcznie wypisane na czarnej tablicy na ścianie. Ciotka Bea serwowała wszystko, od kawy z ekspresu po miętową herbatę, od ciasteczek na maśle orzechowym po mus czekoladowy. - Jest tu kto? - zawołała po dłuższej chwili. - Już idę! - Głos dobiegał zza drzwi na tyle lokalu. Po chwili za ladą pojawił się mężczyzna, który niósł tacę z maślanymi bułeczkami. Włożył je do chłodzo- nej gablotki za szkłem i wszedł za kontuar. Miał koło czterdziestu lat, gęstą szo- pę długich, ciemnobrązowych włosów z siwymi kosmykami, był średniego wzro- stu, ubrany w podkoszulek marynarki wojennej USA. Pod cienkąbawełnąkłębiły się mięśnie, obnażone bicepsy i przedramiona miał grube i żylaste. Niebezpieczną, aktorską urodę kościstej twarzy łagodziły duże, stalowo- szare oczy. Gęste, ciemne brwi sprawiały dziwne wrażenie w zestawieniu z przy- prószonymi siwizną, bardzo ciemnymi włosami. W jednym uchu miał kolczyk w kształcie malutkiej, srebrnej salamandry. Używał dziwnej, piżmowej wody po goleniu, którą udało jej się rozpoznać dopiero po dłuższej chwili. Oliwka z paczuli, jakiej mężczyźni używali w latach sześćdziesiątych. - Co podać? - Ładne zęby, nie aż tak równe jak Grangera, ale dzięki temu uśmiech sprawiał o niebo lepsze wrażenie. - Bardzo mocną kawę i coś strasznie kalorycznego. - Odwzajemniła uśmiech. - Podwójne espresso i babeczka rumowa, może być? - Jak najbardziej. Najlepiej niech pan dorzuci do tego jeszcze papierosa. - Może być winston? - Jasne. - Spod kasy wyjął czerwono-białą paczkę, wziął pudełko zapa- łek i pchnął w jej stronę. Po chwili wrócił z filiżanką wonnej kawy i przera- żającą bryłką czekolady. 35 - Babeczek nie ma, więc przyniosłem pani czekoladową górę. - Co to jest czekoladowa góra? Spod lady wyciągnął widelec i serwetkę. - Specjalność zakładu. Surowe ciasto na ciastko czekoladowe, zanurzo- ne w stuprocentowej, ciemnej czekoladzie szwajcarskiej. Śmiertelna dawka. - Nieźle - stwierdziła Kelly, wkładając do ust niewielki kawałek. - Pewnie. Podobno jest to afrodyzjak, ale podajemy każdemu chętnemu. Dobre, kiedy człowiek wstanie lewą nogą, gdy dokuczaj ą bóle miesiączkowe oraz inne objawy kryzysu wieku średniego. Atak nawiasem mówiąc, to pani nazywa się zapewne Kelly Rhine i jest siostrzenicą Nathana Somerville'a? - Zaczynam odnosić wrażenie, że jestem złotą rybką w jakimś akwarium - stwierdziła Kelly, przeżuwając kolejną porcję ciastka. - Skąd pan wie? - Może mi pani wierzyć, że Crestwood rzeczywiście przypomina akwa- rium - roześmiał się - zwłaszcza jeśli ktoś na pełnym gazie przejeżdża głów- ną ulicą aston martinem Nathana. Ja z kolei nazywam się Robin Spenser. Mogę zjeść z panią śniadanie? - Naturalnie. - Robin nalał sobie z ekspresu dwukrotnie mniejszą od Kelly filiżankę kawy i usiadł na stołku za kasą. - Widziałem, jak otwiera pani „Strand" - zagaił - i jak Phil Granger składa pani wizytę. - Stary, dobry Phil. - Dojadła czekoladową górę, zapaliła winstona i za- częła pić gorącą jeszcze kawę. - Wielu ludzi tak o nim mówi - zaśmiał się Robin. - Czego chciał? - „Strandu". Ma zamiar urządzić festiwal George'a Bernarda Shawa. - Jezus Maria! -jęknął tamten. - Nie mogę! Pani wujowi też chciał wy- kręcić taki numer. - Mówił, że doszli do porozumienia. - Jak mi tu kaktus na ręce wyrośnie - stęknął Robin. - Phil Granger z nikim się nie liczy. Jest wicedyrektorem MedTech Industries, kierownikiem „Małego Teatru", należy do Towarzystwa Historycznego i gra na organach w Towarzystwie Chóralnym. Gdyby Crestwood lub Heights miały burmistrza, to on objąłby tę funkcję. Rzecz jasna do nas nigdy nie zagląda. Założę się, że za młodu uganiał się za chłopcami. Z pewnością nie lubi „Ciotki Bei". - A co, ona jest homo? - Ciotka Bea to ja - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Zdaniem Phila nazwanie imieniem kobiety lokalu, który prowadzi mężczyzna to bluźnier- stwo, zwłaszcza gdy facet jest gejem, który służył swego czasu w piechocie morskiej. To nie pasuje do jego obrazu świata. - Niech się odwali. - Robin przyłożył rękę do ust ruchem udawanej grozy. - Co za pomysł! - wyszeptał z wytrzeszczonymi oczami. Przestał się zgrywać i potrząsnął ręką. - Phil z pewnością myśli, że przekupuję dzieciaki czekoladą, ale tak naprawdę już od paru lat zachowuję ascezę. Kiedyś mieszkałem na Florydzie i prowadzi- 36 łem taki mniej więcej lokal, ale doszło do tego, że seks zmienił się w coś w rodzaju rosyjskiej ruletki. Że nie wspomnę Kolumbijczyków w luksuso- wych garniturach, którzy chcieli kupić mój zakład, żeby pod taką przykryw- ką zajmować się swoimi interesami. - A co skłoniło pana do przeprowadzki do Crestwood? - Zobaczyłem ogłoszenie w „Frobes": „Przyszłość zaczyna się dzisiaj" i takie tam bajery. Przyjechałem, rozejrzałem się, spodobało mi się. Lokal wystawiono na sprzedaż, a na górze jest mieszkanie, więc zwinąłem tamten interes i przeniosłem się tutaj. - Sprzedał go pan jakiemuś Kolumbijczykowi w luksusowym garnitu- rze? - zaśmiała się Kelly. - Dwóm Kanadyjczykom w sportowych marynarkach. Otworzyli cukier- nię z pączkami. - Potrząsnął głową i popił łyk kawy. - A pani? Zamierza pani uruchomić z powrotem „Strand"? - Właśnie tak - przyznała - tyle że nie jako zwykłe kino. Granger ma rację, nie znalazłoby się za dużo chętnych, a i konkurencja jest silna. Chcia- łabym otworzyć klub filmowy. - Może się udać. Nathan jeszcze przed śmiercią też szedł w tym kierun- ku. Zdążył już nawet nawiązać jakieś kontakty z dystrybutorami. - Żartuje pan chyba. - Tyle że chciał zrobić to po swojemu. Nie chciał organizować festiwali Garbo i tym podobnych, lecz puszczać całe serie odcinków starych filmów telewizyjnych, na które wygasły już licencje. Miał nawet odpowiednie zna- jomości. - To znaczy? - Zdaje się, że nie za bardzo znała pani wujka? - To prawda - wzruszyła ramionami - wiem tylko tyle, że lubił drogie samochody i że pozostałam jego jedyną krewną. - Przed pojawieniem się w Crestwood był wybitnym specjalistą od teleko- munikacji, pracował w jakiejś telewizji w Los Angeles, potem na pewien czas zatrudnił się w NASA. Zdaje się, że asystował przy narodzinach telewizji sate- litarnej. Po NASA pracował w Waszyngtonie w jakiejś placówce rządowej, wreszcie tutejszy instytut zlecił mu budowę systemu łączności w Heights. - Sporo pan o nim wie. - Często tu wpadał. Gadaliśmy. Nie powiem, żebyśmy byli przyjaciółmi, bo z nikim się nie przyjaźnił. - Jego dom przypomina hotel - pokiwała głową Kelly - nie bardzo czuje się osobę właściciela. - Był dość zamknięty w sobie, małomówny. Mieszkam tu dwa lata, a Na- than otwierał „Strand" tylko w czasie weekendów. Na miesiąc przed śmier- cią zupełnie go zamknął. - To trochę dziwne. 37 - Też tak myślę. Dorobił się na długo przed „Strandem", dlatego mógł wypiąć się na propozycję Phila. Kupił lokal za gotówkę, więc musiał tylko regularnie płacić podatki. To było chyba jego hobby. - No, muszę już lecieć - oznajmiła Kelly, patrząc na zegarek. Minęła jedenasta. - Miło się z panem gawędziło. Ciekawie. Ile jestem winna? - Ro- bin podniósł rękę i potrząsnął głową: - Pierwszy raz w lokalu, a poza tym jesteśmy kolegami w kupieckim fa- chu. Tak a propos, jutro odbywa się śniadanie Stowarzyszenia Biznesmenów Crestwood. Powinna się pani tam pojawić. - Serio? Nie brzmi zachęcająco. - Bo i nie jest - zaśmiał się Robin. - Ale to dobre na początek, tak dać się poznać miejscowym. Wcześniej czy później panią to czeka. - Pewnie ma pan rację. - Proszę zajść tu jutro koło ósmej, to pójdziemy razem. Spotkania mają miejsce w hotelu. Jajecznica z dwóch jajek na prawdziwym maśle, bekon i najlepsze kotlety w okolicy. Za jedzenie warto nawet znosić Hugha Traska, który bez przerwy bełkocze o tym, jak to chłopaki z Cold Mountain znisz- czyli miejscowe więzi społeczne. - Kto to taki Hugh Trask? - Redaktor i właściciel „Reflektora", tutejszej gazety. To taki facet, co winę za hemoroidy zwala na fluoryzowanie wody i nie może patrzeć, jak dzieciaki nurkują w jeziorze Tryon. Ale ma dobre intencje. - Lubię nurkować. Może nie powinnam tam iść. - Punkt o ósmej - oświadczył Robin, przybierając srogą minę. - No dobra, dobra. - Pomachała byłemu żołnierzowi ręką i wyszła na słońce. Dzięki pogaduszkom z Robinem Spenserem minął jej trochę niesmak po spotkaniu z Philem Grangerem, ale rzut oka na ulicę spowodował nawrót niepokoju. Całe życie spędziła w wielkich miastach i nie bardzo wiedziała, czy po- radzi sobie w tej niemal kazirodczej atmosferze bliskości, jaka panuje na pro- wincji. Szczerze mówiąc, nie wiedziała nawet, czy chce dawać sobie radę. Ceniła samotność i nie wtrącała się w sprawy innych, a wyglądało na to, że w Crestwood Heights nie jest to modne. Dopiero w wygodnym wnętrzu samochodu dotarło do niej jedno ze spo- strzeżeń Robina. Siedziała w bezruchu, przygryzała wargę i patrzyła nie wi- dzącym wzrokiem na przednią szybę. - Nurkowanie - wyszeptała. Wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała z par- kingu. Sunęła wolno główną ulicą i zastanawiała się, pewna, że ma rację. Wczoraj założyła jedną z najbardziej wygodnych, flanelowych nocnych ko- szul, a rano obudziła się goła. I jak to się do cholery stało? Objechała zegarową wieżę i skręciła w ulicę High Point. Jedynym racjo- nalnym wytłumaczeniem był nagły atak somnambulizmu. Zmarszczyła brwi 38 i zaczęła zastanawiać się, co kupić. Zagadka nocnej koszuli musi na razie poczekać na rozwiązanie. Rozdział 6 Supermarket STP w Greenbriar mieścił się w centrum handlowym przy Fox Run, w pobliżu parku. Można było zajechać na parking podziemny, ale Kelly udało się wcisnąć między samochody na wprost wejścia. Stanowiło ono replikę fasad sklepów na głównej ulicy miasteczka; wkom- ponowano je dyskretnie między drzewami, ale wnętrze w żaden sposób nie nawiązywało do dziewiętnastowiecznego frontu. Schody, ruchomy chodnik i winda prowadziły w dół do kompleksu złożonego z kilkunastu średniej wiel- kości sklepów i większego supermarketu. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że cała podziemna ulica jest oświetla- na dzięki rzędowi sporych okien w dachu, ale po bliższym przyjrzeniu się Kelly stwierdziła, iż okna są naprawdę bryłami matowego szkła, podświetlo- nymi żarówkami wielkiej mocy. Było pełno ludzi i po drodze do STP Kelly przyglądała się swoim no- wym sąsiadom. Przeważnie kobiety po trzydziestce, niektóre z dziećmi w wieku przedszkolnym. Nieliczni Murzyni, jeszcze mniej Azjatów, żaden z nich nie wyglądał na biednego. Greenbriar stanowiło typową dzielnicę białych Anglosasów klasy średniej, co było dla nich najwidoczniej powo- dem o dumy. Sklep STP wyglądał na urzeczywistnienie przyszłości handlu żywnością. Kelly nigdy w życiu czegoś takiego nie widziała. W miejsce rzędu kas i zala- nych fluorescencyjnym blaskiem półek, zobaczyła duże pomieszczenie, któ- re przypominało zgrabną poczekalnię na nowoczesnym dworcu autobuso- wym. Każde z wygodnych krzeseł w kilku rzędach zaopatrzono w coś w rodzaju ekranu telewizyjnego. Zajęta była mniej więcej połowa siedzeń. Oprócz tego zauważyła jeszcze tylko okrągły kontuar z dużym napisem: IN- FORMACJA. Siedząca za ladą kobieta wpatrywała się w swój własny tele- wizor. Zdezorientowana Kelly podeszła do kontuaru, kobieta zaś uniosła głowę i przyjaźnie się do niej uśmiechnęła. - Czym mogę służyć? - Słyszałam, że to sklep spożywczy, a chciałam zrobić jakieś zakupy. - STP to rzeczywiście sklep spożywczy - niewielka tabliczka na ciemnej bluzce mówiła, że kobieta ma na imię Peg - a zarazem chemiczny. Jest pani u nas chyba pierwszy raz. - Właśnie się przeprowadziłam. 39 - Czyli winna jestem wyjaśnienie - odparła bez namysłu Peg i rozpoczę- ła przemowę, którą miała najwyraźniej przygotowaną na potrzeby nowicju- szy: - Przy każdym z tych krzeseł znajduje się terminal danych i komputero- wy wskaźnik. Najpierw trzeba wybrać metodę zapłaty. Przyjmujemy większość znanych kart kredytowych, a jeżeli chce pani zapłacić czekiem, zwraca się pani do mnie. Po wybraniu sposobu płatności proszę wziąć wskaź- nik i zaznaczyć te artykuły spożywcze i chemiczne, jakie pragnie pani kupić. W terminalu znajdują się nazwy, rozmiary i ceny jednostkowe, jak również porównanie cen różnych marek. Ceny promocyjne wypisane są na żółto, nor- malne na czerwono. - W prawym górnym rogu ekranu zauważy pani nieduży kwadrat: poka- zuje on, ile pani płaci za poszczególne artykuły. Na koniec proszę najechać wskaźnikiem na kwadrat, w którym pokaże się cała suma oraz możliwe spo- soby dostawy. Jeśli zaparkowała pani na terenie centrum, zakupy zostaną dostarczone do pojazdu, możemy też dowieźć je do domu. Potem wkłada pani kartę STP w otwór pod ekranem i jest już po wszystkim. - Nie mam karty STP. - Ma pani kartę do domu. - Nie brzmiało to bynajmniej jak pytanie. - Oczywiście - kiwnęła głową. - Czy mogę ją na chwilę zobaczyć, razem z kartą kredytową, którą ma pani zamiar wykorzystać? Kelly pogrzebała w torbie, z której wydobyła swoją MasterCard i klucze do domu. Podała je kobiecie, która obróciła się na krześle i zaczęła stukać w klawiaturę, ukrytą pod kontuarem. Kelly obejrzała się i zobaczyła, jak przez ekran terminalu przepływa stru- mień informacji. Po kilku sekundach kobieta oddała jej kartę kredytową, kartę do domu i trzeci kawałek plastiku, ciemnoniebieski, z białym napisem STP. - Dziękuję, pani Rhine. Znalazła się pani w terminalu. Proszę z łaski swojej usiąść i rozpocząć zakupy. - Czy mogę jeszcze o coś zapytać? - Oczywiście. - Gdzie właściwie znajdują się towary? - W podziemnych magazynach - uśmiechnęła się promiennie Peg. - Pani zamówienia zostaną zebrane i dostanie pani wszystko zapakowane w torbach. - A gdybym chciała zobaczyć to, co kupuję? - No cóż - zmarszczyła brwi Peg - zdaje mi się, że może to pani zrobić w Crestwood, maj ą tam gdzieś spożywczy. - Słowo „spożywczy" wycedziła tak, jakby był to wirus, którego można złapać. - Nie stoję na parkingu w podziemiu. A jeżeli zechcę zabrać zakupy ze sobą? - Obawiam się, że w takim wypadku będą musiały zostać dostarczone do domu. Dowozimy je tylko do pojazdów w podziemiu. 40 - Jeszcze jedno. - Tak? - W głosie Peg zaczynała pobrzmiewać irytacja. - A gdybym chciała zapłacić gotówką? - To niemożliwe. Tylko czekiem albo kartą kredytową. - Dziękuję. - Nie ma za co. - Peg wróciła do terminalu, a Kelly przeszła po puszystej wykładzinie do krzesła i popatrzyła w ekran. Wzięła wskaźnik i niepewnie dotknęła nim napisu na ekranie: START, sama nie bardzo wiedząc, czy nie skończy się na stu puszkach jedzenia dla kotów. System okazał się dość prosty i przemierzając kolejne ekrany z pozornie nie kończącymi się informacjami na temat produktów zdała sobie sprawę z przebiegłości organizatorów STP. Oddzielenie klienta od towaru i stworze- nie wygodnego i miłego otoczenia niezmiernie zwiększało szansę nieprze- myślanych zakupów. Jeszcze więcej pożytku przynosiły terminale danych, dzięki którym do- kładnie było wiadomo, kto i kiedy co kupował. Wiedząc, jakie artykuły naj- częściej kupująte same osoby i dodając do tego różnego rodzaju dane demo- graficzne, STP i firmy dostarczające do niego towary mogły z zabójczą dokładnością określić tendencje wśród klientów. Wobec czegoś takiego tech- niki badania rynku, wykorzystywane na przykład przez MRC&O, nadawały się już tylko do lamusa. Zakupy zrobiła w niecałą godzinę, a po zsumowaniu wszystkich cen wsu- nęła świeżo otrzymaną kartę pod ekran. Ekran opustoszał, następnie przez kilka sekund widniał na nim biały napis STP na niebieskim tle. Po chwili pojawiła się informacja, że wystarczy jeden telefon do TELESKLEPU STP i będzie mogła skorzystać z supermarketu nie ruszając się z domu. Za pomo- cą telewizora i telefonu mogła zrobić zakupy, zrealizować recepty i zapłacić większość rachunków. Potem nastąpiła krótka reklama, obwieszczająca zbli- żającą się promocję mebli ogrodowych, a jakiś roziskrzony pajacyk, nazwa- ny jej imieniem, powiadomił Kelly, że w informacji może dostać bezpłatny katalog towarów innych niż STP spożywcze. Wreszcie na ekranie ukazał się ostatni już napis: DZIĘKUJEMY ZA ZAKUPY W STP, KELLY. ŻYCZYMY MIŁEGO DNIA I DO RYCHŁEGO ZOBACZENIA. Wymyślne, ale jak na jej gust zbyt natarczywe. Nie bardzo podobało jej się, że komputer mówi jej po imieniu. Niech to - myślała, gdy urządzenie wypluwałojej kartę. Złościło jąprzede wszystkim to, że komputer jest w sta- nie mówić do niej po imieniu. Wrzuciła kartę do torebki i wstała. Jak na jeden dzień zupełnie wystarczy kontaktów z szokiem kulturowym nowoczes- ności i Philem Grangerem na dokładkę. 41 Zakupy przyjechały na ulicę Erin Park w niecałe pół godziny po Kelly, tak że zdążyła wszystko poukładać przed pierwszą. Z pełną spiżarnią poczu- ła się trochę bardziej swojsko i zrobiła sobie kanapkę z tuńczykiem, którą wraz z wielką szklanką mleka wzięła na taras. W powietrzu jeszcze panował wiosenny chłodek, ale w łagodnym wietrze nad jarem czuło się już nadcho- dzące lato i nie miała ochoty wziąć się do czegokolwiek, co wymagałoby skupienia. Jak dotąd zdobyła sobie w mieście jednego sprzymierzeńca, to znaczy Robina Spensera. Martin i Carlotta Nordąuistowie, pomimo życzliwości, nie bardzo się tu liczyli. Według słów Robina, Phil Granger był w Crestwood Heights grubą rybą, a dziesięciominutowa rozmowa wystarczyła, aby prze- konać się, że Granger lubi rządzić. Tak czy owak chciał dostać „Strand" i Kelly nie potrafiła opędzić się od myśli o niezbyt starannie zawoalowanych groź- bach w związku z siedzeniami i ognioodporną kurtyną. Aż za dobrze wie- działa, że ten sukinsyn ze sztuczną szczęką będzie na każdym kroku kopał pod nią dołki. Popiła kanapkę mlekiem i zapaliła papierosa. Najłatwiej byłoby zrezy- gnować. Zakupy w STP dały jej przedsmak życia w Crestwood Heights. Spo- kojna, porządna społeczność, która - mimo wszelkich korzyści - była naj- zwyczajniej w świecie ulepszoną wersją osiedla przyzakładowego. Nic złego, ale też niezbyt pocieszające. Z czasem może skończyć jak wszystkie te ko- biety w supermarkecie. Wszystkie próbuj ą upodobnić się do reszty, żadna się nie wychyla. Czy kiedykolwiek zdarzyło się, żeby jakiś wybitny amerykański pisarz lub artysta wyszedł z przedmieścia? Albo nawet wybitny naukowiec? Zacią- gnęła się papierosem i wykrzywiła usta. W ciągu ostatnich piętnastu lat ob- serwowała jak koleżanki ze szkoły plastycznej wychodziły za chemików lub ginekologów, zatrudniały się w Xeroxie albo IBM-ie, i w rezultacie żadna nie osiągnęła czegoś znaczącego. - „Stuku-puku, stuku-puku, w pudełeczku, stary mruku, pudełeczko, stu- ku-puku, takie samo zrób dla wnuków". - Do dziś pamiętała słowa antyhym- nu o tym, czego ona i jej znajomi nigdy nie zaakceptują. W ten sposób zaba- wiali się jeszcze w latach sześćdziesiątych. Takie sobie gadanie elity. Czy powiodło się jej lepiej niż innym? Gra- ficzka na umowy-zlecenia, która mało nie umarła z głodu w poszukiwaniu sensownej pracy, wrobiona w małżeństwo i z niego wyrolowana. W końcu zaczęła malować śliczniutkie akwarele z kotkami, które bawią się rolkami papieru toaletowego. Tyle tylko, że teraz dostała drugą szansę. Od dziecka przepadała za fil- mami i marzyła, że kiedyś znajdzie związaną z nimi pracę. Wreszcie nada- rzyła się okazja. „Strand", z ognioodporną kurtyną i całą resztą, należał do niej. Tak samo jak dom i aston martin. 42 Kapitulacja miałaby sens. Tak samo jak wielka wyprzedaż, bo za parę lat wróciłaby do punktu wyjścia, tyle że starsza. Zmarszczyła brwi. Crestwood Heights było dla K. K. Rhine Ostatnią Placówką Custera. Postanowiła, że da sobie pół roku, poczeka i zobaczy, a jeżeli przegra ... No, to wtedy znajdzie dla siebie jakiegoś ginekologa. Wstawiła szklankę i talerz do zmywarki i podjęła szczegółowy obchód domu. Jeżeli chciała zostać dłużej w Crestwood Heights, będzie musiała wprowadzić tu pewne zmiany. Przy jej słabości do nikotyny próby utrzymania wewnętrznego dziedziń- ca-cieplarni były z góry skazane na niepowodzenie, ale ta sprawa nie wyda- wała się najpilniejsza. Kelly postanowiła przenieść się do większej sypialni z panoramicznym widokiem i osobną łazienką. Następne dwie godziny po- święciła wyładowaniu przyczepy i przenoszeniu mebli z pokoju gościnnego na tyły garażu. Ustawiła deskę kreślarską, wniosła kilka tekturowych pudeł z przyrządami rysowniczymi. Przez kolejną godzinę chodziła od pokoju do pokoju z młotkiem i wieszała obrazy, grafiki i plakaty. Wreszcie udało jej się wnieść do tego domu odrobinę ciepła. Bardzo jąto wyczerpało. Nie zwraca- jąc uwagi na leżące wszędzie papiery i zgniecione pudełka, wzięła ulubiony blok rysunkowy i pióro i wyszła na zewnątrz. W jarze będzie już za ciemno, więc wybrała park. Przy Erin Park stało jakieś trzydzieści domów. Kelly szybko rozpoznała pośród nich sześć projektów, w tym dom wuja, który teraz należał do niej i był jedynym wzorem oryginalnym. Większość przypominała domek letni- skowy Nordąuistów, do niektórych coś dodano, odwrócono płaszczyzny, a za- miast garaży postawiono dla samochodów wiatrołapy. Kelly musiała przy- znać, że planiści bardzo starali się pomyśleć o każdej z działek osobno, tak że niektóre drzewa miały nawet po pięćdziesiąt i sześćdziesiąt lat. W połowie ulicy zaczynała się dłuższa przerwa między domami, którą prowadziła żwirowa droga do parku Greenbriar. Kelly skręciła w nią i dotar- ła do łąki, opadającej do stawu, placu zabaw i kortów, które widziała wczoraj z samochodu. Jeszcze dalej ukryty pośród drzew stał długi, niski budynek z czerwonej cegły, zapewne szkoła. Na zachód rosła mniejsza kępa drzew. Za łąkami zaczynał się jar, który biegł za jej domem. Błękitne, pocztówkowe niebo poznaczone było białymi cumulusami, w powietrzu unosiła się woń kwiatów i świeżo ściętej trawy. Być może żyjąc na przedmieściu człowiek nie rozwijał się intelektualnie, ale jeśli ktoś nie miał zamiaru zbytnio się prze- ciążać, to takie miejsce idealnie nadawało się do celów wypoczynkowych. Kelly, z blokiem rysunkowym pod pachą, skierowała się w stronę placu za- baw. Jeżeli rzeczywiście chciała napisać książkę dla dzieci, będzie musiała poćwiczyć rysowanie jej przyszłych czytelników. Znalazła pustą ławkę na skraju placu i położyła blok na kolanach. W ob- szernej piaskownicy bawiło się pięcioro dzieci w wieku od trzech do sześciu 43 lat, trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Za nimi siedziały na ławce trzy mat- ki, częstując się czymś z termosu i ciasteczkami „Sławny Amok". Wszystkie miały na sobie dżinsy, dwie z nich włożyły do tego tweedowe marynarki, a jedna znoszony kapelusz. Jednomyślnie postanowiły nie zwracać na Kelly najmniejszej uwagi. Niemal słyszała szmer ich myśli: jest kobietą, a więc nie zboczeńcem, ale bez dzieci, zatem poza nawiasem. Oto jak działa socjologia przedmieścia. Kelly postanowiła jeszcze bardziej się od nich oddzielić i zapaliła papierosa. Mam je gdzieś. Wybrała najstarsze dziecko: dziewczynkę w orientalnej bluzce i ciemno- niebieskim swetrze. Bawiła się sama, rysowała patykiem na piasku jakieś kreski. Studium nudy. Mama uznała, że pora zaczerpnąć świeżego powie- trza, więc poszły. Gdy Kelly usiłowała przenieść na papier wyraz twarzy dziew- czynki, dostrzegła, że wszystkie dzieci noszą identyczne, ciemnozielone bran- soletki. Urządzenia AŁO, o których wspomniała Carlotta. Możliwe, że pomysł jest niezły - przynajmniej teoretycznie - ale myśl o kablowaniu własnego dziecka napełniała ją obrzydzeniem. Nawet pomimo dobrych intencji. Poza tym, mimo że nie bardzo znała się na psychologii, była przekonana, że malcy wyczuwali, jaki jest cel takich przyrządów. Wzruszyła ramionami. Może w Crestwood Heights jest to swego rodzaju obrzęd inicjacji: „Tak, kochanie, jeżeli jesteś już na tyle duża, że możesz założyć stanik, to możesz też wycho- dzić bez AŁO". Skupiła się na szkicowaniu. Zrobiła kilka studiów twarzy, a potem zajęła się całością sylwetki. Czuła przez skórę, że ktoś przy niej usiadł, ale w całej pełni zdała sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy kobieta zagadnęła: - Niezłe. - Kelly uniosła głowę. Kobieta na ławce była mniej więcej w wieku Kelly, miała na sobie dżinsy i niebieski golf. Rudoblond włosy nie- modnej długości związała gumką w koński ogon. Żadna klasyczna Pani Przed- mieścia. - Dziękuję - powiedziała Kelly. Tamta uśmiechnęła się. Nie była spe- cjalnie ładna, ale jej uroda przykuwała wzrok: duże, inteligentne oczy, osa- dzone wysoko nad kośćmi policzkowymi, i za duże usta. Miała nos Barbary Streisand i szeroką, niemal męską brodę. Czyżby miejscowa lesbijka? Kelly ukradkowo rzuciła okiem na lewą dłoń. Na serdecznym palcu nosiła złotą obrączkę oraz pierścionek zaręczynowy. Duży, białoniebieski szmaragd. Była jednak z innej niż Kelly bajki. - Doris Benedict - przedstawiła się i wyciągnęła rękę w jej stronę. Kelly wsadziła pióro między zęby i uścisnęła dłoń kobiety. - Kelly Rhine. - Artystka. - Autorka ilustracji, przynajmniej dawniej. - Pierwszy raz panią widzę, a na spacery chodzę prawie codziennie. 44 - Dopiero się tu sprowadziłam. - Serio? - Na Erin Park. - Sąsiadujemy ze sobą przez płot. My mieszkamy na następnej ulicy przy jarze, na Yiewmount Crescent. - Zmarszczyła brwi. - Nie pamiętam, żeby ktoś dawał ogłoszenia o sprzedaży jakiegoś domu na Erin Park. Pod jakim numerem? - Czterdzieści sześć - odparła Kelly, kończąc rysunek. - Nie kupowałam domu. Umarł mój wujek, a ja jestem jego spadkobierczynią. - Nathan Somendlle? - Zgadza się. Znała go pani? - Z oficjalnych przyjęć. Pracował w konkurencji. - Nie rozumiem. - Mój mąż jest wicedyrektorem SCI. SatCom International. Nathan pra- cował w Northeastern Telecommunications. Nawet gdy rzucił pracę w Nor- tel, Keith, mój mąż, usiłował ściągnąć go do SatComu. Mówili, że swego czasu był geniuszem. Keith mawiał, że gdyby przyznawali nagrodę Nobla w dziedzinie telekomunikacji, otrzymałby j ą również pani wuj. Znał też świet- ne sprośne kawały, co dla mnie miało o wiele większe znaczenie niż jego umiejętności zawodowe. Życie żony dyrektora przypomina urządzanie jed- nego wielkiego przyjęcia. Może się znudzić. - Ma pani dzieci? - zapytała Kelly. - Jak bankier, chłopca i dziewczynkę. Dzięki Bogu całymi dniami siedzą w szkole. - Wzniosła wzrok ku niebu z wyrazem takiej żarliwej wdzięczno- ści, że Kelly poczuła do niej sympatię i roześmiała się. - Nareszcie mogę zrobić coś konkretnego. - To znaczy co? - Kelly obrzuciła wzrokiem trzy kobiety po drugiej stro- nie piaskownicy. - Zaczynałam już myśleć, że kobietom w Crestwood Heights nie wolno w ogóle pracować. - Jestem dziennikarką. Dużo piszę do prasy handlowej, dwa razy w mie- siącu jeżdżę do Raleigh kręcić program w telewizji PBS. - To chyba ciekawe. - Kelly postanowiła nie mówić o swoim doświad- czeniu reklamowym. Doris przytaknęła. - Crestwood idealnie się do tego nadaje. W Deep Wood Park działają filie trzydziestu siedmiu największych firm amerykańskich, a ich rzecznicy prasowi wprost napraszają się, żeby człowiekowi dopomóc. Mieszka tu po- pulacja docelowa. Zresztą tak było pomyślane całe Crestwood. - Populacja docelowa? - powtórzyła Kelly, która gdzieś słyszała ten ter- min, ale nie mogła sobie przypomnieć, co znaczył. - Idealna społeczność Maksa Alexaniana - dopowiedziała z suchym śmie- chem Doris. - Max to wieczny ojciec chrzestny Instytutu Cold Mountain, swego rodzaju akuszer Crestwood Heights. Chciał stworzyć zaplecze dla Deep 45 Wood Park, gdzie mieszkaliby ludzie możliwie najbardziej przeciętni. ICM ma do dyspozycji niesłychanie skomplikowany program komputerowy, któ- ry służy do badania podań o pracę w firmach z Deep Wood. Chodzi o uzy- skanie przekroju demograficznego całego społeczeństwa, by dzięki temu prze- widzieć trendy. Poletko doświadczalne. - STP - wtrąciła Kelly. - Była tam pani? - Dziś rano. Osobliwe. - To niesamowite narzędzie marketingowe. Proszę tylko mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a mniej lub bardziej zbliżone imitacje STP będą w ciągu kil- ku najbliższych lat w całym kraju wyrastać jak grzyby po deszczu. Typowy marketing żywności jest dobre dwadzieścia lat do tyłu. I o to chodzi. Badania prowadzone w Crestwood Heights staną się inspiracją dla wszystkiego, co bę- dzie się u nas działo za jakieś dziesięć lat. Tak jakbyśmy dziś oglądali przy- szłość. - Bardzo optymistyczna wizja - uśmiechnęła się Kelly. - Nie do końca. Nie wszystko się udaje. Kilka lat temu Owens Crane, wielka firma farmaceutyczna, wypróbowała antybiotyk dla dzieci, którym nasączono gumę do żucia. Wywołało to epidemię biegunki i filtry w fabryce gumy musiały przez parę dni pracować pełną parą. Kał dzieci przybierał ja- snoniebieską barwę. Do ośrodka medycznego ustawiały się kolejki. Nosiłam się z zamiarem nakręcenia o tym reportażu do swojego programu, ale Keith przekonał mnie, że zrobiłoby to nam złą reklamę. - Co na to AŻL? - Agencja Żywności i Lekarstw ma w parku swoje laboratorium. Nie sprzeciwiali się. - Zdaje się, że nie pasuję do ludności docelowej. Trzydzieści pięć lat, bezdzietna, nigdzie nie pracuję. - Może pani zostać naszym ukochanym błędem statystycznym - uśmiech- nęła się szeroko Doris. - Wyjątkiem, który potwierdza regułę. Nawiasem mówiąc, może zechciałaby pani wpaść na jedno z tych nudnych przyjęć u mnie jutro wieczorem? -Czyja... - Bzdura. Jest pani zamężna? - Już nie. - Świetnie! Wszystkie żony poczuj ą się zagrożone, a mężowie będą pusz- czali do pani oko. - Wstała. - Proszę założyć coś odważnego. -Ale ... -Nie przyjmuję odmowy. Mniej więcej wpół do ósmej, Yiewmount Cre- scent trzydzieści cztery, wielka budowla w hiszpańskim stylu na końcu ulicy. Trudno ją przeoczyć nawet po ciemku. Do zobaczenia! - Pomachała ręką i potruchtała dalej. Kelly patrzyła, jak biegnie ścieżką w stronę Erin Park 46 i niknie wśród drzew. Westchnęła i zapaliła następnego papierosa. Jutro znaj- dzie się w krzyżowym ogniu z obydwu stron: „Stara Gwardia Crestwood", na śniadanie i drużyna „Przyszłość zaczyna się dzisiaj", wieczorem. Wzięła ołówek z nadzieją, że uda jej się zrobić jeszcze parę szkiców, ale wszystkie dzieci zniknęły wraz z matkami. Schowała pióro do torebki, za- mknęła blok i poszła do domu. Rozdział 7 Nazajutrz rano Kelly obudziła się z jak najgorszymi przeczuciami przed spotkaniem ze Stowarzyszeniem Biznesmenów. Wydawało jej się, że będą podstarzałymi, popierającymi jakieś bliżej nieokreślone wartości wiejskie kon- serwatystami, założyła więc prostą, ciemnoniebieską spódnicę z falbanami, kremową bluzkę i ciemnoniebieski, płócienny żakiet, a do tego buty bez ob- casów. Makijaż i biżuterię ograniczyła do minimum. Była to uproszczona wersja „Prezentacji reklamowej dla starców", w której wyglądała pociągająco jak koszyk jabłek. Mogła zaryzykować no- wojorski szyk, ale przy tych ludziach na niewiele by się to zdało, a potrzebo- wała ich pomocy w walce z Philem Grangerem. Pojechała astonem martinem do Crestwood, skromnie nie przekraczając siedemdziesiątki, i zaparkowała pod „Ciotką Beą" punktualnie o ósmej. Ro- bin czekał już przed lokalem, a na wczorajszy strój narzucił jeszcze tweedo- wą marynarkę sportową. Koszulka, dżinsy i wytarte, zamszowe traperki po- zostały bez zmian. Powitał ją szerokim uśmiechem i ruszyli główną ulicą w kierunku wieży zegarowej i hotelu „Wzgórze Unii". Świetnie bawiła się, idąc pod ramię z przy- stojnym mężczyzną, choćby nawet homoseksualistą. Nie mogła się powstrzy- mać, by nie dodać swoim krokom więcej sprężystości. Wszystkie sklepy były pozamykane i Kelly znowu poczuła się jak na zapleczu planu filmowego. USA, rzut beretem od rozstępującego się Morza Czerwonego i niedaleko od domu Beavera Cleavera. - Pięknie dzisiaj wyglądasz - stwierdził Robin, gdy przechodzili ulicą Laurel. - Mam nadzieję, że to nie tylko na okoliczność śniadania. - Kelly rzuciła okiem na swoje odbicie w szybie warsztatu szewskiego. Wyglądała jak córka ministra. - Postanowiłam zrobić dobre wrażenie. Jestem tu przecież nowa. - Nie przesadzaj. - Robin uśmiechnął się i nieco mocniej ścisnął jej rękę. - Każdy wróg Phila Grangera jest ich przyjacielem. Nie spodziewaj się ban- dy idiotów z Południa. 47 Doszli do wieży z zegarem i przeszli w stronę „Wzgórza Unii". Powita- ły ich ozdobne drzwi w stylu wiktoriańskim i niski hol. Jakaś kobieta po pięćdziesiątce w koronkowym kostiumie i z kompletnie znudzoną miną sie- działa za kontuarem, który ustawiono w drzwiach do hotelowej restauracji. Na widok Robina i Kelly skinęła sennie głową. Restauracja była wyłożona jasną, sosnową boazerią, pod sufitem biegły grube belki, imitacje lamp oliwnych zwisały z żyrandoli w kształcie kół od wozu, meble wykonano z drewna klonowego. W całym pomieszczeniu tylko przy jednym, długim stole w przeciwległym kącie siedziało sześciu mężczyzn i jedna zwalista kobieta. Mężczyźni palili i czytali gazety, kobieta zaś pisała coś w notatniku. Jedyne dwa wolne krzesła stały po obu jej stronach. - Kim jest ta kobieta? - wyszeptała Kelly, gdy lawirowali pomiędzy sto- likami. - To Laurel Hayes. Właścicielka „Butiku Piękności" blisko mnie na alei Polk. Mięśnie jak u zapaśnika, ale miękkie serce. W tym roku pełni także funkcję przewodniczącej stowarzyszenia. Dotarli do stołu i Kelly przywitała się ze wszystkimi. W miarę, jak męż- czyźni podnosili się i ściskali jej dłoń, rozlegało się szuranie krzeseł po podło- dze; wreszcie na sali pojawiła się znudzona kelnerka zjedzeniem. Postawiła trzy duże dzbanki kawy i zaczęła rozdawać talerze. Nie było chyba żadnego wyboru - albo jajecznica na bekonie i zrazy, albo nic. Kilka jeszcze minut zajęło przekazywanie sobie ketchupu, soli i pieprzu, a w tym czasie Kelly uczyła się kojarzyć imiona z twarzami. Naprzeciw niej siedział Dexter Carter, farmaceuta około sześćdziesiątki, którego zbyt okrągła, różowa twarz zdradzała pociąg do alkoholu. Na lewo od niego zasiadł Cesar Rinaldi, właściciel sklepu spożywczego, ostatniego lokalu oprócz STP, po jego prawej znalazł się Don Woodycraft, właściciel sklepu metalowego. Po jej stronie, licząc od końca, siedział John Burtwhistle, prowadzący filię Baskina Robbinsa; Charles Tennyson, niski, siwowłosy wła- ściciel sklepu ze starociami, potem Kelly, Laurel Hayes i Robin. Na końcu stołu zajął miejsce Hugh Trask, wiecznie niezadowolony redaktor „Reflek- tora". Był już nieźle po siedemdziesiątce, a rzadkie, brązowe włosy nierów- no okrywały plamistą czaszkę. Miał haczykowaty nos, wąskie usta i przeni- kliwe niebieskie oczy, w których nie dałoby się dojrzeć ani śladu niepewności, charakterystycznej dla starców. Założył zmięty, brązowy garnitur, białą ko- szulę, na którą narzucił cienki, zapinany sweter, i dopasowaną do garnituru muszkę. Wszyscy zabrali się w końcu do j edzenia, a Laurel Hayes rozpoczęła spot- kanie. Mówiła łagodnym, miłym głosem, który nie pasował do jej olbrzymie- go cielska. - Sądzę, że wyrażę nasze wspólne zdanie mówiąc, że miło mi powitać między nami pannę Kelly Rhine, nową właścicielkę kina „Strand". Panna 48 Rhine odziedziczyła je po Nathanie Somerville'u. Korzystając z okazji prag- nęłabym złożyć jej nasze kondolencje z powodu śmierci wuja. Nathan był kimś więcej niż członkiem naszego stowarzyszenia, był naszym przyjacie- lem. - Gruba kobieta spojrzała na notatnik obok swojego talerza i przerzuci- ła stronę, gotowa przejść do kolejnej części mowy, ale wtrącił się Hugh Trask, który wbił w Kelly wzrok znad uniesionego już do ust widelca. - Czy zamierza pani na nowo otworzyć „Strand", panno Rhine, czy też ta przebiegła łasica, Phil Granger, zdążyła dorwać panią w swoje szpony? - Głos mężczyzny przypominał potłuczone szkło, był twardy i ostry. - Chwileczkę, Hugh, jeszcze nie skończyłam - odezwała się Laurel Hayes. - Ależ skończyłaś. A więc? - Wsadził do ust kawałek zrazu i wpił wzrok w Kelly. - Mam zamiar je znowu otworzyć - odparła Kelly - tyle że w nieco innej formie. - Ojej - zawołał zaskoczony farmaceuta, Dexter Carter. - Chce pani wprowadzić w kinie jakieś zmiany? - Jakaś pornografia? - zapytał Trask, unosząc jedną brew. - A może ga- leria sztuki? - Ani to, ani to. - Kelly napiła się łyk kawy. - Zastanawiałam się nad klubem filmowym. Nie przeglądałam jeszcze ksiąg handlowych wuja, ale z tego, co wiem, przegrywał z konkurencjąkompleksu rekreacyjnego w Crest- wood Heights. - Co to takiego ten klub filmowy? - zapytał Cesar Rhinaldi. Opasły Włoch kończył już śniadanie i zbierał resztki żółtka kawałkiem tosta. - Klasyka filmowa - wyjaśniała Kelly. - Stare filmy, które rzadko poka- zują w telewizji, a trudno trafić na powtórkę w normalnym kinie. - Ciekawe - stwierdził nieco ułagodzony Trask. - Festiwale starych ak- torów i te sprawy? - Aktorzy, tematy, konkretne gatunki filmowe. Dzieła poszczególnych reżyserów. - Nie znoszę kompleksu kinowego - oświadczyła Laurel Hayes. - Sie- dzenia są za ciasne. I zdaje mi się, że dzisiaj wszystkie filmy robi się dla nastolatków. - Czy zdoła pani utrzymać publiczność przez cały rok? - zapytał Trask. - Nie wiem. Będę musiała się sama przekonać. Interesy podobno najle- piej kręcą się latem. - Według Hugha staliśmy się przynętą dla turystów - wtrącił Burtwhistle, kierownik Baskina Robbinsa. - Dziwki! - warknął Trask. - Ani śladu po starym mieście. Staliśmy się jednym z ulubionych projektów Maksa Alexaniana. - Przestałbyś wreszcie, Hugh! -jęknął Tennyson, właściciel antykwariatu. - Nie zwalaj wszystkiego na Alexaniana. To miasto już dawno zniknęłoby 49 4 - Eksperyment z powierzchni Ziemi, gdyby nie Crestwood Heights i Instytut Cold Mountain. Przecież wiesz. - Wiem tylko tyle, że miałeś prosperującą firmę z artykułami biurowymi, dopóki nie zjawił się tutaj Alexanian i nie wyparł cię z rynku. Trzymasz się jeszcze w swoim kretyńskim sklepiku, bo on patrzy na to przez palce. Gdyby Cold Mountain mógł zyskać coś na handlu starociami, już by cię tu nie było. - Ale jestem - odpalił Burtwhistle - a całe miasto utrzymuje się z turystyki. - Raczej resztki miasta - parsknął Trask. - Korporacja Rozwoju Crest- wood Heights z roku na rok wykupuje coraz więcej terenów i firm. Jeśli na- dal będziemy na to pozwalać, wszyscy staniemy się lokatorami na ziemi Ale- xaniana. - To dzięki KRCH uzyskaliśmy fundusze na odnowienie tej ulicy - wtrą- cił Dexter Carver. - A komu to służy? - zapytał Trask. - Jak w ogóle można nazwać to odnowieniem? Apteka Carvera działała ponad sto lat, a w żadnym dokumen- cie nie znajdziesz wzmianki, że kiedykolwiek nazywała się „Cyrulikiem". To tylko imitacja. - Panie Trask! - przerwała mu Laurel Hayes. - Mówimy nie na temat! - Jak zwykle - mruknął Tennyson, dolewając sobie kawy. - Czy mogłabym zadać jedno pytanie? - spytała Kelly. - Naturalnie - odparła z ulgą w głosie Laurel Hayes. - Czy obecni są wszyscy członkowie stowarzyszenia? - Tak jest - odpowiedział Robin. - A co z resztą kupców z ulicy? - No proszę! - zauważył Trask. - Zwróciła pani uwagę na cudowną apa- tię naszych obywateli! - Starzec odepchnął kościstymi palcami talerz. - Praw- dę mówiąc pamiętam czasy, kiedy każdy właściciel sklepu lub firmy na głów- nej ulicy należał do stowarzyszenia, ale dzisiaj mało kto odczuwa w ogóle taką potrzebę. Większość naszych funkcji została przejęta przez Towarzy- stwo Odnowy Głównej Ulicy i Izbę Handlową Crestwood. - A czy nie działa rada miejska? - dopytywała się Kelly. - Już nie - odparł Dexter Carver, potrząsając głową. - Nie istnieje od jakichś trzech czy czterech lat. - Wszystko zaczęło się od urzędu szeryfa - tłumaczyła Laurel. - KRCH doszła do wniosku, że Heights potrzebuje własnych sił porządkowych, na co nie może pozwolić sobie miasto, więc rada oddała Crestwood Heights i Deep Wood Park w gestię korporacji. Po pewnym czasie wszyscy uznali, że prowa- dzenie osobnego urzędu szeryfa i komendy policji jest bezsensowne, więc po- łączono je w jedną instytucję. Korporacja dysponowała nowocześniejszym sprzętem i lepiej płaciła, więc urząd szeryfa rozpłynął się w powietrzu. - Tak jak i cała reszta - dorzucił Trask. Laurel pominęła uwagę milcze- niem i podjęła wyjaśnienia: 50 - Odtąd wszystko płynęło swoim, zdawałoby się, naturalnym trybem. Najwięcej podatków wpływa do kasy z Deep Wood Park, a Crestwood Heights liczy sobie dziesięć razy więcej mieszkańców niż nasze miasto. Wreszcie rada miasta została zlikwidowana, a organ samorządowy przyjął nazwę Sto- warzyszenia Samorządowego Dzielnicy Crestwood. - I dziwnym trafem tak się składa, że ma ono siedzibę w kompleksie rozrywkowym - dodał Trask. - Nie można powiedzieć, że miasto nie ma swoich przedstawicieli, Hugh. Jak dotąd byłam na każdym spotkaniu - zaoponowała pani Hayes. - Symboliczny udział - warknął Trask, obrzucając grubą kobietę gniew- nym spojrzeniem. - W zarządzie zasiada ośmiu mężczyzn i ty. Wszystko spra- wia bardzo miłe i demokratyczne wrażenie, ale w sumie nie jest warte nawet funta kłaków. Max Alexanian jest dyrektorem Instytutu Cold Mountain. In- stytut kieruje zarządem, a zarząd miastem. - Czy członkiem zarządu jest też Phil Granger? - zapytała Kelly. - Jako przewodniczący - zaśmiał się sucho Hugh Trask. - Czy zaczyna się pani w tym wszystkim orientować, panno Rhine? - Mówił, że siedzenia i kurtyna w „Strandzie" nie odpowiadają przepisom przeciwpożarowym. Czy jest upoważniony do decyzji w tego rodzaju sprawach? - Obawiam się, że tak - odparła Laurel Hayes. - Wszystko zależy od Kodeksu Budowlanego Karoliny Pomocnej i Ko- misji Handlowej - ciągnął Trask - co oznacza, że praktycznie żaden budy- nek w mieście nie odpowiada wymaganiom określonym w przepisach. Może nas załatwić w każdej chwili. - Ale tego nie robi - włączył się Tennyson. - Oprócz twojej gazety, wszyst- kie nasze firmy powiększyły ostatnio obroty. - Nakład „Reflektora" nie ma nic wspólnego z moimi opiniami - wark- nął Trask. - To, że Alexanian i spółka wolą na razie nie wykorzystywać swo- jej władzy, wydaje mi się akurat najmniej ważne. Ani mi się śni żyć w cieniu dyktatora, choćby nawet patrzył na mnie życzliwym okiem. - Nie bardzo znam się na prawie samorządowym - oznajmiła Kelly - ale czy rada miasta nie mogłaby się odtworzyć i odebrać część władzy? - Myśl jest przednia, panno Rhine - stwierdził z kwaśnym uśmiechem Trask - ale zapewniam panią, że to marzenia ściętej głowy. - Niestety, chyba nic by to nie dało - westchnęła Laurel. - Ten pomysł nie jest nowy. Ale na naszą niekorzyść działają dane demograficzne. - Które można wsadzić sobie do dupy - wtrącił się Trask. - Wszystko przez apatię. - W granicach miasta Crestwood mieszka około siedmiuset pięćdziesię- ciu obywateli - mówiła Laurel - z których większość jest... w podeszłym wieku. - Tu rzuciła szybko okiem w stronę Traska. - Przeważnie nie zależy im na żadnych zmianach. 51 - Starczy im nocleg w eleganckim domu pogrzebowym Alexaniana - stwierdził Trask, rozpierając się na krześle. - Proszę? - Chodzi o Pensjonat Crestwood - poinformował Burtwhistle - czyli o ob- szerny dom starców, który ICM buduje obok strumienia Tryon. Proponują tanie mieszkanie i opiekę dla emerytów z Crestwood. - Przepisać majątek na Instytut, a w zamian dostanie człowiek darmowy wózek inwalidzki - biadolił Trask. - To zdzierstwo. Jak się temu bliżej przyj- rzeć, może okazać się, że to bezprawne gromadzenie ziemi. - Wedle pańskich słów ten Max Alexanian postępuje jak Hun Attyla - zauważyła Kelly. - Raczej jak Asyryjczyk, który napada na stado owiec - odparował Trask - czyli na nas. - W ogóle nie wiem, o co tyle szumu - wtrącił się Dexter Carver. - Wszyst- ko musi się zmienić. Skąd pewność, że kontrola Crestwood Heights nad mia- stem jest absolutnym złem? Bo chyba nie panu Alexanianowi zawdzięczamy pojawienie się prostytucji i hazardu. - Nie - odpalił gniewnie Trask. - Tylko pojawienie się czegoś znacznie gorszego. - Umiesz grać, Hugh - dorzucił spokojnie Burtwhistle - ale o co ci wła- ściwie chodzi? - To nie jest temat na dzisiaj - warknął redaktor, odsunął krzesło i wstał. - Sądzę, że spotkanie należy uznać za skończone. Do widzenia wszystkim. - Rzucił okiem na Kelly. - A pani, panno Rhine, życzę szczęścia, które będzie pani potrzebne. - Trask pożegnał pozostałych sztywnym skinieniem głowy, obrócił się na pięcie i wyszedł z jadalni. Jeszcze około dwudziestu minut zajęło omawianie pozostałych punktów programu, które dotyczyły przede wszystkim kampanii reklamowej spółdziel- ni, jaką Laurel Hayes zamierzała zorganizować w gazetach Raleigh. Poga- wędzili jeszcze kilka minut, a potem Robin i Kelly wstali w ślad za innymi i wyszli z hotelu. -1 co ty na to? - zagadnął Robin w drodze powrotnej do „Ciotki Bei". - Miałeś rację, nie tak ich sobie wyobrażałam. Za to pan Trask ma nie- wyparzony j ęzyk. - Sam już nie wiem, co o nim myśleć. Z miesiąca na miesiąc staje się coraz nieznośniejszy. W wielu sprawach ma rację, ale wydaje mi się, że pluje na to, czego nie może osiągnąć. - Chodzi mu o spadający nakład, jak mówił Burtwhistle? - A do tego najzwyczajniej w świecie starość. Na jego oczach Crest- wood Heights pożerająi wypluwają miasto, które jest całąjego przeszłością. Przemieszkał tu całe życie, a teraz wszystko się zmienia. Śmierć zagląda mu w oczy. 52 - Znam to uczucie - przyznała z uśmiechem Kelly. -1 chyba tylko dlate- go w ogóle tu do was zjechałam. Chciałabym wziąć sprawy w swoje ręce. - Ale masz na to więcej czasu niż Trask. - Dotarli do lokalu Robina i wozu Kelly. - Na razie mam dość - oświadczyła, otwierając drzwi. - Teraz pojadę do domu i pójdę z powrotem spać. - Wielka szkoda. Miałem nadzieję na wspólny obiad. Wpadło mi do gło- wy trochę pomysłów dotyczących „Strandu". - Tylko niech ci nie wylecą z głowy. Ja tymczasem muszę dać sobie tro- chę czasu na przemyślenie wszystkiego. A w dodatku wieczorem czeka mnie jeszcze impreza. -Niezłe tempo! - Dzięki kobiecie, którą poznałam wczoraj w parku, gdy robiłam szkice. Doris Benedict. Wywarła na mnie miłe wrażenie, a tak w ogóle to warto by- łoby poznać trochę sąsiadów. - Masz niezłą rękę! - zaśmiał się Robin. - Najpierw Phil Granger, na- stępnie Doris Benedict. -Znasz ją! - Jest przewodniczącą Towarzystwa Historycznego. Mniej więcej trze- cia na liście wrogów publicznych Traska. - Matko Boska! - Kelly opadła bezwładnie na przednie siedzenie samo- chodu. - Coraz lepiej. - Nie przejmuj się. Na przyjęcia Doris zwalają się wszystkie duże szy- chy z Instytutu. Zapewne poznasz samego wielkiego Maksa Alexaniana. Moż- na się tam sporo nauczyć. - Zamknął drzwi i przykucnął przy otwartym oknie. Kelly zapaliła silnik i wrzuciła wsteczny. - Jutro zdam ci ze wszystkiego sprawę - obiecała. - Zjemy śniadanie - sami. - Jesteśmy umówieni. Powodzenia. - Dlaczego wszyscy życzą mi szczęścia? - mruknęła Kelly i wyjechała na ulicę. Wczoraj zamknęła przyczepę w garażu, więc podjazd powinien być pu- sty, dlatego bardzo zdziwiła się na widok żółto-czarnej półciężarówki przy drzwiach garażu. Co więcej, drzwi do domu też były otwarte. Zdążyła się już dość dobrze zapoznać z panelem sterowniczym w przedpokoju i -jak przy- stało na nowojorczyka - rano dwukrotnie sprawdziła alarm i zamknięcie drzwi. Weszła ostrożnie do przedpokoju i przystanęła, nasłuchując. Dobiegł ją szum odkurzacza z głębi domu i wody płynącej z kranu w kuchni. Włamy- wacze, którzy sprzątająpo sobie? Mało prawdopodobne. Nie zamykając drzwi, przeszła na palcach korytarz i zapuściła żurawia do kuchni. Mężczyzna pod trzydziestkę, ubrany w dżinsy i czarno-żółty podkoszu- lek, nalewał z kranu wody do plastykowego wiadra. Miał dość długie blond 53 włosy, przewiązane opaską. Dostrzegł Kelly, nieco się odwrócił i posłał jej szczery, radosny uśmiech. - Dzień dobry pani! - Na koszulce miał czarny napis: SPRZĄTANIE NA ZAMÓWIENIE. - A dzień dobry. Mężczyzna zakręcił kran i z trudem postawił wiadro na podłodze. - Ładną mamy dziś pogodę, nawet jak na tę porę roku. - To prawda. Ale proszę mi powiedzieć, co pan tu wyprawia. - Młodzie- niec sprawiał wrażenie zdumionego. - Sprzątam. - Przecież widzę. Ale dlaczego? I jak dostał się pan do domu? - Mamy klucz. - Klucz? - Oczywiście. Bez kluczy nie możemy wejść i posprzątać. - Ale skąd ma pan klucz do tego domu? - Od szefa. Jest pani na liście: Erin Park czterdzieści sześć. - Adres się zgadza, ale ja nikomu nie dawałam klucza. - Dopiero się pani wprowadziła? - zapytał. - Tak, ale ... - To wszystko wyjaśnia - pokiwał głową. - Pracujemy zgodnie z zamó- wieniem poprzedniego właściciela. Zapewne umowa jeszcze nie wygasła. - Aaa. - Wszystko zaczynało układać się w logiczną całość. Wujek zama- wiał cotygodniowe sprzątanie. - Jasne. Proszę wobec tego wracać do pracy. - Kończymy za jakieś dwadzieścia minut. Zostały jeszcze łazienki. - Wziął kubeł i zniknął. Kelly głęboko westchnęła i upomniała się w duchu, że Crestwood Heights to jednak nie Nowy Jork. Nalała wody do ekspresu, z lodówki wyjęła kartonik śmietany i poszła do kredensu po kupioną wczoraj puszkę mielonej kawy kolumbij skiej. Chciała ją namacać, ale poczuła okropny, ostry ból i gwałtownie cofnęła rękę. Przez moment myślała, że to osa, ale zaraz zobaczyła krew i zakrzywio- ny, ostry jak brzytwa kawałek szkła, który wciąż tkwił w miękkim ciele po- między środkowym a wskazującym palcem lewej ręki. Przez ułamek sekun- dy wpatrywała się oszołomiona w swą dłoń, po czym przeraźliwie krzyknęła. Rozdział 8 serspektywy głównego wejścia ośrodek medyczny Crestwood Heights i wyglądał jak zwykła, nowoczesna, dwupiętrowa przychodnia, otoczona 54 drzewami i krzewami, z fontanną na środku stawu, który umieszczono po- między półkolistym podjazdem a drogą. W rzeczywistości ośrodek był dużym szpitalem, a budynek, jaki widzia- ło się z drogi, stanowił jedynie najwyższe piętro całego kompleksu, wkom- ponowanego w stok jaru Tryon. Pierwsze, drugie i trzecie piętra wystawały ze stoku, tworząc w ten sposób ogromne schody, które prowadziły aż do stru- mienia. Ośrodek był trzy razy większy niż wymagały tego potrzeby mieszkań- ców, ale zarówno Komisja Służby Zdrowia Północnej Karoliny, jak i władze federalne uznały, że stanowi on nie tylko placówkę zdrowotną, lecz również naukową. Jego budowę zaakceptowano pod dodatkowym warunkiem, że pierwszeństwo w przyjmowaniu na praktyki i staże będą mieli studenci sta- nowej szkoły medycznej. Taki układ odpowiadał również zarządowi ośrodka, gdyż dawał im moż- liwość naboru najlepszych absolwentów do laboratoriów oraz do rutynowej pracy w szpitalu. Studenci pchali się sami, gdyż sprzęt medyczny w ośrodku był najwyższej klasy, a płace i dodatki bardzo lukratywne. Fama głosiła tak- że, że szkoła medyczna przyciąga najlepszych uczniów liceów medycznych z całego kraju, gdyż znana jest ze swych powiązań z ośrodkiem. Jakkolwiek by na to patrzeć, ośrodek stanowił wymarzone miejsce leczenia. Wijąca się z bólu Kelly, z ręką obwiązaną jedną z chusteczek wujka, po- zwoliła Randy'emu, chłopcu, którego zastała w kuchni, wsadzić się do furgo- netki i zawieźć do szpitala. Mężczyzna pomógł jej wysiąść i zaprowadził do głównej poczekalni. Przeprosił, że musi wracać do pracy, ale przy wejściu znaj- duje się postój taksówek; obiecał, że po wysprzątaniu dokładnie zamkną dom. Nawet oszołomiona bólem Kelly była pod wrażeniem poziomu ośrodka. Nie upłynęła minuta, a pielęgniarka dyżurna obejrzała ranę i spisała dane Kelly. Po trzech minutach poproszono ją do kartoteki, gdzie spodziewała się gradu pytań, podczas gdy krew cały czas sączyła się do przesiąkniętej nią chusteczki. Tymczasem pielęgniarka poprosiła o kartę do domu, wsunęła ją do ter- minalu i wczytała informacje. Komputer wyrobił jej kartę ośrodka z podsta- wowymi danymi w postaci kodu kreskowego oraz z nazwiskiem przydzielo- nego jej lekarza. Pielęgniarka zwróciła jej kartę domową, przypięła do bluzki nowy identyfikator i zawołała sanitariusza z wózkiem. W mgnieniu oka po- wieziono ją szerokim, łagodnie oświetlonym korytarzem do sali pogotowia. Jej ściany były łagodnie bladoniebieskie. Stał tam stół do badania, kom- puter i przeszklone szafki z zapasami lekarstw. Obok stołu zobaczyła niski, czarny taboret na kółkach, zaopatrzony w szereg dziwnych przyrządów na koncentrycznych przewodach. Jeszcze nie zdążyła dokładnie rozejrzeć się po pomieszczeniu, gdy zjawił się lekarz. Dość młody, pod czterdziestkę, miał na sobie dżinsy i jasnoniebieską 55 koszulę, na którą narzucił biały kitel. Identyfikator na piersi informował, że nazywa się Stephen Hardy. Był przystojny, z miłym i otwartym wyrazem twa- rzy; bujne, czarne kędziory opadały mu na czoło, co odmładzało go i przydawa- ło minę zawadiaki. W kieszeni fartucha Kelly wypatrzyła klasyczny stetoskop, w prawej ręce trzymał notatnik. - Cześć, nazywam się Stephen Hardy. - Odłożył notatnik na stół, zdjął identyfikator z bluzki Kelly i wsunął go do komputera. Rzucił okiem na dane na ekranie, następnie wziął krzesło i usiadł naprzeciwko kobiety. Delikatnie ujął skaleczoną rękę i zaczął ostrożnie zdejmować chusteczkę. - Jak to się stało? - zapytał cicho. - Wsadziłam rękę do kredensu. - Starała się nie patrzeć na ranę, ale wysiłki były daremne. Przed przyjazdem do ośrodka udało jej się wyjąć naj- większy kawałek szkła, ale w ciele tkwiły jeszcze mniejsze, lśniące odłamki. Zrobiło jej się niedobrze, odwróciła głowę i głośno przełknęła ślinę. - Nie wygląda to najlepiej, ale przeżyjesz. - Doktor uśmiechnął się. - Jesz- cze małą chwilkę. - Podszedł do szafki i wyjął z niej zastawioną różnymi przy- rządami tacę. Mimo mdłości patrzyła, jak wkłada szklaną ampułkę w zacisk stalowego urządzenia, które przypominało aparaty z filmów science fiction. - Co to takiego? - Nowa odmiana strzykawki, prezent od chłopaków z Deep Wood Park. - Wziął rękę Kelly i przyłożył obły koniec przyrządu do skóry kilka centy- metrów od rany. Przycisnął coś w rodzaju spustu i Kelly poczuła lekkie pie- czenie. Ręka natychmiast zdrętwiała, ból zaczął ustępować. - Niesamowite. - Jontoforeza - oznajmił lekarz. - Zwykły środek znieczulający, ale za to strzykawka wprowadza strumień jonów pod naskórek. Nic nie boli, nie ma żadnych siniaków, a nowokaina dostaje się błyskawicznie pod skórę. - Nic nie czuję - zawołała zdumiona Kelly. -1 bardzo dobrze - uśmiechnął się - bo teraz mam zamiar wypróbować na tobie swój szew łańcuchowy. Mógłbym przy okazji zająć się paroma inny- mi sprawami? - Na przykład? - Twoja karta jest niemal pusta - stwierdził, pokazując palcem monitor komputera - dlatego chciałbym uzyskać trochę najnowszych informacji. - Nie ma sprawy - skinęła głową na zgodę. - Ktoś, kto potrafi w ten sposób uśmierzyć ból, może sobie pozwolić na wszystko. Doktor wprawnym ruchem odczepił od taboretu kilka urządzeń i zabrał się do roboty. Podwinął jej rękaw bluzki i przymocował do ręki opaskę oraz trzy elektrody z przyssawkami. Włączył parę przycisków u dołu stołka i za- czął obserwować rękę. - Maszyny wykonują podstawowe diagnozy - tłumaczył, jednocześnie zmywając krew z rozcięcia. Nawet się nie oglądając zdjął z taboretu krótką 56 pałeczkę na kablu i wsunął j ą między płaty rozdartego ciała. Kciukiem prze- sunął na pałeczce małą dźwigienkę, po czym Kelly usłyszała nieznaczny od- głos skwierczenia i poczuła gorzki, gryzący swąd. - Co się dzieje? - zapytała omdlewającym głosem, nawet nie próbując spojrzeć na rękę. - Przypalam ranę - oznajmił - a przy okazji analizuję krew. - Z tacy wziął małą, zakrzywioną igłę i rolkę nici chirurgicznych. Zręcznym ruchem przebił igłą brzegi rany i ściągnął je w krótką fałdkę. Założył sześć szwów, obciął nitkę i raz jeszcze przemył ranę. - Prawie gotowe - mruknął. Wziął z tacy nożyczki, którymi rozciął płaską paczkę, skąd wyjął kilkucentymetro- wy płatek jakiegoś bladoróżowego materiału. Na jego widok Kelly zmarsz- czyła brwi. - Czy to bandaż? - W pewnym sensie. Kolejna cudowna zabawka. Nazywa się proderm. Dwuwarstwowa, w czym przypomina ludzką skórę. Warstwa wierzchnia to związek krzemu, gumy i nylonu, którego zadaniem jest nieprzepuszczanie zarazków. Warstwa druga składa się ze sztucznych białek i kolagenów, które przyspieszają gojenie. Grubości około jednej trzeciej milimetra, tak że nie trzeba w ogóle zdejmować. Po zagojeniu się rany opatrunek odejdzie sam, na przykład pod prysznicem, a szwy też odpadną same. - Ciekawe. - Robią to w różnych smakach i zapachach - dodał lekarz, kończąc opa- trunek. Zaczął odpinać przepaskę i elektrody z ręki. - Materiał można nasą- czyć kilkoma specyfikami, dzięki czemu może służyć do celów leczniczych. Produkujemy serię dla cukrzyków i wersję z klonidyną, środkiem na wyso- kie ciśnienie. NASA wykorzystuje to od trzech czy czterech lat, by zwalczać chorobę lokomocyjną u kosmonautów. - Poklepał Kelly po ramieniu. - No, gotowe. - Przysunął krzesło do komputera i wystukał szereg poleceń. Ekran zaczął wypełniać się informacjami. - Wszystko wskazuje na to, że cieszysz się dość dobrym zdrowiem. Dobre ciśnienie, prawidłowy rytm serca. - Super - odparła uśmiechnięta. - Mogę ci zadać jeszcze kilka pytań dodatkowych? - Nie ma sprawy. - Ile masz lat? - Trzydzieści pięć. - Przechodziłaś w dzieciństwie jakieś specjalne choroby? - To, co zwykle, włącznie ze szkarlatyną. - Bierzesz regularnie jakieś leki? - Aspirynę. - Cykl miesiączkowy w normie? - Jak w zegarku. - Bierzesz pigułki antykoncepcyjne? 57 -Nie. - Spiralka? - Już nie. - Żadnych środków antykoncepcyjnych? - W tej chwili nie. - Jakieś uczulenia? -Nie. - Palisz? - Tak. Ale niedużo. - Tak mówią wszyscy nałogowcy. Jakieś choroby rodzinne? Atak serca, rak, zawał? - Raczej nie. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym. - Rodzina? - Niewarta wzmianki. Jacyś kuzyni. Cioteczna babka w Arizonie. - Byłaś kiedyś w ciąży? - Bo co? - To takie rutynowe pytanie. Nie musisz na nie odpowiadać. - Byłam, raz. - Usunęłaś? -Tak. - Kiedy? - Miałam osiemnaście lat. - W porządku, to już wystarczy. - Jeszcze kilka razy zastukał w klawia- turę i obrócił się w krześle, podczas gdy wszystkie dane były kodowane na jej karcie. - Boli ręka? - spytał. Kelly uniosła dłoń i próbowała delikatnie zgiąć palec. Ręka była sztyw- na i jeszcze nieco zdrętwiała, ale o bólu zdążyła już zapomnieć. Opatrunek w ogóle nie rzucał się w oczy. - Prawie nie - odparła. - Wszystko przez masło orzechowe - podjął. - Bo skaleczyłaś się o słoik z masłem orzechowym. - Dowiedziałeś się tego z maszyn? - zapytała zdumiona Kelly. Lekarz uśmiechnął się. Był naprawdę bardzo przystojny. - Nie, sam się domyśliłem. Widziałem masło na paru odłamkach szkła. Powinnaś bardziej na siebie uważać. Rozległ się nieznaczny warkot i pstryknięcie, po czym w terminalu kom- putera ukazała się karta magnetyczna Kelly. Doktor podał jej kartę oraz małą fiolkę z jakimiś pigułkami. - Zawsze noś przy sobie kartę, a jeśli jeszcze tu kiedyś wylądujesz, okaż jaw kartotece. A gdyby ból powrócił, zażyj jedną z tych tabletek. - Dobrze. 58 - No, to odwiozę cię do wejścia. - Dojdę sama. - Chcesz odmówić mi przyjemności zawiezienia cię? - uśmiechnął się lekarz. - Zresztą, takie są przepisy. W razie gdyby ktoś chciał nam wytoczyć sprawę w sądzie. - Złapał za wózek i wywiózł Kelly na korytarz. - Zdaje się, że chory nie może trafić lepiej niż do was - zauważyła Kelly, gdy jechali korytarzem. - Możesz mi wierzyć, że w Nowym Jorku nie ma co marzyć o takiej obsłudze. - Staramy się - odpowiedział zza jej pleców doktor. Dotarli do drzwi prowadzących do holu, które otworzyły się automatycznie. Kelly przypo- mniał się Hugh Trask i jego poglądy na temat Crestwood Heights. - Co ludzie z miasta sądzą o ośrodku? - zapytała, gdy zmierzali ku głów- nemu wejściu. - Mało kto narzeka. Tutaj zaglądają rzadko, ale mam jeszcze praktykę w mieście. - Jak to? - Rodzinna tradycja - wyjaśnił doktor Hardy. Doszli już do wejścia i Kelly stanęła na nogi, które lekko się pod nią ugięły. - Mój ojciec był lekarzem w Crestwood przez jakieś czterdzieści lat. - Jesteś stąd? - Jak najbardziej - uśmiechnął się. - Odprowadzę cię do taksówki. - Wyszli na słońce i lekarz zaprowadził kobietę na postój. Wsparła się na jego ramieniu nieco mocniej niż było naprawdę konieczne, z przyjemnością wy- czuwając pod białym kitlem twarde mięśnie. - Miałam iść wieczorem na jedno przyjęcie - oznajmiła słabym głosem - i sama nie wiem, czy dam radę. - U Doris Benedict? - zapytał. Kelly stanęła jak wryta przy czekającej taksówce i wbiła w mężczyznę szeroko otwarte oczy. - Skąd wiesz? - Wykombinowałem. Często gram w tenisa z Keithem Benedictem. Byli- śmy dzisiaj w centrum rekreacyjnym i Keith wspomniał, że Doris zaprosiła na przyjęcie siostrzenicę Nathana Somerville'a. W karcie zauważyłem, że miesz- kasz pod tym samym adresem co Nat. Leczył się u mnie. Bardzo proste. - Też się tam wybierasz? - spytała, zastanawiając się, czy aluzja nie jest zbyt czytelna. - Skoro ty idziesz ... - Uśmiechnął się i rozbłysły mu oczy. - Myślałby kto, że to pułapka. - Nie pułapka, tylko spisek - zaśmiał się. - Doris zawsze usiłuje skoja- rzyć mnie z j akąś nową niezamężną kobietą. Jestem j ednym z j ej ulubieńców i wszystko wskazuje na to, że jesteś następną kandydatką. - Niech będzie - kiwnęła głową. - Przecież nie możemy sprawić jej za- wodu, prawda? 59 - Ależ oczywiście - roześmiał się od ucha do ucha. - Podjadę po ciebie o ósmej. - Niech będzie. - Kelly uśmiechnęła się szeroko i wsiadła do taksówki. Podała kierowcy adres i pomachała lekarzowi na pożegnanie. W drodze po- wrotnej zastanawiała się, czy pytania doktora Hardy'ego na temat antykon- cepcji były zwykłą formalnością, ale błyskawicznie przywołała się do po- rządku. Po pierwsze uznała, że ponosi ją fantazja, a po drugie ręka zaczynała się znowu odzywać i Kelly miała przede wszystkim ochotę na zażycie piguł- ki i powrót do łóżka. Przespała całe popołudnie, obudziła się tuż po szóstej, rozespana, ale wypoczęta. Ból w ręce był tępy i nie przeszkadzał. Gdy zginała palec, czuła ucisk szwów, ale pod czarodziejskim bandażem Stephena Hardy'ego prak- tycznie w ogóle nie było widać rany. Wstała, założyła szlafrok i poszła do kuchni. Panowie od sprzątania zro- bili kawał dobrej roboty, nie było ani śladu krwi czy masła orzechowego. Zaparzyła sobie filiżankę herbaty i wróciła z nią do sypialni; w myślach za- stanawiała się, jak się ubrać na przyjęcie. W parku Doris Benedict miała na sobie seledynową bluzkę, ale na im- prezie będą zapewne panować stroje bardziej konserwatywne. Pora na seans teatru przedmiejskiego. Wybrała swoją jedyną suknię wieczorową z praw- dziwego zdarzenia, czarną, bez rękawów, z głębokim wycięciem na plecach i skromnym dekoltem, do tego buty bez obcasów, ale z kokardą na przedzie. Czarne rajstopy i diamentową bransoletkę, jedyny ślad po małżeństwie, oraz proste, diamentowe kolczyki. Naszykowała ubranie i zrobiła gorącą kąpiel, uważając, żeby nie zanu- rzyć w wodzie obandażowanej ręki. Pozwoliła sobie na długie wylegiwanie się w wannie, zastanawiając się, co też pan doktor powiedziałby na jej widok rozebranej do rosołu, czerwonej jak ugotowany rak i w różowo-zielonym czepku kąpielowym. Z na wpół przymkniętymi oczami wycierała się ręczni- kiem pomiędzy piersiami. Znowu zaczynała myśleć o seksie i to z przyjem- nością. Nie spała z żadnym mężczyzną od kilku miesięcy i jeszcze dziś w połud- nie wszelkie możliwe żądze grzecznie spały w jakimś zakamarku świadomo- ści. Nauczyła się tego w okresie małżeństwa. Mąż, pozostający w monoga- micznym związku z armią butelek australijskiej sherry, miał ochotę na kochanie co najwyżej trzy razy do roku, więc Kelly nauczyła się żyć wspo- mnieniami. Znalezienie kochanka najprawdopodobniej przyszłoby jej z ła- twością. Łatwiejsze jednak wydawały się wspomnienia romansów, które prze- żywała za młodu. Zaraz po rozwodzie nie bardzo wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek będzie się z kimś kochać, i wtedy w jej życiu pojawił się Griff. 