Karl Hans Strobl LASY AUGUSTOWSKIE (Der Wald von Augustowo) W lasach pod Augustowem nasza piątka landszturmistów odłączyła się od oddziału podczas obchodzenia rozległego bagna. Oni poszli na lewo, my na prawo, gdzie dostrzegliśmy parę wrzuconych w bagno drewnianych bali... ot, tak po prostu to wyszło. Luftschutz szedł przodem, balansował ciałem na przyprószonych śniegiem i oblodzonych pniach, wymachiwał rękami niczym skrzydłami i krakał jak wrona. Wesoły był z niego chłopak. Z szarozielonkawej plamy wybrzuszonego i połamanego lodu sterczały do góry dwie dłonie z zaciśniętymi kurczowo palcami. Wpadł tutaj któryś. Po nagich dłoniach nie można było rozpoznać, czy był to ktoś z naszych, czy też rosyjski maruder. Rdzawa, rachityczna trawa bagienna wyłaziła miejscami spod śniegu niczym włosy z cienką tylko warstwą ziemi przysypanej czaszki. Niedługo potem dokonaliśmy odkrycia. Głęboki ślad ciągnął się przez las; śnieg był wokół rozdeptany i rozryty, a drzewa miały jakby celowo naniesione karby. Ruszyliśmy za tym śladem i trafiliśmy w końcu na pokrytą lodem nieckę. Śnieg na jej obrzeżach był stratowany, a pokrywa lodowa przykrywająca jeziorko strzaskana. Wielkie kry sterczały ostrymi końcami na wszystkie strony. Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, aby się domyślić, że Rosjanie zatopili tutaj jedno ze swoich wielkich dział, a może nawet ich kilka, aby tylko nie wpadły w nasze ręce. Karl Sammt zdjął płaszcz, położył się na brzegu topieli i sięgnął ręką w czarną wodę, która już na nowo zaczęła pokrywać się delikatną warstwą lodu. Jeżeli nie będzie to przypadkiem ta wielka trąba, zauważył po chwili, na której Rosjanie trąbią swoje zwycięskie komunikaty wojenne, to jest to z pewnością lufa armatnia. . Ucieszyliśmy się, że udało się nam przechytrzyć Rosjan, a Simonides wyciągnął z tej okazji swoją piersiówkę z koniakiem, z której pociągnęliśmy teraz po łyczku. Potem zabrał ze sobą Sammta i obaj poszli złożyć meldunek dowództwu, a my trzej postanowiliśmy czekać nad jeziorkiem, aby nikt nam wcześniej nie wybrał z gniazdka znalezionych przez nas jaj. Dla Roberta Ecklera ten odpoczynek był nawet bardzo potrzebny. Serce odmawiało mu posłuszeństwa. Był już starszym mężczyzną, pisarzem w adwokaturze, którego zbyt szybko oderwano od pisania i kazano mu biegać. I to jeszcze jak biegać! Położył się w śniegu jak zając. Luftschutz opowiadał dowcipy. Po dobrych trzech godzinach nasi koledzy wrócili. Byli niespokojni, bowiem mimo usilnych poszukiwań nie udało im się nigdzie znaleźć choćby śladu naszych ludzi. Luftschutz zdenerwował się tym nieco, gdyż jak mówił, zmarnowali trzy godziny, a dnia przecież już niewiele pozostało. Wystarczyło, mówił dalej, wrócić się po własnych śladach, aby odnaleźć marszrutę naszego oddziału. Karl Sammt nachmurzył się i przykucnął w śniegu. Jeżeli mu się to wydaje takie proste, mruknął do Luftschutza, to niechże sam spróbuje. Wracając, dochodzi się do miejsca, gdzie las rozdepatny jest na wszystkie strony i bądźże tam mądry. Luftschutz zarzucił bez słowa swój karabin na plecy i ruszył w las. Podniosłem się i podążyłem za nim. Ale i my szukaliśmy na próżno. Było dokładnie tak, jak opowiadali Sammt z Simonidesem. Karbowane szramy na drzewach prowadziły donikąd, o żadnym ze śladów nie można było z całą pewnością powiedzieć, że nie wiedzie gdzieś na manowce. Poszliśmy za jednym, który uznaliśmy za najwłaściwszy. Natknęliśmy się po drodze na trzech Rosjan w krwawej plamie śniegu, ale wszyscy trzej byli martwi i nie mogli nam zatem udzielić żadnej informacji. Nie było wskazane głośno krzyczeć, albo strzelać, bowiem odgłosy takie mogły wprawdzie przywołać swoich, ale równie dobrze mogły nam ściągnąć na kark także i Rosjan. W lesie pełno było maruderów z rozbitej armii rosyjskiej. Noc spędziliśmy w śnieżnej lepiance, jaką usypaliśmy sobie o zmroku pod olbrzymim świerkiem. Czuwaliśmy na zmianę, bowiem dochodziło nas, raz z bliższa, raz z dalsza, jakieś zwierzęce wycie. Nie mieliśmy wątpliwości, że w tych zimowych borach grasują teraz wilki. Rano przekonaliśmy się, że w nocy spadło dosyć dużo śniegu. Przykrył on dokładnie wszystkie ślady, tak że las wydał się nam naraz zupełnie obcy i jakby nie ruszony ludzką stopą. Postanowiliśmy zostawić działa, a starać się przede wszystkim odnaleźć któryś z naszych oddziałów, jeżeli nie mieliśmy zginąć w tej zimowej głuszy. Zjedliśmy po połowie naszych racji żelaznych i wyruszyliśmy w drogę. Powzięliśmy przy tym decyzję, aby trzymać się jednego kierunku, nie tracąc czasu i sił na rozłażenie się dookoła, aż natrafimy na ślady bliskiej bytności ludzi. Podczas pierwszych godzin ciężkiego marszu karbowaliśmy jeszcze łopatkami drzewa, aby odnaleźć później drogę do dział. Wszelako zrezygnowaliśmy z tego później, bowiem zabierało nam to zbyt wiele czasu, a już choćby ze względu na całkowicie wyczerpanego Ecklera