WSPOMNIENIA Z BIAŁEGO PIEKŁA Józef Kozielecki WSPOMNIENIA Z BIAŁEGO PIEKŁA OPOWIEŚĆ AUTOBIOGRAFICZNA JACEK SANTORSKI & CO WYDAWNICTWO WARSZAWA 19% Redakcja KRYSTYNA PODGÓRECKA Redakcja techniczna i korekta PAWEŁ LUBOŃSKI Projekt okładki LIDIA BONIECKA Opracowanie techniczne okładki STUDIO “PRYZMAT', WARSZAWA Skład i łamanie OFICYNA WYDAWNICZA “REWASZ", PRUSZKÓW Copyright © 1996 by the Józef Koziekdd WYDAWNICTWO JACEK SANTORSKI & CO 03-930 Warszawa, ul. Nobla 25 Redakcja i punkt sprzedaży: Warszawa, ul. Podwale 11 pok. 17 i 14 Tel. 311461 w. 362 i 353 Adres do korespondencji: 03-912 Warszawa 33, sfcr. poczt. 54 Wydrukowano w Norwegii ISBN 83-86821-10-8 “...cywilizacja raczej stwarza więcej coraz głębszych cierpień, aniżeli pomniejsza zakres cierpień poprzez pełniejszą i skuteczniejszą walkę z ich przyczynami/' Max Scheler “Jedno, co przeklinam na tej ziemi, to cierpienie." Tadeusz Konwicki “pomówmy jednak o Rzeczach Naprawdę Wielkich" Zbigniew Herbert Przygoda, którą przeżyłem blisko dziesięć lat temu w Warszawie, wykracza poza normalne, pospolite zdarzenia życiowe. Była dramatyczna i niewiarygodna; graniczyła ze zjawiskami metafizycznymi. Mroziła krew w żyłach. Czasem wywoływała szczery śmiech. Jej niezwykłość polegała na tym, iż zaczęła się od uszkodzenia mojego Mózgu, będącego siedliskiem pamięci, wyobraźni, twórczości, emocji i woli; będącego — mówiąc patetycznie — największą tajemnicą kosmosu. Dotychczas mózg ten — ten królewski organ, ten kłębek neuronów — funkcjonował sprawnie i niezawodnie jak komputer. I nagle ślepy los przestawił zwrotnice na tory prowadzące do niebytu. Jedynie udana Operacja Neurochirurgiczna mogła powstrzymać ten proces. Przygoda ta miała jeszcze inną niemiłą cechę. Przypominała zachowanie się klocków domina: po skończeniu jednego epizodu chorobowego następował — nieoczekiwanie — kolejny; po pierwszej operacji przygotowywano się do drugiej. I nie widać było kresu tej apokaliptycznej sztafety. Pewien lekarz-neurochirurg krzyknął kiedyś ze złością, kiedy, 7 JÓZEF KOZIELECKI do cholery, skończy się epopeja tego pacjenta? Te słowa dotarły tylko do karaluchów, które ukrywały się w czterech kątach sali szpitalnej. Czuję nieodpartą potrzebę opisania lewą ręką — jedyną, którą władam — tej przygody, tej choroby mojej, która nagle skoczyła mi do gardła. Jednak głównym bohaterem opowieści nie będę ja ani moja rodzina, ani lekarze, ani rzesze znajomych. Głównym przedmiotem moich rozważań stanie się Cierpienie fizyczne i psychiczne, cielesne i duchowe. Cierpienie jest nieusuwalnym składnikiem życia i Walka z nim — ryzykowna niby poker — potwierdza ludzką wolę życia, wolę przeżycia i wolę dożycia. Muszę wznieść się ponad swój egoizm, muszę przezwyciężyć własne skrzywienie zawodowe, aby te wspomnienia z “białego piekła" były rzeczowe i obiektywne jak obrazy rejestrowane przez oko kamery. Wszystkie dane zawarte w tej książce, należącej do literatury faktu, są autentyczne. W każdym razie starałem się unikać fantazji i konfabulacji. Korzystając z własnych obserwacji, z rozmów z życzliwymi lekarzami i przyjaciółmi, z wyników badań medycznych, starałem się zrekonstruować istotne wydarzenia. Ta rekonstrukcja nie jest jednak pełna: niektóre epizody zatarły się w pamięci, musiałem również ze względu na brak miejsca odsiać wiele szczegółów. Wreszcie miejsca akcji, nazwiska kilku osób i niektóre zdarzenia mogące zaszkodzić środowisku lekarskiemu zostały zmienione lub zupełnie opuszczone. Nieprzypadkowo wspomnienia te piszę w Trzeciej Osobie pełniącej rolę świadka. Opowiadanie o swoim “ja" krępuje autora, często prowadzi do upiększania osobistej historii i wykreślenia z niej podłych czynów. Dzięki temu, że piszę o Józefie Rezmerze (takie nazwisko nosiła moja matka przed ślubem), mogę z pewnego dystansu spojrzeć na siebie, mogę z większą swobodą relacjonować swoją nie zawsze mądrą OD AUTORA walkę z cierpieniem, walkę, w której ważyły się moje losy: raz autor władał nieszczęściem, później ono władało autorem. Piszę te wspomnienia przede wszystkim dla tych ludzi — młodych i starych, zdrowych i chorych — którzy mają stalowe nerwy i dość odwagi, aby śledzić dramatyczne przeżycia drugiego człowieka. W zrozumieniu tych wspomnień pewną rolę odegrać musi również poczucie humoru, ponieważ śmieszność i wesołość często przytulają się do tragiczności; groteska wynurza się z tragedii. Autor Haga-Warszawa, 1994/95 8 Część pierwsza DUCH BUNTU “Człowiek zbuntowany... w swoim pierwszym odruchu sprzeciwia się naruszeniu tego, czym jest/' Albert Camus Józef Rezmer, uczony o innowacyjnym umyśle i kanciastym charakterze, miał już wszystkie ważne wybory egzystencjalne poza sobą. Osiągnął w życiu wiele; niektórzy powtarzali opinię, że należy nie tylko do osób znanych, ale również wybitnych, przynajmniej we wschodnim zakątku Europy. Był człowiekiem sukcesu w nauce o podejmowaniu decyzji. Piął się nieustannie — za pomocą zacnych i niecnych środków — w górę po szczeblach kariery zawodowej. Gonił za coraz ambitniejszymi celami intelektualnymi. Szczególnie lubił przekraczać granice, które dla innych były nieprzekraczalne. Szybko zdobył kolejne stopnie i tytuły naukowe. Jego publikacje ukazywały się w wielu językach, nawet w japońskim. Wykładał na wszystkich kontynentach, często w prestiżowych uniwersytetach amerykańskich. Dla relaksu pisał czasem — dość miernie — utwory SF. Pasjonowała go również eseistyka, chociaż i w tej dziedzinie jego dokonania nie były najwyższego lotu. Zdobył liczne nagrody i wyróżnienia krajowe oraz międzynarodowe. Nie zaznał goryczy niepowodzeń. “Stary — mówili koledzy — ty, jesteś wybrańcem bogów." Jedynie zazdrośnicy, których w nauce jest mrowie, plotkowali, że “Rezmer, drań, tylko naśladuje i imituje Amerykanów". 