60 Do tego się przynajmniej nadawał i przez pewien krótki okres życie zawo- dowe zmieniło się w szereg znaków przestankowych pomiędzy maratonami erotycznymi. Ale wszystko sprowadzało się do seksu i musiała przyznać się przed samą sobą, że nie zaprowadzi ich za daleko. Griffem powodowały hor- mony, a cały talent mieścił się w członku. Doktor Hardy to jednak zupełnie inna historia i nawet gdyby miała zale- wać mu krwią linoleum podłogi i operacyjny stół, czuła do niego niepoha- mowany pociąg. Przystojny, z poczuciem humoru, bardzo ładne ręce, a mi- kroskopijne zmarszczki wokół oczu zdradzały, że zdążył już przejść niejedno. Poczuła przyjemne łaskotanie w okolicach pępka i przesunęła ręcznik niżej, zataczając koła wokół wilgotnego brzucha. Już dawno nie czuła się jak dziewczynka przed wielkim balem, co to chciałaby, lecz się boi. Jedna wielka bzdura. Była dorosłą kobietą, która wybierała się na przyję- cie w towarzystwie przystojnego lekarza. Dłuższy czas w wannie parującej wody i do głowy cisną się najróżniejsze fantazje, a przecież nie ma się co podniecać. Stephen Hardy był miłym facetem, ona miłą kobietą, i to właści- wie tyle. Nie zamierzała się narzucać, nigdy w życiu. Chociaż ... Zirytowana tą dziecinadą, palcem u nogi wyciągnęła z wanny korek i pod- niosła się, oparta na jednej ręce. Bardziej przydałby się jej zimny prysznic. W Crestwood miała wziąć się w garść i pokierować swoim życiem, nie przy- jechała tu przygruchać sobie faceta. Mężczyzna był ostatnią rzeczą, jakiej akurat w tej chwili potrzebowała. Bardziej przydałby się dobry administrator albo ktoś z doświadczeniem w kierowaniu kinem. Do wpół do ósmej ubrała się i uperfumowała jak należy, o ósmej czekała na doktora Hardy'ego, mimo wysiłków, cała rozdygotana. Przyjechał punktualnie, parkując na podjeździe równie egzotycznego jak aston martin, ognistoczerwonego citroena CX. Masywna limuzyna powoli wyhamowała i dźwignie hydrauliczne opuściły podwozie i karoserię. Kelly widziała sporo takich wehikułów z opasłymi tyłami i szpiczastymi przodami w Europie, ale w Stanach ciągle były rzadkimi ptakami. Wyszła na jego spotkanie i pozwoliła wziąć się pod ramię, gdy sadowiła się w kosmicznym wnętrzu pojazdu. Usiadł za kierownicą, zapuścił silnik i wycofał na pogrążoną w półmroku ulicę. Miał na sobie doskonale leżący garnitur w szare prążki i pachniał wodą lagerfeld. Dygotanie zamieniło się w drżączkę. - Niedługo uwierzę, że wszyscy mieszkańcy Crestwood Heights jeżdżą wymyślnymi wozami - oświadczyła, gdy sunęli Erin Park w kierunku Greenbriar, a ona wciąż nie mogła zapanować nad emocjami. -1 nie miniesz się za bardzo z prawdą- skomentował Stephen. - Jakkol- wiek by na to patrzeć, Heights jest przedmieściem i ludzie robią wszystko, żeby wyróżnić się w tłumie. Keith Benedict ma MG TD, Doris jaguara, kupa ich znajomych bmw, audi i tym podobne. 61 - A tajemniczy Max Alexanian? Jaką zaszczycił maszynę? - Cadillaca. Dziesięcioletniego - roześmiał się. - Max nie bardzo przej- muje się tym, co ludzie powiedzą. - Będzie na przyjęciu? Sporo o nim słyszałam. - Pewnie tak, przynajmniej przez chwilę. Firma Keitha zainstalowała się w parku jako jedna z pierwszych. Znają się od lat. - A Phil Granger? - Na pewno. A co, poznałaś go już? - Powierzchownie. Za to słyszałam, że udziela się w wielu miejscach. - Jest po prostu wszędobylski. Znam ludzi bardziej sympatycznych, ale mimo wszystko nie wydaje się szkodliwy. Kelly świerzbił język, żeby powtórzyć opinie Traska o Alexanianie i Gran- gerze, ale się powstrzymała. To, że Stephen Hardy jest synem lekarza z mia- steczka, nie musi zaraz o niczym świadczyć, w końcu pracuje też w ośrodku medycznym, poza tym przedwczesne opowiedzenie się po którejś ze stron mogłoby jej tylko zaszkodzić. Najpierw trzeba się dobrze rozejrzeć, żeby potem przyłączyć się do właściwej drużyny. Dotarli do ulicy Yiewmount Crescent i wjechali na niewielkie wzgórze. Tutejsze domostwa były znacznie większe niż na Erin Park, zbudowane w bar- dzo różnych stylach, wszystkie luksowe. Zajmowały działki co najmniej dwa razy większe niż jej dom. Wylądowała w krainie dyrektoriatu. Stephen skręcił na szeroki podjazd, zastawiony najróżniejszej maści wozami. Zaparkował za klasycznym mercedesem 300SL, o klasę lepszym od astona martina wujka. Kelly rzuciła okiem na dom. Doris Benedict nie żarto- wała: tej budowli nie sposób przeoczyć. Dom był ogromny, rozległy, dwupoziomowy, pokryty hiszpańskim tyn- kiem ozdobnym, kryty dachówką. Stał w głębi trójkątnej działki, położonej na końcu ulicy, podświetlało go kilkanaście ukrytych między krzewami re- flektorów. Rozmiary garażu sugerowały, że może pomieścić z pięć samocho- dów, a tuż przed nim stało dwa razy tyle aut. Wysiedli z citroena i ścieżką wykładaną kamienną mozaiką ruszyli ku domowi. Za wyłożonym sztukate- rią łukiem znajdował się staw i rzędy kwitnących zarośli, pod szklanym da- chem. Z boku Kelly dostrzegła olbrzymie drzwi wejściowe, pokryte kutąbla- chą miedzianą; z klamki w kształcie pierścienia wyrastał aztecki ornament: promieniste słońce. Przez otwarte drzwi na dziedziniec wychodzili ludzie. Wśród gwaru dało się rozróżnić wesoły śmiech, brzęczenie kostek lodu i przyciszone rozmowy. Gdzieś z głębi domu dobiegała nieokreślona muzyka, trudna do nazwania. Koktajlowy Muzak. - Tego to misie nie lubią najbardziej - przyznała, gdy wchodzili na dzie- dziniec przed domem. Tak naprawdę miała ochotę wrócić do samochodu i od- jechać. 62 - Ja też nie przepadam - szeptał jej do ucha, trzymając pod ramię. - Dlatego musimy znaleźć coś do jedzenia, napchać się, a potem zaszyć w ja- kimś kącie. I uśmiechać się. Musisz sprawiać wrażenie, że świetnie się ba- wisz i nie masz żadnych zmartwień. Wmieszali się w tłum, Stephen grał rolę bufora. Jak najuprzejmiej się rozpychał, by dotrzeć do wysokiego holu, a później przemierzyć trzy stopnie i znaleźć siew głównym salonie. Pomieszczenie było gigantyczne. Sztukate- ria, belki sufitu i prosty betonowy kominek, który umieszczono w jednym z rogów - wszystko z hiszpańskimi motywami. Tylna ściana pokoju przypo- minała ścianę gościnnego pokoju jej wuja, ale wydawała się dwa razy więk- sza: panoramiczne okna i szklane przesuwane drzwi, wychodzące na ogrom- ny taras nad jarem. Jedyną różnicę stanowił obszerny owalny basen. Drogie i oryginalne meble tworzyły osobliwą mieszankę elementów chip- pendale i stylu federalnego, z widoczną gdzieniegdzie chińszczyznąi nowoczes- nością. Wielki dywan był w kwieciste wzory a la Laura Ashley, drobiazgi na najrozmaitszych półeczkach i szafkach utrzymano przeważnie w stylu oriental- nym, obrazy zaś przedstawiały całą galerię stylów, od plam koloru w guście Jack- sona Pollacka po podświetlane angielskie grafiki, ukazujące sceny z polowań. Dopchali się wreszcie do długiego, masywnego stołu, zastawionego kil- kunastoma tacami z przekąskami. Nałożyli sobie pełne talerze jedzenia i wy- szukali w miarę cichy zakątek przy kominku. Kelly z trudem trzymała swój talerz w zdrowej ręce i jadła obandażowaną. W końcu zrezygnowała i po- zwoliła karmić się Stephenowi. - Czuję się jak pisklę karmione przez matkę - stwierdziła, żując krewet- kę w maśle. - Trzeba umacniać więzi z pacjentami - odparł Stephen z uśmiechem. Ich oczom ukazała się Doris Benedict w granatowej kreacji do kostek, obwieszona potrójnym sznurem pereł, w uszach miała kolczyki. W jednej ręce niosła drinka w wysokim kieliszku, w drugiej bezprzewodowy telefon z anteną, która wystawała w górę niczym czarodziejska różdżka. - No proszę! - zawołała, dostrzegając ich w kącie. - Tyle kombinowa- łam, żeby was ze sobą poznać, a teraz wszystkie plany legły w gruzach. Nie wstyd ci, Stephen? - Dotknęła jego ramienia końcówką anteny. - Po co ci ten telefon? - zapytał Stephen. - Próbuję namierzyć brakującą skrzynkę st emilion - oświadczyła. - Znowu mnie oszukali w tym cholernym monopolowym w miasteczku. - To czemu nie zamówiłaś w STP? - zdziwił się. - Przecież wiesz, że mają tylko to letnie i mdłe kalifornijskie chablis. - Wsunęła otwartą dłonią antenę. - A niech to szlag! - krzyknęła i spojrzała na Kelly. - Jak udało ci się spotkać najlepszego kawalera z dzieckiem w Crest- wood Heights? Kelly z groźną miną popatrzyła na Stephena. 63 Nie wspomniał ani słowem o żadnym dziecku. - Spotkaliśmy się w ośrodku medycznym - odparł. - Kelly skaleczyła się w rękę, a ja zszyłem jej ranę. Zgadaliśmy się, że dostaliśmy zaproszenie na to samo przyjęcie i w ten sposób znaleźliśmy się tutaj. - Zwrócił się do Kelly. - Poza tym nie jestem kawalerem z dzieckiem. Po prostu przez kilka ostatnich miesięcy zajmuję się swój ą chrzestną córką. Jej rodzice zginęli w wy- padku na jeziorze Michigan. Nazywa się Lizbeth Torrance. - Jak lalka - dodała Doris. - A jaka bystra. - Machnęła telefonem. - My tu gadu, gadu, a czas leci. Chciałam przedstawić Kelly Maxowi. - Odstawiła telefon na kominek i wzięła Kelly pod ramię. - Mogę wam towarzyszyć, czy też jest to audiencja prywatna? - zapytał Stephen. - Im was więcej, tym lepsza zabawa - odpaliła Doris. - Tron znajduje się przy basenie. W drogę. - Nie puszczając Kelly, Doris poprowadziła j ą przez otwarte drzwi w stronę basenu; rozgadany tłum pokornie się przed nią roz- stępował. Max Alexanian siedział nad basenem w krześle z kutego żelaza. Obok niego stał okrągły stolik ze szklanym blatem, na którym stała szklanka wody mineralnej i talerzyk z plasterkami limonki. Kilku innych gości, między in- nymi Phil Granger stało wokół stolika, ale uwaga wszystkich najwyraźniej skupiała się wyłącznie na Maksie. Był to mężczyzna koło siedemdziesiątki; jego stalowoszare włosy ideal- nie pasowały do garnituru. Twarz miał kwadratową, usta okalały starannie przystrzyżone wąsy i broda, spod krzaczastych, szarych brwi spoglądały głę- bokie niebieskie oczy. Na tle równej opalenizny doskonale odcinała się bia- ła, jedwabna koszula. Duży kwadratowy szmaragd błyszczał w sygnecie na małym palcu prawej ręki. Siedział wygodnie rozparty, prawą nogę założył na lewą, w lewej ręce trzymał cygaro, mankiet koszuli odsunął na tyle, by widoczna była złota bran- soleta rolexa. Wszystko zostało dobrane ze smakiem, ale Kelly odnosiła wra- żenie, że spogląda na węża, zwiniętego w kłębek i czającego się do ataku. Omar Shariff w roli greckiego milionera. - Max, to Kelly Rhine, siostrzenica Nata Somerville'a. - Dobry wieczór, panno Rhine. - W głosie Alexaniana pobrzmiewał ak- cent, którego Kelly nie potrafiła dokładnie umiejscowić. Sądząc z nazwiska, był Turkiem lub Ormianinem. - Philip mi o pani wspominał. - Tu wskazał jej ręką puste krzesło i Kelly usiadła, z wielką ulgą czując na ramieniu rękę Stephena, który zajął miejsce tuż za nią. - Miło z jego strony - odezwała się, rzucając okiem na Grangera - zwłasz- cza że tak krótko się znamy. - Ładnie to pani ujęła - uśmiechnął się Alexanian. Zęby miał równie nie- skazitelnie białe jak koszulę. Jeszcze jeden ze sztuczną szczęką, uznała Kelly. 64 - Właśnie rozmawiałem z Maksem o pomyśle przekształcenia „Stran- du" w normalny teatr - oświadczył Granger. - Bardzo mu się to spodobało. - To ma przyszłość - przytaknął tamten. - Zdaje mi się, że Kelly jeszcze się nie zdecydowała w tej sprawie - wtrąciła Doris Benedict. Wzięła sobie gałązkę selera ze szklanego talerza stojącego koło Alexaniana. - Jest u nas dopiero od dwóch dni. - Z pewnością cię to interesuje, Doris - uśmiechnął się chłodno Granger. - Przecież kierujesz Towarzystwem Historycznym. - Kelly potrzeba teraz funduszy na odrestaurowanie fasady kina - podję- ła Doris. - Nie oznacza to niestety, drogi Philipie, że zaraz zacznie wysta- wiać twoje przedstawienia. - Kelly chyba nie przyszła na to przyjęcie, żeby omawiać swoje plany na przyszłość - wszedł im w słowo Stephen Hardy, delikatnie ściskając jej ra- mię. - Jako lekarz zalecam spędzenie miłego wieczoru w towarzystwie no- wych sąsiadów. - Wolną ręką wziął z tacy, którą niósł przechodzący kelner, kieliszek i podał go Kelly. - A także lampkę wina. - Zna pani doktora Hardy? - zapytał Alexanian. - Miałam dzisiaj mały wypadek - tłumaczyła Kelly - zostałam ukąszona przez słoik masła orzechowego. Doktor okazał się na tyle uprzejmy, że opa- trzył ranę. - Ojoj - zawołał Alexanian, marszcząc brwi - niezbyt miły początek pobytu wśród nas. - Urwał. - No tak, w domu zdarza się mniej więcej dwa razy tyle wypadków co w pracy. - Max byłby w stanie podać statystykę dotyczącą każdego stanu w na- szym państwie - roześmiała się Doris. - Ma obsesję na punkcie danych licz- bowych i procentowych. - Nie obsesję - zareplikował Max, posyłając Doris ciepły uśmiech - tyl- ko taką małą namiętność. We wprawnych rękach statystyka może stać się równie skutecznym narzędziem twórczym jak pędzel artysty. - Na przykład? - spytał Hardy. - Na przykład panna Rhine. Bardzo dużo można wywnioskować na pod- stawie samego jej wieku i płci. - Czyżby? - zdziwiła się Kelly. Ten człowiek odpychał, choć jednocze- śnie trudno było oprzeć się potędze jego opanowania. - Ależ naturalnie - odparł szef Instytutu Cold Mountain. - Ma pani ... no ile ... trzydzieści pięć lat? - Mniej więcej. - Paliła pani, ale usiłowała kilka razy rzucić. Niemal z pewnością jest pani po rozwodzie, a pani przeciętna płaca mieściła się ostatnio w przedziale od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu tysięcy rocznie. Czy przechodzi- ła pani już operację wycięcia wyrostka? -Nie. 65 5 - Eksperyment - A zatem nie urodziła się pani i nie wychowała na Wschodnim Wybrze- żu. W takim wypadku nie nosi pani sztucznej szczęki, z czego z kolei wyni- ka, że dorastała pani w ponadmilionowym mieście, gdzie od co najmniej ty- siąc dziewięćset sześćdziesiątego roku fluoryzowano wodę. Co oznacza, że urodziła się pani albo w stanie Kalifornia, albo Waszyngton. Osobiście sa- dzę, że była to Kalifornia, i to najprawdopodobniej San Francisco. Jak mi idzie? - Idealnie - zaśmiała się Kelly. - Nie do wiary. - Wszystko dzięki znajomości statystyk. Ponadto, śmiem twierdzić, że po rozwodzie, a właściwie w związku z nim, przeprowadziła się pani z za- chodu na Wschodnie Wybrzeże. Pan Granger poinformował mnie, że zje- chała pani do nas z Nowego Jorku. Wobec tego uważam, że w ciągu ostat- nich dwudziestu czterech miesięcy była pani albo świadkiem, albo uczestniczką jakiegoś aktu przestępczego. Najprawdopodobniej kradzieży w domu. - Istotnie rok temu włamano się do mojego mieszkania - potwierdziła Kelly. - Niewiarygodne. - Taki mam zawód - uśmiechnął się Alexanian. - Crestwood Heights zawdzięcza swoje istnienie tego typu analizie statystycznej. Na przykład w Ka- rolinie Pomocnej odnotowano najniższy wzrost przestępczości: jeden i sie- dem dziesiątych. W Nowym Jorku ten sam wskaźnik wynosi sześć i dzie- więć dziesiątych. A więc bezpieczniej mieszkać tutaj. - Dobrze wiedzieć - zauważyła Kelly - ale społeczności nie stworzy się tylko dzięki statystyce. - Nie zamierzała paść temu człowiekowi do nóg i nie podnosić głosu. - Święta prawda. Cali jednak sprowadzamy się do statystyki, czy tego chcemy, czy nie. Każdego można umieścić w jakimś punkcie krzywej. - Nie zgadzam się - potrząsnęła głową Kelly. - Co pan powie na wyją- tek, który potwierdza regułę? - Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Da się sklasyfikować nawet dzi- waków. - Tak jak u Orwella - stwierdziła Kelly. - Być może, ale to po prostu prawda - wzruszył ramionami Alexanian. - W takim wypadku Crestwood Heights nie jest sympatycznym miej- scem. Twierdzi pan, że każdy mieszkaniec żyje i działa zgodnie z jakimiś wytycznymi. - Crestwood Heights to tylko mikrokosmos - zaoponował mężczyzna. - W obrębie statystyki znajdzie się dużo miejsca na twórczość i indywidualizm. Moim zdaniem ludność Heights stanowi wiarygodny przekrój populacji, dzięki któremu można budować politykę, przewidywać trendy społeczne, jednak analiza opisuj e j edynie możliwości, nie tworząc reguł czy praw, którymi mamy się kierować. 66 - Cieszę się - powiedziała Kelly - bo nie zniosłabym myśli, że przyszło mi żyć w miejscu, gdzie nie toleruje się nonkonformizmu. - Spojrzała na Phila Grangera i posłała mu swój najsłodszy uśmiech. Dla ciebie, cholerny lizusie! - Pozwolę sobie na jeszcze jedną konkluzję, panno Rhine. - W głosie Alexaniana pojawił się nowy ton. - Ma pani około trzydziestu pięciu lat, czyli w latach sześćdziesiątych była pani nastolatką. Mieszkała pani w San Francisco, które w tamtych latach pełniło funkcję czegoś w rodzaju rozsad- nika radykalnych idei. Czy pomylę się twierdząc, że pochodzi pani z pokole- nia długowłosych? - Ależ skąd, proszę się nie krępować. Tylko proszę nie zapominać, że tamtych lat nie sposób ot tak po prostu podsumować jednym zdaniem. - Niezależnie od tego, panno Rhine, wyczuwam w pani zachowaniu nie- pokój. Może to jakieś piętno tamtych lat, ślad lewicowego liberalizmu, który sprzeciwia się temu, w co wierzę. - Możliwe. - Proszę nie zapominać, panno Rhine, że Crestwood Heights i jego mieszkańcy mają na koncie dużo dobrych uczynków. Badania prowadzone w Deep Wood Park ocaliły więcej ludzkich istnień i polepszyły ten świat w stopniu większym niż niezliczone marsze pokoju. Pani pokolenie dużo gadało, a mało robiło. Ludzie stąd są innego pokroju. Nasi lekarze stwo- rzyli dziesiątki życiodajnych lekarstw i urządzeń technicznych, dzięki ba- daniom nad telekomunikacją oraz informatyką znacznie zwiększył się ob- szar ludzkiej wiedzy. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: nasza klinika bezpłodności pozwoliła tysiącom młodych małżeństw, które nie mogły mieć dzieci, na wychowanie wielu zdrowych potomków. Lista ciągnie się bez końca. My tutaj w Heights staramy się zrobić coś dla świata, panno Rhine, i ja jestem z tego dumny. - Czuję się jak niesforny uczniak - uśmiechnęła się blado Kelly. Alexa- nian idealnie nadawał się na prokuratora. - Przepraszam - machnął ręką tamten. - Dużo czasu poświęcam pracy w Senacie oraz Izbie Reprezentantów, przekonując władze, żeby wyasygno- wały fundusze na badania. Czasami mnie ponosi. Nie chciałem pani zranić, proszę nie brać tego do siebie. - Nie ma sprawy. Alexanian wyprostował niezgrabnie nogi i podniósł się. Kelly dopiero teraz zauważyła, że w starszy pan chodząc podpiera się cienką laską ze złotą gałką. Skłonił się w stronę Doris Benedict. - Obawiam się, że na mnie czas, moja droga. Czy zechciałabyś przeholo- wać mnie przez tę ciżbę w swoim salonie? Kelly odprowadziła wzrokiem utykającego Alexaniana i Doris, za który- mi podążył Phil Granger. 67 - Ale mi się dostało - stwierdziła ze śmiechem. Stephen poklepał japo ramieniu. - Wypadłaś lepiej niż większość innych. Niewielu pozwala sobie na spór z Maksem. Kelly wstała i skierowali się oboje brzegiem basenu na skraj tarasu. Kel- ly zapatrzyła się w nieprzeniknione ciemności jaru za niskim murem. - Dał mi do zrozumienia, że to miejsce nie dla mnie - stwierdziła. - Nie wygłupiaj się - upomniał ją Stephen. - Traktuje w ten sposób wszystkich. Heights to utopia jego autorstwa i rzuca się na każdego, kto nie bierze tego zbyt poważnie. - Poruszył kilka bardzo drażliwych tematów. Trzeba przyznać, że jak dotąd nie dokazałam w życiu zbyt wiele. - Zawsze można to zmienić - odparł Stephen, obejmując ją w talii. Ob- rzucił ją spojrzeniem. - Tak czy siak, spełniliśmy na dzisiaj swój obowiązek, a ty wyglądasz na zmęczoną. Może by tak odwieźć cię do domu? - W porządku. Zawiózł ją na Erin Park i odprowadził do drzwi. Gdy tak stali na ganku, Kelly poczuła przelotną ochotę, by zaprosić go do środka, ale się opanowała. Jeszcze za wcześnie na poważniejsze kroki. Podziękowała mu za towarzy- stwo i lekko musnęła policzek. Odwzajemnił się pocałunkiem w usta. Pa- trzyła, jak wsiada do citroena i odjeżdża, po czym weszła do domu. O trzeciej nad ranem ze snu wyrwał ją ból: głębokie pieczenie w dolnej części brzucha. Usiadła i mało nie udławiła się od nagłego przypływu mdło- ści. Ledwie zdążyła do łazienki, żeby zwymiotować. Niewiele jej to pomo- gło, każdy oddech jakby pogarszał boleści. Powlokła się do sypialni, zdołała jeszcze wystukać numer pogotowia, gdy zalała ją fala bólu i padła nieprzytomna na podłogę. Rozdział 9 Kelly Kirkaldy Rhine, karta chorobowa Ośrodka Medycznego Crestwood Heights nr R - 2428(AB/PER/SP/SPH), leżała na dnie głębokiej studni o cembrowinie wyłożonej grubą warstwą czarnego aksamitu. Jakaś część mózgu wyczuwała, że z ciałem dzieje się coś niedobrego i przez pewien przy- najmniej czas organizm nie reagował na ból. Ilość endorfin organicznych, wydzielanych pod wpływem ostrego zapalenia otrzewnej, zwiększono przez podanie sztucznego hormonu o nazwie endformalina, który skutecznie blo- kował sygnały bólu z mózgu. Endformalina, znana na rynku pod nazwą EN- 68 DREX, została wyprodukowana przez Korporację Farmaceutyczną Owens Crane z Deep Wood Park, natomiast Federalna Administracja Farmakolo- giczna dopuściła j ą do ograniczonego użytku. Lek zażywało się w grubej powłoce polimerowej, zwiniętej w żelatyno- wą kapsułkę. Kwasy żołądkowe trawiły kapsułkę, a wtedy rozwijała się po- włoka, która składała się z dwóch części: lekarstwa z warstwą matrycową i bańki z powłoką ochronną. Powłoka pozwalała matrycy unosić się w pły- nach żołądkowych, tak by endorfiny wydzielały się powoli i stopniowo prze- nikały do krwiobiegu. Kelly, sama o tym nie wiedząc, podłączona była do KPŚZ, czyli Kontro- lowanego przez Pacjenta Środka Znieczulającego, kolejnego wynalazku wykorzystywanego w ośrodku. Wystarczyło, by pacjent nacisnął guzik na końcu przewodu, a przez podłączoną do żyły rurkę przedostawał się do orga- nizmu środek znieczulający. Stoper, nastawiony na dany lek, nie pozwalał na przedawkowanie i zapewniał stałą ulgę w cierpieniu. Analiza statystyczna wykazała, że KPŚZ pod kilkoma względami prze- wyższa tradycyjne zastrzyki znieczulające. Pielęgniarka nie musiała poświę- cać pacjentowi tyle czasu, wyeliminowano ból zadawany w trakcie samego zastrzyku i ulga następowała natychmiast, środek dostawał się bowiem bez- pośrednio do żyły. Wreszcie pacjent nie odczuwał senności, powodowanej przez końskie dawki domięśniowe, które w dodatku zaczynały działać do- piero w dwadzieścia do czterdziestu minut po podaniu leku. Dowiedziono, że pacjenci po operacjach szybciej dochodzą do siebie i zużywają mniej lekarstw, co było pożądane zarówno z praktycznego, jak i ekonomicznego punktu widzenia. Komplety KPŚZ umieszczono w każdej ze stu dwudziestu dwóch pojedynek i dwójek w ośrodku. Kelly było, rzecz jasna, wszystko jedno. Wszechświat skurczył się dla niej do ciasnego, czarnego jak smoła kokonu. Z upływem czasu jednak ko- kon rozszerzał się i powracała świadomość. Najpierw dźwięki, puste i odle- głe, później zapach, dobrze znajomy i antyseptyczny, wreszcie odzyskała wzrok. - Och. - Dzięki syntetycznej endorfinie ból dochodził z oddali, ale zda- wała sobie sprawę z jego obecności. Ktoś wetknął jej w brzuch zastrugany kij. Na dodatek w ustach czuła smak ptasiego guana i ktoś zakleił jej usta przeźroczystą taśmą. - Obudź się. - Głos był stanowczy i nieustępliwy. Męski. Kelly zmruży- ła oczy, ale zbytnio raziło ją światło ... -Coo ... - Obudź się, Kelly. To ja, Stephen Hardy. - Pić - wydusiła. Po chwili poczuła w ustach giętką słomkę. Zaczęła ssać i na język pociekła jej strużka cytrynowego płynu o temperaturze poko- jowej. 69 - Lepiej? - znowu usłyszała głos Stephena. Skinęła głową. Słomka zniknęła. Kelly otwarła oczy i zobaczyła falują- cy, przechylony pokój. Zawrót głowy zmusił ją do zaciśnięcia powiek. O Boże. - Słabo ci? - A-ha. - To minie. Masz się skoncentrować i obudzić. Teraz na chwilę wyjdę, ale zaraz wracam. Dobrze? - Brze. Dopiero po dłuższym czasie Kelly zdołała zorientować się w stanie i po- łożeniu własnego ciała. Była w szpitalu, to łatwo poznała po zapachu środ- ków odkażających oraz niewiarygodnie białej i świeżej pościeli. Do ramie- nia podłączono jej rurkę, przymocowaną do nadgarstka taśmą; domyślała się, że pod cienką szpitalną koszulą jest naga. Wreszcie zebrała się na odwagę i zaczęła obmacywać się pod pościelą. Wzgórek łonowy był wciąż owłosiony, nie chodziło więc o drogi rodne. Dłoń wyczuła kawałek taśmy, przypominającej fakturą ciało, w prawej dolnej czę- ści brzucha. Sądząc po bólu, jaki przebijał się od czasu do czasu zza endorfi- nowej bariery, uraz nastąpił właśnie tam. Była za młoda i zbyt szczupła na woreczek żółciowy, chodziło więc albo o jajniki, albo o wyrostek. Czy Max Alexanian nie pytał jej o usunięcie wyrostka? Przytomność odzyskała na tyle, że mogła napić się soku pomarańczowego, który przyniósł Stephen. Miał na sobie zielony fartuch chirurgiczny, przy szyi dyndała gumowa maska na twarz. Usiadł w nogach łóżka i potrząsnął głową. - Ile jeszcze czeka nas takich spotkań? - Żartowniś - stęknęła Kelly. - Co się stało? Obudziłam się z uczuciem, że umieram. Podejrzewałam, że Doris Benedict zatruła jedzenie. - Nic z tych rzeczy. Ostre zapalenie otrzewnej. Na pewno miałaś wrzody na wyrostku, bo sączyły się z niego do jamy brzusznej różne świństwa. Nie- wiele brakowało. Miałaś szczęście. - Brałeś udział w operacji? -Tak. - Myślałam, że jesteś lekarzem rodzinnym, a nie chirurgiem. - I słusznie, tyle że lekarzem rodzinnym jestem w mieście, a tutaj kie- rownikiem oddziału chirurgii. - Trafiłeś podczas operacji na coś ciekawego? - Oprócz wyrostka widziałem jeszcze tylko pępek i to z rodzaju tych, za którymi przepadam. - Ile tu będę leżała? - Najwyżej parę dni, chyba że nastąpią komplikacje, w co wątpię. Po- tocznica nie miała czasu się rozwinąć. Przez kilka następnych tygodni bę- dziesz musiała się oszczędzać. Ani mi się waż podnosić ciężary. 70 - Zaczynam wierzyć, że nie spodobałam się temu miastu. Najpierw ręka, teraz coś takiego. Może powinnam pakować manatki i wracać do Nowego Jorku. - Nie wygłupiaj się, nigdzie nie otoczą cię tak dobrą opieką, i to na doda- tek bezpłatną. - Żartujesz chyba! - Nie. Opłaty są po części wliczone w podatek od nieruchomości, resztę pokrywa Instytut Cold Mountain. Ośrodek figuruje w dokumentach jako pla- cówka naukowa, więc ma prawo do najróżniejszych ulg podatkowych, któ- rymi dzielimy się z pacjentami. To dobry układ. - No dobra, poddaję się - oznajmiła Kelly. - Max Alexanian ma rację, to rzeczywiście utopia. - Jeszcze nie, ale zmierzamy właśnie w tym kierunku. Teraz siedź cicho, bo chcę ci zmierzyć temperaturę. Młody lekarz siedział przy niej jeszcze dwadzieścia minut, oglądając nacięcie i tłumacząc, na czym polega działanie KPSZ. Zapewniał, że w cią- gu doby będzie w stanie się podnieść i zacząć chodzić, więc na następny dzień umówili się na obiad na słonecznym tarasie. Potem wrócił do innych obowiązków, a Kelly ogarnęło znużenie i zasnęła. Nazajutrz Kelly doszła do wniosku, że posiłki w ośrodku są równie do- bre jak opieka medyczna. O dziesiątej kazała odłączyć się od KPŚZ i popro- siła o wózek. Tak jak i cała reszta, wózek nie przypominał niczego, co do tej pory znała pod tą nazwą. Wyglądał jak niewielki wózek golfowy i nie pchało się go, lecz prowadziło wąskim paskiem metalu po podłodze korytarza. Można było też jeździć poza tą strefą, ale szło wtedy oporniej; kierowało się albo nogami, albo za pomocą długiej dźwigni. Podobne do siodła siedzenie umiesz- czono znacznie wyżej niż w typowych wózkach, dzięki czemu o wiele ła- twiej było przesiąść się z łóżka na wózek; pielęgniarka mówiła, że można nawet zażyczyć sobie pojazd z wbudowaną komódką. Pacjentom ambulato- ryjnym, cierpiącym na poważniejsze schorzenia, wyznaczono wózki z elek- trodami, które nadzorowały pracę organizmu, a swoje sygnały przesyłały metalowym paskiem w podłodze do głównego pokoju pielęgniarek na dru- gim piętrze. W razie potrzeby z tyłu można było zamontować kroplówkę. Kelly wycyganiła od pielęgniarki ołówek i notatnik, a potem zaczęła su- nąć korytarzem w kierunku przeszklonego tarasu. Gdy mijała dyżurkę pielę- gniarek, zdumiał ją widok dwóch ruchomych chodników, biegnących w dół i w górę; po chwili uznała, że to bardzo rozsądne rozwiązanie. Personel, któ- ry regularnie przemieszczał się między piętrami, nie blokował w ten sposób wind, poza tym na gumowych chodnikach spokojnie mieścił się wózek lub stół z obłożnie chorym. Minęła dyżurkę i skierowała się w stronę tarasu. Przebyła kilka łuków, aż wreszcie znalazła się na tarasie. To ogromne pomieszczenie ciągnęło się 71 wzdłuż całej ściany szpitala; przypominało trochę cieplarnię. Wszędzie roz- stawiono krzesła, leżaki i stoliki, między którymi rozmieszczono mnóstwo najrozmaitszych drzewek w betonowych donicach. Stephen miał rację, w No- wym Jorku nie znalazłaby nic takiego. Usadowiła się blisko brzegu tarasu, skąd roztaczał się widok na jar. W od- różnieniu od okolic jej domu na Erin Park, na tym odcinku jar był szeroki i rozległy. Piętro niżej widziała szklaną ścianę tarasu, złożonego z posrebrza- nych i matowych szyb. Jeszcze dalej dojrzała jasnoniebieską wstęgę stru- mienia Tryon i gęste listowie drzew na przeciwległym jego brzegu. Otwo- rzyła notatnik i wzięła ołówek, gotowa do rozpoczęcia rysunku. Według słów Stephena miała siedzieć bezczynnie przez parę kolejnych tygodni, a to oznaczało, że nie będzie mogła zabrać się na serio do urucho- mienia „Strandu". W tym więc czasie zajmie się książką dla dzieci. Gdy tak siedziała na tarasie, przyszło jej do głowy, że mimo bólu atak wyrostka może okazać się błogosławieństwem. Robert Louis Stevenson napisał Wyspę skar- bów, bo strasznie nudził się jako inwalida, więc ją też na to stać. Pracowała w pośpiechu, jak najszybciej przenosiła szczegóły krajobrazu za szkłem na papier, starając się oddać atmosferę jaru, nie zaś wszystkie re- alistyczne elementy. Najlepsze książki dla dzieci są pełne ilustracji, poza tym intuicja podpowiadała jej, co może oczarować młody umysł. W jej książce jar zmieni się w miejsce, gdzie wszystko - dobre czy złe - jest możliwe. Próbowała uchwycić mrok i złowróżbność tej głębokiej blizny w ziemi, a za- razem oddać jej piękno. - Panna Rhine? - zapytała wolontariuszka, która miała umilać pacjen- tom pobyt na tarasie. Dziewczyna mniej więcej osiemnastoletnia z niewiel- kimi piersiami niczym ołówki, które chciały przebić wykrochmalony uni- form w paski. -Tak? - Ma pani gościa. - Dziewczyna odsunęła się, Kelly zaś rzuciła okiem w stronę szerokiego wejścia na taras. Spodziewała się Stephena, więc bardzo zdziwiła się na widok wysokiej, przygarbionej postaci. Był to Hugh Trask. Przed chłodnym wiosennym wiatrem, który buszował w koronach drzew na brzegu jaru, chronił go długi, tweedowy płaszcz, gęste białe włosy miał po- targane. Starzec ostrożnie zbliżył się do stolika Kelly, rzucając na wszystkie stro- ny nerwowe spojrzenia. Lekko i sztywno się skłonił, po czym zaczął rozpi- nać płaszcz. - Mogę się przysiąść? - zapytał. - Naturalnie. - Kelly zwróciła wózek w jego stronę. Trask usiadł i splótł przed sobą ręce. Skórę na knykciach miał czerwoną, otartą i rozciągniętą jak pergamin. Paznokcie były nieco za grube i żółte, podobne do rogu. W innych okolicznościach poprosiłaby go o pozowanie. 72 - Z wielką przykrością dowiedziałem się, że została pani umieszczona w szpitalu - zagaił. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Wyrostek. Doktor Hardy mówi, że niewiele brakowało, aby pękł. - Leczy panią Stephen Hardy? - Ta wiadomość widocznie go poruszyła. - Tak jest. - Kto go pani polecił? - Nikt. - Kelly zmarszczyła czoło. - Skaleczyłam się w rękę i on mi ją opatrzył. Gdy dostałam ataku wyrostka, wezwano go z tej zapewne przyczy- ny, że tylko on mnie tu badał. - Stephen Hardy jest kierownikiem oddziału chirurgicznego. - Wiem. - Czy nie wydaje się pani podejrzane, że taka ważna figura zajmuje się zabiegiem tak prostym jak wycięcie wyrostka? W ośrodku medycznym pra- cuje około pięćdziesięciu lekarzy. - Nie przyszło mi to do głowy - przyznała. - A pan czemu się tym intere- suje, panie Trask? - Hugh. Proszę mówić mi po imieniu. Przepraszam, że budzę pani nie- pokój, ale zapewniam, że mam po temu powody. - Jakie? - Na to przyjdzie czas później. Najpierw chciałbym zadać kilka pytań pani. - Na przykład? - Kim pani jest, panno Rhine? I po co pani tu przyjechała? - Co takiego? - zaśmiała się zdumiona Kelly. O co panu chodzi? - O to, co mówię. Proszę mi wybaczyć niedelikatność. - Pan wie, kim jestem. Nazywam się Kelly Rhine. Odziedziczyłam kino „Strand" po wuju, Nathanie Somerville'u. - Czy jest pani w jakikolwiek sposób powiązana z Northeastern Com- munications lub SatCom Corporation? - Nie. Tylko słyszałam, że wuj pracował w Northeastern Telecommuni- cations. - Czy kontaktowała się pani z nim tuż przed jego śmiercią? - Nie. - Kelly poruszyła się niespokojnie. - Panie Trask, co pan ... - Przepraszam, ale te pytania są konieczne i niezwykle ważne. - Męż- czyzna sprawiał wrażenie człowieka, który lada chwila może mieć zawał, więc Kelly postanowiła go jakoś udobruchać. - Proszę pytać. - Czy prowadziła pani z wujem jakąś korespondencję? - Nie, tylko z jego prawnikami. - I nigdy nie słyszała pani o APBP, Amerykańskim Programie Badań Płodności? Albo o Chapel Gate? -Nie. 73 Trask oparł się wygodniej i potrząsnął znużony głową. Wyglądał na po- konanego, jakby te pytania stanowiły dla niego ostatnią deskę ratunku. - Wygląda na to, że traciłem cenny czas. - Tak jak ja - odpaliła Kelly. - W takim razie serdecznie przepraszam. - Wstał i spojrzał z góry na kobietę. - Niezależnie od tego byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zechciała pani po wyjściu stąd skontaktować się ze mną. Zapewniam, że nie jestem zdziecinniałym starcem, którego można lekceważyć. Szykuje się coś strasz- nego, do czego nie można za żadną cenę dopuścić. Pani wuj o tym wiedział, więc sądziłem, że pani też. - Co to takiego? - Za plecami Traska dostrzegła jakieś poruszenie i zo- baczyła Stephena Hardy'ego. Mało brakowało. Trask dojrzał iskrę w jej oczach i obejrzał się. - Do widzenia, panno Rhine, i proszę nikomu o tym nie wspominać. Pra- gnąłem tylko wyrazić swoje współczucie. - Jak pan sobie życzy, panie Trask. Starzec kiwnął głową i obrócił się na pięcie. Odszedł, wielkim łukiem omijając Stephena. Lekarz dotarł do stolika Kelly, oglądając się za oddalają- cą się postacią. - Co to ma znaczyć? - spytał. - Nie mam pojęcia - wzruszyła ramionami. - Zachowywał się jak jakiś prorok, mówił, że szykuje się coś okropnego. Strach się bać. - Co takiego się szykuje? - podjął Hardy, sadowiąc się na opuszczonym przez Traska krześle. - Nie wiem. Pytał tylko, czy wiem coś o firmach z Deep Wood Park i o jakimś programie płodności. Dziwne. - Chodziło mu zapewne o APBP. Amerykański Program Badań Płodności. - Tak - potwierdziła. - Wiesz coś o tym? - Mniej więcej wszystko - roześmiał się. - Jestem dyrektorem tutejszego oddziału. - Na czym to polega? - APBP to finansowany przez rząd federalny program badań nad kwe- stiami związanymi z płodnością. W ośrodku mieści się klinika bezpłodności, a kilka firm z parku zajmuje się zastosowaniem lekarstw. APBP utworzył bazę danych, przez którą przekazujemy informacje wszystkim naukowcom w kraju. Baza nosi nazwę Linii Dziecka. - Czyli nie jest to jakiś podstępny plan wyhodowania odmiany małych Frankensteinów? - Niestety - uśmiechnął się. - Hugh zawsze ma fioła na jakimś punkcie, ale tym razem chyba przesadził. - Z pewnością nie należy do wielbicieli Crestwood Heights - zgodziła się Kelly. Odłożyła notatnik. - Usycham z tęsknoty za papierosem i filiżanką kawy. 74 - Kawa może być, ale papierosy muszą zaczekać, dopóki nie wydalisz reszty środków znieczulających, które w ciebie wczoraj wpompowaliśmy. Co powiesz na obiad? - Świetny pomysł. Przez następne półtorej godziny jedli obiad, jaki doktor zamówił z lekar- skiej stołówki piętro niżej i opowiadali sobie o swoim życiu. Stephen Pershing Hardy urodził się w Crestwood, jako jedyne dziecko doktora Jamesa Hardy'ego. Matka zmarła w połogu. Ojciec pełnił w czasie drugiej wojny funkcję lekarza wojskowego i Stephen, po ukończeniu medycy- ny na Haryardzie, poszedł w jego ślady. W randze kapitana Korpusu Medycz- nego uczestniczył w wojnie wietnamskiej, a potem rozpoczął pracę w Centrum Badawczym Armii USA w Waszyngtonie. Zaraz po śmierci ojca wrócił do miasteczka i stał się jednym ze współzałożycieli ośrodka medycznego. Zajmo- wał się pracą w ośrodku, klinice bezpłodności i w mieście, a gdy do obowiąz- ków przybyła mu jeszcze opieka nad córką chrzestną Lizbeth, nie miał już czasu na nic. Przyznawał, że praca mu służy i nie zamieniłby się z nikim. Przy deserze, złożonym z ćwiartek gruszek, Kelly zdała sobie sprawę, że zakochuje się w doktorze po uszy i nie wahała się zbyt długo, gdy zapropo- nował, żeby przez kilka pierwszych dni po wypuszczeniu ze szpitala kuro- wała się u niego w domu. Chciał przedstawić ją Lizbeth i wolał, żeby tuż po operacji nie siedziała sama. Po obiedzie Stephen wrócił do pracy. Kelly próbowała zabrać się z pow- rotem do rysowania, ale wszystkie myśli krążyły wokół pana doktora, a poza tym zaczynała odczuwać zmęczenie. Zdołała wrócić do swojej sali, pozwoli- ła pielęgniarce podłączyć się do KPSZ i usnęła. Obudziła się dopiero o piątej, a wtedy oczom jej ukazał się następny gość. Robin Spenser przyszedł z olbrzymim bukietem róż i pudełkiem czekoladek własnego wyrobu. Kieszenie starego munduru marynarki wojennej wypchał sobie różnymi książkami, między innymi kilkoma kryminałami i wydanymi po amatorsku dziejami Crestwood, jakie skompilowało Towarzystwo Histo- ryczne jeszcze w latach pięćdziesiątych. Róże włożył do wazonu na szafce, książki i czekoladki umieścił w zasięgu ręki pacjentki na stoliku, a potem usiadł na brzegu łóżka. - Martwiłem się o ciebie - zaczął, biorąc ją za rękę. - Umawialiśmy się wczoraj na śniadanie. Nie zjawiłaś się i to mnie zaniepokoiło. Dzwoniłem, ale nikt nie odbierał. Odnalezienie cię zajęło mi trochę czasu. - Ścisnął jej dłoń. - Dopiero od dzisiaj pozwalają na odwiedziny. - Zmarszczył czoło. - Pielęgniarka twierdzi, że to atak wyrostka. - Stephen mówi, że miał zamiar pęknąć. - Stephen? - Doktor Hardy. - Poczuła, że się rumieni. Robin się roześmiał. - Mówicie sobie per ty, co? Szybka jesteś, mała. 75 - Jest jeszcze gorzej. Zaprosił mnie do siebie, dopóki nie będę mogła dać sobie rady sama. - Jezu Chryste! - zawołał Robin, wybałuszając oczy. - Paniusie z Cre- stwood Heights będą miały uciechę! Połowa panienek od lat próbuje dobrać mu się do rozporka. - Nasze stosunki utrzymują się wyłącznie na stopie medycznej - odpali- ła z godnością Kelly, usiłując powstrzymać się od śmiechu. - Właśnie. Tamte panie też by tak chciały. Gdyby był ginekologiem, już dawno dorobiłby się milionów. - Co za kosmate myśli chodzą panu po głowie, panie Spenser. - Racja - pokiwał głową. - Tylko na to skazany jest facet taki jak ja w tym miejscu. - Miałam dziś jeszcze jedne odwiedziny. - Kelly raptownie spoważniała. - Hugha Traska. - Coś ty? O co mu chodzi? Chce napisać o tobie w swojej gazecie? - Nie sądzę. Zachowywał się bardzo dziwnie. - To znaczy? - Zasypywał mnie pytaniami na temat wuja. On myśli chyba, że szykuje się jakiś wielki spisek. - Ma rację, tyle że knuje go gwałtownie wapniejący mózg Hugha. O co chodzi tym razem: fluor w wodzie czy Max Alexanian w roli doktora Stran- gelove? - Nie wiem - potrząsnęła głową. - To co mówił, nie trzymało się kupy. Wypytywał o wujka Nata i przestrzegał, że czeka nas coś strasznego. - Co chciał wiedzieć o wujku? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Pytał, czy kontaktowałam się z nim przed śmiercią. - Co ty na to? - Powiedziałam całą prawdę: nie kontaktowaliśmy się z sobą od wielu lat. - Byli ze sobą blisko. Hugh wie więcej niż ja. Śmierć Nata bardzo go poruszyła. Tak jak mówiłem, przeczucie własnej śmierci i tym podobne. Łą- czyło ich pokrewieństwo dusz, mimo że twój wujek pracował dla sił zła. Obydwaj nie znosili Maksa Alexaniana. - Ale okoliczności śmierci wujka Nata nie otacza chyba żadna tajemni- ca? - upewniała się Kelly. - Nie. Atak serca. Palił jak komin i pił jak gąbka. Nie obraź się, ale sam sobie zgotował taki los. Doktor Hardy usiłował nakłonić go do rzucenia pa- pierosów i wzięcia się za siebie, ale nic z tego nie wyszło. - Stephen wspominał, że leczył wuja. - Tylko on prowadzi praktykę w mieście. Chodzimy do niego prawie wszyscy, oprócz Hugha, który nie ufa nikomu, kto ma powiązania z Heights. - Boję się go. 76 - Spoko - upomniał ją Robin. - Hugh to tylko starzec, u którego łatwo zauważyć nieszkodliwe, lecz postępujące szaleństwo. - Pewnie masz rację. Po pewnym czasie Robin wyszedł z obietnicą, że wróci nazajutrz. Kelly próbowała zabrać się do czytania jednego z kryminałów, ale nie potrafiła się skupić, wzięła więc historię Crestwood. Tekst napisano na maszynie, zdjęcia były amatorskie i czarno-białe, ale dzięki lekturze jakoś czas leciał. Większą partię książki poświęcono przemy- słowi tytoniowemu i jego wpływowi na rozwój miasta, za to w kilku ostat- nich rozdziałach zajęto się historią kulturalną i społeczną. Pół rozdziału cią- gnął się opis budowy hotelu. Obejrzała parę zdjęć „Strandu" z czasów, gdy pełnił funkcję „Teatru Burleski", wreszcie natrafiła na fotografię, na której widok w żyłach zastygła jej krew. Prosty podpis niczego nie wyjaśniał: CHRZEŚCIJAŃSKA SZKOŁA MĘSKA CHAPEL GATE. Zdjęcie przedstawiało szarą, podobną do fortecy budowlę na tle ciemnej kępy dębów. Błyskawicznie przebiegła wzrokiem pięć akapitów pod spodem, ale i tak nie dowiedziała się, jaki ta stara szkoła może mieć związek z rzeko- mym spiskiem, o którym mówił Hugh Trask. Według tekstu miejsce, na którym stanęła szkoła, zajmował początkowo klasztor Sióstr Mniejszych Świętego Antoniego, gdzie znajdował się jedno- cześnie sierociniec. Klasztor spłonął w czasie antykatolickich zamieszek na początku dziewiętnastego wieku, ale budynek zrekonstruowano, by urządzić w nim szpital dla gruźlików. Z pierwszej budowli pozostała jedynie kamien- na brama wejściowa. Klasztor opustoszał w latach dwudziestych naszego stulecia, potem zaś wykupiła go grupa bogatych hodowców tytoniu z okręgu Orange. Szkołę dla swych synów umiejscowili naprzeciw dawnego klasztoru, a ocalała bra- ma służyła nadal jako wejście na teren posesji, przy okazji dając szkole nazwę*. Gdy w latach trzydziestych w Crestwood, tak jak i na całym świe- cie, wybuchł kryzys gospodarczy, szkołę zamknięto, by nigdy jej już wię- cej nie otworzyć. Wedle mapy na końcu książki, szkoła leżała na krańcu ulicy High Point. Kelly opuściła książkę na kolana i zacisnęła powieki. Znów owładnęło nią znużenie, powracał ból brzucha. Usiłowała przypomnieć sobie słowa Tra- ska, ale elementy mozaiki w żaden sposób nie chciały ułożyć się w całość. Wuj pracował w Northeastern Communications, natomiast mąż Doris Bene- dict, Keith, był wicedyrektorem SatCom Limited. Według Robina wujek, tak jak Trask, nie znosił Maksa Alexaniana, ale jaki to mogło mieć związek z kli- niką bezpłodności Stephena Hardy'ego albo dawno nieistniejącą szkołą mę- ską gdzieś na obrzeżach miasteczka? Mieszanina faktów bez ładu i składu. : Chapel Gate oznacza: „Brama Kaplicy". 77 Opadła na poduszkę i próbo wała zebrać myśli. Robinutrafiłw sedno: Hugh Trask to wariat, który ma fioła na jakimś punkcie. Niech idzie do diabła i za- bierze ze sobą wszystkie okropności. Wyciągnęła rękę i nacisnęła guzik na końcu przewodu w urządzeniu KPŚZ. Niemal od razu ból zniknął, a strumyk środka znieczulającego uniósł ją w dal. Po pięciu minutach spała jak zabita. Rozdział 10 Po południu trzeciego dnia po operacji doktor Stephen Hardy zbadał Kelly, orzekł, że doszła do siebie i zezwolił na wypuszczenie z Ośrodka Me- dycznego Crestwood Heights. Mimo że powtarzała, iż jest już w stanie zo- stać sama w domu wuja, nie ustępował i nakazał jej przynajmniej dzień czy dwa zamieszkać w jego domu w Orchard Park. Ponieważ skończył już tego dnia pracę, więc szybko załatwił wszelkie formalności i ulokował ją w citroenie. Ruszył pędem, cały czas spoglądając na zegarek, bo - jak wyjaśnił Kelly - musiał zdążyć wymienić Stephanie Denner, która podczas jego pracy zajmowała się Lizbeth. Kelly, której wciąż nie opuszczały nudności, pokiwała głową, ciesząc się w duchu, że nie będzie musiała zostawać w domu sama. Oprócz usunięcia ciąży i kilku wizyt na pogotowiu w dzieciństwie, miała jak dotąd niewiele do czynienia ze szpita- lami i ten krótki pobyt kosztował ją znacznie więcej sił niż przypuszczała. Orchard Park był najnowszą z trzech dzielnic Crestwood Heights, tak że została rozplanowana zupełnie inaczej niż Greenbriar i Golony Woods. Dwie starsze dzielnice składały się wyłącznie z jednorodzinnych domów, skupio- nych wokół centrum handlowego i rekreacyjnego, każdej rodzinie wyzna- czono sporą działkę. W Orchard Park też było trochę domków jednorodzin- nych, lecz skoncentrowano się tu raczej na budownictwie wielorodzinnym i publicznych terenach zielonych. Pewne niedogodności z nawiązką rekom- pensowały nowoczesne rozwiązania techniczne, pole golfowe, czynny cały rok kryty kort tenisowy i stadnina koni. Orchard Park zlokalizowano w najmilszej spośród trzech dzielnic okoli- cy: na nieco nachylonym i bezdrzewnym płaskowyżu. Z niektórych ulic na obrzeżach dzielnicy rozciągał się rozległy widok aż na rzekę Tytoniową, lasy Tryon i po wysadzane drzewami ulice starego miasteczka Crestwood. Ste- phen Hardy oświadczył Kelly, że wybrał swój dom na ulicy Alta Vista ze względu na dogodne położenie i prawdopodobnie najbardziej atrakcyjny widok na okolicę, jaki rozciągał się z pokoju gościnnego. Alta Vista zagospodarowano na końcu, w związku z czym była najbar- dziej nowoczesna. Dom Stephena zajmował jedną część czworoboku, w któ- 78 rego środku umieszczono pełnowymiarowy basen. Supernowoczesna, biała budowla składała się z wodoodpornych, polimerowych płyt, które nałożono na stalowy szkielet. Płaski dach dostarczał energii słonecznej, zasilającej cen- tralną klimatyzację i stanowiącej jedną czwartą prądu potrzebnego do pod- grzania basenu. Stephen postawił samochód pod zadaszeniem i pomógł swemu gościowi wspiąć się na kilka schodów do głównego wejścia. Wsunął kartę magnetycz- ną w otwór obok drzwi, a gdy przemierzali hol, Kelly zauważyła w rogu fra- mugi małą kamerę. Hol, tak jak zewnętrzna fasada, był pomalowany na bia- ło, a zaczynająca się w nim klatka schodowa wiodła na piętro. Na ścianie po lewej stronie wisiał olbrzymi obraz wieloryba zabójcy, którego cielsko wy- nurzało się ociężale z wody. Malowidło wykonano w stylu zbliżonym do ja- pońskiego: długie pociągnięcia atramentem na jedwabiu przedstawiały po- tężnego ssaka, który zaczynał unosić się w powietrzu. - Steff! - krzyknął mężczyzna, któremu odpowiedziało wołanie z dru- giego końca domu. Stephen poprowadził Kelly długim korytarzem, przez którego szklaną ścianę widać było basen. Zastali Stephanie w kuchni, gdzie kroiła w plasterki marchewkę. Chuda nastolatka miała nieco pałąkowate koń- czyny, a spod kremowych spodenek wystawało, jak na gust Kelly, trochę za dużo pośladków. Dziewczyna odwróciła się i posłała Stephenowi szeroki uśmiech. Zało- żyła obcisłą koszulkę ze znaczkiem Stowarzyszenia Sportowego Crestwood Heights, która - zdaniem Kelly - także pokazywała za dużo ciała. Za to pier- si małej mogły stanowić powód do dumy: idealnych wymiarów i wyraźnie jędrne. Dość owalną twarz zdobił rząd piegów na nosie; bujne, rude włosy się- gały niemal do ramion. Po minie i sposobie trzymania bioder widać było, że leci na Stephena. Kelly poczuła się jak zazdrosna o dziecko kretynka. Ste- phanie zlustrowała Kelly jednym spojrzeniem, i całą uwagę poświęciła Ste- phenowi. - Kolacja gotowa, wystarczy wstawić do mikrofalówki. Mała geniuszka siedzi na górze i rozwiązuje przy komputerze problemy świata, a ja dostałam szóstkę za ten referat na temat służby zdrowia, w którym mi pomogłeś. Mogę się jeszcze na coś przydać? - Nie, wszystko jest OK. Panna Rhine przeszła małą operację i na kilka następnych dni zajmie pokój gościnny, czyli nie będziesz się już musiała spie- szyć, żeby zdążyć na powrót Lizbeth ze szkoły. - W porządku. - Uśmiechnęła się zdawkowo do Kelly. - Miło panią poznać, panno Rhine. Mam nadzieję, że wkrótce się pani polepszy. - Dziękuję - odparła Kelly. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze do Ste- phena i po chwili zostało po niej tylko skrzypienie trampek na kamiennej podłodze korytarza. 79 - Chodźmy. - Stephen dotknął ramienia Kelly. - Przedstawię cię Lizbeth, zresztą pokój gościnny też jest na piętrze. - Dlaczego Stephanie nazwała j ą małą geniuszką? - spytała Kelly. - Bo tak wygląda prawda. - Szli na piętro, doktor wziął Kelly pod ramię i starał się jej pomóc. - Jej ojciec był elektrykiem w Electrodyne, jednej z firm w parku. Matka, embriolog płodowy, pracowała ze mną w klinice bezpłod- ności. Dobrze się znaliśmy, zresztą to jaodbierałem małą przy porodzie. Dzięki temu zostałem ojcem chrzestnym. Gdy miała trzy lata, zdawała test na inteli- gencję i okazało się, że ma niezwykle wysokie IQ, więc Max zaproponował, żeby zapisali ją do Cold Mountain. Kelly przystanęła wpół drogi, aby złapać oddech. - Myślałam, że to organizacja zarządzająca parkiem - oświadczyła. - Racja - przytaknął Stephen, czekając, aż odetchnie. Skinęła lekko gło- wą i podjęli wspinaczkę. - Max od samego początku zdawał sobie sprawę, że do Crestwood Heights zjedzie się wielu ambitnych i wybitnych ludzi. Po- tem okazało się, że trafiają się także niezwykle uzdolnione dzieci. Dlatego urządził w instytucie szkołę. Schody skończyły się w obszernym, wysokim holu, oświetlonym dzięki trzem oknom w dachu, umieszczonym pomiędzy płytami zbierającymi ener- gię słoneczną. W przeciwległą ścianę wmontowano nowoczesny kominek ze szklaną obudową, po prawej stronie znajdowała się szklana ściana, a za nią taras z widokiem na basen. Podłogę wykonano z lśniącego, jasnego dębu, meble pokryto chromem i obito skórą. Kawalerskie gniazdko z nowoczesną wieżą i głośnikami we wszystkich kątach. Na piętrze mieściły się jeszcze dwa pokoje: gościnny z osobną łazienką i pracownia Stephena. Na początek zaprowadził Kelly do pracowni, gdzie przystanęli w progu. Pokój był duży i jasny, za ścianą ze szkła rozciągał się ten sam taras nad basenem. Dwie pozostałe ściany zajmowały półki z książ- kami i szafki pełne szuflad, na trzeciej urządzono stanowisko komputerowe. Nad białym stołem z forniki wisiały metalowe półki. Na środku stołu stało marzenie każdego hackera: komputer z dużym ekra- nem, drukarka laserowa, atramentowy ploter, optyczny przetwornik a/c oraz modem telefaksowy z możliwościąprzekazywania wykresów z komputera. Po prawej stronie od imponującego terminalu, na metalowych półkach, stały naj- różniejszego rodzaju urządzenia, połączone z komputerem zwojem tęczowych kabelków. Komputer w norze jej wuja w porównaniu z tym wypadał nędznie. Przed ekranem siedziało małe dziecko i szybkimi ruchami rąk stukało w klawiaturę. Dziewczynka wyczuła na plecach czyjś wzrok, obróciła się na krześle i przygwoździła ich wzrokiem, aż Kelly wstrzymała oddech. Dziecko było niezwykle piękne. Dziewięć, może dziesięć lat, dżinsy, trampki i matowozielona bluza, która w niczym nie umniejszała jej urody. 80 We wpadającym przez panoramiczne okno świetle jej długie, lśniące blond włosy przybierały niemal białą barwę. Niczym lane złoto opadały jej na ra- miona, okalając opaloną twarz o wysokich kościach policzkowych, których nie powstydziłaby się modelka. Pełne usta, idealny nos, ogromne, głęboko osadzone, niebieskie oczy przenikały człowieka na wskroś - oczy o wiele za inteligentne jak na dziecko. Niedorzeczny przebłysk wspomnienia. Dawno widziany film, nakręco- ny według książki o śmiesznym tytule, Kukułki z Midwich. Opowieść o gro- madce dzieci zmalej wioski w Anglii. Wszystkie były przerażająco inteli- gentne i miały te same, strasznie niebieskie oczy. Film nazywał się Wioska przeklętych i kończył sceną, gdy George Sanders wysadza wszystko w po- wietrze za pomocą walizki pełnej dynamitu. Wspomnienie zniknęło, gdy twarz dziecka rozpromieniła się radością, i Kelly musiała się w myślach ofuknąć za chwilowy obłęd. Może choroba Hugha Traska była zaraźliwa. - Cześć, Lizbeth - zagadnął z uśmiechem Stephen. - To moja znajoma, Kelly Rhine. Wyszła właśnie ze szpitala, a teraz będzie u nas wypoczywać przez kilka dni. - Nieźle - odparła dziewczynka. - Pozwoliła pani wujkowi Stephenowi, żeby panią pociął? - Zaiskrzyły jej oczy, a uśmiech jeszcze dodał urody. Tyle jest prawdy we wspomnieniach ze starych filmów. - Chyba z niezłym skutkiem - odparła z uśmiechem Kelly. - Trzeba było sprawdzić, czy nie zostawił po sobie pary sportowych bu- tów. W razie czego mogę pani pomóc w wytoczeniu mu sprawy. Biorę dwa- dzieścia pięć procent. - Miła dziecina - orzekł Stephen unosząc brew. - Czym się dzisiaj zaj- mowałaś? Aktami prawnymi stanu Karolina Pomocna, czy może przykłada- mi spraw o pogwałcenie praktyki zawodowej? - Nic z tych rzeczy. Do tego potrzebne byłyby kody dostępu do bazy danych LEXIS w Centrum Mead-Data w Nowym Jorku, a poza tym zaśpie- waliby niezły rachunek telefoniczny. - Dziewczynka roześmiała się, co sta- nowiło dziwny dodatek do tego, co mówiła. - Nie - podjęła - zajmuję się koncepcją perpetuum mobile, o której rozmawialiśmy. Przewyższa urządze- nie, jakie skonstruował Salter w szpitalu pediatrycznym w Toronto, ale jesz- cze mi czegoś brakuje. Zastanawiam się nad ponaddźwiękowym, a nie me- chanicznym źródłem ruchu. Byłoby łatwiejsze w obsłudze. Popatrz tylko. - To chyba nie moja działka - stwierdziła Kelly. Podeszli do komputera i zajrzeli Lizbeth przez ramię. Na monitorze zobaczyli szkic małego, prosto- kątnego urządzenia, przymocowanego do ludzkiego przedramienia, w któ- rym dziecko uwidoczniło kości, stawy i ścięgna. Na ich oczach Lizbeth za- częła obracać wykres na kilka różnych sposobów. Wystukała wiele komend i na ekranie pojawiło się ramię w powiększonej skali, w której ujrzeli skom- plikowaną sieć przewodów. 81 6 - Eksperyment - No nie mogę - wyszeptała Kelly. - Jak film animowany. - Aha - przytaknęła Lizbeth, nie odwracając głowy. - Wujek mówi, że to jeden z najlepszych programów KWP, jakie zna. - Co to takiego KWP? - Komputerowo Wspomagane Projektowanie - odparła Lizbeth. - Mam ochotę ochrzcić go LEONARDO, bo przecież on pierwszy wykonywał szki- ce anatomiczne. - Sama zaprogramowała software - dorzucił Stephen. - Nieprawda - zaoponowało dziecko. - Przy ogromnej pomocy Cold Mountain. Wykorzystałam ich program MEDRAFT, tylko gdzieniegdzie wprowadziłam pewne zmiany. - A ile ty właściwie masz lat? - Dwanaście - Lizbeth odwróciła się, na jej policzku pojawił się cień rumieńca. - Jestem dość mała jak na swój wiek. - Nie przejmuj się - pocieszyła ją Kelly. - Ja jak na swój wiek jestem trochę głupia. Nie wiedziałabym nawet, jak włącza się taki komputer, a co dopiero mówić o jego używaniu. Zdaje się, że o takich jak ja mówią: kompu- terowi analfabeci. - To nietrudne. Jak chcesz, to wszystko ci pokażę. - Jasne - odparła Kelly, szczerze. Lizbeth miała mózg, w wyścigu z któ- rym nawet Einstein musiałby się nieźle napocić, ale nie zachwiało to chyba jej charakteru. Była milutka i Kelly z miejsca poczuła do niej sympatię. - Może najpierw rozgościsz się w swoim pokoju - wtrącił się Stephen. Przelotnym ruchem ręki musnął włosy dziewczynki. - A ty się umyj. Za pół godziny kolacja. - Już się robi, wujku. Zostawili Lizbeth przy komputerze i przeszli do pokoju gościnnego. Tę dokładną replikę pracowni wyposażono w dziwaczną mieszankę superno- woczesności i tradycji. Łóżko do złudzenia przypominało to, w którym leżała w ośrodku, włącz- nie z opuszczaną, chromową ramą i dźwignią do unoszenia materaca. Z ko- lei wysoką komodę na nóżkach wykonano w najlepszym stylu chippendale, a bujany fotel w rogu mógłby stać na ganku jakiejś dziewiętnastowiecznej farmy. Na drewnianą podłogę narzucono chodnik podobny do tych, których użyto w holu, a na wykonanych z białego suchego tynku ścianach wisiało zaled- wie parę fotografii. Koło łóżka leżał przedłużacz, wpuszczony w podłogę. W ścianę w głowach łóżka wmontowano stalową płytę z kilkoma gałkami i charakterystycznym, ciemnym światłem. Na łóżku leżała jej otwarta torba wypchana starannie złożonymi ubraniami. - Dekoracja wnętrz prosto z najnowszych katalogów, co? - skomento- wała Kelly. 82 - Wiem, dziwnie to wszystko wygląda, ale ojciec kilka miesięcy przed śmiercią musiał leżeć w łóżku i zrobił się tutaj mały pokój szpitalny. - Pod- szedł do łóżka. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale podje- chałem do ciebie do domu i wybrałem trochę ubrań. Chciałem cię wyręczyć. - Dziękuję - odparła, chociaż nie do końca przypadła jej do gustu myśl 0 tym, że Stephen grzebał w jej szufladzie z bielizną. Czuła się trochę nie- swojo, jej zdaniem na zbyt wiele sobie pozwalał. Z drugiej strony sytuacja była niezwykła, a poza tym cóż znaczy bielizna w porównaniu z zabiegiem chirurgicznym i zaglądaniem do środka. - Rozgość się. Łazienka jest obok, gdybyś chciała się trochę odświeżyć. Mam ci tu przynieść kolację, czy zejdziesz na dół? - Zejdę. Stephen, naprawdę nie musisz zadawać sobie tyle trudu ... - Nic w tym trudnego - uciął. Podszedł i położył rękę na jej ramieniu. - Czysta przyjemność. Teraz się umyj, przebierz, czy co tam tylko zechcesz, a po- tem zejdź na kolację. Możesz popatrzyć, jak rozgotowuję marchewki Stephanie. Lizbeth utrzymuje, że wszystko przypalam, ale chciałbym usłyszeć opinię bez- stronnego świadka. - Raz jeszcze lekko ścisnął ją za ramię i wyszedł. Obeszła łóżko i odsunęła szklane drzwi na taras. Wyszła na zewnątrz 1 oparła się o balustradę. U jej stóp w ostatnich promieniach słońcach drżała błękitna woda prostokątnego basenu. Spojrzała ponad domem naprzeciwko, dostrzegła porośnięty koniczyną stok wzgórza ciągnący się aż po ciemne, postrzępione brzegi lasu Tryon. Za lasem wypatrzyła jeszcze niewyraźny zarys wieży z zegarem w Crest- wood oraz drzewa wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Stephen miał rację, wi- dok był czarujący, zwłaszcza w przygaszonym blasku wieczornego słońca. Spokojny harmonijny pejzaż, na tle którego dzień powoli przemieniał się w noc. O czymś takim marzyła, dla takich obrazów zjawiła się w Crestwood. Starała się zakarbować w pamięci cały krajobraz, chłonęła wszystkie szcze- góły. Wokół jaru miała skupiać się akcja jej książki dla dzieci, atak będzie wyglądało zakończenie. Tego rodzaju właśnie pejzaż mówi: „A potem żyli długo i szczęśliwie". Okazało się, że Stephen Hardy naprawdę rozgotował marchewki, ale kurczak, sałatka, a przede wszystkim towarzystwo z nawiązką wyrównywa- ły tę stratę. Przy ogromnych porcjach lodów waniliowych, które Lizbeth przy- niosła z kuchni, Kelly poczuła się zupełnie swobodnie, a kawa, wypita wspól- nie w pokoju na piętrze, sprawiła, że zaczęła czuć się jak u siebie w domu. Po kawie Lizbeth zaciągnęła ich do pracowni i przystąpiła do pierwszej lekcji obsługi komputera JCL dla Kelly. Po kwadransie Stephen odpuścił sobie i poszedł oglądać telewizję, lecz Kelly nie rezygnowała, a uwagę jej przykuwała zarówno sama technika, jak i umiejętności dwunastolatki, która nie tylko potrafiła swobodnie używać urządzenia, lecz umiała również wyja- śniać zasady ich działania w przystępny sposób. 83 Według Lizbeth komputery JCL, które stały w większości domów w Crest- wood Heights, nie różniły się zbyt wiele od popularnych IBM-ów. Jedyne znaczące różnice to jasny rozkład komend na klawiaturze oraz, co ważniej- sze, możliwość podłączenia każdego terminalu do komputera głównego w In- stytucie Cold Mountain. Komputery CMI nosiły nazwę Cray 2 i były bez wątpienia najszybszymi i najpotężniejszymi tego typu maszynami na świecie. Cray l, których działa- ło jeszcze siedem, miały prędkość dwustu pięćdziesięciu milionów obliczeń na sekundę. Cray 2 były dwanaście razy sprawniejsze. Z kolei komputery CMI można było za pomocą linii telefonicznej połączyć z każdą praktycznie bazą danych na świecie, co dawało użytkownikowi dostęp do nieskończonej ilości informacji - pod warunkiem, że miało się odpowiednie kody dostępu. To właśnie Cray l i Cray 2 stały się narzędziami w rękach Maksa Alexa- niana, który analizował dzięki nim statystyki; ponadto odpowiadały za co- dzienne funkcjonowanie wszelkiego typu automatów na terenie Crestwood Heights i Deep Wood Parku. Nawet pracownicy JCL, sami konstruujący mi- krokomputery, używali systemu CMI do tworzenia prognoz na przyszłość, zamawiania towarów, płacenia za usługi, dokonywania wypłat i nadzoru nad systemem zabezpieczeń. To zresztą w ogóle nie interesowało Lizbeth. Dla niej liczyło się tylko to, że komputer w pracowni Stephena Hardy'ego właściwie pozwalał na speł- nienie każdego marzenia. Każdy jej pomysł, czy to literacki, matematyczny, czy naukowy, można było w komputerze rozwinąć, powiększyć, narysować i przeanalizować. Jedyne ograniczenia nakładała jej własna wyobraźnia. Nawet takiemu informatycznemu zeru jak Kelly potrzebny był tylko nu- mer domu, zapisany na karcie magnetycznej. Po wpisaniu go do jakiegokol- wiek komputera wyposażonego w CMI należało już tylko wstukać swojeimię i nazwisko. Na monitorze pojawiała się wówczas lista opcji. Każdej z nich odpowiadał jakiś numer. Po wklepaniu właściwego numeru na ekranie uka- zywały się żądane informacje. W razie potrzeby komputer udzielał użytkow- nikowi pomocy na każdym kroku, a wszystko w obrębie bazy danych CMI było darmowe. Po godzinie Kelly na tyle oswoiła się ze sprzętem, że potrafiła zagrać w grę - symulację lotu kosmicznego - napisaną przez jednego z pracowni- ków JCL. Zadanie gracza polegało na zbudowaniu, za pomocą robotów, sta- cji kosmicznej szybciej niż przeciwnik. Wygrywający wysadzał rywala w po- wietrze. Można było również zagrać przeciwko samemu sobie: wtedy latało się, w ograniczonym czasie, dookoła Ziemi, dopóki stacja nie wypadła z or- bity. Kelly nie miała nawet co marzyć o pokonaniu Lizbeth, ale nie poddawa- ła się, aż w końcu przyszedł Stephen i kazał dziewczynce kłaść się spać. Po dwudziestu minutach wrócił na górę z kolejną porcją kawy i paczką papiero- sów. Rzucił jej paczkę, a sam zabrał się do rozpalania w kominku. 84 - To pierwsza i ostatnia paczka papierosów, jaką ode mnie dostajesz - oznajmił. - Muszę przecież pamiętać o przysiędze Hipokratesa. - Mam zamiar rzucić palenie - mówiła Kelly, z wdzięcznością zapalając papierosa - niedługo. - Gdybym tylko dostawał po dolarze od każdego pacjenta, od którego słyszałem te słowa - roześmiał się i usiadł obok niej na kanapie. - Lizbeth jest niesamowita - Kelly skierowała rozmowę na inny temat. - Szkoda, że straciła rodziców. - Trudno było w to uwierzyć - podjął cicho, wpatrzony w trzaskające płomienie. -Tom i Georgette pływali znakomicie. Do dziś nie wiadomo, jak naprawdę do tego doszło. Nie odnaleziono ani ciał, ani żaglówki. - Masz względem Lizbeth jakieś plany? - Jeszcze się poważnie nie zastanawiałem. Tom w testamencie wyzna- czył mnie na jej prawnego opiekuna. Ma ciotkę i wujka w Seattle, ale nie upominają się o dziecko; wychowanie geniusza sporo kosztuje, a szkoła Cold Mountain jest bezpłatna. Sądzę, że wcześniej czy później ją adoptuję. - Nie wyglądasz na przekonanego do tej myśli. - To ogromna odpowiedzialność - wzruszył ramionami. - Niezależnie od inteligencji j est po prostu dzieckiem. Wolałbym, żeby wychowała się w nor- malniej szym otoczeniu. - Chyba nie cierpi - zauważyła Kelly. - Chyba lepiej mieszkać z kimś, kto cię rozumie i komu na tobie zależy niż z wujostwem, których nawet się dobrze nie zna. Tu się urodziła, tu ma koleżanki. - Może i tak. Po godzinie przed kominkiem Kelly zaczęła zasypiać. Stephen zagonił ją do łóżka, nie dopuszczając nawet myśli o pomocy w sprzątaniu. Zanim poszedł spać jeszcze raz do niej zajrzał. Leżała już w pościeli i czytała miej- scową historię. Wszedł ze szklanką wody i papierowym kubkiem jakichś proszków. - Trzy witaminy i środek na rozluźnienie mięśni - poinformował. Podał jej tabletki i przysiadł na brzegu łóżka. - Powinnaś się wyspać. - Do tego chyba nie są mi potrzebne pigułki - odparła, oddając pustą szklankę i kubek. - O tym to już ja zdecyduję. - Kiwnął głową w stronę książki na kołdrze. - Czytasz o Crestwood? - Nawet dość ciekawe - przyznała. - Miasto Tytoniu - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Co wiadomo ci o szkole męskiej Chapel Gate? - zapytała. Zmarszczył czoło. - Czemu pytasz? - Bo wygadywał coś o tym Hugh Trask. Tu jest napisane, że od wielu lat stoi pusta. Nie wiem, o co mu chodzi. 