musieliśmy się jak najszybciej wydostać z tych przeklętych śniegów. Biedaczysko przystawał co dziesięć minut nie mogąc już złapać tchu, krztusił się niemiłosiernie, bywało, że osuwał się na kolana od zawrotów głowy i wlókł się potem dalej. Zeszedł nam tak cały dzień, a nie znaleźliśmy najmniejszego punktu orientacyjnego dla dalszego marszu. Przy tym sam ten sobaczy las stawał się jakby coraz dzikszy, a my klucząc tak pomiędzy bagnami i niedostępną gęstwą w niezmiennej szarości zachmurzonego dnia nie wiedzieliśmy już nawet, czy aby dalej podążamy w obranym z rana kierunku. Eckler opadł w końcu zupełnie z sił, tak że musieliśmy go ciągnąć. Simonides z kolei wpadł po pas do jakiegoś wykrotu z wodą, nie zamarzniętego, a przykrytego zdradziecko śniegiem. Być może były w tym lesie jakieś ciepłe źródła, które nie dopuszczały do skucia wody lodem. Na szczęście szybko się wydrapał z tego dołu podpierając się na karabinach, które podłożyliśmy na skraju. Mokry mundur lepił mu się jednak do ciała, a po pół godzinie stwardniał od mrozu i zaczął go torturować obcierając mu skórę. Zjedliśmy resztę naszych konserw. Po tym odpoczynku Eckler oświadczył, że nigdzie dalej nie pójdzie. Simonides też się wzbraniał pokazując na rany wielkości talara, jakimi już był gęsto pokryty. Prawie, że siłą zmusiliśmy obydwu do dalszego marszu. Śnieg padał gęsty i wielkimi płatkami. W wąwozie pomiędzy dwoma podłużnymi wzniesieniami rzucił się nam w oczy stary dąb, w którego korze wycięte były w bardzo prostacki sposób kielich i rosyjski krzyż o dwóch ramionach. Wycięcia musiały pochodzić z dużo wcześniejszych już czasów, bowiem wzrost drzewa rozciągnął je wyraźnie i pokrył ślady nacięć świeżą, jaśniejszą korą. W pobliżu kotłowało się stado wron, wydając sobie jakieś ścierwo. Dojrzeliśmy ubłocony i poskręcany kawał wnętrzności; ptaki nie dały jeszcze rady rozdziobać poszczególnych organów. Luftschutz, który jako rzeźnik miał oko do tych spraw, chciał wpierw coś powiedzieć, ale pokręcił tylko głową i zauważył, że muszą tu gdzieś być w pobliżu wilki. Ponieważ Eckler rzeczywiście nie był w stanie ujść choćby kroku, sporządziliśmy z Luftschutzem z naszych karabinów coś w rodzaju nosideł, i wlekliśmy go tak pomiędzy sobą. Karl Sammt ruszył przodem. Simonides kulał z tyłu i jęczał przy każdym kroku. Czuliśmy, że nie starczy nam sił na dłuższy taki marsz. Około piątej rozszalała się burza śnieżna, przed której naporem i las nie dawał schronienia. Z koron drzew spadały wielkie czapy śniegu, a wiatr, zdawało się, że pozdziera nam mundury z ciał. Straszliwy ziąb nas pochwycił, dygotaliśmy stukając zębami. Luftschutz zauważył, że rosyjska zima zaczyna nam świadczyć swoje honory, co oznacza, że powoli możemy się sposobić do ostatniego apelu. Niedawny pot zmroził się nam na twarzach, a brody zlodowaciały w dziwacznych strąkach napinając boleśnie skórę. Karl Sammt stojący na przedzie odwrócił się do nas skrytych nieco głębiej między drzewami i krzyknął, że dostrzegł kawałek dalej jakąś chatę. Poczęliśmy brnąć we wskazanym kierunku. Las przerzedzał się tu w niedużą polanę, na której ciemniało coś wielkiego i nieforemnego. Wiatr zakręcił nam w nosach zapachem dymu, a podszedłszy bliżej dostrzegliśmy też chybotliwe światło. Nawałnica atakowała nas z całą mocą. Z trudem dobrnęliśmy pod ścianę chałupy, gdzie opierając się ze zmęczenia o futryny, załomotaliśmy kolbami w drzwi z żołnierskim pozdrowieniem. Coś zaburczało w środku, po czym jakiś kosmaty, wielki stwór stanął w drzwiach. Luftschutz i ja złożyliśmy się do strzału, bo nie można było mieć pewności, że w chacie nie kryją się Rosjanie. Karl Sammt, który będąc kelnerem w Poznaniu podłapał nieco polskich słów, wydobył z siebie łamiąc przy tym niemal język ze dwa zdania o żołnierzach poszukujących na noc dachu nad głową. Bydlę zachrząkało znowu i zaczęło się bić pięściami w piersi, jak to zwykle robią wartownicy na mrozie, aby się trochę ogrzać. Ponieważ gospodarz nie miał zamiaru cofnąć się z progu, Sammt poczęstował go kolbą w bok. Wszelako wyglądało to tak, jakby laseczką spacerową uderzył był niedźwiedzia. Kosmaty człowiek zaryczał i wyprostował zwisające ramiona. Jakaś ręka wysunęła się ze środka i odsunęła go na bok. Stanęła teraz przed nami kobieta i mierzyła nas wzrokiem. Sammt powtórnie spróbował siły swojej polskiej elokwencji. Noc, żołnierze, śnieg, dach, dobrzy niemieccy żołnierze, nic nie robić, tylko spać! Złożył swoje dłonie i przyłożył do nich prawy policzek niczym do poduszki, robiąc przy tym minę niewiniątka. Kobieta przysłuchała się mu przez chwilę w milczeniu, potem skinęła głową i wpuściła nas do środka. Mieliśmy wreszcie dach nad głową, rozpalony piec, kaganek ze światłem cichą nadzieję na jakieś skromne choćby pożywienie. Eckler padł od razu na kupę łachów w kącie jęcząc i rzężąc. Nasze płuca, w które wiatr napędził zimnego