13 JÓZEF KOZIELECKI DUCH BUNTU Przed laty studenci z Uniwerku spytali go otwarcie, czemu zawdzięcza swoje sukcesy, co motywuje go do osiągania coraz ambitniejszych celów naukowych kosztem życia prywatnego, gdzie znajduje się rozrusznik jego wyczynów? Odpowiedź Rezmera była równie szczera, co zaskakująca. Powiedział, iż wszystko zawdzięcza swojemu ojcu, człowiekowi surowemu, o ciężkiej ręce wileńskiego policjanta. Uważał on, że jego głównym obowiązkiem jest dać swoim dzieciom solidne wykształcenie, a przede wszystkim nauczyć je pięknego, kaligraficznego pisma, tak potrzebnego w pracy urzędnika czy nauczyciela. W procesie edukacji stosował twarde metody. Józek był zdolnym uczniem; już jako sześcioletnie dziecko czytał po polsku i rosyjsku, umiał wykonywać podstawowe działania arytmetyczne do miliona. Nie mógł jednak nauczyć się pięknie pisać; stawiał litery krzywe i koślawe. “Piszesz jak kura łapą" — strofował go ojciec. Chociaż stosował coraz brutalniejsze metody, chociaż wydłużał czas lekcji, nie osiągał pożądanych rezultatów. Przeciwnie, pismo syna stawało się coraz bardziej szpetne. —Jak nie nauczysz się kaligraficznie pisać, to z ciebie nic nie wyrośnie — powtarzał ojciec przy każdej okazji. Te gniewne słowa utrwaliły się w pamięci Rezmera. Przenikały do nieświadomości. Rodziły poczucie winy i niższości. Jako smarkacz marzył o śmierci ojca; modlił się o nią w kościele Św. Rafała. Później starał się w sposób bardziej racjonalny skompensować swoją “wrodzoną wadę". Wybierał coraz trudniejsze cele życiowe, aby udowodnić rodzicom, iż jest coś warty. Skończył uniwersytet jako prymus. Później zrobił doktorat. Wydawał liczne książki i artykuły. Mimo to ojciec był niezadowolony. Rezmer zwiększył czas pracy. Gdy opadał z sił, gdy palce nie trafiały już w klawisze maszyny, przywiązywał się w nocy do krzesła, a nogi wstawiał do miednicy z zimną wodą. Kilka razy zemdlał. Żona, kobieta opiekuńcza i troskliwa, czę- 14 sto buntowała się. Gdy powtarzała, że ich małżeństwo rozłazi się w szwach, odpowiadał, iż wszystko, co znajduje się trzy metry od jego biurka, nie ma dla niego większego znaczenia. Świadomie czy nieświadomie chciał dowartościować siebie, chciał uzyskać uznanie w oczach ojca. W końcu dopiął swego, przynajmniej częściowo dopiął. Jako stosunkowo młody człowiek otrzymał w Belwederze tytuł profesora. Wziął dyplom i pojechał do Torunia, gdzie zadomowiła się jego rodzina. Pokazał go ojcu. Stary człowiek nałożył okulary i długo studiował ten dyplom. W końcu powiedział: — Ziuk, więc jesteś profesorem? — Tak — odpowiedział Rezmer. W głosie jego czaiła się niepewność. — I otrzymałeś ten tytuł w Belwederze, gdzie mieszkał marszałek Piłsudski — stwierdził ojciec, dla którego Naczelnik był wzorem osobowym. Rezmer milczał, pocąc się jak ropucha. — Ziutek, myliłem się, że z ciebie nic nie wyrośnie... myliłem się. Osiągnąłeś najwięcej z naszej rodziny. Jestem z ciebie dumny... ale, ale jeszcze trochę popraw swoje pismo. Te proste słowa, wypowiedziane na pomorskiej równinie, wywołały wzruszenie. Wywołały coś więcej niż wzruszenie. Rezmer przeżył zjawisko, które psychologowie nazywają szczytowym doświadczeniem. Był szczęśliwy jak zdobywca Everestu. Takie momenty zdarzają się tylko raz w życiu. W pewnej chwili chciał pocałować ojca, ale ten człowiek o twardym sercu nie lubił “babskich" gestów. Studenci ze sceptycyzmem słuchali tej nieoczekiwanej opowieści. Byli pełni wątpliwości i niedowierzania. “To baśniowa hipoteza" — powiedział ktoś z sali. Jednak Rezmer wierzył bezgranicznie, iż takie są rzeczywiste źródła, jego sukcesów. Powiedział zebranym: 15 JÓZEF KOZIELECKI — Często prawda jest niestrawna jak szpinak na talerzu. Często odrzuca się ją, ponieważ przypomina herezje... ale z biegiem lat te herezje okazują się oczywistością. Nie przekonał studentów. Przekonał... samego siebie. Początek Od kilku dni Rezmer odczuwał nasilające się bóle głowy w części ciemieniowej lewej półkuli mózgu. Koncentrowały się na obszarze nie większym od pinezki. Dziś było tak samo. Nie przerwał jednak pracy. Przed północą skończył poprawianie zadań studenckich; postawił znacznie więcej piątek niż dwójek. “Chyba się starzeję, bo staję się coraz łagodniejszy w ocenie młodzieży. A może właśnie ona jest lepsza od mojego pokolenia?" — pomyślał. Wypił kawę i zaczął pisać list do Warda Edwardsa, pracującego na uniwersytecie w Kalifornii. Sama myśl wyjazdu do Kalifornii wywoływała zadowolenie. W latach sześćdziesiątych był stypendystą na Uniwersytecie Stanforda, położonym niedaleko San Francisco. Doskonale poznał pół Kalifornii, gdzie mieszka chyba więcej -\ laureatów Nagrody Nobla niż w całej Europie. Spotkał się z Czesławem Miłoszem. Szczególnie utrwaliło mu się w pamięci jedno wydarzenie. Pojechał wraz z Bolkiem Borejszą i z innymi kolegami na wydłużony weekend. Po wypiciu galona taniego kalifornijskiego wina powracali do Stanfordu autostradą “number one", biegnącą wzdłuż Oceanu Wielkiego. Samochód prowadził Bolek, który pod Monte Cassino stracił j oko. Byli podchmieleni i nie zdawali sobie sprawy z wielkiego ryzyka. Po upływie lat Rezmer wspominał ten szaleńczy wypad 16 DUCH BUNTU z przyjemnością. Pamięć nie utrwaliła oceanicznego strachu, jaki przeżył. Pisząc list zawiadamiał Edwardsa, iż przyjedzie na konferencję i wygłosi bulwersujący referat o decyzjach ryzykownych. Gdy postawił kropkę nad i, wyobraźnia przeniosła go do San Francisco; wydawało mu się, że jedzie staromodnym tramwajem przez China Town, a później — spogląda z mostu Golden Gate, mostu samobójców, na Zatokę. W lutym 1988 roku miał urzeczywistnić te plany. Głowa ciągle bolała. Nie mógł zmrużyć oka. Wziął więc środki nasenne i zasnął snem niemowlęcia. Obudził się