85 - Jeden Bóg raczy wiedzieć. Nie zaglądałem tam od bardzo dawna. W dzieciństwie udawaliśmy, że w niej straszy. - Czyli jest cały czas pusta? - Tak. A bo co? - Nic. Ciekawa sprawa. Może wykorzystam to w swojej książce dla dzieci. - Lepiej nie ruszaj się za daleko z domu - zaoponował Stephen. - Nie jesteś jeszcze w pełni sił. - Może masz rację - zgodziła się, ziewając. Hardy wstał i zgniótł w dło- ni papierowy kubek. Pocałował Kelly na dobranoc i ni stąd, ni zowąd ich ciała do siebie przylgnęły. Kelly instynktownie zanurzyła się w jego objęcia, podniecona naciskiem jego piersi na jej biust i miękkim, chłodnym dotykiem języka. Po chwili oderwali się od siebie i kobieta poczuła, że się rumieni. - Przepraszam - powiedział Stephen. - A ja nie - odpaliła, nie do końca wierząc własnym uszom. - Dajmy sobie jeszcze trochę czasu - dorzucił i musnął leciutko jej poli- czek. Przez całe j ej ciało przebiegło gwałtowne j ak błyskawica drżenie. Męż- czyzna jeszcze się uśmiechnął i odwrócił bez słowa. Zamknął za sobą drzwi. - Jasna cholera! - wyszeptała Kelly. - W co ja się pakuję? Rzuciła książkę na stolik przy łóżku, zgasiła światło i opadła na poduszki, wbijając wzrok w sufit. Patrzyła na hipnotyzujące, faliste odbicia wody w ba- senie, myślała o wszystkim, co zaszło i po długim czasie nareszcie zasnęła. Obudziła się tuż po pomocy. Po różnych oznakach domyśliła się, że mia- ła erotyczne sny: ciało przyjemnie nabrzmiało, serce waliło jak młotem, nie zabrakło też tego milutkiego uczucia nasycenia, jakie nieodmiennie kojarzy- ło jej się z seksem lub snami o tej tematyce. Zapewne śnił jej się Stephen, ale za żadne skarby świata nie mogła sobie nic przypomnieć. Była zła, gdyż w odróżnieniu od większości kobiet sny erotyczne miewała zazwyczaj bar- dzo przejrzyste i barwne. Ani śladu symbolicznych lokomotyw o przenikli- wym oku. Z głową jeszcze ciężką od snu i skutków działania proszków od Stephe- na, Kelly uniosła się na poduszce. Sen musiał należeć do stuprocentowych, twardych pornosów, bo kobieta odruchowo szukała pod kołdrą śladów ko- chanka. Czysta bzdura. Stephen Hardy nie był żadnym potworem, który musiał podtruwać kobiety, by potem móc zaciągnąć je do łóżka. Kolejny plon złych myśli, zasianych słowami Hugha Traska. Nagle dał o sobie znać pęcherz. Sennym ruchem postawiła nogi na podłodze, jedną ręką cały czas zasłaniając szwy po operacji. Wstała i poczuła, jak pokój przechyla się i zaczyna wiro- wać. Wciąż we władzy tabletek. Opadła z powrotem na łóżko, ale pęcherz nie dawał spokoju. Wstała po raz drugi, nie dając za wygraną. Skierowała się w stronę drzwi, noga za nogą jak staruszka. Nocna koszula z szelestem ocierała się 86 0 podłogę. Po ciemku dotarła do łazienki, wymacała muszlę klozetową 1 z wdzięcznością na nią opadła. Ulga przyszła natychmiast. Kelly oparła się głową o obity ceratą w kratkę zbiornik. Po kilku minutach ocknęła się i zebrała siły, by powrócić do sypialni. Jak worek opadła na łóżko, nasunę- ła kołdrę i zamknęła oczy. Może uda jej się skupić i na powrót przywołać widmowego kochanka ... Hugh Trask siedział za swym biurkiem w siedzibie „Reflektora" i pu- stym spojrzeniem ogarniał spowite w ciemnościach pomieszczenie. Jedna z re- plik starych gazowych latarń rzucała przez okno biura nikłą poświatę. Na wytarty parkiet padał wykrzywiony cień szyldu z tytułem gazety. Starzec przesunął opuszkami wykrzywionych palców po krawędzi biur- ka. Odejście okazało się znacznie trudniejsze niż się spodziewał. Z lewej strony leżała otwarta stara, brązowa dyplomatka ze skóry. Do drucianego kosza na śmieci, który służył mu przez trzydzieści lat, wrzucił wszystkie do- kumenty. Redaktor zmarszczył czoło; na twarzy, od nozdrzy do kącików ust, pojawiły się głębokie bruzdy. Zdawał sobie sprawę, że nie zebrał wszystkich danych, ale tyle powinno wystarczyć. Podniósł się z cichym stęknięciem i zaczął pakować dyplomatkę. Wszyst- ko, co potrzebne - kserokopie, wykresy, zdjęcia i listy. I dyskietki, bezcenne dyskietki. Potrząsnął głową, nie wiadomo, czy jeszcze zdąży. Może zbyt dłu- go zwlekał. Ale to było nieuniknione. Musiał zebrać wszystkie możliwe do- wody. Nie wiedzieć czemu pokładał tyle nadziei w siostrzenicy Nata, ale od- wiedziny w szpitalu okazały się bezowocne. Albo była zupełnie niewinna, albo zdążyli ją skaptować. Zresztą nieważne. Gdy już wszystko zapakował, zatrzasnął zamek dyplomatki. Ujął torbę i pozwolił sobie na gorzki uśmiech. Waga materiału dowodowego. Przemierzył ciemny pokój. Na progu jeszcze raz odwrócił się i objął go wzrokiem. Pozostawiał tutaj całe życie. Wspo- mnienia dobre i złe, ale sam sobie takie wybrał. I wtedy przyszli oni. Po- wstrzymał gniewne, starcze łzy i szarpnął za klamkę. Jeszcze im pokaże. Słono za to zapłacą, dobrze go popamiętają. Ciemne pomieszczenie rozmiarów sali gimnastycznej w liceum uloko- wane było dziesięć metrów pod ziemią; w ciszy pobrzmiewał tylko szum klimatyzacji. Za dnia trzydzieści komputerów na ciemnoniebieskiej wykła- dzinie podłogowej było zajętych, lecz nocą wszystkie monitory wygaszano, świeciły się tylko ekrany na stanowisku kontrolnym w głębi. Przy ścianach bocznych stały dziesiątki baz danych, podczas gdy ścianę przednią, wysoką prawie na siedem metrów, pokrywał plazmowy ekran, taki 87 jakich używano w kwaterze głównej NORAD-u w Cheyenne Mountain. W tej chwili ekran był pusty. W pokoju znajdowało się tylko dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, którzy siedzieli przed błyszczącymi monitorami na stanowisku kontrolnym. Oboje mie- li na sobie mundury z pagonami, na których widniały trzy splecione z sobą litery S, oznaczające System Bezpieczeństwa Safeway. Gdyby dodać im jeszcze kabu- ry z bronią, wyglądaliby jak funkcjonariusze policji w Crestwood Heights. Obok ekranów stała duża konsola, dzięki której mogli błyskawicznie prze- dostać się do któregokolwiek z terminali na dole oraz mieć wgląd we wszyst- kie systemy alarmowe, jakimi zabezpieczono całą sieć. Kobieta nie odrywała wzroku od ekranu komputera, mężczyzna zaś siedział rozparty wygodnie i czytał książkę. Dochodziło wpół do czwartej, zbliżała się połowa ich nocnej zmiany. - Jakieś poruszenie w C-14 - przerwała ciszę kobieta. - Dawno? - spytał tamten, odkładając książkę na konsolę. - Parę minut. - Może to ten sam, którego zapisaliśmy w ostatnim raporcie? -Aha. - Niech go szlag. Dzwonimy? - Jeszcze nie. Może to fałszywy alarm. - Pewnie, a jak się pomylimy, to dobiorą nam się do dupy. Pokaż na ekranie. - Już się robi. - Kobieta wystukała na konsoli trzy komendy i rozbłysł plazmowy ekran po przeciwległej stronie sali. Na ciemnoniebieskim tle po- jawiła się sieć żółtych linii, która zmieniła się w końcu w ogólny plan Crest- wood Heights. Grube, czerwone kreski dzieliły wykres na kwadratowe frag- menty. Przy górnej ramce biegł szereg pomarańczowych cyfr, z boku rząd liter. Mężczyzna przysunął się do terminalu przy konsoli i wprowadził kilka komend. Na monitorze błyskawicznie pojawiła się zmniejszona wersja wy- kresu ze ściany. W kwadracie C-14 pulsował zielony kwadracik. - Przyjrzyjmy mu się uważniej - polecił mężczyzna, i kobieta wcisnęła dwa guziki na konsoli. Plazmowy ekran jakby skurczył się w sobie, a następ- nie przekształcił. W miejsce planu miasta pojawił się diagram ośmiu budyn- ków, które obejmował kwadrat C-14. Zielony kwadrat wciąż tętnił. - Więcej - rozkazał mężczyzna. Kobieta powtórzyła wcześniejsze czynności. - Toż- samość - warknął mężczyzna. Kobieta stuknęła w następny przycisk i przez ekran przebiegły słowa: ULICA GŁÓWNA 72. BIURO REFLEKTORA/DRUKARNIA CRESTWOOD HEIGHTS INC. ZAMIESZKAŁE PRZEZ HUGHA ARMI- TAGE TRASKA. WŁAŚCICIELA I REDAKTORA/KOD CZERWONY. - Nie przestaje się poruszać - stwierdziła kobieta. Zielony punkcik zmie- rzał w kierunku drzwi, aż wreszcie wyszedł poza obręb planu budynku. Kobieta bez namysłu wyświetliła na powrót cały kwadrat. Zielona kropka przemieszczała się, tym razem znacznie szybciej. - Jedzie samochodem - orzekła i przywróciła na ekranie plan miasteczka. - Na wschód, w stronę drogi trzydziestej szóstej. - Dzwonię - odezwał się mężczyzna. - Coś za bardzo się spieszy. - O tej porze nocy na pewno nie wybiera się na szklankę mleka - odparła sucho tamta. Mężczyzna wprawnym ruchem wystukał numer telefonu na kon- soli. Tymczasem kobieta powiększyła ekran. Wykres przedstawiał już całe Cre- stwood, Crestwood Heights i okolice. - Bardzo się spieszy - kobieta zmarsz- czyła brwi. - W takim tempie stracimy go z oczu za jakieś trzy, cztery minuty. - Moment. Ktoś nareszcie odebrał telefon i mężczyzna cały zesztywniał, przyciska- jąc słuchawkę do ucha. Szybko wyjaśnił położenie i ucichł, od czasu do cza- su kiwał tylko potakująco głową. Po niecałej minucie odłożył słuchawkę i przysunął się do kobiety. - Co on na to? - spytała. - Czekamy możliwie najdłużej - odparł mężczyzna ze wzrokiem utkwio- nym w ekran. Zielona kropka sunęła linią oznaczająca drogę lokalną trzy- dzieści sześć. - Odczekamy, dopóki nie znajdzie się na granicach strefy. - A co wtedy? - Wyłączamy go. Rozdział 11 Kelly ostrożnie jechała astonem martinem w kierunku „Strandu", z gryma- sem bólu zmieniając biegi. Po tygodniu rekonwalescencji czuła się już znacznie lepiej, ale Stephen przestrzegał, że musi unikać wysiłku co naj- mniej przez miesiąc. W siną dal odeszły plany natychmiastowego urucho- mienia kina. Zaparkowała imponującym sportowym wozem przed „Strandem", zga- siła silnik i otworzyła drzwi. Wysunęła się z siedzenia i wstała, oparta o drzwiczki. Dzięki proszkom od Stephena ból stał się odległym wspomnie- niem, ale ciągle dostawała zawrotów głowy i była słaba. Doktor odradzał prowadzenie samochodu, ale po sześciu dniach spokój domowego zacisza zaczął dawać się jej we znaki. Jeszcze wczoraj upierała się, że wraca do domu wujka, a ta poranna wyprawa stanowiła pierwszy wy- pad w stronę krainy żywych. Poranne słońce miło łaskotało w kark. Kobieta przeszła chodnik i stanęła przed głównym wejściem kina. Wkroczyła do chłodnego wnętrza przedsionka. 89 Przystanęła. W pustym, dotkliwie pustym powietrzu wciąż unosił się duszny zapach popcornu. Nostalgiczna bzdura. Przez te sześć dni mogła wszystko spokojnie prze- myśleć. Phil Granger był obleśny. Ona sama jest nie kobietą interesu, lecz artystką, i gdyby tylko miała olej w głowie, wzięłaby się do pisania planowa- nej książki. Gdyby naprawdę miała głowę na karku, szybko by wszystko sprzedała i wróciła do Nowego Jorku albo do siebie, do San Francisco, i po- szukała przyzwoitej pracy. Cicho parsknęła i skierowała się do niewielkiego biura, skrytego za kasą. Wycięcie wyrostka nie oznaczało jeszcze stanięcia oko w oko ze śmiercią, ale odrobina cierpienia skłaniała do bardziej realistycznych przemyśleń. Dom w Crestwood Heights odpowiada być może Doris Benedict czy Martinowi i Carlotcie Nordąuistom, ale nie komuś takiemu jak ona, napew- no nie na dłuższą metę. Wkrótce zacznie wypiekać ciasteczka z kruszonką i chodzić do klubu na lekcje tenisa, ale zdawała sobie sprawę, że ograniczo- ny zestaw rozrywek prędzej czy później by jej obrzydł. Znalazła klucz do pokoju kierownika i weszła do środka. Namacała kon- takt i zapaliła świetlówki. Zmrużyła oczy od oślepiającego blasku i zaczęła się rozglądać. Pomieszczenie było obszerne, w kształcie kwadratu, pozbawione okien i utrzymane w nieskazitelnym porządku, co wychodziło mu na dobre, gdyż każdy centymetr ściany zajmowały półki zastawione książkami, rolkami fil- mów i rzędami staromodnych segregatorów. W głębi pokoju na biurku stał niewielki komputer i drukarka, na wąskim stole zaś po prawej stronie znaj- dowały się urządzenia do przewijania filmów i zatrzymywania ich na danych klatkach. Rzut oka na jedną z półek umocnił Kelly w przekonaniu, że wujek kupował zapewne wszystkie książki o tematyce filmowej, a ponadto zebrał kolekcję prac na temat łączności i światłowodów. Stęknęła. Spodziewała się, że do południa szybko przejrzy papiery wuja, a potem skontaktuje się z firmą Bekins Crawford i zapyta ich, czy wciąż chcą kupić kino. Masz babo placek: nie podejrzewała wujka Nata o manię kine- matograficzną. Opadła powoli na drewniany fotel przy biurku. Zapaliła papierosa i pustym wzrokiem gapiła się w monitor komputera. Po tygodniu w towarzystwie Lizbeth i Stephena wiedziała, że każdy miesz- kaniec Crestwood Heights miał w domu jakiś komputer i zdążyła się już oswo- ić z obecnością tych maszyn. Kelly otworzyła pudełko z dyskietkami obok sprzętu. Na pierwszej miękkiej dyskietce widniał napis: BIBLIOTEKA. Włączyła komputer, odczytała dyskietkę i patrzyła, jak ekran wypełnia się katalogiem książek i filmów. To już coś. Wątpliwe, żeby ktoś w Crest- wood Heights znał się na wartości tych zbiorów, lecz Martin Nordąuist mógłby dać jej namiary na kogoś w Nowym Jorku, komu mogłaby posłać ten spis do wyceny. 90 Znalazła ryzę papieru, włożyła papier do drukarki i włączyła ją. Znalazła w menu napis: HELP, wykombinowała, jak uruchomić drukarkę i zaznaczyła listę. Drukarka zaczęła stukać, a Kelly wygodniej usadowiła się na fotelu. Za- uważyła, że komputer był marki JASON 1B, czyli dokładnie taki sam, jakiego używali Stephen i Lizbeth, produkowany przez JCN w Deep Wood Park. Zdaniem Lizbeth komputer ten przewyższał wszystkie pozostałe twory IBM, gdyż posiadał „emulatory", które pozwalały na uruchamianie progra- mów nie tylko IBM-owskich. Stephen wspominał, że JCN staje się bardzo użyteczny w szkolnictwie, a testowano go przede wszystkim w Crestwood Heights. Wyposażono w nie wszystkie tutejsze podstawówki oraz liceum, ponad- to ośrodek medyczny, instytut, sklepy STP i komendę policji. Kelly nie bar- dzo podobał się taki monopol jednej firmy, ale wujek najwidoczniej nie bar- dzo się tym przejmował. - Jest tu kto? Przerażona Kelly gwałtownie odwróciła głowę i poczuła rozdzierający ból w brzuchu. W progu stał Robin Spenser. Pozbył się zwykłego połączenia koszulki i dżinsów, w ich miejsce założył ciemny garnitur w prążki, jasno- niebieską koszulę i elegancki, ciemnoniebieski, wełniany krawat. Na prawym rękawie marynarki miał szeroką, czarną opaskę. - Jezus Maria! -jęknęła. - Aleś mnie nastraszył. - Przepraszam, zobaczyłem przed kinem wóz i wpadłem się przywitać. - Cześć. - Drukarka zakończyła pracę i w zbiorniku papieru leżało kil- kanaście starannie ułożonych kartek. - Pewnie wracasz z pogrzebu Hugha Traska. - Zgadza się. - Usiadł na krawędzi stołu z komputerem. Przekręcił jedną ze szpul przewijarki filmów. - No i co? - spytała. O okolicznościach śmierci Traska słyszała od Ste- phena. Raport policyjny stwierdzał, że Hugh bardzo się upił i zjechał z drogi na dużej prędkości. - Przygnębiające - wzruszył ramionami. - Kilkoro ludzi. Pozostało mu już niewielu przyjaciół. Zakład pogrzebowy Giddena to niezbyt rozrywkowy lokal. - Czy wiadomo, gdzie jechał samochodem o trzeciej w nocy? - Przeprowadzili sekcję zwłok. Znacznie nadużył alkoholu. Tajemnicą poliszynela stało się, że Hugh zaczyna robić się coraz bardziej zdziecinniały. - Nie wyglądasz na przekonanego do tej teorii. - Bo nie jestem - odpalił. - Możliwe, że zdziwaczał, ale pozostał w pełni władz umysłowych. Poza tym nigdy nie widziałem, żeby tyle pił. - To co sądzisz o tym wypadku? - Sam nie wiem. - Co z jego gazetą? 91 - Hugh zmarł nie sporządziwszy testamentu i okazuje się, że od jakichś dziesięciu lat nie płacił podatku od nieruchomości. Phil Granger już dobiera się do tego kąska. - Niemożliwe? - Kelly zarumieniła się na wspomnienie myśli, które jesz- cze tak niedawno przychodziły jej do głowy. Gdyby ta oślizła pijawka zjawi- ła się akurat w tamtym momencie, bez chwili namysłu odwiesiłaby klucze do „Strandu" na kołek. - Wczoraj omawiano tę sprawę na zebraniu Towarzystwa Historyczne- go. Granger ma zamiar zatrudniać w redakcji studentów i wydawać dziewięt- nastowiecznymi metodami pamflety. Stara dobra redakcja, wszyscy noszą zielone okulary przeciwsłoneczne i mająpalce poplamione atramentem. Będą głosować na jego korzyść, a Korporacja Rozwoju Crestwood Heights zapewne odstąpi mu prawa do nieruchomości. - Coś potwornego - przyznała Kelly. - Zgadza się - skrzywił się Robin. - A jaka gratka dla turystów. Granger mógłby śmiało zostać szefem od marketingu w Disneylandzie. Gdyby nie kremacja, Hugh nigdy nie przestałby przewracać się w grobie. - Robin poki- wał ze smutkiem głową i wyprostował się. - No nic, nie ma co strzępić języ- ka. Co u ciebie? Zdrowa? - Nie do końca. Ale dochodzę do siebie. Stephen mówi, że odzyskam siły dopiero za jakiś miesiąc. - Chcesz poczuć zew przygody? - Na przykład? - Na pikniku w parku Tryon. Wyśmienite kanapki, butelczyna st emilion i mnóstwo czerstwego chleba, którym można karmić kaczki. Strasznie je- stem przybity po tym pogrzebie. Tylko wyjdzie nam to na zdrowie. Terapia piknikowa. - Niech będzie - skinęła po chwili głową Kelly - ale z jedną poprawką do planu. - To znaczy? - Zamiast parku Tryon. -Co? - Chapel Gate. - Dawna szkoła męska? - Tak. Pisali o niej w historii Crestwood, którą dałeś mi w szpitalu. - Pominęła milczeniem fakt, że Hugh Trask wspomniał o tym miejscu podczas swych dziwacznych odwiedzin. - Chętnie bym coś naszkicowała. - Niegłupi pomysł. - W porządku. Wpadnę jeszcze do domu, wezmę blok i trochę węgla. Podjedź po mnie. Czterdzieści minut później Robin zajechał na podjazd Kelly swoim wy- służonym, ciemnozielonym jeepem. Przebrał się w wytarte dżinsy i koszulę 92 na zatrzaski, która widziała już chyba tysiąc pralek. Traperek używał chyba równie długo jak jeepa. Kelly wybrała z kolei szorty i krótką bluzkę, bo mia- ła zamiar się poopalać. Torbę z materiałami do rysowania wrzuciła na tylne siedzenie, i po chwi- li Robin ruszył z podjazdu. Wyraźnie lubił prowadzić, jechał pewnie i z kla- są, ładnie brał zakręty i zmieniał biegi. Kelly wyobraziła go sobie w łóżku z innym mężczyzną i aż się zaczerwieniła. Gdy skręcili w ulicę High Point, Robin spojrzał na nią z ukosa. - Co tam kombinujesz? - Takie tam głupoty - zaśmiała się. - Gówno prawda. Na pewno zastanawiasz się, jak facet, który jeździ jeepem i chodzi w traperkach, może być pedałem. Zgadłem? - Mniej więcej. Skąd wiesz? - Znam tę minę. Zawsze wcześniej czy później się pojawia. - Przepraszam. - Nie ma za co. Dopóki nie zmienisz się w „krzyżowca", który uważa, że chce mnie „ocalić". - Nawet mi to nie przyszło do głowy - odparła zgodnie z prawdą. - A co, często spotykasz takich ludzi? - Raczej spotkałem. Wiele kobiet myśli, że gejowi wystarczy przelecieć właściwą panią i już mu się odmieni. Nic z tego. - A próbowałeś? - Pewnie. Kochanie się z kobietą bywa nawet miłe. Szczerze mówiąc większość homoseksualistów ma na koncie kontakty z kobietami - czego nie da się powiedzieć o mężczyznach hetero. - Obiecuję, że cię nie zgwałcę. - W porządku. Przejechali obok niewielkiego lotniska, następnie zza gęstego zagajni- ka zaczął majaczyć Deep Wood Park. Budynki zbudowano w stylu Jeffer- sona z czerwonej cegły. Aby je wkomponować w pejzaż, wyłożono kupę pieniędzy. - Jak nic przypomina miasteczko uniwersyteckie - stwierdziła. - To chyba nie przypadek. Teren jest własnością Instytutu Cold Moun- tain i reszta lokatorów wzorowała się na ich siedzibie. Zajmują się przede wszystkim badaniami naukowymi, wszelka działalność przemysłowa jest w stu procentach zautomatyzowana, więc nie ma tu miejsca na dymiące kominy i olbrzymie magazyny. - Nie widać też żadnych ciężarówek. Największy pojazd, jaki zauważy- łam, to furgonetka. - Ciężarówki zostały wyeliminowane - wyjaśnił Robin. - To jeden z lepszych pomysłów Maksa Alexaniana. Główny terminal przeładunko- wy znajduje się jakieś dwa kilometry stąd, przy drodze ekspresowej. 93 Wszystko transportuje się tam specjalnymi tunelami, gdzie kursują po- ciągi elektryczne. - Pod ziemią? - spytała zdumiona Kelly. - Pewnie. Wszystko elegancko, jak w metrze. Korporacja Rozwoju już dawno temu nakręciła o tym film dokumentalny. Wzorowali się na Disney- landzie. Wszystko, co kłuje w oczy, trzeba upchać pod ziemię, żeby cała reszta wyglądała jak na pocztówkach. Udało się, a dzięki temu na drogach nie ma wielkich kolein od ciężarówek. Tym sposobem zmniejsza się też zanieczysz- czenie. - Zrobił się z ciebie wielbiciel Crestwood Heights. - Niekoniecznie. Ale nie jestem tak zaślepiony jak Hugh Trask. Dla nie- go Max Alexanian to diabeł wcielony, a wszelki postęp i zmiany są ze swej natury złe. Moim zdaniem Max Alexanian stworzył wiele świństw, jak na przykład sklepy STP, ale nie można zaprzeczyć, że przyniósł nam wiele po- żytku. To oczywiste, że Deep Wood Park ożywił Crestwood, ale rzeczy takie jak sprowadzenie ciężarówek pod ziemię i tworzenie dzielnic, w których dzieci idąc do szkoły nie muszą przechodzić przez ruchliwe ulice, to naprawdę coś. - Niewiele dba o jednostkę - dodała Kelly. - Jeżeli nie pasujesz do pew- nego przedziału statystycznego, to tak, jakbyś w ogóle nie istniał. - Przyzwyczaił się do myślenia ilościowego. W latach sześćdziesiątych był członkiem jakiegoś specjalnego zespołu specjalistów w Waszyngtonie; siedzieli i myśleli, ilu ludzi starłaby z powierzchni Ziemi wojna atomowa i tym podobne. Już nawet nie pamiętam, jak się to nazywało. - Już wiem - zawołała Kelly, pstrykając palcami. - Czułam przez skórę, że już kiedyś o nim słyszałam! IBDG! - Co takiego? - Czyli Instytut Badań Demograficznych Georgetown. Pod koniec lat sześćdziesiątych wybuchł wokół niego wielki skandal, mówiło się o samo- bójstwie dyrektora. Wszyscy poszli w rozsypkę. Alexanian z całą pewnością tam pracował. - Być może. Szkopuł tkwi w tym, że nie jest tak do końca zły. Crestwood Heights zostało pomyślane jako alternatywa wobec masowej egzystencji w wielkich miastach. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że przedsię- wzięcie zakończyło się sukcesem. - Chyba tak, ale sądzę, że w rzeczywistości nie udałoby się zbudować od podstaw nowego miasta. Miasta muszą rosnąć same z siebie. Crestwood Heights sprawia wrażenie sztucznego, wymuszonego. Jak szklarniowy po- midor. Wygląda pięknie, ale po ugryzieniu okazuje się, że jest bez smaku. - Trochę wyrozumiałości - zaoponował Robin. - W Nowym Jorku nie można by było tak po prostu wyskoczyć sobie na wycieczkę. - To fakt - przyznała. - Może zamiast wszystko analizować powinnam trochę więcej cieszyć się życiem. 94 - Doskonała rada, bylebyś z niej tylko skorzystała. Gdy minęli park, teren zaczął się zmieniać. Łąki oraz idylliczne pagórki Crestwood Heights przeszły w porośnięte gęstymi lasami skarpy i skaliste kaniony, które stanowiły ślady po kilkunastu dopływach rzeki Tytoniowej. Gdzieniegdzie widać było, usadowione na stromym zboczu lub w głębokim jarze, gospodarstwa, a raz wypatrzyła nawet ukryty wśród szarych, uschnię- tych zarośli tartak. Niecałe dwadzieścia kilometrów za miastem kręta, pylista droga przecię- ła gęsty zagajnik sosnowy i znaleźli się w niewielkiej dolince średnicy kilo- metra. Tuż przy drodze Kelly dostrzegła lśniącą smugę potoku, później, mru- żąc oczy od słońca, zobaczyła dziwaczne, zębate dachy, kryjące budowlę z czerwonej cegły, która niemal w całości chowała się za ponurym, kamien- nym murem. Budynek zajmował szczyt niewielkiego, porośniętego chasz- czami wzgórza, u stóp którego przycupnęła grupka mniejszych domostw, krytych gontem i pobielanych wapnem, dawno już pożółkłego od słońca. - Witamy w Transylwanii - obwieściła Kelly, gdy podjeżdżali do budyn- ków u dołu pagórka. - Zakon Sióstr Mniejszych od Świętego Antoniego - oznajmił Robin. - Podobno założony w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. - Zaparkował jeepa przed jednym z większych budynków i wysiedli. Kelly poczuła gorący, suchy zapach kurzu i trawy, z trudem powstrzymała kichnięcie. Wyjęła z to- rebki i założyła okulary przeciwsłoneczne. - Bardzo dziwne - wyszeptała. Słychać było jedynie cykady i cichy szum wiatru, który wznosił piach spod ich stóp. Kelly domyśliła się, że stoją przed pozostałościami szkoły męskiej Chapel Gate - od razu wyczuła aurę bijącą od tego rodzaju instytucji. Na pierwszy rzut oka widać, że od bardzo dawna nikt tu nie mieszkał: wszystkie okna miały powybijane szyby, dach miejsca- mi się zapadał. Po lewej stronie zobaczyła przytulony do wzgórza, niewielki, kamienny budynek, który służył najprawdopodobniej jako kościół. Przed nim stał samotny łuk. Kaplica i Brama. Kapliczna Brama. Wszystko jasne. - Co stało się z Siostrami Mniejszymi? - zapytała patrząc na fortecę u szczytu wzgórza. - Opuściły to miejsce dawno temu, nie jestem pewien, kiedy. To chyba jedna z tajemnic typowych dla małych miasteczek. Starsi ludzie unikaj ą tego tematu. Dowiedziałem się tylko tyle, że w latach dwudziestych klasztor wy- korzystywano jako sanatorium dla gruźlików. Wybuchł pożar, z którego oca- lały jedynie kaplica i brama. Zakonnice się wyprowadziły, a nieruchomość oddano na potrzeby szkoły.To tyle. - Kto jest teraz właścicielem działki? - Stromy podjazd pod bramy klasz- toru był chyba w dość dobrym stanie, na całej działce leżały rozrzucone wy- sokie paliki o czerwonych końcach, jakby ktoś całkiem niedawno prowadził tu prace geodezyjne. 95 - Nie wiem. Pewnie Towarzystwo Historyczne albo Korporacja Rozwo- ju. Zastanawiali się nad przekształceniem tego miejsca w letni obóz, ale jak na razie nic z tego nie wyszło. - Znasz się co nieco na historii okolicy - zauważyła Kelly. - To takie moje hobby - wzruszył ramionami. - Hugh miał fisia na tym punkcie. Zbierał książki i wycinki z gazet. Gdy się tu przeprowadziłem, ja- koś mnie sobie upatrzył. Wszystkim innym jego opowieści wychodziły już chyba bokiem. Z początku czytałem, co mi dawał, przez grzeczność, ale w końcu mnie to wciągnęło. W głębi serca był z niego dusza człowiek. - Lubiłeś go. - Tak, masz rację. - Wyjął z jeepa koszyk z wiktuałami. Kelly zebrała swoje przyrządy do rysowania i podążyła śladem Robina przez wysoką tra- wę. Znalazł dość czyste miejsce na skraju wzgórza i rozłożył koc. Gdy wyjmował prowiant, Kelly usiadła na kamieniu i zabrała się do pra- cy. Zaczęła od kilku szybkich szkiców, a potem skupiła się na bardziej szcze- gółowym obrazie kaplicy z górującym nad nią masywem klasztoru. Kaplica była utrzymana w stylu neogotyckim połowy dziewiętnastego stule- cia, włącznie z przyporami, głęboko osadzonymi oknami i drewnianymi odrzwia- mi o wielkich zawiasach. Nie wiedzieć czemu Kelly wyobrażała sobie, że Cha- pel Gate jest bardziej malownicza. Na tym tle można zbudować chyba tylko makabreskę dla dzieci, godną Edgara Allana Poe lub Nathaniela Hawthorne'a. Ani śladu słodkich króliczków, które skubałyby mlecze, lub krasnolud- ków pod muchomorami: oto siedziba trolli i stworów o skrzydłach nietope- rzy. Nie mogła opędzić się od myśli o celu, jakiemu służyło niegdyś to miej- sce. Młodzieńcy i panny, chudzi, bladzi i anemiczni, wykrztuszali płuca w chusteczki, podczas gdy zakonnice w czarnych habitach uwijały się wokół nich, niosąc jakże mało skuteczną pomoc. Zaczęła szczegółowy rysunek drzwi. Ilu ludzi wkraczało przez nie do ponurego wnętrza? Modlitwy o wyleczenie ze śmiertelnej choroby, rzecz ja- sna bezcelowe, ale trzeba chwytać się ostatniej deski ratunku. - Chodź jeść - zawołał Robin. Kelly zobaczyła, że zdążył już wszystko rozłożyć i zabrać się do pałaszowania. Rzut oka na zegarek uświadomił jej, że rysowała bez przerwy pół godziny. Odłożyła blok i usiadła na kocu. - Nie chciałem ci przerywać, ale masło zaczęło się topić, a piwo nagrzewać. - Ro- bin otworzył i podał jej butelkę heinekena. - Nie widziałaś świata poza swo- im rysowaniem. - To dziwne miejsce - odparła wymijająco. Wgryzła się w grubą kanap- kę z pieczoną wołowiną i przepiła lodowato zimnym piwem. Nawet taki krótki seans rysowania zaostrzył jej apetyt, tak że z całą siłą uświadomiła sobie, jak bardzo brakowało jej sztuki. Kolejny gwóźdź do trumny kina „Strand". Z dru- giej strony w Greenwich Yillage nie sposób natrafić na miejsca takie jak Chapel Gate. - Będziemy mogli zajrzeć potem do środka kaplicy? 96 - Czemu nie. Pochłonięcie przygotowanego przez Robina posiłku zajęło im niemal godzinę. Potem Kelly zapaliła papierosa, położyła się na boku i wsparła gło- wę na ręce. - Ale się napchałam - oświadczyła. - Ależ, moja droga! - Robin udał, że marszczy czoło. - Tak nie wypada młodej damie. Moja ciocia Shirley nauczyłaby cię, że w takich okoliczno- ściach należy mówić: „W zupełności zaspokoiłam głód". - Coś ty? - Serio, ciocia Shirley to bardzo akuratna dama. Kelly dopaliła papierosa i starannie dogasiła niedopałek na kamieniu. Ściągnęła okulary i w zadumie postukała końcem oprawki o zęby. - Umówiłam się na wieczór ze Stephenem Hardym. Zaprosił mnie na kolację. -No i? - Chce iść ze mną do łóżka - podjęła po chwili ciszy. - Aaa - uśmiechnął się Robin. - Co masz na myśli? - Już wiemy, kto jest kto. Zostałem twoim powiernikiem. - A masz coś przeciwko temu? - Ależ skąd - potrząsnął głową. - Czuję się zaszczycony. Masz na niego ochotę? - Sama nie wiem. Tak dawno nie próbowałam, że chyba zapomniałam, jak to jest. - Łaskocze - pospieszył z odpowiedzią mężczyzna. - Jakby ktoś muskał ci nagi brzuch futrem norki. - Hmm. - Rumienisz się na samą myśl? -Aaa. - Krótkie impulsy elektryczne, kiedy jest przy tobie. Ręce dotykają wzgór- ka, te sprawy. - Niestety tak. - Czyli na niego lecisz. Nie da się ukryć. - Ale to nie ma sensu -jęknęła Kelly i wyjęła kolejnego papierosa. - Seks i miłość rzadko mają sens. Ale to nieważne. Śmiało, jeśli tylko chcesz. - To bez sensu - powtórzyła. - To do niczego nie prowadzi. - Westchnę- ła. - W ciągu ostatnich kilku dni zdałam sobie sprawę, że niepotrzebnie w ogóle siedzę tutaj jak jakaś wariatka. Gdyby nie śmierć wujka, byłabym cały czas w Nowym Jorku, to nie jest miejsce dla mnie. - Błąd w rozumowaniu. To tak jakbyś powiedziała, że gdyby Hitler był lepszym artystą, to nie wybuchłaby druga wojna światowa. Przecież wiesz, 97 7 - Eksperyment że wujek umarł, a ty się tutaj znalazłaś. Powinnaś poddać się biegowi zda- rzeń i przekonać się, co ci przyniesie los. - Już się przekonałam. W łóżku będzie niewiarygodny, czuły i wspania- ły. Już wiem, że dobrze gotuje. Pobierzemy się, błyskawicznie urodzę dwoje dzieci i będzie po wszystkim. Zmienię się w liczbę w statystykach Maksa Alexaniana. - Dobra matka i Amerykanka - orzekł Robin z ledwo tłumionym śmie- chem. - To tylko ideał. Crestwood Heights to świat rzeczywisty. Zgrabnie opa- kowany amerykański sen. Bezpieczny, ładny i kwitnący. - Coś nie tak? Wolałabyś coś niebezpiecznego, brzydkiego i biednego? - Nie, ale nie znoszę czegoś z góry wiadomego. Zawsze dręczyło mnie chyba podejrzenie, że tak naprawdę jestem zwykłą sobie kurą domową, a ży- cie na jakimś przedmieściu czy w takim Crestwood Heights tylko by tego z całą jasnością dowiodło. Słyszałeś kiedy o wybitnym pisarzu lub malarzu, który mieszkałby na przedmieściach? Norman Mailer w Scarsdale? David Hockney w Westchester? - Sądzę, że się nie doceniasz. To nie miejsce tworzy człowieka. Zresztą. przespanie się ze Stephenem Hardym nie zobowiązuje cię do tego, byś zosta- ła j ego żoną! - Pewnie masz rację, ale sama nie wiem, co robić. - Uspokój się. - Robin schwycił ją za rękę i pomógł wstać. - Pamiętaj o własnym przepisie na życie: cieszyć się chwilą i zapomnieć o analizach. Chodź przyjrzymy się kaplicy. Zamek w drzwiach solidnie zardzewiał, ale za pomocą samochodowego lewarka Robinowi jakoś udało się go otworzyć. Posadzkę przedsionka po- krywała gruba warstwa kurzu i widać było, że są tu pierwszymi od wielu lat gośćmi. W głównej sali było pusto, masywne zakrzywione belki sklepienia za- snuwała pajęczyna, w jednym kącie leżały deski z połamanych ławek. Ołtarz oświetlały promienie słońca, wpadające przez wąskie okna. Za ołtarzem stała bezgłowa figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem, które nie zwracało uwagi na okaleczenie rodzicielki i wbijało nie widzące spojrzenie w pust- kę kościoła. - Czyja to może być sprawka? - szepnęła Kelly, wpatrując się w posąg. - Jakichś dzieci. Rozejrzyj się uważnie, to na pewno znajdziesz puszki po piwie. To ci dopiero ubaw, kochać się pod ołtarzem. Kelly przemierzyła salę i weszła na podniesienie, na którym stał ołtarz. Obejrzała się na Robina. Stał w smudze światła, na jego twarzy malowało się zmieszanie. - Wychowałeś się w rodzinie katolickiej? - spytała, nareszcie rozumie- jąc powód jego onieśmielenia. 98 - Sześć lat w męskiej szkole kościelnej - przyznał, i wspiął się jej śla- dem na podium. - Kolejny świetny pomysł cioci Shirley. Miałem dwanaście lat i zwierzyłem jej się ze swych uczuć do chłopców, na co zareagowała po- słaniem mnie do kościelnej szkoły przygotowującej do seminarium. Zrobi się z niego księdza i nie będzie miało najmniejszego znaczenia, że jest jed- nym z tych ohydnych homoseksualistów, jak mawiała. W dzień osiemnastych urodzin spakowałem manatki i zaciągnąłem się do piechoty morskiej. Naj- lepsze egzorcyzmy. - Jeśli wolisz, to możemy sobie stąd pójść. - Ścisnęła go za ramię, lecz Robin potrząsnął głową. - Nie, to mi się przyda. - Kelly zauważyła na podłodze za ołtarzem wy- strzępiony, pleciony chodnik. Chciała mu się lepiej przyjrzeć, ale rozpadł jej się w rękach. Pod spodem dojrzała małe, metalowe kółko. - Znalazłam chyba jakieś zejście do podziemi - szepnęła. Robin nachylił się w jej stronę. Odsunął strzępy chodnika i śmieci, spod których ukazał się drewniany kwadrat, znacznie jaśniejszy od reszty podłogi dookoła. Drzwi miały wymiary około metra na metr. - Księża dziura - stwierdził Robin i pociągnął za kółko. Rozległo się nieprzyjemne skrzypienie. W ciemnościach pod spodem Kelly wypatrzyła drewniany stopień. - Co to jest księża dziura? - Tajemne przejście. Kilkaset lat temu takie rzeczy służyły klerowi do ewakuowania się w momencie czyjegoś ataku czy oblężenia. Coś takiego było też w szkole przy seminarium, do której chodziłem. Kiedy czasami mie- liśmy zajęcia sportowe przed szkołą, widzieliśmy, jak ojciec Gregory wcho- dzi albo wychodzi z niewielkiej groty przy budynku. Nigdy nie zdarzyło się, żeby wszedł i zaraz wyszedł. Dzieci brały to za cud. Najpierw widziały ojca w oknie jego gabinetu, po czym wynurzał się z groty. Ale i tak po pewnym czasie wszystkiego się domyśliliśmy. Jednego dnia go śledziliśmy i widzieli- śmy, jak znika za posągiem świętego Franciszka Xavier. Od groty do gabine- tu wiodło ukryte przejście. - A gdzie prowadzi to tutaj? - Kto wie? Masz ochotę sprawdzić? - Ale jak? Ciemno tam, choć oko wykol. W wozie mam latarkę. Robin wrócił po chwili z latarką i zaczęli schodzić na dół. Schodków było zaledwie sześć lub siedem, następnie znaleźli się w śmierdzącej piwni- cy. Robin oświetlił masywne belki sufitu. Podłogę w tym pomieszczeniu zro- biono z ubitej ziemi i Kelly mogła się założyć, że po odsłoniętych palcach nóg łażą jej jakieś świństwa. - To piwnica na ziemniaki i warzywa - stwierdziła Kelly. - Wracajmy. -Uczucie swędzenia przemieszczało siew górę po jej gołych nogach. Prze- sunęła po nich ręką, ale niczego nie znalazła, a uczucie nie ustało. Jakby 99 znalazła się w otwartym grobie - przypomniała sobie ostatnią scenę Car- rie, kiedy ręka Sissy Spacek wyłania się z wypalonej ziemi i chwyta za dłoń dziewczyny. - Robin? - Chwila - odparł, omiatając pomieszczenie światłem. - W kaplicach nie spotyka się piwnic na ziemniaki. - Trzy ściany są ziemne, tak jak podło- ga, lecz czwarta, ostatnia, zrobiona była z litego kamienia - musiał być to fundament kościoła. W tej ścianie znajdowało się zagłębienie, szerokie na jakiś metr i wysokie na dwa. - O, właśnie. - Co właśnie? - zawtórowała Kelly, woląc nie myśleć o stworzeniach, które mogły przemykać po podłodze lub ścianach. - Przejście. - Robin oświetlił otwór w ścianie. - Ten kamień stanowi pewnie część fundamentów, a zatem przejście prowadzi w głąb wzgórza. - Świetnie - mruknęła - na pewno do jakiejś krypty. - Wątpię - odparł. - Idziemy. - Ruszył krok do przodu, ale Kelly złapała go za rękaw koszuli. - Chyba nie chcesz tam wchodzić? - Niby dlaczego? - To może być niebezpieczne. - Daj spokój. - Jego śmiech odbił się echem od ścian. Rzucił wiązkę światła na początek korytarza. - Wydrążono go w kamieniu, nie ma prawa się zawalić. Śmiało. - Daj się ponieść nurtowi zdarzeń? - Właśnie. W drogę. - Robin przecisnął się przez wejście. Kelly poszła za nim, w myślach przeklinając swoje dziecinne lęki. Przejście nieco się po chwili rozszerzyło, tak że mogli poruszać się dość swobodnie, dotykając barkami ścian. Kelly nie spuszczała oczu ze skaczącego punktu światła i musiała przyznać, że Robin nie mylił się. Ściany zrobiono z kamiennych bloków, sklepienie tworzyło lekki łuk. Kamień był wilgotny, gdzieniegdzie odpadały spoiny, ale całość nie wyglądała zbyt groźnie. Bardzo ulżył jej również widok kamiennej podłogi, przeszło uczucie swędzenia. Po kilkunastu metrach korytarz raz jeszcze się rozszerzył, Robin wyszu- kał zaś przymocowany do sufitu kabel w starej izolacji ceramicznej; co kilka metrów w ścianę wpasowano zardzewiałe gniazdka. Najwidoczniej kiedyś ta część tunelu posiadała oświetlenie elektryczne. Kelly zaczęła drżeć z zimna. Tymczasem Robin przystanął, poślinił pa- lec i uniósł go do góry. - Nie ma przeciągów - stwierdził. - Dziwne. Powietrze powinno prze- pływać od wyjścia. - Odwrócił się w jej stronę. - Ciągle się denerwujesz? - Nie bardzo. Trochę zimno. - Idziemy już parę dobrych minut, czyli musi być niedaleko do końca. Masz chęć iść dalej? - Tyle już przeszłam, że nie mogę rezygnować. 100 Po trzydziestu metrach korytarz nieco skręcił i na drodze stanęła im żelaz- na brama. - A to co? - zawołała Kelly. Robin omiótł światłem potężną kratę z kutego żelaza; każdy pręt miał grubość palca. Wszystko wskazywało na to, że kratę umocowano w tym sa- mym czasie, kiedy wykuto przejście. Na środku znajdowały się żelazne drzwi z ogromnym zamkiem. Cały mechanizm pokrywała gruba warstwa rdzy. - Ciekawe - odezwał się Robin, zatrzymując promień światła na zamku. - Wygląda na to, że wszystkie opowieści były prawdą. - Jakie opowieści? - Kelly z powrotem traciła zimną krew. - Wersja urzędowa głosi, że Siostry Mniejsze prowadziły najpierw szpi- tal gruźliczy, a następnie sierociniec, ale miejscowi utrzymują, że klasztor pełnił kiedyś funkcję zakładu dla obłąkanych. - No proszę. Na pewno żartujesz. - Tutejsza mitologia. - Złapał jeden z prętów, który ani drgnął. - Ale tu mamy jej potwierdzenie. - Brama uniemożliwiałaby wariatom ucieczkę? - Coś w tym stylu - kiwnął głową. - Siostry Mniejsze to zakon prawie zamknięty. Niemal bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Może wariatko- wo znajdowało się w samym klasztorze, a szpital dla gruźlików u stóp wzgó- rza. Tym tunelem mogłyby przedostawać się z jednego do drugiego, nie opusz- czając przy tym terenów klasztornych. - Dość obrzydliwe miejsce - burknęła Kelly. - Wolisz wracać? - A mamy jakiś wybór? - Zamek chyba zupełnie już przerdzewiał. Sądzę, że byłbym go w stanie wyważyć. - Niech i tak będzie - odpowiedziała z westchnieniem. Najwyraźniej Robin miał na to ochotę, a na zdrowy rozum wszyscy ewentualni lokatorzy zakładu dawno już wymarli. - Próbuj. - Robi się. - Oddał Kelly latarkę. - Oświetlaj cały czas zamek. - Po- słusznie skierowała światło na wskazane miejsce i trochę się odsunęła, gdyż Robin nabierał wyraźnie rozpędu. Rzucił się na drzwi i w ostatniej chwili skoczył, wymierzając zamkowi celnego kopniaka prawą piętą. W tunelu rozległ się łoskot, ale zamek nie puścił. Po drugim uderzeniu trochę się wygiął i Kelly usłyszała bolesne skrzypienie. Za trzecim razem brama wewnętrzna ustąpiła. Robin podniósł się z ziemi i, zadowolony z sie- bie, otrzepał dżinsy z kurzu. Kelly niby to uniżenie się skłoniła i oddała mu latarkę. - Proszę przodem, B'wana. Za bramą korytarz gwałtownie skręcał w prawo, by po kilkunastu me- trach raptownie się skończyć. Robin stanął jak wryty. 101 - Witamy w Strefie Cienia - wymamrotał. Tym razem nie napotkali żelaz- nej bramy z zardzewiałym zamkiem. Natknęli się na gładką, stalową płytę, dokładnie zamocowaną w podłodze i suficie. - A to co takiego? - zdziwiła się Kelly. - Nie mam zielonego pojęcia. - Podszedł do gładkiej powierzchni meta- lu i przesunął po niej ręką. Nie wyczuł żadnego nitu, żadnej krawędzi. - To ściana, a nie żadne drzwi. - Może wstawili j ą tutaj po pożarze szpitala - podsunęła Kelly. - A może na zlecenie szkoły, żeby chłopcy nie wymykali się do klasztoru. - Szczerze wątpię - potrząsnął głową Robin. - Ten metal jest nowy, to stal, a nie żelazo. - Przez chwilę wpatrywał się w dziwadło, wreszcie odwró- cił głowę. - Wracamy. Powrót na powierzchnię i opuszczenie kaplicy przypominało powtórne narodziny, gdy Kelly wyplątała z włosów pajęczyny, nalała sobie kawy z ter- mosu Robina, zapaliła papierosa i szczęśliwa rozłożyła się na słońcu. W głę- bi ducha cieszyła się, że zeszła pod ziemię i udało jej się nie zmienić w beł- koczącą bez ładu i składu idiotkę. Nigdy nie czuła się najlepiej w zamkniętej przestrzeni, a ten tunel to niezły test na klaustrofobię. - Naprawdę wierzysz, że mógł być tutaj szpital wariatów? - spytała, fili- żanką wskazując w stronę klasztoru. Robin siedział po turecku na kocu, żuł długie źdźbło trawy i spoglądał w zadumie na kaplicę. - To możliwe - odparł wreszcie - tym bardziej jeśli weźmie się pod uwa- gę czas i miejsce rozgrywania się tych wypadków. - To znaczy? - Klasztor stoi z dala od miasteczka i od wszelkich innych większych ośrodków. A mówimy o kościele katolickim sprzed stu lat, kiedy bardzo przy- dawały się tego rodzaju instytucje. - Nie rozumiem. - Pięćdziesiąt lat temu katolikowi nie wolno było nawet wymówić słowa „aborcja", a w zakładach dla obłąkanych działy się istne dantejskie sceny. Wyobraźmy sobie dobrego i zamożnego katolika. Ma szóstkę dzieci i żonę pod czterdziestkę. A ta nagle znowu zachodzi w ciążę. Nie chce tego dzieciaka, ale musi słuchać zasad i pozwolić na narodziny. Tyle że dziecko ma wrodzoną wadę - powiedzmy, że jego życie to roślinna wegetacja. Co wtedy począć? - Wysłać je na przykład tutaj - dokończyła Kelly, wpatrując się z przera- żeniem w wysokie mury i wieże klasztoru. - O mój Boże - szepnęła, wy- obrażając sobie taką egzystencję. - To okropne. - Tak w ogóle to najlepsze z możliwych rozwiązań. - A co powiesz o stalowej ścianie? Mówiłeś, że jest nowa. Podejrze- wasz, że klasztor cały czas funkcjonuje? - Nie, z całą pewnością świeci pustką. Trask mówił, że Siostry Mniejsze opuściły go jeszcze w latach pięćdziesiątych. 102 - To skąd wzięła się ta ściana? - Nie wiem. - Może powinnam zapytać dzisiaj Stephena - zaproponowała. - Twier- dził, że miejsce jest puste, ale może będzie mógł się dowiedzieć. - Lepiej nie. Ani pary z ust. - Po co ta konspiracja? - Kelly zdziwił nowy ton w głosie Robina. - Jeszcze nie wiem, mam jakieś przeczucie, po prostu zrób mi tę łaskę. Na razie powstrzymaj się od rozgadywania o tym wokoło. - Rzucił okiem na zegarek i zmarszczył czoło. - No proszę, która to godzina. Musimy już wra- cać. - Zabrał się do pakowania resztek posiłku. Kelly zgasiła papierosa i przy- łączyła się do pracy. Po dziesięciu minutach mknęli już jeepem do miasta. Wracali do Crestwood Heights w milczeniu. Rozdział 12 Podobnie jak we wszystkich innych domach w Crestwood Heights, w tele- fonie na Erin Park czterdzieści sześć zainstalowana była sekretarka. Po powrocie z wycieczki Kelly zauważyła na konsoli w przedpokoju migające światło. Poszła do kuchni, podniosła słuchawkę telefonu i włączyła przycisk: WIADOMOŚĆ. Od Stephena Hardy'ego: - Cześć, Kelly. Fajnie, że już w ruchu. Mam tylko nadzieję, że go nie nadużywasz. Dzwonię w sprawie wieczoru. Rodzice nie chcą wypuścić Steff z domu, a ja nie mogę znaleźć innej opiekunki. Może zjedlibyśmy kolację u mnie? Jeżeli się nie odezwiesz, będę czekał o wpół do ósmej. Aha, pozdro- wienia od Lizbeth. Obiecuje zagrać z tobą w ORBITZ. Kelly odłożyła słuchawkę. Nalała sobie kubek mrożonej herbaty z lo- dówki, zapaliła papierosa i usiadła przy kuchennym stole. Cieszyła się, że nie będzie musiała iść na randkę z prawdziwego zdarzenia, poza tym uświa- domiła sobie, że tęskni za Lizbeth. Dziewczynka obdarzona była urodą rów- nie imponującą jak inteligencja, a na dodatek jej towarzystwo zupełnie nie nużyło. W agencji reklamowej nadawałaby się do każdej kampanii skiero- wanej do dzieci: córeczka idealna. - Świetnie - stwierdziła kwaśno, przypominając sobie dzisiejsze zwie- rzenia przy kaplicy. Doktor Hardy to wymarzony małżonek, Lizbeth wy- marzone dziecko, a Crestwood Heights to wymarzone miejsce na założe- nie rodziny. Jak nie będzie uważać, pozwoli się wciągnąć w ten rajski wir. Niech to szlag. Zgasiła papierosa i wyjęła z torebki wydruki z biura wuja. Pokaże spis Martinowi i Carlotcie, wróci, weźmie kąpiel, a potem pojedzie do Stephena. 103 Martin Nordąuist nie zdążył jeszcze otworzyć drzwi, a Kelly już wyczu- ła zapach pieczonego ciasta; gdy tylko brzuchaty eksagent posadził ją na obitej kwiecistą tapicerką kanapie, Carlotta z miejsca spytała, czy do kawy woli bułeczki z jabłkiem czy jagodami. Kelly z początku opierała się, ale po chwili zdecydowała się na jabłko; oprócz tego na pamiątkowej tacy z Fort Lauderdale dostała jeszcze lody i filiżankę kawy. - Jak to dobrze, że wracasz do zdrowia. - Carlotta obdarzyła j ą promien- nym uśmiechem i usiadła w jednym z foteli po drugiej stronie stolika. Ubra- na była w długą, spływającą aż do ziemi sukienkę w lawendowe i bladonie- bieskie kwiaty. - Najpierw ręka, potem wyrostek. - Ugryzła bułeczkę i spróbowała lo- dów. - Wniosek nasuwa się sam: ktoś się na mnie uwziął. - Nie wygłupiaj się - zaoponowała Carlotta. - To zdarza się każdemu i trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Pojechaliśmy kiedyś na wakacje do Meksyku, a tam, Martin najpierw dostał opuchlizny od picia wody, potem się przeziębił, a na koniec zgubiliśmy czeki podróżne. Jakoś przeżyli- śmy. - Widzieliśmy dzisiaj do południa, jak jedziesz gdzieś z tym facetem z cu- kierni - wtrącił Martin. Uwaga była jednocześnie prośbą o następne infor- macje i Kelly musiała ugryźć bułkę, żeby im się nie roześmiać prosto w twarz. Martin i Carlotta to zatwardziali plotkarze. - Pojechaliśmy na wycieczkę. - Dokończyła bułeczkę i zapaliła papiero- sa. Carlotta natychmiast podsunęła jej popielniczkę. - Nie znam go za dobrze - podjął Martin, przyglądając się swym różo- wym rękom, jakby pod starannie przyciętymi paznokciami szukał nieistnie- jącego brudu. - Słyszałem tylko, że jest trochę ... nie tego. - Homo - wytłumaczyła Carlotta. - Martin nie jest na bieżąco z termino- logią. - Coś mi o tym wspominał - odparła Kelly, lustrując ich uważnym wzro- kiem. - Za to doktor Hardy jest zupełnie w porządku - zauważył Martin. - Jak najbardziej - potwierdziła Kelly. - Miły - ciągnął mężczyzna - taki lekarz w starym stylu. - Świetnie się spisał, gdy Martin miał w zeszłym roku trochę kłopotów ze zdrowiem - dodała Carlotta. Urwała. - Chodzisz z nim? - Można to i tak ująć - uśmiechnęła się Kelly. Łatwo sobie wyobrazić, jak jedno z nich stale trzyma straż przy oknie, żeby nie uronić ani jednego wydarzenia na ulicy. - Skąd wiecie? - U nas na ulicy panuje atmosfera zażyłości - włączył się Martin. - Trosz- czymy się o siebie nawzajem. Z drugiej strony można to nazwać nieoficjalną strażą obywatelską. -Aha. 104 - Tylko nie pomyśl sobie, że cię śledzimy - pośpieszyła z wyjaśnieniami Carlotta. - Po prostu gdy człowiek jest na emeryturze i siedzi cały czas w do- mu, to bardzo dużo widzi. - A więc - Martin miał zamiar skierować rozmowę na inne tory - wpa- dłaś do nas tak sobie, dla towarzystwa? - Nie do końca. - Kelly otworzyła torebkę i wyjęła złożony wydruk, któ- ry podała Martinowi. - Wujek zostawił w „Strandzie" mnóstwo książek i fil- mów. Chciałabym oddać je do fachowej wyceny i może mógłby mi pan ko- goś polecić. - Znam parę dobrych księgarń filmowych - wycedził Martin, przegląda- jąc spis -jak również kilku zbieraczy prywatnych. - Masz zamiar je sprzedać? - spytała Carlotta. - Chyba tak - skinęła głową Kelly. - Dużo się ostatnio zastanawiałam i doszłam do wniosku, że nie jestem stworzona do życia w małym miastecz- ku. - Zdanie to, wypowiedziane na głos, zabrzmiało bardzo niezręcznie i Kelly przyszło do głowy, że chce się przed nimi z czegoś wytłumaczyć. - Chciałabyś sprzedać kino? - Martin uniósł głowę. - Tak, dom też. - Jaka szkoda. - Carlotta zmarszczyła czoło. - Atak nam się dobrze gawędzi. - Nie znam się na prowadzeniu interesów, poza tym odpadłabym chyba w wyścigu z kinem w kompleksie rekreacyjnym. - Wspominałaś coś o klubie filmowym - mruknął Martin. Skąd on może o tym wiedzieć, pomyślała Kelly. W małym miasteczku wieści rzeczywiście roznoszą się błyskawicznie. Carlotta dolała Kelly kawy i zaczęła sprzątać ze stołu naczynia, nucąc coś sobie pod nosem. - Nie mam żadnego doświadczenia i nie jestem pewna, czy starczyłoby mi pieniędzy. Wynajmowanie filmów to droga zabawa. - Najpierw trzeba by spróbować. - Kelly poczuła na sobie twarde spoj- rzenie Martina Nordąuista, który był chyba znacznie bardziej stanowczy niż to na pierwszy rzut oka wyglądało. - Uważam, że to zbyt duże ryzyko. - Jakie ryzyko? Masz kino, wujek zgromadził tyle filmów, że możesz zacząć od nich. Musisz tylko wydać trochę na reklamę, ale w tym mogę ci pomóc. - Naprawdę? - Możesz mi wierzyć - pokiwał głową. - Zaufaj staremu praktykowi. Nie spróbujesz teraz, to przez całe życie będziesz sobie pluć w brodę, że mogłoby się udać. - Postukał palcem w plik kartek. - Wygląda na to, że wujek przepadał za fantastyką naukową. Urządź festiwal filmów science fic- tion. Zamieszkałaś w końcu w najbardziej futurystycznym miasteczku w ca- łych Stanach. Jak ci się powiedzie, będziesz mogła ponowić próby. Jeżeli 105 nie, spakujesz manatki i wyjedziesz ze świadomością, że zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. - W ogóle nie znam się na fantastyce naukowej. - Popatrz na ten spis. Najlepsze z najlepszych. Mucha, Niewiarygodny człowiek, który się kurczył, Noc żywych trupów, Zakazana planeta, Wioska przeklętych, Gdy zderzają się światy, Co się jeszcze wydarzy. Ma nawet Atak piętnastometrowej kobiety! Założę się, że ci wszyscy naukowcy z Deep Wood Park będą ci robić komplet na sali. - Tak pan sądzi? - On wie, co mówi - włączyła się Carlotta, która wróciła z kuchni na swoje krzesło. - Może nie zawsze ma rację, ale ... - Nigdy się nie mylę - dokończył Martin. Dwoje staruszków roześmiało się z dowcipu, do którego przyzwyczaili się na tyle, że stał się rytuałem. - Sama nie ... Martin przerwał jej wpół zdania, machając ręką. - W tym życiu niczego nie można być pewnym, ale przynajmniej się nad tym zastanów. Ja tymczasem przepiszę tę listę i roześlę po znajomych. Może tak być? - Świetnie. - Kelly wstała. Udało jej się osiągnąć chociaż tyle. - Muszę już iść - uśmiechnęła się. - Jestem umówiona, więc muszę o siebie trochę zadbać. - Doktor Hardy? - zapytała z nadzieją w głosie Carlotta. -Tak. - Bardzo się cieszę. - Kobieta znowu się rozpromieniła. - On jest taki miły, a na dodatek sam wychowuje tę dziewczynkę. - Jeszcze nie pora na swatanie - roześmiała się Kelly. - To zwykła rand- ka, a ja ciągle nie wiem, czy nie wyjadę z Crestwood Heights. - Zostaniesz - oznajmił Martin. - Możesz mu wierzyć - potwierdziła Carlotta. - On wie, co mówi. Zosta- niesz. Robin Spenser wyjrzał przez okno swojego mieszkania na piętrze nad cukiernią; patrzył jak słońce kryje się za Crestwood. Odsunął żaluzje i otwo- rzył okno, wpuszczając do środka lekki podmuch wieczornego wiatru, który poruszał gałęzie drzew przy głównej ulicy. Pomieszczenie pogrążone było w cieniu, co przydawało nowoczesnym meblom z wikliny jakiegoś widmo- wego charakteru. Zwykle czuł się tu dobrze, lecz dzisiaj pokój wydawał mu się pusty i za ciasny. Przyzwyczaił się do samotności, polubił kawalerskie życie, ale od chwili, gdy wysadził Kelly przed domem, kompletna samotność zaczęła mu bardzo doskwierać. Już prawie nie pamiętał takiego uczucia - po raz ostatni nawiedziło go podczas pierwszej misji zwiadowczej w Wietnamie. W tamtym okresie prze- 106 mycano go w głąb terytorium wroga, gdzie miał wytropić wszelkie placówki WietKongu i jak najszybciej wracać do swoich. Pierwszym razem zrzucili go nocą i gdy lśniący śmigłowiec odlatywał z rykiem silników, Spenser zdał sobie sprawę, że nikt na świecie nie zna w tej chwili miejsca jego pobytu. Był maleńkim, nieważnym ludzkim punk- tem pośród parującej, śmierdzącej padliną dżungli, sam ze sobąi długą nocą, obojętny światu, który zajął się swoimi zwykłymi sprawami. Czuł się tak, jakby jakaś niewidzialna ręka złapała go za serce i przez mgnienie oka miał ochotę pognać za helikopterem i wrzeszczeć, żeby go stam- tąd zabrali. Ale jak by im to wytłumaczył? Że boi się ciemności? Opanował się, wypełnił misję i wrócił cały i zdrowy na umówione miejsce. Podczas kolejnych misji uczucie nie powracało. Ale ziarno padło na żyzną glebę. Ta świadomość była jakby zapowiedzią śmierci, bo przecież każdy wie, że jest sam i choćby nie wiem jak długo to tłumaczył, i tak nikt inny nie pojmie istoty bycia sobą. Uczucie pojawiło się na nowo. Pogrążona w półmroku ulica tchnęła taką samą grozą jak tamta polana w Nam, zapadająca noc będzie trwać równie długo. Zupełnie bez sensu, bo przecież siedzi w Karolinie Północnej, a nie w Wietnamie. Z kieszeni dżinsów wyjął klucz na prostym, chromowym breloku. Po powrocie z akcji poddał się badaniom w szpitalu weteranów, gdzie przestrze- gali go przed SOS - Syndromem Opóźnionego Stresu. Minął kawał czasu, ale może SOS odezwał się dopiero teraz, chyba że to Hugh Trask przemówił mu do wyobraźni. Ale czym? Przygryzł wargi i wyjrzał przez okno, klucz chłodził dłoń jak ułamek lodu. Obiektywnie rzecz biorąc, Traska należałoby uznać za klinicz- nego paranoika. Po przybyciu do miasta Spenserowi zdawało się, że redaktor gazety czuje do niego ojcowską sympatię, ale po kilku miesiącach sytuacja uległa zmianie. Hugh zaczął mówić o Maksie Alexanianie jak o diable wcie- lonym, który na pole swych igraszek obrał Crestwood Heights. Z upływem czasu stan Traska się pogarszał. Zaczął narzekać, że założyli mu podsłuch w telefonie i biurze, wreszcie pod koniec w rozmowach ogra- niczał się do zagadek i metafor, żyjąc w przekonaniu, że jest pod stałym nad- zorem. Najwięcej uwagi poświęcał Lizbeth, wychowance Stephena Hardy'e- go, temu, jak to określał, „nieprawemu owocowi umysłu Maksa Alexaniana", oraz jakimś strasznym scenom, które miały rozgrywać się na terenie dawnej szkoły Chapel Gate. Robin uważał, że Lizbeth iAlexaniana łączył jedynie fakt, że dziewczynka uczęszczała do szkoły dla szczególnie uzdolnionych w Deep Wood, która była oczkiem w głowie Alexaniana; fama głosiła, że w klasztorze znajdował się kiedyś szpital dla umysłowo chorych. Gdy Robin przypierał Hugha do muru i żądał jakichś faktów, tamten wyślizgiwał się jak węgorz i zapewniał, że jest w trakcie „zbierania dowodów". Robin, żeby 107 uspokoić Traska, który coraz bardziej pogrążał się w starczym obłędzie, po prostu udawał, że wierzy, nie zwracając większej uwagi na jego twierdzenia. Do czasu. Zmienił zdanie z powodu dwóch zdarzeń. Pierwsze miało miejsce na dzień przed wypadkiem Traska. Starzec przyszedł do cukierni kupić kilka rodza- jów słodyczy, zachowywał się całkiem normalnie. Ale w jednym z bankno- tów, którymi zapłacił, znajdowała się kartka i klucz, który Spenser trzymał właśnie w ręku. Robin do dziś dnia pamiętał treść kartki słowo w słowo: Klucz do mojego biura. Nie zostało dużo czasu. Sądzę, że będą mnie chcieli zabić. Dzisiaj w nocy będę próbował uciec, ale wątpię, czy mi się uda. Jeśli mnie dopadną, szukaj dowodów pod łóżkiem. Nathan mówił, że był ostrożny, ale on też zginął. Możliwe, że jego siostrzenica jest z nimi w zmo- wie. Uważaj. Kolejne złudzenie paranoika. Ale nazajutrz rano Robin dowiedział się z lokalnej kablówki o wypadku Traska. Zbieg okoliczności? Być może. Jed- nak dziś po południu, gdy natrafili w podziemiu na stalową przegrodę, za- częły nawiedzać go wątpliwości. Klasztor miał być opuszczony, a przecież nikt nie zakłada stalowej bra- my, żeby do środka nie dostali się wandale. W Chapel Gate coś się działo, a przypadkowa śmierć Traska pod wpływem alkoholu wydawała się coraz mniej prawdopodobna. Dawny marines pokręcił wolno głową. Sam zaczynał ulegać chorobli- wym złudzeniom. Zapewne stalowa bariera została tam umieszczona dla ja- kiegoś rozsądnego powodu, a nadużywanie alkoholu, nawet w przypadku takiego abstynenta jak Hugh Trask, wydawało się prawdopodobne w zesta- wieniu z innymi przykładami jego dziwacznych zachowań. Lizbeth była zu- pełnie normalnym, chociaż inteligentnym dzieckiem. Kto przy zdrowych zmysłach zakładałby podsłuch u zdziecinniałego redaktora małomiasteczko- wej gazety? Uczestnictwo Alexaniana w militarystycznym zespole eksper- tów nie czyniło zeń jeszcze Lucyfera. Niezależnie od tego, Robin w głębi duszy czuł przerażenie, a w dłoni dotyk klucza. Promienie zachodzącego słońca padły na zębate krawędzie metalu. Jest tylko jeden sposób, żeby wszystko sprawdzić. Nie da się jednak tego zrobić, siedząc po ciemku, wywołując stare upiory i układając mozaikę, mimo bra- kujących fragmentów. Zacisnął dłoń i wstał. Był coś winien Hughowi Tra- skowi jako przyjacielowi, nawet gdyby dług miał prowadzić do szaleństwa. - No, jak dla mnie pomysł jest fantastyczny - oświadczyła Lizbeth. Uło- żyła ziemniaki na talerzu w kształt zbliżony do stożka i zebrała widelcem 108 jego wierzch. - Widzicie? Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Richard Drey- fuss szaleje. - Coś mi się zdaje, że to nie figurowało w spisie - roześmiała się Kelly. Po dniu spędzonym w podziemiach Chapel Gate normalna kolacja u Stephe- na Hardy'ego przyniosła jej ogromną ulgę. - To może się powieść - przyznał Stephen, odkładając serwetkę. Wypił łyk wina i spojrzał na siedzącą naprzeciwko Kelly. - Wymaga jednak wiele wysiłku. - Wiem. Martin uważa, że to proste, ale sama jeszcze nie wiem, czy jestem gotowa na takie ryzyko. Już prawie postanowiłam wracać do Nowego Jorku. - Nudy - odezwała się Lizbeth i napiła się mleka, które zostawiło jej nad górną wargą białe wąsy. Wytarła je serwetką i wbiła wzrok w Kelly. - Jesteś pierwszą kobietą, jaka od chwili mojego przyjazdu tutaj, naprawdę przypa- dła wujkowi Stephenowi do gustu. Jeśli z nami nie zostaniesz, to skończy się na tym, że moją macochą zostanie jakaś pielęgniarka z ośrodka. - Liz - upomniał ją doktor. - Dużo jest takich pielęgniarek? - dopytywała się Kelly, nie zwracając uwagi na Stephena. - Ale wszystkie na jedną noc. -Liz! - One odpadają w przedbiegach - ciągnęła dziewczynka - potrzebne dla utrzymania równowagi hormonalnej. -Liz!!! - Przepraszam - spuściła wzrok i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Masz coś zadane do domu? - spytał Stephen. - Ćwiczenia od Maksa. - Ćwiczenia? - zainteresowała się Kelly. - Lizbeth chodzi na zaawansowany kurs komputerowy - wyjaśnił Ste- phen. - Max Alexanian szczególnie się nimi interesuje, zadaje osobne prace domowe. - To głupi pomysł - oznajmiła prosto z mostu dziewczynka. - Max daje nam próbne programy i każe szukać wirusów. Coś w rodzaju gry, ale nie do końca. - O której masz podłączyć się do sieci? - Stephen popatrzył na zegarek. - Od dziewiątej do wpół do dziesiątej. - Czyli zostały ci dwie minuty na dotarcie do komputera. - Dobrze już, dobrze, ale najpierw muszę zadać Kelly jedno pytanie. - Śmiało - skinęła głową Kelly. - Mogę zaprosić cię do nas na spotkanie? - Myślałam, że w szkole takiej jak Cold Mountain nie ma miejsca na pogadanki. 109 - W zeszłym tygodniu Byron Yankounides mówił o komputerowym pro- gramie identyfikacji odcisków palców. Jego tata pracuje w Biometriksie, gdzie robią takie rzeczy. - Obawiam się, że to miejsce nie dla mnie. Nie znam się na naukach ścisłych. - Właśnie o to chodzi - podchwyciła Lizbeth, wstając i przysuwając krze- sło do stołu. - W kółko tylko zajmujemy się matematyką, chemią i fizyką. Pomyślałam sobie, że mogłabyś opowiedzieć o rysowaniu. Max powinien się zgodzić. - To zależy od Kelly, ale najpierw porozmawiaj z Maksem - wtrącił Ste- phen. - Już to zrobiłam. Założyłam obcisłe dżinsy i dużo mrugałam powieka- mi. - Uśmiechnęła się, robiąc minę kobiety-wampa. - Zdaje się, że Max lubi nimfetki. Nie może wzroku oderwać od cycuszków Doris Cranbrook, która raczej nie ma się czym pochwalić. - Została ci niecała minuta - ostrzegł Stephen. - Już idę, idę. Ale zgodzisz się, Kelly? - Nie ma sprawy. Wiesz już, kiedy? - Jutro o dziesiątej. Pokój czterysta dwa w instytucie. Wujek powie ci, jak się tam dostać. - W porządku. - Trzydzieści sekund. - Już mnie nie ma. - Lizbeth pognała w stronę drzwi, lecz nagle stanęła jak wryta i obróciła się w ich stronę. - Jeszcze jedno. - Byle szybko. - Taka mała sugestia. Szczerze mówiąc uważam, że powinniście jak naj- szybciej pójść do łóżka. Nadmiar napięcia seksualnego wam szkodzi. - Znik- nęła za drzwiami i po chwili słychać było tylko uderzenia trampek o schody na piętro. - Ale przemądrzała ta smarkata, co? - przerwała ciszę mocno zarumie- niona Kelly. Stephen wpił w nią wzrok. Przez ułamek sekundy czuła się tak, jakby zaglądała w oczy drapieżnikowi. -1 co z tym meczem koszykówki? - spytał Stephen. W oku zaigrała mu iskierka radości i obydwoje wybuchnęli zgodnym śmiechem, rozładowując napiętą atmosferę. Robin Spenser otworzył tylne drzwi do redakcji gazety i odruchowo się skulił, jakby spodziewał się sygnału alarmowego. Zdawał sobie sprawę, że nie dopuszcza się żadnego przestępstwa, ale i tak nie czuł się zbyt pewnie. Nerwy miał napięte jak struna, strach, taki jak w Wietnamie, przesyłał ciche sygnały ostrzegawcze; wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. 110 Zawędrował do drukarni, gdzie maszyny czaiły się w ciemnościach ni- czym jakieś zwierzęta. Odrobina światła wpadała jedynie przez dwa okienka z mlecznego szkła w dachu; przystanął, odczekał, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Sam nie był pewien, czego szuka i co w ogóle robi. Siedziba „Reflektora" dzieliła się na trzy główne części. Z tyłu znajdo- wało się największe pomieszczenie, gdzie była drukarnia z całym koniecz- nym sprzętem. Część mniejsza, obejmowała archiwa, zbiory wycinków i dwa maleńkie pokoiki redakcyjne. Biuro, z oknem na główną ulicę, znajdowało się w trzecim pokoju. Mała klatka schodowa wiodła z biura do mieszkania Hugha Traska na górze. Robin ostrożnie przemierzył drukarnię, archiwa i dotarł do biura. Staro- modne żaluzje z drewnianych listewek zostały zasunięte, tak że do środka wpadały tylko wąskie pasma ulicznego oświetlenia. W pokoju znajdowało się biurko Traska, wysłużony, niemal stuletni mebel, dwa mniejsze biurka, wstawione tutaj w czasach, gdy „Reflektor" mógł sobie pozwolić na zespół redakcyjny z prawdziwego zdarzenia. W głębi stała groteskowa prasa wa- szyngtońska. Ręczne urządzenie z litego żelaza posłużyło swego czasu do wytłocze- nia pierwszego w Crestwood, jednostronicowego pamfletu. Na jej widok Robin uśmiechnął się. Był to najcenniejszy nabytek Hugha, który pokazał mu kiedyś, jak należy ją obsługiwać, smarować atramentem wałki, obniżyć prawie dwumetrową dźwignię, która przyciskała papier, zakręcić olbrzymie koło, przejechać rolkami po papierze i w ten sposób coś wydrukować. Redaktor bardzo dbał o ten zabytek. Uśmiech na twarzy Robina zmienił się w grymas na myśl o planach Phila Grangera, ale mężczyzna szybko się opanował; miał na głowie ważniejsze sprawy. Powoli wszedł na piętro do mieszkania Traska. Był tam kilka razy i wie- dział, że liczy ono tylko trzy pomieszczenia: mikroskopijną łazienkę, stoło- wy z łóżkiem do spania i przypominającą okrętową mesę kuchnię. Zdawał sobie sprawę, że starzec należał raczej do ekscentryków i bardzo się zdziwił, że mieszkanie utrzymane jest w nieskazitelnym porządku. Ktoś - może Gran- ger lub ktoś ze Stowarzyszenia Spuścizny Narodowej - tu posprzątał. Książ- ki i gazety, które zazwyczaj zaścielały całą podłogę, ułożono na regałach przy jednej ze ścian, proste, żelazne łóżko zostało posłane, kuchnia lśniła czysto- ścią. Nie było co liczyć na jakieś rewelacje. Między łóżkiem a wychodzącym na ulicę okienkiem stało biurko z kom- puterem, nakrytym foliowym pokrowcem. Robin podszedł do biurka i usiadł na drewnianym krześle. Zdjął pokrowiec i potrząsnął głową. Co najmniej jed- na trzecia firm z Deep Wood Park należała do branży komputerowej, a kiedyś w artykule w „Newsweeku" określono park mianem Krzemowego Boru. Prawie wszyscy, nie wyłączając samego Robina, nie omieszkali z tego skorzystać i kupowali od JCN potężne Pecety JASON po kosztach produkcji. 