powietrza, pracowały teraz ciężko. Byliśmy bardzo zmęczeni. W chacie unosił się zatęchły zapach dymu i pożywienia wymieszany z odorem ekskrementów. Obydwa małe okienka uszczelnione były gliną i mchem, a wnętrze od lat już chyba wietrzone tu było tylko przy otwieraniu i zamykaniu drzwi. Simonides nie przejmując się obecnością właścicielki tego leśnego pałacu zaczął się bez ceregieli rozbierać do naga i opatrywać swoje rany. Kosmaty drab siedział w najciemniejszym kącie chaty na kawałku drzewa i przyglądał się nogom Simonidesa. Karl Sammt próbował dalej swoich sił w polszczyźnie. Teraz chodziło o jedzenie. Dobrzy niemieccy żołnierze, głód! Kłapał zębami, wsadził palec do ust i zaczął go gryźć, mrucząc przy tym hamm! hamm! Baba przysłuchiwała mu się ze śmiechem. Miała na sobie zszarganą bluzę, której niegdysiejsza czerwień skryła się teraz pod warstwą brudu. Spódnica zwisała jej do kostek, tylny jej skraj przydeptywała sobie prostackimi chodakami. Z prawej i lewej strony bioder błyszczały na spódnicy dwie wielkie plamy, miejsca, w które zapewne wycierała sobie ręce po pracy. Nie była jeszcze na tyle stara, aby być całkiem brzydką. Wystające kości policzkowe rozciągały jej twarz, której skóra pokryta była gęsto bliznami po ospie. W tornistrze miałem egzemplarz "Przygód Simplicissimusa" pióra Grimmelshausena. Dlatego też zaraz pomyślałem sobie, że zapewne tak mogły wyglądać markietanki ciągnące z wojskiem w czasach wojny trzydziestoletniej. Kiedy Sammt zakończył swoją orację, babsko odpowiedziało mu, że nic nie ma w domu do jedzenia, ani chleba, ani sera, ani mleka, zupełnie nic! Mówiła wolno i z widocznym trudem. Leśne odludzie i towarzystwo tego dzikiego stwora w kącie musiały ją odzwyczaić od używania języka. Luftschutz mruknął: — Nie bawmy się w układności. Muszą mieć coś przecież do jedzenia. Z powietrza nawet rosyjscy chłopi nie wyżyją. — Wziął się też zaraz do przetrząsania chałupy zaglądając w każdy kąt, pod każdą kupę śmieci, opukując ściany, zaglądając do pieca i sprawdzając, czy pod podłogą chaty nie kryje się aby jakieś podpiwniczenie. Kosmaty towarzysz baby podniósł się i nie odstępował go na krok. Z opuszczoną głową i ze zwisającymi ramionami chodził za nim z kąta w kąt. Dopiero ostry głos kobiety zapędził go z powrotem pod ścianę. Nic do jedzenia nie można było znaleźć i w przylegającej do izby komorze. Stwór przyczłapał z powrotem do Luftschutza i warczał stojąc przy drzwiach. Zachowywał się zupełnie jak łańcuchowy pies nie tolerujący panoszenia się obcych na powierzonym jego opiece obejściu. I tym razem odstąpił od komory dopiero po tym, jak kobieta poczęstowała go paroma szturchańcami. Musieliśmy pogodzić się z tym, że trzeba będzie zadowolić się co najwyżej łykiem wody. Obok pieca stał drewniany cebrzyk z wodą, w której pływały jakieś brudy. Ale co było robić? Przemogliśmy wstręt i zaczerpnęliśmy tej mętnawej cieczy do manierek, aby się napić. Jako ostatni zbliżył się do cebrzyka mężczyzna. Stał przez cały czas za nami, jakby nam zazdrościł i tych pomyj. Ledwie ostatni z nas odszedł na bok, drab padł, by tak rzec, na cztery łapy, i ku naszemu osłupieniu począł pić jak zwierzę wsadziwszy głowę do środka i chłepcząc ciecz językiem. I znów kobieta odtrąciła go mocnym kopniakiem w kąt. Simonides stwierdził głośno, że oto dotarliśmy do rdzenia kultury rosyjskiej i gdyby tak można było zabawić się w Pana Boga, to chętnie ściągnąłby tutaj napowietrzną drogą jegomościa Poincare z całą Akademią Francuską, aby do woli mogli się napatrzyć na rosyjskiego brata w całej jego krasie. — Bzdura — odezwał się na to Karl Sammt. — Z mężczyzną sprawa jest rzeczywiście kiepska. To idiota. Ale idioci nie są przecież tylko i wyłącznie rosyjską specjalnością. A kobieta... no, przypatrzcie się sami, może się przecież pokazać między ludźmi. Niechby tylko zrzuciła z siebie te brudne łachy... jakiś czysty fartuch... nieprawdaż? Uśmiechnął się do baby. Odżyła w nim naraz cała jego kelnerska przedsiębiorczość. O swoich przygodach w Poznaniu opowiadał nam już wiele razy. Przewijały się w tych opowieściach i polskie hrabianki, jedna miała nawet strzelać do niego z rewolweru. Mistrzyni gry na wiolonczeli wzięła z jego powodu veronal, gdyby tak zażyła wtedy o dwie tabletki więcej, byłoby po wszystkim. Teraz zdaje się chciał zademonstrować swoje umiejętności przed nami. Kobieta zorientowała się, że mówimy o niej, bo zaczęła się niego krygować i strzelać czarnymi oczami do Sammta. — Widzę, że Karl próbuje załatwić sprawę na drodze dyplomatycznej — zauważył Luftschutz. Simonides westchnął na to, że marne to widoki, skoro jak wiadomo, nie mamy szczęścia w dyplomacji. I rzeczywiście, pomimo wysiłków Sammta musieliśmy położyć się spać głodni. Baba przyniosła dwa naręcza słomy i rzuciła je nam pod ścianę. Przykryliśmy to posłanie płaszczami i ułożyliśmy się do snu. Byłem zbyt zmęczony, aby