około ósmej rano dnia 12 stycznia. I wtedy, i wtedy zaczęło się TO. Chciał założyć zegarek leżący na stoliku nocnym. Sięgnął po niego prawą ręką... i zegarek spadł na podłogę. Próbował go podnieść, ale nie udało się. Nagle spostrzegł, że kciuk i palec wskazujący zesztywniały. Nie był zdolny nimi poruszać. “E, to drobnostka. Chyba zwyczajne zaburzenia krążenia, które często występują po nocy" — pomyślał. Poszedł na seminarium w dobrej formie. Dyskutował ze studentami, opowiadał im anegdotki, żarty. Myśl o wyjeździe do Kalifornii poprawiała samopoczucie. Jednak wieczorem zauważył, że nie może poruszać również trzecim palcem prawej ręki. Fakt ten trochę go zaniepokoił. “Czyżby jakaś pełzająca choroba" — pomyślał. W następnym dniu — za namową żony, która była lekarzem — udał się do neurologa. Przyjął go wysoki mężczyzna o bladej twarzy i siwiejących włosach. Był prawie bezzębny. Po przeprowadzeniu standardowych badań powiedział stanowczo: — Niestety, nadaje się pan do szpitala... właśnie wypisuję skierowanie. — Zapewne pan, doktorze, żartuje — powiedział Rezmer zaskoczony. — To wygląda jak... katar. Neurolog spojrzał na niego karcącym wzrokiem. 17 DUCH BUNTU — Proszę nie lekceważyć niedowładu palców... to może być poważna sprawa neurologiczna... może mózg... Rezmer bezczelnie przerwał. — Panie doktorze, mnie nic złego się nie zdarza... — zaczął żartobliwie. — Życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce. — Po pięćdziesiątce to ono się zacina, a nie zaczyna.. Przecież “wiek męski to wiek klęski". — Na szczęście schorzenia mnie omijają — stwierdził pacjent. Lekarz podniósł wzrok, w którym ukrywał się nieuleczalny smutek. —Ja też tak sądziłem — powiedział i odsłonił swoją lewą, sztywną nogę. — Gdybym w młodości nie ignorował drobnych dolegliwości, byłbym całkowicie sprawny, a tak... W ciągu długiej praktyki lekarskiej neurolog zauważył, że pacjenci — szczególnie mężczyźni — lekceważą sygnały bólowe. Sądzą, że nieszczęścia zawsze przechodzą obok, że chwytają za gardło sąsiada, kolegę, przechodnia idącego z drugiej strony ulicy, wszystkich, z wyjątkiem nich. Być może dlatego umieralność w kraju jest tak przerażająca. Neurolog podał Rezmerowi skierowanie do szpitala, ale ten je odsunął i powiedział: — Nie pójdę do lecznicy. Właśnie wyjeżdżam do Kalifornii. Lekarz uderzył pięścią w stół. — Do jasnej cholery, czy pan jest idiotą? Proszę zrozumieć powagę sytuacji. W pana głowie prawdopodobnie zaczęły się dziać procesy patologiczne, które mogą doprowadzić do — szukał odpowiedniego słowa — katastrofy. Zaskoczony wybuchem gniewu lekarza, pacjent milczał. —Jeszcze raz proszę, aby wziął pan to skierowanie — powiedział łagodnie, jak do dziecka. — Może to jest polisa na dalsze, szczęśliwe życie. Rezmer ze złością wsadził skierowanie do lewej kieszeni i wyszedł nie pożegnawszy się z neurologiem. Początkowo nie wiedział, co o tym myśleć. Później zaczął budować w głowie prościutki mechanizm obronny. Przekonywał siebie, że lekarze znajdują schorzenie nawet tam, gdzie go nie ma. To ich skrzywienie zawodowe. Tak jak ksiądz wszędzie dostrzega grzeszników, a prokurator — przestępców, tak lekarze wszędzie doszukują się pieprzonej choroby. Zresztą z tego żyją. Te myśli pogłębiły tylko jego gniew i złość. — Co powiedział ci lekarz? — spytała łagodnie żona. — Uznał, iż nadaję się do szpitala, i to do kliniki neurologicznej. — Widocznie miał powody, aby tak sądzić. Rezmer wybuchnął gniewem. — Brednie! Jestem zdrowy jak koń... dzisiejsi lekarze wszystkich uznają za chorych. Wszystkich. Nawet w Bogu widzą tylko pacjenta. Zamiast planowanego wyjazdu do Kalifornii Rezmer trafił do szpitala na Ochocie. Był jednak w niezłym nastroju; ogarniał go umiarkowany optymizm. Sądził, że za kilka dni, może za kilka tygodni znów podejmie normalne zajęcia uniwersyteckie. Przekonywał siebie, że krótki odpoczynek należy mu się po ciężkiej pracy przy biurku. Jednocześnie odczuwał swego rodzaju niepokój przed nieznanym; szary, gigantyczny kompleks szpitalny, górujący nad tą peryferyczną dzielnicą Warszawy, jak Wawel nad Krakowem, zmniejszał pewność jego kroków, budził ciekawość i obawy. Zdawał sobie sprawę, 18 19 JÓZEF KOZIELECKI że — podobnie jak amator szachów — zaczyna grę, której reguł jeszcze nie opanował. Wszedł do gabinetu lekarza dyżurnego. Lekarka wzięła od niego skierowanie i spytała: — Czy pan już kiedyś leczył się u nas? — Nie, nigdy nie leżałem w szpitalu... Przepraszam, w czasie wojny biłem się z jednym żulikiem wileńskim na ulicy Kalwaryjskiej i złamałem sobie nogę... Przebywałem więc pewien czas w sowieckiej lecznicy... Ale to historia. Lekarka spojrzała na niego znacząco; może pochodziła też z Kresów, a może przeciwnie, nazwa tego litewskiego miasta nic jej nie mówiła; wywołała tylko zdziwienie. Nigdy z wyrazu twarzy nie potrafimy odczytać z całą pewnością ludzkich myśli. Pozostaje tylko dwuznaczność. — Taaak — powiedziała przeciągając słowo. — Przypuszczam, że teraz pana pobyt potrwa długo, może — bardzo długo. — Chyba pani doktor kpi ze mnie... nie zamierzam żyć zakorkowany w lecznicy... chodzi tylko o te gówniane trzy palce — w jego głosie zdziwienie łączyło się z protestem. Nie zwróciła uwagi na jego słowa, ponieważ przeglądała jakieś materiały. Po chwili stwierdziła autorytatywnie: — Niestety, widzę, iż wszystkie sale w klinice są zajęte. Położymy więc pana na korytarzu... Siostro Barbaro — zwróciła się do pielęgniarki — proszę położyć pacjenta na łóżku koło pokoju opatrunkowego. — Pani doktor, nie chcę przebywać na korytarzu, ponieważ... Przerwała mu i zaczęła go besztać. — Proszę nauczyć się już na początku, że w szpitalu, a szczególnie na takim trudnym oddziale jak neurologia, wszyscy chorzy muszą bezwzględnie wykonywać