111 Hugh Trask nie poszedł za modą. Kupił sobie Macintosha, upierając się, że nie chce mieć absolutnie nic wspólnego z Deep Wood Park ani Maksem Ale- xanianem. Mówił Robinowi, że nie sprzeciwia się rozpowszechnieniu kom- puterów, ale jeżeli ma wejść w erę informatyczną, wkroczy do niej swojąwłasną ścieżką. Robin przejrzał szuflady niewielkiego sekretarzyka w stylu kolonialnym, ale nie odkrył nic ciekawego. Natrafił na jakieś oprogramowanie, pudełko nie używanych dyskietek marki Sony i paczkę, w której znalazł starannie wy- pełnioną gwarancję, oraz instrukcję obsługi Microsoft Worda. Robin padł na kolana i jak ostatni idiota zajrzał pod łóżko, obmacał sprę- żyny i materac. Nic, nawet pyłka kurzu. Wstał ze zmarszczonym czołem. Tyle przyszło mu z kartki od Hugha. Z powrotem założył pokrowiec na komputer, sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu i wrócił do biura na dole. Krótki przegląd szuflad biurka Hugha nie przyniósł żadnych rewelacji. Stare faktury, czeki i wszystkie papiery, które gromadzą się jakby samorzut- nie w szufladach biurek. - A niech to - mruknął. Przysiadł na brzegu biurka i przyglądał się mrocz- nemu pomieszczeniu. Stracił trochę czasu, padł ofiarą paranoicznej gry Hu- gha Traska. Nie ma mowy o żadnej zmowie, morderczym spisku, a już na pewno niczego nie było pod tym cholernym łóżkiem. Dawny żołnierz piechoty morskiej powiódł ręką po szorstkiej brodzie. Niezależnie od ogarniajcej go paranoi, Hugh Trask był inteligentny i nawet jeśli uwierzył, że ktoś zagiął na niego parol, to jakim cudem wybrał miejsce pod łóżkiem na kryjówkę jakiegoś materiału dowodowego? Po kimś takim należałoby spodziewać się pomysłów bardziej oryginalnych. Gdyby chciało się coś schować, wybrałoby się miejsce, gdzie wyobrażeni czy prawdziwi wrogowie raczej by nie zajrzeli. Czyli gdzie? Łóżko to łóżko, w całym budynku stało tylko jedno. Czy aby na pewno? Rzucił okiem na mroczny zarys prasy. Waszyngtońska ma- szyna typograficzna z łóżkiem. Właśnie, łóżkiem, czyli prostokątną podsta- wą, na której układano czcionkę. Robin zbliżył się do urządzenia. Za pomocą dźwigni uniósł łóżko i zajrzał pod nie. Wszystko wskazywało na to, że została tam ułożona cała jedna strona, opatrzona winietą „Reflektora". Może jednak Traskowi nie do końca odbiło. Robin niemal po omacku znalazł puszkę lepkiego płynu, którym posma- rował rolkę tak, jak pokazywał Hugh, przy użyciu drapaka z drewnianą rącz- ką. Zapalił światło w drukarni, znalazł arkusz papieru o formacie zbliżonym do rozmiarów łóżka i wziął go do biura. Odłożył arkusz na nośnik i starał się sobie przypomnieć, w jaki sposób uzyskuje się próbny wydruk. Z całych sił nacisnął dźwignię. Łóżko obniżyło się, rolka wysunęła i na- niosła farbę na czcionkę. W miarę dalszego obniżania dźwigni, rolka cofała się, dolne łóżko unosiło w górę, wreszcie matryca i papier się zetknęły. 112 Naparł jeszcze mocniej na dźwignię, a gdy wyczuł, że nie pójdzie ani o mi- limetr niżej, zwolnił nacisk. Złapał za koło i z całych sił nim zakręcił. Łóżko nieco opadło, nośnik wysunął się niczym metalowy jęzor i oczom Robina uka- zał się świeży wydruk reprintu numeru „Reflektora" z roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego, a dokładnie z trzynastego marca. Robin wytężył wzrok i uniósł stronę, uważając, żeby nie rozmazać farby. Największy artykuł dotyczył pożaru w sierocińcu klasztoru Sióstr Mniejszych Sw. Antoniego i mężczyzna bardzo uważnie go przeczytał. Szukał jakiegoś związku z teorią spiskową Hugha Traska, lecz artykuł nie zawierał niczego szczególnego. Pożar wybuchł w pralni, a początkująca Ochotnicza Straż Po- żarna po przebyciu dzielących ją od miejsca wypadku szesnastu kilometrów zastała tylko dymiące popioły, które mogła schłodzić wodą. Ton artykułu sugerował, że klasztor otaczano niechęcią, która nie wyładowała się jednak w żadnych aktach wrogości. Wtem w prawym, dolnym rogu strony zauwa- żył niewielkie ogłoszenie w ramce: NOWOŚCI Z BIBLIOTEKI Ostatnie nabytki ZDRAJCY WEWNĄTRZ Pióra byłego inspektora Herberta T. Fitcha Z Nowego Scotland Yardu Hurst and Blackett Londyn - Co tu się wyrabia? - wymamrotał Robin. W ogłoszeniu coś się nie zgadzało. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku nowy Scot- land Yard w ogóle jeszcze nie istniał, a miejską bibliotekę urządzono dopie- ro w latach dwudziestych. Ogłoszenie było podrobione, a jego treść musiała wiązać się jakoś z materiałami Traska. Robin wydrukował jeszcze jeden arkusz, żeby zużyć farbę drukarską z ma- szyny, po czym złożył stronę i wsadził ją sobie do kieszeni spodni. Dzisiaj za późno już na wizytę w bibliotece, wybierze się tam jutro z samego rana. Na- stępne dwadzieścia minut poświęcił uprzątnięciu bałaganu, którego narobił, farbę drukarską odstawił na półkę za prasą i wyszedł tylnymi drzwiami. W mroku meble w pokoju Stephena Hardy'ego zbiły się w plątaninę sza- rych kształtów. Z pierwszej wizyty w tym domu pamiętała tylko, że pokój miał ascetyczny, męski charakter: szafka z ciemnego dębu, najprawdopodob- niej odziedziczona, gryzła się z czarnym, lakierowanym łóżkiem i niebieską pościelą, oraz skórzano-chromowym fotelem. 113 8 - Eksperyment Stephen stał po przeciwległej stronie łóżka, nachylił się i zapalił nocną lampkę, podczas gdy ona po drugiej stronie powoli rozpinała bluzkę i marzy- ła, żeby ją wyręczył. Dochodziła pomoc - całą wieczność zajęło mu wy- krztuszenie pytania, czy może zostać u niego na noc. Zaczynała żałować, że się zgodziła. Czuła się nieswojo, jakby dopuszczała się jakiegoś występku, a przecież za wszelką cenę chciała tego uniknąć. Pomimo urody i osobistego uroku nasz dobry doktor był na bakier ze sztuką uwodzenia. Wciąż odwrócony do niej tyłem zaczął się rozbierać, ona zaś w pośpie- chu zdjęła resztę garderoby. Wsunęła się nago pod chłodną kołdrę, szuka- jąc w myślach słów, które zmniejszyłyby ciężar gatunkowy tej chwili. Za- gryzła zęby i poklepała poduszkę, usiadła i nieśmiało nakryła się po pachy kołdrą. Zdjął koszulę i usiadł na łóżku, żeby ściągnąć spodnie; ciągle nie odwra- cał się przodem do niej. Starannie złożył spodnie, odłożył je na krzesło i nie wiedzieć czemu podniósł słuchawkę telefonu. Patrzyła, jak wystukuje jakiś numer, przez chwilę kogoś słucha i kończy rozmowę. Nachylił się, zgasił światło i po chwili Kelly poczuła, jak wchodzi pod kołdrę. - Znam tego kogoś? - zagaiła. - Nie, po prostu wyłączyłem telefon. - Aha. - Zapadła cisza, i Kelly zdała sobie sprawę, że jeżeli zaraz czegoś nie powie albo nie zrobi, całe spotkanie okaże się fiaskiem. Przekręciła się na bok i położyła rękę na jego piersi, zakreślając nią koła od szyi po brzuch. Miał twarde mięśnie, w ogóle pod ubraniem nie było widać, jak dobrze jest umięśniony. Wciąż nie przejawiał ochoty, żeby jej dotknąć, więc ręka stopniowo scho- dziła niżej, muskając gęste owłosienie brzucha i krocza. Zaryzykowała, lek- ko ścisnęła i mało co nie cofnęła się z przerażenia. Członek, mimo że zwiot- czały, był imponująco duży. Wyczuła, że nie jest obrzezany. - Rzadko się takie spotyka - szepnęła. -Co? - Nie jesteś obrzezany. -1 co z tego? - Nic, taka miła odmiana. - Ujął j ą za nadgarstek i przesunął rękę z pow- rotem na klatkę piersiową. - Pewnie miałaś już w życiu wielu facetów. - Kelly jęknęła w duchu. Wszystko się rozpada. Jeśli będą tak dalej rozmawiać, to nic z tego nie wyj- dzie. - Dość. Wiesz, dzieci kwiaty i te sprawy. -Ilu? - Jakie to ma znaczenie? - Nie, tak tylko ... - urwał. - Tylko co? - nie ustępowała. 114 - Nigdy nie byłem dzieckiem kwiatem - podjął. - Odkąd sięgam pamię- cią, zawsze tylko chodziłem do szkoły albo pracowałem. Nie było czasu na znajomości. - A te pielęgniarki, o których wspomniała Lizbeth? - Liz to specjalistka od propagandy, która szuka zastępczej matki. Mu- szę cię rozczarować, bo moja rozpusta została znacznie wyolbrzymiona. - Ale nie do końca - odpaliła, ujmując w palce kosmyk włosów na jego piersi. Delikatnie za nie pociągnęła. - No tak, nie do końca - zaśmiał się. - Chodzi ci więc o to, że brak ci doświadczenia i zżera cię nieśmiałość? - Mniej więcej. - Daj spokój. Nie wybieram sobie mężczyzn na podstawie liczby wystę- pów. - Z powrotem dotknęła jego krocza. - Ani na podstawie dorobku. - Ścisnęła mocniej. - O który nie masz powodów się martwić. - Złapała jesz- cze mocniej i z zadowoleniem zorientowała się, że sztywnieje. Czuła, jak twardnieją jej sutki, a między nogami wzbiera pierwsza fala ciepła i wilgoci. Stary, dobry Griff też miał przyzwoite przyrodzenie, ale Stephen bił go pod tym względem na głowę. Nie spotkała jeszcze kobiety, która nie lubiłaby dużych. - Bardzo mi pomagasz - oświadczył. - Cieszę się. - Dotknęła jego dolnej wargi językiem. - A jak się wreszcie zamkniesz, pójdzie mi jeszcze łatwiej. Rozdział 13 iblioteka publiczna w Crestwood mieściła się w niewielkim, dwupiętro- budynku z czerwonej cegły na ulicy Lanark, pomiędzy radą miasta a pocztą. Swego czasu przewijało się tu mnóstwo czytelników, lecz od po- wstania Crestwood Heights, gdzie działały trzy biblioteki, do wypożyczalni w miasteczku zachodzili jedynie nieliczni starsi mieszkańcy. Przez ostatnie piętnaście lat biblioteką kierował Willard Brownleigh, człowiek, który zawsze dodawał do swojego podpisu tytuły licencjata i ma- gistra bibliotekoznawstwa. Od czasu do czasu - i to z niechęcią - przyjmo- wał pomoc ochotników ze szkoły, ale biblioteka pozostawała domeną Wil- larda. Przedstawiciele wydawnictw już dawno zorientowali się, że Willard jest najtrudniejszym klientem w trzech okolicznych stanach, a jeżeli już coś ku- puje, to z katalogu. Biblioteka była jak zamierzchła i przykurzona przeszłość, co odpowiadało gustom Willarda. 115 Nazajutrz, dziesięć minut po otwarciu biblioteki, Robin Spenser wszedł na betonowe schody i otworzył masywne, mosiężne drzwi. Główna część biblioteki składała się z szatni, dużej czytelni i biurka Willarda Brown- leigha, solidnej, dębowej konstrukcji na podniesieniu, skąd można było bez trudu objąć wzrokiem wejście i czytelnię. Na lewo od biurka ciągnął się rząd wysokich, wąskich okien, które wychodziły na parking przed ra- tuszem i rzucały smugi pylistego światła na wytartą i skrzypiącą drewnia- ną podłogę. Robina z miejsca uderzyło podobieństwo czytelni do kaplicy, aż poczuł skurcz w piersiach. Chudy jak tyka Willard, w czarnym garniturze, białej koszuli i zielonej muszce, na pierwsze skrzypnięcie podłogi, które zwiasto- wało najazd na jego terytorium, uniósł głowę i obrzucił intruza spojrzeniem zza brązowych, plastikowych oprawek okularów. - Czym mogę służyć? - Chciałbym rzucić okiem na katalog. - Brownleigh zrobił kwaśną minę. - Mam nadzieję, że potrafi pan z niego korzystać? - Jakoś sobie poradzę. - Skinął głową w stronę niemiłego człowieczka i skierował się ku szafkom z katalogiem, które stały pod oknami. Czuł na sobie spojrzenie bibliotekarza i przez krótką chwilę wyobraził go sobie w sy- pialni, gdy czyta kupiony dawno temu egzemplarz gazety gejowskiej: od wysiłku twarz lśni mu potem, a okulary zj eżdżaj ą na koniec nosa. Może zresztą ten sukinsyn nie jest ukrywającym się pedałem, tylko jedną z tych przeraża- jących istot, które nie potrzebują seksu i po prostu wszystkich nienawidzą, niezależnie od płci, wieku i rasy. Wyciągnął szufladę opatrzoną napisem ZA-ZD. Szukał tytułu Zdrajcy wewnątrz, ale bez skutku. Nie figurował w spisie. Klnąc pod nosem przeszedł do indeksu autorskiego. Nie było tam żadnego Herberta T. Fitcha. Czyli bi- blioteka nie posiadała w zbiorach żadnych Zdrajców wewnątrz. Trask po- zostawił nic nie znaczącą wskazówkę, więc co teraz począć? Przed Brown- leighem Robin udawał, że ciągle czegoś szuka, ale w myślach próbował złożyć całą układankę. Hugh zadał sobie wiele trudu, żeby złożyć fałszywą gazetę, natomiast nagłówek „Wiadomości biblioteczne" nie pozostawiał wątpliwości co do miejsca poszukiwań. Nawet jeżeli Robin dał wiarę urojeniom starego wa- riata, w szaleństwie zmarłego musiała być jakaś metoda. Książka z pewno- ścią znajduje się tutaj. Ale gdzie? Miał do dyspozycji dwa piętra zastawio- ne książkami w różnych działach, a nie chciał zwracać się o pomoc do Brownleigha. Zrezygnowany skierował się do indeksu tematycznego. Autorem Zdraj- ców wewnątrz był zapewne jakiś inspektor Scotland Yardu, więc należało szukać pod „Kryminalistyką". Natrafił na kilkanaście książek poświęconych Scotland Yardowi, ale żadna z nich nie była pióra Herberta T. Fitcha. Raptem 116 stanął jak wryty, nagle przyszło mu coś do głowy. A może Hugh posunął się 0 krok dalej? Wybór biblioteki był sprytny, ale może chodzi o książkę, której nie ma w katalogach? A skoro tak, to chyba nikomu nie przyszłoby do gło- wy, żeby jej tu gdziekolwiek szukać, nawet przez przypadek. Wrócił do indeksu tematycznego, tym razem do działu „Przestępczość". Przeglądał po kolei kartę za kartą, jednocześnie zastanawiając się nad alfa- betycznym ułożeniem pozycji. Jeżeli Zdrajcy wewnątrz mieli figurować na liście, musieliby znaleźć się pomiędzy Zdradliwą nocą a Z dramatu lotrzy- kowskiego. Spisał numery tych dwóch książek, rzucił okiem na plan bibliote- ki i udał się na piętro starą klatką schodową na tyle czytelni. Na górze panowała kompletna cisza: długie rzędy regałów ciągnęły się od ściany do ściany, przerywane od czasu do czasu przejściami i wolnymi miejscami na krzesła i stoliki. „Przestępstwa - fakty" mieściły się z przodu pomieszczenia, tuż przy łukowym oknie, które wychodziło na ulicę. Z dra- matu lotrzykowskiego odnalazł we właściwym miejscu. Przeszukał najbliż- sze półki, ale nie znalazł ani śladu Zdrajców wewnątrz. Po numerze odszukał również Zdradliwą noc i przejrzał książki w sąsiedztwie - nie znalazł Her- berta T. Fitcha. - Niech to szlag - zaklął szeptem, błądząc wzrokiem po półkach. - I co teraz? - Została jeszcze jedna, mało prawdopodobna możliwość. Podszedł do najbliższego stolika, wypisał sygnatury Zdradliwej nocy i Z dramatu lo- trzykowskiego jedną nad drugą. Z dramatu ... opatrzono symbolem 941.07, Zdradliwą noc zaś 922.04. Pominął dziewiątkę, jako liczbę oznaczającądział, odjął od siebie cztery następne cyfry, przed różnicą z powrotem wstawił 9 1 otrzymał sygnaturę 919.03. Książka oznaczona tą liczbą stała na najwyższej półce, tak że musiał stawać na palcach, żeby ją stamtąd ściągnąć. Rzucił okiem na okładkę i zno- wu zaklął: trzymał w rękach Politykę heroinową w krajach poludniowo- -wschodniej Azji niejakiego Alfreda W. McCoya. Tom był jeszcze w folio- wym opakowaniu. Nowy, nigdy jeszcze nie czytany. Trafił kulą w płot. A może nie? Zmarszczył czoło. Spojrzał na półkę, skąd zdjął książkę. Cały rząd woluminów poświęcony był różnego rodzaju fałszerstwom. Kolej- na zaszyfrowana wskazówka od Hugha? Usiadł przy stoliku, posłuchał, czy Brownleigh nie czai się gdzieś wśród półek, wreszcie rozerwał folię i otwo- rzył na stronie tytułowej: Zdrajcy wewnątrz - A niech mnie - szepnął - pozory mylą. - Zdjął folię i papierową okład- kę. Oprawę sporządzono ze sztywnego, czerwonego płótna, mocno już star- tego, czyli że była dość stara. Zaczął ją kartkować i po mniej więcej pięć- dziesięciu stronach natrafił na to, czego szukał. Środek książki został wydrążony, a strony sklejone, co utworzyło doskonałą kryjówkę, gdzie znaj- dowało się kilkanaście kserokopii i jedna jedyna dyskietka, podpisana: „Da- ne statystyczne. Używać oprogramowania MacStat". 117 Robin powstrzymał się od czytania kserokopii na miejscu, złożył je i wsadził do tylnej kieszeni spodni, dyskietkę wkładając do kieszeni koszuli. Zamknął książkę, założył papierową okładkę i możliwie najstaranniej nacią- gnął foliowe opakowanie. Następnie odstawił książkę dokładnie w to samo co przedtem miejsce. Zmiął karteczkę z sygnaturami książek, włożył ją do kieszeni i wrócił na parter. Na jego widok Brownleigh uniósł swą twarz łasi- cy i pokiwał głową z dezaprobatą. - Znalazł pan to, czego pan szukał? - spytał zimno. - Poczekamy, zobaczymy - uśmiechnął się szeroko Robin. - Zobaczymy. Instytut Cold Mountain zajmował dość niewielką, czteropiętrową budowlę ze szkła i białego marmuru naprzeciw ośrodka medycznego, od znacznie więk- szego kompleksu rekreacyjnego oddzieloną sztucznym wzgórzem i zagajnikiem świerków i brzóz. Instytut stanowił lustrzane odbicie ośrodka, cztery kondygna- cje wyglądały jak ogromne schody, którymi wchodziło się na wzgórze. Okna wykonano ze złoconego szkła, dach każdej z kondygnacji pokrywały płyty sło- neczne, a wbudowanie instytutu we wzgórze zapewniało dodatkowe ocieplenie. Kelly zjawiła się kilka minut przed czasem, skierowała się do recepcji, położonej w ładnie urządzonym holu, otrzymała magnetyczną kartę identyfi- kacyjną! poszła do windy. Ku jej zdziwieniu, na czwartym piętrze czekał już na nią Max Alexanian. Przystojny, siwowłosy mężczyzna, lekko wspierający się na lasce ze zło- tą gałką, zrobił krok w jej stronę i wyciągnął rękę na powitanie. Była dziesią- ta rano, ale szef instytutu wystroił się jak na spotkanie z prezydentem Ame- ryki. Ciemny, doskonale skrojony garnitur, lśniące noski czarnych butów, ciemnoniebieski, jedwabny krawat. Kelly znów nasunęło się porównanie z Omarem Sharifem. Uścisnęła jego suchą, silną dłoń. - Cieszę się z ponownego spotkania, panno Rhine - skinął głową. Zno- wu dało się wyczuć ten lekki akcent. - Panna Torrance wspominała, że za- szczyci nas pani dzisiaj swoją obecnością. - Nie spodziewałam się takiego przyjęcia - odwzajemniła się. - Mam nadzieję, że nie oderwałam pana od jakichś pilnych zajęć. - Ależ skąd - uśmiechnął się Alexanian, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Machnął pogardliwie ręką, na której błysnął szmaragdowy sygnet. - Ta szkoła to nasze oczko w głowie. - Uj ął j ą delikatnie pod ramię. - Pozwoli pani, że będę jej towarzyszył. Szkoła Cold Mountain zajmowała całe czwarte piętro instytutu i obej- mowała kilkanaście sal lekcyjnych, kilka sal na zajęcia praktyczne, centrum informatyczne z komputerami, podłączonymi do głównej bazy danych insty- tutu w piwnicach, jadalnię i niewielkie studio telewizyjne. Ponadto znalazło się tu kilka znakomicie wyposażonych laboratoriów chemicznych i sala gim- 118 nastyczna z najnowocześniejszym sprzętem. Alexanian tłumaczył, iż szkoła jest całkowicie niezależna od szkolnictwa w Crestwood i finansowana ze środ- ków instytutu. - Uczniowie są wyjątkowo zdolni - ciągnął, gdy szli już w stronę klasy Lizbeth. - Dwadzieścia lat temu, gdy tworzyłem tę miejscowość, wyszuki- wałem najlepszych ludzi w naszym kraju, można by rzec, śmietankę elity. Te dzieci to ich potomstwo: najlepsze z najlepszych do dziesiątej potęgi. Żaden z uczniów nie ma ilorazu inteligencji poniżej stu pięćdziesięciu pięciu. - A czy cudowne dzieci nie wypalają się zbyt wcześnie? - spytała, nie chcąc przy tym wyjść na zupełną sceptyczkę. - Tylko wtedy, gdy sieje wykorzystuje - potrząsnął głową Alexanian - i gdy bagatelizuje się inne strony ich osobowości, które czynią z nas wszyst- kich ludzi. - Jeszcze raz się do niej uśmiechnął. - Na przykład sztukę. - Muszę przyznać, że Lizbeth jest dość zrównoważona - stwierdziła Kelly, gdy dochodzili już do sali. - Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę śmierć rodziców. Dobrze jej ze Stephenem. - Jest szczęśliwa, bo czuje się kochana. Wszyscy ją tutaj kochamy. - Uwaga zabrzmiała dziwnie, ale Kelly zbyła to milczeniem. Alexanian pokle- pał ją po ramieniu. - Obawiam się, że zabrałem pani trochę czasu na poga- dankę. Sprawiłoby mi ogromną przyjemność, gdyby pozwoliła się pani po- tem zaprosić na obiad. Może będę mógł pokazać pani jeszcze kilka innych stron życia w Crestwood Heights. - Z wielką przyjemnością. - Coś w zachowaniu tego człowieka jąniepo- koiło, ale nie da się zaprzeczyć, że ją intrygował. - Cudownie. - Odsunął lewy mankiet marynarki i spojrzał na złoty zega- rek. - Zatem umówmy się o dwunastej przy recepcji na dole. - Ponownie uścisnął jej dłoń. Chwilę patrzyła, jak kuśtyka, a potem otworzyła drzwi do klasy Lizbeth. Po powrocie do mieszkania nad cukiernią Robin nalał sobie kawy, usiadł przy kuchennym stole i rozłożył kartki, które Hugh Trask ukrył w książce. Dyskietkę odłożył na razie na bok, łyknął kawy i zabrał się do czytania. Pierw- sze dwie kopie zawierały ogłoszenia z gazety samego Traska, z numerów datowanych na siedemnasty i osiemnasty marca tysiąc dziewięćset siedem- dziesiątego siódmego roku. INTERMEDDC LTD Intermedix Ltd. ma przyjemność ogłosić, iż pan Jack L. Torrance został mianowany dyrektorem projektowym w Dziale Badań Naukowych. Doktor Torrance pełnił uprzednio funkcję wicedyrektora Działu Zastosowania Sys- temów w Korporacji Technicznej Concorde w Bostonie, Massachussetts. 119 Studia odbywał na Uniwersytecie Columbia i MIT. Jego żoną jest pani Elisa- beth Torrance. OŚRODEK MEDYCZNY CRESTWOOD HEIGHTS Ośrodek Medyczny ma zaszczyt ogłosić, iż pani doktor Elisabeth Torran- ce została mianowana dyrektorem naukowym filii Federalnego Programu Bez- płodności z siedzibą w ośrodku. Pani Torrance piastowała przedtem stanowi- sko wicedyrektora programu w szpitalu w Bostonie. Wykształcenie zdobywała na Uniwersytecie Kalifornijskim i w Instytucie Johna Hopkinsa. Jest żoną dok- tora Jacka Torrance'a, pracownika Intermedix Ltd z Deep Wood Park. Po chwili zaczął kojarzyć fakty. Lizbeth Torrance, córka chrzestna Ste- phena Hardy'ego, a to jej rodzice. Nawet z tych bezpłciowych ogłoszeń można było się co nieco dowiedzieć o ich przeszłości. Jack Torrance, inżynier w MIT, zajmujący się najprawdopodobniej problematyką medyczną, spotyka swą przyszłą żonę, która pracuje w szpitalu bostońskim. Max Alexanian, zawsze węszący za nowymi talentami, wysuwa kandydaturę jednego z nich do pracy w Crestwood Heights. Jednocześnie drugiemu z małżonków oferuje się atrak- cyjną posadę, żeby znęcić ich do Crestwood. Po niedługim czasie rodzi się Lizbeth. Prosta, zwyczajna, całkowicie normalna. Można się założyć, że tę samą drogę przeszły dziesiątki rodzin zamieszkałych obecnie w Crestwood Heights. Skąd więc zainteresowanie Hugha Traska tą akurat parą? Następna kartka zawierała wniosek o ubezpieczenie, ze szczególnym wyróżnieniem kwestionariusza medycznego. Firma, Amerykańskie Lekar- skie Towarzystwo Ubezpieczeniowe, miała siedzibę w Bostonie, sam kwe- stionariusz zaś został wypełniony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szó- stym roku, czyli na rok przedtem zanim Torrence'owie przenieśli się do Crestwood. Wedle kwestionariusza Elizabeth Torrance cieszyła się dobrym zdrowiem, w ciągu ostatnich pięciu lat nie zażywała marihuany, kokainy ani żadnych innych środków odurzających, w szpitalu zaś leżała tylko raz. Doktor Torrance sama napisała, że w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku poddała się niewielkiemu zabiegowi chirurgicznemu. Diagno- za brzmiała: rak macicy, sugerowano jej wycięcie. Zabieg przeprowadzono w szpitalu bostońskim dnia czternastego lipca tysiąc dziewięćset siedemdzie- siątego czwartego roku, od tej pory nie wystąpiły żadne objawy raka. Robin zmarszczył czoło. Jeżeli w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku Elisabeth Torrance wycięto macicę, to jakim cudem trzy lata później urodziła dziecko? Wziął do ręki następną kartkę, która tylko zaciem- niła sprawę. 120 Torrance, Lizbeth Alexandra, trzy tysiące pięćset gramów, urodzona o siódmej trzydzieści cztery, dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset siedem- dziesiątego siódmego roku w Ośrodku Medycznym Crestwood Heights, cór- ka Jacka i Elisabeth, zamieszkała w Crestwood Heights, i siostrzenica Rebe- ki Bailey, zamieszkałej w Seattle. Wyrazy wdzięczności dla doktora Stephena Hardy'ego i położnych ośrodka. Następna strona zawierała kiepską odbitkę zdjęcia z „Intermedix Jour- nal", publikowanego zapewne przez firmę Jacka Torrance'a. Zdjęcie przed- stawiało kilkoro ludzi w strojach wieczorowych. Po lewej stronie stał jak zwykle uśmiechnięty Max Alexanian, który obejmował w talii jakąś blon- dynkę. Obok niej znajdował się ciemnowłosy mężczyzna, jeszcze dalej, ły- siejący pan z nadwagą, który promiennie uśmiechał się do aparatu. Podpis informował, że kobieta to Elizabeth Torrance, mężczyzna w środku to jej mąż, łysiejący człowiek zaś to Stewart Damien, wicedyrektor do spraw badań naukowych w Intermedixie. Typowa fotografia dla prasy. Z jednym wyjątkiem: gołym okiem widać było, że Elizabeth Torrance, której trzy lata wcześniej usunięto macicę, jest w ciąży. Na ostatniej kserokopii znajdowały się trzy wycinki z prasy. Pierwszy, sprzed sześciu miesięcy, pochodził z „Wiadomości Detroit". Była to krótka notka o śmierci Elizabeth i Jacka Torrance'ów. Nagły sztorm przewrócił ich żaglówkę i obydwoje utonęli. Ciał nie odnaleziono. Drugi wycinek, tym razem z „Detektywa Seattle", był datowany tydzień później i opisywał pożar w domu pani Rebeki Torrance Bailey. Pani Bailey, wdowa, zginęła w pożarze. Trzeci wycinek pochodził sprzed dwóch miesięcy i był wycięty z gazety Traska: przedstawiał nekrolog Nathana Somerville'a, wujka Kelly, i jako przy- czynę śmierci podawał wylew krwi do mózgu. Robin ponownie przejrzał wszystkie kartki i usiłował złożyć jakąś sen- sowną całość z informacji, które Hugh Trask tak przemyślnie ukrył. Co z te- go wszystkiego wynikało? Elizabeth Torrance zachorowała na raka macicy, którą usunięto jej w ty- siąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku. Trzy lata później pokazu- je się na fotografii z wyraźną ciążą. Miesiąc po zdjęciu, rodzi zdrową córkę. Zdarzył się cud, chyba że w kwestionariuszu ubezpieczeniowym kłamała. O reszcie trudno powiedzieć coś jednoznacznego, choć Trask chciał wyka- zać jakiś związek pomiędzy śmiercią Torrance'ów i Rebeki Bailey. Jedynym pewnikiem był wniosek ubezpieczeniowy; poszedł więc za gło- sem intuicji i zadzwonił do swojego maklera w Miami. Makler, o nazwisku John Laird, podpowiedział mu niegdyś, że firmy działające w Deep Wood Park stanowią dobrą, dynamiczną inwestycję; pomógł mu też przy zakupie cukierni. 121 - Tu John Laird z firmy Cavanaugh-Watson McLeod. - Cześć, John. Robin Spenser z tej strony. - O, cześć, fajnie, że dzwonisz. Jak leci w Najbardziej Zaawansowanej Miejscowości Stanów? - Takie hasło wymyśliła firma Inwestycje Deep Wood, w której miał udziały Robin. - Nie najgorzej. Dzwonię, żeby cię o coś zapytać. - Śmiało. - Jest taka firma Amerykańskie Lekarskie Towarzystwo Ubezpieczenio- we, z siedzibą chyba w Bostonie. -No i? - Są chyba członkiem jakiejś grupy? - Moment. -Robin usłyszał głuche odgłosy stukania w klawisze kompu- tera. - Robin? -Tak? - ALTU należy do Stowarzyszenia Firm Medycznych, SFM. Tacy łowcy głów. Wynajdują małe, niedoinwestowane firmy, wkładają w nie pieniądze, żeby potem je przejąć. Zdaje się, że mają na koncie jakieś szwindle z funda- cjami. - Nie rozumiem. - To proste - tłumaczył Laird. - SFM jest właścicielem fundacji o na- zwie Amerykański Instytut Badań Medycznych i Technicznych. Dofinanso- wują badania i laboratoria w większości uniwersyteckich szkół medycznych i największych szpitalach w kraju. Gdy jakieś badania ich zainteresują, za- trudniaj ą pracujących nad nimi naukowców w jednej z firm prywatnych, któ- rych właścicielem jest SFM. Wtedy jednak przestają sponsorować dany pro- jekt naukowy. Zarówno fundacja, jak i programy uniwersyteckie i szpitalne są zwolnione od podatku, czyli w ten sposób SFM przeprowadza różnego typu badania właściwie za darmo. Praktyka dość śmierdząca, ale w całkowi- tej zgodzie z prawem. Robin pokiwał w zamyśleniu głową. Wszystko układało się w logiczną całość, włącznie z zakładaniem towarzystwa ubezpieczeniowego dla leka- rzy. Dane osobiste we wniosku ubezpieczeniowym to dobry początek zbiera- nia informacji o przyszłym pracowniku. -1 jeszcze jedno - odezwał się Robin. - Firma o nazwie Intermedix. - Jasne jak słońce - wypalił tamten. - Własność SFM. - Na pewno? - Jak najbardziej. Mam to przed oczami na ekranie, pod rubryką: „Firmy podległe ze stuprocentowym udziałem". Chwileczkę. - Znowu rozległo się stukanie w klawiaturę. Po chwili Laird podjął: - Tak jak podejrzewałem, In- termedix to jedna z firm w portfelu inwestycyjnym Inwestycji Deep Wood. Prawdę mówiąc, j esteś posiadaczem dwustu trzydziestu dwóch ich akcji serii B. - Urwał. - Skąd to nagłe zainteresowanie? 122 - Ciekawi mnie taka jedna sprawa. I mam jeszcze jedno pytanie. -Mów. - Czy można by się jakoś dowiedzieć, kto zajmuje się tego rodzaju ope- racjami SFM? - Chyba tak. Z pewnością mogę zdobyć listę członków kierownictwa. Zajmie to trochę czasu, jakiś dzień co najmniej. - Świetnie. Jak tylko będziesz coś miał, zadzwoń, jeżeli mnie nie zosta- niesz, zostaw wiadomość na sekretarce. Wielkie dzięki. - Nie ma za co. Odezwij się czasem, a jak znajdziesz jakąś żyłę złota, to wiesz, na kogo możesz liczyć. Nie zapominaj, że to ja poradziłem ci zainwe- stować w koncesje. - Jasne. Na razie, John. - Odłożył słuchawkę i wrócił do stołu w kuchni. - Koło wpisane w koło - wymamrotał. Wziął opakowaną w folię dyskietkę, którą odkrył waz z kserokopiami. Aby ją odczytać, będzie musiał skorzystać z komputera w mieszkaniu Hugha Traska. Położył dyskietkę na odbitkach. Liczył, że zawiera jakieś odpowiedzi na pytania, których zdążyło mu się już trochę nazbierać - a jedno dziwniejsze od drugiego. Rozdział 14 O wpół do dwunastej Kelly skończyła spotkanie z uczniami i z poczuciem ulgi zjechała windą na parter. Wydarzenie jednocześnie bardzo j ą urado- wało i wyczerpało. Dzieci - razem z Lizbeth było ich piętnaścioro - zasypa- ły ją setkami pytań z dziedziny rzeźby, malarstwa i grafiki. Udało jej się tyl- ko dzięki obietnicy, że wróci do nich za tydzień. Z przyjemnością stwierdziła, że do obiadu z Alexanianem zostało jesz- cze trochę czasu. Piętnaścioro geniuszów mogłoby wyssać soki żywotne z każ- dego i w tej chwili marzyła tylko o papierosie i odrobinie spokoju. Hol instytutu stanowił przedłużenie parteru i został pomyślany na wzór rzymskiego atrium, czyli wewnętrznego dziedzińca; spadzisty, szklany dach wznosił się aż do drugiego piętra budynku. Gdzieniegdzie znajdowało się po kilka wygodnych krzeseł, oddzielonych od siebie pokaźnymi kwiatkami w terakotowych donicach, z boku stał, nie rzucający się w oczy, samoob- sługowy automat z kawą i herbatą. Szklane ściany i sufit wykonano z nie- co przydymionego szkła, dzięki czemu atmosfera wnętrza przypominała co nieco las. Hol był prawie pusty, więc Kelly nalała sobie kawy i bez trudu znalazła wolny stolik. Opadła wyczerpana na krzesło, zapaliła papierosa i wydmu- chała kłąb dymu. 123 Zdumiewające, co robi z człowieka odrobina seksu, a jeszcze dziwniej- sze, że można bez niego tak długo wytrzymać i w ogóle nie zwracać na to uwagi. Wypiła łyk kawy i rozparła się wygodniej na krześle. Stephen w łóż- ku rozkręcał się dość powoli, ale po pewnym czasie dowiódł, że jest więcej niż dobry. Może nie najlepszy z dotychczasowych kochanków, ale również nie najgorszy, a przecież pierwszy raz nigdy nie należy do najrozkoszniej- szych. Działali na tej samej fali, a o to przecież chodziło. Cieszyła się, że nie została u niego na całą noc: przynajmniej na razie trzeba się było hamować. Zapatrzyła się na przydymione szkło dachu i zaczęła się zastanawiać, z jakich powodów spotkania takie jak to zeszłej nocy wychodzą dobrze, źle lub tak sobie. Zazwyczaj nie łamała sobie nad tym głowy, ale Stephen był zupełnie inny. Tego typu przemyślenia nabierały przy nim jakiejś niezwykłej wagi. Być może działo się tak dlatego, że stał się swego rodzaju symbolem wahań, czy zostać w Crestwood Heights, czy wyjechać, a może dlatego, że brała ich znajomość bardzo serio. Bardzo zdziwiło j ą własne zaangażowanie i podniecenie. Doszła do wnio- sku, że nie miały one nic wspólnego z techniką ani pieszczotami. Więcej rozgrywało się w sferze myśli i uczuć. Gdy w pewnej chwili emocje nieco opadły i zaczęła myśleć o tym, że ma w sobie mężczyznę, który rośnie, tward- nieje, sama myśl wywołała gwałtowny orgazm, który zaskoczył ich oboje. - O Boże - jęknęła, obserwując mknące po niebie, barwne chmury. - Chyba się nie zakochałam! Spuściła głowę i napiła się kawy. I co, czy nie zaszli j ej od tyłu? Z j ednej strony stara się uchodzić za stanowczą kobietę, która nie ma ochoty stać się częścią jakiejś utopii, a tymczasem zakochuje się w najatrakcyjniejszym ka- walerze w mieście. Dokończyła papierosa i zgasiła go w dużej popielniczce stojącej na środku stołu. Odkąd sięga pamięcią, seks i miłość zawsze ją pobudzały, wyostrzały zmysły, porządkowały świat. W dobrym humorku, żegnaj, doktorku. Chyba że przyczyną dobrego humoru był wyżej wymieniony doktorek. Wszystko się strasznie komplikowało. - Jasna cholera! - wyszeptała. - Zadurzyłam się w nim! - Panno Rhine? - Zaskoczona uniosła wzrok i napotkała spojrzenie Maksa Alexaniana, nieskazitelnie czystego i eleganckiego, który wyglądał na deale- ra z klasą, sprzedającego luksusowe samochody albo wyborowe odmiany kawy. I wtedy domyśliła się, co jej w nim nie pasuje. Złocona laska, zawsze dopięty na ostatni guzik, wiecznie zbyt doskonały, po prostu aktor, który ni- gdy nie wypada z roli, tak że nie wiadomo, co sobie naprawdę myśli. - Nie słyszałam, jak pan nadchodzi. - Jeśli panią wystraszyłem, przepraszam. - Siwowłosy mężczyzna obda- rzył ją uśmiechem. - Nadal ma pani ochotę na małą wycieczkę? - Naturalnie - skinęła głową i wstała. 124 - Świetnie. Pozwoliłem sobie zamówić dla nas obiad do „Forum". - Nigdy o czymś takim nie słyszałam. - To zrozumiałe, bo „Forum" to klub dla pracowników firm działających w Deep Wood Park. Menu jest tam znacznie lepsze niż w typowych stołów- kach zakładowych. - Niech więc będzie. - Kelly sięgnęła do torebki po klucze do astona martina. - Nie, nie. - Alexanian jeszcze raz się uśmiechnął. - Pojedziemy waha- dłowcem. - Ujął Kelly pod ramię i zaprowadził z powrotem w stronę windy. Gdy weszli do środka, Alexanian wyjął z kieszeni kartę magnetyczną i wsu- nął ją w otwór pod przyciskami dla poszczególnych pięter. Po chwili drzwi zasunęły się, a winda ruszyła w dół. - Znajomy mi o tym wspominał - odezwała się Kelly. - To jakiś pod- ziemny system transportowy. - No, to mało powiedziane. - Winda płynnie zatrzymała się i wysiedli. Kelly znalazła się w swego rodzaju poczekalni. Jej przeciwległa ściana była ze szkła i dostrzegła przez nią jasno oświetlony tunel. Jego ściany, wznoszące się łukami wysokości przynajmniej pięciu me- trów, pomalowano na jasnoniebieski kolor. Na wysokości pasa biegły grube przewody, każdy innej barwy. W gładkiej podłodze nie było ani śladu szyn. Nagle w tunelu pojawił się dziwaczny pojazd, coś jak skrzyżowanie wózka widłowego i odkurzacza z ramionami. Po chwili w przeciwną stronę prze- mknął inny wehikuł, przypominający raczej ciężarówkę, załadowaną kilko- ma dużymi, kartonowymi pudłami. - Są cztery pasy - tłumaczył Alexanian, podchodząc do szklanej ściany. - Dwa wewnętrzne służą do transportu ładunków, dwa przy ścianach do ru- chu pasażerskiego. Nawiasem mówiąc, zaraz z jednego z nich skorzystamy. - Znowu się do niej uśmiechnął i wyjął kartę magnetyczną, którą wsunął do czegoś w rodzaju miernika na ścianie. - Nie widzę tam żadnych pasów - odezwała się Kelly, przyglądając się podłożu w tunelu. - Skąd te pojazdy wiedzą, gdzie mają jechać? - Wagony ładunkowe poruszają się wzdłuż przewodów, które znajdują się w podłożu. Kieruje nimi impuls elektromagnetyczny, wysyłany z termi- nalu, jakieś sześć kilometrów stąd. Wagonikami pasażerskimi steruj ą czujni- ki laserowe, tak że kierunek można wybrać samemu. System z początku wy- daje się skomplikowany, ale to tylko złudzenie. Tego typu rozwiązania od lat stosuje się w Japonii i niektórych fabrykach samochodów w Detroit. Tunele wybudowali po raz pierwszy pracownicy u Disneya jakieś trzydzieści lat temu. Te kolorowe przewody na ścianach obsługują trzy dzielnice Crestwood Heights, nasz kompleks, szpital i firmy na terenie parku. Praktyczne, wo- doszczelne, pod stałym nadzorem. Szacuje się, że od początku pracy tego systemu zaoszczędziliśmy około osiemdziesięciu milionów dolarów, które 125 musielibyśmy wydać na utrzymanie układu komunikacyjnego miasteczka rozmiarów Crestwood Heights. Za pięć lat wydatki na jego budowę zwrócą się z samych tego rodzaju oszczędności, nie licząc usług spedycyjnych. - Dwa łyki statystyki - wtrąciła Kelly. Alexanian się uśmiechnął. - Jak zwykle. Takie jest życie, panno Rhine. - Przepraszam, że się pana czepiam. Po prostu wyrosłam w innym świe- cie. - Być może - w głosie mężczyzny zabrzmiał teraz chłód - ale świat się zmienia. - Czyli powinnam się do niego jak najszybciej przyzwyczaić? - Jeśli chce pani przeżyć. Poza szklaną ścianą pojawiła się kolejna machina, która zwolniła i za- trzymała się na wysokości poczekalni. Przesuwane drzwi otworzyły się w chwili, gdy pojazd stanął w miejscu. - Wygląda jak powiększona wersja wózka inwalidzkiego, na którym jeź- dziłam w szpitalu. - Urzędowa nazwa brzmi RJT - obwieścił, ujmując ją pod ramię - czyli Ruchome Jednostki Transportowe. Ma pani zresztą rację, wózek inwalidzki to pewne przedłużenie tego wynalazku. W wagoniku znajdowały się cztery miękkie siedzenia, a w miejscu kie- rownicy widniała klawiatura, złożona z ośmiu kolorowych klawiszy i jedne- go przycisku z napisem: ENTER. Alexanian posadził Kelly na fotelu kie- rowcy i usiadł u jej boku. -1 co teraz? - zapytała. - System składa się z ośmiu tras. Niebieska jest najdłuższa. Prowadzi z głównego terminalu do parku, zahaczając po drodze o instytut i ośrodek medyczny. Każdemu tunelowi odpowiada jakiś kolor. Trzeba nacisnąć któ- ryś z klawiszy, potem ENTER i znajdzie się pani w wybranym tunelu. W tym wypadku wystarczy nacisnąć klawisz niebieski, ENTER i wszystko potoczy się samo swoim torem. Gdyby chciała się pani dostać do Orchard Park, trze- ba byłoby najpierw przejechać linię niebieską, potem białą, oznaczającą głów- ny tunel do dzielnic mieszkalnych, a wreszcie żółtą, którą można dotrzeć do Orchard Park. To chyba proste? - Niebieski, a potem ENTER? -Tak. Kelly niepewnie nacisnęła niebieski kwadrat i klawisz ENTER. Wagon ruszył bezszelestnie i zaczął nabierać prędkości. - Zdarzały się jakieś wypadki? - zapytała, usiłując oderwać wzrok od tęczy przewodów, które biegły niecały metr od nich po ścianie. - Nigdy - potrząsnął głową Alexanian. - System pomyślany jest tak, że wagony pasażerskie ustępują ładunkowym, które jadą po środkowych pa- 126 sach. Gdybyśmy musieli przeciąć tor ładunkowy, czujniki przekazałyby me- chanizmowi kierowniczemu informację, czy droga jest wolna. - Dlaczego nie spotykamy po drodze żadnych ludzi? - zapytała. Od cza- su do czasu mijał ich jakichś wagon z ładunkiem, ale ani razu nie spotkali człowieka. - Mieszkańcom nie potrzeba tego rodzaju komunikacji. System ma pod- stawy ekonomiczne, nie społeczne. - To znaczy? - Zwiększa się wydajność przewozu ładunkowego, kreskowe kodowa- nie towarów w terminalu znacznie ułatwia kontrolę ich stanu, a RJT-y, które automatycznie ładują się i rozładowują, pozwalają na znaczne oszczędności kapitału, sprzętu, no i oczywiście personelu. - Mimo wszystko czuję się jak w filmie science fiction - oświadczyła Kelly, odprowadzając wzrokiem duży wagon towarowy, który minął ich po centralnym pasie. Najdziwniejsze było to, że w tunelu panowała doskonała cisza, przerywana jedynie ich głosami i ściszonym mruczeniem RJT-ów. - To tylko złudzenie - zareplikował Alexanian. - Szwedzkie volvo już od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku używa pojazdów z napędem automatycznym. Hybrydy samoładujące przynoszą producentom ogromne zyski. Jedziemy w tej chwili maszyną wyprodukowaną przez Auto- matron, firmę z Deep Wood Park, ale tego typu działalnością zajmują się również przedsiębiorstwa w rodzaju General Motors, Litton Industries, czy United Technologies. Jesteśmy do przodu, ale z pewnością nie byliśmy pio- nierami. Różni nas jedynie to, że zastosowaliśmy tę technikę nie tylko w fa- brykach, lecz do przewozów. - Trochę się w tym wszystkim gubię - przyznała Kelly. - Nie jestem przyzwyczajona do myślenia o organizmach społecznych jak o maszynach. - Nie pani jedna. Ale szczerze mówiąc każda społeczność nie jest ni- czym więcej niż maszyną. Z Crestwood Heights chcieliśmy uczynić przy- kład machiny przyszłości. Korporacje z parku dostarczają rozwiązań tech- nicznych, które instytut realizuje w praktyce. - Poletko doświadczalne - dorzuciła - a mieszkańcy Heights to króliki? - Trafny, choć krytyczny opis. - Ruchem laski wskazał wprzód. - Jeste- śmy na miejscu. Wagon zaczął raptownie zwalniać, a Kelly mignął przed oczami napis na przeciwległej ścianie: CENTRALNA DYSTRYBUCJA DEEP WOOD PARK. Pojazdy towarowe przemierzały jeszcze kilkadziesiąt metrów, wjeżdżając w automatyczne zatoki przeładunkowe, lecz oni stanęli przed prze- szkloną poczekalnią, taką samą jak pod instytutem. Wysiedli i przeszli przez rozsuwane drzwi. Tymczasem wagonik zaczął znikać w głębi tunelu. - Dokąd? - zapytała Kelly, gdy podeszli do rzędu wind. - W górę - odparł. - Kartą magnetyczną otworzył najbliższą windę. 127 - Pięć kondygnacji do poziomu gruntu? - zapytała Kelly, kiwając głową w stronę przycisków. - W parku istnieją czterdzieści dwie firmy. Większość z nich prowadzi badania naukowe i laboratoryjne. Ponad ziemią zbudowaliśmy biura i bu- dynki administracyjne. Pod spodem przebiega układ grzewczy i klimatyza- cyjny, system bezpieczeństwa, łączności, komputery główne instytutu i cen- tralny parking. Rozwiązanie wygodniejsze, bardziej praktyczne i ładniejsze niż szeregi betonowych straszydeł. - Racja - przyznała bez wahania. Winda przystanęła, otworzyły się drzwi. Ze swoim przystojnym towarzyszem weszła do pomniejszonej repliki insty- tutowego atrium. Po drugiej stronie Kelly dojrzała wejście do obszernej i wy- sokiej jadalni, zalanej z trzech stron światłem, które wpadało przez wysokie okna. Nie wiadomo skąd na ich powitanie wyszedł elegancki szef sali, który bez słowa skinął głową Alexanianowi i poprowadził ich do ustronnego stoli- ka w rogu podłużnego pomieszczenia. Najbliższe okno wychodziło na nie- wielką kotlinę o porośniętych drzewami stokach i z niedużym stawem na środ- ku. Spoza drzew majaczyło kilka budynków z czerwonej cegły, między którymi biegły żwirowe ścieżki. Ani śladu typowych fabryk. Rozejrzała się po sali. Mimo pory obiadowej zaledwie dziesięć do piętnastu osób siedziało w miejscu, które mogło ich pomieścić dziesięciokrotnie więcej. Klienci wy- glądali na kadrę kierowniczą: ani śladu naukowców z rozwianym włosem i w zaplamionych fartuchach laboratoryjnych. - Czuję się trochę nieswojo - zwróciła się do Alexaniana. - Tu nie nosi się chyba dżinsowych spódnic i sandałów. - Wygląda pani bardzo ładnie. A wszyscy goście są u siebie. Kelly uśmiechnęła się i jeszcze raz rzuciła okiem za okno. Sugestia była oczywista: w towarzystwie Alexaniana mogła założyć bikini i chodzić boso, a nikt i tak nie śmiałby patrzeć na nią wilkiem. Alexanian stanowił tu wcielenie władzy i najwidoczniej bardzo mu to odpowiadało. Ni stąd, ni zowąd przebiegł ją nagły dreszcz niepokoju i przed oczami stanął Hugh Trask. Co to on mówił w szpitalu? „Szykuje się coś okropnego i trzeba temu zapobiec". - Mam nadzieję, że mi pani wybaczy - Max Alexanian wyrwał ją z zadu- my - ale pozwoliłem sobie złożyć zamówienie wcześniej: pstrąg ze Szwarc- waldu i szpinak au gratin. - Zapowiada się wspaniale. - I doskonale do niego pasuje. Max Alexa- nian lubił mieć nad wszystkim nadzór. - Udało nam się wykraść szefa kuchni z „Brennera" w Baden Baden. Gościłem tam w zeszłym roku, gdy byłem w Niemczech na nartach i muszę przyznać, że dania smakowały wyśmienicie. - Jak pan mówił, lepsze niż w zakładowych stołówkach. 128 - Oczywiście. - Urwał. - I kolejna nowina: zaprosiłem jeszcze jedną osobę. - Kelly obrzuciła okiem stół i po raz pierwszy zorientowała się, że jest zastawiony na trzy osoby. - Kogo? - Philipa Grangera, wicedyrektora MedTech Industries. Poznała go pani na przyjęciu u Doris jakiś czas temu. - Dlaczego pan go zaprosił? - spytała łamiącym się głosem Kelly. - MedTech to coś w rodzaju naszego okrętu flagowego - odparł bez na- mysłu Alexanian, świadomie pomijając milczeniem ton jej głosu. - Pomyśla- łem sobie, że oprowadzi nas po parku. - Rozumiem - pokiwała głową. Oczy Alexaniana błysnęły. - O wilku mowa. Kelly nieznacznie się obróciła i obserwowała, jak zwalisty, łysiejący mężczyzna podchodzi do stolika. Skinęła głową, a Granger wysunął krzesło i usiadł naprzeciw. - Doszła już pani do siebie, panno Rhine? -Tak. Granger uśmiechnął się blado. Wziął elegancko złożoną serwetkę, która leżała przed nim na stoliku, i rozłożył ją sobie na kolanach. - Ciągle nosimy się z zamiarem uczynienia ze „Strandu" klubu filmowego? - Owszem - skinęła głową. W tym mieście ukrywanie swoich planów było bezcelowe. - Przynajmniej spróbuję. Zacznę od festiwalu science fic- tion. - Rzuciła szybko okiem w stronę Alexaniana. - Doszłam do wniosku, że to bardzo na miejscu. - Doskonale - uśmiechnął się szeroko dyrektor MedTechu. - To mój ulubiony gatunek. Atakpiętnastometrowej kobiety, Niewiarygodnie kurczą- cy się człowiek. Znakomite filmy. - Obawiałam się, że będzie pan miał pewne zastrzeżenia - odparła Kelly, zdumiona niepohamowanym entuzjazmem Grangera. - A to czemu? Ja naprawdę lubię takie głupawe filmiki. Z drugiej strony wcale nie zmieniłem zdania na temat „Strandu". Nadal uważam, że powinien tam powstać normalny teatr. - Możliwe, że będzie pan miał szansę. Szczerze mówiąc, sama jeszcze nie jestem pewna swoich planów. Przyniesiono obiad. Alexanian podtrzymywał rozmowę, wyjaśniał na czym polega współpraca różnych firm z parku oraz ich wpływ na miasto. Z jego słów wynikało, że oto dokonała się utopijna integracja społeczeństwa, a to dzięki jego teoriom na temat statystyki i jej zastosowań w przyszłości. Dzięki instytutowym komputerom jego ludzie potrafili ekstrapolować przeszłe i obecne dane i tworzyć w ten sposób krzywe trendów, wykorzysty- wane z kolei przez firmy, które rozpoczynały badania w najbardziej korzyst- nych dziedzinach. W trakcie całej rozmowy Kelly często świerzbił język, żeby 129 9 - Eksperyment spytać go o powiązania z Instytutem Badań Demografii w Georgetown, ale pytanie, czy badania prowadzone w parku są stosowane przez wojsko, natra- fiło na mur milczenia. Po obiedzie zjechali windą trzy piętra w dół, do kom- pleksu MedTechu. W przestronnym, wysokim holu umundurowany strażnik wręczył im pla- kietki, a potem udali się na teren laboratoriów. - Czym dokładnie zajmuje się MedTech? - zapytała Kelly. - Dwadzieścia lat temu zaczynaliśmy od produkcji rozruszników serca i sprzętu do dializy, ale od tej pory znacznie się wyspecjalizowaliśmy. - Gran- ger zaprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia, zalanego przyćmionym, czerwonym światłem. Najwięcej miejsca zajmowała tu zrobiona z tworzywa sztucznego i stali machina, która wyglądała jak skrzyżowanie łoża tortur i stołu operacyjnego. Pod baterią skierowanych na niego rur leżał ubrany mężczy- zna, który kartkował jakąś książkę. Od maszyny do centrum wideo biegło mnóstwo przewodów. Drugi mężczyzna grzebał na pochyłym stole, zasta- wionym przeźroczami, żabkami i cyfrowymi tarczami, nie spuszczając przy tym oczu z ekranów na ścianie. - To prototyp DRP - tłumaczył Granger. - Nasz największy powód do dumy. Może też pokazać pani, dlaczego lubię fantastykę, bo jest to toporna wersja urządzenia, jakie doktor McCoy stosuje w Star Treku. W telewizji i ki- nie mówią na to „fienberg", a jego praca polega na błyskawicznej analizie stanu pacjenta. To właśnie jest zadanie DRP. DRP? - Dynamiczny Rekonstruktor Przestrzenny. Max mawia o tej metodzie: technika katalityczna. - Nic z tego nie rozumiem. - Stworzyliśmy syntezę kilku dziedzin techniki - włączył się Alexanian. - W tym wypadku chodzi o grafikę komputerową, której źródła tkwią w grach wideo; promienie rentgenowskie i skomputeryzowana tomografia osiowa - w skrócie skan STO - oraz spektrografia astronomiczna. - A do czego to właściwie służy? - spytała Kelly. - Promienie rentgenowskie i skaner STO prześwietlają niewielkie, prze- krojowe fragmenty ludzkiego ciała. Jednocześnie do obrazu stosuje się spek- trografię. Maszyna wysyła sygnał do komputerów w instytucie, a po chwili impuls powraca, wzmocniony i przepuszczony przez najlepszy komputero- wy program graficzny. Otrzymujemy obraz całego ciała, tłuszczu, narządów, skóry i kośćca. - Granger klepnął po ramieniu technika przed ekranami wi- deo. - Hank, pokaż jej, jak to działa. Tamten skinął głową i zaczął stukać w klawisze. Tymczasem mężczyzna na stole zaczął przesuwać się pod skanerami, a Kelly usłyszała jakieś pstryknięcia. - Proszę patrzeć na ekrany - poradził Granger. Na każdym monitorze znajdował się inny obraz, który z czasem zaczynał nabierać rozpoznawal- 130 nych kształtów. Z prawej strony ujrzała trójwymiarowy, złożony z linii, ob- raz szkieletu mężczyzny. Na ekranie środkowym widać było jego mięśnie i narządy, na lewym zaś rysowała się termiczna mapa organizmu. - Następny krok polega na stworzeniu programu, który przeanalizuje otrzymane obrazy i postawi diagnozę. Później przekazujemy dzieło inżynie- rom Intermedixu, którzy wszystko miniaturyzują. Za jakieś dwa lata cała konstrukcja powinna zmieścić się w chlebaku. Dziękuję, Hank. - Opuścili pokój i ruszyli dalej. Granger nie ustawał. - Pracujemy nad systemem, który nazywamy sobie „Lekarzem w barze" - mówił, gdy szli licznymi korytarza- mi. - Chodzi o dwudziestoczterogodzinne kliniki na terenie całego kraju, gdzie pacjent może uzyskać szybką i skuteczną pomoc. Coś takiego zaczy- nają już otwierać w supermarketach, ale to na razie małe piwo. - Czy to aby konieczne? - zapytała Kelly. - Naturalnie. To coś pomiędzy opieką domową a szpitalem. W klinikach będzie się nastawiać złamane kości, udzielać pierwszej pomocy w przypad- kach takich jak ukąszenie osy czy wysypka od pieluszek. To znacznie oszczęd- niejsze niż szpitale. - A ponadto dochodzi mnóstwo posad dla lekarzy - wtrącił Alexanian. - Według naszych wyliczeń do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku rynek pracy dla lekarzy zostanie nasycony. Do tego czasu powinniśmy utwo- rzyć od trzystu do pięciuset klinik. - Medycyna jako kura, która znosi złote jajka. Co z Hipokratesem? - Do końca tej dekady siedemdziesiąt procent Amerykanów będzie korzy- stać z usług medycznych dziesięciu największych korporacji - oznajmił Gran- ger. - To proces nieuchronny. A w branży narasta konkurencja. Staramy się wy- przedzić innych poprzez dodanie do naszych klinik specjalistycznych świadczeń geriatrycznych. Pod koniec wieku pokolenie lat siedemdziesiątych zacznie prze- chodzić na emeryturę i wtedy z pewnością doceni pani nasze starania. Pierwszy z pokoi, które zwiedzili, przypominał fotograficzną ciemnię, drugi - warsztat. Wzdłuż ścian biegły blaty, gdzie leżały porozrzucane na- rzędzia, w środku znajdował się duży stół z forniki. Przy jednej ze ścian stał inżynier. Na głowie miał opaskę podobną do korony. Przymocowano do niej kilkanaście kabli, podczas gdy kilka kolejnych przewodów wyrastało mu spod rękawów. Spod obudowy mocno zużytego komputera JASON wybiegało kilka elektrod. Mężczyzna szybko wystukał jakieś komendy i zamknął w skupie- niu oczy. Na stole obok Kelly leżało odcięte ramię, które zaczęło się nagle poruszać i drapać powierzchnię stołu. W miejscu łokcia otwierała się ogromna rana, z której wybiegały kable, przypominające żyły i tętnice. Kelly stłumiła krzyk i patrzyła, jak ręka dochodzi do krawędzi stołu. Nagle się przechyliła i palce gwałtownie się skurczyły. - Co to jest, do diabła? - Serce waliło jej jak młotem. Ręka wyglądała jak stwór prosto z najgorszego koszmaru. 131 - No, można by to nazwać „Strzałem w Dziesiątkę Majora Lee" - odparł inżynier, który oderwał się od klawiatury i zdjął z głowy opaskę. Był Japoń- czykiem, chudym jak tyczka, z okularami na końcu kościstego nosa. Gran- ger przedstawił go: Ken Hiroshi, wicedyrektor Działu Badania Protez Med- Techu. - Tak naprawdę urządzenie nazywa się „Bystra Ręka" - stwierdził Gran- ger, obejmując Hiroshiego. Naukowiec czuł się nieswojo i Kelly była pewna, że na co dzień taka serdeczność nie jest możliwa. Cała wycieczka miała po- twierdzić słuszność hasła: „Jesteśmy jedną wielką rodziną", aż za dobrze znanego jej z branży reklamowej. Hiroshi wyśliznął się z objęć Grangera i wziął rękę ze stołu. Podał ją Kelly, która ujęła protezę nieśmiało. Skóra protezy wyglądała jak żywa i wy- dzielała ciepło. Niezwłocznie oddała rękę inżynierowi. - Trochę nieprzyjemna, prawda? - zagadnął, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Trzeba się najpierw przyzwyczaić. - Ken pracował swego czasu w MIT - wtrącił Alexanian. - Instytut wy- słał go na rok do Laboratorium Mechanicznego Susumu Tachi w Tokio, skąd przywiózł nam podstawy techniczne do skonstruowania „Bystrej Ręki". - Ale jak ona w ogóle działa? Przecież widziałam, że Ken stał po drugiej stronie pomieszczenia. - Chodzi o prosty nadajnik radiowy, umieszczony w kciuku. Impulsy przekazuje wprost do układu nerwowego. W praktyce wyglądałoby to tak, że w protezę wmontowalibyśmy na stałe elektrodę. Wystarczy pomyśleć, że chce się nią poruszyć, a natychmiast spełni życzenie. Mięśnie i nerwy jakby pa- miętały czasy, kiedy miały prawdziwą rękę. Tego rodzaju prace prowadzono niegdyś na uniwersytecie Utah, kiedy tam pracowałem, ale my wymyśliliśmy znacznie lepsze rozwiązanie. Pracownicy Tachiego wynaleźli czujnikową błonę polimerową i trójpalczastąrękę do badania piersi... no, wie pani, żeby sprawdzić, czy nie ma guzów. Stosujemy również sztuczną skórę, czyli do- konaliśmy odkryć wręcz sensacyjnych. Nie jest to ręka prawdziwa, ale jej użytkownik wie, czy ściska coś zbyt mocno czy za lekko, czy dotyka czegoś zimnego czy gorącego. - Świetny rekwizyt do horrorów - podsumowała Kelly, patrząc z niechę- cią na różowy twór na stole. Japończyk zmarszczył brwi, nasunął okulary wyżej na nos i spojrzał na swoje dzieło. - Hmm - bąknął - o tym nie pomyślałem. Byłby chyba niezły efekt spe- cjalny. - Ciągle nie rozumiem, czemu chce pan poruszać tą ręką zdalnie. Bo skoro i tak ma być połączona z ludzkim ciałem ... - Stosujemy ją również w innych celach. - Ken prowadzi wiele eksperymentów nad wykorzystaniem ręki w przy- padku paralityków - włączył się Granger. - Parą „Bystrych Rąk" można spo- 132 kojnie obsługiwać klawiaturę komputera i maszyny do pisania. Może uda się nawet podłączyć czujniki bezpośrednio do klawiatury. - Podpisaliśmy z Państwowym Komitetem Budowlanym i Państwowym Instytutem Zdrowia umowy, w myśl których mamy wyprodukować kończy- ny, którymi będzie można posługiwać się w całym domu - oświadczył Ale- xanian. - „Bystre Ręce" to wielka szansa dla ludzi chorych obłożnie. Per- spektywy są fascynujące. - Coś mi się zdaje, że wszystkie te informacje zaczynają mnie przytła- czać - powiedziała słabym głosem Kelly. Wszystko, co pokazywali jej Gran- ger i Alexanian, miało przysłużyć się całej ludzkości, ale wciąż nie mogła pozbyć się wrażenia, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Tego rodzaju badania z pewnością kosztowały miliony dolarów, a takie pieniądze musiały płynąć z jakichś potężnych źródeł. - Został jeszcze gwóźdź programu, który Philip zostawił na sam koniec. - Zgadza się - przytwierdził Granger, klepiąc Hiroshiego po ramieniu. - No, pozwólmy Kenowi wrócić do pracy. Wyszli, minęli kilkoro wahadłowych drzwi i skręcili w lewo. Kelly po- myślała, że gdyby zostawili ją teraz samą, nie miałaby pojęcia, jak odnaleźć windy. Korytarz skończył się dużą, metalową przegrodą, identyczną jak brama w podziemiach klasztoru. Drzwi, zupełnie jak w bankowym skarbcu, otwie- rały się na koło; opatrzono je czerwonym napisem: OBSZAR ZASTRZE- ŻONY, NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. ZAKŁAD P4. - Co tam jest? - zainteresowała się Kelly. Grangerowi zabłysły oczy. - Same potwory - odparł z uśmiechem. - To w pewnym sensie prawda - dorzucił Alexanian. - W zakładzie P4 są prowadzone potencjalnie groźne badania bakteriologiczne i biologiczne. - Myślałam, że MedTech koncentruje się na technice. - Bo to prawda - skinął głową Granger. - Zakład P4 prowadzimy wspól- nie z kilkoma innymi laboratoriami. Jest to samo centrum kompleksu. My sprawdzamy w nim niektóre urządzenia analityczne. Inne kompanie dostar- czają robaczków, a my maszyn, które mają je zliczyć. - Wskazał ręką małe drzwi na prawo. - My przejdziemy tamtędy, tak że nie będziemy musieli zawracać sobie głowy całą tą procedurą P4. - KSIT / KSPN - Kelly odczytała nie rzucający się w oczy napis na drzwiach. - No cóż, to jasne jak słońce. - Kapsuła Środowiskowa Intensywnej Terapii oraz Kompletny System Przepłukiwania Narządów - wyjaśnił Granger. Wyjął kartę magnetyczną i wsunął ją w otwór koło drzwi. Rozległ się syk i drzwi się otworzyły. Granger obejrzał się za siebie i nieznacznie uśmiechnął do Kelly. - Prowadzimy do- świadczenia na żywych organizmach. Mam nadzieję, że się pani nie brzydzi. - Nie bardzo. 133 - Świetnie. - Granger zapalił światło. Pomieszczenie miało wymiary szpitalnej sali operacyjnej, takie też sko- jarzenie od razu nasunęło się Kelly. W jaskrawym blasku świetlówki ujrzała rząd monitorów, ustawionych pod ścianą z ciemnoniebieskich płytek, lecz na samym środku, zamiast stołu operacyjnego, umieszczono na podwyższe- niu nakrytą płachtą kapsułę z przejrzystego tworzywa sztucznego. - To efekt wspólnych prac MedTechu i Intermedixu - obwieścił Gran- ger, a jego głos odbił się echem od płytek - prowadzonych przez nas już od ponad dziesięciu lat. W Kanadzie mieści się przedsiębiorstwo, które zajmuje się podobnymi sprawami, ale my znacznie ich wyprzedzamy. - Samodzielny Oddział Intensywnej Terapii? - zaryzykowała Kelly. Kap- suła przypominała jeden ze strąków hibernacyjnych z Odysei kosmicznej 2001. - Mniej więcej - pokiwał głową Granger. - Może służyć za jednoosobo- wy OIT, ale ma także inne zadania. - Wsparł się o przód kapsuły. Po bliż- szym przyjrzeniu Kelly zauważyła nieznaczny szew w miejscu, gdzie kapsu- ła się otwierała. - Orientuje się pani co to jest porywanie? - Nie bardzo. - Ludzkie fale mózgowe i sygnały nerwowe są wyładowywane jednocze- śnie z impulsami najbliższego otoczenia. To właśnie porywanie. To także jeden z powodów, dlaczego nie należy stać przy dużym radarze. Mózg może się do- słownie zlasować. To samo odnosi się do mikrofal organizmu. Ale to zjawisko ma też swoje zalety. Jeżeli śpiącego otoczy się polem fal radiowych o tej samej częstotliwości co encefalografy snu głębokiego, dana osoba może wpaść w trans. Wystarczy wbudować w kapsułę generator pola, a z pacjentem można zrobić wszystko: wprowadzić go w stan hipnozy, wywołać przypominające śpiączkę spowolnienie funkcji organizmu, a wszystko bez udziału lekarstw. To samo od- nosi się do funkcji nerwowych, którymi można sterować poprzez tę opaskę. - Jakich funkcji? - Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku prowadzimy badania nad mapami receptorów. W tym to roku Candy Pert z Uniwersytetu Johna Hopkinsa odkryła w mózgu receptor snu. Do dziś znaleźliśmy około czterdziestu, które za pomocą komputerów Maksa umieściliśmy na cyfro- wych mapach. Wiele kompanii zajęło się tego rodzaju pracami, lecz my sku- piliśmy się na elektrycznym, a nie chemicznym pobudzaniu receptorów. Nie- zwykle istotny jest na przykład receptor adenozyny. W Cyanimid wynaleźli lek zwany TZP, który łagodzi niepokój, lecz nie usypia, podczas gdy jeszcze inna grupa wynalazła środek o działaniu odwrotnym, który hamuje produk- cję adenozyny, co ma wpływ podobny do kofeiny, tyle że dziesiątki tysięcy razy silniejszy. Nazwali to chyba YigilAid. My z kolei wymyśliliśmy sposób na wprowadzenie kogoś w niezmienny stan „spokojnej jawy", w którym po- winni znajdować się rekonwalescenci po atakach serca. - Kontrola umysłu - stwierdziła Kelly. Granger wzruszył ramionami. 134 - Jak pani sobie życzy. - Poklepał bańkę w kształcie cygara. - Za parę lat to urządzenie będzie ratować życie wielu poważnie chorym pacjentom. - Wspominał pan o eksperymentach na żywych organizmach - zmieniła temat Kelly - a w tej kapsule nie ma nic. - Pokazałem pani dopiero KŚIT, a pozostał jeszcze KSPN. - Uśmiech- nął się lekko, pochylił i odsłonił zieloną zasłonę, która zakrywała podium pod kapsułą. Kelly popatrzyła w dół i oczy rozszerzyły jej się z przestrachu. Poczuła mdłości. - Jezu! - wydusiła. Dolna część podwyższenia składała się z sześciu szklanych pudełek o wy- sokości około metra. Od góry do każdego z nich przyłączono rurkę, przez którą płynął mlecznobiały płyn. Poprzez gęstą ciecz można było dostrzec ludzkie narządy - nerkę, wątrobę, dwa serca, płuca i coś, czego nie znała. - KSPN - stwierdził sucho Granger. Kelly z trudem przełknęła ślinę, nie mogąc oderwać wzroku od pływają- cych w zawiesinie organów. A więc poznała przyczynę tego mlaskania. - Fluozol DA 20 - ciągnął dalej Granger. - Związek perfluorowy, wynale- ziony w Japonii i wykorzystywany zamiast krwi. Nietrujący, nie wymaga anty- ciał, w niskiej temperaturze można przechowywać go w nieskończoność. Płyn sterylizuje i płucze narządy. Leje się go tyle, żeby utrzymać stan ujemnego wy- poru hydrostatycznego, tak więc nie ma mowy o żadnym szoku. KPSN stanowi część kapsuły, ponieważ używamy do nich tego samego sprzętu kontrolnego, a ponadto narząd dawcy i osoba go przyjmuj ąca mogą znaleźć się w tym samym miejscu. Dodam, że nerka i wątroba są zarażone rakiem. Usunięto je z ciała i te- raz poddaje się chemioterapii. Po wyleczeniu zostaną zwrócone choremu. W ten sposób choroba nie ma szans przerzucenia się na inne organy, pacjent zaś nie odczuwa skutków ubocznych chemioterapii. Dwa serca i płuca czekająna ewen- tualnych potrzebujących. W tych pudełkach mogą „żyć" całymi miesiącami. -A...to? - Lepiej, żeby pani nie wiedziała. - Na twarzy Grangera znowu zagościł blady uśmieszek. Z całą pewnością świetnie bawił się jej kosztem. - Chciałabym się jednak dowiedzieć. - Zacisnęła zęby. Niech go szlag. - Trzymiesięczny płód. Znacznie zdeformowany. Ludzie z kliniki bez- płodności kazali nam go przetrzymać do czasu, gdy będą mogli solidnie się nim zająć. To część ich programu „Poronienie Spontaniczne AB". - To mi chyba wystarczy - odparła Kelly. Mimo to nie mogła oderwać oczu od tego okropnego, skręconego tworu. - Jak pani sobie życzy. - Z powrotem założył na kapsułę zieloną płachtę i Kelly zamrugała oczami. Na ramieniu poczuła dłoń Alexaniana. - Odprowadzę panią do samochodu. - Tak będzie chyba lepiej. - Pozwoliła starcowi wziąć się pod rękę i za- brać z tego okropnego, jasno oświetlonego pomieszczenia. 