oddać się jakimkolwiek rozmyślaniom, ale też zbyt zmęczony, aby móc zasnąć. Leżałem otępiały na granicy jawy i snu. Eckler rzęził i jęczał w swoim kącie. Dzielne chłopisko nie mogło zasnąć; męczył się wdychając łapczywie powietrze, ale był zbyt dobrym kolegą, aby budzić któregoś z nas i prosić o pomoc. Burza śnieżna szalała nadal na zewnątrz, biła tumanami śniegu i wiatru o dom, gwizdała w szczelinach drewnianego poszycia, ale w tym wyciu wichury odróżniłem po jakimś czasie inne, ostre odgłosy, jakby szorowania. Dłuższą chwilę trwało zanim udało mi się na tyle pokonać paraliż zmysłów, aby móc śledzić ten dźwięk już zupełnie świadomie. Z sąsiedniej izby, w której poprzednio było ciemno, wpadało teraz do naszego pomieszczenia przez wąską szparę w drzwiach nikłe światło. Równomierne szorowanie dochodziło z tamtej właśnie izby, zajmowanej przez naszych gospodarzy. Drzwi były krzywo osadzone na zawiasach i stąd widniała między nimi a futryną długa szpara. Przysunąwszy się bliżej ujrzałem klęczącą kobietę zajętą szorowaniem podłogi koło pieca. Miarowo pracowała szczotką. W takt ruchów szczotki kołysało się jej nabite tłuszczem ciało. Te nocne porządki, nagły napad czystości pośród kapiącego zewsząd dosłownie brudu były dla mnie zupełnie niezrozumiałe i napełniły mnie nawet pewnym niepokojem. Eckler posłyszał jak wracałem od drzwi na swoje miejsce. Przywołał mnie cicho do siebie i przyciągnął spotniałą ręką moją głowę do swojej twarzy. Nie zostawiajmy go tutaj, szeptał, i nie zostajmy tutaj dłużej; jutro powinniśmy próbować odnaleźć nasze wojska. Obiecałem mu to, co wydawało się go uspokajać. Po chwili zaczął oddychać bardziej równomiernie i zasnął. Szorowanie ustało, tylko wichura dudniła jeszcze w lesie. Rano głód dał znać o sobie ze wzmożoną siłą. Gdy kobieta od nowa poczęła się zaklinać, że nie posiada w domu żadnego pożywienia i z żałosną miną pokazała na swój własny brzuch, że tam też nic nie ma, już od wielu dni nic, zdenerwowany Luftschutz podsunął jej pięść pod nos. Niechże nie próbuje nas oszukać, zaczął, nie jesteśmy głupcami, aby uwierzyć w takie bzdury. Jej wygląd bynajmniej nie świadczy o nękającym głodzie... Nie skończył, gdyż w tym momencie poleciał wielkim łukiem pod ścianę, a stało się to za sprawą idioty, który stanąwszy mu za plecami uderzył go swoją wielką łapą. Wyglądał teraz strasznie, zrośnięte, krzaczaste brwi nastroszyły się mu nad płonącymi gniewem oczami, a spod zmierzwionej brody błyskały groźnie kłapiące zęby. Kobieta ofuknęła go ostro; posłuchał, chociaż niechętnie i mrucząc usunął się wolno do kąta. Eckler siedział przy stole; twarz miał zapadłą, mówiąc, walczył o każde słowo z trudem łapiąc powietrze: — Koledzy, na Boga, uciekajmy stąd jak najprędzej. Damy sobie radę. Ja też się jakoś powlokę. Nie będziecie mieli ze mną kłopotu. W istocie rzeczy, jeżeli nie mieliśmy. zastosować wobec naszych gospodarzy przemocy na wzór żołdactwa z czasów Simplicissimusa, tzn. łaskotania bagnetem czy przypalania stóp ogniem, to musieliśmy się stąd jak najszybciej wynieść. Uciążliwy marsz o pustych żołądkach nie był przyjemną perspektywą, ale trzeba się nań było zdecydować, choćby ze względu na Ecklera. Sammt przystąpił do nowych rokowań z gospodynią. Tym razem szło to jeszcze ciężej aniżeli poprzednio. Kobieta nie rozumiała jego kelnerskiej polszczyzny, a może ten język był jej w ogóle obcy. Rozmawiali więc przy pomocy wymyślnej gestykulacji, co Sammta zaczęło powoli doprowadzać do pasji. Podczas tej osobliwej wymiany zdań, gdzie obydwojgu ramiona na latały niczym skrzydła od wiatraka, przypomniałem sobie nocne szorowanie. Obejrzałem sobie miejsce pod piecem i znalazłem tam wpuszczoną w podłogę kamienną płytę z otworem w środku, do którego prowadziła przez całą szerokość płyty wąska rynienka. Można było poznać po płycie, że to ją właśnie gospodyni czyściła w nocy z takim zapałem. — Mój Boże — odezwał się wreszcie do nas Sammt. — Jak się to skończy? Ona twierdzi, że nie ma wyjścia z tego lasu, a przynajmniej ona żadnego nie zna, czy to w ogóle możliwe? Czyż ci ludzie siedzą tutaj w lesie i nie wiedzą, którędy trafić do innych ludzi? Simonides stwierdził, że kobiecie przecież musi zależeć na tym, aby się nas pozbyć. Dlatego raczej z góry trzeba wykluczyć, że celowo może odmawiać nam informacji, jeżeli takowe posiada. Luftschutz odpowiedział mu na to, że takie rozumowanie sensu nie ma, bo przecież ci ludzie potrzebują żywności i ubrań. Nie żyją tu chodząc nago, zatem muszą znać jakąś drogę prowadzącą do świata na zewnątrz. Jest zdania, zakończył, że powinniśmy tu zostać tak długo, aż głód zmusi gospodarzy albo do podzielenia się z nami swymi zapasami, albo do wskazania nam drogi z lasu. — Tylko nie zostawać, tylko tu nie zostawać dłużej! — wyjęczał Eckler. Gdyby nie wzgląd na choregp, zastanawiał się głośno Simonides, to można by jeszcze raz