polecenia lekarzy... Zresztą — zmieniła władczy ton na miękki głos 20 DUCHBUNTU kobiecy — na korytarzach leży elita, do której — o ile wiem _ również pan się zalicza. Zauważył lekki uśmiech na jej twarzy. — Ludzie elity, uczeni, politycy, literaci, przedsiębiorcy, często odżywiają się nieregularnie, pracują w nocy, zbyt dużo palą i zbyt dużo piją, więc ich układ odpornościowy nie wytrzymuje. Najczęściej im trafiają się zawały, wylewy, zatory, osłabienia. Ulegają nagłym wypadkom... Nie ma dla nich zwykle zarezerwowanych miejsc w salach szpitalnych. Muszą więc czasowo położyć się na korytarzu. Chciał zażartować, że tym ludziom najczęściej też grają marsza żałobnego Chopina, ale w ostatniej chwili uznał, że taki żart nie byłby na miejscu. Poszedł w kierunku, gdzie znajdowało się jego korytarzowe łóżko. Powietrze pachniało uryną i potem. Żona, która mu zawsze towarzyszyła, powkładała jego rzeczy do stolika nocnego, poprosiła o czystą pościel i przygotowała łóżko. Początkowo przez wiele godzin nikt się nim nie interesował, miał więc dużo czasu, aby obserwować klinikę, personel i chorych. Szpital przypominał białe getto, zaludnione zbieraniną ludzi. Trafiali do niego nie tylko chorzy, ale również osoby porzucone przez rodzinę, dranie z rynsztoków, a także ludzie starzy i bezdomni. To getto jednocześnie było przytułkiem, schroniskiem i izbą wytrzeźwieli Koło Rezmera leżała staruszka, z którą nawiązał szczerą rozmowę. Powiedziała mu ze łzami w oczach, że rodzina zachowała się wobec niej podle. Była spluwaczką, na którą pluły dzieci i wnukowie, niewdzięcznicy. Teraz ma przynajmniej wikt i opiekę. Może do każdego otworzyć usta. Zatem szpital ten stanowił schronienie dla różnych pensjonariuszy. W tej instytucji wszystko znajdowało się w ruchu, jak na autostradzie. Działała potężna maszyneria diagnostyczna i terapeutyczna, zwana złośliwie kupą żelastwa. Przez korytarz 21 JÓZEF KOZIELECKI przejeżdżali pacjenci na zabiegi i z zabiegów. Chorzy, których czekał zabieg chirurgiczny, udawali się do bloku operacyjnego na ruchomych łóżkach. Trzy razy dziennie wózki kuchenne, ciężkie jak czołg, przetaczały się przez korytarze. Lekarze, pielęgniarki, księża szybkim krokiem przechodzili z sali do sali. Ich ruchy wydawały się przypadkowe, chaotyczne, nieukie-runkowane jak wędrówka mrówek. Jednak miały jakiś ukryty cel. Nad wszystkim dominowały tępe odgłosy drewniaków lekarzy, które były szczególnie przykre dla Rezmera. W tym tętniącym życiem szpitalu tylko dwa miejsca stanowiły oazę ciszy i zadumy; były nimi kaplica przyszpitalna i prosektorium. Pacjenci, głównie ci chodzący samodzielnie, często przychodzili do kaplicy modlić się do Boga o zdrowie. Ich prośby rzadko były wysłuchiwane. Może dlatego, że modlili się zbyt gorliwie, może nie umieli znaleźć wspólnego języka z Opatrznością? W każdym razie statystyka zgonów była przerażająca. Prosektorium codziennie przyjmowało wiele plastykowych worków. Gdy Rezmer z pewnego dystansu obserwował białe getto, coraz bardziej przekonywał się, iż jest ono najważniejszą instytucją wymyśloną przez ludzi. Mędrcy Wschodu powiadali, iż “człowiek rodzi się, cierpi i umiera". Te trzy strategiczne przystanki egzystencji znajdowały się w szpitalu. Tu zaczynało się życie i tu następował jego kres. Ale w szpitalu codziennie toczyła się także heroiczna lub nierozumna walka z cierpieniem. W tej walce używano coraz doskonalszej aparatury diagnostycznej i terapeutycznej, która była wytworem ludzkiego geniuszu. Często zawodziła, ale czasem wyciszała człowiecze bóle i męki. W procesie leczenia nie było miejsca na miłość, litość i sentymenty. Lekarze wykonywali swoje mozolne zadania z zimną krwią i w poczuciu obowiązku. Tylko dranie brali kopertówki. Co by pomyślał Hipokrates, gdyby znalazł się w środku tego molochu? 22 DUCH BUNTU Rezmer leżał na łóżku znajdującym się na szerokim korytarzu kliniki neurologicznej i odczuwał sprzeczne emocje: nadzieję i obawę, dumę i wstręt, zadowolenie i gniew. — Zupa, zupa fasolowa — krzyknęła kucharka. — Niech pan łaskawie podniesie swój tyłek. Laluś! — Dziękuję za arystokratyczną diagnozę. — Świnia... zuuupa... Te dosadne słowa, pochodzące jak gdyby z innej galaktyki, przerwały łańcuch mętnych rozmyślali Rezmera i sprowadziły go z powrotem na ziemię. “Zupa, zupa fasolowa" — odpowiadało echo. Wszystkie klasyfikacje ludzi na zacnych i podłych, na mądrych i głupców, na ekstrawertyków i introwertyków traciły swoje znaczenie w tym warszawskim szpitalu. Tu dominował podział pacjentów na “chodzących" i “nie chodzących". Ci pierwsi mogli wędrować po korytarzu i korzystać z kawiarni. Zaliczali się do arystokracji; czasem nawet demonstrowali poczucie swojej wyższości: robili orle miny! Tymczasem pacjenci przytroczeni do łóżka byli całkowicie zależni od innych. Jedyne, co im pozostało, to tępe patrzenie w sufit. Przypominali podludzi lub ludzi drugiej kategorii, chociaż głośno nikt tak ich nie określał. Jednak zachowania “chodzących" były bardziej wymowne niż słowa. Po kilku dniach, po kilku nieprzespanych nocach, Rezmer został przeniesiony do trzyosobowej sali. Leżeli w niej mężczyźni w średnim wieku, o wyblakłych oczach i wytartych twarzach. Wymieniali między sobą jakieś banalne słowa. Przy- 23 JÓZEF KOZIELECKI DUCH BUNTU pominali pascalowską trzcinę, kruchą i łamliwą, ale jednocześnie nie zawsze myślącą. Ponieważ Rezmer samodzielnie chodził, pomagał swoim towarzyszom niedoli. Przynosił im — z pewnym obrzydzeniem — kaczki i baseny, pomagał w spożywaniu posiłków. Z biegiem czasu przyzwyczaił się do tych czynności i wykonywał je automatycznie jak fachowiec. Trudno powiedzieć, czy stał się bardziej opiekuńczy i życzliwy. Zapewne okoliczności zmuszały go do niesienia pomocy