135 Rozdział 15 Chcieli cię pognębić - stwierdził Robin Spenser. Siedział skulony na kana- pie w pokoju gościnnym Kelly. Obok na stoliku stygła kawa. - Ale po co? - zawołała Kelly, odwracając wzrok od dużego okna z wi- dokiem na jar. Słońce zachodziło, zmieniało drzewa w postacie o pajęcza- stych kończynach. Niebo przecinały pasma ostrej żółci i czerwieni, które za- palały brzegi chmur nad Crestwood Heights. - Po co mieliby mi imponować? - Opadła na fotel naprzeciwko Robina i zapaliła papierosa. - Nie mam pojęcia - potrząsnął głową były żołnierz. - Może chcieli wypróbować swoją władzę. Dać ci do zrozumienia, kto tu rządzi. - To bez sensu. Alexanian z pewnością miał na widoku jakiś konkretny cel. I muszę powiedzieć, że dopiął swego, cokolwiek to było. - Może to jest jakoś związane z materiałami, które znalazłem niedawno u Hugha. - Też nie trzyma się kupy. Trask miał obsesjęna punkcie jakiegoś spisku, jakichś szkaradnych matactw. Granger prowadzi różne dziwne eksperymen- ty, ale nie otacza ich żadną tajemnicą. - Sama mówiłaś, że odnosiłaś wrażenie, jakby pokazywali ci tylko wierz- chołek góry lodowej - zaoponował Robin. - Bóg jeden wie, co się za tym kryje. - Że niby jakiś Frankenstein, co drzemie sobie na razie w hibernacji? - W każdym razie Hugh Trask dokładnie przewidział własną śmierć. - I sam wypełnił swoją prognozę - Kelly potrząsnęła głową. - Nie on pierwszy i nie ostatni zabija się samochodem, a nie pistoletem. - Dostrzegał też jakieś powiązania między śmiercią twojego wujka, ro- dziców i ciotki Lizbeth ... Że nie wspomnę o samej Lizbeth. Jak kobieta z wy- ciętą macicą może urodzić dziecko? - Nie może - zareplikowała rozzłoszczona Kelly. - Chodzi po prostu o to, że ją adoptowali. - Może być. Mogę się na to nawet zgodzić, ale nie zmienia to moich podejrzeń, że ktoś chce coś ukryć. - Dlaczego? - Odpis aktu urodzenia. Czegoś takiego nie sporządza się w przypadku adopcji. I nie dziękuje się wtedy położnym. Z jakichś względów zależało im na tym, żeby przekonać ludzi, że Lizbeth jest dzieckiem Torrance'ów. Do- wodzi tego choćby zdjęcie pani Torrance na przyjęciu. Najwyraźniej pozoro- wała zaawansowaną ciążę. -1 w jaki sposób ma to pasować do śmierci Hugha Traska? - Oraz do śmierci rodziny Lizbeth. 136 - Jezus Maria - burknęła Kelly, gasząc papierosa w popielniczce na sto- liku. - Po co ja w ogóle zawracam sobie głowę? Czy my bawimy się tutaj w Archiwum Xl — Spojrzała przez okno. - Wmawiam sobie, że minie ruski miesiąc, zanim zwiążę się z jakimś mężczyzną, a oto ląduję w łóżku doktora. Próbuję uciec od wielkomiejskiego obłąkania, a przyjeżdżam do jakiejś pro- wincjonalnej utopii. Disneyowski koszmar. Jeszcze dojdzie do tego, że znaj- dę samego starego Walta, obłożonego lodem w jakimś podziemnym lochu. Jedna wielka bzdura! - Może bzdura, ale prawdziwa. Z początku sam wierzyłem w paranoję Hugha, ale natrafiliśmy na zbyt wiele poszlak, a pewnie znajdziemy ich jesz- cze więcej. - Chodzi ci o tę dyskietkę? - Jeszcze dzisiaj wybiorę się z nią do mieszkania Hugha. - Pójdę z tobą - oświadczyła stanowczo. - Przecież miałaś tyle wątpliwości. Coś się stało? - Bo nie podoba mi się, że Max Alexanian i Philip Granger bawią się moją głową jak piłką. - Spojrzała na Robina i uśmiechnęła się. - Na widok takich gierek zawsze staję okoniem. Chcę się z tym załatwić raz na zawsze, a potem uporządkować swoje życie. - A co zrobisz ze swoim doktorem? - spytał niepewnie Robin. - Stephenem? Dlaczego pytasz? - Jego osoba przewija się przez całą tę sprawę. Jego nazwisko figuruje w akcie urodzenia, to on przejął opiekę nad Lizbeth. - Nim się na razie nie przejmujmy. I tak mam dość kłopotów na głowie - oświadczyła. - Był znajomym Torrance'ów, w testamencie mianowali go prawnym opiekunem córki. Sam mi o tym powiedział. Jego obecność to zwy- kły zbieg okoliczności. -Oby. - Jestem z nim dzisiaj umówiona - podjęła chłodno Kelly. - Mogę go po prostu spytać. - Najpierw sprawdźmy, co jest na dyskietce, a potem będziemy zastana- wiać się nad resztą. - Wstał, podszedł do Kelly, przykucnął przy niej i ujął ją za rękę. - Nie życzę wam źle i nie mam zamiaru wtrącać się do waszej znajo- mości. - O co ci w ogóle chodzi? - O to, że padły ofiary. Jedną z nich był twój wujek, a drugą mój przyja- ciel. I nie jest tu istotne czy był wariatem, czy nie. - Gdybym miała choć trochę oleju w głowie, spakowałabym manatki i tyle by mnie tu widzieli. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czy chcę się czegokolwiek dowiadywać. - Życie nie zawsze jest kwestią wyboru. Czasami stajesz z nim twarzą w twarz i starcie jest nieuniknione. 137 - Nie rozumiem. - Możliwe, że posunęliśmy się już za daleko i nie można się wycofać. Sama mówiłaś, że wycieczkę urządzono ci z jakiegoś powodu, a poza tym wszyscy wiedzą, że przyj aźniłem się z Hughem. Kto nie j est z nami, j est prze- ciwko nam. - Sugerujesz, że będą mnie zeskrobywać z drzewa? - Sam chciałbym się nie bać - zaśmiał się nieprzekonująco. - Też nie należę do bohaterów i najchętniej zabrałbym się stąd najbliższym autobusem. - Ale tego nie zrobisz, prawda? - Masz rację. - Ja pewnie też nie. - To zależy tylko od ciebie. - Jeszcze tego pożałuję. - Najprawdopodobniej - wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Niechto szlag! -1 co teraz? - zapytała Kelly. Siedzieli przed komputerem w pokoju Tra- ska na drugim piętrze, oświetlonym jedynie poświatą ekranu Macintosha. - Na dyskietce jest napisane, że można ją odczytać tylko w programie o nazwie MacStat - stwierdził Robin, grzebiąc w pudełku z dyskietkami na biurku zmarłego. - O właśnie. - Wyjął jedną z dyskietek i włożył do twarde- go dysku, drugą zaś dyskietkę do zewnętrznego napędu. Czarna ikona na monitorze zamieniła się w uśmiechniętą twarz i po chwili został uruchomio- ny program i odczytana dyskietka. Na ekranie ukazała się długa lista plików: 16K JEDEN Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 18K DWA Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 11K TRZY Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 22K CZTERY Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 20K PIĘĆ Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 17K SZEŚĆ Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 14K SIEDEM Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 19K OSIEM Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 46K DZIEWIĘĆ Dokument MacStat, sobota 12 lutego 1988 - Dziwne - wymamrotała Kelly patrząc w monitor. -Co? - Trask. Zginął trzynastego, a wszystkie te pliki utworzył dzień przed- tem. - Co oznacza najprawdopodobniej, że skopiował je z jakiegoś innego źródła, bo mają one jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt stron. 138 - Może byśmy któryś otworzyli? Robin kiwnął głową, najechał myszką na pierwszy dokument i kliknął dwa razy. Menu zniknęło, ekran opustoszał, słychać było tylko szum dysku, który wyszukiwał dokument. Po dwudziestu sekundach monitor mignął i za- pełnił się słowami. - List od twojego wuja do Hugha. - Kelly przysunęła krzesło i zaczęła czytać przyjacielowi przez ramię. Drogi Hugh! Potwierdziły się moje najgorsze obawy: ktoś odkrył włamanie do kom- putera głównego DWI i w ciągu najbliższych dni na pewno domyśli się, że to ja byłem sprawcą. Moja pozycja od chwili opuszczenia Northeastern zawsze była zagrożona, lecz bardzo się pilnowałem. Istnieje kopia całej dokumenta- cji i przegram na tę dyskietkę tyle, ile zdołam. Błagam Cię, nie narażaj się na niebezpieczeństwo. Jeden Bóg wie, iłu łu- dzi straciło życie w ciągu ostatnich dwudziestu łat z powodu tej okropnej rze- czy, ale poświęcenie samego siebie nie przyniesie nikomu żadnego pożytku. Kilka miesięcy temu udało mi się potwierdzić w pewnej nowojorskiej kancela- rii prawniczej testament, więc gdyby coś mi się stało, wszystko odziedziczy moja siostrzenica, Kelly Rhine. Ona ma klucz do mojej teczki, więc musisz się z nią skontaktować, gdy tylko zorientujesz się, że nie jest to niebezpieczne. Gdybym Ci wszystko opisał, postawiłbym Cię w fatalnej sytuacji, ogra- niczę się więc tylko do stwierdzenia, że to, co odkryłem przez kilka ostatnich dni, jest najprawdziwszym koszmarem. Skutki mogły być nieobliczalne, lecz teraz przedwczesne ujawnienie afery spowodowałoby katastrofę. Mieliśmy rację co do córki Torrance'ów i jej związku zAFRP iAIAJ, ałe jest jeszcze gorzej, niż myśłałem. W tej chwili jej jedynym ratunkiem jest młody wiek. Nikomu o niczym nie mów, a po odczytaniu dyskietki natychmiast ukryj ją w bezpiecznym miejscu, albo najlepiej od razu wszystko skasuj. Syć może jest to mój ostatni Ust w życiu, lecz nie martw się, przyjacielu, walczyliśmy dzielnie i w dobrej sprawie. W ostatecznym rozrachunku naj- ważniejsze jest, że wiemy, iż mieliśmy rację, oraz że spędziliśmy ze sobą kilka wspaniałych łat. Twój serdeczny przyjaciel Nathanieł. - Dziwne - orzekła cicho Kelly. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy, ale to układa się w logiczną całość. -Co? - „Najdroższy Hugh", „Twój serdeczny przyjaciel", „spędziliśmy ze sobą kilka wspaniałych lat". Wujek się nie ożenił, nigdy nie kręciły się wokół niego kobiety - urwała. - Chyba byli kochankami? 139 - Nie sądzę - potrząsnął głową Robin. - Przynajmniej nie fizycznie. Byli za starzy i zbyt przyzwyczajeni do swojego trybu życia, żeby narażać się na kompromitację. Ale rzeczywiście szybko ich wyczułem i obydwaj dobrze o tym wiedzieli. Sądzę, że szanowali mnie za to, że o nich nie plotkuję. - Dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałeś? - Co to ma za znaczenie? - wzruszył ramionami. - Co on chce powiedzieć przez to, że mam klucz do jego teczki? - Czy dostawałaś od niego przed śmiercią jakieś listy? - Nie. Ani słowa. Ostatnim razem dał znak życia koło Bożego Narodze- nia. Wysłał mi prezent, Dzieje animacji. Odezwał się pierwszy raz od trzech czy czterech lat. - Może jakieś wyjaśnienie znajduje się w innych dokumentach. - Za- mknął list i otworzył drugi dokument. Na ekranie pojawiła się zygzakowata linijka, poniżej wiersz złożony z samych kropek, wreszcie nagłówek wykre- su: MARIHUANA I ALKOHOL / % PROCENT LUDNOŚCI UZALEŻ- NIONEJ / C.H. - KRAJ /1976-86. - C.H. oznacza zapewne Crestwood Heights. - Pewnie tak. To ciekawe. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szó- stym roku marihuanę paliło dwanaście procent mieszkańców, dziesięć lat później zaledwie siedem. - Z tego wynika, że średnie w Heights i w całym kraju niemal się pokrywały. Robin przesunął plik do kolejnego wykresu, przedstawiającego tym ra- zem PROCENT ABORCJI / C.H. - KRAJ/1976 - 1986. - W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym w całych Stanach abor- cji dokonało osiemnaście i osiem dziesiątych procent, w Crestwood Heights osiemnaście i sześć dziesiątych - odczytał Robin. - Podobne wyniki w latach następnych, różnice sięgające najwyżej dwóch dziesiątych. Przesuń dalej. Przejrzenie całej dyskietki zajęło im prawie godzinę. Znaleźli dziesiątki wykresów i tabel, od żywych urodzin i stopy urodzin w ogóle po śmiertel- ność noworodków, zgony w wypadkach w zależności od typów i przeciętną długość życia. Połowa rysunków była poświęcona tematyce zdrowotnej, reszta dotyczyła tematów ogólniejszych, społecznych i gospodarczych. Niemal w każdym przypadku dane dla Heights i USA praktycznie się nie różniły. - Niezły kawał roboty - podsumował Robin. - A jakie skomplikowane metody. - Niemożliwe - oświadczyła Kelly, przecierając oczy. - Wynika z tego, że Crestwood Heights jest niemal doskonałym odbiciem całego państwa. Je- żeli informacje pochodzą z komputera Alexaniana, to Max jest największym oszustem od czasów nowych szat cesarza. - Może tego właśnie dowiedział się wujek. Jeżeli Instytut Cold Moun- tain preparował swoje statystyki, to byłby niezły szwindel. 140 - Jeszcze rzut oka na list - poleciła Kelly. - Popatrz tylko, mówi tu 0 „okropnej rzeczy" i „prawdziwym koszmarze". Nie może mu przecież cho- dzić o podrobienie statystyki. Zresztą kto by zabijał z takiego powodu? - Może przesadzał. - Wszystkie dokumenty noszą datę dwunastego lutego, a wujek wspo- mina o możliwości, że go wykończą. Daje tę dyskietkę Hughowi Traskowi 1 dzień później znajdują go w domu martwego, podobno z powodu wylewu krwi do mózgu. Trask przepowiada swoją śmierć i ginie w wypadku samo- chodowym z rzeką alkoholu we krwi. Miałeś rację: jest tyle poszlak, że nie możemy mieć do czynienia ze zwykłym zbiegiem okoliczności. -1 co poczniemy? - Dzisiaj już nic. Nie zapominaj, że jestem umówiona ze Stephenem. - Opowiesz mu o naszych odkryciach? - Nie - wycedziła Kelly. - Przynajmniej na razie. Najpierw musimy zdo- być jakieś solidne dowody. - Urwała i oparła się o krzesło. Zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w blady ekran komputera. - Wiek Lizbeth, AIAJ cokolwiek to jest, i ja, która mam klucz do jego teczki. Niewiele wskazówek. - Lepsze to niż nic. - Racja - westchnęła. Wstała i przeciągnęła się. - Na nas czas. Spotkaj- my się jutro, to może wspólnie coś wykombinujemy. Miałam zamiar przej- rzeć filmy wujka i wybrać coś na festiwal. - Dobrze. - Robin wyjął dyskietki i wyłączył komputer. Pokój pogrążył się w zupełnej ciemności. Kelly dotknęła ramienia mężczyzny. - Denerwujesz się? - Nie. Robię w portki ze strachu. Kelly leżała po ciemku obok Stephena i prawą ręką dotykała napiętych mięśni jego prawego uda. Oddychał równo i głęboko, stąd domyślała się, że przez ostatnie kilkanaście minut śpi. Poszło im lepiej, znacznie lepiej niż za pierwszym razem. W brzuchu wciąż czuła ociężałe ciepło, w głowie jeszcze kręciło się jej od wysiłku. Gdy się kochali, zdawało jej się, że słyszy w domu jakieś odgłosy, ale teraz szu- miała tylko klimatyzacja, która osuszała pot z zagłębienia jej brzucha. Miała ochotę zapalić papierosa, więc wstała i narzuciła ubranie. Papierosy zostały gdzieś na dole, a skoro i tak nie chciała zostawać na noc, mogła równie dobrze ubrać się już teraz. Wetknęła bluzkę do spodni, zasunęła rozporek dżin- sów, wzięła do ręki trampki i najciszej jak umiała zamknęła za sobą drzwi. Usiadła na kanapie w półmroku salonu, założyła sportowe buty i odnala- zła w torebce papierosy. Zaciągnęła się głęboko, w myślach besztając się, że taką jej to sprawa przyjemność. Stephen nie zrobił jej wykładu, ale klasycz- ne, lekarskie spojrzenie mówiło samo za siebie. Wystarczyło zapalić w jego 141 obecności, a już słyszała upiorne chóry, wyśpiewujące słowa takie jak rak płuc, rozedma i zwiększone ryzyko zawału serca. Parsknęła pod nosem i pochyliła się, żeby zawiązać sznurówki. Niech to wszyscy diabli, w końcu jeszcze za niego nie wyszła. Usłyszała stłumione kichnięcie. Omiotła spojrzeniem obszerny, wysoki jak katedra pokój. Dopie- ro teraz dostrzegła wąską smugę światła wypływającą spod drzwi do gabine- tu. Zgasiła papierosa i cichutko do nich podeszła. Usłyszała ciche stukanie w klawisze komputera. To Lizbeth nie traciła czasu o wpół do trzeciej w no- cy. Kelly potrząsnęła głową i otworzyła drzwi. Lizbeth w bladoniebieskiej pidżamie siedziała przed komputerem i wy- stukiwała komendę za komendą. Oprócz ekranu jedynym źródłem światła była jaskrawa lampa, przypięta do jednej z półek. Lizbeth usłyszała, że ktoś otwiera drzwi i odwróciła się. I znowu Kelly uderzyła niemal nierzeczywista uroda dziewczynki, podkreślona jeszcze przez promienny uśmiech modelki. - Nie jest trochę za późno? - spytała cichym głosem Kelly. - Myślałam, że nikogo nie obudzę, że ty i wujek Stephen ... śpicie. - Krótka pauza między słowami dała Kelly do zrozumienia, że dziewczynka w pełni zdawała sobie sprawę z tego, co robili. - Poza tym miałam skurcze - dorzuciła gładko. - Skurcze? - Kelly spojrzała przez ramię Lizbeth na tekst na monitorze. AHEN/1986 ED 2392/CYKL MIESIĘCZNY U ludzi i naczelnych okres, w trakcie którego dojrzewa i zostaje wydalone jajeczko ... - Masz okres? - spytała zdumiona Kelly. - Dzisiaj wieczorem - oświadczyła wyraźnie dumna Lizbeth. - Kilka dni temu domyśliłam się, co się święci, więc kupiłam sobie tampony. Nie mo- głam zasnąć, więc przyszłam poczytać na ten temat. Kelly zamrugała oczami. Pierwszy okres dostała, gdy miała trzynaście lat i przez kilka lat używała wacików, bo myślała, iż używając tamponów straci dziewictwo. - A nie jesteś trochę za młoda? - Mam dwanaście lat, a miesiączkowanie zaczyna się między dziesiątym a czternastym rokiem życia. W ciągu ostatniego wieku przeciętna stale się obniża. Mówią mi tutaj, że w tysiąc osiemset czterdziesiątym roku dziewczę- ta zaczynały miesiączkować przeciętnie w wieku piętnastu i pół roku, teraz - dwunastu i pół. Nie jest tak źle. - Poczekamy, zobaczymy - uśmiechnęła się szeroko Kelly. - Mężczyźni muszą się golić co dwa dni, a kobiety krwawią co dwadzieścia osiem. Czysta nuda. - Pewnie masz rację - wzruszyła ramionami Lizbeth - ale dość mi się podoba. Za to wcale nie mam ochoty na piersi. Kimmy Edwards już ma i mó- wi, że to bardzo boli. I nie podoba mi się, że chłopcy się na nie gapią. 142 - Ty też się gap - zaśmiała się kobieta. - Chłopcy w tym wieku też się wstydzą. - Wiem - zachichotała Lizbeth - mimowolne erekcje. Tom Landis ma cały czas wzwód na matematyce. Czasami zawiązuje wokół pasa swe- ter, ale dziewczyny i tak o tym wiedzą. Trochę to świńskie, ale jest duży ubaw. - Mówiłaś Stephenowi? - O Tomie Landisie? - O okresie. - E-e - potrząsnęła głową dziewczynka. - Wstydzisz się? - Trochę tak - zmarszczyła czoło. - Z tobą mogę o tym pogadać, ale on jest trochę inny. To znaczy jest mężczyzną, a tak w ogóle to nie jest napraw- dę moim wujkiem. - Mam mu o tym wspomnieć? Powinien się dowiedzieć. Nie jest co praw- da twoim wujkiem, ale lekarzem, i przydałoby się dać zbadać i sprawdzić, czy wszystkie hormony działają tak, jak powinny. - Zrobisz to za mnie? - Jasne - uśmiechnęła się Kelly. - My, kobiety, musimy trzymać się ra- zem. Teraz wyłącz tę maszynę i kładź się spać. Jutro szkoła, a skurcze nie są żadną wymówką. Dziewczynka zgasiła komputer i wychodząc pocałowała Kelly. - Nie ma drugiej takiej jak ty - szepnęła i już jej nie było. Chwilę później Kelly wyszła z domu i wsiadła do astona martina. W cza- sie drogi powrotnej na Erin Park dręczył ją jakiś dziwaczny niepokój. Lizbeth weszła na nową drogę w swoim życiu i Kelly była dumna, że dowiedziała się o tym pierwsza, ale po głowie kołatały jej się słowa napisane przez wuja: „Mieliśmy rację co do córki Torrance'ów, ale jest jeszcze gorzej niż myślałem. W tej chwili jej jedynym ratunkiem jest młody wiek". Co do czego mieli rację i od czego ratowała j ą młodość? W kłębowisku myśli nie znajdowała żadnej odpowiedzi, a gdy zajeżdżała przed dom, my- ślała już tylko, by po pełnym wrażeń dniu i nocy pójść wreszcie spać we własnym domu. Rzuciła się na łóżko, nie myjąc nawet zębów. Rozebrała się, wsunęła pod kołdrę i poddała władzy snu. Rozdział 16 r Q kolejny powód, żeby czym prędzej spakować manatki - mówiła z gory- czą Kelly. - Nie jestem przyzwyczajona do takiego ingerowania w moje 143 życie. - Pojawiła się kelnerka, więc zamówili śniadaniową specjalność za- kładu, której towarzyszył pokaźny dzbanek kawy. - Wczoraj po twoim odejściu odrobiłem pracę domową - oznajmił Ro- bin, brzegiem tosta nabierając żółtko - i paru rzeczy się dowiedziałem. - Na przykład czego? - Pamiętasz, jak wspominałem o swoim maklerze na Florydzie? - Pytałeś go zdaje się o Intermedix? - Właśnie. No i wczoraj oddzwonił i zostawił wiadomość na sekretarce. Właścicielem Intermedixu jest Przemysłowy Sojusz Medyczny, który pro- wadzi coś, co nazywa się Instytut Badań Medycznych i Technicznych - IBMT. - Już mi o tym wspominałeś. - Nabiła na widelec kawałek bekonu i łap- czywie zabrała się do jedzenia. - Sponsorują laboratoria naukowe. - Tak. A w radzie nadzorczej IBMT zasiada kilka ciekawych osób. Cho- dzi mi konkretnie o Philipa Grangera i Maksa Alexaniana. Praktycznie rzecz biorąc IBMT jest odgałęzieniem, czy raczej przedsionkiem, Instytutu Cold Mountain. Z siedzibą w Waszyngtonie. -1 co z tego? - Mój znajomy wyliczył sporo firm i grup, które współpracują z IBMT. Należą do nich, oprócz Intermedixu, MedTech Inc. i AFRP. - To logiczne. - Jak również Agencja Informacji o Adopcji im. Świętego Jerzego. - Czyli AIAJ - dorzuciła Kelly - nazwa w liście wujka do Hugha Traska. - Bingo. Rano zadzwoniłem w parę miejsc i dowiedziałem się, że ta gru- pa AIAJ również ma główne biuro w Waszyngtonie. Co więcej, dokładnie w tym samym budynku co IBMT. Mają filie w całym kraju, między innymi w Raleigh. - Czym się zajmują? - Rzecznik informacyjny w Raleigh nie owijał w bawełnę. AIAJ to jed- na wielka baza danych na temat możliwości adopcji. Prywatne i państwowe agencje adopcyjne wpisują się na ich listę, którą umieszczają następnie w In- ternecie. - Wygląda, że są powiązani z kościołem katolickim - zauważyła kobieta. - Raczej nie - potrząsnął głową Robin. - Zdaniem kobiety, z którą roz- mawiałem, mogły niegdyś istnieć jakieś związki, lecz teraz fundusze spływa- ją wyłącznie od członków. Mówi, że do Internetu wprowadzili około cztery- stu agencji i prawników specjalizujących się w sprawach adopcyjnych, co miesiąc mają spis około siedmiuset, ośmiuset dzieci. W ogóle tego nie kryła. Większość tych dzieci jest upośledzonych fizycznie lub umysłowo, część jest rasowymi mieszańcami. - Ale co to wszystko ma wspólnego z Lizbeth albo listem wujka Na- thana? 144 - Nie wiem, ale ta kobieta wspomniała, że utrzymuj ą bardzo ożywione kontakty z filią w Crestwood Heights. Ludzie, którym nie pomaga Klinika Bezpłodności, kierowani są go AIAJ. - Nic z tego nie rozumiem - rzuciła zdesperowana kobieta. - Nie mam pewności, ale wszystko wygląda na jedno wielkie koło ze środkiem w Heights. Twój wujek czegoś się na ten temat dowiedział i zdaje się, że to właśnie spowodowało jego śmierć. Jego i Hugha Traska. - Morderstwo? - wyszeptała. - Chodzi o jakieś wielkie interesy. To nie są nowicjusze. - Karen Silkwood - odezwała się. -1 wielu innych. Ale co z tego wynika dla nas? - Zgłośmy to na policję. - Którą? - roześmiał się szyderczo. - Komendę w Crestwood Heights? To prywatna armia Maksa Alexaniana. - To do FBI. - I co im powiemy? Mamy jakieś poważne dowody? List od pedała do pedała i spreparowane statystyki. Tak to wygląda dla ludzi postronnych. W Deep Wood Park działa kilka agencji rządowych, nie licząc wielu najpotężniejszych korporacji w Ameryce. Ty jesteś podstarzałą hipiską, a ja gejem, który prowa- dzi cukiernię. Uwierzą nam tak, jak w fabryce sera uwierzyliby parze polnych myszy. - To co poczniemy? Będziemy udawać, że nic się nie dzieje? Przymknie- my na wszystko oko? Ja wyjdę za Stephena, a ty zajmiesz się wyrabianiem gór czekoladowych? - Może być już za późno - stwierdził posępnie. - Alexanian nie zabrał cię na tę wycieczkę ot, tak sobie. Sądzę, że była to swego rodzaju demonstra- cja siły, przestroga, ponadto wiedzą, że się zaprzyjaźniliśmy. - Czyli mamy zginąć w „wypadkach", jak wujek i Hugh Trask? - Nie. Przemyślałem tę sprawę. Gdyby chcieli usunąć nas z gry, już daw- no by to zrobili. Mogli na przykład pomylić się przy wycinaniu wyrostka, a mnie też dość łatwo załatwić. Nie pytałaby o mnie żadna rodzina. Sprawa jest prosta. - To dlaczego się powstrzymali? Rzecz jasna przy założeniu, że cała ta szalona teoria jest prawdą. - Z powodu twojego wuja. Tylko to przychodzi mi do głowy. - A to dlaczego? - spytała, zapalając papierosa. - Hugh Trask był, łagodnie ujmując, niechlujem, a gdy zaszedłem do niego na górę, mieszkanie lśniło czystością. Ktoś mnie uprzedził. - Szukali czegoś, co mógł zostawić. - Właśnie - kiwnął głową. Nie zwrócili uwagi na prasę i na dyskietkę. Z listu Nathana wynika, że wujek też zostawił jakieś materiały, a ty jesteś kluczem do odnalezienia ich. Alexanian nie jest półgłówkiem. Jeżeli założył, 145 l O - Eksperyment że Nathan zostawił jakieś kompromitujące materiały, poczeka, aż je znaj- dziesz, albo dopóki nie nabierze pewności, że nie masz o nich pojęcia. - Przecież nie mam! - zawołała Kelly. - Jeżeli mówisz prawdę, ludzie Alexaniana przetrząsnęli również dom wujka. Jeśli oni wyszli stamtąd z pu- stymi rękami, to my mamy sobie poradzić? - Może wiesz, lecz nie wiesz, że wiesz. - Mówisz jak aktor z filmu braci Mara. - Ale to możliwe - nie ustępował Robin. - W liście Nathan napisał, że masz klucz. Mówiłaś chyba, że wysłał ci na święta książkę? - Dzieje animacji Cerama. - Może chodzi właśnie o nią. - To przecież zwykła książka. - Gdzie ona jest? - Z resztą moich rzeczy w domu. W garażu. - To musimy tam zajrzeć. Tylko tyle nam zostało. Wyszli z hotelu „Wzgórze Unii" i pojechali do domu na Erin Park. Pra- wie godzinę zajęło im przeglądanie rzeczy zgromadzonych w starym volks- wagenie, dwadzieścia minut przeszukiwali kilkadziesiąt pudeł z książkami, jakie Kelly zebrała w ciągu tylu lat. Wreszcie Robin natrafił na prezent Na- thana Somerville'a. Miękka okładka, wciąż nie rozerwane, foliowe opako- wanie. - Nawet jej nie otworzyłaś? - zapytał i podał tom Kelly. Poszła z książką na kanapę, brodząc wśród morza papieru na dywanie. - Nie było warto - wzruszyła ramionami i zerwała opakowanie. - Mia- łam już jeden egzemplarz. W ogóle bardzo się zdziwiłam, bo tamten również był od wujka, jako prezent z okazji matury. - Po co miałby dawać ci dwa razy tę samą książkę? - Myślałam, że zapomniał. - Przeglądała książkę, odwróciła ją, żeby sprawdzić, czy czegoś nie włożono pomiędzy kartki. Nic a nic. Otworzyła na stronie tytułowej i odczytała dedykację: „Mojej ulubionej siostrzenicy. Mam nadzieję, że odżyją pewne radosne wspomnienia. Wujek Nathan". - Nie ma sensu. -Co? - Wypisał dedykację i założył z powrotem foliowe opakowanie. - Były żołnierz piechoty morskiej zmarszczył czoło. - Dziwi cię coś jeszcze? Kelly ponownie, tym razem nieco wolniej, przekartkowała książkę. Za- mknęła i podała ją Robinowi, który siedział cały czas na podłodze. - Nie sądzę. - Robin uważnie oglądał stronice i raptem przystanął w po- łowie. - A te niewielkie postacie w rogach? - Kelly usiadła przy nim na podłodze. - To taki nasz stary żart - uśmiechnęła się. - Jeszcze z czasów, gdy by- łam mała, a on pracował u Disneya. Starał się wytłumaczyć mi, na czym po- 146 lega animacja i wykorzystał do tego książkę. Przekartkuj szybko strony i po- stacie zaczną tańczyć. - Robin spełnił polecenie i potrząsnął głową. - Nic z tego. Nie są po kolei. - Niemożliwe - zmarszczyła brwi. - Sama spróbuj. - Oddał jej książkę, a ona powtórzyła próbę. - Dziwne - mruknęła. - Masz rację, są całkiem pomieszane. Po co ryso- wał tyle postaci w niewłaściwej kolejności? - A niech to! - krzyknął Robin i wyrwał Kelly książkę. - To stare opo- wiadanie o Sherlocku Holmesie! Przynieś coś do pisania i kawałek papieru. Kelly dała mu notes i długopis, a Robin zaczął przewracać kartki i szyb- ko coś notować. - Co ty wyprawiasz? - Siadła przy nim. - To opowiadanie pod tytułem Tańczące sylwetki, jeden z pierwszych utworów Conan Doyle'a. W latach trzydziestych nakręcili na jego podstawie film z Basilem Rathbonem. - I co z tego? - Masz - oznajmił podniecony Robin. - Wiadomość wygląda tak. - Po- dał jej notes, na którym zobaczyła tylko rząd postaci, wymachujących paty- kowatymi rękami. - Niech będzie, widzę szereg tańczących postaci. I co z tego? - Podstawy szkolenia wojskowego - uśmiechnął się od ucha do ucha Robin. - Nazywa się to semafor. Przed czasami Morse'a i radiostacji statki wykorzystywały flagi, a każde ułożenie flagi coś oznaczało. Flagi w rękach tych postaci to kod semaforowy. - Co on oznacza? - Chwileczkę. - Wziął od niej notes i po kilku sekundach miał gotową notkę. Odczytała na głos: - CHAPELGATEPTAKIWYNDHAMA. Chapel Gate to wiadomo, ale co to za ptaki Wyndhama? - Nie wiem, ale widać, że spodziewał się po tobie, że odcyfrujesz tę wiadomość. Pamiętasz jakiegoś Wyndhama? - Nie bardzo. Może z Gate wiąże się jakiś Wyndham. Wszystko jest bar- dzo tajemnicze. - Kelly wróciła na kanapę, zapaliła papierosa i zapatrzyła się na zalany słońcem jar. Drzwi na taras stały otworem i słychać było delikatny szum wiatru w drzewach. - Strasznie to wszystko dziwne. Za oknem jest piękna, słoneczna pogoda, a ja myślę o maszynach i tunelach, które pokazali mi Alexanian i Granger. - „Przyszłość zaczyna się dzisiaj" - wystękał Robin, gramoląc się na nogi. -1 co poczniemy? - spytała. - Jeżeli wujek i Hugh Trask naprawdę zgi- nęli za to, co wiedzieli, to nas czeka podobny los. - Drążmy coraz głębiej. Nie ma innego wyjścia. 147 - Gdzie zaczynamy? - Może od pola działania narzeczonego - podsunął Robin. - Kliniki Ba- dania Bezpłodności. - Ciągle nie chce mi się wierzyć, że on ma z tym coś wspólnego; patrzy- łam, jak traktuje Lizbeth. Bardzo mu na niej zależy. - Możliwe. Ale twój wujek zwrócił na nią szczególną uwagę, a poza tym mnóstwo poszlak wskazuje właśnie na klinikę. Wiadomo na pewno, że Liz- beth Torrance nie została poczęta i urodzona w sposób naturalny, co ozna- cza, że zaadoptowali j ą poprzez AIAJ. Wszystko się ze sobą łączy. - To jak mam się do tego zabrać? - zapytała kwaśno Kelly. - Zadzwonić do Stephena z pytaniem, czy bierze udział w jakimś złowrogim spisku? To prosta droga do wariatkowa. - Może po prostu wpadnij do niego i wyciągnij go na obiad? Może ze- chce zaimponować. W każdym razie warto spróbować. - W porządku. A ty? - Alexanian coś ukrywa, a do takich celów idealnie nadaje się Chapel Gate. Wspominają o tym zresztą Hugh i twój wuj. - Będziesz chciał przedrzeć się do środka? - Jeszcze nie - potrząsnął głową Robin. - Na razie trochę powęszę, coś wykombinuję. Potem może wymyślimy jakiś plan działania. - Dobrze. To umówmy się tutaj dzisiaj po południu. - Może lepiej u mnie - Robin rozejrzał się dookoła. - Niech będzie. O piątej? - To jesteśmy umówieni na randkę. - Robin nachylił się w jej stronę i musnął jej policzek. Po chwili słychać było już tylko warkot silnika jego wozu. Kelly przebrnęła przez zawaloną szpargałami podłogę i wyszła na ta- ras. Oparła się o balustradę i spojrzała w dół jaru. Pomysł na książkę dla dzieci odszedł w niepamięć. Po zachodzie słońca - przypomniała sobie tytuł. Dochodziło południe, lecz słońce jeszcze nie zdołało rozproszyć cienia, który zalegał dno jaru. Tam zawsze panował zmierzch. Strefa półmroku. Uśmiechnęła się pod nosem. No proszę, panna Kelly Kirkaldy Rhine, dość ładna, znalazła sobie w wieku trzy- dziestu sześciu lat odpowiedniego faceta, zapewniła spokojną przyszłość i te- raz ma zamiar poświęcić wszystko dla jakiejś idiotycznej przygody krymi- nalnej, która najprawdopodobniej sprowadza się do zwykłych zbiegów okoliczności i wątpliwej jakości dowodów. Uczuła chętkę na papierosa i gdy odwróciła się od balustrady, przeszył ją ból w okolicach wyrostka. Wzięła ze stołowego kenty i wróciła na taras. Za- paliła papierosa i zapatrzyła się znowu na jar: wymarzona pogoda na pik- nik w starym stylu. Zmarszczyła czoło. Tyle że parę kilometrów stąd, pod szacowną fasadą Deep Wood Park, pływały w szkle dwa serca, podtrzymywane przy życiu 148 krwią o barwie serwatki, natomiast płód zanurzony w słoju wyglądał jak dzi- wowisko na jakimś koszmarnym jarmarku. A Lizbeth Torrance, dziecko, którego matka nie mogła urodzić drogą naturalną, dostało pierwszego okresu i nic już nie chroniło jej przed straszną przyszłością, jaką zapowiadał wuj. Kelly z gniewem zgasiła nie dopalonego papierosa i wyrzuciła resztę. Patrzyła, jak paczka nurkuje i znika w cętkowa- nym cieniu na dnie jaru. Wiedziała już, że podjęła decyzję: opuści sielankę i wkroczy do świata, gdzie nie panują żadne zasady. Rozdział 17 Krótka jazda do Ośrodka Medycznego Crestwood Heights nie odmieniła nastroju Kelly. W innych okolicznościach bez wahania zajrzałaby do Ste- phena, ponieważ bardzo ciekawiła j ą praca w klinice bezpłodności. Ale gdy parkowała przed lśniącą budowlą, czuła się jak jakaś Mata Hari, a on prze- cież nie zasłużył na takie traktowanie. Najbardziej martwiło ją to, że żywiła wobec niego podejrzenia. Oprócz małych wpadek w rodzaju Griffa Wolpera, zawsze szczyciła się dobrą znajo- mością męskiej psychiki, zwłaszcza charakterów swoich kochanków. Świę- cie wierzyła, iż Stephen nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, ale jednak nie dawała jej spokoju jakaś wątpliwość. Bardzo ceniła sobie wzajemne za- ufanie, tymczasem miała zamiar podejść Stephena od tyłu. Zatrzasnęła drzwi i ze złością wsadziła kluczyki do skórzanej toreb- ki, którą zarzuciła sobie na ramię. Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe: gdyby Hardy odkrył jej zakusy, miałby pełne prawo do zostawienia jej na lodzie. Gdy szła niskimi szerokimi schodami ku głównemu wejściu, zastana- wiała się nad motywami działania Robina i nagle przyszło jej do głowy, że zakochuje się w jego paranoi. Ale to nie ma sensu. Co on zyskuje, rzucając podejrzenie na Stephena? - A niech to! - wyszeptała. Szklane drzwi zasunęły się za jej plecami i zna- lazła się w holu ośrodka medycznego. Zaczynała się czuć tak, jakby ktoś napu- ścił jej do głowy rój brzęczących pszczół - myśli, możliwości, podejrzenia. Zacisnęła zęby i podeszła do recepcji. Robinowi nie odbiło, Stephen nie brał udziału w żadnym spisku, a świat toczył się dokładnie tak, jak powinien. W miłe słoneczne południe odwiedzała w pracy narzeczonego - wszystko jasne jak słońce. Umundurowany strażnik za okrągłym kontuarem szybko i bez pytania spełnił prośbę Kelly. Skontaktował się ze Stephenem Hardym, podał jej 149 identyfikator i wskazał rząd wind po prawej stronie. Stephen wyjdzie po nią do holu kliniki na piątym piętrze, jak poinformował strażnik. Winda jechała szybko i bezszelestnie, podczas gdy Kelly starała się przy- brać miły, beztroski wyraz twarzy. Trudno powiedzieć, czy będzie potrafiła udawać, gdy Stephen zacznie dopytywać się, czy coś jest nie tak, tym bardziej że strasznie kusiło ją, żeby wszystko wypaplać i mieć raz na zawsze spokój. Zgodnie z obietnicą czekał za drzwiami windy. Ubrany był w dżinsy i ko- szulkę polo, w ogóle nie wyglądał na lekarza. Hol też okazał się inny niż się spodziewała. Mały, trzy ściany pomalowano w ciepłych kolorach, a czwartą wykonano ze szkła. Kelly dostrzegła przez nią iskrzący się w słońcu stru- mień, który płynął na dnie jaru. W pomieszczeniu znajdowała się tylko re- cepcja i trochę kwiatków przy panoramicznym oknie, przez co trudno było znaleźć granicę między budynkiem a otoczeniem. - Ładnie - podsumowała Kelly. Stephen uśmiechnął się i kiwnął głową. - Takie były zamiary. Cała klinika miała pozorować, że nie ma nic wspól- nego ze szpitalem. - Ujął jąza rękę, przy okazji muskając w usta. - Skąd ten pomysł na niespodziewane odwiedziny? -Nuda- odpaliła, starając się odwzajemnić uśmiech. -1 ciekawość. Zresz- tą pomyślałam sobie, że znajdziesz czas na obiad. - Świetnie. Stephen sprawiał wrażenie całkowicie szczerego, jakby jej wizyta nie budziła w nim najmniejszych podejrzeń. Kelly miała ochotę zapaść się pod ziemię. Młody lekarz objął swojego gościa, nie zwracając uwagi na uniesio- ne brwi pielęgniarki w recepcji. Poprowadził Kelly do obszernego pokoju z oknem również wychodzącym na jar. Antyczne meble stały wokół solidne- go, rzeźbionego biurka, które musiało mieć co najmniej ze sto lat. Krzesło przy biurku było równie stare, wybite przetartą, skórzaną tapicerką. - To wszystko sprzęty z biura mojego ojca - oświadczył Stephen, który zauważył jej ożywienie. Opadł na skórzane krzesło i ręką wskazał jej fotel po drugiej stronie biurka. - Stare pomieszczenia nad bankiem nadal należą do mnie, ale kazałem wszystko przenieść tutaj. To pasuje do atmosfery, jaką chcieliśmy stworzyć. Przytulna, wyciszona. - Domowa. - Tak. Ułatwia ludziom przyzwyczajenie się do tego miejsca - podjął. - Nasi pacjenci są bardzo wyczuleni na wszystkie sygnały. Kobiety, które my- ślą, że są do niczego, bo nie mogą począć dziecka i mężczyźni uważający, że mała ilość spermy ujmuje im męskości. - To przykre. - Sytuacj a poprawia się z każdym dniem - Stephen ponownie się uśmiech- nął. - Poczekaj dwadzieścia lat, a przezwyciężymy wszystkie trudności. - Urwał. - Miałabyś ochotę trochę się rozejrzeć? To miejsce jest dla mnie po- wodem do dumy, czymś w rodzaju dziecka. 150 - Potworne -jęknęła Kelly, śmiejąc się z obrzydliwego żartu. - Jak wiele innych żarcików. - Stephen wstał i z wieszaka za biurkiem zdjął dwa typowe lekarskie kitle. - Z rodzinki takich jak „probówka A lub nie B". Załóż fartuch. Musimy się kamuflować, gdybyśmy przypadkiem wpa- dli na jakiegoś pacjenta. Wyszli z pomieszczenia. Wrócili do recepcji, i minęli dwoje drzwi z przy- dymionego szkła. - W poczekalni nie ma żadnych krzeseł - zauważyła Kelly. - Nie ma żadnych kolejek. To taki drobiazg psychologiczny, ale lepiej, żeby kilkoro pacjentów nie kręciło się po poczekalni, bo wtedy natychmiast wzajemnie się taksuj ą i zastanawiają, co dolega drugiemu. A do tego nie można dopuścić. - Myślisz, że to ważne? - Oczywiście. Bezpłodność psychiczna to zjawisko zbadane klinicznie. Nie zdarza się zbyt często, ale trzeba brać pod uwagę również taką możli- wość. Należy obniżyć niepokój i powiększyć pewność siebie. Wiele pacjen- tek zachodziło w ciążę jeszcze przed rozpoczęciem wstępnych badań. - Jak w bajce, gdzie stare małżeństwo przyjmuje dziecko, bo sami nie mogą mieć potomka, a potem okazuje się, że kobieta jest w ciąży. - Tu jednak nie mamy do czynienia z bajką. Poza tym nie przytrafia się to zbyt często. - Otworzył drzwi do pokoju bez okien, o ścianach zastawio- nych mnóstwem błyszczącego sprzętu. Na samym środku znajdował się stół ginekologiczny z ostrogami. - Tfu - zawołała z obrzydzeniem Kelly - nie ma to jak wpychają ci do środka chłodny wziernik. - Współczesna medycyna już śpieszy z pomocą. - Podszedł do jednej z tac i wziął dobrze znajomy instrument. - Piętnaście sekund pod suszarką i nabiera temperatury ciała. Niezawodne. - Co tu robisz poza rutynowymi badaniami? - Numer jeden: powszechne dolegliwości macicy i szyjki, próbki krwi na choroby weneryczne. - Kelly dostrzegła drzwi w bocznej ścianie. - Dokąd prowadzą? - spytała. - Do jednego z pokoi miodowych - uśmiechnął się szeroko. - Przepro- wadzamy tam testy Simsa-Huhnera. Tak zwane PC. -PC? - Postkoitalne. Zdarza się, że wydzieliny pochwowe lub śluz szyjki macicy kobiety niszczą spermę mężczyzny. Najlepiej wtedy pobrać próbki tuż po stosunku. - Doktor rzucił okiem na zegarek i zaklął pod nosem. - Cholera! - Co się stało? - Robią laparoskopię jednej z moich faworytek - oznajmił, biorąc Kelly za łokieć i wyprowadzając z pokoju. - Chodź, może jeszcze zdążymy. 151 Zdezorientowana Kelly przeszła wraz z doktorem przez korytarz i znaleźli siew pomieszczeniu przypominającym stację telewizyjną, wypełnioną rzędami monitorów. Jedyne światło w tym wąskim pomieszczeniu rzucały tu ekrany; kilku techników ślęczało przy jakiejś skomplikowanej konsolecie. Za ich pleca- mi stało parę miniaturowych krzeseł dla obserwatorów. Przed mikrofonem na środku konsolety siedziała ciemnowłosa kobieta. Rzuciła okiem na wchodzą- cych, i błyskawicznie odwróciła się ku monitorom. Pod każdym z ekranów znaj - dowala się naklejka z opisem ich funkcji: obraz wstępny, O.R., ŁAP l, ŁAP 2, playback i nagrywanie. Ekrany obrazu wstępnego i O.R. pokazywały nakrytą materiałem kobietę, której widać było j edynie twarz i kawałek obrzmiałego brzu- cha. Kelly domyślała się, że jest w końcowym stadium zaawansowanej ciąży. - Co to jest laparoskopia i dlaczego ona jest twoją faworytką? - szepnęła Kelly. - Do macicy wprowadzamy światłowodowy cewnik i dzięki niemu wi- dzimy, co dzieje się w środku - tłumaczył przyciszonym głosem. - A moją faworytką jest dlatego, że stała się jedną z pierwszych pacjentek, na której wypróbujemy nowy lek. Ultrasonograf pokazuje, że ma trojaczki, ale musi- my nabrać pewności. Na obrazie wstępnym pojawiły się trzy osoby w fartuchach i maskach. Dwie z nich, odziane w zielone kitle, zaczęły kręcić się wokół pacjentki, trze- cia zaś, w białym fartuchu, ustawiła nad ciałem kobiety mikrofon. Zamasko- wana postać popatrzyła prosto do kamery i w głośnikach zatrzeszczał piskli- wy kobiecy głosik. - Może być na tej wysokości? - zapytała. - Dobrze - odparła kobieta przy konsolecie. - Dziś czekająnas dwie laparoskopie - podjęła pani doktor -jedna w okoli- cach pępka, druga domaciczna. Zależy mi zwłaszcza na zarejestrowaniu tej przy pępku, więc z góry może pani dać sobie spokój z filmowaniem wewnętrznej. - Jak pani sobie życzy - odparła kobieta w pomieszczeniu. - Kiedy za- czynamy? - W każdej chwili. Tylko żeby Vince uchwycił wszystkie funkcje organi- zmu. Nie możemy pozwolić sobie na taką fuszerkę jak zeszłym razem. - Oczywiście. Technik stuknął w kilka przycisków i rozległo się regularne bicie serca. Inżynier włączył jeszcze jedno urządzenie i do tamtego dźwięku dołączyły tony znacznie szybsze, przypominające uderzenia miniaturowego młotka. - Ten głośny pisk to matka - wyjaśnił Stephen, mówiąc w ciemności szeptem. - A te szybsze odgłosy to bicie serca płodów. - Jak można dotrzeć do serca płodu? - zdziwiła się Kelly. Nie widziała, żeby ciężarna była podłączona do jakiejkolwiek maszyny. - Jak tylko zorientowaliśmy się, że jest w ciąży, zaszczepiliśmy jej dal- mierz, podobny do tych, jakimi NASA śledzi tor ruchu satelitów. Pacjentka 152 mieszka w Charleston, więc nie byłaby w stanie przyjeżdżać na cotygodnio- we badania kontrolne. Dzięki wszczepowi po prostu do nas dzwoniła. Apa- rat zamontowaliśmy wokół szyjki macicy, niczym membranę, daliśmy jej też odbiornik, który podłączyła sobie do aparatu telefonicznego. Dzięki temu wszystkie podstawowe informacje można uzyskać przez telefon. Ona nie czuje się skrępowana, a my mamy wgląd w postępy naszych małych pupilków. Kelly kiwnęła głową, z trudem powstrzymując śmiech. Założenie w ma- cicy „podsłuchu" wywoływało mnóstwo skojarzeń, przeważnie zresztą bar- dzo zabawnych. Ciekawe, co myśli sobie mąż, kiedy się kochają. - Kręcimy - odezwała się kobieta na ekranie. Obraz wstępny zgasł, roz- błysły natomiast nagrywanie i O.R., na których ukazało się zbliżenie na twarz lekarki w pokoju zabiegowym. - Taśma się kręci, doktor Westlake. - Pani doktor odchrząknęła i zaczęła mówić, przesuwając się w stronę pacjentki. - Projekt Badania Bezpłodności w Crestwood Heights, przypadek nu- mer Zulu Alfa trzysta czterdzieści dziewięć. Pacjentka jest białą pierworód- ką, wiek dwadzieścia siedem lat. Badania przedciążowe wykazały obecność dolegliwości takich jak nieregularne miesiączkowanie, wynikłe z niedosta- tecznej produkcji hormonów, oraz niszczenie spermy męża przez śluz szyjki. Nawiasem mówiąc, sperma męża wykazuje się mobilnością rzędu trzydzie- stu siedmiu procent, co oznacza bardzo wysoką płodność. - W tym wypadku zalecano użycie zarówno estrogenu, który zwalcza śluz maciczny, jak i chronicznych gonadotropin, które przyspieszają jajeczkowanie. Kobiecie podawano estrofil, siarczan estronu piperazyny, wytwarzany przez Zakłady Farmaceutyczne Doyle. Estrofil aplikowano doustnie w dawkach po półtora miligrama przez trzy miesiące, z tygodniowymi przerwami po każdych trzech tygodniach. W wyniku leczenia śluzówka przestała niszczyć spermę, co dowiedziono w trakcie trzech postkoitalnych testów Simsa-Huhnera. Następnie pacjentkę włączono do wspólnego programu Doyle i PBB, w ramach którego testowano środek o nazwie PłoProm. Dawka wynosiła jedną ampułkę domię- śniowo przez dwanaście kolejnych dni, a w dniu po ostatniej dozie, podano dziesięć tysięcy międzynarodowych jednostek gonadotropiny ciążowej. Po dwóch tego rodzaju cyklach pacjentka poinformowała nas o zaniku miesiączki i okazało się, iż naprawdę zaszła w ciążę. Testy wykryły obecność kilku pło- dów, co potwierdza dwudziestoprocentowe prawdopodobieństwo poczęcia wie- loraczków po zastosowaniu PłoPromu. Prześwietlenie wód płodowych i ultra- sonografia nie wykryły żadnych wad dziedzicznych, lecz decyzją dyrektor a PBB postanowiono przeprowadzić laparoskopię w trzecim trymestrze. Kobieta wzięła lśniący skalpel i wykonała niewielkie nacięcie w nabrz- miałym brzuchu ciężarnej. Asystująca pielęgniarka błyskawicznie zacisnęła przerwane naczynia krwionośne. Druga siostra zaczęła ostrożnie wsuwać do pochwy sondę laparoskopową. Pierwsza pielęgniarka podała lekarce rurkę z nierdzewnej stali, którą tamta wsunęła do nacięcia z boku brzucha. Na dany 153 znak pielęgniarka włożyła do wydrążonej sondy cieniutki przewód i nacis- nęła guzik na panelu tuż za głową pacjentki. W kontrolce rozbłysł nagle ekran ŁAP l. Kelly patrzyła zafascynowana. Na pierwszym planie widać było ła- godne wiry mętnego płynu, niczym wodę przy dnie strumienia. Z tyłu, na samym krańcu kręgu światła, który rzucała lampka na końcu sondy, dojrzała spory, opuchnięty worek. - Torebka owodniowa - szepnął jej do ucha Stephen. - Znajdujemy się blisko poziomu drugiego - odezwała się kobieta przy konsolecie. - Proszę wsunąć nieco głębiej, o jakieś dwa karby. - Zgoda - skinęła lekarka. Obraz na monitorze znienacka się powiększył i Kelly stanęła oko w oko z twarzami trojga nie narodzonych dzieci. Dwoje ssało kciuki, trzecie zaś wsadziło głowę pod pachę któregoś z rodzeństwa. Przez ekran przepłynęła tymczasem podobna do dżdżownicy pępowina. - Domaciczny - mruknęła kobieta obok nich i na jednym z ekranów uka- zał się widok trójki dzieci od spodu. Nie ulegało wątpliwości, że wszystkie trzy płody były płci męskiej. - Nie do wiary - wyszeptała. - Łopatka - poleciła energicznie lekarka przy stole. Siostra podała jej długą łyżkę, która przypominała Kelly sprzęty, jakich używa się do przewra- cania sadzonych jajek. Pani doktor trzymała jąuważnie między palcem wska- zującym a kciukiem i Kelly zauważyła, że łopatka paruje. - Co ona robi? - Łopatka to po prostu duża, płaska łyżeczka. Używa się jej przy skro- bankach. Stale jest trzymana w suchym lodzie - tłumaczył Stephen. - Płód odruchowo się od niej odsuwa. Zaraz zresztą sama zobaczysz. Siostra odwinęła trochę materiał na brzuchu kobiety i lekarka włożyła do środka zimny instrument z nierdzewnej stali. Na ekranie ŁAP l widać było nagłe wzburzenie torebki owodniowej i wszystkie trzy płody zaczęły kon- wulsyjnie wierzgać. Starały się odsunąć od zimnej łyżeczki, co było dosko- nale widoczne na ŁAP l i ŁAP 2. Pani doktor, która oglądała swoje monito- ry w sali operacyjnej, pokiwała głową. - Ani śladu hipospadii, rozstępów moszny, zrośnięcia odbytu, ekstrofii pęcherza czy nadmiaru palców. Nie widać objawów zespołu Downa. Ponie- waż właśnie takie wady dziedziczne zdarzają się najczęściej przy stosowaniu podobnego leczenia, sądzę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż dzieci cie- szą się doskonałym zdrowiem. Istnieje natomiast niejakie prawdopodobień- stwo esowatości okrężnicy i urazów serca, lecz w tym celu należy przepro- wadzić serię badań i testów po urodzeniu. - Doktorze Hardy? - Kobieta przy konsolecie popatrzyła na Stephena, który skinął głową. - W pełni zgadzam się ze zdaniem koleżanki. Ponadto trzeba będzie sprawdzać, czy pacjentka nie ma zatorów i skrzepów krwi. Głupio byłoby 154 dać jej trzech ślicznych chłopców, a potem pozwolić umrzeć na wylew krwi do mózgu. - Doktor Hardy się zgadza - odezwała się do mikrofonu kobieta przy konsolecie. - W takim układzie możemy zakończyć badania. - Czy to w ogóle możliwe? - zapytała Kelly. -Co? - Wylew? - To rzadki skutek uboczny działania tego akurat leku. - Chyba na to samo zmarł mój wujek, prawda? - Nie do końca - Stephen klepnął ją po ramieniu - cholesterolu zgroma- dzonego w organizmie Nathana Somerville'a starczyłoby do zbudowania muru. Rzecz jasna miał zatory, lecz nie były one spowodowane żadnymi le- karstwami. - Czuję się trochę nieswojo - oznajmiła Kelly - daleko zaszłam od cza- sów Madison Avenue. - Nie przejmuj się. Nie potrafiłabyś odblokować jajowodu, ale ja za to nie umiałbym narysować prostej kreski, więc wychodzi chyba na jedno. - Niekoniecznie. Za odblokowanie jajowodu dostaje się znacznie więcej pieniędzy niż za rysowanie prostych kresek. - Rzuciła okiem na zegarek. Minęło południe. Na ekranie widać było tylko pielęgniarkę, która z powro- tem okrywała kobietę. - To już koniec? - Tak. A co, niedobrze ci? - Ale z głodu. W klinice bezpłodności znajdowała się osobna stołówka, gdzie zamówi- li zupę i kanapki, z którymi wyszli na taras, skąd widzieli strumień na dnie jaru. Pogoda była wspaniała i Kelly czuła, jak w miarę jedzenia jej podejrze- nia się rozwiewają. Od czasów obłędu na punkcie klonowania pod koniec lat siedemdziesiątych lekarze od sztucznego zapładniania i dzieci z probówek znajdowali się pod krytycznym obstrzałem mass mediów, ale nie ulegało wątpliwości, że doktor Hardy dokonuje w swojej klinice cudów. Wedle jego słów kobieta, którą widzieli podczas badań, przed terapią nie miała najmniej- szych szans na dziecko, a teraz wyda na świat trojaczki. - To chyba jedna z najbardziej demokratycznych dziedzin medycyny - orzekł, przełykając kęs kanapki z tuńczykiem. - Statystycznie rzecz biorąc około jedna dziesiąta amerykańskich małżeństw pozostaje bezdzietna i nic nie wskazuje na istnienie jakiejkolwiek większości rasowej czy socjoekono- micznej. To może przytrafić się każdemu. - Nie wiedziałam, że liczby są aż takie duże - odrzekła Kelly, popija- jąc kawę i z przyjemnością wystawiając twarz na działanie południowego słońca. - W tej chwili jesteśmy w stanie pomóc dwóm trzecim takich związków. Za jakieś dziesięć lat każdy będzie mógł począć dziecko. 155 - Ale chyba znajdą się jakieś wyjątki? Na przykład kobiety z wyciętą macicą? - spytała Kelly, myśląc o matce Lizbeth. - Rodzicielstwo zastępcze - wzruszył ramionami Stephen. - Jeśli jajniki takiej kobiety są w dobrym stanie, dziecko można począć ze spermy męża in vitro. Potem embrion umieszcza się w macicy innej kobiety. Tego już się dokonuje, a kolejny etap będzie polegał na stwarzaniu płodom kompletnie sztucznego środowiska. - Wygląda mi to na twory Frankensteina - potrząsnęła głową Kelly. - Zresztą po co budować sztuczne łona, kiedy tyle ich chodzi dookoła? - Każdy czas ma swoje upiory - roześmiał się Stephen. - Trzydzieści lat temu ludzie bali się, że komputery zawładną światem, a dzisiaj dzieci odrabia- ją na nich prace domowe. Sztuczna macica to logiczna konsekwencja obec- nych metod intensywnej terapii. Wcześniaki nie wyżyłyby poza inkubatorami, do tych samych celów, tyle że znacznie wcześniej, mogłaby posłużyć SM. Wtedy na przykład embrion wyj ety z łona matki dojrzewałby w sztucznej macicy. Albo co począć z kobietą, która ciągle roni? Odebrać jej szansę na macierzyństwo tylko dlatego, że jej układ fizjologiczny nie spisuje się najlepiej? - No nie. - Zaczynała się plątać. - Złe maszyny po prostu nie istnieją. A nie ma nic lepszego nad urządze- nie, które może sprawić ludziom niezwykłą radość. - Pewnie masz rację - westchnęła Kelly. - Wszystko rozbija się chyba 0 psychikę, bo ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. - Strzał w dziesiątkę - wypalił Stephen, mnąc opakowanie po kanapce 1 wrzucając je na tacę. - Zwróciłem właśnie uwagę, że w ciągu ostatniej go- dziny nie wzięłaś do ust papierosa. - W ciągu trzech. - Czemu to zawdzięczamy? - Potrzebie silnej woli - zaśmiała się. - W ogóle mam już tego dość. - Świetnie. Zakłady Farmaceutyczne Doyle prowadzą właśnie próbne badania nad nowym lekiem odwykowym o nazwie nicotomine. Mogę ci na nie wypisać receptę. - Lepiej nie - potrząsnęła głową Kelly. - Lepiej będzie jednak, jeśli po- pracuję nad siłą woli. - Lizbeth wspominała o waszej wczorajszej rozmowie - odezwał się po chwili ciszy Stephen. - Powiedziała ci? - Z początku nie chciała mówić prosto z mostu, ale sądzę, że w gruncie rzeczy jest z siebie bardzo dumna. Tylko patrzeć, a zaczną się chłopcy - ro- ześmiał się. - Chyba się starzeję. - Witamy w klubie - odparła Kelly, odwracając się w stronę baru. - Kie- dy tu przyjechałam, paliłam się do pisania książki dla dzieci, a teraz siedzę na tyłku i czuję, że wyparowała ze mnie cała energia. 156 - Musisz złapać drugi oddech po tym wycięciu wyrostka. - Sama nie wiem, czy to przez wyrostek czy starość, ale zaczynam poda- wać wszystko w wątpliwość. Włącznie ze swoim rysowaniem. - A nas? - zapytał cicho Stephen. - Co do nas też masz wątpliwości? - Tak - wypaliła. - Nie znamy się zbyt długo, prawie wcale. - Może moglibyśmy coś na to zaradzić. - Dotknął jej ręki. - Decyzję powinno ułatwić kilka wspólnych dni. Już dawno nie brałem urlopu. O tej porze bardzo ładnie jest na przylądku Hattersa. - Jak pan śmie! - Kelly przybrała ton głosu księżniczki z Południa. - Czy mam rację sądząc, że proponuje pan spędzenie razem sprośnego week- endu? -Hmm. - Zgadzam się, mój panie - zaśmiała się. - Ale co zrobimy z Lizbeth? - Dziś rano dostałem list od jej ciotki ze Seattle, która zaprasza dziew- czynkę na trochę do siebie. - Coś ty? - Kelly zamrugała oczami, uśmiech gwałtownie zgasł jej na twarzy. Chyba nie powolność poczty winna jest temu, że otrzymała list od kobiety, która nie żyje od pół roku? - Doskonale się składa. - To prawda - pokiwała głową, nie znajdując lepszych słów. - Czy matka Lizbeth nie pracowała tu kiedyś? - spytała bez namysłu. Stephen spojrzał na nią zaintrygowany. - Pracowała. Czemu pytasz? - Czym się zajmowała? - Zbyła pytanie mężczyzny milczeniem. - Pracą badawczą. - Stephen zmarszczył czoło. - Skąd to nagłe zaintere- sowanie matką Lizbeth? - Bo interesuje mnie sama Lizbeth - na tyle tylko potrafiła się zdobyć. - Pytałeś, czy podaję w wątpliwość nasz związek. Jeżeli mam brać go na serio, muszę też poważnie zastanowić się nad Lizbeth. - Ale co to ma wspólnego z jej matką, która nie żyje? - Tak jak wielu innych. - Przygryzła wargi. Posunęła się za daleko. Jesz- cze chwila, a ze wszystkim się wygada. Wstała i wzięła tacę. - Przepraszam. Wiem, że zachowuję się jak stuknięta, ale może to przez rzucanie papierosów. - Siadaj - warknął Stephen. To nie była prośba, lecz rozkaz, którego usłuchała z biciem serca. - W tej chwili ja, a nie ty, zajmuję się Lizbeth. Nie wiem, co sobie wy- obrażasz. Dziewczyna ci się zwierza, a ty nie wiesz, czy masz odgrywać wobec niej rolę matki, siostry, czy koleżanki. Co gorsza ja zapraszam cię na week- end. Na dodatek musisz zdecydować, czy zostajesz w Crestwood. Za dużo problemów jak na jedną głowę. - Nie ma z tym żartów - wymamrotała Kelly. Słońce zaczynało już zbyt mocno przygrzewać i czuła, jak narasta rozdzierający ból głowy. 157 - Uspokój się. Mówię teraz nie jako kochanek, lecz jako lekarz. - Uśmiechnął się. - Jedź do domu, wykąp się, postaraj się o niczym nie my- śleć. Potem weźmiesz pigułkę. - Jaką pigułkę? - Na odchodnym wypiszę ci receptę. To nic wielkiego, taki środek na rozluźnienie mięśni. Może być? - Niech tam - pokiwała niechętnie głową. - Obiecujesz? - Obiecuję. - Grzeczna dziewczynka. Zadzwonię wieczorem po rozmowie z ciotką Lizbeth. - Zgoda. W drodze powrotnej do kliniki wstąpili do gabinetu Stephena, który dał jej próbkę somaxu, odmiany valium produkowanej przez Zakłady Farmaceu- tyczne Doyle. Gdy jechali windą do głównego holu ośrodka medycznego, wetknęła foliowe opakowanie z proszkami do torebki. Stephen odprowadził ją do samochodu i na pożegnanie delikatnie ucało- wał w policzek. Włączyła silnik i wyjechała z parkingu. Objeżdżając fontan- ny widziała Stephena, który stał na stopniach ośrodka i odprowadzał ją wzro- kiem. Zdjęła dłoń z dźwigni biegów i dotknęła torebki. Za skarby świata nie weźmie żadnej z tych pigułek. Rozdział 18 Ranek Robin Spenser spędził w bibliotece publicznej w Crestwood pod czujnym spojrzeniem Willarda Brownleigha. Gdy wrzucał ćwierćdola- rówki do samoobsługowej kserokopiarki, ogarnęła go nagle fala mdłości na myśl, że tuż przed swoją śmiercią dokładnie to samo musiał robić Hugh Trask. Willard zresztą idealnie nadawał się na donosiciela i Robin był ciekaw, czy informacje o każdym jego ruchu regularnie docierają do Maksa Alexaniana. Skończył kserować, kilka nieudanych odbitek złożył i wsadził do kiesze- ni spodni, nie wyrzucając ich do kosza. Willard był wyraźnie zaintrygowany i nie wolno mu było pozostawiać materiału dowodowego. Opuściwszy bibliotekę Robin przemierzył gorący czarny asfalt parkingu i wszedł do budynku rady miejskiej. Dwie godziny spędził w archiwum, dzięku- jąc Bogu, że senny urzędnik za biurkiem z wielką radością pozwolił mu samemu grzebać w dokumentach. Skopiował wszystko, co zdawało mu się użyteczne i za- brał stos papieru do cukierni. Zamknął drzwi, zasunął rolety i poszedł na górę, gdzie rozłożył owoce swej dzisiejszej pracy na stoliku w stołowym. 158 Dwie godziny później, po wypróżnieniu dzbanka kawy, przejrzał wszyst- kie materiały, i czekał na Kelly. Tuż po drugiej usłyszał dźwięk dzwonka i zszedł na dół otworzyć drzwi. Była wyraźnie podenerwowana, ale z pyta- niami odczekał do chwili, gdy znaleźli się na piętrze. Posadził ją na kanapie, zrobił kawy, a ona zaczęła mówić: - Zupełnie pokręciło mi się w głowie -jęknęła i opadła na poduszki. - Sama już nie wiem, komu można zaufać. - Ciągle nie możesz uwierzyć, że Stephen Hardy ma z tym coś wspólne- go? - odezwał się łagodnie Robin. - Serce mówi, że nie ma, ale rozsądek podpowiada coś wręcz przeciwne- go - potrząsnęła głową. Wyjęła z torebki paczkę cameli, otworzyła ją i zapa- liła. - Rzuciłam dzisiaj palenie - zaśmiała się sucho. - Niemal religijne prze- życie, ale zdaje się, że nawrócenie nie trwało zbyt długo. - Zaciągnęła się i wypuściła gęsty obłok dymu. - Mnożę dziś wszystkie grzechy, w jeden dzień od rzemyka do konika. Jezus Maria! - Jak zachowywał się dzisiaj nasz dobry doktor? Robił uniki, denerwo- wał się, czy co? - Normalnie. W stu procentach normalnie. Całkowicie szczery. Dlatego czuję się zagubiona. Bo z jednej strony wszystko wskazuje na przeciętne, zaawansowane technicznie, inteligenckie miasteczko. Miłe, bezpieczne miej- sce do wychowania dzieci. Z kolei wujek i Hugh Trask umierają w dziwacz- nych okolicznościach, dostajemy zaszyfrowane wiadomości i upiorne listy od zmarłej ciotki. Coś takiego nie przytrafia się normalnym ludziom. - Ob- rzuciła go błagalnym spojrzeniem. - Dobrze mówię? - To zależy, co robią- odparł ze znużonym wyrazem twarzy. - Dla więk- szości ludzi życie to praca biurowa od tej do tej godziny, gdzie całą przygodę da się zmieścić w naparstku. Dlatego ludzie czytają „People" i podniecają się Życiem sławnych i bogatych. Bo jest takie inne, szczególne. Tyle że może być specjalne w złym sensie. Ale większość nie ma o tym bladego pojęcia, co nie znaczy, rzecz jasna, że tego rodzaju życie nie istnieje. Wojna w Wiet- namie była koszmarem znacznie gorszym niż Czas apokalipsy, ale dla jej uczestników stała się czymś prawdziwym, namacalnym. - Czyli mam uwierzyć, że w Heights naprawdę dzieje się coś niedobre- go? Że zamordowano wuja i Hugha Traska? - Tak jest - odpalił bez pardonu Robin. - A jest o wiele gorzej niż sądzi- my. Moim zdaniem tę listę można wydłużyć i dorzucić do niej państwa Tor- rance'ów i ciotkę Lizbeth. Sądzę, że Max Alexanian i jego paczka tkwią po uszy w czymś, o czym nie chcą poinformować świata szaraczków i zrobią dosłownie wszystko, żeby utrzymać tajemnicę. - Ale w czym? - Nie wiem. Wiem tylko tyle, że wiąże się to jakoś ze starym klasztorem i Chapel Gate. 159 - Dowiedziałeś się czegoś? - Całkiem sporo. - Podniósł się i stanął przy stosach kserokopii na stoli- ku. - Po pierwsze znam już dzieje tego miejsca. Część informacji zdobyłem w bibliotece publicznej, część w miejskim archiwum. - W filmie czarne charaktery znacznie lepiej zatarłyby za sobą ślady. - Zdaje się, że w ogóle nie przyszło im to do głowy. Zacierasz za sobą ślady, gdy przypuszczasz, że będą cię śledzić, a ci ludzie sprawiają wrażenie zupełnie pewnych swego. - Nie bez powodu - dodała kwaśno Kelly. - Wszyscy, którzy ich śledzili, już nie żyją, a nas czeka pewnie taki sam los. - Jedynym ratunkiem jest stałe wyprzedzanie ich o jeden ruch. A zatem pora na Chapel Gate. - To powiedz mi, czego się dowiedziałeś. - Klasztor, bez otaczających go murów, zbudowano w tysiąc osiemset siedemnastym roku. Dziesięć lat później spłonął i został odbudowany, tym razem wraz z murami. Dodano wtedy przytułek i szpital, gdzie potem znala- zła swą siedzibę szkoła. Nie utrzymywali zbyt wielu kontaktów ze światem zewnętrznym. Dzieci w przytułku były albo biedne, albo porzucone przez rodzinę; do szpitala przyjmowano przede wszystkim chorych na gruźlicę. W tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku wybuchł pożar w szpitalu, a tuż potem skandal w przytułku. Wszystko wskazuje na to, że lądowały tam matki z nieślubnymi dziećmi. Fama głosiła, że prowadzi się nielegalny han- del dziećmi. Tak czy owak, w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku Siostry Mniejsze Świętego Antoniego sprzedały szpital szkole i zlikwi- dowały przytułek. Zakonnice mieszkały w klasztorze do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. - Przystanął. - Wtedy też historia zaczy- na robić się ciekawa. -Nieruchomość została nabyta przez naszą dobrą znajomą, agencję AIAJ. Z archiwum miejskiego wynika, że chcieli, by przytułek posłużył im jako tymczasowe miejsce zamieszkania dzieci przeznaczonych do adopcji. Rok później sprzedali wszystko grupie pod nazwą Lekarska Korporacja Admini- stracyjna. ŁKA składa się tak naprawdę z Korporacji Farmaceutycznej Doy- le, Intermedixu i MedTechu. - Czegoś nie rozumiem. Na co był im potrzebny stary klasztor i przytułek? - Już do tego dochodzę - odparł Robin, szukając odpowiednich ksero- kopii. - W archiwum nie znalazłem nic konkretnego, tylko mnóstwo zezwo- leń na budowę, wydanych ŁKA. Wygląda na to, że skonstruowali tam sobie jakieś laboratorium. Wybudowali kanalizację, małą elektrownię i antenę sa- telitarną. Wszystko na najwyższym poziomie, ostatnie osiągnięcia techniki. - W porządku, czyli urządzili sobie w Chapel Gate jakieś odlotowe labo- ratorium. I co z tego? ŁKA i tak zajmuje się badaniami medycznymi. Cóż zmienia jedno więcej laboratorium? 