spróbować samemu znaleźć wyjście z tej leśnej matni, ale nie sposób z Ecklerem włóczyć się na chybił trafił po tych ostępach. Pół dnia nam tak zeszło na rozważaniach, co by nam należało przedsięwziąć i na próbach porozumienia z gospodynią; ta wzruszała jednak ramionami i śmiała się tylko. Eckler położył się z powrotem na swoje posłanie, skąd dolatywał nas jego ciężki oddech. Gdzieś tak koło drugiej kobieta powiedziała do idioty kilka słów. Wyprostował się natychmiast sięgając głową niemal do sufitu, wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu i włożywszy na siebie kożuch obity skórą na zewnątrz wyszedł bez słowa z chaty. Widzieliśmy go jeszcze przez chwilę w śnieżnej zawiei, jak zmierzał w kierunku lasu. — Poczekajmy jeszcze, aż przestanie kurzyć śniegiem — odezwał się Luftschutz. Patrzył przy tym przez przydymione okna w wirujący śnieg. To straszne, ale poczułem się wtedy tak, jak gdyby Luftschutz powiedział coś zupełnie innego. A kiedy spojrzałem na kolegów, zorientowałem się, że i oni tak to zrozumieli jak i ja. Poczekajmy jeszcze... poczekajmy jeszcze... aż ustanie ten urywany oddech pod ścianą. Pozostałe nam jeszcze zdrowe siły nie powinny być obciążone jakąkolwiek niedogodnością przy kolejnej próbie wydostania się stąd. Czekaliśmy. Karl Sammt i kobieta zaczęli się kręcić koło siebie i obrzucać znaczącymi spojrzeniami. Bujne kształty gospodyni zdawały się kusić Sammta ze zdwojoną siłą. Począł ją traktować wedle swoich najlepszych kelnerskich manier i mogło się wydawać, że nie wymiętoszony mundur, ale nienaganny frak ma na sobie. Luftschutz opowiadał znów swoje dowcipy, ale brzmiały one tym razem jakoś ostro i sztucznie. — Zamknij gębę — odezwał się do niego w pewnym momencie Sammt. — Trudno, ale tu chodzi o nas wszystkich. Simonides, który był organistą we Wrocławiu, namalował przy pomocy kawałka zwęglonego drewna klawiaturę na stole i począł bębnić palcami fugę Bacha. Nogi pracowały mu na niewidocznych pedałach, a on sam śpiewał na przemian rozmaite głosy do tonów wymalowanych na stołowym manuale. Sammt siedział z kobietą na brzegu łóżka. Opowiadał, pół po niemiecku, pół po polsku, historie ze swego życia. O hochsztaplerach, karcianych oszustach i temu podobnych międzynarodowych przygodach z kelnerskiego żywota. Siedziała obok niego w swojej ciężkiej, niezgrabnej kobiecości i pozwoliła mu objąć się w pasie. Pod wieczór podniosła się, podeszła do pieca, wrzuciła do niego parę szczap, tak że ogień buchnął jasnym płomieniem i nastawiła garnki z wodą, która wnet zaczęła się gotować. Uśmiechała się przy tym do Sammta pokazując na usta i mówiąc "hamm! hamm!" Karl tryskał radością: — No więc! Teraz sobie podjemy. Trzeba umieć ją ugłaskać... gdybyście mnie nie mieli, leniwa bando, moglibyście tu i z głodu zgnić. — Zaglądał do wszystkich garnków po kolei, w których bulgotał już wrzątek, nie zapominając przy tym czule położyć kobiecie ręki na biodra. Simonides starł ze stołu klawiaturę, po czym wyszedł z chaty umyć sobie w śniegu zasmolone węglem dłonie. Chwilę potem, a noc już się robiła, stanął w drzwiach idiota. Przez plecy przerzucone miał zakrwawione zwierzę, obciągnięte już ze skóry. Futro mężczyzny, jego broda i ręce ubroczone były we krwi. Zaraz po nim wszedł do środka Simonides. Zauważyłem, że przygląda się idiocie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Ten zaś zrzucił łup z ramion i wymamrotał kilka słów do kobiety. Podczas, gdy ona przyciągnęła zwierzęcą tuszę do kamiennej płyty i zaczęła ją ćwiartować, Simonides wziął mnie na bok. Nie wie, co ma o tym sądzić, zaczął, ale zauważył, kiedy wycierał sobie śniegiem ręce, jak mężczyzna wracał z lasu; wracał jednak nie wyprostowany, na dwóch nogach, tak jak ludzie, ale na czworaka, podobnie jak wczoraj przy piciu wody z cebrzyka. Poprosiłem go, aby nie opowiadał o tym kolegom, bo po pierwsze mógł się łatwo pomylić w ciemnościach, a po drugie mogłoby się niektórym z nas od tego opowiadania zrobić niedobrze. A teraz jest przecież rzeczą konieczną posilić się należycie, aby móc wyjść z tego przeklętego lasu. Kobieta uporała się tymczasem z ćwiartowaniem mięsa na płycie, gdzie krew spływała teraz rynienką do otworu w środku. Mnie wydawało się, że było to koźlę, na co Luftschutz potrząsnął głową i stwierdził, że zwierzę wyglądało raczej na wielkiego psa. — Nieważne czy koźlę, czy pies — powiedziałem — ale znaczy to jednak, że jest tu gdzieś w pobliżu jakaś wieś, gdzie ten drab mógł to porwać. Nie możemy być teraz wybredni; chodzi o to, aby napchać sobie żołądki. Tylko w ten sposób powrócimy do sił. Nie mogę odgadnąć celu, ale tyle jest pewne, że powinniśmy się stąd jak najszybciej wynieść. Siorbanie i mlaskanie rozległo się w kącie. Idiota pochylił się tam nad wodą i pił ją na zwierzęcy sposób, oblizując się językiem. Kobieta odpędziła go od cebrzyka. Po ugotowaniu i upieczeniu