innym; okoliczności, a nie potrzeba serca. Wieczorem czytał gazety, oglądał telewizję, prowadził dyskurs z pielęgniarkami, które na tym oddziale były pełne urody. W dobrym nastroju położył się spać. Obudził się około szóstej rano, bez bólów głowy. Spojrzał za okno: styczeń rozwijał się prawdziwie wiosennie. Chciał sięgnąć po kubek z herbatą i... doznał szoku. Serce podeszło mu do gardła. Prawa ręka okazała się całkowicie wiotka, jak źdźbło trawy. Nie mógł nią wykonywać żadnych ruchów. Pragnął usiąść na łóżku i spostrzegł, że stracił władanie w prawej nodze. Zorientował się, że cała prawa strona została sparaliżowana. Stracił w niej czucie. Wydawało mu się, że nie należała już do niego, że został przepołowiony niby kłoda drzewa. Czuł się jak schizofrenik. Opanował go nie tyle lęk i przerażenie, ile zaskoczenie i zdziwienie. “To nieprawdopodobne, to niewiarygodne... czy przypadkiem nie śnię?" — powtarzał. Uszczypnął się w policzek, aby przekonać się, czy to złudzenie. Ale to nie było złudzenie, to była brutalna rzeczywistość, której nie chciał zaakceptować. Gdy po pewnym czasie obudzili się jego współtowarzysze niedoli, powiedział bezwiednie: “Jedziemy na tym samym wózku", ale nikt nie zainteresował się jego schorzeniem. Cisza zagnieździła się w czterech kątach sali. 24 W czasie porannego obchodu powiedział lekarzom o paraliżu. Spojrzeli po sobie znacząco. Doktorzy mało mówią, ale dużo robią. Zaraz uruchomili całą maszynerię diagnostyczną i terapeutyczną. Najpierw polecili pielęgniarce, aby na stałe założyła do żyły Rezmera wenflon i podłączyła go do kroplówki. Od tej chwili wlewano w organizm chorego dziesiątki litrów antybiotyków, leków przeciwobrzękowych, przeciwdrgawko-wych, glukozy. Rezmer otrzymywał także różne zastrzyki i tabletki. Kroplówki, kroplówki, kroplówki zaczęły wyznaczać rytm jego życia. Jak czarnoksiężnik miały przestawić zwrotnice na tory prowadzące ku zdrowiu. — Pani doktor — spytał pewnego dnia swojej lekarki, Haliny Danek — czy to coś poważnego... może nieodwracalne uszkodzenie mózgu? Danek była doświadczonym medykiem. Blondynka, o miłej twarzy, zawsze ważyła każde słowo. — Będziemy mogli postawić pewną diagnozę po przeprowadzeniu wszystkich badań, a przede wszystkim po wykonaniu tomografii komputerowej. Zawahała się. Rezmer spostrzegł, iż więcej wiedziała, niż chciała powiedzieć. — Może to obrzęk naczynia krwionośnego albo... — urwała zdanie i wyszła. Rozpoczęły się badania żmudne, nużące, bolesne. Czasem pacjent miał wrażenie, że znajduje się w maszynce do mielenia mięsa. Ponieważ był sparaliżowany, pielęgniarki woziły go po korytarzach, piętrach, hallach. Te podróże stawały się męczące i upokarzające. Po pewnym czasie trafił do pracowni tomogra-ficznej. Technicy musieli przenieść go na stół komputera. — Panie — powiedział jeden z nich — jest pan ciężki jak yeti. — Bryły złota zawsze są ciężkie! — odparował żartem. 25 JÓZEF KOZIELECKI DUCH BUNTU Z pewnym niepokojem oczekiwał na wyniki badań. Czasem, w chwilach złego nastroju, uważał, iż prawda będzie bolesna jak wyrok sądowy. Po kilku dniach przyszła do jego łóżka doktor Danek i z wyczuwalnym niepokojem w głosie powiedziała: — Wyniki tomografii komputerowej są... niejednoznaczne. — Nie gramy w ciuciubabkę. Proszę wyrażać się jaśniej! — wykrzyknął prawie. — Nie mam zdolności telepatycznych. Jej twarz zaróżowiła się. Nie była przygotowana na taką reakcję. — W części ciemieniowej lewej półkuli są wyraźne zmiany. Nie sądzę, że to jest coś groźnego. Może tylko obrzęk, może... ropień... Doktor Danek—jak prawie wszyscy rodzimi lekarze — nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skłamała. Lekarze nie wprowadzają w błąd chorych, ale budują gmach nadziei, utrwalają złudzenia, które pozwalają przetrwać najcięższe chwile. Kłamstwo lekarzy nie jest łgarstwem, ale miłosierdziem, związanym z ich trudną rolą zawodową. Doktor Danek nie powiedziała Rezmerowi, iż zmiany widoczne na zdjęciu komputerowym są charakterystyczne dla guza mózgu. Ta diagnoza była pewna w 95 procentach. Istniało tylko nikłe prawdopodobieństwo, że jest to ropień mózgu lub inne schorzenie. Lekarze zdecydowali się jednak na leczenie zachowawcze, które w przypadku niewielkiego ropnia daje czasem dobre wyniki: antybiotyki powodują powrót pacjenta do zdrowia. Rezmer nie wiedział o opinii lekarzy. Dlatego wierzył, iż ta góra kroplówek postawi go na nogi. Powtarzał słowa żydowskiego kolegi, że jeśli człowiek ma poczucie kontroli nad zdarzeniami, to może nawet przejść przez papierowy most, może opanować też ciężką chorobę. 26 W jego sali położono obecnie młodego człowieka, który tryskał humorem, śmiał się i chichotał. Widząc jak Rezmer męczy się z niekończącymi się kroplówkami, chciał go rozweselić. Wziął z sąsiedniego pokoju kroplówkę i zaczął z nią tańczyć. W tym tańcu było coś komicznego i coś tragicznego zarazem. — Kolego — odezwał się cierpiący — zamiast tego tańca, oczekuję od pana dobrego słowa... Wesołek spoważniał i znieruchomiał. Powiedział głosem mędrca: — Dobre słowa stwarzają zły świat — i opuścił salę. Decyzja Żona Rezmera, Wisia, przychodziła codziennie, także poza godzinami oficjalnych odwiedzin. Chociaż szpital był strzeżony jak twierdza, udawało jej się uśpić czujność portierów. Pracowała jako lekarz-stomatolog w praskiej szkole. Mimo iż wchodziła w średni wiek, ciągle należała do pięknych i eleganckich kobiet; jej kasztanowe włosy, brązowe oczy, śniada cera i oryginalne usta tworzyły harmonijną całość. Nawet znamię barwnikowe na lewym policzku miało swój urok. Koledzy Rezmera zazdrościli mu takiej powabnej kobiety. “Piękne dziewczyny są tylko w Łowiczu" — żartował. Jednak małżeństwo Rezmerów nie należało do idealnych. Stosunki w nim były często napięte, nieprzyjazne, czasem wrogie. Konflikty i kłótnie wybuchały prawie codziennie; na szczęście nie przekraczały progu nienawiści i fizycznej agresji. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy był trudny charakter Rezmera i jego wygórowane aspiracje naukowe. Ciągły 27 JÓZEF KOZIELECKI pościg za sukcesem utrudniał zajęcie się rodziną. Koledzy uniwersyteccy powiadali — trochę złośliwie — że gdyby córka Józka, Ewa, wypadła przez okno, to jej ojciec dopiero po trzech dniach spytałby żonę, co dzieje się z Ewą. Ciągłe niezadowolenie i zrzędzenie żony pogarszało sytuację. Pewnymi związkami małżeńskimi rządzą dość tajemnicze prawa: mimo napiętych stosunków, mimo iż wydaje się obserwatorowi, że lada moment rozpadną się, trwają one dziesięciolecia. Tak było również z małżeństwem Rezmerów. W czasie rozwijającej się choroby Rezmera te konflikty i napięcia zostały wyciszone lub zupełnie zanikły. Wisia stała się bardziej opiekuńcza, życzliwa i ofiarna. Nie tylko zaspokajała wszelkie potrzeby chorego, ale zarażała go bezgraniczną wiarą w pełne wyzdrowienie. Dawała mu wsparcie. Mimo iż zdawała sobie sprawę, że stan chorego staje się coraz cięższy, nigdy nie traciła nadziei. —Józek — pytała codziennie — jak się czujesz? — Objawy nie ustępują, Wisiu. Jak powiada Tadeuszek Konwicki, wszystko się sypie i rozłazi. Czuję się słaby, mam trudności z mową i z czytaniem. Odpowiadała z powagą, nie dopuszczając żadnej wątpliwości: — Ufaj, że niedługo proces choroby zacznie się cofać i zanikać... Będziesz mógł wkrótce powrócić do twoich ulubionych zajęć. — Wisiu — mówił głosem, w którym łagodność mieszała się z gniewem — skąd u ciebie bierze się ta infantylna wiara i prostacka nadzieja. Czyż sądzisz, że jakiś czarnoksiężnik odwróci bieg wydarzeń... że nastąpi przełom egzystencjalny? Nie lubiła takich rozmów, które graniczyły z filozofią i metafizyką. Była praktykiem, żyjącym wśród codziennych obowiązków i zadań. Jednak w tym momencie odsłoniła źródła swojej nadziei. 28 DUCH BUNTU — Ufam, że Bóg wysłucha mojej modlitwy. Nigdy nie opuszczał nas w chwilach trudnych. _ A może czeka nas los Hioba? — powiedział pełen sceptycyzmu. Nie zareagowała, tylko zajęła się pielęgnacją chorego: przyniosła czystą pościel, wymyła naczynia, zrobiła porządki w szafce nocnej. Może to była terapia zajęciowa? Mijały dni i tygodnie, a stan chorego nie poprawiał się. Przeciwnie, stawał się on coraz słabszy, coraz trudniej było mu prowadzić codzienne rozmowy. Mimo systematycznej rehabilitacji niedowład prawej strony ciała nie ustępował. Pojawiały się trudności w czytaniu i pisaniu. Koledzy przynieśli mu Imię róży Eco. Nie mógł czytać tej książki. Druk rozmazywał się: nie trafiał na kolejne linijki tekstu. Musiał ją więc odłożyć. Nie było wątpliwości, że leczenie zachowawcze mózgu nie daje żadnych rezultatów. Antybiotyki, kroplówki czy intensywna rehabilitacja były równie skuteczne, jak ziółka jego babci. Staczał się w nicość. Nic nie robił, tylko się staczał. Widział już dno głębokiej studni. Lekarze uważnie obserwowali te niekorzystne procesy. Postanowili powtórzyć badania komputerowe. Zmiany patologiczne w mózgu nie ustępowały. Wówczas pewnego dnia przyszła do łóżka chorego profesor Irena Hausmanowa, kierownik kliniki, i powiedziała twardym głosem: — Leczenie zachowawcze nie dało spodziewanych wyników. Potrzebna jest operacja neurochirurgiczna, która usunie ognisko zapalne. To jest jedyna szansa powrotu do zdrowia, panie profesorze. Jedyna! Więc padło w końcu to słowo, odmieniane przez lekarzy we wszystkich przypadkach: Operacja Operacji , Operacją 29 JÓZEF KOZIELECKI Operację Operacja... i Rezmerowi serce podeszło do gardła, zaczął drżeć, pojawiły! się mroczki przed oczyma. Przeżywał gonitwę myśli. Stawały j się one chaotyczne, infantylne, niedyskursywne, w każdyi razie — nie kontrolowane przez świadomość. Wyobrazi sobie, że chirurg otworzy jego czaszkę i dotrze do największ tajemnicy przyrody — Mózgu, jego mózgu! Zobaczy szarą kor mózgową, na której znajdują się fałdy, zwoje, bruzdy i szcze-1 liny... będzie dotykał tkanki neuronowej, będzie nacinał ją, aby wykryć ognisko zakażenia, i w końcu postara się je usunąć... A więc dotrze do siedliska świadomości, pamięci, emocji, woli J zjawisk metafizycznych... dotrze do jego warsztatu pracy:..! A jeśli ingerencja chirurgiczna pogorszy funkcjonowanie, jeśli doprowadzi do nieodwracalnych zmian... jeśli neurony zemszczą się na człowieku, który wtrąca się do dzieła bogów? Jeśli doprowadzi do “śmierci" jego osobowość? Wówczas będę tylko ja, ale bez podmiotu “ja". Najgorsze może się zdarzyć! Rezmer zalał się zimnym potem i wyjąkał: — Pani... profesor... muszę się... zastanowić... muszę... — Naturalnie — odpowiedziała. — Proszę porozumieć się ze swoją rodziną, ze swoją żoną, która jest rozsądną kobietą. Przez całe dorosłe życie Rezmer zajmował się procesem podejmowania decyzji przez innych ludzi, przez komputery. Badał, jak oceniają możliwe działania, jak przewidują ich konsekwencje, jak szacują wartości i prawdopodobieństwa, jakie akceptują ryzyko i niepewność. Osiągnął w tej trudnej dziedzinie znaczne sukcesy. Obecnie stanął przed najważniejszą decyzją własnego życia. Decyzją, naddecyzją, od której zależała^ jego dalsza egzystencja lub niebyt. Zdawał sobie sprawę, że w tym zadaniu wszystkie warianty są złe, nawet — bardzo | złe. Musiał więc wybierać między beznadziejnością a rozpaczą, między trwałym kalectwem a prosektorium. Wszawe życie! 