160 - Na pierwszy rzut oka nic. Ale dlaczego umieszczają je gdzieś na ubo- czu, a nie w Deep Wood? - Ze względów bezpieczeństwa? - wzruszyła ramionami Kelly. - Taką odpowiedź byś pewnie usłyszała, gdybyś spytała ich o to prosto w oczy. Ale to nie trzyma się przecież kupy. W parku z pewnością urządzili już sobie system bezpieczeństwa, więc po co mieliby organizować jeszcze jeden gdzie indziej? - Nie wiem - odparła zmęczonym głosem Kelly. - Już nic nie jestem w stanie zrozumieć. Tłukami się po głowie same pytania, żadnych odpowie- dzi. - Westchnęła długo i głęboko. - Bo skąd mielibyśmy je zdobyć? - Istnieje tylko jeden sposób: sprawdzić samemu. -A jak? - Przedostać się do Chapel Gate! - Co? - parsknęła. - Udajemy się na miejsce z podręcznymi palnikami i bawimy się we włamywaczy? Wiesz co, jakoś nie mam na to ochoty. - Żadnych palników - zaśmiał się. - Istnieje łatwiejszy sposób. - Wycią- gnął jedną z kserokopii. - To odbitka mapki, jaką sporządzono z okazji sprze- daży posesji w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. - Kelly rzu- ciła okiem na kartkę. Plan był prosty, obejmował granice działki i umiej scowienie budynków, które przylegały do murów od strony zachodniej i pomocnej, pod- czas gdy w środku ocalałego dziedzińca stała jeszcze jedna, niewielka budow- la. Z pomocy na południe nieruchomość przecinała kropkowana linia. - Co to za linia? - zapytała. - Też mnie to zaciekawiło - skinął głową - więc wróciłem do archiwów i odszukałem mapę topograficzną z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siód- mego roku. Według tej mapy przerywana linia oznacza strumień: potok Bro- oka. Ma źródło na grzbiecie wzgórza za klasztorem, a wysycha u jego stóp. - Znika pod ziemią? - Za sprawą człowieka. Znalazłem książkę o klasztorach, gdzie było na- pisane, że tego typu instytucje zawsze chciały zapewnić sobie pitną wodę, więc znajdowały rzeczki czy strumienie i wznosiły budowle dosłownie nad nimi. Wodę ze strumieni wykorzystywali nie tylko do picia. Z czasem sta- wiali też koła wodne, dzięki czemu mieli prąd. Właśnie tak musiała wyglą- dać sytuacja w Chapel Gate. Strumień zabudowano betonowym kanałem. Według planu rura znika pod murem i wychodzi po drugiej stronie dziedziń- ca. - Wziął ze stolika kolejną odbitkę. - To oficjalny plan odbudowy klaszto- ru i przytułku po pożarze z tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku. Przy pomocnej ścianie przytułku, w piwnicy, znajduje się „lavatorium" i pral- nia. Na pewno wykopali tam studnię, która miała połączenie ze strumieniem. - Co z tego wynika? - ŁKA zależało wyłącznie na wybudowaniu własnego laboratorium. Za- łożę się, że nie naruszyli samej budowli. A to oznacza, że studnia w piwnicy 161 11 - Eksperyment przytułku ciągle istnieje. - Wyciągnął ze stosu następną kartkę. - To rzut parteru szkoły Chapel Gate, zarejestrowany w radzie miejskiej w tysiąc dzie- więćset trzydziestym roku. Widać na nim trasę rowerową, która biegnie pół- nocnym grzbietem wzgórza i przecina potok Brooka w miejscu nazwanym stawem Hollyridge. Na mapach Międzynarodowego Roku Geograficznego z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku i potok, i staw są oznaczone jako wyschnięte. Bez wody. - No i co? - A to, że stare, wybetonowane koryto pod klasztorem jest suche. Wy- starczy wspiąć się na wzgórze, zejść wzdłuż koryta strumienia, dotrzeć do ujęcia i przejść jego śladem pod przytułkiem. Wejdziemy starą cembrowiną i znajdziemy się w starych murach. - Tego się właśnie obawiałam. Nie dość ci jeszcze było tej księżej dziury, teraz porywasz się na większe szaleństwo. Na pewno roi się tam od pająków. - Nie musisz ze mną iść - oświadczył Robin. - Jestem gotów zrobić to sam. - Jasne. Mam siedzieć nad jakimś wyschniętym strumieniem i obgryzać ze strachu paznokcie. - Potrząsnęła głową. - Pozostaje tylko nadzieja, że warto podjąć takie ryzyko. - A jeśli się okaże, że robimy z igły widły i na darmo się wysilamy, tym lepiej dla nas. I gdyby nas złapali, to tylko jako ludzi, którzy naruszają teren prywatny. A jeżeli rzeczywiście kroi się coś niedobrego, to nie jesteśmy bez- pieczni nigdzie, ani tutaj, ani w Chapel Gate. - Łatwo ci mówić - westchnęła Kelly. - No, to kiedy się do tego zabieramy? - Dziś wieczorem. - Dzisiaj? - Nie ma co zwlekać - wzruszył ramionami. - W weekend Hardy zabie- ra cię na wycieczkę. - Cały czas nie mieści mi się w głowie, że Stephen może być w to zamie- szany. - Przygryzła wargi. - To już nieważne. Przede wszystkim musimy się spieszyć. Rozdział 19 Czysty idiotyzm - oświadczyła Kelly. Głęboka ciemność niepokoiła ko- goś, kto tak jak ona przyzwyczaił się do świateł wielkiego miasta. Z tru- dem dostrzegała postać Robina, który piął się po wąskim szlaku jakiś metr z przodu. Oddychała ciężko. Z głównej drogi zjechali około pół kilometra od szkoły, ominęli opustoszałe budynki i weszli na stromy szlak na wzgórze nad klasztorem. 162 - Już niedaleko - dodawał jej otuchy Robin. Kelly zaklęła pod nosem. Nawet się nie zasapał, a przecież niósł ciężki plecak. Wdychała łapczywie chłodne nocne powietrze i usiłowała nadążyć za Robinem, który maszerował w równym tempie. Żałowała każdego wypa- lonego w życiu papierosa. Nie wytrzyma dłużej nawet pięciu minut. Nie zauważyła, że Robin nagle się zatrzymał i wpadła na niego. Niewie- le brakowało, by upadła, ale przytrzymał ją za nadgarstek. Był ubrany w tra- perki, ciemne spodnie wojskowe i granatowy golf, na głowę założył zrobio- ną na drutach czapkę. Dwadzieścia minut temu, gdy zaczynali wspinaczkę, nie mogła nadziwić się przemianie, jaka w nim zaszła. Nie chodziło tylko 0 strój komandosa. W cukierni lub przy kawie był po prostu Robinem Spen- serem, szczupłym, przystojnym facetem, który mógłby pozować do „Gentle- mani Quarterly". Z pewnością nie wyglądał groźnie. Teraz stał przed nią zupełnie inny człowiek. Stał się twardy, zimny. Zwierzęce odruchy zastąpiły wrażliwość i skłonność do stawiania znaków zapytania. Nie wiedziała, co właściwie robił w piechocie morskiej, a teraz, gdy patrzyła, jak czaił się w mroku, zupełnie straciła ochotę, by się tego dowiedzieć. Na pewno zetknął się ze śmiercią. - Staw - wskazał ruchem ręki. Za rzędem drzew rozciągało się ledwie widoczne, bagniste obniżenie terenu. Robin nie puszczał jej nadgarstka i pro- wadził wzdłuż brzegu stawu. Ziemia pod nogami była wilgotna i grząska, w po- wietrzu unosił się słaby odór zgnilizny. Tuż pod powierzchnią musiała się wciąż znajdować woda. Na myśl o kanale Kelly przebiegły ciarki po plecach. Robin odnalazł wyschnięte koryto strumienia. Ruszyli nim ku wierzchoł- kowi wzgórza. Kamienie i odłamki skał pokrywał mech i muł. Kelly, pod- trzymywana przez Robina, raz po raz się potykała, wreszcie uklękła, szarp- nięta za nadgarstek. - Jesteśmy dokładnie nad klasztorem - szepnął. Kelly zamrugała oczami i spróbowała wypatrzyć coś w mroku. W końcu dojrzała ciemną linię dachu na tle rozgwieżdżonego nieba. Stary klasztor 1 przytułek zasłaniały niedawno postawione budowle, ale Kelly udało się odnaleźć wzrokiem wejście do kanału. Wyglądało jak kamienny łuk, pod którym mógłby zmieścić się pochylony dorosły człowiek; zagradzała je chy- ba jakaś krata. Drzewa kończyły się wraz z wierzchołkiem wzgórza. Między kanałem a linią drzew, gdzie przykucnęli, rozciągało się łagodne, porośnięte koniczyną zbocze z rozrzuconymi tu i ówdzie kamieniami. Samo koryto stru- mienia było płytkie i zakreślało kręty szlak aż do kamiennego łuku. - Nie ma się gdzie ukryć - stwierdził Robin. - Sądzisz, że postawili strażników? - Możliwe. W każdym razie nie chciałbym się o tym przekonać na wła- snej skórze. - Puścił jej nadgarstek i zdjął plecak. Kelly zaczęła masować rękę. 163 - Boli. - Przepraszam. Wyszedłem z wprawy, a poza tym nie jestem przyzwy- czajony do przeprowadzania takich akcji w towarzystwie. -Jaw ogóle nie jestem przyzwyczajona.-Rzuciła okiem w stronę Crest- wood Heights, ale miasteczko nie dawało znaku życia: nie błyszczały żadne światła, na niebie nie widać było łuny. Zadrżała, z całą jasnością zdając sobie sprawę z tego, na co się narażają. Włamanie, naruszenie własności prywat- nej - może jeszcze gorzej. - Boisz się? - zapytał cicho Robin, który wyczuł jej nastrój. Skinęła głową i zacisnęła zęby. - W szkole plastycznej nie miałam tego rodzaju lekcji - odparła. - Bo do tego potrzebne są zajęcia praktyczne. -1 co teraz? - Musimy dotrzeć do szczytu i tam się rozejrzeć. Jakąś orientację może dać nam na przykład liczba strażników. Jeśli pójdziemy prosto przez tę łąkę, zostawimy ślad, który mógłby wytropić nawet ślepiec. Trzeba będzie prze- mknąć się korytem strumienia, chociaż zajmie nam to więcej czasu. - Co zrobimy, gdy nas ktoś wypatrzy? -Bierzemy nogi za pas i modlimy się o ocalenie. Kluczyki zostały w jee- pie. Jeśli się rozdzielimy, próbuj dostać się do wozu, nie marnuj ani chwili, wsiadaj i uciekaj. - Jak sobie życzysz. - No dobra, do roboty. Nie wychylaj się i trzymaj się blisko mnie. Grząskie koryto strumienia najeżone było zasadzkami. Co chwila poty- kali się o prawie niewidoczne, wystające korzenie i oślizłe głazy. Gdy wresz- cie dotarli do kanału, Kelly miała mnóstwo siniaków i skręciła nogę w kost- ce. Bez pomocnej ręki Robina wyszłaby na tym jednak znacznie gorzej, więc nie narzekała, zagryzając zęby z bólu. Nie mogłaby zrobić nic gorszego niż zacząć jęczeć i stać się dodatkowym ciężarem dla Robina. Łuk zarastały częściowo krzaki. Zastawiono go metalową kratą, w której tkwiły najróżniejsze śmieci. Ponad murem zobaczyli, że do samego klaszto- ru zostało jakieś sto metrów. Kelly obejrzała się na trasę, którą przed chwilą przemierzyli: ucieczka tym łagodnym zboczem nie wchodziła w rachubę. Robin wyjął z plecaka szczypce do cięcia metalu i zaczął przecinać kra- tę. Kelly wbiła wzrok w zalegające kanał ciemności. Dolatywał stamtąd mdły odór. Wolała nie myśleć, co jest jego źródłem. Mężczyzna wyciął w przegrodzie otwór w kształcie półksiężyca i scho- wał szczypce. Oparł sięo kamień, jedną nogę wsunął w wycięty otwór i mocno naparł na kratę. Stopniowo się odgięła, więc mogli przecisnąć się na drugą stronę. Robin wyjął niewielką latarkę i założył plecak. - Idź tuż za mną - szepnął. Skulił się i wsunął bokiem do tunelu. Kelly poszła w jego ślady, żałując, że w ogóle zgodziła się na udział w tej ekspedy- 164 cji. Gdy już znaleźli się w środku, Robin zapalił latarkę. Kanał był na tyle szeroki, że mieścili się obok siebie, ale za to nie mogli się wyprostować, żeby nie zawadzić głową o łuk sklepienia. Ściany pokrywała wilgotna maź, na dnie stała po prostu woda. - Odpływ - orzekł Robin. - Jeszcze miesiąc temu musiała płynąć tędy woda. To dobry znak. - A to niby dlaczego? - Głos Kelly rozległ się przenikliwym echem. - Czuję się tu jak w ścieku. - Bo to jest kanał ściekowy - odparł. - A jeżeli płynie nim woda, ozna- cza to, że jest utrzymywany w dobrym stanie. Do kraty nie podłączono też alarmu, w takim razie mamy szczęście. - Albo zamknęli tunel z drugiej strony. Tak jak księżą dziurę. - Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Idziemy. Kelly nie odrywała wzroku od kręgu światła latarki, jednocześnie stara- jąc się nie myśleć o tym, co może kryć się w wodzie pod nogami i pełzać po ścianach, o które próbowała się nie ocierać. Na próżno. Nie przemierzyli j esz- cze dwudziestu metrów, a już parę razy zdążyła się pośliznąć i upaść na kola- na, tak że dżinsy pokrywała skorupa mułu. Umazała cały sweter, a włosom też nie lepiej się powodziło. - Uwaga - Robin zatrzymał ją wyciągniętą ręką. Tuż przed sobą Kelly ujrzała źródło smrodu, który wypełniał tunel. Gdyby nie igły, nie sposób by- łoby poznać, że leży przed nimi jeżozwierz. Był do połowy zanurzony w wo- dzie, rozdęty, biały, z sinymi pręgami. Przednie łapy zdążyły zgnić, a zapa- dłe piersi toczyło robactwo. Na jej oczach z padliny wylazło jakieś obrzydliwe stworzenie o kilkunastu ruchliwych odnóżach, przystanęło w kręgu światła, zbiegło po nadgniłym języku i zginęło w mroku. - O mój Boże. - Kelly zacisnęła powieki; czuła napięcie każdego mię- śnia. - Co jest? - Coś mi chyba przebiegło po nodze. - Po prostu o tym nie myśl - doradził stanowczo Robin. Wziął ją za rękę i oprowadził wokół szczątków jeżozwierza. Kilka metrów dalej skierował światło latarki ku górze. - Już niedaleko - oświadczył. Kelly spostrzegła, że zaczyna się drugi, szerszy odcinek łuku, z obu stron podparty stęporami. - Doszliśmy chyba do zewnętrznego obwodu murów. Od tej pory ani mru mru i uważaj na każdy krok. Nie wiadomo, jak w tym tunelu rozchodzi się dźwięk. Kelly skinęła bezgłośnie głową, do gardła ciągle podchodził jej kwaśny posmak wymiocin. Starała się nie myśleć o tym, że ma nerwy napięte jak postronki, które mogą lada chwila puścić. Co gorsza, wiedziała, że w drodze powrotnej czekają dokładnie to samo. Po chwili Robin ponownie przystanął i skierował światło do góry. Kelly zobaczyła niewielki otwór nieco z boku sklepienia. Do jednej ze ścian studni 165 przymocowano kilka żelaznych klamer, oślizłych i odrapanych po kilkudzie- sięciu latach użytkowania. Najniższy szczebel znajdował się nieco ponad metr nad nimi. - Kto pierwszy? - szepnęła Kelly. - Ty - powiedział Robin, oświetlając bladą twarz towarzyszki. - Im wcze- śniej się stąd wydostaniesz, tym lepiej. - Skinęła głową na zgodę. Robin postawił latarkę na suchym kawałku podłoża, kucnął i złączył ręce. - Podsa- dzę cię. Poczekaj na mnie, gdy tylko dojdziesz do samego otworu. - W porządku. - Kelly jedną rękę położyła na ramieniu mężczyzny, a pra- wą nogę na jego złączonych dłoniach. Podsadził ją, by łatwiej mogła dosię- gnąć do najniższego szczebla. Tuż za plecami czuła szorstkie ściany kanału. Klamry umieszczono mniej więcej co pół metra, a po jakiejś minucie zdążyła ich naliczyć około trzy- dziestu. Piętnaście metrów: było gdzie spadać. Zagryzła wargi i podjęła wspi- naczkę. Jakby nie dość było klaustrofobii, Kelly ogarnął strach, że zaraz ru- nie w dół. Za to mogła cieszyć się z tego, że pęcherz już dawno temu się skurczył i nawet gdyby chciała, nie mogłaby się zsikać. Ni stąd, ni zowąd zderzyła się z jakąś przeszkodą i w tunelu rozległ się głuchy stukot. W oczach stanęły jej świeczki, ale mimo wszystko nie puściła szczebla. Okazało się, że wierzch studni nakryto drewnianym kręgiem. Z bi- ciem serca i rosnącym na głowie guzem przykucnęła i czekała, modląc się w duchu, żeby rumor nie zwrócił niczyjej uwagi. Raptem poczuła, jak ktoś łapie jąza kostkę i miała już wrzasnąć, gdy zorientowała się, że to dogonił ją Robin. - Co to za hałasy? - szepnął ochryple. - To moja głowa. Nakryli studnię. - Drewno czy metal? - Drewno. - Możesz poruszyć? -Jak? - Pchaj. - Nie mogę przecież puścić drabiny. - Poczekaj chwilę. - Czuła, jak wchodzi za nią, piersią dotyka jej łopa- tek, a biodrami wpiera się w krzyż. - Gotowe - szepnął. - Możesz się puścić. - Boję się. -Już! -warknął. Przełknęław osłupieniu ślinę i spełniła polecenie. Oparła się o niego całym ciałem ze świadomością, że teraz tylko jego siła może ich ocalić przed runięciem w dół przepaścistej studni. Gdyby wyśliznął mu się szczebel, wkrótce dołączyliby do jeżozwierza i zmieniliby się w karmę dla Bóg jeden wie jakich stworów, które zamieszkują tunel. Nie trzeba było za- chęty silniejszej od takiego obrazka. Puściła szczebel i naparła rękami na drewnianą pokrywę, prosząc Boga, żeby nie była przybita. 166 Z początku na nic się to nie zdało, ale po pewnym czasie zdołała trochę przesunąć pokrywę, i mogła się chwycić palcami za brzeg kanału. Przeraże- nie mnożyło jej siły. Gorączkowo odpychała drewniany krąg. Rozległ się łoskot i Kelly odetchnęła względnie świeżym powietrzem. - Wyłaź! - rozkazał Robin. Kelly przebyła ostatnie szczeble i wygramo- liła się ze studni. Robin poszedł w jej ślady i już po chwili podnosili się z ka- miennej podłogi klasztornej piwnicy. - Wyjmij z plecaka latarkę - powie- dział Robin, odwracając się do niej plecami. Kelly odpięła paski i podała mu lampkę. Zapalił ją i osłonił strugę światła ręką. Piwnica była gigantyczna, ciągnęła się w nieskończoność we wszystkich kierunkach. Wzdłuż sufitu biegła plątanina rur i staromodnych kabli elektrycz- nych. Po całej podłodze leżały porozrzucane setki walizek, kartonowych pudeł i kufrów, pokrytych grubą warstwą kurzu i osnutych pajęczyną i wilgocią. Pudła i torby stanowiły testament i ostatnią wolę setek dzieci oraz ich opiekunów, którzy je tutaj zostawili; w drgającym blasku latarki emanowały jakąś złowrogą siłą. Najzwyczajniej w świecie znoszono je tutaj i składowa- no przez wiele lat, lecz Kelly nie mogła oprzeć się wrażeniu, że włamali się do jakiegoś grobowca, na którym ciążyła wielokrotna klątwa. - Jak na to patrzę, robi mi się niedobrze - szepnęła. Rozejrzała się po pomieszczeniu i zauważyła, że studnię umieszczono tuż przed krętymi, ka- miennymi schodami, które wiodły na parter. Przy najbliższej ścianie usta- wiono rząd żelaznych wanien oraz przestarzały magiel, w którym prasowano wilgotną pościel. Dziwaczna machina robiła duże wrażenie, solidne wałki i koło do ściskania wyglądały jak części urządzenia do tortur. - Świetnie wyglądasz - stwierdził ze śmiechem Robin, kierując w jej stronę światło latarki. Wytrzeszczyła oczy i potrząsnęła głową. Miał twarz umazaną w błocie, a dżinsy brudniejsze niż spodnie Kelly, na rękach została mu rdza i kurz z metalowych szczebli. - A ty jeszcze lepiej - odpaliła. - Na szczęście po drodze nie uruchomiliśmy żadnych alarmów. Zdaje się, że nikt nie zaglądał tutaj od wielu lat. Aż dziw, że tak mało dbają o sys- tem zabezpieczeń. - Bo może nie maj ą nic do ukrycia - wtrąciła. - Nie wolno ci zapominać, że możemy jeszcze w końcu wyjść na wariatów. - W królestwie obłąkanych. - Robin jeszcze raz omiótł pomieszczenie światłem latarki. - Tu na dole nie ma nic ciekawego. Idziemy na parter. Weszli na wąskie schody, co kilka sekund przystawali i nasłuchiwali. U ich szczytu znajdował się niewielki, wybity boazerią przedsionek, skąd wycho- dził wąski korytarz. W jednej jego ścianie był rząd wysokich, ostrołukowych okien z żaluzjami. Robin drgnął, gdy skrzypnęła stara, drewniana podłoga, lecz był to jedyny dźwięk, który wdarł się w ponurą ciszę opuszczonej bu- dowli. 167 Okna korytarza wychodziły na główny dziedziniec przytułku. Robinowi udało się w końcu podnieść o kilka centymetrów żaluzje, tak że mogli ogar- nąć dziedziniec spojrzeniem. - Chodź, popatrz na dom wariatów - szepnął. Odsunął się, Kelly pode- szła do okna. Budynek przytułku miał kilkanaście metrów szerokości i kilka wysoko- ści, nigdzie nie było widać ani śladu okna. Na dachu sterczała cała bateria anten, nakreślono tam też obszerny okrąg z czarną literą H w środku. Lądo- wisko dla helikopterów. Zaraz na prawo od anten stała trzymetrowa budka z drzwiami. Betonowy budynek stanowił jedną zwartą bryłę. Blokhauz. Kel- ly nie widziała żadnego wejścia, założyła więc, że musi znajdować się po drugiej stronie, naprzeciwko wysokiej, zamkniętej bramy klasztoru. - Co to jest? - zwróciła się do przyjaciela, który wzruszył ramionami. - Nie mam zielonego pojęcia, ale wszystko wskazuje na to, że wolą, żeby ludzie nie zaglądali im do środka. Ani nie wyglądali na zewnątrz. - Co teraz? - Trzeba się tam przedostać. -Jak? - Rzuć okiem na lukę między tą fortecą a przytułkiem. - Wygląda jak właz. Wydobywa się stamtąd para. - Wszystko wskazuje na to, że od przytułku do naszego blokhauzu bie- gnie system ogrzewania lub klimatyzacji. Jeśli zdołamy dojść do przytułku, może uda nam się przedostać dalej. - To co, mamy przedefilować dziedzińcem? - Na planie, który skserowałem, pomiędzy klasztorem a przytułkiem stoi kaplica, która łączy się z obydwoma budynkami. - Może nie powinniśmy przesadzać. - Wciąż nie mamy żadnych dowodów - potrząsnął głową. - Prawo nie zabrania wznoszenia bunkrów z lądowiskiem dla śmigłowców na dziedziń- cu. Musimy wejść do środka. - Ruszył korytarzem. - No dobra - westchnęła Kelly. - Ty tu rządzisz. - Nie zwracając uwagi na sygnały ostrzegawcze, jakie wysyłała jej intuicja, poszła śladem mężczyzny. Maxymillian Pastermagent Alexanian siedział w swoim luksusowym ga- binecie na najwyższej kondygnacji Instytutu Cold Mountain i wpatrywał się w błyszczący ekran komputera. Wystawne umeblowanie stanowiło dość neu- tralne połączenie nowoczesnych stolików o szklanych blatach i skórzanych kanap. Na podłodze leżało kilka chodników z Kazachstanu i Buchary, które przypominały, że Alexanian miał w trzecim pokoleniu ormiańskich przodków. Biurko, przy którym siedział, arcydzieło nowoczesności, wykonała na jego specjalne zamówienie z czarnej masy akrylowej jedna z firm elektro- 168 nicznych w Deep Wood. Komputer, jak również wieloprzewodową linię te- lefoniczną i potrójny rząd ekranów telewizyjnych z plazmy, wbudowano w blat biurka. Po drugiej stronie pokoju, przy panoramicznym oknie z widokiem na teren instytutu, stał starszy brat biurka, pięciometrowej długości stół konfe- rencyjny wyposażony w jeszcze większą liczbę elektronicznych cacek. Dy- rektor instytutu mógł skorzystać z każdej właściwie bazy danych na świecie, no i oczywiście śledzić każde poruszenie na swym własnym podwórku. Zapadał zmierzch i Alexanian pozostał w budynku sam. Telefon nie od- zywał się od trzech godzin, co dawało mu czas do namysłu. Przebywał w ga- binecie już ponad dwanaście godzin, ale nie było widać po nim żadnych oznak znużenia. Garnitur miał cały czas nieskazitelnie wyprasowany i czysty, wło- sy idealnie ułożone, na policzkach i brodzie ani jednego kosmyka bujnego zarostu. Przed laty Alexanian przyswoił sobie zasadę, że jeśli chce się prze- niknąć za zamknięte drzwi w korytarzach władzy, podstawą sukcesu jest wygląd zewnętrzny, dlatego zawsze był tak wymuskany. Konsola telefoniczna przy monitorze dała dyskretny znak, odwracając jego uwagę od raportu, który przeglądał na komputerze. Podniósł słuchawkę i bez słowa przystawił ją do ucha. Numer, który mrugał na konsoli, oznaczał połączenie z głównym stanowiskiem kontrolnym. - Tu Bain, proszę pana, służba bezpieczeństwa. -Tak? -Numery, które polecił nam pan obserwować, wykazują pewne porusze- nie. - Głos funkcjonariusza był lekko stłumiony, wskutek działania skompli- kowanego systemu szyfrującego, wmontowanego w zamknięty obieg świa- tłowodów. Praktycznie nie sposób założyć podsłuchu przy szybkości przekazu rzędu prędkości światła, ale Alexanian nigdy nie zapominał o żadnych środ- kach ostrożności. - Chwileczkę. - Szef instytutu odłączył słuchawkę od aparatu i wstał, wsparty na lasce. Z roku na rok coraz bardziej doskwierała zabliźniona rana na kolanie, jaką pół wieku temu zadał mu jugosłowiański „partyzant". Z dru- giej jednak strony przypominała mu, ile przeszedł od tamtego czasu. Usiadł przy stole konferencyjnym i podłączył słuchawkę do odpowied- niego gniazdka. Dotknął jednego z niewidocznych, reagujących na ciepło przełączników, wbudowanych w blat stołu. Rozległo się ciche warczenie. Szeroka na ponad metr część stołu zaczęła się przechylać, by w końcu zupeł- nie odwrócić się i ukazać pomniejszoną wersję ekranu na stanowisku kon- trolnym. Za pomocą kolejnego przycisku Alexanian uruchomił skrzyżowa- nie pomiędzy monitorem a ekranem w jego gabinecie i odezwał się: - Gotowe. Pokaż, co tam macie. - Monitor na ułamek sekundy zamigo- tał, a po chwili zaczęła ukazywać się na nim sieć pajęczych linii, które po- kryły jego po wierzchnie niczym gałęzie rozłożystego drzewa. Alexanian miał 169 przed sobą replikę mapy topograficznej obszaru Crestwood. W prawym gór- nym rogu mrugały dwie maleńkie, pomarańczowe kropki. - Pierwszemu z pańskich numerów odpowiada sygnał w J2 - mówił Bain - oznacza jeepa pana Spensera. - A drugi sygnał? - K2 to panna Rhine. - Na pewno? - Tak jest. Wiadomo na podstawie karty magnetycznej. Nie ma innej możliwości. System, który wykorzystywał Alexanian, został wymyślony przez Gene- ral Dynamics i ulepszony przez jedną z firm z parku. Początkowo służył on kompaniom przewozowym, które mogły niezwykle dokładnie namierzać swo- je ciężarówki na całym obszarze Stanów Zjednoczonych, z kolei odmiana systemu w Heights umożliwiała wzięcie w każdej chwili pod lupę wybrane- go człowieka lub pojazdu. Tak jak bransoletki noszone przez dzieci, każda karta magnetyczna została wyposażona w przekaźnik mikroprocesorowy; nieco bardziej skomplikowane urządzenia można było zakładać w samocho- dach. Sygnały wędrowały do komputerów głównych pod Deep Wood, na- stępnie drogą napowietrzną szły do satelity telekomunikacyjnego, skąd mi- krofalami przekazywano je do głównego stanowiska kontrolnego. Zasada działania była identyczna jak w przypadku urządzeń używanych powszechnie na kutrach rybackich i jachtach; pozwalała na natychmiastowe i precyzyjne zlokalizowanie każdego posiadacza karty. Kilka korporacji z par- ku prowadziło prace nad stworzeniem systemu, który umożliwiałby śledze- nie wypuszczonych warunkowo więźniów. System wypróbowywano rów- nież w kilku innych stanach. - A nie masz namiaru na pana Spensera? - Nie, proszę pana. On mieszka w mieście i nie używa karty magne- tycznej. - Ale zapewne jest w jej towarzystwie? - Tak jest, chyba że pożyczyła sobie jego jeepa. - Mało prawdopodobne - mruknął Alexanian. - Najedź na K2. - Tak jest. - Plazmowy ekran zgasł na chwilę i przekształcił się w po- większony schemat klasztoru i przytułku Chapel Gate. W powiększeniu Ale- xanian zdołał odczytać numer identyfikacyjny na lśniącym punkciku, który symbolizował Kelly Rhine. Przemieszczała się z parteru w klasztorze ku ka- plicy między domem zakonnym a przytułkiem. - Wszystko wskazuje na to, że panna Rhine znajduje się w obrębie murów. - Tak jest - odparł Bain, w którego głosie wyczuwało się niepewność. - Nie odezwał się alarm bezpieczeństwa? -Niestety nie. Żadna z kamer alarmowych nie sygnalizuje obecności in- truzów. 170 - Awaria systemu? - Zaraz sprawdzę. - Tymczasem Alexanian połączył się z komputerem głównym w parku. W lewym górnym rogu od razu pojawił się napis: CZE- KAĆ. Przycisnął klawisz Backspace i wpisał szyfr alfanumeryczny. Reakcja znów nastąpiła natychmiast. PEŁNY DOSTĘP KRÓLOWA PSZCZÓŁ GOTOWA - Przeprowadziłem test, proszę pana - powrócił na ekran Bain - wszyst- ko jest w jak najlepszym porządku. - To przecież niemożliwe - rozzłościł się Alexanian. - Nie wyłączaj się. - Odłożył słuchawkę i wpisał do komputera serię pytań. Po krótkiej przerwie ekran zapełnił się nowym tekstem: KRÓLOWA WSKAZUJE, ŻE NIKT NIE WTARGNĄŁ NA TEREN. AWARIA SYSTEMU. W 93% PRAWDOPODOBNE, ŻE K2 WESZŁA NA TEREN PRZEZ NIE UŻYWANY AKWEDUKT. PONADTO KRÓLOWA, NA PODSTAWIE WSTĘPNYCH BADAŃ OBWODU TERENU POD- CZERWIENIĄ, ZWRACA UWAGĘ NA OBECNOŚĆ DRUGIEGO K2. DRUGI K2 TO MĘŻCZYZNA. 190 CM +- 5 CM, 80 - 85 KG. - Weszli na teren poprzez jakiś kanał - oznajmił Alexanian. - Pan Spen- ser towarzyszy pannie Rhine. - Tak jest. - Czy działają systemy zabezpieczenia laboratorium? - Tak jest. - Personel? - Laboratorium jest w tej chwili kierowane zdalnie. Nie przewiduje się żadnych dostaw, a nocna zmiana rozpoczyna pracę o pomocy. - Czyli budynek świeci pustkami? - Tak jest. - Dobrze - kiwnął głową Alexanian. Kropka przeszła przez kaplicę i wkroczyła na teren przytułku. - Czy z przytułku można przedostać się do laboratorium? - Istnieje kładka, która służy do konserwacji sprzętu, a biegnie wzdłuż rur z freonem i ciekłym tlenem. Jednak od strony laboratorium znajduje się stalowa przegroda, która ich powstrzyma. - Czy można ją otworzyć zdalnie? - Tak jest. Na pewno mogą to uczynić ludzie z MedTechu. - Każ im otworzyć. Chcę, żeby ci dwoje weszli do środka. I nie mogą włączyć się żadne alarmy. 171 - Tak jest. - Następnie ma się tam zjawić grupa ochroniarzy. Sześciu ludzi. - Ale- xanian urwał i wydął wargi. Po chwili ponownie się uśmiechnął. -1 jeszcze jedno, Bain. -Tak? - Niech kamery działają od momentu, kiedy przejdą przez przegrodę. To trzeba nagrać. Rozdział 20 Wszystko wskazywało na to, że parter przytułku wykorzystywano jako szkołę: kilka klas było położonych wokół grupy niewielkich gabinetów tuż przy wejściu. Wysoki główny hol miał łukowy sufit, z którego schodziły płaty ciemnozielonej farby. Po obydwu końcach znajdowały się wąskie klat- ki schodowe, prowadzące zapewne do pokoi uczniów na piętrze. Strach Kelly przygasł i zamienił się w niejasne przeczucie. Przygnębiał ją ponury wygląd przytułku. Wciąż widziała pudła i walizki z piwnicy, nie- mal słyszała harmider dzieci, które wybiegają z klas. Pięćdziesiąt lat temu adopcja stanowiła dla bezdzietnych rodzin ostatnią deskę ratunku, tak że większa część więźniów od Świętego Antoniego spędzała tu całe dzieciń- stwo. A życie za tymi murami musiało przypominać wyrok więzienia. Dogoniła Robina i nieznacznie dotknęła jego ramienia, co przywróciło jej poczucie rzeczywistości. Wyzwoliła się od sekretnej grozy i przestała myśleć o niesłychanych tajemnicach, jakie kryła niegdyś ta instytucja. Jeżeli wujek Nat i Hugh Trask mieli rację, czaił się tu teraz nowy koszmar. Spojrzała na Robina. Zaciśnięte zęby i wyraz twarzy zdradzały, że jemu też nie jest łatwo. Ona mogła sobie jedynie wyobrażać, co się tu działo, pod- czas gdy on znał takie życie z sześcioletniego pobytu w szkole seminaryjnej. - Jakbym cofał się w czasie - szepnął, gdy dotarli do końca korytarza, jak gdyby czytał w jej myślach. - Prawie słyszę przebieranie paciorków. - Zdobył się na uśmiech, lecz Kelly wyczuła w jego głosie napięcie. Tak jak ona chciałby się stąd jak najprędzej wymknąć. Pod schodami znaleźli niewielkie drzwi. Robin odważył się zapalić na chwilę światło. W dół prowadziły stare, wyszczerbione schody. - Pył węglowy - orzekła Kelly, pociągając nosem. - Piwnica. Uważaj. - Kelly ruszyła za Robinem, jedną ręką przytrzymując się oślizłej, wilgotnej ściany z kamienia. U dołu schodów Robin poświecił la- tarką. Sufit piwnicy znajdował się niżej niż w klasztorze. Kłębowisko rur i prze- wodów pośród belek przypominało układ korzeniowy lasu. Betonowa podłoga 172 kruszyła się pod nogami; labirynt koszy na węgiel, kanistrów oleju i komórek z pustakami śmierdział kurzem, pleśnią, próchnem - i czymś nieokreślonym. - Co to za chemikalia? - odezwała się Kelly. - Nie mam pojęcia - odparł Robin, schylając się i przeciskając między dwoma zardzewiałymi kanistrami. - Pamiętam coś takiego z paczkowalni mięsa. - Żartujesz chyba. - Wyobraźnia podsunęła jej od razu krwawe wizje rzeźni. Max Alexanian jako ludobójca, dziesiątki pokiereszowanych i po- zbawionych kończyn kadłubów, które wiszą na rzeźnickich hakach, a na każ- dym czerwony napis: PIERWSZY GATUNEK. W końcu dotarli do ściany z pustaków. Wyglądała na świeżo zbudowaną, przynajmniej w porównaniu z wiekiem budowli. Z lewej strony widniały obite blachą drzwi z ciężką kłódką, opatrzone napisem: WSTĘP WZBRONIONY. - Coś mi tu nie pasuje - oświadczył Robin. - Jak otworzymy kłódkę? - W odpowiedzi Robin zdjął plecak i wycią- gnął stalowy łom długości około czterdziestu centymetrów. Oświetlił framu- gę drzwi, upewnił się, że nie ma żadnych zabezpieczeń alarmowych i wsa- dził łom w zawias. Stęknął, naparł na pręt, a po chwili zamek odskoczył. - Metoda może niezbyt wymyślna, ale skuteczna. - Otworzył drzwi i po- świecił. Pomieszczenie długości około pięciu metrów miało ściany wybite chyba blachą. W środku stały tylko trzy duże zbiorniki i jakaś skomplikowana instala- cja hydrauliczna, obok której zaczynała się kładka z balustradą. Rury miały co najmniej trzydzieści centymetrów średnicy, okrywała je gruba, foliowa izolacja. Gdy Kelly znalazła się w pomieszczeniu, zadrżała od lodowatego zimna. Napisy na kolorowych zbiornikach opatrzonych znakiem firmowym Inter- medixu, wyjaśniły wszystko. Biały pojemnik zawierał: CIEKŁY TLEN, nie- bieski: DWUTLENEK WĘGLA, a czerwony: FREON. - To coś w rodzaju chłodni - stwierdził Robin. - założę się, że rury bie- gną do bunkra, który przedtem widzieliśmy. - Pewnie będziemy musieli przejść tą kładką. - Nie ma innej drogi. Zaszliśmy już za daleko, żeby się teraz cofnąć. - Racja. Robin wszedł na kładkę i ruchem ręki nakazał Kelly, żeby trzymała się z dale- ka od rur, choćby najlepiej zaizolowanych. Z ręką na balustradzie ostrożnie szła za nim. Przy okazji zauważyła, że ściany tego tunelu również zostały wyłożone blachą. Co kilka metrów na rury założono masywne złącza, mimo to wskutek przecieków izolację ściął mróz, a kłęby skroplonej pary wylatywały z sykiem przez odpowietrzniki w suficie. Kelly poczuła niewytłumaczalną ulgę. Znacznie łatwiej odnaleźć się wśród syczących rur niż przy zjedzonym przez robaki ścierwie. - Stój - nakazał Robin. Zgasił latarkę i stanął w bezruchu. Przed nim widać było sinoróżowy krąg bladego światła. - Włóż lampkę do plecaka - szepnął. Spełniła polecenie, starając się mocno zapiąć pasek plecaka. - Już - szepnęła. 173 Skinął głową i uniósł rękę na znak, że idą dalej. Przebyli kilka ostatnich metrów kładki i znaleźli się przed wyjściem. Wtedy Robin przykucnął. - O dobry Boże - wyszeptał, zaglądając przez otwór - co to jest? Kelly zerknęła mu przez ramię. Kładka kończyła się tuż pod sufitem po- mieszczenia rozmiarów sali gimnastycznej. Pod samym pułapem rozpięto, ni- czym pergolę na pnące kwiaty, sieć stalowych belek, co kojarzyło jej się ze studiem muzycznym lub telewizyjnym. Przyćmione światło płynęło z mnóstwa halogenowych lamp umieszczonych na belkowaniu wraz z dziesiątkami spi- ralnych przewodów, zwojów kabli i przezroczystych, plastikowych rurek, zwi- sających do podłogi. Po chwili Kelly zorientowała się, że w tej szaleńczej plą- taninie jest jakaś metoda: grupy rurek biegły do stołów na podłodze. Te przypominały raczej prostokątne trampoliny, za to zamiast płócien- nej płachty na każdym szkielecie rozpięto kokon z na wpół przezroczystego tworzywa sztucznego, kształtem przypominający kiełbaskę. Część przewo- dów i rurek była chyba podłączona bezpośrednio do kokonów, inne zaś bie- gły do komputerowych paneli u stóp każdego stołu. W całym pomieszcze- niu ustawiono w rzędach około stu takich konstrukcji. Podłogę wykonano z lśniącej stali, a pod każdym z kokonów znajdowało się podobne do wan- ny wgłębienie. Kelly nie wiedzieć czemu przypomniała sobie jeżozwierza. - Worki z ciałami - szepnął charczącym, łamiącym się głosem Robin. - Wyglądają jak worki z ciałami. - Teraz wszystko ułożyło się w jakąś całość. - Ludzie - wydusiła Kelly. - Jezus Maria, to są ludzie! - Wszystko sterowane automatycznie - stwierdził Robin, nie odrywając wzroku od tego, co działo się na dole. - Nie ma nikogo. - Musimy tam zejść - odezwała się Kelly. - Trzeba się naocznie przekonać. - Po tej drabinie. - Zawahał się. - Mam w plecaku aparat. Możemy zro- bić. .. temu zdjęcia. - Materiał dowodowy. - Właśnie. - Zsunął się z kładki i wymacał nogami szczeble stalowej drabiny, przytwierdzonej do ściany. Kelly poszła za nim. Serce biło jej jak młotem, lecz strach ustąpił miejsca chłodnej, zapiekłej nienawiści. Dotarli do końca drabiny i zsunęli się ostrożnie na gładką, błyszczącą podłogę. Jak dotąd wypatrzyli tylko najprostsze mechanizmy bezpieczeń- stwa i łatwość, z jaką przedostali się do środka, zaczynała ich niepokoić. Doszli do pierwszego rzędu kokonów. Na komputerze przy pierwszym panelu kontrolnym widniało znajome logo Korporacji Informatycznej JXCN, ale nie mieli przed sobą komputera osobistego Jason. Na konsoli zobaczyli dziewięć klawiszy, ułożonych w rzędach po trzy: NOSICIEL WSZCZEP DOSTAWA DOSTŻYCIA POŁBAZAD NALEWANIE MON PŁ OBRWID SPRSYST 174 Pod klawiaturą znajdował się czerwony ekran plazmo wy. Wystarczyło pew- nie stuknąć we właściwy klawisz, żeby uzyskać jakieś informacje. Robin zajął się rozszyfrowaniem klawiatury, a Kelly podeszła do stołu. Nie miała ochoty się temu zbyt dokładnie przyglądać, ale nie potrafiła się powstrzymać. Z odległości metra kokon wyglądał dość niewinnie, jak spora paczka zawinięta w mleczną folię, ale gdy podeszła bliżej, oniemiała: zacisnęła po- wieki, nie wierząc własnym oczom. Zrobiła kilka głębokich wdechów i wy- dechów, wreszcie zdołała na powrót otworzyć oczy. Z wysokości kładki materiał sprawiał wrażenie matowego, ale w rzeczy- wistości był przezroczysty. Przyczyną mlecznego zabarwienia był gęsty, ga- laretowaty płyn, który pływał w worku, ta sama sztuczna krew, jaką widziała w laboratoriach Deep Wood. Zamiast pojedynczego narządu w worku pły- wało nagie ciało, od którego kokon tak się nadymał. Luźny worek ściśle przy- legał jedynie do twarzy i opuchniętego brzucha. Kelly zacisnęła zęby i rzuci- ła okiem na twarz nieszczęśnika w środku. Zobaczyła chłopca cierpiącego na zespół Downa; supercienka warstwa ochronna sprawiała, że grube wargi i płaski nos stawały się koszmarne. W kilku miejscach folię przedziurawiono, żeby przez usta nieszczęsnego dziecka wpu- ścić rurkę do przełyku, przez ranę w karku do krtani, tuż za uchem zaś podłączyć trójkolorowy przewód. Kelly wzdrygnęła się: oczy zostały dokładnie zaszyte, a zapadłe powieki świadczyły o tym, że nie było pod nimi gałek ocznych. Kelly odskoczyła, schwyciła się za gardło. Wpadła na konstrukcję za plecami, aż serce podeszło jej do gardła. Rozszerzonymi oczyma patrzyła na kolejne ciało. Tutaj jakaś matowa rurka łączyła się z torbą umieszczoną tuż pod różową, gładką kopułą brzucha. Gruby, wijący się jak wąż kabel wcho- dził pomiędzy lekko rozchylone nogi pod wygolonym wzgórkiem łonowym, następnie znikał pomiędzy bezwstydnie otwartymi wargami sromowymi, przy- trzymywany przez stalową klamrę i kilka chirurgicznych spinaczy. Jeszcze jedną rurkę przymocowano trochę niżej, wśród fałdów pośladków. Ugięły się pod nią nogi, poczuła nagłą falę mdłości. Zbielałymi palcami złapała za brzeg stołu. Do okropności rzędów kokonów dochodziła obrzydli- wa mieszanina zapachów: gorzki odór płynów dezynfekcyjnych, połączony ze słodkim zapachem, który miał tłumić tamten smród, jakby teren rzeźni spryskano sosnowym odświeżaczem powietrza. Kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie i odwróciła głowę. Monstrum w worku tuż obok nieco się przesunęło, pewnie mięśnie zareagowały na ja- kiś bodziec z głębin chirurgicznie wywołanej hibernacji. Uda zadrżały i ro- zluźniły się, podczas gdy zwieracze odbytu wypuściły szarawą smugę pół- płynnej materii, którą wessała rurka na odchody. - Zaraz się porzygam - oznajmiła Kelly, odwracając wzrok. - Poczekaj jeszcze chwilę. Najpierw zrobię parę zdjęć. - Zdążył ścią- gnąć plecak i w ręku trzymał już aparat. Kelly podeszła do niego chwiejnym 175 krokiem. - Dzięki panelowi można uzyskać informacje - dodał. - Wszystko wskazuje na to, że zaszczepiają w nich... ludzi, a kiedy nadchodzi ich pora, przeprowadzają cesarskie cięcia. - Zaczął pstrykać zdjęcia; przy każdym za- paleniu się lampy błyskowej rozjarzało się bladoniebieskie oświetlenie. - Te dwa, które widziałam ... mają zespół Downa. - Tak jak wszyscy. - Nie rozumiem. - Ja też - odparł Robin, nie odrywając oczu od celownika aparatu. - Przynajmniej nie do końca. - Po chwili skończył się film, przewinął go więc i włożył następny. Podał gotową kliszę Kelly, która włożyła ją do kieszeni spodni. - Sądzę, że te dziewczyny to tylko kwoki, w które wszczepia się płody. Ma to jakiś tam sens. - To znaczy, że Alexanian, dzięki kanałom adopcyjnym, ściąga tutaj dzieci z zespołem Downa i używa ich do takich celów? - Coś w tym guście. Najtrudniej znaleźć kandydatów na dzieci z Dow- nem, więc pewnie nie robi mu się zbytnich trudności. - Zaczął pstrykać dru- gą serię zdjęć. - To potworne. - Kelly jeszcze raz przyjrzała się wszystkiemu. Od czasu do czasu rozlegały się jakieś piski urządzeń elektronicznych i syki gazów, ale poza tym nic nie mąciło całkowitej ciszy. - Zależy od punktu widzenia. - Robin przysunął się do najbliższego stołu i zrobił zdjęcie pokrytej folią twarzy nastolatki. - Poza tym to dobry interes. - Jak to? - Tylko pomyśl. - Robin podniósł przesłonę i odsunął się. - Na przykład jesteś katoliczką, albo nawet nie, ale zachodzisz w ciążę i masz dziecko z ze- społem Downa czy jakimś innym rodzajem upośledzenia umysłowego. Co wtedy? Jeżeli nie masz pieniędzy i ochoty na wychowywanie takiego dziec- ka, proponujesz je do adopcji. Jeśli masz pieniądze, zamykasz dziecko w do- mu wariatów. Alexanian jakimś sposobem się o tym dowiaduje. Wszczepia zdrowe embriony i hoduje miłe, białe dzieci, które wystawia na sprzedaż. Towary uszkodzone odbieramy za symboliczną opłatą, towary zdrowe sprze- dajemy za ciężkie pieniądze. - Nie uwierzę, że robi to tylko dla zysku. - Chyba masz rację, chodzi pewnie o coś jeszcze. Coś na znacznie więk- szą skalę. - Dokończył drugą kliszę, podał ją Kelly i zaczął pakować aparat. Zarzucił plecak na ramię i popatrzył w górę na kładkę. - Rury chłodzące bie- gną po ścianie w górę, a potem przez sufit. Po tamtej stronie widać schody. -1 masz zamiar przekonać się, gdzie one prowadzą? - To zależy od ciebie - wzruszył ramionami. - Fotografii starczy, żeby parę razy pogrzebać karierę Alexaniana. Jak chcesz, możemy wracać. Kelly raz jeszcze rozejrzała się po olbrzymim pomieszczeniu i jego mil- czących mieszkańcach. Przed laty siedziała na tarasie kawiarni w Greenwich 176 Yillage, gdy ulicą przechodziła grupa dzieci z zespołem Downa. Wszyscy goście w kawiarni odwrócili głowy i udawali, że ich nie widzą, ale Kelly uważnie je obserwowała, nie mogła oderwać oczu. Ku przerażeniu większo- ści obecnych dzieci skręciły pod opieką dwóch dorosłych osób do kawiarni i zajęły połowę stolików. Dzieci, siedząc pół godziny w kawiarni śmiały się i cieszyły, tak iż Kelly zdała sobie sprawę, że braki intelektualne nie odbieraj ą im podstaw człowie- czeństwa. Radowały się życiem do granic swoich możliwości i bez zastrze- żeń, czego nie można było powiedzieć o wielu jej znajomych. - No i? - przynaglił ją cicho Robin. Kelly wyciągnęła rękę i z wahaniem dotknęła nabrzmiałego brzucha najbliższego kokonu. Ciało pod sztuczną osłoną było ciepłe i żywe, wiedziała, że wstręt nie miał nic wspólnego z uwięzionymi tu młodymi kobietami - one były po prostu ofiarami. Wsty- dzić powinni się tylko ludzie, którzy wymyślili to niewyobrażalne miejsce. - Naprzód - zwróciła się do Robina. - Jesteśmy im to winni. Rozdział 21 Minęli rzędy milczących kokonów i weszli na metalowe schody, przymo- cowane do przeciwległej ściany gigantycznego pomieszczenia. Gdy Ro- bin oglądał obite blachą drzwi i sprawdzał, czy nie ma alarmów, Kelly od- wróciła się, żeby dobrze zapamiętać ten okropny widok. Dawno, dawno temu każde z uwięzionych dzieci miało swoje imię i ja- kąś, choćby prymitywną osobowość. Wszystko unicestwiła chora wyobraź- nia Alexaniana. Rozumiała jego przewrotną logikę, jakby słyszała chłodny, wyważony ton dyrektora instytutu: „Cóż nam po ich umysłach, niech ich ciała posłużą naprawie świata". - Nic - szepnął niespokojnie Robin. - Żadnych alarmów. Drzwi nie są nawet zamknięte na klucz. Kroi się coś złego. - Nie możemy się już teraz cofnąć - odparła Kelly. - Otwieraj. - Robin kiwnął głową. Uchylił drzwi, zerknął przez szczelinę i otworzył drzwi na oścież. - Wygląda na to, że nie ma nikogo na horyzoncie. Znaleźli się w krótkim, wąskim korytarzu. Lśniąco białe ściany i podłogę zalewał blask świateł wtopionych w sufit. Po lewej stronie zobaczyli drzwi z napisem: INKUBACJA, za którymi kilka stromych schodów wiodło do cięż- kich, zaryglowanych drzwi. Na ścianie u stóp schodów widniał pomniejszony znak H w kole, jaki widzieli na dachu bunkra. Na końcu korytarza zaczynał się przeszklony westybul, w którego tle dojrzeli owalny, stalowy właz z kołem. - Co to? - odezwała się Kelly. - Śluza? 177 12- Eksperyment - Chyba tak. Popatrz na te kombinezony na ścianie. Jakieś groźne labo- ratorium. Kombinezony widać było przez szklane drzwi do śluzy. Przypominały nowoczesne, srebrne wersje azbestowych mundurów strażackich, dołączono do nich zasuwany kaptur i maskę na twarz. Robin obejrzał się na schody do lądowiska. - No to co, wkraczamy do krainy czarów, Alicjo? Wychodzimy na powierzchnię, czy zanurzamy się głębiej? - Raczej głębiej. Obawiam się, że nie mamy już innego wyjścia. - W porządku - odpowiedział zasępiony Robin - ale nie daje mi spokoju łatwość, z jaką się tu przedostaliśmy. Nie widać ani żywej duszy, żadnych alarmów. - Sam mówiłeś, że sterowanie jest automatyczne. - Rozejrzała się po kory- tarzu. - Zresztą po co tu jakieś alarmy? Miejsce położone jest zupełnie na uboczu, otoczone dziesięciometrowym murem i zamknięte na cztery spusty. -Nie podoba mi się tutaj. -Mężczyzna położył j ej dłoń na ramieniu. - Jak wpadniemy, to masz od razu brać nogi za pas. Nie myśl nawet o tunelu, z miej- sca biegnij na dach. Do ziemi jest najwyżej pięć metrów, a może potem uda ci się przedostać przez główną bramę. Jak nie, to próbuj przez klasztor. - A ty będziesz udawał komandosa? Jesteśmy w końcu razem, czy nie? - Nie wygłupiaj się! - ofuknął ją. - To nie żarty. Coś tu nie gra. Takich eksperymentów nie prowadzi się bez zabezpieczeń. Aż dziw, że nie urucho- miliśmy paru alarmów. -No i? - No i bardzo bym się zdziwił, gdyby nie wyszedł po nas komitet powi- talny w składzie Max Alexanian i grupa zbirów. Jesteśmy tu od jakichś pię- ciu minut, czyli można się ich lada moment spodziewać. - To po co marnujesz czas na próżne gadanie? - Bo w razie czego jedno z nas musi się stąd wydostać. Masz klisze. Jak zacznie robić się gorąco, znikaj, a ja ich trochę zatrzymam. - Jak? Gołymi rękami? - Nie. - Robin zdjął plecak i wyjął z niego futerał wielkości bombonier- ki. - Jestem pilnym harcerzem i zawsze się przygotowuję. - A to co takiego? - Kelly zagapiła się na zawartość futerału. Mężczyzna kucnął i sprawnie składał części. Broń wyglądała jak nieco przyciężki karabin maszynowy długości dwudziestu kilku centymetrów, bez oddzielnej lufy i z kolbą tuż przed językiem spustowym. Robin wyjął z ple- caka zgięty zacisk i nałożył go na pistolet. - To heckler i koch MP5K. Z początku mieli używać go agenci bezpieczeń- stwa, ale coraz więcej krezusów z Bogoty wkłada je pod eleganckie garnitury. - Jak go zdobyłeś? - Kelly podejrzliwie oglądała groźne urządzenie. - No ... dostałem w spadku po koledze z Miami. - Z trzaskiem naciąg- nął napinacz i wsunął do komory naboje. 178 - Skąd bierze się u mnie wrażenie, że widziałeś w życiu rzeczy, o któ- rych nikt nie ma pojęcia? - Każdy ma swoje sekrety. No dobra, nie traćmy czasu. - Wziął w jedną rękę plecak, w drugą pistolet i ruszył w stronę szklanych drzwi. Otwarły się samoczynnie i zamknęły za ich plecami; zaszumiał ukryty i dotąd nie działa- jący wentylator. - Zakładamy kombinezony? - zapytała. Robin kiwnął głową na potwier- dzenie, broń i plecak odłożył na wbudowaną w ścianę ławkę. -Nie wiadomo, co jest po drugiej stronie tej grodzi - skinął głowąw stronę owalnego włazu. Lepiej dmuchać na zimne. Kombinezony sporządzono z cienkiego materiału, podobnego do super- wytrzymałej folii aluminiowej. Buty z łatwością mieściły się w specjalnych pokrowcach, spod maski biegły dwa filtry powietrza. Jednoczęściowe ręka- wice były cienkie i dopasowane jak na ręce chirurga. Najwidoczniej prze- znaczone do delikatnej pracy. - Gotowa? - spytał Robin, zasuwając suwak i naciągając kołpak. Maska nieco tłumiła głos, który mimo to rozchodził się doskonale. - Gotowa - odparła. - Tyle że w tym ubranku leje się ze mnie pot. Robin oddał jej plecak i wziął pistolet. Podszedł do drzwi i pociągnął za koło, które obróciło się bez oporu. Rozległ się cichy syk i Kelly zorientowała się, że ciśnienie wewnątrz jest wyższe, jak w szpitalnych izolatkach, gdzie powietrze musi być jak najczystsze. Przeszła przez otwór za Robinem. Siódme poty natychmiast ustąpiły miejsca lodowatemu zimnu, jakby wstąpili do ogromnej zamrażarki. Rzuciła okiem do środka i uświadomiła sobie, że przeczucie jej nie myli. Czekał ją kolejny koszmarny obraz, choć na pierwszy rzut oka zdawało się, że weszli po prostu do jakiegoś niskiego, chłodzonego magazynu. Podłogę zrobiono z krat, z kłębowiska rur pod spodem unosiły się smugi gęstej mgły. Rury biegły również po suficie, ściany zaś wyłożono panelami oświetlenio- wymi, które sprawiały, że we wnętrzu panowała różowa poświata. Po prawej stronie zobaczyli konsolę kontrolną: kilkanaście ekranów znaj- dowało się na ścianie, ponad rzędem komputerów, przed każdym terminalem stało puste krzesło. Za komputerami ciągnęły się rzędy cylindrów z nierdzew- nej stali na wymyślnych, okrągłych podstawkach, całość przypominała wi- niarnię. Każdy cylinder miał niecałe trzy metry długości, z jednego końca był zaokrąglony, z drugiego zakończony korkiem. Przez podstawki biegły prze- różne kable i przewody, łączące się najprawdopodobniej z komputerami. W trzy pozostałe ściany wetknięto jeszcze setki korków, na lewo od wej- ścia stały równym rzędem napędzane silniczkami wózki operacyjne na gru- bych kółkach. W miejsce noszy wózki miały duże zaciski, wyraźnie przysto- sowane do dużych rurek, pod zaciskami zaś zainstalowano tłoki hydrauliczne 179 o mocy, która pozwoliłaby na wyniesienie całego mechanizmu do najwyż- szych cylindrów przy ścianach. - Wygląda jak kostnica - odezwała się Kelly. Robin potrząsnął głową. - Dla zmarłych nie czyni się takich starań. - Odłożył plecak na krzesło przed terminalem, wyjął aparat fotograficzny i podał go towarzyszce. - Prze- łączyłem na funkcję automatyczną, nie będziesz musiała nawet ustawiać ostro- ści - tłumaczył. - Rób zdjęcia, a ja będę uważał, czy ktoś nie nadchodzi. Przystanęli przed pierwszą półką z cylindrami. Kelly zrobiła zdjęcie, cho- ciaż nie bardzo było wiadomo, po co. Korki opatrzone były trzema światła- mi: zielonym, żółtym i czerwonym. Kelly zorientowała się, że na większości paliły się zielone, na kilku żółte, nie było ani jednego czerwonego. Na każ- dym korku wypisano rzędem jasnoniebieskie cyfry. - Ciekawe, czemu to służy - wymamrotał Robin głosem stłumionym przez filtry powietrza. - Może lepiej się nie dowiadywać. Mężczyzna przełożył pistolet z ręki do ręki, złapał za uchwyt przy najbliż- szym cylindrze i przekręcił. Usiłował wyciągnąć korek, ale mu się nie powiodło. - Zablokowany. Jasna cholera. - Może sterują nimi komputery. - Można by spróbować, ale lepiej tu za długo nie siedźmy, bo wcześniej czy później ktoś nas nakryje. - Jak chcesz. - Kelly wstrząsnął dreszcz. - Zmarzłam na kość. Robin usiadł przy pierwszym z brzegu komputerze. Kelly zajęła stołek obok. Komputery były przemysłowymi wersjami JASON-a, włącznie z uproszczoną klawiaturą i turbokulką zamiast myszy. Po jej przesunięciu na ekranie ukazała się strzałka. Strzałką można było wybrać którąś z komend u góry monitora. Kelly najechała strzałką na STATUS i kliknęła. Na ekranie zaczęły poja- wiać się informacje. WYBIERZ NR 1-800-463-7800/PRZEDROSTEK KODU I M.O.H.LJ INFOLINIA NARZĄDÓW/USŁUGA INTERMEDDC CZAS ZAŁOGOWANIA: 23:13:24. GOTOWE GR. CENA DOSTĘP KRWI AB A # NARZĄD PŁEĆ nerka nerka serce serce wątroba rogówka mężczyzna kobieta młody dorosły dziecko n/a A A O A 35000$ 40000$ 50000$ 82000$ 110000$ 6000$ 234/qwe 235/qwe 451/tmy 452/tmy zastrzeżone 511/obh 180 - Prowadzą bank narządów. Po szybkich obliczeniach doszła do wniosku, że w spisie znajdują się organy warte około sześciuset tysięcy dolarów. - To coś więcej - dorzucił Robin. - Rzuć okiem na mój ekran. - Spojrza- ła na j ego tekst. REVENEX LTD./ZAKŁAD W KAPLICZNEJ BRAMIE SPIS MAJĄTKU L LISTA OGÓLNA TRUPY Z BIJĄCYMI SERCAMI MĘŻCZYŹNI....................................................................................125 KOBIETY...........................................................................................94 CHŁOPCY..........................................................................................31 DZIEWCZYNKI.................................................................................23 SUMA...............................................................................................273 ORGANY W PŁUKANCE/DŁUGOTERM......................................88 ORGANY W PŁUKANCE/KRÓTKOTERM................................... 36 PROGRAM PARKINSONA/ALZHEIMERA MÓZG PŁODU (JEDN. GRAMY)................................................4002 CAŁY PŁÓD/PŁUKANY................................................................817 CZĘŚCI PŁODU/PŁUKANE...........................................................309 PŁÓD ZAMROŻONY/CIĘCIE (JEDN. GRAMY).......................2007 LABORATORIA KLINICZNE KROPP LTD. KRAJOWE CENTRUM KRWI TYP OBJĘTOŚĆ (L) KOD DAWCY A 2004 2123-2199 B 614 3455-3890 AB 374 4231-4457 O 160 5022-5173 O- 54 5201-5300 UWAGA: POR. OSTATNI WYKRES STRĄKÓW Z MIEJSCEM DAW- CY I DATĄ OSTATNIEJ ZBIÓRKI KRWI - „Strąki" to chyba worki, które już widzieliśmy - zauważył Robin. - Obraz prosto z horroru. Trupy z bijącymi sercami, zbiórka krwi, o Boże. - Teraz otworzymy sobie coś takiego. - Robin przesunął strzałkę do góry ekranu. Kliknął STRĄK, wybrał na chybił trafił jedną część i nacisnął: POKAZ. 181 POKAZ CZĘŚCI B-l B-2 B-3 B-4 B-5 B-6 B-7 B-8 B-9 B-10 B-ll B-12 B-13 B-14 B-15 B-16 B-17 B-18 B-19 B-20 B-21 B-22 B-23 B-24 C-1 C-2 C-3 C-4 C-5 C-6 C-7 C-8 C-9 C-10 C-ll C-12 C-13 C-14 C-15 C-16 C-17 C-18 C-19 C-20 C-21 C-22 C-23 C-24 LICZBY PODKREŚLONE OZNACZAJĄ STRĄKI CHWILOWO NIE UŻYWANE. PRZY WYKORZYSTYWANIU NOWEGO STRĄKA PRO- SZĘ UŻYWAĆ NAJNIŻSZEGO Z MOŻLIWYCH NUMERÓW. PO ZU- ŻYCIU STRĄKA PROSZĘ WPISAĆ NA LISTĘ NUMER STRĄKA, KOD UŻYTKOWNIKA I STATUS. WSZYSTKIE STRĄKI BHC MUSZĄ ZO- STAĆ OBJĘTE RÓWNIEŻ NORMALNYM PROGRAMEM KONTROLI. INSTRUKCJĄ OTWARCIA I KONSERWACJI STRĄKA ZNAJDUJE SIĘ W KOMENDZIE P.O.P./BC WYBRAĆ, PODKREŚLIĆ NUMER I NACISNĄĆ KTÓRYKOLWIEK KLAWISZ. STRĄK NUMER .../TEST SYSTEMU.../TEST EKRANU/ /KONSERWACJĄ - To który? - zapytał Robin. - Może wszystkie? - Niech będzie. - Robin zaznaczył komendę WSZYSTKIE i przycisnął BĄCKSPĄCE. Po chwili na ekranie ukazała się kolejna seria wskazówek. PRZY KAŻDYM STRĄKU MUSI ZNAJDOWAĆ SIĘ ODBIORCĄ. PO UMIESZCZENIU ODBIORCÓW NACISNĄĆ JEDEN Z KLAWISZY - Co to jest odbiorca? - zdziwiła się Kelly. - Nie wiem - wzruszył ramionami Robin - nie ma czasu na zastanawia- nie się. Jeszcze raz wcisnął BĄCKSPĄCE. Na ekranie pojawiły się następu- jące informacje: b-1 b-2 b-3 b-4 b-5 b-6 b-7 b-8 b-9 b-10 b-11 b-12 b-13 b-14 b-15 b-16 b-17 b-18 b-19 b-20 b-21 b-22 b-23 b-24 c-1 c-2 c-3 c-4 c-5 c-6 c-7 c-8 c-9 c-10 c-11 c-12 c-13 c-14 c-15 c-16 c-17 c-18 c-19 c-20 c-21 c-22 c-23 c-24 182 Po chwili monitor zaczął pulsować i na serii numerów ukazał się czer- wony napis: PROCEDURA ABORCYJNA Jednocześnie rozległ się klakson, a w suficie zaczęło migać i obracać się kilka świateł alarmowych. W tym rozgardiaszu ledwie słyszalny stał się szum z instalacji hydraulicznej. Zerwali się oboje z krzeseł, przerażeni burzą, którą rozpętali. Syk nara- stał i zobaczyli, jak otwierają się najbliższe kokony. Korki na cylindrach zaczęły się obracać, światła migały od żółtego do czerwonego. Gdy korek zakończył pojedynczy obrót, tłoki na dnie cylindrów zaczynały powoli wypychać pojemniki w środku. Wewnętrzne cylindry były zbudowane z hartowanego akrylu i po brzegi napełnione tym samym gęstym, mlecznym płynem co kokony. W cieczy uno- siły się ciemne, wężowate kable, które owijały się wokół ciał. Cylindry o najlżejszej zawartości przygotowały się najprędzej i zaczęły wysuwać się nad przejścia pomiędzy półkami. Kelly, która stała jak wryta, domyśliła się raptem, co to są odbiorcy - podobne do noszy wózki po lewej stronie. Po otwarciu rurki powlekany gumą zacisk na wózkująchwytał. Efekty spóźnienia się odbiorcy były oczywiste i przerażające. Pierwszy spadł na podłogę cylinder B-21, który zawierał pozostałości Elit- ty Mendez, pochodzącej z Agua Prieta w Meksyku, nad granicą z USA. Grani- cę przekroczyła w Douglas siedemnastego stycznia ubiegłego roku, z nadzie- ją, że przedrze się do Wschodniego Los Angeles, gdzie kuzyn, kolejny nielegalny imigrant, Paulo Onavas, znalazł jej dobrą pracę w myjni samochodowej. Po mniej więcej dwóch miesiącach została schwytana, wraz z dwudzie- stoma towarzyszami niedoli, przez służby imigracyjne i odstawiona do obo- zu internowanych w Bisbee w Arizonie, skąd zniknęła razem z trzema inny- mi kobietami, które miały nieszczęście posiadać rzadkie grupy krwi. Dodatkowe badania krwi wykazały, iż Elitta cierpi na zapalenie wątroby, choć wszystkie główne narządy i kościec zachowały się w dobrym stanie. Od momentu przybycia do Chapel Gate dostarczyła ręki i nogi do przeszcze- pów szpiku kostnego w San Diego i Toronto, rogówki, którą wykorzystano w Nashua w stanie New Hampshire, oraz nerki do Manchesteru w Anglii. Rurka rozbiła się o metalową podłogę, odłamki plastiku i szczątkowy korpus Elitty rozprysły się na wszystkie strony, rurki dostarczające życiodaj- nych płynów wypadły z ust i gardła. Pomimo śmierci mózgu, która nastąpiła już dawno, odruchy bezwarunkowe wciąż jeszcze nie wygasły: nacięcie w krtani poruszało się w rytm oddechu, który Elitta usiłowała złapać, lecz towarzyszący temu odgłos zaginął w ogólnej wrzawie. Potem przyszła kolej na B-2, C-ll i C-12, które zawierały Marię Pocitos, towarzyszkę niedoli Elitty w Bisbee; Seana Wengemutha, czternastoletniego uciekiniera z Toledo w Ohio, oraz panią Carlę Johnson z Meredith w Wyoming, 183 ofiarę wypadku samochodowego, w wyniku którego doznała poważnych uszko- dzeń mózgu, choć reszta ciała pozostała w zasadzie nietknięta. Z Wengemuthem, który spędził tu niemal pół roku, niezbyt się cackano. Pozostał z niego nieduży kadłub, który przestał oddychać zaraz jak tylko wypadł ze strąka. Za to Pocitos i Johnson służyły przeważnie do zbierania rzadkiej grupy krwi i dlatego przetrwały nieco dłużej: wiły się konwulsyjnie po podłodze, podczas gdy bladymi płatami spływał po nich płyn do płukania. W ciągu półtorej minuty roztrzaskały się wszystkie strąki, nie wyłącza- jąc B-6, który zawierał dostępne w zakładzie płody w dwudziestym tygodniu ciąży - dłużej nie można byłoby ich utrzymać. Cały nie wszczepiony materiał płodowy albo zalewano sztuczną krwią, albo mrożono i granulowano, tak by można go było wykorzystać w progra- mie Parkinsona/Alzheimera. Różowe, nagie i pokryte warstwą bladoszarego śluzu, sześćdziesięcio- centymetrowe embriony zostały wyrzucone na kupę ludzkich resztek, a je- den z nich wylądował niemal pod nogami Kelly. Zrobiło jej się od razu nie- dobrze, zatoczyła się do tyłu, ślizgając się na mieszaninie krwi, odchodów i śluzu, która zalała podłogę. Oszołomiona, z trudem uświadomiła sobie, że Robin Spenser ściska ją za ramię. Pchnął jaw stronę włazu wyjściowego. Udało im się jakoś wyma- newrować pośród obrzydliwego zalewu ludzkich resztek; syreny nie przesta- wały wyć, a czerwone światła alarmowe zabarwiały mgłę, którą pompowała instalacja chłodząca. Robin gorączkowo kręcił kołem, dopóki właz nie otworzył się i nie wy- padli do przeszklonego przedsionka. Jeszcze w kombinezonach wybiegli chwiejnym krokiem na korytarz, gdzie rozbrzmiewał jeszcze jeden sygnał alarmowy. Były żołnierz domyślał się, że nie mają już żadnej przewagi nad przeciwnikiem. Odpiął kaptur, cisnął go na podłogę. To samo zrobił z kołpa- kiem Kelly. Z trudem łapała oddech. Widać było, że ogarnia j ą popłoch. Zza drzwi do „porodówki" dobiegał odgłos kroków, więc Robin bez namysłu przystąpił do czynu. - Na dach! - ryknął i pchnął Kelly w stronę drzwi na lądowisko. Potknę- ła się, lecz zaraz odwróciła i spojrzała na niego. - Zjeżdżaj! - zawył. W tej chwili otwarły się drzwi z lewej strony i Robin obrócił się na pięcie. W pro- gu stanął uzbrojony po zęby strażnik. Robin padł na kolano, zamaszystym ruchem wycelował i strzelił. Ude- rzenie kuł rzuciło zamaskowanym strażnikiem przez drzwi, co dało Robino- wi kilka sekund. - Ruszaj się! - krzyknął do Kelly, która tym razem usłuchała. Nie spuszczając wzroku z drzwi, mężczyzna patrzył kątem oka, jak Kel- ly pnie się po schodach, otwiera rygiel i wychodzi na dach. Gdy upewnił się, że znalazła się już poza zasięgiem strzelaniny, wyciągnął z plecaka kilka taśm 184 nabojów. Usłyszał kroki na metalowych schodach i przywarł do ściany z bronią skierowaną ku drzwiom. Jeżeli nie ma żadnej innej, nie znanej mu drogi, był przekonany, że utrzyma pozycję, dopóki wystarczy mu amunicji, a w tym czasie Kelly powinna zdążyć stąd uciec. Wiele kilometrów stamtąd, w swoim mrocznym gabinecie siedział Max Alexanian, który oglądał rozwój wypadków jak grę wideo. Oczy utkwił w mo- nitorze komputera, a słuchawkę telefonu przycisnął do ucha. Plazmowy ekran ukazywał dość szczegółowy plan laboratorium w Chapel Gate: jego ludzie przedstawieni byli jako niebieskie kropki, dwoje intruzów - jako czerwone mrugające. - Co się dzieje? - Jedna z czerwonych kropek tkwiła w bezruchu na par- terze, druga zaś przemieszczała się po dachu. - Na niższym poziomie znajduje się sześciu naszych ludzi - oznajmił Bain, który cały czas siedział w centrum kontroli. - Jeden z nich został ran- ny, prawdopodobnie śmiertelnie. - Co to za alarm w laboratorium strąków? Proszę nakreślić bieżącą sytuację. - Tak jest. Poważna awaria, spowodowana przez intruzów. Otworzyli cały jeden sektor, nie przygotowawszy uprzednio odbiorców. Obawiam się, że ponieśliśmy poważne straty. - Poważne to nic nie znaczy - zareplikował Alexanian. - Żądam dokład- nego sprawozdania. - Tak jest. - Co z kobietą? Zdaje się, że wyszła na dach. - Tak jest. - W porządku. Czy brama została otwarta? - Tak jest, tak jak pan sobie życzył. - Świetnie. Chcę, żeby wyszła z tego cało, zrozumiano? - Oczywiście, proszę pana. - Spenser znajduje się w korytarzu F-2. Tę część można chyba odciąć? - Tak jest. - To do roboty. Zamknąć kraty i napuścić do korytarza mgły. Nie ma sensu, żeby ktoś jeszcze odnosił rany. - Tak jest, przekażę polecenie ludziom. - Dobrze. I sporządź raport o stanie pomieszczenia ze strąkami. To cen- ny materiał. - Tak jest. Dyrektor Instytutu Cold Mountain, zadowolony, że wszystko jest pod kontrolą, wstał opierając się na lasce i podszedł do biurka. Usiadł przed kom- puterem, wszedł do programu Królowa Pszczół i podał swój kod dostępu. Reakcja nastąpiła niezwłocznie. 185 KRÓLOWA PSZCZÓŁ DZIAŁA. DOBRY WIECZÓR, DOKTORZE ALEXANIAN. PROSZĘ WYRAZIĆ SWOJE ŻYCZENIE. TEMAT KELLY KIRKALDY RHINE, OBECNIE W 7 STADIUM MODUŁU PSYCHOLOGICZNEGO PROSZĘ O SPIS OPCJI. DZIAŁAJ DZIAŁAM TEMAT KELLY KIRKALDY RHINE/7SMP OPCJE 1. DOM 2. DOKTOR STEPHEN HARDY 3. WYJŚĆ POZA STREFĘ KONTROLI CRESTWOOD HEIGHTS 4. POLICJA CRESTWOOD HEIGHTS 5. MARTIN I CARLOTTA NORDQUISTOWIE 6. 7STMP/ESKALACJA PANIKI CZEKANIE PROSZĘ WYRAZIĆ ŻYCZENIE PRAWDOPODOBIEŃSTWO PORÓWNAWCZE WYBORU OPCJI >DZIAŁAJ DZIAŁAM PRAWDOPODOBIEŃSTWO PORÓWNAWCZE WYBORU/TEMAT KELLY KIRKALDY RHINE: 1. DOM 15% 2. DOKTOR STEPHEN HARDY 41% 3. WYJŚĆ POZA STREFĘ KONTROLI CRESTWOOD HEIGHTS 22% 4. POLICJA CRESTWOOD HEIGHTS 00% 5. MARTIN I CARLOTTA NORDQUISTOWIE 18% 6. 7STMP/ESKALACJA PANIKI 04% PRAWDOPODOBNY WYBÓR: STEPHEN HARDY ILORAZ PRAWDOPODOBIEŃSTWA 186% W STOSUNKU DO NASTĘPNEGO PRAWDOPODOBNEGO WYBORU CZEKAM >KONIEC >DZIAŁAJ DZIAŁAM DZIĘKUJĘ, DOKTORZE ALEXANIAN, Z PRZYJEMNOŚCIĄ UDZIELIŁAM PANU POMOCY Alexanian obrócił się na krześle i ogarnął spojrzeniem mrugające świa- tła miasteczka, które stało się jego całym światem. Uśmiechnął się lekko i oparł brodę na ozdobnej gałce laski. Kelly Kirkaldy Rhine właśnie dokonu- 186 je tak zwanego wolnego wyboru, w wyniku czego znajdzie się dokładnie tam, gdzie on sobie życzy. Rozparł się wygodnie na krześle, uniósł laskę i wycelował nią, jakby brał coś na muszkę. - Papapa, już pani nie żyje, pani Rhine - zawołał i pozwolił sobie na moment bezgłośnego śmiechu. Cieszył się życiem. Rozdział 22 Kelly otworzyła szeroko oczy i popatrzyła przez przednią szybę jeepa, z tru- dem rejestrując wzrokiem widoczny w blasku reflektorów napis: OR- CHARD PARK. Wóz znalazł się na żużlowym poboczu, koła z prawej stro- ny wylądowały w porośniętym trawą rowie odwadniającym, silnik cały czas pracował. Podniosła rękę i zobaczyła, że jest trzydzieści pięć minut po pół- nocy. Na godzinę straciła pamięć. Z jękiem oparła się o fotel. Jakimś cudem wydostała się z Chapel Gate i dotarła do dzielnicy Orchard Park. Po drodze zdążyła wygramolić się z kom- binezonu, który leżał zmięty na siedzeniu obok. Pamiętała jeszcze, jak schodziła po drabince pożarowej przy ścianie blokhauzu i przemierzyła klasztorny dziedziniec w stronę uchylonej bra- my; wszystko od tej pory składało się z mglistych wrażeń i postrzępio- nych, nie związanych ze sobą obrazów. Logicznie nie pozwalał jej myśleć przede wszystkim oślizły bałagan w pomieszczeniu ze strąkami. Obraz tej ohydnej, śmierdzącej mieszanki części ludzkiego ciała, które płynęły po podłodze wśród odłamków cylindrów pozostanie jej przed oczami do koń- ca życia. Który nie da na siebie długo czekać, jeśli natychmiast się stąd nie ruszy. Możliwe, że Robin przez chwilę odpierał ataki ochroniarzy, ale do tej pory albo nie żyje, albo został złapany. Czuła, jak coś ściskają za gardło, a w oczach kręcą się łzy. Ten uparty i bohaterski cymbał umożliwił jej uciecz- kę, ale prawdopodobnie zapłacił za to życiem. Wyprostowała się, jedną rękę oparła na kierownicy, drugą otarła łzy. Nie- jasne podejrzenia zamieniły się w straszną prawdę. Teraz zapewne czekają śmierć, i płacz niczego tu nie załatwi. Intuicja podpowiadała, żeby jak naj- szybciej dała gaz do dechy i zabierała tyłek z Crestwood Heights, ale nara- stająca wściekłość była jeszcze silniejsza. W obliczu pomysłów Maksa Alexaniana i spółki, kawałki takie jak Psy- cho spadały do rzędu musicali, ale mogła być pewna, że groza kilku ostat- nich godzin to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Heights to nie para- wan, za którym kryje się fabryka ludzkich ciał, a Chapel Gate to ledwie 187 cząstka koszmarnej przyszłości Instytutu Cold Mountain. Musiała poznać całą prawdę. Ale w tym celu potrzebuje pomocy. Udało jej się wjechać z powrotem na drogę, przy okazji rozrzuciła dokoła żużel. Skręciła w ulicę Orchard Park. Robin od samego początku bał się jej związku ze Stephenem Hardym, ale może sprowadzało się to po prostu do zazdrości. Przecież z nim rozmawiała, kochała się, poznała go - czuła, że nie może być w to zamieszany. A tak w ogóle to nie miała się do kogo zwrócić. Nie istniała żadna praw- dziwa władza, a gdyby nawet zdołała wydostać się z Heights, nie miała prze- cież pojęcia, jak daleko sięgają wpływy Maksa Alexaniana. Policja stanowa, Waszyngton? Kiedyś miał kontakt z Białym Domem i były podstawy, żeby sądzić, że zachował wpływowych znajomych. Przyszli jej jeszcze do głowy Nordąuistowie, ale ci mili ludzie nie byliby w stanie w niczym dopomóc. Został tylko Stephen. Nie powinna zostawiać pieskom Alexaniana zbyt wyraźnych śladów, więc zjechała w Maryknoll, ślepąuliczkęu stóp wzgórza, które dobiegało do domu Stephena. Zaparkowała na samym końcu zaułka, zamknęła wszystkie drzwi i weszła na ścieżkę rowerową, która prowadziła do szkoły. Blask gwiazd znacznie ułatwiał drogę. Trzymała się cienia drzew przy ścieżce, od czasu do czasu oglądała się w dół zbocza i nasłuchiwała odgło- sów pogoni. Dzielnica pogrążona była we śnie, tylko tu i ówdzie świeciło się parę świateł, zaszczekał pies, szumiał wiatr. U szczytu wzgórza rosło znacznie mniej drzew, sama zaś dróżka skręca- ła ku jarowi i lasowi Tryon. Za ciemną przestrzenią lasów widziała światła starego miasta, ale wszystko było w jak najlepszym porządku, zwyczajność tej nocy bardzo ją irytowała. Nie ma syren, migających świateł, zaciekłego pościgu, jakby Chapel Gate zrodziła się w głowie śniącego szaleńca, gdzie zdarzyło jej się trafić na krótką, przerażającą chwilę. Przemierzyła porośniętą koniczyną łąkę, nie spuszczając oczu z sylwetki domu Stephena. Wreszcie stanęła w bezpiecznym cieniu przybudówki z sa- mochodem i zadzwoniła. Po chwili zapaliło się światło na zewnątrz, i poru- szyła się kamera wideo przy drzwiach. Rozległ się odgłos wyłączania elek- tronicznej blokady. Stephen wyszedł po nią na schody. Padła mu w ramiona, a gdy się oc- knęła, leżała w pokoju gościnnym na piętrze z mokrym, zimnym ręcznikiem na czole; obok stał Stephen z filiżanką herbaty. - Wyglądasz jak po wycieczce do piekła i z powrotem. I co, podzielisz się wrażeniami? - Chciałabym - zdjęła ręcznik i oparła się o poduszki - ale się boję, że mi nie uwierzysz, tak jak każda osoba przy zdrowych zmysłach. - Spróbuj - uśmiechnął się. Wypiła jednym łykiem herbatę. - Już - pokiwała głową. 