mięsa, wybraliśmy najlepszy kawałek dla Ecklera i zanieśliśmy go mu na posłanie. Pachniało wystarczająco, abyśmy mogli odczuwać zadowolenie, że poskromiliśmy własny głód i zatroszczyli się najpierw o chorego kolegę. On jednak odwrócił się ze wstrętem, odepchnął menażkę i wycharczał, że nie będzie jadł tego mięsa. Także i nas zaczął prosić, abyśmy nie jedli z tego ani kęsa. Luftschutz mruknął coś na temat uporu i egoizmu ludzi chorych, ale Eckler zaczął się rzucać na swoim posłaniu, zatkał sobie uszy dłońmi i schował głowę w słomę. To dziwne zachowanie dobrodusznego przecież zazwyczaj i ustępliwego kolegi zrobiło na nas duże wrażenie. Odeszła nas ochota do jedzenia. Wstręt, jakim napełniło ono Ecklera, który stojąc na progu śmierci miał być może przeczucie rzeczy, o których my nie mieliśmy pojęcia, powstrzymywał teraz i nas. Nasi gospodarze przekonawszy się, że ich namowy zachęcające nas do jedzenia pozostają bez odpowiedzi, sami zabrali się żwawo do konsumpcji. Kobieta posługiwała się przy tym nożem, mężczyzna zaś rwał mięso łapczywie palcami i pakował sobie dużymi kawałkami do ust. Siedzieliśmy osowiali przyglądając się z niegą zgrozą tej niesamowitej uczcie. W nocy zmarł nasz dzielny kolega Eckler. Zauważyłem to pierwszy. Odgłosy szorowania płyty wytrąciły mnie ze snu i rzeczywiście, kiedy zajrzałem przez szparę w drzwiach, ujrzałem kobietę czyszczącą kamień przy piecu. Wracając na swoje miejsce potknąłem się o Ecklera. Dopiero w tej chwili dotarło do mnie, że już nie rzęził. Dotknąłem go, był zimny. Rano pogrzebaliśmy go przed chatą. Musieliśmy najpierw odrzucić dobry metr skorupy śnieżnej, zanim dostaliśmy się do ziemi. Byliśmy tak osłabieni, że praca ta zabrała nam wiele godzin. Narzędzia leciały nam z rąk. Wiał przejmujący wiatr, który przenikał przez mundur i mroził, zdawałoby się, ciało od wewnątrz. Simonides zmówił modlitwę i zakończył ją słowami: — Niech Bóg da ci odpoczynek wieczny, a nam pomoże wydostać się z tego lasu. Amen. Idiota i kobieta stali w drzwiach i przyglądali się nam nie zdradzając najmniejszym gestem jakiegokolwiek poruszenia wobec tej smutnej śmierci i pochówku daleko od ojczyzny. Kiedy powróciliśmy wyziębnięci do chaty, Luftschutz skierował się od razu w kierunku pieca, na którym stały jeszcze resztki z wczorajszej kolacji. Stanęliśmy wokół niego. Głód wyzierał nam z oczu i ust, kazał kurczowo zaciskać palce u dłoni. Zachowywaliśmy wszelako porządek i chociaż każdemu z nas wydawało się, że właściwie to jemu przysługuje cała pozostała porcja, podzieliliśmy się sprawiedliwie. Z racji swego domowego fachu kroił mięso Luftschutz. Zabrawszy swój kawałek Simonides przyglądał się najpierw badawczo, mruknął parę razy "Nie! Nie!", ale zamilkł zaraz i zabrał się do jedzenia. Chociaż niewiele tego wypadło na każdego z nas, to jednak poczuliśmy się po jedzeniu wyraźnie lepiej. A nawet udzielił się nam nastrój pewnej wesołości. Simonides grał od nowa na swojej niewidzialnej klawiaturze wariację na temat "Hrabiego Luxemburga", a Karl Sammt zaczął znów przewracać oczami do kobiety. Na dworze i w chacie robiło się coraz jaśniej. Promień słońca wpadł przez okno i spoczął na stole, na grających palcach Simonidesa. Przerwał swoją grę, wyjrzał przez okno na zaśnieżony w bieli las i odwrócił się do nas: — Trzeba nam teraz poszukać drogi. Postanowiliśmy, że Simonides z Luftschutzem udadzą się na rekonesans i będą się starali odnaleźć wyjście z lasu. Sammt i ja mieliśmy stanowić rezerwę, która będzie zataczając kręgi wokół chaty ciągle do niej powracać. Chata ta była dla nas w tej leśnej głuszy bowiem tym, czym dla polarników jest ich okręt, z którego wypuszczają się na lód. Na próżno staraliśmy się wytłumaczyć obydwojgu leśnym ludziom, co zamierzaliśmy. Idiota mruczał coś nienawistnie podnosząc górną wargę, jak pies, który chce kąsać. W końcu wybiegł na zewnątrz i nie wrócił do chaty. Luftschutz i Simonides wyruszyli w drogę. Ja tymczasem wyciągnąłem swoje skarpety i zabrałem się do cerowania wielkich dziur. Robota ta sprzykrzyła mi się szybko. Chociaż wiedziałem, że muszę zacerować skarpety, aby dobrze znieść marsz, to jednak jakaś dziwna ociężałość zniechęcała mnie do pracy. Owładnęły mną jakaś tępa obojętność i pogodzenie się z losem. Nagle przestała być dla mnie straszną myśl, że moglibyśmy tu jeszcze spędzić kilka dni, a przewidywane trudy marszu nie wydawały mi się warte rezultatu, jakiego się można było po nim spodziewać. Hindenburg poradzi sobie przecież i bez nas. Rzeczą najważniejszą było teraz zaspokojenie głodu. Zacząłem myszkować po chacie, czy nie dałoby się jeszcze czegoś znaleźć. Sammt i kobieta spoufalali się coraz bardziej ze sobą; obmacywał ją, a ona uśmiechała się z cicha wydając jakieś bulgoczące dźwięki. Ciemno już było, kiedy posłyszeliśmy z zewnątrz głośne "hallo!". Otworzyliśmy drzwi. Luftschutz wszedł do środka otrzepując się