30 DUCH BUNTU Powiedział żonie o propozycji lekarzy; o operacji neurochirurgicznej. Jej reakcja była natychmiastowa. —Józek, Ziutek, musisz się zgodzić na ten zabieg. Wielu z powodzeniem przechodzi tę operację... jesteś w dobrych rękach... w rękach wspaniałych chirurgów. — Wisiu, zrozum, że to jest najtrudniejsza decyzja mojego życia... Muszę rozważyć wszystkie za i przeciw, muszę ocenić ryzyko i hazard. Przynajmniej raz w życiu muszę być .racjonalny jak formuła matematyczna. Wówczas nastąpiło coś, czego nie oczekiwał, mimo iż znał swoją żonę od dziesięcioleci. Wzniosła się ponad swoje możliwości, przekroczyła siebie i wyszła poza codzienne zachowanie. Powiedziała twardo i stanowczo: —Józek, to nie jest Decyzja, to jest Konieczność!!! Nie masz wyboru. Znajdujesz się w przymusowej sytuacji. — Ale ja... ja boję się konsekwencji tej operacji... boję się, że nigdy nie będę tym, czym jestem, że nie będę mógł już pracować naukowo, że stanę się niespełna rozumu... że stanę się ciężarem dla wszystkich. Zapadło milczenie. Wisia utkwiła wzrok w podłodze, po której biegł przestraszony karaluch. Zaczęła się modlić: “Boże, spraw, aby mój mąż miał dość odwagi, żeby zaakceptować to, co konieczne, i aby starczyło mu męstwa, aby odrzucić to, co wydaje się możliwe." —Józek, przyjmij tę konieczność, tę nieodzowną operację... jeśli nie możesz zrobić tego dla siebie, to zrób to dla mnie, dla Ewy, dla nauki, którą tak kochasz, dla Boga, o którym zapomniałeś... Przerwała, aby wytrzeć oczy. — Pamiętaj, będziemy zawsze przy tobie. Zawsze. Weszła lekarka z kwestionariuszem. Spytała spokojnie: — Czy może pan podpisać zgodę na operację neurochirurgiczną? 31 JÓZEF KOZIELECKI Rezmer bez namysłu powiedział: tak! Wziął kartkę papierui i lewą ręką złożył swój podpis. Sam nie wiedział, dlaczego robij to tak bezrefleksyjnie i tak szybko. Klamka zapadła. Gdy żona wyszła, przypomniał sobie słowa, jakie kiedyś wypowiedziała Magda Czapińska, że kobiety są głównym bogactwem naturalnym tego kraju. Żadnych myśli, żadnych emocji, tylko zmęczenie. Sztubacki bunt Rozwijał się już wieczór, gdy sanitariusze przewieźli Re-zmera do Kliniki Neurochirurgicznej: korytarze, windy, piętra, i pacjent znalazł się w sali, w której leżał teraz sam. Skończył się obchód lekarski. Zbliżała się noc, chłodna noc lutowa. Późnym wieczorem przyszła jeszcze pielęgniarka i uprzejmie spytała: — Czy pan czegoś nie potrzebuje? — Tak, proszę siostry... Zjadłbym spaghetti lub pizzę mediolańską — odpowiedział pół żartem, pół serio Rezmer. —Jest pan strasznie dowcipny — odrzekła z nieukrywaną złością i zgasiła światło. Zapanowała ciemność i cisza. Warszawa udała się na odpoczynek. Rezmer nie mógł zmrużyć oka. Czuł przypływ samotności, beznadziejności i melancholii. Całą jego psyche, całe ciało, cały indywidualny kosmos opanowało tylko jedno słowo — Operacja. Wydawało się potężne, złowrogie i podłe. Chciałby uciec z tej sali, z tej kliniki, z tego białego piekła, jak szczury uciekają z tonącego okrętu, ale był sparaliżowany i słaby. 32 DUCH BUNTU Sytuacja stawała się nieznośna, więc zapalił światło, które często bywa jedynym sojusznikiem i jedynym terapeutą. Gdy zrobiło się jasno, zauważył, że nie jest sam: po ścianach, podłodze, nawet po suficie biegały karaluchy lub prusaki — nigdy nie mógł odróżnić od siebie tych owadów. Gdy przyszedł do szpitala, budziły w nim wstręt i odrazę. Jednak z upływem czasu, w ciągu kilku tygodni, przyzwyczaił się do nich, nawet w pewnym sensie polubił je. Były to zwierzęta-tułacze porażone głodem, ciągle poszukujące okruszyn spadających ze stolików pacjentów. Rzucała się w oczy ich bezbronność. Nie umiały walczyć ze swym śmiertelnym wrogiem — człowiekiem, który wyładowując swoją agresję lub swój gniew, zabijał je niemiłosiernie za pomocą środków chemicznych lub nawet gołą dłonią. Ratowały się tylko ucieczką. Widząc je, wędrujące chaotycznie, poczuł się lepiej. Ale przygnębienie, beznadziejność i bezradność nie zniknęły. Czuł się wypełniony negatywnymi uczuciami, jak balon trującym gazem. Nie był zdolny ich kontrolować. Aby poprawić samopoczucie, zaczął do siebie mówić. Myślenie przeradzało się w słowa, zdania w dyskurs, którego jedynymi słuchaczami stały się karaluchy. W jego słowach wzrastał Bunt, bunt nieokreślony, nierozumny, sztubacki. Nie zdawał sobie sprawy, przeciwko komu protestuje i do kogo krzyczy— nie! — Dlaczego właśnie ja, dlaczego także mój sąsiad zza ściany? Dlaczego spotkał nas ten podły Los? Dlaczego choroba trwa tak długo? Dlaczego posunęła się tak daleko? Dlaczego zbliża się do granicy niebytu? Dlaczego zmiany mogą być nieodwracalne? Dlaczego w tym miejscu pełnym odoru? Ponieważ zabrakło mu tchu, sięgnął lewą ręką po kubek znany z barów mlecznych. Popił trochę zimnej herbaty i kontynuował. 33 JÓZEF KOZIELECKI — Może predyspozycje genetyczne spowodowały tę ch robę? Może zbyt ciężki wysiłek, ciągła pogoń za osiągnięcianj aby udowodnić ojcu, że jestem czegoś warty? Może nauka. Gombrowicz — przypomniał sobie bezwiednie — pisał: “Nauka ogłupia, Nauka pomniejsza, Nauka oszpeca, Nauka paczy" ale te słowa nie mają sensu w tym kontekście... Za wszystko może być odpowiedzialny ślepy los albo, albo — tu ściszył głos — to jest kara boża, kara za grzechy... za brak szacunku dla rodziny, przyjaciół, za podłe czyny. W miarę upływu czasu jego bunt przeciwko nieznanemu, bunt sztubacki, wzrastał, jak rośnie sztormowa fala. — Kiedyś — mówił słabym głosem — matka postanowiła pójść do Kaplicy Ostrobramskiej i Ostrej Bramy. W kaplicy znajdował się znany obraz Matki Boskiej, słynący cudami i będący symbolem Wilna. Obraz ten — w przeciwieństwie do obrazu z Częstochowy — przedstawiał Maryję bez Dzieciątka Jezus, z głową pochyloną nieco na prawo i rękami złożon do modlitwy. Prawdopodobnie został namalowany przez ai stę należącego do szkoły włoskiej z połowy szesnastego wie) Chyba wykonał go jeden z nadwornych malarzy z Italii, prai cujących dla Zygmunta Augusta. Obraz ten zasłynął cudami; przypisywano mu nadludzką moc