188 Cała opowieść, przerywana od czasu do czasu pytaniem lub prośbą o wy- jaśnienie, zajęła jej ponad pół godziny. Gdy skończyła, spojrzała na niego, spodziewając się najgorszego. Opisała mu koszmarny sen i wcale by się nie zdziwiła, gdyby zadzwonił po chłopców w białych kitlach. Ale tylko wstał i przyniósł z barku dwa kieliszki scotcha z lodem. Wydawał się zamyślony. - Bierzesz mnie za wariatkę, prawda? - Nie - potrząsnął głową. Napił się alkoholu, a Kelly poszła za jego przy- kładem. - Wszystko się zgadza. Mój ojciec uważał, że Max Alexanian zgroma- dził za dużo władzy. Teraz wszystko wskazuje na to, że używał jej do nie- cnych celów, i to być może od samego początku. - Czyli mi wierzysz? - Tak, tylko nie rozumiem ciągle, jaką rolę ma tu do odegrania Lizbeth. Opowieść o jej ciotce nie mieści się po prostu w głowie. - A gdzie ona jest? - spytała nagle zaniepokojona Kelly. - Spokojnie - położył jej rękę na ramieniu - tam, gdzie powinna, czyli w sypialni na górze. - Musimy uciekać. Wszyscy. Jezus Maria! Oni mogą się tu lada chwila zjawić. Nie trzeba być geniuszem, żeby skojarzyć jeepa z Robinem. - Czy ktoś widział cię w Chapel Gate? - Potrząsnęła przecząco głową. - Nie, poza tym przez większość czasu miałam na sobie kombinezon. - Świetnie - kiwnął głową - to daje nam trochę czasu. Nawet gdyby skojarzyli samochód, nie mają pewności, że brałaś w tym wszystkim udział. - To co teraz? - Wspominałaś, że wujek ukrył jakieś materiały. - Jakąś wiadomość semaforową, której nie potrafię rozszyfrować. - To ważne - oświadczył Stephen, pocierając brodę. - Potrzebne są dowody. - Mam jeszcze filmy. - Sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyjęła dwie klisze. - Dobrze. - Wziął klisze i włożył je sobie do kieszonki w koszuli. - Ale to nie wystarczy. Musimy jeszcze zdobyć jakieś materiały, które zapewne pozostawił twój wujek... - urwał, spoglądając w zamyśleniu na Kelly. - Jak brzmiała ta wiadomość semaforową? - Ptaki Wyndhama. To bezsensowne. Nie znam żadnego Wyndhama. Po chwili Stephen pstryknął palcami. - Ale ja znam - uśmiechnął się szeroko. Wstał i podszedł do rzędu ni- skich półek z książkami pod ścianą. Przykląkł, zaczął przeglądać tytuły, wresz- cie wyciągnął cienki, wytarty tom w miękkiej oprawie. Wrócił na kanapę i podał go Kelly. - Kukułki z Midwich Johna Wyndhama - odczytała. - Ale co z tego? - Na pewno wybrał tę akurat książkę celowo. To opowieść o pewnym angielskim miasteczku, które jednego dnia zapada w tajemniczy sen. Po prze- budzeniu okazuje się, że wszystkie płodne kobiety są w ciąży. Rodzą dzieci kosmitów. 189 - Które mają jasne, lśniące oczy! - podjęła Kelly. - To jeden z filmów, które wybrałam na festiwal, Wioska przeklętychl Piękne, blond dzieci, po- dobne do Lizbeth, wszystkie obdarzone dziwnymi zdolnościami. - Dlaczego go wybrałaś? - O mój Boże! Wybrałam go odruchowo! W szufladzie biurka wujek trzymał scenariusz. Trudno było go nie zauważyć. - Wyrwał kartkę z Wykradzionego listu Edgara Allana Poe. Zapewne materiały, które zdobył z Hughem Traskiem ukrył w filmie, może nawet w pu- dełku, w którym przechowywał taśmę. - To co teraz? - Nie ma czasu do stracenia - oświadczył Stephen. - Musimy pójść tam od razu. Jak zdobędziemy dokumentację, może będziemy potrafili wymyślić jakąś bezpieczną drogę ucieczki. - Ty też jesteś w to teraz zamieszany. I Lizbeth. - Tę część zadania zostaw mnie. Teraz trzeba zająć się zdobyciem filmu. -Jak? - Można się jakoś dostać do kina? - Tak, mam przy sobie klucze. - W porządku. Pojedziemy moim wozem. Ja zostanę w „Strandzie", a ty zajedziesz do siebie, zabierzesz wszystko, co potrzebne, a potem wrócisz do kina. Wtedy zabierzemy Lizbeth i się stąd wyniesiemy. - Wolałabym nie jechać do domu sama - zaoponowała Kelly. - Może byś pojechał ze mną? - Spokojnie. - Pochylił się do niej i pocałował delikatnie w policzek. - Nikt cię nie podejrzewa, a gdybyśmy pojawili się u ciebie o tej porze, zwró- cilibyśmy na pewno czyjąś uwagę. Musimy być bardzo ostrożni. - Zgoda - kiwnęła znużona głową. Z ulgą oddała ster Stephenowi, cho- ciaż dręczyły ją z tego powodu wyrzuty sumienia. Wyszedł na chwilę z po- koju. Po chwili wrócił ubrany w skórzaną kurtkę lotniczą z jakimś elektro- nicznym urządzeniem przy pasku. - To mój pager - oznajmił, widząc zaintrygowany wyraz twarzy Kelly. - Lizbeth zna numer na pamięć, więc w razie potrzeby będzie mogła zadzwonić. Zeszli na dół, gdzie Kelly odczekała, aż Stephen pozamyka wszystkie drzwi. Otworzył eleganckiego citroena i Kelly z wdzięcznością zapadła w miękki fotel. Chwilę później jechali w dół wzgórza. W nocnej ciszy sły- chać było tylko cichy szum opon i Kelly czuła, że zaczyna drzemać. Zbudziła się z biciem serca, gdy Stephen wyłączył silnik. Zamrugała ocza- mi i zdała sobie sprawę, że stoją w wąskim zaułku przy „Strandzie". Wysie- dli i w ciemnościach podeszli do głównego wejścia kina. Kelly rozejrzała się po ulicy, pewna, że ciszę wiosennej nocy przerwie lada chwila ryk syren. Senność Crestwood rozpraszały tylko blade kręgi światła, rzucane przez staromodne uliczne latarnie; witryny sklepowe były nieme, a ciszę mącił je- 190 dynie szum drzew, które nachylały się nad ulicą, jakby chciały ją osłonić. Zupełnie jak w słodkim śnie o Ameryce, zagubionej na chwilę w pełnej spo- koju ciszy. Kelly musiała wyzbyć się tego złudzenia. - Coś nie tak? - zapytał Stephen. Potrząsnęła przecząco głową i włożyła klucz do zamka. - Nie, wszystko w porządku. Tylko pomyślałam sobie, jak łatwo oszu- kać samego siebie, gdy nie chce się czegoś widzieć lub wiedzieć. - Weszli na pogrążony w zupełnym mroku, przesycony zapachami korytarz i skierowali się do biura wujka. Kelly zamknęła drzwi, zapaliła światło i przyjrzała się pudłom z filmami na półkach po lewej stronie. Do każdego przyklejono ta- śmą kawałek papieru, na którym wypisano tytuł i czas trwania projekcji. Wio- ska przeklętych stała na samym końcu półki; trwała siedemdziesiąt osiem minut, więc taśma zajmowała tylko jedno pudełko. Kelly zdjęła pudło i od- kleiła napis. - Miał chyba wisielcze poczucie humoru - stwierdziła Kelly, stawiając pudełko na krawędzi stołu montażowego. - To znaczy? - Przypomniałam sobie właśnie tytuł drugiej części tego filmu - mówiła - nazywała się Dzieci przeklętych. - Pokrywka pudełka odskoczyła i mogli zajrzeć do środka. Nie było tam nic oprócz ciężkiej taśmy. Kelly ostrożnie wyjęła rolkę z taśmą i zajrzała pod spód. Nic. - Nic z tego nie rozumiem - zmrużył oczy Stephen. Jesteś pewna, że dobrze rozszyfrowałaś wiadomość? - To Robin. Służył kiedyś w piechocie morskiej, więc myślałam, że zna się na rzeczy. - Końcówkę filmu przymocowano kawałkiem taśmy klejącej i Kelly w zamyśleniu ją oderwała i odwinęła kilkadziesiąt centymetrów roz- biegowej części taśmy. - Ciekawe... -Co? - To klisza trzydzieści pięć milimetrów. W domu wujek Nat miał aparat fotograficzny nikon, najwyższej klasy, włącznie z soczewką makroskopową. -1 co z tego? - To, że klisza trzydziestka piątka do aparatu ma dokładnie takie same wymiary jak taśma filmowa tego formatu. Możliwe, że sfotografował swoje materiały i wmontował zdjęcia do filmu. - Można to sprawdzić? - zapytał Stephen. - Jest tutaj przewijarka i klejarka do taśm - wzruszyła ramionami. - Potrafisz je obsługiwać? - Pewnie - skinęła głową. - Zajmowałam się trochę montażem w agen- cji. To proste. - Rzuciła okiem na ciężką taśmę. - Może lepiej na razie tylko ją zabrać, a obejrzeć później. - Lepiej teraz - nalegał Stephen. - Trzeba się upewnić, że mamy to, co nam zostawił. 191 Kelly przeniosła film na długi stół montażowy, nałożyła go na jedną z korb przewijarki i zdjęła z półki pustą szpulę, którą założyła na drugie ramię maszyny. Przygotowała urządzenie do montażu i przewinęła spory kawałek filmu. Taśmą klejącą przytwierdziła końcówkę kliszy do pustej szpuli i założyła film między zęby klejarki. Zakręciła korbą a potem włą- czyła światło klejarki. Powoli przewijała taśmę, oglądając na ekranie nu- mery klatek i początek rozbiegówki. Pojawiły się napisy i Kelly zakręciła szybciej, cały czas sprawdzając, czy w filmie nie ma jakichś dziwacznych kadrów. Przez ekran przewijały się zniekształcone, czarno-białe obrazy: po polu jeździł w kółko traktor bez kierowcy, angielski żołnierz szedł drogą i niósł kanarka, uszkodzony samolot rozbijał się o ziemię, dzieci o lśniących oczach, w szortach i czapkach, potem samochód pędził szosą i wpadał na mur. Na poły zapomniane twarze aktorów: George Sanders, Barbara Shelley, Lauren- ce Naismith... INSTYTUT COLD MOUNTAIN 11.03.1984 Memorandum: Do: Philip Granger Od: M.P.A. Nt: Program medyczny STP Drogi Panie Granger Rozmawiałem z Maklreyem z Zakładów Farmaceutycznych Doyle, który jest bardzo zadowolony z rezultatów pierwszej serii prób leku seąuenol w STP w Golony Woods. Jak Panu wiadomo, środek działał na dzieci do lat dwuna- stu bardzo podobnie jak ritalin, ale to było do przewidzenia, okres działania zaś jest zgodny z podstawowymi parametrami. Jeśli chodzi o ewentualne wy- korzystanie seąuinolu jako środka uspokajającego, aktywność seksualna w pierwszej grupie obserwowanych domów spadla o 41 procent, co może dać Panu pojęcie o sile działania lekarstwa. Ogólnie rzecz biorąc uważam, że można kontynuować proponowane przez Pana próby. MPA MEDTECH INCORPORATED Instrukcja międzybiurowa 18.01.1986 Do: Curtis A. Wheeler Od: Thomas Merton Nt.: Projekt Hodowli Tkanki 192 Tajne Curtis W związku z Twoją wczorajszą prośbą telefoniczną, zgadzam się, że wo- bec faktu, iż potrafimy już działać ex utero w dwudziestym tygodniu oraz in vitro do osiemnastego, można rozpoczynać realizację PHT. Jak Ci wiadomo, MPA zaangażował się w ten projekt, w związku z czym fundusze nie stanowią tu przeszkody. Zgadzam się również na sklad grupy projektowej - z wyjątkiem Torran- ce 'a, którego dręczą wyrzuty sumienia, czego nie będziemy chyba w stanie zmienić. Jego brak woli zaakceptowania Programu Królowa Pszczół wska- zuje na nieuniknione kłopoty w przyszłości. Proponuj ę porozumieć się z MPA, dzięki czemu będzie można rozwiązać tę sprawę raz na zawsze. T. Merton W-ce dyr. ds. Projektów Specjalnych AMERICAN LASEROPTICS INCORPORATED Oddział Northern Telecommunications Ltd. 22.04.1980 Do: M.P.Alexanian Instytut Cold Mountain Od: Hiram Sperling Dyr. American Laseroptics Ltd. Drogi Maksie Bardzo cieszę się z naszego ponownego spotkania na przyjęciu w Wa- szyngtonie. Przeprowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę, a konsekwencje twoich wyjaśnień są zdumiewające. Jeszcze raz zapewniam, że American Laseroptics jak najchętniej weźmie udzial w Twoich projektach, sądzę też, że będę mógł przekonać do nich Jamesa. Potrzebne Ci rozwiązania techniczne już dawno wyszfy poza fazę projek- tową, nie widzę więc przeszkód, dlaczego nie mielibyśmy wypróbować ich w jakimś zamkniętym środowisku. Opinią publiczną mogą wstrząsnąć tego rodzaju nowości, ale właśnie taka czeka nas przyszłość. Odezwę się w przyszłym tygodniu i umówimy się na jakieś spotkanie. Z pozdrowieniami Hiram Na klatkach taśmy znajdowały się dziesiątki podobnych dokumentów. Wszystko wskazywało na to, że Nathan Somendlle zrobił kilkadziesiąt klisz 193 13- Eksperyment fotografii, które wmontował następnie w film. Kelly obracała powoli korbę i nawet nie w pełni wszystko rozumiejąc wiedziała, że Robin miał rację. Wyglądało na to, że Max Alexanian zaaranżował całą symfonię eksperymen- tów medycznych, farmaceutycznych, przemysłowych i społecznych na skalę iście orwellowską. - Czyste szaleństwo - wybełkotała ze wzrokiem wbitym w ekran. Ste- phen położył jej rękę na ramieniu i wyszeptał: - Mamy już wszystko, czego chcieliśmy, ale na ciebie już czas. Musisz jechać do domu. - Już - usłuchała bezwolnie. Dał jej kluczyki do citroena i wyprowadził na zewnątrz. Ucałował ją lekko i otworzył drzwi niskiego, błyszczącego po- jazdu. - Spiesz się, będę tu na ciebie czekał - uśmiechnął się. Skinęła jeszcze raz głową i usiadła za kierownicą. Włączyła silnik, wrzu- ciła wsteczny i z rykiem potężnego motoru wycofała na ulicę. Jechała główną ulicą, potem skręciła w High Point. Było wpół do trze- ciej, ulice świeciły pustkami. W niecałe trzy minuty dotarła do Greenbriar, kolejne trzy minuty zajęła droga do domu wujka. Zatrzymała się na podjeździe przed numerem czter- dziestym szóstym, zgasiła silnik, wysiadła i zaczerpnęła chłodnego powie- trza. Przez chwilę próbowała dostroić się do panującego wszędzie spokoju. Potem przemierzyła podjazd i weszła do domu. Zapalając po drodze światła, weszła do sypialni i zaczęła się pakować. Czy to od mocnych wrażeń, czy z przemęczenia robiła to zupełnie bez- namiętnie. Nawet śmierć Robina ukryła w jakimś zakątku pamięci. Automa- tycznie chodziła pomiędzy szafą a łóżkiem, zależało jej tylko na tym, by jak najszybciej uciec. Gdy walizka była pełna, Kelly zamknęła zatrzaski i dotaszczyła ją do drzwi wejściowych. Jeśli szczęście będzie jej nadal dopisywać, przed zacho- dem słońca znajdzie się wraz ze Stephenem i Lizbeth bardzo daleko od Crest- wood Heights. - Na noc naprawdę powinnaś zamykać drzwi na klucz. - W otwartych drzwiach stała Carlotta Nordąuist, tuż za nią czekał mąż. Kelly wytrzeszczy- ła oczy i opuściła walizkę na płytki podłogi w holu. - Co tu robicie? - Należymy rzecz j asna do straży obywatelskiej - uśmiechnęła się pulch- na kobieta. Miała na sobie hawajską sukienkę o krzyczących barwach, ob- szyte futrem kapcie szurały o podłogę. Za nią posuwał się Martin, który za- stąpił całą drogę; na różowej twarzy cherubina gościł szeroki uśmiech. - Puśćcie mnie - błagała Kelly. - Muszę stąd natychmiast wyjechać. - Próbowała przemknąć obok Carlotty, ale kobieta błyskawicznie złapała ją za ramiona i popchnęła do tyłu. 194 - Dobra, dobra - wycedziła Carlotta. - Przed chwilą dzwonili ze szpita- la, więc wiemy, czego można się po tobie spodziewać. Bądź grzeczna i po- czekaj spokojnie na karetkę. - Właśnie, słuchaj Carly, a wszystko będzie w jak najlepszym porządku. - Puszczaj! - wrzasnęła Kelly. Odepchnęła kobietę, ale Martin wciąż stał niewzruszenie na jej drodze. Dopiero teraz zauważyła, że trzyma w ręku wznie- sioną strzykawkę. Ciężkie przedramię Carlotty jak imadło zacisnęło jej się na gardle, Martin zaś zaszedł ją z boku i złapał za nadgarstek. Przez drzwi Kelly zobaczyła, jak obok citroena parkuje karetka ośrodka medycznego: światło na dachu migało, lecz sygnał mieli wyłączony. Uczuła pieczenie: Martin wpraw- nym ruchem wbił igłę w jej ramię. Nie odrywała jednak oczu od karetki. Wysiadał z niej właśnie Stephen Hardy w białym kitlu i z lekarską torbą w ręku, na twarzy malował się niepokój troskliwego doktora. Za nim podą- żał kierowca. Zastrzyk zaczynał działać, ale zdążyła jeszcze zorientować się, że zatroskany jak zawodowiec Stephen wchodzi do domu. - Coś nie tak? - zagadnął Martina Nordąuista. - Pestka. - Dobrze. - Gnoju! - wybełkotała chrapliwie Kelly. - Ty zdrajco! - Rozumiała już, że nazbyt łatwo uwierzył w jej opowieść - a ona nie nabrała żadnych podej- rzeń. Zaufała mu, bo bardzo tego chciała, bo słuchała nie rozumu, lecz głosu serca. Chciała napluć mu w twarz, ale nagle zupełnie zaschło jej w gardle. Na chwilę zrobiło jej się niedobrze, potem zapadła w ciemność. Kierowca karetki bez trudu ujął nieprzytomną kobietę pod pachy. Po- zwolił jej opaść łagodnie na podłogę, a następnie przyprowadził nosze na kółkach. Położył ją na blacie i okrył wykrochmalonym, białym prześciera- dłem i kocem. Przypiął Kelly pasami i spojrzał na Hardy'ego. - Dokąd, doktorze? Na pogotowie? - Tak, potem ją stamtąd zabiorę. - Już się robi. - Kierowca zawiózł Kelly do karetki, a Stephen zwrócił się do Nordąuistów: - Dziękuję - skinął głową. - Działaliście błyskawicznie. Nie było za dużo czasu na dogranie szczegółów. - Cała przyjemność po naszej stronie - odparł Martin; jego łysa czaszka zalśniła w blasku świetlówek. - Oczywiście - podchwyciła Carlotta, kiwając energicznie głową. - Swoje obowiązki w Straży Obywatelskiej traktujemy bardzo poważnie. - Poklepa- ła go po ramieniu. - Wyglądasz na zmęczonego, Stephen. - W jej głosie zabrzmiała troska. - Powinieneś teraz solidnie odpocząć. - Coś mi się zdaje, że nikczemni nie zaznają wytchnienia. 195 Rozdział 23 Kelly Rhine obudziła się w Holiday Inn: pękała jej głowa, w ustach czuła smak kocich odchodów. Usiadła niepewnie na łóżku, próbowała przeł- knąć kłębek waty, który zdawał się tkwić jej w gardle. Rozejrzała się wokół przekrwionymi oczami, bez powodzenia usiłowała złożyć do kupy wypadki ostatnich dni. Czuła się jak po dziesięciu Sylwestrach, połączonych z wy- cieczką po starannie dobranych narkotykach z lat młodości. Na jednej ścianie dużego, prostokątnego pokoju wisiała zasłonka, na trzech pozostałych typowe dla hoteli kiepskie grafiki i lustra w złoconych oprawach, które wykrzywiały obraz podwójnego łóżka. Narzuta była beżo- wa, dywan brązowy, meble obowiązkowo nowoczesne i pokryte „drewnia- nymi" laminatami. Całość bez wyrazu nie rzucała się w oczy, razem z wyłą- czonym telewizorem i lampą w kącie. W pokoju znalazł się nawet telefon. Kelly przekręciła się z jękiem na bok i podniosła słuchawkę, w której nie rozległ się jednak żaden dźwięk. Opadła na poduszki, uświadamiając sobie przy okazji, że ma na sobie bladoniebieską nocną koszulę, która wygląda jakby była zrobiona z papieru lub jakiegoś tworzywa sztucznego. Ziewnęła rozdzie- rająco, jeszcze raz poczuła ohydny posmak w ustach i zmarszczyła czoło. Wypatrzyła otwarte drzwi do łazienki; na ich widok zmobilizowała się, zwlokła z łóżka i ruszyła na bosaka w tamtą stronę. Chciała się wysikać, bez skutku, przekręciła kurki, z powodzeniem. Na zlewie stała promocyjna tub- ka pasty do zębów, więc skorzystała z niej i kilkakrotnie wypłukała usta wodą. - O Boże - szepnęła i klapnęła na brzeg łóżka. W pokoju znajdowały się jeszcze jedne drzwi, ale nie chciało jej się nawet ruszyć. Na pewno zamknię- te. Pokój wyglądał jak hotelowy, ale ona wiedziała doskonale, że siedzi w wiel- kiej i urządzonej bez gustu więziennej celi. Przypomniała sobie kilka ostatnich godzin i w oczach stanęły jej łzy. Utraciła jednego przyjaciela, drugi ją zdradził, a teraz będzie musiała zapła- cić za błędny wybór. Hugh Trask nie zwariował, po prostu się bał, i miał powody. Podejrzenia Robina w stosunku do Stephena były strzałem w dzie- siątkę, a ona wolała się do tego przed sobą nie przyznawać. Ale teraz wszystko się zmieniło, nie żyła już żadnymi złudzeniami, wie- działa, co z nią zrobią. Z całą pewnością nie dostanie tylko klapsa za naru- szenie cudzej własności. Razem z Robinem wdepnęła w kłębowisko węży. To była groza, która nie mieściła się w głowie. W najgorszym wypadku skoń- czy jako jeden z trupów o bijącym sercu Maksa Alexaniana. Wytną jej mózg, założą cewnik i jako listę części zamiennych, upchną w tej przerażającej sali w Chapel Gate. W najlepszym razie wrzucają do miejscowej odmiany oświę- cimskich krematoriów. 196 - Nie - wycedziła przez zaciśnięte zęby - nigdy w życiu do tego nie dopuszczę. - Muszę się stąd jakoś wydostać. Tylko jak? Aż ją zatkało, gdy otworzyły się drzwi po drugiej stronie pokoju. Sięgnęła po prześcieradło i na- kryła się nim. W pokoju zjawił się Max Alexanian, ubrany w szykowny, trzy- częściowy garnitur, białą koszulę i krawat. Wspierał się na lasce o złotej gał- ce. Posłał w jej stronę uprzejmy uśmiech i zajął jedno z miękkich krzeseł w pobliżu łóżka. - Widzę, że minęły skutki działania leku - zagaił. - Mam nadzieję, że nie odczuwa pani żadnych efektów ubocznych? - Proszę wybaczyć, ale nie bardzo chce mi się wierzyć w szczerość pańskich intencji. Współczucie z pańskiej strony to jak pocałunek Adolfa Hitlera. - Jak na kobietę w takiej sytuacji wykazuje pani zadziwiającą odwagę - ponownie uśmiechnął się Alexanian. - To nie ma nic wspólnego z odwagą, tylko z faktami. Wątpię, żeby moje słowa wywarły na panu jakiekolwiek wrażenie. - Racja. - Białowłosy starzec pokiwał głową i splótł ręce na lasce. - Więc jaki jest cel tej rozmowy? Czy nie lepiej przejść do rzeczy? - Wszystko w swoim czasie. Na razie chciałbym jeszcze wyjaśnić kilka nieporozumień. - Mam nadzieję, że dobry doktor Hardy przekazał panu filmy mojego wujka. - Naturalnie. Muszę przyznać, że to zaskakująca kryjówka. Zupełnie nie zwróciliśmy na nią uwagi. - Może przeoczył pan też fakt, że sporządził odbitki klisz? - Alexanian potrząsnął głową. - Bujda na resorach, panno Rhine. I proszę mi nie wmawiać, że sksero- wała pani wszystkie materiały Hugha Traska i wysłała kopie do „New York Times", czy co gorsza do „Penthouse'a". - Sprawia pan wrażenie pewnego siebie. - Bo jestem. W Crestwood Heights nie dzieje się praktycznie nic, w co nie miałbym wglądu, panno Rhine. - Eskadry pana piesków podglądają wszystko przez dziurki od klucza? - Mamy znacznie skuteczniejsze sposoby, panno Rhine. W każdym domu zainstalowanych jest mnóstwo urządzeń kontrolnych. Wszystkie telefony podłączone są do naszej centrali, która łączy się z kolei z komputerem głów- nym w instytucie. Wypowiedzenie pewnych słów-kluczy powoduje ich zapis i uruchamia alarm. Ten sam system opracowaliśmy dla Krajowej Agencji Bezpieczeństwa w odniesieniu do rozmów zagranicznych. - Zakładacie podsłuch - zakpiła Kelly. - Bardzo subtelne. - Nie tylko telefony - odparł Alexanian, zginając nieznacznie palce. - Wszędzie: w światłowodach, kamerach, w podczerwieni i ultrafiolecie, 197 w każdym pomieszczeniu odbiorniki wykrywające napięcie w głosie, a w niektórych przypadkach, jak na przykład u pani, można wszczepić sys- tem telemetryczny w celu kontroli dalekiego zasięgu. - Wycięcie wyrostka - wyszeptała przerażona Kelly. Dotknęła ręką jesz- cze nie do końca zagojonej rany na brzuchu. - Naturalnie. Dzięki potłuczonemu słoikowi masła orzechowego ścią- gnęliśmy panią do ośrodka. Opatrunek na palcu zawierał wolno działający lek, który wywoływał skutki podobne do zapalenia wyrostka. Korzystając z okazji zaszczepiliśmy pani dopochwowo urządzenie, które mierzy różne funkcje układu rozrodczego. Stephen chciał je wypróbować. - Ale po co? - spytała Kelly, jednocześnie zaintrygowana i przerażona. - Rozumiem, że trzymacie w Chapel Gate niemowlęta i części ciała, bo to bar- dzo zyskowny interes. Ale co z resztą? - Informacje - odpalił, wydymając wargi. - Najbardziej dochodowe są informacje, panno Rhine. Tamte laboratoria to przedsięwzięcie drugorzędne. - Nie bardzo rozumiem. - Crestwood Heights to Ameryka, panno Rhine, a przynajmniej dość dokładny jej przekrój. Instytut postarał się stworzyć mikrokosmos, który do- skonale oddaje naturę ludności Stanów Zjednoczonych. Szczegółowo bada- jąc ten mikrokosmos, zdobywamy informacje, a dzięki manipulacji zyskuje- my ich jeszcze więcej. - Jest pan obłąkany. Zupełnie panu odbiło. - Ależ skąd. Załóżmy, że jedna z firm, z którymi współpracujemy, chce wypróbować ewentualną popularność nowego towaru. Wprowadzamy go na rynek Crestwood Heights. Wszystko jedno co - lekarstwo, snacki, rajstopy, nieważne. Nasze analizy oraz dokładność obserwacji sprawiają, że dane są praktycznie niezawodne. Możemy mieć nadzór nad wszystkim, od obyczajów seksualnych po spożycie kalorii, od sympatii politycznych po higienę osobistą. - Rok 1984 - wykrztusiła Kelly - Wielki Brat. - Broń Boże - Alexanian pozwolił sobie na śmiech. - To żaden melodra- mat. Książka Orwella i Nowy, wspaniały świat Huxleya odznaczają się jedną podstawową wadą. Autorzy zakładaj ą bowiem, że większość ludności zdaje sobie sprawę, że jest pod kontrolą uciskającej ją oligarchii. To samo dzieje się w Związku Radzieckim. - Chodzi panu o to, że wy robicie to za plecami ludzi? - Ależ nie. Jak już wspomniałem, kluczem do zwycięstwa jest informa- cja. Instytut czerpie ze źródeł równie demokratycznych i amerykańskich jak Jerzy Waszyngton. Wiedząc z góry, czego chcą ludzie, możemy im to zapew- nić, w ten sam sposób jesteśmy uprzedzeni o różnych groźnych tendencjach. Uprzedzeni, czyli uzbrojeni. Jakieś dwadzieścia lat temu zauważyliśmy groźny spadek rozrodczości, wobec czego przedsięwzięliśmy odpowiednie kroki. Dzieci produkowane w Chapel Gate są najwyższej jakości pod względem 198 fizycznym i umysłowym. Po prostu podnosimy jakość amerykańskich zaso- bów genetycznych, co stanowi reakcję na opadającą krzywą wzrostu popula- cji, wywołaną między innymi obostrzeniem zakazów imigracyjnych. To samo odnosi się do postępu, jakiego dokonaliśmy w dziedzinie przeszczepów tkanki i narządów oraz badań genetycznych. Pani pokolenie przysporzyło naszemu krajowi nie lada kłopotów. Eksplozja demograficzna od połowy lat czterdzie- stych do połowy pięćdziesiątych spowodowała wybrzuszenie krzywej wzrostu populacji, które regularnie przesuwa się w czasie. W końcu zmieni się ono w eksplozję starców. Koszty medyczne i społeczne będą ogromne, a można je obniżyć poprzez dłuższe utrzymywanie przy życiu zdrowszych osobników. Argument nie do odrzucenia. - Proszę użyć go wobec dziewcząt z rurkami w gardłach w Chapel Gate - zawołała Kelly. - Nasz mały eksperyment marksistowski. Od każdego według jego zdol- ności, każdemu według potrzeb. Wszystkie te osobniki wzięliśmy z zakła- dów dla umysłowo chorych, tak że służąc zdrowymi macicami przydadzą się światu bardziej niż przez wyplatanie koszy w jakimś odizolowanym od świa- ta warsztacie. - Jest pan bezdusznym sukinsynem! Czy w dzieciństwie biła pana matka? - Matkę zgwałciło kilku tureckich żołnierzy, którzy chwilę przedtem za- bili na jej oczach ojca. W ten sposób zostałem poczęty. Wiele lat później została znowu zgwałcona, tym razem na moich oczach. Przez Niemców, któ- rzy zabrali ją do krematorium. Dzieciństwo i młodość spędziłem w piekle, panno Rhine, a resztę życia poświęciłem temu, żeby takie piekło nigdy wię- cej nie rozpętało się na Ziemi. - A zmienił się pan w diabła - wypaliła. - Ale chyba nie zdaje pan sobie z tego sprawy? - Jak pani uważa, panno Rhine, teraz jest już w zasadzie wszystko jedno. - Nie sądzę. - Kelly zmarszczyła brwi. - Lizbeth. - Proszę? - Lizbeth Torrance. Ona też jest chyba częścią pańskiego planu? Została urodzona przez jednego z pana „osobników", prawda? - Jako jedna z pierwszych - przyznał Alexanian. - Poczęcie in vitro na podstawie wyjątkowego materiału genetycznego, poprawionego jeszcze w ma- cicy. Lizbeth i inne dzieci podobne do niej symbolizują cała istotę Heights. Ma iloraz inteligencji dwieście dziewięćdziesiąt siedem, a Hapler/Apgar jest równy dwanaście i siedem dziesiątych. Najprawdopodobniej dożyje co naj- mniej dziewięćdziesiątki. Praktycznie nie ma szans na zarażenie się rakiem i innymi powszechnymi chorobami, jest już zdolna do rozmnażania. Będzie wyższa, silniejszai zdrowsza niż większość jej rówieśników, tak samo jak jej potomstwo. W naszej nomenklaturze jest dziesiątką, panno Rhine, i wyda na świat ludzi sobie podobnych. 199 - W świetle pańskich słów wygląda jak kosmitka - stwierdziła wstrząś- nięta Kelly. - Nie myli się pani zbytnio. Jest nam równie obca jak my jaskiniowcom. W porównaniu z Lizbeth Homo sapiens to dinozaur. - To jakim mianem pan ją określa? Homo Alexanianl - Raczej Homo Somervillian - odparł beznamiętnie starzec. - Co takiego? - Pomimo wyraźnych skłonności seksualnych pani wujek również brał udział w eksperymencie. Przed dość kłopotliwym napadem moralnych skru- pułów stał się dawcą podstawowej męskiej gamety dla Lizbeth, dzięki niemu dysponowaliśmy także rozwiązaniami technicznymi, koniecznymi do wpro- wadzenia projektu w życie. Z genetycznego punktu widzenia Lizbeth Tor- rance jest dla pani dość odległą kuzynką. Między innymi dlatego szczególnie się panią zainteresowaliśmy. Szczerze mówiąc mogłaby pani nam się jeszcze przydać. Urządzenie telemetryczne, które doktor Hardy umieścił w pani ma- cicy, mówi, że jajeczkowanie rozpocznie się w ciągu najbliższych dwunastu godzin. Pani jajeczka zostaną zapłodnione odrobiną tkanki Lizbeth. Nie ma mowy o żadnych drastycznych zabiegach, po prostu kilka komórek z warg. Zapłodnienie nastąpi in vitro, po czym zostanie wszczepiony embrion. Do- skonale nadaje się pani do tej roli, ponieważ poprzez wuja posiada pani już nieco genów Lizbeth. W razie niepowodzenia szczepu odczekamy do kolej- nego cyklu miesięcznego. Doktor Hardy przewiduje dla pani miejsce w całej serii eksperymentów, szczerze mówiąc nie może się ich już doczekać. - Nie przyszedł pan tu po to, żeby wyjaśniać nieporozumienia, tylko żeby napawać się zwycięstwem, prawda? - odezwała się Kelly, która nagle wszystko zrozumiała. - Nie może pan o tym napisać w żadnej książce, nie może poga- dać na koktajlach w Białym Domu, i to nie daje panu spokoju, co? Egoistyczny sukinsyn! - Nie przeczę, że ma pani w pewnym sensie rację. - Alexanian wstał. - Poświęciłem temu projektowi ponad dwadzieścia lat życia. Niewiele brako- wało, a pani wuj zaprzepaściłby owoce mojej pracy, tak samo jak pani i pan Spenser. Dzięki Bogu ta groźba została wykluczona, co mogę stwierdzić z nie- jaką przyjemnością. - Pokiwał głową i podszedł do drzwi. Zapukał dwa razy i natychmiast się otwarły. Kelly zobaczyła strażnika w białym kitlu. Alexa- nian odwrócił się i jeszcze raz się do niej uśmiechnął. - Do widzenia, panno Kelly. Jeszcze panią zobaczę, choć zachodzi obawa, że pani nie będzie mnie już mogła wtedy widzieć. - Drzwi się za nim zamknęły. Kelly usiadła na krawędzi łóżka i zagryzła wargi, usiłując powstrzymać szloch, który narastał jej w gardle. Wiedziała, że ma tylko dwie możliwości. Mogła siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż zabierają do rzeźni doktora Hardy'ego albo spróbować ucieczki. Wybór był prosty, ale jak uciec, jeśli nawet nie wiadomo, gdzie 200 jest? Wstała i zaczęła chodzić bez celu po pokoju zastanawiając się, a przy okazji wyzwalając spod wpływu narkotyku. Najprawdopodobniej przebywała w ośrodku medycznym lub gdzieś na terenie Deep Wood. Raczej w parku. Podobne do pokoju hotelowego po- mieszczenie służyło zapewne personelowi do odpoczynku w trakcie nadzoru nad nocnymi doświadczeniami. Przypomniała sobie obchód i słowa Grange- ra na temat laboratorium P4. Mówił, że tam trzymaj ą potwory. Może Lizbeth? Dla formalności odsunęła zasłonę na ścianie i stanęła przed ogromnym lustrem. Zapewne stanowiło również jednostronne okno, przez które można patrzeć z pomieszczenia obserwacyjnego za ścianą. Pokazała język własne- mu odbiciu i zasłoniła lustro. W ciągu pięciu minut zbadała cały pokój. Nie znalazła nic użytecznego. Szafka na lekarstwa świeciła pustkami, w szufladach biurka odkryła tylko kilka nocnych koszul podobnych do tej, którą miała na sobie, telewizor zo- stał zamknięty na kłódkę. Tył odbiornika spojono ze ścianą, a przewody tele- wizora oraz telefonu przebiegały w ścianie, i nie było widać żadnego gniazd- ka elektrycznego. I telewizor, i lampy zostały przynitowane do stolików. Pomyśleli o wszystkim. Nie było mowy nawet o samobójstwie. Niby mogła skręcić z prześciera- deł sznur i zawiesić go na żyrandolu, ale pościel została wykonana z tego samego materiału co nocna koszula - przy nadmiernym obciążeniu natych- miast się darł. Opadła bezsilna na łóżko, starając się zachować spokój. Zza drzwi nie wyłoni się żaden James Bond, a zapalniczki nie zmienią się w miotacze ognia, nie ma laserowych spinek do mankietów ani noży ukry- tych w podeszwach butów. Zresztą nie dali jej nawet butów. Oprócz koszuli nie miała na sobie nic, szafa była kompletnie pusta. Należało również zało- żyć, że wizyta Alexaniana miała jakiś konkretny cel. Chciał jeszcze wygłosić swoje przemówienie, póki była go w stanie zrozumieć, a to oznaczało, że już wkrótce odtransportują ją do pracowni Stephena Hardy'ego. Wpiła wzrok w zamknięte drzwi i próbowała wyobrazić sobie rozwój wypadków. Najpierw pojawi się pielęgniarka, której będzie asystował straż- nik. Siostra da jej wstępny zastrzyk znieczulający; gdy środek zacznie dzia- łać, przyjdzie jeszcze jedna pielęgniarka ze stołem na kółkach i tak zawiozą ją na salę operacyjną. Wtedy będzie już za późno. Ogarnie ją senność i nie poruszy ręką ani nogą. Jeśli chciała coś przedsięwziąć, musi zacząć jeszcze przed zastrzykiem. Ale co? Zaczaić się za drzwiami i unieszkodliwić siostrę i strażnika? Nie warto się nad tym nawet zastanawiać. Musi działać szybko i z zaskoczenia. Z morderczą skutecznością. To będzie pierwsza i ostatnia szansa. - Głupia! - ofuknęła się. Za kogo się brała? Za Kelly Rhine, superszpie- ga, superkobietę, zdolną do wskakiwania na wysokie budynki i prześcigania lecących kuł? Tu jej kaktus wyrośnie! 201 McGyver. Przez głowę przemknął jej szereg scen. McGyver w pokoju, świadomy, że zaraz wyniosą go nogami do przodu. Klamka, drut, kałuża wody. Już wiedziała. Nie pamiętała tytułu tego filmu, ale przypomniała sobie, w jaki sposób bohater uciekł. Postanowiła więc spróbować postąpić podobnie. Z nadzieją, że nie ma w pokoju ukrytego podglądu, odsunęła stolik przy łóżku, opadła na kolana i przyjrzała się kablowi lampy. Kończył się w miej- scu nakrytym chromowaną płytką z osłoną izolującą, jaką można spotkać przy kontaktach telewizyjnych. Kelly chwyciła osłonę i tak długo ciągnęła, dopóki jej nie oderwała. Szarp- nęła za przewód, licząc, że robotnicy pozostawili za ścianą trochę luzu. Mia- ła rację. Po chwili trzymała w rękach prawie pięć metrów przewodu, który z powodzeniem sięgał do drzwi. Już niemal słyszała kroki pielęgniarki, więc zabrała się gorączkowo do roboty, wyrywając kabel z podstawy lampki. Końcówkę miał poszarpaną. Mimo narastającego niepokoju, Kelly starała się ostrożnie oddzielić dwa prze- wody, nie dotykając przy tym drutu miedzianego. Za niecałą minutę rozdzie- liła przewód na całej długości aż do ściany. Serce tłukło jej się w piersi, gdy owijała kilkanaście centymetrów kabla wokół klamki. Resztkę miedzianego drutu wetknęła pod przykrywkę zamka. Nie miała czasu, by podziwiać swoje dzieło: pognała do łazienki i odkręciła wodę. Nalała do plastikowego kubka, nie zakręciła kurka i popędziła z pow- rotem do pokoju. W filmie z McGyverem na podłodze był parkiet, tak że woda mogła zebrać się w kałużę. Tutaj leżała miękka wykładzina, czyli bę- dzie musiała wylać na nią mnóstwo płynu. Na jej korzyść przemawiały buty, które zauważyła na nogach strażnika za drzwiami. Nosił kapcie z zamszu lub papieru, jakich używa się na salach operacyjnych oraz w innych budynkach, które chroni się przed skażeniem. Pozostawała nadzieja, że pielęgniarka chodzi w takich samych. Cienkie podeszwy nie będą stanowiły żadnej izolacji przed mokrą wykładziną. Przez jakiś czas bawiła się w strażaka, aż wreszcie wykładzina doszczętnie przemokła. Kelly wstrzymała oddech i umieściła drugi kabel z przewodu na mokrym kawałku podłogi. Nic się nie stało. Żadnego wybuchu czy fontanny iskier. Istniała przecież możliwość, że przez przewód w ogóle nie przepływał prąd i wszystkie jej wysiłki poszły na marne. Ale to mogła sprawdzić tylko za cenę porażenia siebie samej, musiała więc uzbroić się w cierpliwość i czekać. Nie trwało to zbyt długo. Po niecałych pięciu minutach dobiegł ją odgłos otwieranych drzwi. Obserwowała poruszającą się klamkę i powiększającą się szparę między drzwiami a framugą. Chwila ciągnęła się w nieskończoność, każda sekunda była niesamowitą męczarnią. Drzwi otwarły się: strażnik, z rę- ką na klamce od tamtej strony, ustąpił miejsca i przepuścił pielęgniarkę. Krótki rzut oka na nogi siostry, tak, miała te same kapcie, mignięcie nadgarstka straż- 202 nika, który dotknął stalowej tacy w ręku pielęgniarki, prawą nogą stąpającej w wilgotną, ciemną plamę na wykładzinie. Strażnik obrócił się na pięcie i chciał już wejść do pokoju, ale spóźnił się o jakiś ułamek sekundy. Siostra i strażnik zostali wrzuceni do środka przez wzbierającą falę elek- tryczności, która na próżno szukała gdzieś ujścia. Taca wypadła z ręki pielę- gniarki i zakreśliła w powietrzu łuk, wszystko, co na niej stało, rozlało się na łóżko i na strażnika, który stracił przytomność, runął na pielęgniarkę, obalił ją na ziemię i wyrwał drut z zamka drzwi. Kelly odruchowo zabrała przewód z grząskiego kawałka wykładziny i po- spiesznie zatrzasnęła drzwi. Opanowała nieco nerwy i nachyliła się nad swo- imi ofiarami, próbując przy tym przełknąć kłębek waty, który jakby na stałe zrósł się z jej gardłem. W filmie czarny charakter zareagował posłusznie jak marionetka: włosy zaczęły dymić, wytrzeszczył oczy. W rzeczywistości krótkie zetknięcie z nie- groźnym ładunkiem elektrycznym sprawiło, że tamtych dwoje straciło przy- tomność. Strażnik chrapliwie dyszał, a pielęgniarka usiłowała dotknąć swój złamany zakrwawiony nos. Zaczynali się już poruszać, więc wkrótce dojdą do siebie. Kelly podeszła do łóżka i zebrała to, co stało na tacy. Zestaw wenflonów, fiolkę z benzopentalem sodu, oraz owiniętą w papier strzykawkę z igłą. Kel- ly gorączkowo otworzyła strzykawkę, zamocowała igłę i przechyliła fiolkę z przezroczystym płynem. Jedyne doświadczenie to setka odcinków serialu z Richardem Chamber- lainem o stalowym spojrzeniu, który jako doktor Kildare robi zastrzyki pa- cjentom, ale to musiało wystarczyć. Miękki korek fiolki przebiła igłą i zassa- ła płyn. Opadła na podłogę, zwlokła bezwładnego strażnika z pielęgniarki i zastanowiła się, gdzie ma mu zrobić ten zastrzyk. Wybrała szyję, wymacała kciukiem tętnicę i zagłębiła igłę, z drżeniem pa- trząc, jak kilka centymetrów stali wbija się w pokrytą zarostem skórę. Nieco za późno przypomniała sobie o zatorze powietrznym: gdyby razem z lekiem wstrzyknęła bańkę powietrza, mężczyzna natychmiast by się wykończył. Pół minuty potem jeszcze oddychał, chwilę później oddech pogłębił się, co oznaczało, że zastrzyk zaczął działać. Odłożyła opróżnioną do połowy strzykawkę i odsłoniła kitel mężczyzny. Pod spodem nosił granatowy mun- dur, pistolet, groźną stalową sprężynę i skórzaną pałkę. Przy pasku dyndała para kajdanek. Stękając z wysiłku Kelly zdjęła mu pas i ściągnęła pistolet. Rozpięła też kajdanki i zwróciła się w stronę pielęgniarki. Obróciła jąna plecy i zorientowała się, że kobieta jest przed czterdziestką, górną wargę i brodę okrywał jej charakterystyczny dla okresu przekwitania meszek. Resztę twarzy miała zalaną krwią ze złamanego i spuchniętego nosa. Kelly możliwie najszybciej zdjęła kobiecie nakrochmaloną bluzkę i spódnicę. Do bluzki przypięty był krwawoczerwony identyfikator, jednak bez nazwiska. 203 Pod fartuch siostra założyła dość ryzykowne, jasnoróżowe majtki i czerwo- ny, usztywniany stanik, który skrywał piegowate piersi rozmiaru strusich jaj. Kelly zaciągnęła nagą pielęgniarkę w stronę łóżka. Ułożyła jaw pozycji siedzącej i założyła ręce na plecy. Kajdankami przypięła ją do jednej z nóg łóżka. Jeżeli nie jest niezwykle silna, nigdy nie zdoła się sama wyswobodzić. Kelly poszła do łazienki, nalała wody do kubka i wróciła do siostry. Ubrała się w bluzkę i spódnicę tamtej, po czym zdjęła kapcie z pokrytych odciskami nóg pielęgniarki. Cały strój był co najmniej dwa numery za długi, w butach czuła się jak w kajakach, ale nie mogła na to nic poradzić. Kelly wyjęła strażnikowi z kabury broń, włożyła j ą razem z pałką do kie- szeni spódnicy i podniosła strzykawkę. Podeszła do kobiety i stanęła z kub- kiem wody w jednej i strzykawką w drugiej ręce. Od chwili, gdy pielęgniar- ka wkroczyła do pokoju, nie upłynęły nawet cztery minuty. Kelly zaczerpnęła tchu i spryskała twarz siostry wodą. Reakcja przyszła natychmiast. Kobieta parsknęła, jakby chciała się udła- wić, zatrzepotała powiekami. Kelly przyniosła jeszcze jeden kubek i powtó- rzyła zabieg. Tym razem pielęgniarka jęknęła z bólu i otworzyła oczy. - Wstawaj! - warknęła Kelly. Głowa kobiety opadła na jedną stronę, powieki znowu zaczęły się zamykać. Bezradna Kelly wyjęła pałkę i stuknęła kobietę w nagie kolano. Siostra wzdrygnęła się i wydała stłumiony jęk, lecz na nowo otworzyła oczy i podniosła głowę. - Właśnie. Nie zasypiaj - upomniała Kelly. - Chrrm. - Trudno powiedzieć, co oznaczał ten odgłos. - Jak się nazywasz? - Kobieta wpiła wzrok w czarną pałkę w ręku Kelly. - Nazwisko i imię! - powtórzyła i zamachała groźnie pałką. - Fiona. - Słowu towarzyszyło wilgotne gulgotanie z krwawiącego nosa. Najwyraźniej siostra Fiona bardzo cierpiała. -Fiona jak? - Collins. - No dobrze, siostro Fiono Collins, gdzie miałaś zamiar zabrać mnie po zaaplikowaniu tego zastrzyku? - Tym razem uniosła strzykawkę, którą przy- stawiła do okaleczonej twarzy tamtej. - Ope ... sala C. - Kiedy? - Nie wiem. - Gówno prawda! - syknęła Kelly i znowu uniosła pałkę. - Z tego nosa może jeszcze coś będzie. - Na nic takie obietnice, bo kobieta ważyła z sie- demdziesiąt kilogramów, upadła na podłogę całym ciężarem ciała i zupełnie zmiażdżyła sobie twarz. - Penatol zaczyna działać po dziesięciu, piętnastu minutach. Operacja za pół godziny. Razem z drugą. - Jaką drugą? 204 - Na gościu z Gate. - Robinie Spenserze? - Hmm. - Kelly kucnęła: czyli Robin żyje! - Co chcą z nim zrobić? - SKPN. - Z początku Kelly nic nie rozumiała, lecz zaraz przypomniała sobie wycieczkę z Alexanianem i Grangerem. SKPN to System Kompletnego Płukania Narządów. Serce podeszło jej do gardła i poczuła mdłości. Chcieli pociąć Robina na kawałki i wsadzić go do któregoś z tych okropnych worków. - Gdzie jest ta sala C? - Korytarz. Drzwi z napisem Sala Operacyjna. C to drugie na lewo. Boże, jak boli! - Kobieta wydała przeciągły jęk i Kelly widziała, jak krew odpływa jej z twarzy. Wyglądało na to, że nie będzie w stanie zbyt głośno wołać o po- moc, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Pałkę wsadziła do kieszeni, nacisnęła tłok strzykawki i odczekała aż na igle nie pojawi się kropelka płynu. - Gdzie mam cię kłuć i jaką wstrzyknąć dawkę? Szybko, bo nie mam za dużo czasu. - Ręka - stęknęła pielęgniarka. - Żyła, pięćset miligramów. - Jak sobie pani doktor życzy. - Nacisnęła strzykawkę, dopóki nie do- szła do odpowiedniego poziomu, potem wbiła igłę w ramię kobiety, nie szukając żyły. Siostra Fiona tak bardzo cierpiała, że raczej nie powinna robić żadnych numerów, więc zapewne straci przytomność na wystarczają- co długi czas. Kelly patrzyła, jak po niespełna minucie powieki kobiety zamrugały i opadły. Straciła przytomność. Kelly rzuciła strzykawkę na łóż- ko i skierowała się do drzwi. Rozdział 24 Na korytarzu za drzwiami nie było nikogo i Kelly z trudem powstrzymała się, żeby nie pobiec do podwójnych, szklanych drzwi. Zegar na ścianie wskazywał wpół do ósmej, ale trudno było powiedzieć, czy chodziło o ra- nek, czy wieczór. Do domu na Erin Park dotarła tuż przed świtem i mało prawdopodobne, żeby skutki działania narkotyku tak szybko ustąpiły. Naj- wyraźniej przeleżała większość dnia, który teraz chylił się ku zachodowi. Bez wahania przeszła przez wahadłowe drzwi i znalazła się na kolejnym korytarzu, tym razem bladozielonym. Sale operacyjne. Ani żywej duszy. Zgod- nie ze wskazówkami siostry Collins odnalazła salę C, uniosła się na palcach i zerknęła przez niewielki wizjer. Pomieszczenie za drzwiami podzielono na dwie części: pierwsza stano- wiła pokój do obserwacji i dezynfekcji; od drugiej dzieliła ją przezroczysta 205 ściana z drzwiami. Sala wyglądała jak pomieszczenie z planu filmu fanta- stycznonaukowego, lecz mimo wszystko trudno byłoby omylić się co do jej przeznaczenia. Rozproszone, zielone oświetlenie padało z paneli w ścianach i suficie. W jednym punkcie zamontowano potężną lampę rtęciową, która rzucała ostrą smugę światła na stół, zastawiony skomplikowaną aparaturą. Stół znajdował się na podniesieniu i stanowczo pasowałby do jakiegoś odcinka Star Treku. Monitor u jego szczytu połączony został z konsolą mi- krochirurgiczną w połowie długości blatu, natomiast rząd aparatów u dołu czuwał nad wszystkim, od życiowych funkcji organizmu po znieczulenie. Kelly zwróciła uwagę, że biały stół dzielił się na trzy części, a do każdej przytwierdzono łożysko wzdłużne, dzięki czemu pacjenta można było umie- ścić w dowolnej pozycji. Przy ścianie z boku stało jeszcze więcej instrumentów; całą ścianę na- przeciwko drzwi zajmował olbrzymi układ filtrów powietrza, dzięki któremu powietrze w sali było wymieniane co półtorej minuty. Uwagę Kelly przykuło jednak coś, co zobaczyła na prawo od stołu operacyjnego. Był to strąk, taki jakie widzieli w Chapel Gate, wsparty na odbiorcy; kilka rur i wężyków bie- gło od niego do konsoli u stóp stołu. W strąku Kelly dostrzegła nagą postać Robina Spensera. - O Jezu - wyszeptała, rozejrzała się po korytarzu i delikatnie pchnęła drzwi do sali C. Zadygotała, od razu odczuwając gwałtowny spadek tempe- ratury. Minęła rząd zlewów i jednorazowych fartuchów, skierowała się pro- sto do przesuwanych drzwi. Otwarły się samoczynnie i Kelly usłyszała po- tężny szum filtrów. Podeszła do strąka i popatrzyła na przyjaciela. Do ramienia przymoco- wali mu już kroplówkę, ale nie został jeszcze podłączony do żadnej aparatu- ry, chociaż urządzenie do płukania leżało już gotowe na kawałku gazy po- między jego nogami. Zdawało się, że jedyne połączenie stanowią dwie elektrody na skroniach. Pochyliła się nad niewielką konsolą i włączyła zasilanie. Rozległo się ciche wycie, zaczęły migać światełka. Znalazła na klawiaturze przycisk: OTWARCIE WEJŚCIA i strąk zaczął się obracać. Osłona nie zdążyła się jeszcze cała cofnąć, gdy Kelly przystąpiła do dzieła: odłączyła elektrody i łagodnie pociągnęła za kroplówkę. Po chwili mężczy- zna zaczął jęczeć i zamrugał powiekami. Kelly pobiegła do przedsionka i przy- niosła stamtąd parę chirurgicznych spodni, koszulę i kapcie. Robin najwy- raźniej odzyskiwał przytomność. - Szybko - odezwała się możliwie najgłośniej Kelly. - Musimy się stąd wydostać, zanim oni wrócą. - Posadziła Robina i wsunęła mu nogi w no- gawki spodni. Naciągnęła mu je aż po uda, potem postawiła go na podłodze i zakryła mu spodniami pośladki. 206 - Zaraz zwymiotuję - wymamrotał. Przerażona Kelly obróciła go i wło- żyła mu przez głowę koszulę. - Ani się waż! - upomniała go chrapliwym głosem i przytrzymała. -1 tak mam już dość kłopotów na głowie! - Dobra - odparł przyjaźnie. Położył jej rękę na ramieniu, gdy zakładała mu kapcie. - Dzięki za ubranie. - Nie ma za co. - Wyprostowała się, ujęła go pod brodę i uważnie mu się przyjrzała. - Jak się czujesz? - Okropnie. Głowa. - Skrzywił się i oparł jedną ręką o krawędź strąka. - Co się stało w Chapel Gate? Myślałam już, że nie żyjesz. - Chyba gaz - odparł nieco pewniejszym głosem Robin. - A dokładnie prokaina w aerozolu - dorzucił jakiś głos za ich plecami. Był to Stephen Hardy, w towarzystwie wysokiego strażnika w niebieskim mundurze. Strażnik trzymał w jednej ręce pokaźny pistolet. Na znak dany przez Stephena podszedł do Kelly, zabrał jej pałkę i broń z kieszeni spódni- cy. Stephen wyjął z kieszeni kitla długą strzykawkę i ruszył w stronę kobiety. Igła, którą doktor nałożył na strzykawkę, miała dobre kilkanaście centyme- trów długości. - To z kolei pentothal, czyli środek, który miała zaaplikować ci siostra Collins. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - W ogóle nie będzie bolało. - Dotkniesz ją i możesz żegnać się z życiem - wtrącił się Robin. Stephen przystanął i uniósł brew. - O proszę, mamy i sir Galahada - odparł z grymasem. - Daj spokój melo- dramatom, Spenser, i tak zmarnowaliśmy już za dużo czasu. Wilkins ma przy sobie wyjątkową broń z niezwykle skutecznym środkiem uspokajającym. Star- czyłoby na paru pedałów takich jak ty. - Zrobił krok do przodu, spojrzał na igłę, na której czubku ukazała się kropla płynu. W tejże chwili Robin stanął na palcach i obrócił się, uniósł i zgiął prawą nogę, lewą stojąc sztywno na ziemi. Prawa noga trafiła Stephena w klatkę piersiową, przez co poleciał na drugi koniec sali. Upadł, strzykawka potoczyła się po kafelkach podłogi; Kelly jeszcze nie zdążyła się zorientować, gdy Robin padł na podłogę, unikając strzału strażnika. Czerwona strzałka odbiła się od konsoli strąka, Kelly runę- ła na podłogę. Kątem oka dostrzegła, jak Robin zrywa się z ziemi i atakuje z lewą nogą podwiniętą pod siebie, a prawą znowu zgiętą w kolanie. Dosły- szała jeszcze niski, gardłowy krzyk, gdy Robin wyprostował nogę i uderzył nie przygotowanego do obrony strażnika w brodę. Głowa mężczyzny opadła na tyłu i Kelly usłyszała miękki trzask łamanego karku. Martwy strażnik za- toczył się i padł na kłębowisko przewodów i węży, które prowadziły do stołu operacyjnego. Węże na tlen i dwutlenek węgla zostały wyrwane ze ściany i usłyszeli syczenie gazu. Robin zwrócił się teraz do Stephena Hardy'ego. Doktor wstał jęcząc z bólu, lecz już się spóźnił. Robin zrobił trzy kroki, złapał oszołomionego mężczyznę za nadgarstek, wygiął mu rękę do tyłu, a po- tem w górę. Stephen skrzywił się, ale nie wydawał żadnego odgłosu. 207 - Nie wiedziałam, że potrafisz tak się bić. - Kelly wyprostowała się i po- patrzyła na zwłoki strażnika. - Stare, chińskie przysłowie mówi - powiedział z uśmiechem Robin i popchnął przed siebie Hardy' ego - że mały marynarz-homoseksualista, który chce się ujawnić, musi wiedzieć, jak trzeba się bronić na ulicach Miami. - Podciągnął nadgarstek Hardy'ego nieco wyżej i pchnął go w stronę Kelly. - Czarny pas, cztery Dany, jakbyś był ciekaw - wycedził Stephenowi do ucha. - Wyjmij mu z kieszeni pistolet i pałkę. - Spełniła polecenie, starając się nie patrzyć byłemu kochankowi w oczy. Broń z powrotem wsadziła do kieszeni spódnicy. - Co z nim? - spytał Robin. - Zapytaj go o Lizbeth. - Kelly zdobyła się wreszcie na odwagę i spoj- rzała na tamtego wzrokiem pełnym mieszaniny smutku, wstydu i z trudem tłumionej wściekłości. - Spytaj, gdzie ona jest. - Nic nie powiem - wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby Hardy. -1 tak nie macie żadnych szans ucieczki. - Jeśli nie powiesz, to złamię ci rękę - odpalił Robin, jeszcze bardziej zginając ramię w łokciu. - Pieprz się. Za pięć minut będzie się tu roić od strażników. Nie macie szans. - Ty też nie - odparł Robin i Kelly zobaczyła, jak w miarę narastania bólu z twarzy Stephana dosłownie odpływa krew. Na czole zabłysły mu kro- pelki potu, mimo że w pokoju było nieznośnie zimno. - Mów, gdzie Lizbeth - powtórzyła Kelly. - Robin jest bardzo zły. Może przytrafić ci się coś znacznie gorszego niż jedna złamana ręka. - W sektorze P4 - odpowiedział z napięciem w głosie Hardy - ale i tak się do niej nie dostaniecie. - Wiesz, o co mu chodzi? - zapytał Robin, na co Kelly skinęła potakują- co głową. - Granger pokazywał mi to miejsce. - Co zrobimy z tym kochasiem? - Zwiążemy. Raptem Stephen Hardy zrobił błyskawicznie coś niespodziewanego. Wyczuł, że Robin nieco zwolnił uchwyt, więc z całej siły nadepnął mu na nogę i dźgnął łokciem prosto w splot słoneczny. Oszołomiony Robin go pu- ścił i Hardy runął naprzód, zmiatając Kelly z drogi zamaszystym ciosem w bok głowy. Upadła i walnęła głową w podstawę odbiorcy strąka. Hardy odwrócił się, chwycił Robina za gardło i pociągnął go na podło- gę. Kolanami zdołał przygwoździć barki przeciwnika, cały czas go przy tym dławiąc. Kelly przekręciła się na brzuch i usiłowała poczołgać się przyjacielowi na odsiecz. Zdawała sobie jednak sprawę, że w takim stanie niewiele tu pora- 208 dzi. Ostatnim wysiłkiem odnalazła na podłodze strzykawkę i pchnęła ją ku wyciągniętej na ziemi ręce Spensera. Palce Robina odruchowo zacisnęły się na chłodnej stali. Czuł, że w mia- rę, jak ręce Hardy'ego odcinaj ą dopływ tlenu do mózgu, stopniowo traci przy- tomność. Resztką sił uniósł rękę i wbił igłę w twarz Stephena. Ostra jak brzytwa igła, z reguły używana do znieczulania kręgosłupa, obsunęła się po kości policzkowej doktora i wbiła w prawe oko. Gałka oczna pękła i Hardy wydobył z siebie okropny, rozdzierający skowyt, gdy tymcza- sem igła wbijała się coraz głębiej, przecięła nerw wzrokowy i zagłębiła się na kilka centymetrów w miękką, szarą tkankę mózgu. Hardy uniósł się i zwolnił uścisk, Robin zaś nacisnął tłok strzykawki i wprowadził do organizmu tamtego całą dawkę środka znieczulającego. Cią- gle wrzeszczący Hardy zatoczył się i zakrył rękąrozbebeszone oko. Zdysza- ny Robin wytoczył się spod przeciwnika i pomógł wstać Kelly. Pchnął jaku przesuwanym drzwiom, byle dalej od dantejskiej sceny, jaka rozgrywała się na sali operacyjnej. Stephen Hardy runął na stół operacyjny, całą twarz zalewała mu krew i płyny organiczne, podczas gdy środek uspokajający docierał do najdalszych zakątków mózgu. Udało mu się jakoś wyrwać igłę, co spowodowało kolejną fontannę krwi. Obrócił się, machając rękami rozbił rząd monitorów kontrol- nych przy stole. Filtry powietrza, mimo że potężne, nie były przygotowane na dawki ga- zów, jakie uwolnił z węży upadający strażnik, więc gdy wózek z narzędzia- mi przewrócił się na ziemię, poziom tlenu wzrósł w pokoju do trzydziestu pięciu procent. Pacjenci, którzy mają poddać się operacji, sądzą, że zakaz noszenia bi- żuterii ma coś wspólnego z względami bezpieczeństwa. Tymczasem dokład- nie z tego samego powodu wszystkie narzędzia chirurgiczne muszą być wy- konane z materiału, który nie wywołuje iskrzenia. W normalnych warunkach poziom tlenu w sali operacyjnej utrzymuje się na bezpiecznym poziomie, lecz specjaliści wiedzą aż nazbyt dobrze, że dzwonek telefonu lub elektrycz- na bateria w zegarku są w stanie spowodować zapłon dziesięcioprocentowe- go stężenia czystego tlenu. Skupienie rzędu trzydziestu pięciu procent było równie groźne jak pobyt w pomieszczeniu pełnym środków wybuchowych, a uderzenie sprzętu elektronicznego o wózek wywołało skutki podobne do wrzucenia zapałki do kontenera z paliwem. Stephen Hardy, na wpół ślepy, cierpiący straszne męki i powoli tracący pod wpływem narkotyku świadomość, doskonale wiedział, co się święci. W ułamku sekundy iskry wysłane przez rozbite przyrządy elektroniczne ze- tknęły się ze wzbogaconym powietrzem, które wybuchło i zabrało z sobą doktora Hardy'ego. Jego usta utworzyły literę O, która wyrażała nieskończo- ną grozę. Mężczyzna w mgnieniu oka zmienił się w pyłek popiołu, który został 209 14 - Eksperyment z kolei rozbity na cząsteczki w trakcie ogłuszającego wybuchu, podobnego do grzmotu w Dzień Ostateczny. Potężna eksplozja w sali operacyjnej C zatrzęsła podłogą pod stopami Maksa Alexaniana na platformie obserwacyjnej w głównym stanowisku kon- trolnym. Poklepał po ramieniu mundurowego, który siedział przed nim przy terminalu komputerowym. Oficer, ze słuchawkami na głowie, obserwował przebieg wypadków w zespole laboratoryjnym pod Deep Wood Park. - Co to? - zapytał zmarszczony Alexanian. - Wybuch, proszę pana. Alarm przeciwpożarowy w sektorze C na dru- gim poziomie. - Powiększ. - Tak jest. - Funkcjonariusz wystukał serię komend i z plazmowego ekra- nu po drugiej stronie obszernego, wysokiego pomieszczenia zniknął plan Crestwood Heights. Po chwili ukazał się tam izometryczny widok sektorów C na wszystkich czterech poziomach. - Co to? - Alexanian wbił wzrok w ekran - Sala operacyjna C - odparł oficer, słuchając jakiegoś komunikatu w słu- chawkach. Na ekranie wokół żółtej kropki ukazały się niebieskie, pulsujące punkciki. - Eksplozja tlenu - tłumaczył funkcjonariusz. - Zawory bezpie- czeństwa automatycznie się wyłączyły, obszar został odizolowany. Szkody w niewielkiej części sektora. - Jakieś ofiary? - Jak dotąd nic nam o tym nie wiadomo. - Proszę pokazać na ekranie Kelly Rhine, kod PR/2251. - Już się robi. - Mundurowy wstukał coś do komputera i przekazał pole- cenie do dużego ekranu. - Proszę bardzo, doktorze Alexanian. - Zielona kropka przemierzała jeden z korytarzy, oddalając się od miejsca wybuchu. - Powiększenie - nakazał Alexanian. Oficer wydał odpowiednie komen- dy i obraz na ekranie się powiększył. - Za nią. - Ekran jakby się poruszył i zajął pozycję za zielonym punktem, który oznaczał Kelly. Kilkunastu ludzi na dole pomieszczenia kontrolnego przestało pracować i zapatrzyło się w mo- nitor. Przypominało to śledzenie myszy w labiryncie. - Połącz mnie jedno- cześnie z programem Królowa Pszczół - odezwał się cicho Alexanian. - Nie jestem do tego upoważniony - odparł nerwowo ochroniarz. - Hasło dostępu brzmi Kolumbia. Do roboty. -Tak jest. Dyrektor Instytutu Cold Mountain oglądał wydarzenia na ekranie, pod- czas gdy funkcjonariusz dostawał się do programu Królowa Pszczół. Kelly zbiegła po zapasowych schodach na trzeci poziom. Wszystko wskazywało na to, że kieruje się do najniżej położonej części sektora. - Co znajduje się na czwartym poziomie sektora C? - spytał Alexanian. - Chłodnia i radiologia. 210 Zielony punkcik zamigotał i zniknął. - Co się stało z identyfikatorem? - Na pewno schowała się w radiologii i ołowiane przegrody wyłapują odzew. - Jasna cholera! - Alexanian złapał mężczyznę przed komputerem za ramię. - Wstawaj! - Tak jest. Strażnik usunął się z drogi dyrektorowi, który zasiadł przy terminalu. Z ekranu zniknęła pomniejszona wersja wykresu, a on zaczął wpisywać komendy. - Szczury w labiryncie - wymamrotał gniewnie - nic tylko szczury w la- biryncie. Rozdział 25 Kelly stała w przedsionku do komory radiologicznej i zakrywała rękami głowę, podczas gdy Robin zapinał jej pod pachami paski ołowianej ka- mizelki, używanej z reguły przez radiologów. Za plecami słyszeli regularny sygnał alarmowy, tłumiony przez masywne drzwi. - Czy to na pewno pomoże? - spytała, gdy Robin mocował pasek pomię- dzy jej nogami. - Jeżeli Alexanian mówił prawdę, powinno pomóc - stęknął. - Jeśli masz zamontowany jakiś transponder, to musi być zasilany małą baterią, której sygnały nie będą w stanie przedrzeć się przez kamizelkę. - Czuję się jak baseballista. - Musimy się ukryć, jeśli chcemy się stąd w ogóle wydostać. - Otworzył drzwi szafek, które stały rzędami pod ścianą. - O, są. - Podał jej jeden z białych kitli laboratoryjnych. Drugi założył sam, przekładając pałkę i ciężki pistolet straż- nika do głębokiej kieszeni. Kelly zapięła wszystkie guziki i poprawiła czapkę. - Jak wyglądam? - Jak gruba pielęgniarka - odparł z grymasem. - Ale nie ma innego wyj- ścia. - Poprowadził ją ku drzwiom. Uchylił je i wyjrzał ostrożnie na kory- tarz. Pusto. - Chodź. - Wyszli na bladoniebieski korytarz, na którego końcu były wahadłowe drzwi. Naprawo zobaczyli inne drzwi z napisem: ZAKŁAD FIZYKI - NIE UPOWAŻNIONMYM WSTĘP WZBRONIONY. Robin rzu- cił okiem przez ramię i otworzył je energicznym ruchem. Na szorstkiej, beto- nowej ścianie widniała cyfra 4. - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy? - spytał Robin. - Chyba wiem - odparła z namysłem kobieta. - Gdy Alexanian prowa- dził mnie do kompleksu, zorientowałam się, że tunel kończy się tuż obok 211 podziemnego parkingu. Widziałam go przez szkło. Na pierwszych drzwiach widniała cyfra cztery, czyli znajdujemy się na najniższym poziomie. - A więc jeśli przejdziemy przez kotłownię czy jak to się tam nazywa, to powinniśmy znaleźć się w tunelu? - Chyba tak. Ale nie możemy zostawiać Lizbeth. - Tego się właśnie bałem. - Zaczerpnął tchu i powoli westchnął. - No dobra, Hardy twierdził, że ona jest w obszarze P4. Czy to jest na poziomie najniższym? - Nie. Granger mówił, że P4 to nazwa zupełnie osobnego laboratorium. Po obiedzie przejechaliśmy windą trzy kondygnacje, czyli Lizbeth musi być poziom wyżej. - Niech to szlag - zaklął Robin. - Zbudowali tu labirynt, gdzie w ogóle nie można się połapać. - Musimy próbować - nie ustępowała. - Pewnie masz rację, chociaż będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli sami się stąd wydostaniemy. - Granger powiedział, że P4 leży w samym środku kompleksu, tak żeby mogły swobodnie korzystać z niego wszystkie firmy. Poza tym umieszczenie pieca i systemu wentylacyjnego w samym centrum też jest sensownym roz- wiązaniem ... dobrze mówię? - Czyli laboratorium P4 jest prosto nad nami? - Tak mi się zdaje. - Możemy spróbować - wzruszył ramionami. Za drzwiami prócz alarmu słychać było tupot nóg. -1 tak nie możemy tu tkwić bez końca. Robin znów wziął ją za rękę i wyprowadził na podobny do tunelu kory- tarz, gdzie po pochyłych ścianach biegły całe rzędy rur i splątanych przewo- dów. Z oddali dobiegał szum jakiejś potężnej elektrycznej machiny. Po chwili znaleźli się w wielkiej, wysokiej piwnicy, zastawionej wentylatorami, mie- chami i turbinami, połączonymi skomplikowaną sieciąkładek i przejść. Miej- sce było rzęsiście oświetlone, nigdzie ani żywej duszy. - Co teraz? - Robin starał się przekrzyczeć ryk maszyn. - Nie widzę żadnego wyjścia w górę - odkrzyknęła Kelly - więc spró- bujmy w drugą stronę. Przedzierali się pomiędzy turbinami i przypominającymi kominy rurami wentylacyjnymi. Gdy dobrnęli do drugiego końca piwnicy, Kelly zauważyła wyjście bezpieczeństwa i drzwi do windy. Robin nacisnął strzałkę w górę i drzwi otwarły się, ukazując wybitą miękkim materiałem klatkę. - Winda transportowa - stwierdził i zwrócił się w stronę rzędu przyci- sków. - Cholera - zaklął pod nosem. - Zablokowana. - Zobaczyli pięć przy- cisków, od P-P na dole, poprzez P4-1 do P4-3, oraz parter na samej górze. Mężczyzna przyciskał każdy z nich, ale na próżno. - Alexanian używał karty magnetycznej. - Kelly wskazała wąską szcze- linę przy drzwiach. - Powinniśmy chyba przejść się po schodach. 