ze śniegu. — Gdzie jest Simonides? — zapytał. Lęk pojawił się w jego oczach, kiedy usłyszał, że nic nie wiemy o Simonidesie. Okazało się, że doszli razem do wielkiego dębu z kielichem i krzyżem, gdzie się rozdzielili, aby podjąć poszukiwania w przeciwległych kierunkach. Spotkać mieli się z powrotem pod tym samym dębem. Simonides nie zjawił się jednak na spotkanie, więc Luftschutz po dłuższym czekaniu zdecydował się na powrót, sądząc, że Simonides być może inną drogą powrócił wcześniej do chaty. Nasz kolega tkwił zatem gdzieś w zasypanym śniegiem lesie, na mrozie i bez okrucha pożywienia. Siedzieliśmy zasępieni i przybici tym niewesołym wydarzeniem. Luftschutz zauważył w końcu, że i tak niczego w ten sposób nie wysiedzimy, trzeba poczekać do następnego dnia i wtedy rozpocząć poszukiwania. Głód zaczął na nowo doskwierać nam ze wzmożoną siłą, tak że uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeżeli położymy się wcześniej spać. W środku nocy obudziły mnie odgłosy wchodzącego do chaty idioty. Śmiał się dziko, a baba bulgotała do niego po swojemu. Później zaczęło się szorowanie. Jakaś wewnętrzna wściekłość wezbrała we mnie, naciągnąłem płaszcz na głowę i zapadłem powoli w niespokojny sen. Rano mięso parowało z garnków i syczało strzelając dużymi kroplami tłuszczu na rożnie. Zapach mięsiwa wypełniał całe pomieszczenie. Zabraliśmy się do jedzenia. Szybko pochłanialiśmy całe kawałki. Idiota spoglądał na nas spode łba jakby zazdroszcząc nam jadła i mruczał nieprzyjaźnie. Kobieta musiała go poskromić swoim wzrokiem. Kudłacz niechętnie dzielił się swoim łupem. Kiedy mieliśmy już ruszać w drogę Sammt zaczął narzekać na nudności. Ale nie było się czemu dziwić, zjedliśmy dużo i szybko przy pustych i osłabionych żołądkach. Resztki moich podejrzeń, że Karl być może symuluje niedyspozycję, aby pozostać w chacie z kobietą, zniknęły, gdy zobaczyłem jak się skulił z bólu, wybiegł na zewnątrz i tam gwałtownie wymiotował. Ulżyło mu po tym, ale z kolei czuł się zbyt słabo, aby podjąć trud leśnego marszu. Pozostał więc w chacie. Przedzieraliśmy się przez śnieg. Słońce odbijające się w nim tysiącem kolorowych iskier raziło nas boleśnie w oczy. Gdzie niegdzie skorupa śniegowa załamywała się i grzęźliśmy wtedy po pas w białym puchu. Samotny i cichy las tchnął niewypowiedzianym pięknem, ale nie robiło ono na nas żadnego wrażenia, bowiem pełni byliśmy niejasnych obaw. Stanąwszy pod dębem puściliśmy się dalej śladem Simonidesa. Widać było, że szedł ciężko, z trudem, ale miarowo i spokojnie; nie gubił kierunku zdążając wciąż w jedną stronę. Szliśmy już tak jakieś dwie godziny po jego śladach, gdy nagłe Luftschutz wskazał mi ręką w bok. Obok śladu Simonidesa widniał wyraźnie jakiś drugi ślad. Były to odciski czterech wielkich łap, które biegły równolegle do szlaku przetartego przez Simonidesa. Nie mówiliśmy nic, ale przyspieszyliśmy kroku zapadając się w wykroty, grzebiąc się dalej, smagani nisko zwisającymi gałęziami świerków. Po niedługim czasie pot spływał z nas strugami, a mundury poczęły parować. Przed nami zamajaczyło jakieś wgłębienie osłonięte po brzegach krzewami. Obydwa ślady wpadały do środka. Luftschutz, który szedł pierwszy, potknął się na skraju muldy i runął jak długi w wypełniającą ją śniegową pierzynę. Grzebiąc się ze śniegu wykopał karabin, który pod wpływem swego ciężaru utonął w białym puchu. Śnieg w tym miejscu stratowany był aż po same brzegi i zbroczony krwią. — Wilki — powiedział Luftschutz. Nie patrzył na mnie. Z muldy wychodził już tylko jeden ślad. Odciski łap były teraz dużo głębsze jakby pod wpływem dźwiganego ciężaru. Obok ciągnęła się czerwona strużka krwi, niczym sznur korali. Wstrząśnięci i pozbawieni już nadziei ruszyliśmy za krwawym śladem. Odciski wiodły najpierw przez gęstwę zarośli, potem przez młodnik, wiodły nas dalej przez zamarznięte na poły bagna i ciągle znaczone były czerwonymi plamami krwi. Nieustępliwie trzymaliśmy się śladu. A niechby i zaprowadził nas w najgłębszy las, skąd nie Pędzie już ratunku... Godziny wydłużały się nam we wieczność.. Naraz okolica, jaką właśnie posuwaliśmy się, zaczęła nam coś przypominać. Ten krój koron drzew, linię, jaką tworzyły na horyzoncie, jakbyśmy już kiedyś widzieli, w każdym razie pamięć reagowała na ten krajobraz, jak na coś znajomego. Wynurzyliśmy się na polanę. W pewnym oddaleniu rysowała się w zapadającej już szarówce ciemniejszą plamą nasza chata. Ślady biegły skrajem polany i znikały za chałupą. W tym momencie doleciał nas ostry krzyk. W cichej samotności tych borów, którą zakłócało tylko głośne bicie naszych zmęczonych intensywnym wysiłkiem serc, rozległ się krzyk panicznej trwogi i pochodził na pewno z ludzkiej piersi. Następnie posłyszeliśmy hałas i szamotaninę w chacie przed nami. Rzuciliśmy się do przodu, brnąc w śniegu niczym w wodzie; młoty pulsowały nam w skroniach, czerwone plamy