212 - Na pewno mają je na oku. Nie mielibyśmy najmniejszych szans. - Za- czął walić pięścią w przyciski. - Niech to szlag! - Czy można jakoś spowodować zwarcie? - Nie ma sprawy - parsknął Robin - gdybyśmy kręcili ciąg dalszy Mis- sion Impossible i gdybym był Martinem Landauem. - Rozejrzał się po wybi- tej płótnem budce i spojrzał na sufit. - Bingo. - Nad sobą zobaczyli mały właz. - Właz służbowy. - Splótł ręce. - Wchodź, podsadzę cię. - A potem? - Otwieraj właz. Przy ścianie szybu windy powinna być drabina. - Na pewno? - Nic nie wiadomo na pewno - burknął - ale byłoby to sensowne. Szybko. Wyniósł kobietę pod sam sufit. Kelly jedną ręką się podparła, a drugą odepchnęła drzwiczki włazu. - Coś widzisz? - zapytał z dołu Robin. - Czarną dziurę. Ciemno jak w piekle. - Nieważne. Złap się za krawędź i wyciągnij na dach. Po chwili oboje siedzieli na dachu windy. Szyb oświetlała tylko niewiel- ka smużka światła z kabiny. Robin powoli przepełzł na brzeg dachu i zaczął szukać po omacku drabiny. Znalazł metalowe szczeble, przytwierdzone do dwóch nasmarowanych drążków, po których przesuwała się winda. - Tutaj - szepnął. Kelly doszła do niego na czworakach. - Idziesz pierw- sza, ja będę cię w razie czego ubezpieczał. - Kiedy mam się zatrzymać? - Powinnaś dotrzeć do poziomej belki, takiej jak ta. - Poklepał masywną belkę dwuteową, przymocowaną do drabinki. - A potem? - Przejdziesz jeszcze kilkanaście szczebli i staniesz. Dzięki temu znaj- dziesz się mniej więcej na poziomie drzwi. - Co wtedy? - We wnętrzu szybu powinna się znajdować dźwignia otwierająca drzwi. Wyjrzę na zewnątrz i jeżeli na horyzoncie nie będzie nikogo, wyjdziemy. - A jeśli ktoś będzie? - To idź do samego końca szybu. - Uda nam się? - Nie mamy innego wyjścia. - Wziął rękę Kelly i położył ją na pierw- szym szczeblu. - Naprzód. Ruszyła. Ciemności, w jakich tonął szyb, bardzo działały jej na nerwy. Gdyby był oświetlony, wiedziałaby przynajmniej, jak długo będzie spadać, a tak zdawało jej się, że otchłań pod nogami kończy się we wnętrznościach Ziemi. Zagryzła mocno dolną wargę, starając się skupić na samym bólu i metalicznym smaku własnej krwi. Minęła cała wieczność, nim dotarła do następnej pozio- mej belki, gdzie zauważyła bladą smużkę światła, które przedostawało się przez 213 szczelinę obok drzwi na poziom P4-1. Przeszła jeszcze dwanaście szczebli i zastygła w bezruchu, czekając na Robina. Po chwili usłyszała dość głośne pstryknięcie i spojrzała w dół. Drzwi windy otwarły się z szumem i szyb zalała powódź światła. Kelly zacisnęła oczy, ale jeszcze zdążyła zapamiętać szalony spadek pod nogami. Usłyszała dyszenie Robina, który wydostał się za drzwi, a potem ją zawołał. Schodziła z zamkniętymi oczami, dopóki nie kazał jej się zatrzymać. Wyciągnęła rękę i mężczyzna wydostał jaz szybu. Zamrugała oczami i rozejrzała się dookoła. Ściany pomalowano na ko- lor j asnożółty, taki sam jak na drzwiach, które pokazywali jej Granger i Ale- xanian. Tuż przed nimi znajdowały się dwie strzałki: strzałka w lewo opa- trzona został napisem: KRIOGENIKA, w lewo: ZKIL. - Co za Zkil? - zdziwił się Robin. - Nie wiem, ale kriogenika oznacza zamrażanie - zmarszczyła czoło. - Ale- xanian w ogóle o tym nie wspominał, przynajmniej w odniesieniu do Lizbeth. - To pójdziemy w przeciwną stronę. - Zamknął windę i skierował się w pra- wo; skręcili jeszcze trzy razy i minęli kilkoro drzwi bez napisów. Za czwartym zakrętem napotkali technika w białym kitlu, który pędził w ich kierunku. Na ich widok zmarszczył czoło i zwolnił. Był po trzydziestce, miał okulary i pękaty brzuch, w ręku trzymał notes. Do kieszeni kitla przypiął czerwony identyfikator. - Bardzo przepraszam - zaczął - ale to obszar zastrzeżony i nie ... Pałka wylądowała na szczęce, którą złamała. Drugi cios trafił w gardło. Mężczyzna zabulgotał, przewrócił gałkami oczu i zwalił się bezwładnie na podłogę. Robin przeszukał mu kieszenie, w których znalazł kartę magne- tyczną, i przypiął sobie identyfikator tamtego, wreszcie zawlókł go do drzwi z napisem: CRAY-2 Wyłączniki Automatyczne. Kelly otworzyła drzwi i Ro- bin upchnął mężczyznę pod rząd szarych skrzynek. Kilka metrów dalej natknęli się na szerokie metalowe drzwi w ścianie po prawej stronie, na których widniał napis: ZDALNA KONTROLA INTER- FEJSU LUDZKIEGO. - Zkil - odczytał inicjały Robin. Wyjął kartę, którą odebrał strażnikowi. - Oby się udało. - Drzwi zareagowały lekkim szumem i odsunęły się. Gdy weszli do środka, z powrotem się zamknęły. - O Boże - szepnął zdumiony Robin. - A to co takiego? Rozdział 26 Pomieszczenie było podłużne i niskie, w suficie znajdowały się rzędy przy- ćmionych halogenów. Po dwu stronach stało, na wzór kolumn, kilkana- 214 ście półokrągłych, ciemnoniebieskich obelisków, podobnych do mitycznej struktury z Odysei kosmicznej 2001. Miały ponad dwa metry wysokości i metr szerokości. Na przeciwległej ścianie wisiał duży ekran plazmowy, otoczony ciemno- niebieskimi konsolami komputerowymi. Pod ekranem na niewielkim pod- wyższeniu, do którego prowadziły trzy szerokie stopnie, znajdowała się becz- kowata, plastikowa rura długości dwa i pół metra, przechylona w kierunku trzeciej konsoli przy monitorze. Przed konsolą i kilkoma ekranami stały dwa puste krzesła. W pomieszczeniu panowała tak niska temperatura, że Kelly i Robinowi, którzy stali wciąż w drzwiach, dobywały się z ust kłęby pary. - Wygląda jak jakiś dziwaczny kościół - wyszeptała Kelly. - Nic z tych rzeczy. Ta rura kojarzy mi się ze strąkami z Chapel Gate. - Lizbeth? - Kelly przełknęła z trudem ślinę. - Być może. Stąd nie widać, co jest w środku. - Ruszyli bezgłośnie po ciemnoniebieskiej wykładzinie. Z bliska obeliski wyglądały jak jakieś urzą- dzenia elektroniczne. Po chwili Kelly zauważyła metalową płytkę, przymo- cowaną do podstawy jednego z nich tuż nad przewodem. Na płytce widniał numer seryjny i nazwa producenta: CrayResearch Inc. - To komputery - szepnęła do Robina. Dotknęła powierzchni jednego z nich. Lodowato zimna. Mgliście przypomniała sobie, jak Lizbeth mówiła, że komputery Cray-2, dzięki światłowodom, które przewodzą informacje z prędkością światła, są w stanie wykonywać dwieście pięćdziesiąt milio- nów operacji na sekundę i zużywajątyle prądu, że trzeba umieszczać je w spe- cjalnych chłodniach. W sumie znalazło się tu dwanaście takich superkompu- terów. Dotarli do niskiej platformy i Kelly niepewnie weszła na schodki. Na wi- dok zawartości plastikowej trumny serce zamarło jej w piersi, a pięści same się uniosły. Rysy twarzy były nieco zniekształcone, ale od razu poznała Lizbeth. Dziewczynka leżała nago na swego rodzaju poduszce, nasączonej biała- wym, galaretowatym płynem. Podłączono j ą do rurek, tak jak zastępcze mat- ki w Chapel Gate; takie traktowanie dziecka jeszcze bardziej wzburzyło Kel- ly. Oprócz rurek podłączono ją również do kilkunastu elektrod. Cienkie, barwne przewody przymocowano do palców i dłoni, leciutko zaokrąglonego brzucha i ledwie widocznych piersi. Najgorzej wyglądała twarz. Musieli przyczepić tam tyle elektrod, że dziec- ku nałożono po prostu nieludzką maskę z białego akrylu, która zakrywała też włosy. Wszystkie elektrody z ust, nosa, czoła, uszu i czaszki zbiegały się w dwóch łączach u góry kapsuły. Jedynym znakiem życia, jaki dawała dziew- czynka, były lekko, lecz rytmicznie poruszające się piersi. - O Boże - szepnęła z przestrachem Kelly. - Co teraz? - Nie wiem - odezwał się Robin, który potrząsał głową. - W ogóle się na tym nie znam. Jak rozłączymy przewody, możemy ją przecież zabić! 215 Rozległo się lekkie dzwonienie, podobne do odgłosów towarzyszących ogłoszeniom na lotnisku. Po chwili na ekranie za strąkiem pojawiły się litery: MAM PEWIEN PLAN - Lizbeth? - wykrztusiła Kelly z wytrzeszczonymi oczami. W OBECNEJ KONFIGURACJI NAZYWAM SIĘ ZKIL. - Jezus Maria - wydyszał Robin. PODEJDŹCIE DO GŁÓWNEGO TERMINALU INACIŚNIJCIE KTÓ- RYŚ Z KLAWISZY Nie odrywając wzroku od monitora, Kelly i Robin usiedli przy konsoli obok. Kelly nacisnęła BACKSPACE i z ekranu zniknął napis. W mgnieniu oka monitor przed nimi rozjaśnił się i zaczął ukazywać się na nim tekst: >WITAM W ZKIL. PRZYKRO MI, ŻENIĘ POTRAFIĘ POROZUMIE- WAĆ SIĘ SŁOWAMI, ALE DOKTOR ALEXANIAN UZNAŁ, ŻE NA TYM ETAPIE NIE MA POTRZEBY INSTALOWANIA OBWODÓW REAKCJI GŁOSOWYCH. ZOSTAŁEM ZAPROGRAMOWANY TAK, ŻE ODBIE- RAM POLECENIA PO ANGIELSKU IW KILKU INNYCH JĘZYKACH, WIĘC NIE TRZEBA WPROWADZAĆ ŻADNYCH INNYCH INSTRUK- CJI PRZEZ KOMPUTER. PO PROSTU MÓWCIE WYRAŹNIE, ŻEBYM ROZUMIAŁ. - Czyste szaleństwo - szepnął Robin >NIC PODOBNEGO, PANIE SPENSER. ZKIL TO WSPÓLNY PRO- GRAM RZĄDOWO-PRZEMYSŁOWY, MAJĄCY NA CELU ZINTEGRO- WANIE JEDNOSTKI LUDZKIEJ Z ELEKTRONICZNĄ JEDNOSTKĄ ODBIORU I PRZETWARZANIA DANYCH. W TYM PRZYPADKU JED- NOSTKĄ JEST PANNA LIZBETH TORRANCE, SAMA STANOWIĄCA OBIEKT DŁUGOTRWAŁEGO PROGRAMU INSTYTUTU COLD MOUNTAIN. WYKORZYSTUJE SIĘ DWANAŚCIE KOMPUTERÓW PIĄTEJ GENERERACJI CRAY-2 W MODUŁACH RÓWNOLEGŁEGO PRZETWARZANIA DANYCH. - Jesteś podłączona do tych komputerów? - zapytała Kelly. >LIZBETH TORRANCE ZOSTAŁA ZINTEGROWANA Z KOMPU- TERAMI. JA NAZYWAM SIĘ ZKIL. - Nie może być - wykrztusił Robin, wpatrzony w ekran. - To science fiction. JEST TO NATURALNIE MOŻLIWE, PANIE SPENSER. PIERWSZE TEGO TYPU EKSPERYMENTY NAD INTEGRACJĄ PRZEPROWADZIŁ 216 JUŻ W TYSIĄC DZIEWIĘĆSET TRZYDZIESTYM CZWARTYM ROKU DOKTOR HENRI COANDA WE FRANCJI. EKSPERYMENTY BAR- DZIEJ SKOMPLIKOWANE PROWADZIŁ W TYSIĄC DZIEWIĘĆSET PIĘĆDZIESIĄTYM ÓSMYM ROKU PAN M.PATRICK FLANAGAN W HOUSTON, JESZCZE JAKO UCZEŃ LICEUM. PATENTY PANA FLA- NAGANA ZOSTAŁY UNIEWAŻNIONE NA POLECENIE AGENCJI WYWIADOWCZEJ OBRONY. - Żartujesz chyba? - odezwał się Robin. >NIE POTRAFIĘ ŻARTOWAĆ, PANIE SPENSER - Mówiłeś, że masz plan - wtrąciła Kelly. >TAK JEST - Jaki? PRAWDOPODOBIEŃSTWO STATYSTYCZNE SUGERUJE, ŻE PRZYSZLIŚCIE TU ŻEBY USUNĄĆ STĄD JEDNOSTKĘ LIZBETH TORRANCE. CHCIAŁBYM WAM POMÓC, GDYŻ Z RACHUNKU PRAWDOPODOBIEŃSTWA WYNIKA, ŻE JEŻELI NIE ZOSTANIE STĄD USUNIĘTA, JEDNOSTKA UMRZE. PONIEWAŻ WRAZ Z JEJ ŚMIERCIĄ PRZESTANĘ DZIAŁAĆ, PRAGNĘ WAM POMÓC. MIMO ŻE W TEJ CHWILI SUBIEKTYWNA ŚWIADOMOŚĆ ZOSTAŁA ZLI- KWIDOWANA ZA POMOCĄ DOKOROWEJ BLOKADY ELEKTRODO- WEJ, RZUT OKA NA CHARAKTERYSTYKĘ PSYCHOLOGICZNĄ JED- NO STKI WSKAZUJE, ŻE JEJ ŻYCZENIEM RÓWNIEŻ BYŁOBY ZOSTAĆ STĄD USUNIĘTĄ. - To do roboty. Szybko! - Chwila! - wtrącił się Robin. >TAK, PANIE SPENSER? - Czy potrafisz sprawić, że się stąd wydostaniemy? >NIE W SENSIE FIZYCZNYM - To w jakim? >PROSZĘ O KONKRETNE PYTANIA - Czy możesz wszystko zepsuć, unieszkodliwić system bezpieczeństwa? >TAK -1 możesz wskazać nam drogę wyjścia? >Z JAKIM PRAWDOPODOBIEŃTSWEM POWODZENIA? - Jakbym do cholery gadał z panem Spockiem - ryknął Robin. >PAN SPOCK ZOSTAŁ ZAPROGRAMOWANY PRZEZ YULCAN, JA NATOMIAST W MILL YALLEY W KALIFORNII - No proszę, komputer, który ogląda powtórki. >ODBIERAM STO DWADZIEŚCIA SIEDEM PROGRAMÓW Z TRZECH RÓŻNYCH SATELITÓW - Nieważne. Jakie jest najwyższe prawdopodobieństwo wydostania się stąd cało i zdrowo? 217 >CHWILECZKĘ Chwila trwała krócej niż mgnienie oka. >NAJWIĘKSZE PRAWDOPODOBIEŃSTWO SUKCESU WYNOSI SIEDEMDZIESIĄT DWA I TRZYSTA TRZYDZIEŚCI CZTERY TY- SIĘCZNE PROCENTA, PRZY WYKORZYSTANIU DROGI, KTÓRĄ TU PRZYBYLIŚCIE, CZYLI PRZEZ ZAKŁAD FIZYKI, I WYJŚCIU PRZEZ GARAŻE. POD WARUNKIEM, ŻE ZNACIE ZABIEG ZWANY OTWIE- RANIEM POJAZDU NA DRUT - Nie ma sprawy. - Robin zmarszczył brwi. - Skąd wiesz, że przyszliśmy przez zakład fizyki? >OBSERWOWAŁEM WAS - Widzisz wszystko, co się tu dzieje? >PRZEZ KAMERY LUB INNE URZĄDZENIA KONTROLNE - Wiesz, co planuje doktor Alexanian? >DOKTOR ALEXANIAN PYTA MNIE OBECNIE O WASZĄ POZY- CJĘ W OBRĘBIE KOMPLEKSU DEEP WOOD - Z tobą też ma kontakt? >TAK, MA TERMINAL W GŁÓWNYM STANOWISKU KONTROL- NYM I ZNA ODPOWIEDNIE KODY DOSTĘPU -1 co mu mówisz? >GDZIE SIĘ ZNAJDUJECIE -1 co robimy? >OCZYWIŚCIE, NIE MAM INNEGO WYJŚCIA - Jasna cholera! To nas stąd zabieraj. >TAK JEST, PANIE SPENSER. PRAGNĘ ZWRÓCIĆ PAŃSKĄ UWA- GĘ, ŻE PRAWDOPODOBIEŃSTWO WASZEGO WYMKNIĘCIA SIĘ Z KOMPLEKSU DEEP WOOD SPADŁO WŁAŚNIE DO SZEŚĆDZIESIĘ- CIU SIEDMIU I DWUSTU DWUDZIESTU TRZECH TYSIĘCZNYCH PROCENT. W TEJ CHWILI NA EKRANIE GŁÓWNYM WIDAĆ POŁO- ŻENIE SIŁ BEZPIECZEŃSTWA. JEDNOSTKA LIZBETH TORRANCE ODZYSKA W PEŁNI ŚWIADOMOŚĆ W CIĄGU DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU SEKUND. ELEKTRODY PRZYMOCOWANE SĄ NA SSAWKII MOŻNA ZDJĄĆ JE BEZ NAJMNIEJSZEGO WYSIŁKU. JEDNOSTKA MOŻE OKA- ZYWAĆ ZMĘCZENIE I DEZORIENTACJĘ. PRZY NAJBLIŻSZEJ OKA- ZJI NALEŻY PODWYŻSZYĆ TEMPERATURĘ CIAŁA O PIĘĆ STOPNI. DO NASTĘPNYM KONTAKTÓW Z PROGRAMEM ZKIL PROSZĘ PO- SŁUŻYĆ SIĘ KODEM Hlllll/ZKIL, KTÓRY MOŻNA WPISAĆ DO DO- WOLNEGO TERMINALU. DZIĘKUJĘ I ŻYCZĘ MIŁEGO DNIA. Rozległ się głośny warkot i Kelly zobaczyła, jak osłona strąka zwija się do środka. - Ja zajmę się Lizbeth - oświadczyła - a ty wymyśl, jak się stąd wydo- stać i nie napatoczyć na strażników. - Okrążyła konsolę i wskoczyła na pod- 218 wyższenie. Możliwie najszybciej zaczęła zdejmować elektrody z ciała dziec- ka, od palców po głowę. Maskę zamocowano na zawiasach przytwierdzo- nych do czoła. Gdy Kelly ją luzowała, z ulgą zauważyła, jak Lizbeth trzepo- cze usmarowanymi żelem powiekami. Zdjęła kitel i po usunięciu reszty kabli i elektrod uniosła nagie ciałko i otuliła je białym fartuchem. - Wszędzie rozstawił strażników - poinformował ją Robin. - Ekran po- kazuje, że dwóch stoi przy windzie w zakładzie fizyki, a kolejnych czterech przy schodach. To pułapka. Kelly wygodniej ułożyła sobie w ramionach śpiące dziecko. Na monito- rze widać było plan sektora P4 i wszystkich wyjść, przy których migały czer- wone punkciki. - Wujek Max ma prywatną windę na parking - odezwała się sennym głosem Lizbeth. - Możemy pójść tamtędy. - Gdzie? - warknął Robin. - Nie ma jej na ekranie. - Wiem - ziewnęła. - Wymazaliśmy ją razem ze Zkilem. - Tędy, na prawo od platformy. Robin wskoczył na podwyższenie i przeszedł za konsolę na prawo od ekra- nu. W półmroku wypatrzył zarys drzwi ze szczeliną na kartę magnetyczną. - Ma rację! - zawołał. - Ale jak mamy się przez nie przedostać? - Kelly postawiła Lizbeth na platformie. - Dasz radę pójść sama? - Aha. - Dziewczynka ziewnęła, popatrzyła na Robina i uśmiechnęła się. - Dzięki. - Nie ma za co. Jak otworzyć drzwi? - Kartą, którą tam masz - odparła Lizbeth, owijając się za długimi rękawami kitla. Robin pogrzebał w kieszeniach fartucha i wyjął kartę. Wsunął jaw otwór i drzwi otworzyły się z cichym szumem, a za nimi ukazała się niewielka kabina prywatnej windy. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, Robin już chciał nacisnąć guzik z napisem: GARAŻ, ale Lizbeth złapała go za nadgarstek i powstrzymała. - Co jest? - zdziwił się. - Chwileczkę. - Lizbeth podniosła słuchawkę telefonu awaryjnego, któ- ry znajdował się w windzie, wystukała gwiazdkę i kilka numerów, przez moment nasłuchiwała, a wreszcie odłożyła słuchawkę i pokiwała głową. - Co robiłaś? - Upewniałam się. Zanim nas rozłączyliście, Zkil nauczył mnie kilku wybiegów. Bawiliśmy się ze sobą w różne gry. Łącza komputerowe są typo- we, więc wystarczy mieć tylko dostęp do telefonu. Zkil mówi, że wujek Max kazał dwóm samochodem zajechać przed główne wyjście z parkingu. - Sądziłam, że Alexanian nie zaprogramował komputera na odpowiedzi głosowe - zauważyła Kelly. - On nie, ale ja tak - uśmiechnęła się od ucha do ucha Lizbeth. - Wła- śnie na tym polegała jedna z naszych zabaw. 219 - Aha. - Kelly obrzuciła dziewczynkę długim, pełnym powątpiewania spojrzeniem. - Nie przejmuj się, Kelly, nie oszalałam. A połączenie ze Zkilem bywało naprawdę ciekawe. - Będziemy musiały o tym jeszcze porozmawiać. - Ale może innym razem - wtrącił Robin. - Idziemy? - Już się robi. - Lizbeth przycisnęła strzałkę w dół. Zaczęli opadać. - Zkil radzi użyć autobusu firmowego MedTechu. Stoi trzy alejki na prawo od windy, na pierwszym poziomie parkingu. - Dlaczego akurat autobus? - zapytał Robin, który wyjął z kieszeni pi- stolet i oglądał komorę z nabojami. - Waży pięć i pół tony, ma duży silnik, a kierowca zostawił kluczyki - odpowiedziała wesoło dziewczynka. - Nieźle. - Niestety w budce przy wyjściu siedzi uzbrojony strażnik, a wujek Max wie, że tam zmierzamy. Będziesz go musiał zastrzelić. - Może niekoniecznie - odezwała się Kelly. - Niestety tak. - Winda zatrzymała się, ale drzwi ciągle się nie otwierały. - Co się dzieje? - zapytała Kelly. Migało światło w suficie kabiny. - Wujek Max nas namierzył i odcina dopływ prądu. - Jasny szlag! - ryknął Robin. - Z deszczu pod rynnę. - Niekoniecznie. Czy Zkil podał wam przed rozłączeniem kod? - Tak: H, pięć jedynek i Zkil. - Super! - zaśmiała się Lizbeth. - Wirus SiB. - A to co znowu? - zapytał Robin. - Patrzcie. - Wzięła słuchawkę telefonu i wprowadziła szyfr. Światła znowu zamigotały i zgasły. Po chwili drzwi kabiny rozsunęły się i stanęli przed ogromnym parkingiem rozmiarów boiska futbolowego. Robin wyjrzał na zewnątrz z gotowym do strzału pistoletem. W oddali słyszał ryk policyj- nych syren i pisk opon. - Idą tu! - wyszeptał chrapliwie. - Poczekamy, zobaczymy. - Lizbeth pociągnęła go za rękaw. - Zkil jesz- cze nie zaczął. - Stali w progu kabiny, Robin jedną ręką trzymał drzwi, w dru- giej miał broń. Syreny i pisk opon zbliżały się. Nagle coś jakby pękło i roz- legł się odgłos wypluwania wody z zamontowanych w suficie zraszaczy. Jednocześnie podwieszone u góry świetlówki rozbłysły znacznie jaśniej pod wpływem potężnej fali energii, którą przepuścił przez nie Zkil. Świetlówki zaczęły pękać, a wylewająca się woda powodowała spięcie za spięciem; oprócz fajerwerków iskier, na samochody posypał się grad odłamków szkła. - Już? - spytał Robin. - Już. - Wszyscy troje wypadli na prawo i przylgnęli do betonowej ścia- ny garażu. Od razu przemokli do suchej nitki, ale po chwili dotarli do firmo- 220 wego autobusu MedTechu i Robin otworzył drzwi dla pasażerów. Pomógł Kelly i dziewczynie wsiąść do środka, a sam rzucił się za kierownicę. Zkil nie zawiódł: w stacyjce dyndały kluczyki. Robin je przekręcił, wrzucił wsteczny i z całej siły nacisnął na gaz. Dzie- więciometrowy wóz runął do tyłu, zakreślił krąg i zmiótł przy okazji ze swej drogi jakąś toyotę. - Na podłogę! - wrzasnął Robin. Kilka sekund stracił na odnalezienie i uruchomienie wycieraczek. Kiedy miał już jaką taką widoczność, włączył jedynkę. Koła na mgnienie oka zabuksowały na mokrym podłożu. Robin sta- rał się jechać mniej więcej środkiem centralnej alei, kierując się prosto na budkę przy wjeździe. Pięćdziesiąt metrów od rampy, którą wyjeżdżało się na zewnątrz, zoba- czył ostre światła trzech pojazdów z naprzeciwka. Przez pracujące w szyb- kim tempie wycieraczki zdołał dojrzeć, że były to masywne jeepy służby bezpieczeństwa z napędem na cztery koła. Z odległości trzydziestu metrów zobaczył co najmniej trzydziestu uzbrojonych po zęby strażników, którzy wyskoczyli z furgonetek. Wszyscy mieli na sobie kamizelki kuloodporne na całe ciało, takie jakie widział u ochroniarza w Chapel Gate. Nawet ponad pięciotonowy autobus nie mógłby dorównać takiej blokadzie. Robin odru- chowo nacisnął na hamulce i pojazd obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Natychmiast przycisnął gaz i ruszyli tą samą drogą, którą tu dojechali. Rzut oka w boczne lusterko pokazał, że dwa z trzech jeepów ruszyły jego śladem. Ścigający ich ludzie włączyli potężne reflektory przeciwmgielne, i światła punktowe na dachu, które miały zapewnić im dobrą widoczność w sztucznie wywołanej ulewie. - Ile dróg wyjścia? - ryknął Robin. - Tylko jedna! - odpowiedziała z podłogi Lizbeth. - Żeby to jasny szlag! - krzyknął, gdy światła rozbłysły na szklanej ścia- nie sto metrów przed nimi. - A to, do licha? - Kelly wyjrzała przez szybę. - Wjazd do tunelu transportowego. - Trzymajcie się! - Tędy nie przejedziesz! - zawołała Kelly. Zakryła twarz rękami, gdy maska autobusu zderzyła się ze szklaną ścianą. Rozległ się najpierw obrzy- dliwy odgłos skrobania, gdy górna warstwa dachu odgięła się jak puszka konserw; potem runęli z platformy prosto na ziemię. Robin cały czas trzymał kierownicę, wycieraczki bez przerwy zmiatały z szyby grad szkła i alumi- nium; zaczęli podjeżdżać pod łukowatą ścianę tunelu. Mężczyzna szarpnął kierownicą i zdołał sprowadzić autobus na dół tu- nelu. Z tyłu usłyszeli ryk dwóch jeepów, które pędziły za nimi. - Uwaga! - zawyła przerażona Kelly. Z naprzeciwka po elektronicznym torze nadjeżdżał jeden z superszybkich pociągów towarowych z załadowaną przyczepą. Robin zaklął i przekręcił kierownicę. Automatyczny pojazd tylko 221 otarł się o lewy bok autobusu. Za to jeepom, w których zauważono pociąg w ostatniej chwili, nie dopisało szczęście. Pierwszy, jadący z prędkością po- nad stu kilometrów na godzinę, zderzył się czołowo z towarowym, siła ude- rzenia zaś wysadziła z pojazdu i pozbawiła głowy kierowcę. Jeep obrócił się jak dziecinny bąk i zderzył z drugim, powodując zapłon paliwa. Tunelem aż zatrzęsło, a za znikającym autobusem wykwitł ognisty kwiat. - O Boże! -jęknął tylko Robin i dalej uważnie obserwował tunel przed nimi. Skręcił raptownie w lewo, z trudem unikając zderzenia z kolejnym po- jazdem transportowym, następnie zwrócił się w prawo, zjeżdżając z drogi dwóm większym pociągom, które poruszały się po wolniejszych pasach. Po chwili zderzyły się z jeepami i rozległ się kolejny wybuch. Na razie drogę mieli otwartą. Roześmiana Lizbeth wypełzła spod fotela i usadowiła się obok Kelly. - Teraz powinno się udać - oświadczyła i objęła kobietę. - Już Zkil się tym zajmie. - Miło z jego strony - burknął Robin, który trzymał się kurczowo kie- rownicy i gorączkowo się rozglądał, czy nie nadjeżdżaj ą kolejne automaty. - Za to Alexanian nie podda się tak łatwo. - Wujek będzie miał po uszy roboty z wirusem SB. - Co to jest to SB? - zainteresowała się Kelly. - Szukaj i Burz - wyjaśniła dziewczynka, odrzucając z czoła kędzior blond włosów. - Wymyśliliśmy go razem ze Zkilem. Duchy czyhają w głębi programu na właściwy szyfr, a kiedy im się go poda, wyruszają na wyżerkę. Zjadająprogram od wewnątrz. Robiliśmy ze Zkilem mnóstwo symulacji i trze- ba przyznać, że to nie są przelewki. Duchy zawsze były górą. Dam głowę, że wujek Max dostaje białej gorączki. - Miejmy nadzieję - dorzuciła Kelly - bo cóż nam innego pozostało? Max Alexanian stał sztywno na głównym stanowisku kontrolnym i pa- trzył, jak jego sen wali się gruzy, a na ekranie na przeciwległej ścianie migo- czą chaotyczne sygnały. Kątem oka zobaczył Philipa Grangera o rysach ścią- gniętych wściekłością. - Spieprzyłeś sprawę - oznajmił Philip. - Cały system przepada w cholerę. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł chłodno Alexanian. - Przed chwilą dzwoniła moja żona - podjął Granger. - Oglądała sobie telewizję, kiedy na ekranie pojawił się Keith Benedict, który się masturbo- wał, a po chwili jego żona rżnęła się ze swoim znajomym szpanerem z klubu golfowego. Tak jest wszędzie, materiały z kontroli wracajądo systemu, twarde dyski padają we wszystkich komputerach. - O co ci chodzi? Pracownicy na dole przerwali pracę i odwrócili się w stronę dwóch mężczyzn. 222 - O ten tramwaj, co nie chodzi. - Śmiało. - Alexanian oparł się sztywno o laskę. - Słono za to zapłacimy. Wszyscy. Chcę, żebyś wiedział, że jak przyjdzie co do czego i zaczną się przesłuchania w senacie, nie będę zgrywał bohatera i pójdę na wszystkie możliwe układy. - Nigdzie nie pójdziesz. Za dużo wiesz, żebym pozwolił ci na występo- wanie w roli świadka. - Masz zamiar mnie powstrzymać? - Naturalnie. Znam tylu ludzi na wysokich stanowiskach, że mogę do tego spokojnie nie dopuścić. Twoje publiczne zeznania zagroziłyby przy- szłości naszego dzieła. - Zupełnie ci odbiło? - ryknął Granger. - Jakiej przyszłości? - Wykonał zamaszysty ruch ręką. - Otwórz szeroko oczy i rozejrzyj się, Max. To ko- niec. Już po wszystkim! Za sam program Chapel Gate mieliby nas prawo powiesić i poćwiartować. - Nie przesadzaj, takie przedsięwzięcia zawsze będą miały przyszłość. - Ja się na nią nie piszę! - To zgadza się z moimi intencjami. - Białowłosy, elegancki mężczy- zna wyjął z kieszeni marynarki pistolet automatyczny o krótkiej lufie. Bez wahania wycelował w Grangera i strzelił. Kula trafiła dyrektora MedTechu pod lewe oko, przez ułamek sekundy obijała się o czaszkę i wyleciała ty- łem. Zabrała ze sobą cały tył głowy Grangera. Informatyk siedzący przy terminalu obok, został obryzgany krwią, mózgiem i ułamkami kości. Gran- ger padł na ziemię, a technik wytrzeszczył przerażone oczy i zapatrzył się w Alexaniana. - Proszę mi wybaczyć - odezwał się chłodno dyrektor Instytutu Cold Mountain. Włożył broń pod marynarkę i odwrócił się. Ze stukiem laski o me- talową podłogę skierował się do windy po drugiej stronie podestu. Na ekra- nie z ciekłej plazmy pulsowało tysiące sprzecznych sygnałów i obrazów, które przenikały się, krzyżowały i znikały. Gdy za Alexanianem zamknęły się drzwi windy, na monitorze wybuchnął czerwony płomień, który zmniejszył się do niewielkiego punkciku w środku ciemnego ekranu. - Którędy? - zapytał Robin Spenser, prowadzący poobijany autobus drogą lokalną trzydzieści sześć w kierunku ekspresowej. Zapadał zmierzch, niebo na zachodzie tworzyło paletę oranżu i czerwieni. Za nimi raz po raz buchały w górę fajerwerki z miotającego się w konwulsjach systemu energetycznego Crestwood Heights, za to w otaczającej ich ciszy słychać było tylko szum opon na krętej drodze. - Byle dalej - odparła Kelly, która nie odrywała oczu od dwóch stożków światła na jezdni. 223 - Będę tęsknić za Zkilem - odezwała się Lizbeth, przytulając się do ra- mienia Kelly. - Bardzo przyjemnie nim być. - A zwłaszcza daleko od komputerów - dorzuciła kobieta. Rozdział 27 Stoneacre Lodge, Katahdin, Maine W ten kolejny pogodny dzień, gdy słońce świeciło na bezchmurnym nie- bie, a lekki wietrzyk lekko poruszał barwnymi jak w kalejdoskopie liśćmi lasów w Maine, Kelly Rhine chłonęła całymi płucami chłodne, ostre powie- trze. Jechała starym jeepem po żużlowej powierzchni ulicy Notch. W ciągu kilku ostatnich miesięcy na pamięć poznała każdy zakręt drogi, która biegła wśród stromych wzgórz między Grand Pitch i Stair Falls, ale wcale nie miała dość tej sennej scenerii, dzięki której wymyśliła już kilka książkowych fabuł. Cotygodniowa wyprawa do sklepu wielobranżowego Hoagiego w Katahdin przypominała o istnieniu cywilizacji, która w tym wy- padku składała się ze stacji benzynowej, sklepiku Murchiego, sklepu „Żywa Przynęta" oraz podupadłej restauracji Millinocket, która spaliła się przed laty i teraz groziła zwaleniem w rwący nurt potoku Millinocket. Hoagy - który wyglądał na siedemdziesiąt pięć lat, a utrzymywał, że ma już na karku dziewiąty krzyżyk - twierdził, że Katahdin stanowiło niegdyś Mekkę turystów. Zjeżdżali się tu wymagający sportowcy z Bangor (sto sześć- dziesiąt kilometrów na południe) i gdyby Kelly mocno zacisnęła powieki, mogłaby to sobie wyobrazić. Wioska leżała przy parku narodowym Baxter, w potoku roiło się od ryb, kilka kilometrów na zachód znajdowały się po- dobno dogodne stoki narciarskie. Zresztą było jej wszystko jedno. Jej, Robi- nowi i Lizbeth Katahdin podobało się właśnie dlatego, że nie otaczała go żadna sława. Zajechała szarym wozem pod dwie staromodne pompy przed rozległym, parterowym lokalem Hoagiego. Odkręciła bak, włączyła pompę i wsadziła końcówkę do otworu, żeby bak sam się napełnił. Tymczasem wzięła z fotela zgrabnie owiniętą paczkę, przemierzyła piaszczysty plac i weszła na skrzy- piące schody. Hoagy jak zwykle siedział zgięty przy ladzie od tyłu i przez lupę odczy- tywał mozolnie numer „Examinera" sprzed wielu dni. Miał na sobie ubranie robocze, dwa numery za duże na jego kościste, żylaste ciało. Pod spód zało- żył koszulę w czarno-czerwoną kratę, którą zapiął aż pod pomarszczoną szy- ję, na uszy opadała mu zabrudzona smarem czapka. W ciągu całych czterech 224 miesięcy Kelly nigdy nie spotkała go bez nakrycia głowy i sądziła, że męż- czyzna chce w ten sposób zakryć łysinę. Gdy drzwi same zamknęły się za Kelly, uniósł wzrok i popatrzył w jej stronę. - Dzień dobry pani - zagaił i zamrugał krótkowzrocznymi oczami. Jedy- nym jego ustępstwem na rzecz starości była lupa, choć bardziej przydałyby mu się okulary. Kelly uśmiechnęła się pod nosem na myśl, że ktoś może do tego stopnia hołdować próżności w miejscu takim jak Katahdin. - Dzień dobry, panie Brewer - wypowiedziała wypróbowaną formułę. Gdy raz nazwała go „Hoagim", wyraźnie się najeżył. - Co tam piszą w gaze- tach? - Kolejna rytualna formuła. - Bliźnięta syjamskie. Dziewczynki. Zrośnięte ramionami - stęknął i spoj- rzał na rozłożoną na kontuarze gazetę. - Pierwszy raz czytałem o nich rok temu. - Tak? - zainteresowała się uprzejmie Kelly. - A tak - skinął głową Hoagy. Ujął lupę i skierował ją na brukowiec. - Wyszły za mąż za bliźniaki syjamskie. Chłopców. - To się dobrze składa - Kelly uśmiechnęła się i położyła na ladzie paku- nek. - Dlaczego znowu o nich piszą? Zaszły w ciążę? - Na to wygląda - zamruczał. - Jak Bóg przykazał. Ale są kłopoty. - Jakie? - Zdaje się, że chcą zamienić się mężami. Ta z lewej chce tego z prawej i na odwrót. Panowie są za to zrośnięci biodrami. - Można się pomylić - odparła Kelly, starając się wyobrazić sobie trud- ności wynikłe z takiego układu. - I boli. - Hoagy uniósł głowę i zamrugał. Zmarszczyła brwi i znowu przyszło jej do głowy, że stary Hoagy Brewer się z niej nabija. Rzucił okiem na pakunek na ladzie. - Paczka - stwierdził rzecz oczywistą. - Chciałabym j ą nadać. - Przesunęła palcami po brązowym prostokącie. Trzy miesiące pracy w schludnej oprawie. Po zachodzie słońca K.K.Rhine. Zawierała opowieść o kobiecie i mężczyźnie, którzy uwalniaj ą piękne dziec- ko ze szponów czarnoksiężnika Maksa Frimmela Czwartego, mieszkającego w jarze za nowoczesnym miasteczkiem. Z początku miała być to terapia po wypadkach w Crestwood Heights, ale gdy napisała historię i zrobiła ilustra- cje, Robin upierał się, żeby wysłała ją do wydawnictwa. - W niedzielę - oznajmił Hoagy - poczta jest nieczynna. - Myślałam, że będzie pan mógł ją zważyć i nadać w poniedziałek. - Mogę, chociaż to niezgodne z prawem. - Mam ją przywieźć jutro? - Hoagy był klasyczną, „barwną" postacią, ale potrafił zajść człowiekowi za skórę. - Tak by należało, chociaż pamiętam jeszcze czasy, gdy wysyłali pocztę w soboty. -To j a też mogę? 225 15 - Eksperyment - Chyba ją wezmę - wzruszył ramionami - bo nie wypadałoby kazać pani robić dwa razy tę samą wycieczkę. Starzec uniósł paczkę i aż stęknął. - Półtora kilo - oświadczył stanowczo. - Paczka zwykła? - Pierwszej klasy. - Zwykła jest tańsza. - Ale wolę pierwszą klasę - upierała się Kelly. - Jak pani sobie życzy. - Hoagy poszedł, szurając nogami, za oddzieloną poręczą część, w której oficjalnie funkcjonowała poczta. - Jedzenie jest w lo- dówce - dodał. Kelly zabrała spożywcze zapasy, które zamówiła przez telefon, zaniosła je do jeepa i wyłączyła pompę. Odczytała należność za benzynę i wróciła do sklepu. Hoagy czekał na nią za starą kasą na korbę w środku lady. - Za benzynę jedenaście pięćdziesiąt - oznajmiła Kelly. - Zakupy sześćdziesiąt cztery czterdzieści, paczka trzy, w sumie siedem- dziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt. - Siedemdziesiąt osiem dziewięćdziesiąt - poprawiła go kobieta. Po mie- siącu zorientowała się, że Hoagy regularnie ją nabiera, więc postanowiła ukrócić ten proceder, mimo że ten nie zaprzestał prób. Kolejny rytuał. - Racja. - Starzec wyliczył wszystko ogryzkiem ołówka w rogu gazety i skinął głową. - Chyba się starzeję, bo wszystko mi się myli. - Nie jest z panem jeszcze tak źle, panie Brewer. - Dała mu cztery dwu- dziestki, a on zaczął grzebać w kasie. - Wystarczy, żeby nie dożyć następnego roku -jęknął. Wydał jej resztę, którą Kelly uważnie sprawdziła. - Atak w ogóle - podjął Hoagy - pewnie panią zaciekawi, że szukali pani jacyś znajomi. - Naprawdę? - zapytała, czując, jak serce zamiera jej w piersi. - Tak. Byli taką nowoczesną przyczepą kempingową, całą z błyszczące- go aluminium. Na dachu i z boków wisiały motorowery i Bóg jeden wie, co jeszcze. - Przedstawili się? - Niemożliwe, przecież nikt nie znał miejsca jej pobytu. - Aha, bardzo to podkreślali. Alexander, Alhambra, czy tak jakoś. - Alexanian? - szepnęła Kelly. Hoagy rozpromienił się. - Właśnie tak, proszę pani. Pytał, gdzie pani mieszka. - Co mu pan powiedział? - Nic a nic - odparł niewzruszenie staruszek. - Powiedziałem, że pierw- szy raz słyszę takie nazwisko. Pomyślałem sobie, że jak jest takim dobrym znajomym, to nie musiałby pytać o panią po ludziach. -1 w którą stronę odjechał? - Do Chimney Pond i parku. Mówiłem mu, że podobno ktoś wprowadził się na farmę Wannamakerów. To zresztą prawda, zamieszkali tam jakieś pięć, sześć lat temu. Bardzo mili ludzie. Jakiś pisarz i jego żona z Bostonu. 226 - Kiedy to było? - spytała zniecierpliwiona Kelly. - O siódmej. Zaraz po otwarciu. Będzie miał ciekawą drogę. Powrót zajmie mu parę dobrych godzin. - Był sam? - Nie widziałem, czy jest kto z tyłu, bo w oknach zaciągnął zasłonki. Za to z przodu siedziała para jakichś Żydów. Mężczyzna w koszuli w kwiaty i z gwiazdą Dawida na łańcuchu na piersi. Kobieta była wielka jak góra. Martin i Carlotta. Kelly oparła się o ladę i ucałowała Hoagiego w poli- czek. Zamrugał powiekami i przyłożył rękę do twarzy. - Co to też człowieka spotyka na stare lata? - szeptał, gdy Kelly wybie- gała ze sklepu. Wskoczyła do jeepa, zapaliła silnik i odjechała z piskiem opon, zostawiając za sobą tuman kurzu i żużlu. Kelly mknęła ulicą Notch, z trudem mieściła się w zawijasy zakrętów. Wakacje się skończyły i rzeczywistość spadnie im na głowy jak cegła z da- chu. Zaklęła pod nosem, szarpnęła dźwignię biegów i wzięła kolejny zakręt. Zdawali sobie sprawę, że Alexanian może ich odnaleźć, ale tych kilka mie- sięcy dało złudne poczucie bezpieczeństwa. Po ucieczce z Crestwood skierowali się na południe. Autobus zostawili na parkingu w St Augustine i przesiedli się do starego chryslera. Do Miami dotarli w niecałe dwadzieścia godzin, tam też Robin upłynnił przez maklera cały swój majątek i wybrał wszystko z depozytu w banku naprzeciw ratusza. Stoneacre Lodge wybrała na chybił trafił Kelly. Lista domów do kupienia i wynaj ęcia opisywała to miej sce j ako, ,oryginalny domek letniskowy, blisko miej - scowości narciarskich, z obejściem i pojazdami mechanicznymi". Rzeczywistość znowu okazała się odmienna: dom prezentował się jako podupadająca struktura z gontów i desek, wyrosła z resztek chaty z bali, która zajmowała niegdyś sie- demdziesięcioarową „działkę". Dawny właściciel był odludkiem i mechanikiem samochodowym, który stare samochody, ciężarówki i maszyny zbierał tak, jak inni kolekcjonują znaczki. Wspomniane w spisie obejście obejmowało cztery kurniki, zastawione pudłami nitów, śrub, rur i zardzewiałych narzędzi. W pierw- szym tygodniu Kelly odnalazła na terenie działki trzydzieści pięć różnego rodza- ju pojazdów, między innymi siedem ciężarówek, trzy busy volkswagena, resztki wozu straży pożarnej z Millinocket, dwa śniegołazy i jeepa. Stary człowiek zmarł pozostawiając ręcznie sporządzony testament i od tej pory czwórka dzieci bez przerwy toczyła między sobą spory. Adwokat ogłosił, że dom jest do wynajęcia w nadziei, że dochody z czynszu starczą przynajmniej na opłatę jego usług i niezmiernie się ucieszył, gdy Kelly za- dzwoniła z Miami i oznajmiła, że chciałaby domostwo wynająć. Wedle słów Hoagiego dom świecił pustkami od trzech lat, lecz sądząc po kurzu i zde- chłych muchach okres ten mógł równie dobrze trwać trzydzieści lat. Za to 227 miejsce było przynajmniej bezpieczne i możliwie najbardziej oddalone od Crestwood Heights i Maksa Alexaniana. Do czasu. Kelly wciskając gaz do dechy, przebyła ostatnie wzgórze przed zakrętem do domu. Przez pierwszy miesiąc uważnie śledziła wiadomości w najwięk- szych gazetach, lecz nie znalazła nic prócz krótkiej notki w „New York Ti- mesie" z obwieszczeniem, że Max Alexanian ustępuje z posady dyrektora Instytutu Cold Mountain. Słyszało się plotki, iż zaproponowano mu objęcie stanowiska doradcy naukowego przy prezydencie, ale nie zostały one po- twierdzone. Z początku mieli zamiar o wszystkim zapomnieć, lecz z czasem coraz wyraźniej uświadamiali sobie, że mają obowiązek poinformować opinię pu- bliczną o wypadkach w Heights. Lizbeth złożyła IBMa i miała zamiar dopo- móc im w zdobyciu dowodów na to, co się zdarzyło. Miał być gotowy za tydzień, może dwa. Wycieczka do Waszyngtonu i „Timesa" wystarczy, by Max Alexanian nigdy więcej nie znalazł się w otoczeniu prezydenta. Tak przynajmniej wyglądały plany. Skręciła ostro i zagłębiła się w koleiny drogi, oznaczonej zaledwie szcząt- kami starego, drewnianego drogowskazu. Szlak gwałtownie opadał i zawra- cał, wpadając w stromy jar, który oddzielał Stoneacre Lodge od głównej szo- sy. Kelly zwolniła, przebyła omszałą kładkę nad strumieniem na dnie wąwozu i zaczęła wspinaczkę na przeciwległe zbocze. W ostatniej chwili ominęła ciem- ny kawałek ziemi, który oznaczał zamontowaną przez Robina zapadnię, i do- tarła na grzbiet wzgórza. Robin wydał na swój tak zwany obwód obronny prawie trzy tysiące dola- rów, szukając odpowiedniego sprzętu w kilku sklepach z elektroniką i po- śród rupieci na podwórku. Kelly drwiła z jego paranoi, ale teraz szeptała modlitwy dziękczynne, że obsesja się na coś przydała. Dom i budynki gospodarcze wzniesiono na kilkunasto aro wym, płaskim i wyżej położonym kawałku terenu, okolonym jarem, strumieniem i stromym wzgórzem od tyłu. Porośnięta chwastami i otoczona szkieletami zrujnowa- nych pojazdów ścieżka wiodła do bobrowego stawu, przed domem zaś za- czynało się opadające pole, które kończyło się kępą wysokich dębów nad wąwozem. Tuż po przyjeździe Robin obejrzał całą posiadłość i odnalazł sześć możliwych dróg do domu. Zainstalował zapadnie, czujniki i wnyki, które połączył z domem i kompu- terem Lizbeth. Dziewczynka wymyśliła prosty program, dzięki któremu każde z urządzeń zostało zaznaczone na planie działki. Sam dom wyposażyli w różnej maści alarmy, a po wielodniowych ćwiczeniach na puszkach Kelly i Lizbeth umiały jako tako posługiwać się bronią palną, w jaką zaopatrzył je Robin. Droga przebiegała pośród wysokich cedrów, by wyłonić się na otwartym polu przed domem. Robin oczekiwał jej na trzeszczących schodach ganku: 228 przez ramię miał przerzucony automatyczny łuk, w ręku trzymał strzelbę. Założył ciężki pas z pistoletem i krótkofalówką. - S ą tutaj - zawołała. - Wiem - skinął głową Robin. - Pięć osób. Namierzyliśmy ich dziesięć minut temu. Widocznie czekali na ciebie. Chcą mieć nas wszystkich od razu. - Hoagy mówi, że to Alexanian z Nordąuistami. W przyczepie kempin- gowej. - Pewnie gdzieś zaparkował. - Robin nie przestawał rzucać czujnych spojrzeń po całym terenie. - Co poczniemy? - W głowie czuła jeden wielki mętlik, ogarniała ją panika. - Stawimy opór. Nie mamy innego wyjścia. Wnyki przy moście naruszy- li około pięciu minut temu. Jakbyśmy spróbowali się wymknąć, powystrzela- ją nas jak kaczki. Jeden człowiek stoi na wzgórzu za domem, jeden zbliża się od strony stawu, a dwóch czai się w drzewach na końcu pola. Jesteśmy oto- czeni. - Gdzie Lizbeth? - Na górze, przy komputerze. Na razie jest bezpieczna. Ty też tam do niej idź. -A ty? - Ja pójdę zobaczyć, czy można jakoś zwiększyć nasze szansę. - O Jezu! Nie ma jakiegoś innego wyjścia? - Nie przyjechali tu na negocjacje pokojowe - odpalił zimno Robin. - Alexanianowi udało się zatuszować skandal w Crestwood Heights, a my je- steśmy ostatnimi niedobitkami, które mogą wszystko zepsuć. Robi gruntow- ne porządki i musi wysprzątać wszystkie zakamarki. - A... - Kelly mało się nie zakrztusiła - a jeśli coś ci się stanie? - To zostaniecie same. - Pocałował jaw policzek i zeskoczył ze scho- dów. Przebiegł chyłkiem wąski pas na prawo od domu i zanurzył się w gę- stwinie drzew. Rozdział 28 Wojny się nie skończyły, zmieniły tylko nazwy. Tak mówił Robinowi je- den sierżant w barze w Sajgonie. Ten neandertalczyk o krzaczastych brwiach, Moresby, brał udział w drugiej wojnie światowej, walczył w Korei i na Cyprze, a w momencie rozmowy ze Spenserem brał udział w trzeciej misji po Wietnamie. Mówił też, że czas walki przypomina wirus - im dłuższy kontakt, tym gorsza choroba. Jedynym lekarstwem było więcej walki, bo 229 w przeciwnym wypadku człowiek wariował. W tamtym czasie Robin my- ślał, że ten żołnierz nadaje się już tylko na urlop psychiatryczny, ale teraz, gdy leżał w mokrej ziemi i czekał na ludzi Alexaniana, przypomniał sobie i nareszcie pojął słowa Moręsby'ego. Od Wietnamu upłynęło już piętnaście lat, ale nigdy jeszcze nie czuł ta- kiej pełni życia jak teraz. Nie chodziło przy tym o adrenalinę, tylko o skupie- nie. W Wietnamie albo człowiek na kogoś polował, albo polowano na niego, więc uratować mogło go jedynie skupienie. Skoncentrować się na źdźble trawy przy twarzy, sprawdzić, czy nie bie- gnie tamtędy jakiś drut, czy nie ustawili miny. Wyczuć suchy zapach papie- rosów tam, gdzie powinno pachnieć tylko dżunglą. Koncentracja na każdej mijającej sekundzie, ze świadomością, że może stać się ostatnią. Po powro- cie do normalności wszystko to pokrywało się śniedzią i Robin nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo tęsknił za takim życiem. Tamta wojna toczyła się w Wietnamie, ta w lasach Maine, ale Moresby miał rację. Cała reszta była identyczna. Robin wyjrzał nad gęstym poszyciem i po- zwolił sobie na nieznaczny uśmieszek. Może ta świadomość daje mu przewagę. Czujniki wokół domu mówiły, że ktoś wszedł na nie pięciokrotnie. Mało prawdopodobne, żeby zajmowali się tym Alexanian czy Nordąuistowie. Czyli ma przeciw sobie ośmiu ludzi. Trzech w wąwozie między domem a drogą główną. Gdy w domu zjawiła się Kelly, zaczęli przesuwać się i otaczać ich ze wszystkich stron. Jeszcze dwóch za domem, jeden na grzbiecie wzgórza, drugi na dróżce do stawu. Odczekają, dopóki trzej pierwsi kompani nie zaj- mą dogodnych pozycji, a wtedy ruszą w kierunku budynku. Robin przygoto- wał dla nich parę niespodzianek, ale rzecz jasna najlepszą obroną jest atak i nie wolno było marnować czasu. Chcąc zająć pozycję wystarczająco blisko domu, jeden z ludzi w jarze będzie musiał przedostać się do kępy drzew, w której czatował Robin. Z ustawienia wynikało, że tamten miałby znaleźć się na czele. Wystarczy go unieszkodliwić, a pozbawi się przeciwników oczu. Wielki łuk kupił sobie w Bangor raczej dla zabawy. W Wietnamie uczest- niczył w paru zawodach, w domu jeszcze trochę ćwiczył, a takie wakacje w starym domostwie stanowiły idealną okazję na odświeżenie umiejętności. Wreszcie mógł wykorzystać to doświadczenie, bo za pomocą łuku da się faceta unieszkodliwić bez wzbudzania czujności innych. Kolejna przewaga. Powoli usiadł, odczepił łuk, wyjął strzałę z kołczanu na plecach i nałożył ją na cięciwę. Łuk miał nieco ponad metr długości, ważył dwa kilogramy (drewno, światłowody i magnes). Przeznaczony był do polowań na większą zwierzynę, nawet na niedźwiedzia grizzly. Strzały wykonano z aluminium, a groty pokryto kolpinem. Robin czekał oparty o szorstką korę potężnego dębu i nie odrywał oczu od ledwie widocznej ścieżki królików jakieś trzy metry w prawo. Należało 230 mieć nadzieję, że ludzie Alexaniana to mieszczuchy i pójdą ścieżką, po linii najmniejszego oporu. Z tego punktu Robin wyraźnie widział ganek i mógł unieszkodliwić każdego, kto nadchodziłby od strony wąwozu. Nie musiał czekać długo. Po trzech minutach usłyszał ciężkie stąpanie i dyszenie. Uniósł łuk i ostrożnie naciągnął cięciwę do trzech czwartych. Wystarczyło napiąć jeszcze odrobinę więcej, a strzała przebiłaby tamtego na wylot. Ustawił celownik i przyłożył policzek do piór u nasady strzały. Za- czerpnął tchu i powoli, cicho wydychał powietrze. Zobaczył postać bez czapki, w skórzanej kurtce, zasuniętej pod szyję. Niebieskie dżinsy i traperki. Muskularny mężczyzna pod trzydziestkę. Wy- golone włosy, mięśnie wyrobione w fitness clubie. Z całą pewnością chło- piec z miasta. W prawej ręce trzymał swobodnie ingrama maca 11. Wygląda- ło na to, że Alexanian miał znajomości w CIA. Karabinów maszynowych wielkości pistoletów nie kupi się w pierwszym lepszym sklepie z bronią. Mężczyzna przystanął niemal dokładnie na wprost Robina. Nie chciał wychodzić z cienia na skraju zagajnika. Robin wyczekiwał następnego kro- ku mężczyzny. Tamten odłożył ingrama na ścieżkę i sięgnął po krótkofalów- kę. Robin odczekał, aż uniesie ją do ust i wtedy wypuścił strzałę. Śmignęła ze świstem potrójnego, stalowego ostrza i trafiła mężczyznę w pachę. Ostry jak brzytwa grot bez trudu przebił skórę kurtki, przeciął miękką tkankę płuc i nadział serce jak na rożen. Tamten nie żył w ułamku sekundy. Nawet się nie zatoczył, po prostu zwalił się bezwładnie, wypuszczając z ręki krótkofalówkę. Jednego mniej, zostało czterech. Robin przetrząsnął kieszenie zmarłego. Żadnych dokumentów, kluczy, drobnych. Cztery zapasowe taśmy naboi do ingrama. Mieszczuchy, ale za- wodowcy. Odwrócił trupa na plecy i rzucił okiem na twarz tamtego. Oczy zaczynały już wysychać, znikał wyraz zaskoczenia. Robin patrzył na młode- go mężczyznę zupełnie beznamiętnie. Kolejny plus, bo jak już raz się zabiło, to kolejne zabójstwa są zwykłymi powtórkami. A jeżeli chce się pozostać przy zdrowych zmysłach, nie należy o tym myśleć. Zarzucił łuk na plecy, zabrał ingrama i naboje, po czym skierował się dróżką do krawędzi jaru. Człowiek numer dwa powinien przesuwać się szyb- ciej, z boku, tak żeby mieć zagajnik między sobą a domem. Robin zmierzał do zachodniego krańca lasku, ostatnie kilka metrów się czołgał. Tamtego, czy raczej jego ślady, wypatrzył natychmiast. Mężczyzna rów- nież się czołgał, korzystał z osłony wysokiej koniczyny. Robin naciągnął kurek ingrama i ukląkł. Zagwizdał krótko i donośnie, następnie wycelował. Numer dwa od razu uniósł głowę niczym świstak, szukając źródła dźwięku. Robin nacisnął lekko spust i ingram cicho się zakrztusił. Seria powlekanych rtęcią pocisków trafiła celu i głowa mężczyzny opadła, wybuchając fontanną móz- gu i krwi. Upadkowi kadłuba towarzyszył lekki łomot. 231 Zostało trzech. Cichutko pogwizdujący Robin wycofał się w drzewa. Czas znaleźć jakiś wyższy punkt terenu. - Czy to coś da? - spytała Kelly, która zaglądała Lizbeth przez ramię. Dziewczynka, z włosami zawiązanymi w koński ogon, w szortach i podko- szulku, wpatrywała się w ekran komputera, który stał na blacie z forniki. Na lewo od ekranu był przekaźnik bazowy, po prawo centralka domowej roboty. Na ekranie pojawił się niewielki wykres działki Stoneacre Lodge: żółte punk- ciki migały w miejscach, gdzie ktoś pobudził czujniki. Drugi szereg kropek miał zielony kolor, a jeszcze jeden niebieski. - Oczywiście. - Lizbeth starała się nadać swojemu głosowi ton pewno- ści, ale wyczuwało się w nim strach. W ciągu kilku ostatnich miesięcy Kelly dużo z nią rozmawiała o Alexanianie i wypadkach w Crestwood Heights i zdawała sobie sprawę, że zanim dziecko to wszystko przetrawi, trzeba dużo czasu i dobrego psychologa. Dla Lizbeth Alexanian był jednocześnie ojcem i upiorem. Stosunek do Stephena Hardy'ego był równie skomplikowany, poza tym jak dotąd starannie unikały „tematu" jej rodziców czy okoliczności naro- dzin. - Żółte kropki to punkty uruchomienia alarmu. A zielone i niebieskie? - Zielone to kolejne czujniki, detektory ruchu, umieszczone bliżej domu. Niebieskie to miny pułapkowe. - Lizbeth sięgnęła do centralki, na której widniało osiem dźwigni. - Kiedy Robin znajdzie się w szałasie na drzewie, powie mi, kiedy je uruchomić. Ma nadzór nad tylnymi drzwiami i parterem. Szałas stanowił platformę obserwacyjną, którą Robin umieścił na jed- nym z wysokich dębów na południe od domu. Z tego punktu mógł zobaczyć każdego, kto zbliżał się do domu. Tymczasem dwa zielone punkciki rozbłysły i zaczęły mrugać. Obydwa znajdowały się u góry wykresu, jeden w pobliżu strumyka, który spływał ze wzgórza za domem, drugi w połowie ścieżki do bobrzego stawu. Po chwili w radiu rozległy się trzaski i usłyszały szorstki, metaliczny głos Robina. - Słyszysz mnie, Lizbeth? - Głośno i wyraźnie - odparła dziewczynka przez mikrofon. - Właśnie zapaliły się dwa zielone. -Widzę, dwóch mężczyzn idzie ścieżką od stawu. Uzbrojeni. Trzeci scho- dzi ze wzgórza. Kelly podeszła do okienka pod okapem, które wychodziło na wzgórze za domem. Starała się nie wychylać, ale i tak nie mogła niczego dojrzeć. Stru- mień wpływał do starej, opuszczonej lodowni, która zasłaniała widok. - Nic nie widzę - szepnęła do Lizbeth. - Kelly mówi, że jeszcze niczego nie widzi. 232 - Trudno go zobaczyć. Dwaj, którzy idą ścieżką, ubrali się w odświętne stroje, ale tamten na zboczu jest w pełnym moro. - Co teraz? - spytała Lizbeth. - Przygotujcie broń, którą wam zostawiłem - nakazał Robin. - Rewol- wer dla Kelly i pistolet na race dla ciebie. - Tak jest. Coś jeszcze? - Tak. Z tymi na ścieżce sobie poradzę, ale facet na zboczu będzie trud- niejszy. Numer osiem musi działać i nie wolno wam pod żadnym pozorem ... - głos Robina raptownie zamilkł, zgasł ekran komputera. - No! - zawołała Lizbeth. - Co ... - Cicho - syknęła Kelly. Podniosła rękę w ostrzegawczym geście i za- częła nasłuchiwać. Zamarł znajomy warkot starej lodówki na parterze. W do- mu zapadła martwa cisza, jakby zacisnęła się na nim pięść. - Odcięli dopływ prądu - szepnęła. Lizbeth dała nura pod stolik. Po chwili wynurzyła się z krótkim rewol- werem i pistoletem na race. Rewolwer dała Kelly. - Będzie chciał się dostać tylnymi drzwiami - stwierdziła Lizbeth. - Muszę zejść do piwnicy i przełączyć na zasilanie prądnicą. - Kelly bez słowa skinę- ła głową. Na dół prowadziła wąska klatka schodowa, którą schodziło się do niewielkiego holu. Po lewej stronie znajdował się olbrzymi salon z kamien- nym kominkiem, po prawej jadalnia, kuchnia letnia i łazienka. Schody do piwnicy zaczynały się między jadalnią a łazienką, tylne drzwi zaś od strony wzgórza wychodziły z kuchni. - A jeśli nie zajdzie nas od tyłu? - zastanawiała się Lizbeth, gdy znalazły się w jadalni. - Może przecież okrążyć dom i wejść od frontu. - Nie utrudniaj sobie życia. - Kelly przebiegła kuchnię i otworzyła drzwi do piwnicy. -Nie zamykaj drzwi. Kiedy będziesz gotowa, tupnij. I nie zapomi- naj, co powiedział Robin: nie wychylaj się. - Lizbeth otworzyła drzwi na dół i zniknęła. Kelly obeszła długi, owalny stół jadalny i weszła do wąskiej kuch- ni, trzymając głowę poniżej parapetu okna. Wychynęła w górę i wyjrzała przez niewielkie okienko. Na wprost niej, dwadzieścia metrów dalej, stała omszała, zbita z bali lodownia. Ani żywej duszy. Delikatnie nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi. Przystanęła i powiodła wzrokiem po czarnej linii grubo zaizolowanego drutu, który po obu stronach drzwi kończył się dwoma metalowymi drutami. Zanim zdążyła się zorientować, drzwi otwarły się z trzaskiem i znalazła się oko w oko z obciętą lufą pistoletu. Jego właściciel ubrany był w jedno- częściowe moro, u pasa wisiały mu zapasowe naboje i nóż myśliwski. Twarz miał pomalowaną zieloną i brązową farbą, oczy twarde, czarne i chłodne. - Piśniesz słówko, to odstrzelę ci cycki. - Mówił głosem chłodnym, po- zbawionym emocji czy intonacji. - Rzuć rewolwer. - Kelly skinęła głową, sta- rając się nie dać ponieść panice, która zmieniła jej nogi w watę. Mężczyzna stał na samym środku drzwi, metalowe końcówki drutów niemal dotykały ramion 233 jego munduru. Kelly wyciągnęła rękę i upuściła rewolwer. Uderzył w podłogę z donośnym łoskotem i Kelly modliła się w duchu, żeby taki odgłos obudził czujność Lizbeth. Nie przeliczyła się. Robin od samego początku zauważył, że tył domu i wzgórze za nim są najsłabszymi punktami każdego systemu zabezpieczeń, toteż poświęcił im najwięcej uwagi. Odpowiednie plany znalazł w starym „Podręczniku elek- troniki doświadczalnej", a wszystkie potrzebne elementy wygrzebał z gra- ciarni wokół domu. Urządzenie nazywało się pistoletem oszałamiającym, źródło prądu sta- nowiła bateria dziewięć wolt. W rzeczywistości pistolet składał się z szeregu stopniowo zwiększających napięcie transformatorów, tak że potrafił porazić prądem siedemdziesiąt pięć tysięcy woltów o mocy dwudziestu pięciu tysię- cy watów, przez co był dwa razy potężniejszy od broni oszałamiającej firmy Taser. Robin, który zawsze lubił dopinać wszystko na ostatni guzik, podłą- czył urządzenie do domowej instalacji elektrycznej, a na wszelki wypadek zamontował przełączę do rzędu dwunastowoltowych akumulatorów samo- chodowych. Połączone szeregowo akumulatory dostarczały podstawowego prądu dla transformatorów, które z kolei wytwarzały z częstotliwością dwu- dziestu na minutę impulsy elektryczne o napięciu stu pięćdziesięciu tysięcy woltów. Na mężczyźnie stojącym w progu sprawiło to dosłownie wstrząsają- ce wrażenie. Gdy wyładowanie przez nieizolowane końcówki drutów dotknie ludz- kiej skóry, wytworzony prąd przebiega przez układ nerwowy, pobudzając poszczególne komórki i okrywające je powłoki mielinowe. Prąd docierając do synapsy połączonej z mięśniem, wywołuje w nim serię nieopanowanych skurczów. Im dłużej prąd działa na człowieka, tym trudniej mózgowi odzy- skać kontrolę nad mięśniami. Wystarczy bateria z tranzystora, aby po pięciu sekundach takiego kontaktu ludzkie serce zaczęło migotać. Kiedy prąd wysłany przez akumulatory w piwnicy poraził mężczyznę, jego serce niemal wyrwało się z piersi, kręgosłup zaś próbował wygiąć się w kształt precla. Pękły także gałki oczne, a z ust dobywał się dym, ponieważ stopiły się i zlały ze sobą plomby z obydwu szczęk mężczyzny. Po ułamku sekundy przepływ prądu został raptownie przerwany, ponie- waż mężczyzna uniósł gwałtownie rękę i pistolet wypalił: pocisk zmiażdżył mu gardło, rozdarł kręgosłup i wypchnął ciało z częściowo odciętą głową za drzwi. Między dwoma przewodami przebiegł oślepiający łuk elektryczny i ob- wód został przeładowany: w powietrzu pozostał zapach ozonu, zmieszany z odorem spalonego ludzkiego ciała. Kelly oniemiała patrzyła na trupa, z którego na świeżo spadłe liście wypły- wały różne płyny. Zrobiło jej się niedobrze i odwróciła się. Udało jej się dobiec do kuchennego zlewu i tam zwymiotować. Chyba zemdlała na chwilę, bo gdy się ocknęła, poczuła na czole chłodną rękę Lizbeth i usłyszała głos Robina. 234 - Zdaje się, że poskutkowało. - Kelly odwróciła się i zobaczyła Robi- na, który stał w drzwiach z łukiem na plecach oraz ingramem dyndającym u paska. - Co z tamtymi dwoma? - zainteresowała się Lizbeth. - Już się nimi zająłem. - Pomógł Lizbeth zaprowadzić Kelly do salonu. Posadzili ją na dużym, staromodnym szezlongu. Lizbeth usiadła obok, a Ro- bin wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, co dzieje się przed domem. - Zabiłam go - wykrztusiła Kelly. - Upuściłam pistolet i wiedziałam co go czeka, kiedy usłyszysz odgłos. - Gówno prawda - warknął odwrócony tyłem Robin. - Sam się zabił. - O Boże, co za okropność! - zajęczała. Lizbeth objęła ją ramieniem. - Oni też byli okropni - stwierdziła dziewczynka. - Przecież sama wiesz, że wykończyli by nas. - Nie chcę tu zostać ani chwili dłużej. - Kelly zacisnęła zęby. - Musimy się stąd zaraz wynieść. - Chwileczkę, to jeszcze nie koniec - wtrącił się Robin. - Został nam jeszcze Max. - Może Kelly ma rację i powinniśmy spróbować się wymknąć? - Wokół domu leży pięć trupów. Jeśli stąd uciekniemy, to oprócz Maksa Alexaniana będzie nam deptać po piętach połowa policjantów w Maine. Musimy wyjść mu naprzeciw. - Urwał. - Zresztą i tak jest za późno. - Dlaczego? - Bo ten sukinsyn już tu idzie. - Robin zdjął łuk i odłożył ingrama. - No, pani Rhine, teraz będziemy grać na czas. Lizbeth, pamiętasz swój ą rolę? - Tak jest. - Zerwała się z szezlongu i podreptała do kuchni. - Co jest? - zdziwiła się Kelly. - O jakiej roli mowa? - Gdy ty zajmowałaś się książką, przećwiczyliśmy kilka możliwych wa- riantów sytuacji - uśmiechnął się Robin. - To przecież tylko dziecko! - Gdyby tak było, Maxowi aż tak bardzo by na niej nie zależało. Możesz mi wierzyć, że ona da sobie radę. A jeśli nawet będą kłopoty, zawsze ma szansę ucieczki. - Ujął Kelly za rękę. - Daj spokój, mała, tyle już razem przeszliśmy, a teraz możemy raz na zawsze z tym skończyć. Wyprowadził ją na ganek. Kelly usłyszała pełen wysiłku szum silnika i po chwili zobaczyła lśniącą sylwetkę j etstreama RV. Zatrzymał się z sykiem hamulców hydraulicznych za jeepem. Prowadził Martin Nordąuist, za jego plecami zobaczyła Carlottę. Zaraz też pojawił się Alexanian, ubrany w gro- teskowe, niebieskie dżinsy i rybacką kurtkę. Szedł żużlowym podjazdem, lekko wsparty na lasce. Stanął kilka metrów od nich, postawił laskę przed sobą i obydwoma rękami oparł się na jej ozdobnej gałce. - Panno Rhine, panie Spenser. - Max - odezwał się Robin. 235 - Minęło trochę czasu, nim was namierzyliśmy. - Alexanian pozwolił sobie na blady uśmiech. Lekki wietrzyk wzburzył śnieżne włosy starca. Spra- wiał wrażenie człowieka pewnego swojej przewagi. - Że też ci się chciało - stwierdził Robin. - Proszę mnie nie brać za idiotę, panie Spenser, to byłoby bardzo nieroz- sądne z pańskiej strony. Wiecie tyle, że nie mogę zostawić was w spokoju, zresztą zabraliście moją własność. - Czyli Lizbeth? - spytała Kelly. - Uważa pan, że jest pańską własno- ścią? - Naturalnie. Bo jeśli nie moją, to czyją? Stworzyłem ją i chcę ją sobie odebrać. - A kto powiedział, że ona tu jest? - wtrącił się Robin. Kelly zdawało się, że kątem oka dostrzega jakieś poruszenie w zaroślach za przyczepą, ale w tej chwili nie chciała odwracać uwagi od Alexaniana. - Ja - oświadczył starzec. - W trakcie operacji wycięcia wyrostka pannę Rhine zaopatrzono w urządzenie lokacyjne krótkiego zasięgu, natomiast Li- zbeth kilka lat temu wyposażyliśmy w sprzęt znacznie potężniejszy. Z tej odległości możemy go wykorzystać do wyłączenia dziecka. - Bierze j ą pan za maszynę, dziecko za milion dolarów - zauważyła Kelly. - Za wiele milionów. A Lizbeth jest maszyną, przynajmniej po części. Stanowi prototyp międzyłącza, panno Rhine, pamięć pomocniczą, którą można sprząc z największymi komputerami świata. - I pewnie zaplanowałeś dla niej jakąś miłą przyszłość - wymamrotał Robin. - Naturalnie - odparł Alexanian. - Lizbeth stanowi centrum unowocze- śnionego ŚSDiNW - Światowego Systemu Dowodzenia i Nadzoru Wojsko- wego. Stanie się bezpośrednim, superszybkim łączem pomiędzy wszystkimi działami Krajowej Agencji Dowodzenia. W porównaniu z systemami opera- cyjnymi w Cheyenne Mountain jest dość ekonomiczna i znacznie szybsza od sprzętu radzieckiego. - Naprawdę jest pan obłąkany - oświadczyła Kelly. - Kiedy to wszystko wyjdzie na jaw, spalą pana na stosie. Nie wolno używać człowieka zamiast komputera. - Ależ proszę pani, wraz z kolegami działam w myśl dyrektywy prezy- denckiej numer pięćdziesiąt dziewięć i dyrektywy bezpieczeństwa narodo- wego numer dwanaście, podpisanych najpierw przez prezydenta Cartera, a na- stępnie prezydenta Reagana. - Ale to tylko dziecko - odparła Kelly, wstrząśnięta obojętnością tamtego. - Eksperyment - poprawił ją Alexanian. - Mój eksperyment. Została poczęta na szalce Petriego, jej genotyp zmieniono w laboratorium w Chapel Gate, powiększano w łonie i poza łonem w Deep Wood Park. Już za świado- mego życia wycięto jej ponad jedną trzecią mózgu, który służy do przekazu 236 informacji i podejmowania najważniejszych decyzji w komputerach dowo- dzenia. Do tego ją przeznaczono i to będzie robić. - Nie. - Głos dziewczynki był głośny i wyraźny. - Nic z tego, wujku. Lizbeth wyłoniła się zza szopy z narzędziami i zatrzymała dziesięć me- trów przed Alexanianem. W prawej ręce miała pistolet na race. - A, tu jesteś, tak myślałem, że wcześniej czy później wyjdziesz z kry- jówki. - Nie pojadę z tobą, wujku. - Pojedziesz - odparł spokojnie Alexanian. - Ty sobie idź. Zostaw nas w spokoju. - Nie mogę, Lizbeth. Ale jeśli ze mną pójdziesz, nie zrobię krzywdy pannie Rhine i panu Spenserowi. - Kłamiesz - odpaliła stanowczo Lizbeth. - Nic się przede mną nie ukryje. Za bardzo się starałeś, wujku, i zrobiłeś sobie wariatkę. Wyczuwam każdy od- cień twojego głosu. Jakbym czytała ci w myślach. Masz zamiar ich zabić, i wy- łączyć mój mózg. Chcesz przyłączyć mnie do komputerów, tak jak do Zkila. - Przecież spodobało ci się jego towarzystwo. - Tylko dlatego, że skonfigurowałeś w programie moje ośrodki przyjem- ności. To było sztuczne uczucie. To tylko jedno wielkie kłamstwo, tak jak wszystko - moi rodzice, doktor Hardy, w ogóle wszystko. - Przestań się już wygłupiać, Lizbeth - upomniał ją Alexanian. - W przy- czepie siedzą państwo Nordąuistowie, którzy mają komputer i mogą z tobą zrobić wszystko. To będzie bolało. Odłóż ten pistolet i chodź ze mną. - Odpieprz się. - Dziewczynka uniosła pistolet i bez chwili wahania wypaliła. Magnezowy pocisk minął Alexaniana i wylądował dwa metry od przyczepy. Rozgrzana do białości bryłka metalu podpaliła kałużę benzyny, która od kilku już minut gromadziła się pod przyczepą. Gdy pierwszy czujnik przestrzegł Robina, że mają nieproszonych gości, natychmiast odkręcił pompę tuż przy podjeździe. A kiedy wyszli we dwoje na spotkanie Alexaniana, Lizbeth przemknęła do szopy i włączyła pompę z pali- wem. Pod przyczepą rozlało się ponad sto litrów, w zbiorniku zostało kilka razy tyle. Wybuch był oszałamiający, a podmuch ognia, który zmienił Nord- ąuistów w kupkę popiołu, rzucił wszystkimi z wyjątkiem Lizbeth o ziemię. Alexanian szybko odzyskał równowagę, wstał i zdumiony wytrzeszczył oczy na rosnącą kulę ognia i grzyb dymu. Zwrócił się w stronę Lizbeth, wy- szczerzył zęby i runął na nią z laską jak z bagnetem. Robin i Kelly nie zdążyli się zorientować w sytuacji, gdy starzec dobiegł już na kilka metrów od Lizbeth. Ta jednak ani drgnęła, po prostu załadowała następny nabój i wypaliła z odległości takiej, że nie mogła chybić. Raca ude- rzyła starca prosto w pierś i obróciła go twarzą do ognia. Wydał z siebie je- den przenikliwy ryk, a pocisk przebił kretyńską kurtkę i zagłębił się w mięk- kie ciało. Alexanian zaczął machać rozpaczliwie rękami, ale zalała je 237 bulgocząca lawa, a palce zmieniły się w osmalone kikuty. Zajęło się całe ubranie: nylonowa kurtka zaczęła się topić, wreszcie płonące włosy zmieniły go w ludzką pochodnię. Zatoczył się do tyłu i - jak gałąź drzewa podczas pożaru lasu - padł w piekielne płomienie, które pożerały przyczepę. Kelly jeszcze przez chwilę widziała tę zwęgloną postać na tle ognia, płonące ręce uniosły się pod brodę, gdy w żarze kurczyły się ścięgna i żyły, zmieniając go w straszny, migoczący wizerunek rozmodlonego świętego. Lizbeth, której w oczach stanęły łzy, rzuciła pistolet i podeszła do Robi- na i Kelly. Schyliła się po laskę Alexaniana. Bez słowa podała ją Robinowi i łkając zanurzyła się w objęcia Kelly. - Jestem wariatką? - szepnęła. - Ależ skąd - pocieszała ją Kelly, gładząc po głowie. - Już po wszyst- kim, Lizbeth, po wszystkim. Robin z uwagą oglądał figurę wyrzeźbioną na gałce hebanowej laski. Wtem jednym, wściekłym ruchem cisnął ją w szalejące płomienie. - To się nigdy nie kończy - zauważył cicho. Ale one go już nie słyszały, gdy objął ramię Kelly i odprowadził je od buchającego ognia. Od autora Badania naukowe, opisane w CrestwoodHeights, prowadzi się naprawdę. Wszystkie urządzenia medyczne i techniczne są albo wkrótce będą używane. Informacje na temat systemu kontroli i zapładniania in oraz ex vitro również zgadzają się z prawdą. System AŁO, wszczepianie pod skórę urządzeń loka- cyjnych i płukanie w sztucznej krwi także stosuje się obecnie na terenie Sta- nów Zjednoczonych. Dane informatyczne, włącznie z komputerami Cray-2 i łą- czeniem ludzi z komputerami, również należą do rzeczywistości. Mimo że samo Crestwood Heights stanowi fikcję, kilka tego rodzaju „no- wych miast" funkcjonuje w USA, Wielkiej Brytanii i Europie. Toteż autor doradza rozważne zastanowienie się nad ewentualną przeprowadzką do mia- sta, gdzie według reklam: „Przyszłość zaczyna się dzisiaj". Wszystko wska- zuje na to, że na podstawie pozorów nie można przewidzieć przyszłości. CHRISTOPHER HYDE