wirowały przed oczami. Zduszony krzyk za ścianą, a potem głośne przekleństwa... dopadliśmy progu, sięgnąłem po klamkę. Drzwi same odskoczyły na zewnątrz, oberwałem w czoło aż mi zahuczało w głowie; jakiś kudłaty potwór, wielki i czarny, bestia z rozwartym pyskiem śmignęła między nami potężnym susem w śnieg i zawodząc zniknęła na czworakach w lesie... Na podłodze chaty leżał Karl Sammt z rozdartym gardłem. Krew bryzgała z szyi strumieniami. Twarz miał wykrzywioną w grymasie przerażenia, a śmierć stała już w jego oczach. Kobieta klęczała nad nim ze zmierzwonymi włosami, wrzeszczała bezładnie i biła się w piersi; poderwała się po chwili z klęczek, podbiegła do drzwi i zaczęła miotać w ciemność lasu gwałtowne przekleństwa. Sammt zdawał się nas rozpoznawać. Podniósł z wysiłkiem rękę do gardła. Krew zapieniła się w ranie. Ręka zwarła się w pięść i opadła. Silne konwulsje szarpnęły ciałem raz i drugi — a potem wszystko nagle ustało. Nie traciliśmy czasu, porozumieliśmy się wzrokiem i chwyciwszy za karabiny wyskoczyliśmy przed dom. Szarówka wisiała nad lasem. W pragnieniu zemsty, jakie nas przepełniało, nie dbaliśmy o porę dnia i zimno. Chcieliśmy tylko dopaść potwora. Gdzieś niedaleko zaniósł się wyciem wilk. Szarówka ustępowała miejsca coraz bardziej gęstej nocy. Przez jakiś czas jeszcze udawało się nam trzymać śladu, ale wnet ciemny mrok schował go przed nami. Zataczaliśmy koła trzymając się skraju polany i obserwując ją ustawicznie. W pewnej chwili posłyszyliśmy jakby ciche stąpanie z tyłu. Przystanęliśmy wsłuchując się w ciemność. Nieprzenikniona cisza panowała dookoła. Wyglądało na to, że z zemstą trzeba będzie poczekać do następnego dnia. — Jutro! — zawyrokował Luftschutz. — Jutro! — potwierdziłem. Skierowaliśmy się ku chacie. Wtem jakaś wielka ciemna plama odbiła się od tła i runęła na Luftschutza zwalając go z nóg. Rozgorzała gwałtowna walka, bez słowa, słychać było tylko chrzęst tratowanego śniegu i charczące oddechy wczepionych w siebie przeciwników. Olbrzymi jakiś zwierz, chyba wilk złapał w błyszczącą zębami w ciemnościach paszczę nogę mojego towarzysza. — Pomóż mi! Pomóż! — wykrztusił wreszcie. Żylastymi dłońmi objął szyję zwierzęcia i starał się odeprzeć od siebie kudłaty łeb drapieżnika. Wyszarpnąłem z kabury swojego mauzera i szukałem w kotłowaninie walki dogodnej okazji do strzału. Dwa zielone ślepia zapłonęły przede mną w zimnej nienawiści., Skierowałem lufę w prawe i nacisnąłem spust. Wystrzał odbił się głębokim echem w lesie. Wilczysko zawyło, puściło Luf tschutza i wyszarpnęło mu się z kurczowo zaciśniętych rąk. Kłapnąwszy jeszcze zębami w stronę mojej ręki przepadło w ciemnościach. Ciężko łapiąc oddech Luftschutz podniósł się z ziemi i wsparł się na moim ramieniu. — Stało ci się coś? — zapytałem. — Nogę mi rozwalił, ale kości to mam jednak twardsze od wilczych zębów. Lekko krzywiąc się z bólu zaczął kuśtykać przy mojej pomocy do chaty. Niedługi kawałek był teraz dla niego dosyć bolesny. Próg wejściowy zlany był cały krwią. Czerwona jej struga ciągnęła się przez podłogę w głąb chaty do drugiej izby. Martwy Sammt leżał dalej w tym samym miejscu. Zza ściany sąsiedniego pomieszczenia słychać było szeleszczenie słomy i skomlący jęk. Wziąłem kaganek ze stołu i trzymając w pogotowiu pistolet skierował się tam powoli. W kącie leżał skulony idiota, bił wokół siebie rękami, zgarniał do siebie słomę i odrzucał ją z powrotem. Przy jego głowie, tuląc ją do siebie, siedziała kobieta. Podszedłem bliżej. W słomie było pełno krwi. Przysunąłem kaganek i strumień światła padł na twarz mężczyzny. Podniósł głowę, zęby pokazały się spod warg i posłyszałem głuchy pomruk wydobywający się z gardzieli. Lewe oko skrzyło się do mnie bezbrzeżną nienawiścią, a po prawym została tylko wielka nieforemna dziura, przez którą wylewała się teraz jakaś wymieszana z krwią maź ściekając mu po twarzy w brodę. Kobieta podniosła się i oparła o ścianę. Spod strąkowatych włosów, które opadły jej teraz bezładnie na twarz błyszczało dwoje wpatrzonych we mnie oczu. Nagle odbiła się od ściany i bezgłośnie, ale z potężną siłą, skoczyła na mnie powalając mnie na podłogę. Kaganek wypadł mi z dłoni i słoma buchnęła jasnym płomieniem. Poczułem, że kobieta dorównuje mi siłą, jeżeli mnie nawet nie przewyższa. Gryzła mnie wszędzie usiłując dosięgnąć szyi, krogulczymi paznokciami wbijała mi się w ciało. Luftschutz pospieszył mi z pomocą. Walczyliśmy w duszącym dymie płonącej słomy tarzając się po podłodze. Kiedy udało nam się ją wreszcie obezwładnić i związać, rzuciliśmy się do gaszenia pożaru. Na szczęście słomy nie leżało zbyt dużo, a ogień nie zdążył jeszcze zaatakować drewnianej ściany. Podszedłem do rannego. Okazało się, że już nie żył. Wargi osunęły mu się z okazałego uzębienia. Wielkie, ciemne i owłosione ręce tkwiły na poły zagrzebane w słomie niczym wilcze łapy. przełożył Marek Zybura