gaszenia pożarów... — nagle przerwał ten wykład. Zauważył, że karaluchy nie są wiernymi słuchaczami, że pochowały się po kątach. Znów był sam. Czuł zmęczenie, zatem słowa zamienił w myśli. “Matka była głęboko wierzącą kobietą. Powiedziała kiedyś: Ziuk, pójdziemy się pomodlić za ojca, który jest w łagrze, i za dobro całej rodziny. Ja jednak nie reagowałem na tę prośbę matki. Bawiłem się na ulicy z rówieśnikami. Wtedy zaczęła krzyczeć: Ty, żuliku, ty. Ulica ciebie wychowała, bolszewicy 34 DUCH BUNTU ciebie omamili. Już nie boisz się Boga... gdy powróci ojciec, rozprawi się z tobą. Nie reagowałem na jej groźby, wezwania. Nie poszliśmy do Kaplicy Ostrobramskiej... może za to Bóg mnie skarał... Ejże, to wymysły chorej wyobraźni. Głowa przeszkadza mi myśleć! Bóg nie jest taki małostkowy, jakim przedstawiają go ludzie/' Jego bunt znów falował: wzrastał i opadał. Przybierał różnorodne formy. Zmieniały się osoby i przedmioty, przeciwko którym protestował. W pewnej chwili spojrzał na krzyż Chrystusa wiszący na szpitalnej ścianie. — Dlaczego zgotowałeś nam ten los? Dlaczego nas opuściłeś? — gdy mówił te słowa, potężniała fala emocji. Przestał kontrolować swoje myśli, swoje czyny, swoje ciało. W pewnej chwili, kierowany chyba ukrytymi siłami nieświadomości, złapał kubek z baru mlecznego i rzucił nim lewą ręką—jedyną, którą władał — w ścianę, na której wisiał krzyż. Nie wiadomo, czy ten nierozumny akt furii skierowany był w świętość, czy tylko w szpitalną ścianę. Czy był to akt celowy, czy bezcelowy. Nastąpiło rozładowanie napięcia. Opadły emocje. Stuk rozbijającego się kubka spowodował otrzeźwienie i wzrost realizmu myślenia i działania. Poczuł się lepiej. Słysząc hałas, potęgowany przez ciszę nocną, przybiegła pielęgniarka, piękna blondyna z zaspanymi oczyma. Krzyknęła. Głośno krzyknęła. — Co pan tu wyprawia? — spojrzała na rozbity kubek i ścianę zalaną herbatą. — To ciężkie przewinienie. Zaczęła kląć jak dorożkarz. —Jeśli jeszcze raz to się powtórzy — ostrzegła — zwiążę pana pasami bezpieczeństwa. O, tymi — pokazała, i wychodząc zatrzasnęła drzwi. — Napnę muskuły — powiedział złośliwie Rezmer, ale pielęgniarka była już na korytarzu. Wszystko robił za późno. 35 JÓZEF KOZIELECKI Po tym incydencie Rezmer zasnął. Obudził go doktor Adam Maj, który opiekował się nim w klinice. Był to młody, inteligentny chirurg, człowiek o niezwykłej erudycji. —Jak pan się czuje? — spytał rutynowo. —Jak skazaniec — odpowiedział Rezmer. Maj usiadł na krześle i wziął go za rękę. — Pielęgniarka powiedziała mi o jakimś incydencie nocnym — rzekł łagodnie. — Panie doktorze, nie mogłem spać, więc buntowałem się przeciwko swojemu zasranemu losowi... przeciw wszystkiemu, co żywe... przeciwko panu... przeciwko sobie rów-; nież... Lekarz ironicznie uśmiechnął się. , — Lepiej dobrze przygotować się do operacji niż organizo-J wać harcerskie bunty — powiedział. — To prawda, ale, jak powiedział... no, no — Rezmer zapomniał nazwiska — jak napisał znany pisarz: “buntujemy się, więc jesteśmy". Właśnie tak sądził autor Dżumy... — Skończył się romantyzm, a zaczęła się trudna walka o zdrowie, o życie pacjentów — skończył sentencjonalnie? lekarz. — Dziękuję za nauczkę, doktorze. Przez korytarz przetoczył się wózek ze śniadaniem. Rezmer starał się jeść to, co było niejadalne: on — jajogłowy — nie mógł przełknąć jajka twardego jak kamień. Procesje, procesje... Wieść o poważnym stanie zdrowia Rezmera szybko do- tarła do instytutu naukowego, w którym pracował, na ulicę Stawki, na Krakowskie Przedmieście, na Nowy Świat, do 36 DUCH BUNTU pałacu Kultury; nawet do Ameryki dotarła. W trakcie rożnów telefonicznych, w czasie przypadkowych spotkań na korytarzach uniwersyteckich czy w kawiarniach przyjaciele, znajomi i studenci ściszonym głosem wzajemnie informowali się o zbliżającej się operacji neurochirurgicznej Rezmera. Jak to zwykle bywa w świecie nauki—prawda mieszała się z blagą, fantazje graniczyły z konfabulacjami. Niektórzy twierdzili, że u Rezmera wykryto guz mózgu, że stracił mowę, że wystąpiły drgawki padaczkowe. Ludziom o słabych nerwach uginały się nogi, drżał głos, pojawiały się bóle w klatce piersiowej, podobne do dolegliwości wieńcowych. A wszyscy, prawie wszyscy nie mogli uwierzyć, że zdarzyło się Nieprawdopodobne, że człowiek wysoki jak dąb i zdrowy jak biały byk z dnia na dzień znalazł się na krawędzi niebytu. I rozpoczęły się procesje do chorego. Rodzina bliższa i dalsza, przyjaciele i wrogowie udawali się do szpitala, aby na własne oczy przekonać się, co się stało, aby dotknąć nieprawdopodobnego. Motywacja tych odwiedzin była różnorodna, często trudna do określenia; świadome mieszało się z nieświadomym. Ciekawość, współczucie, solidarność, pragnienie niesienia pomocy kierowały tym potokiem ludzi. Gdy zbliżali się do sali, w której leżał chory, opanowywał ich niepokój i lęk przed nieznanym i nieokreślonym. Wielu czaiło się najpierw na korytarzu, później przechodziło szybkim krokiem przed otwartymi drzwiami sali, aby oswoić się z widokiem przyjaciela lub kolegi. Dopiero po pewnym czasie kierowali niepewne kroki do łóżka Rezmera. Świat wypadł z orbit, więc zachowywali się często zupełnie infantylnie, jak dzieci. Jednak nie przychodzili z pustymi rękami. Dźwigali w workach plastykowych rzeczy dość przypadkowe, jakby ślepy los kierował ich wyborami. Na stoliku nocnym chorego znalazła się książka Rozwiązywanie końcówek szachowych, pudełko orze- 37 JÓZEF KOZIELECKI chów, maskotki i inne niepotrzebne przedmioty. Wśród tej rzeszy odwiedzających była także Maria Manturzewska, która nie przyniosła żadnego prezentu. Po powitaniu usiadła na łóżku, delikatnie uścisnęła sparaliżowaną prawą rękę Rezmera i trzymała ją długo, bardzo długo, nie wypowiadając żadnego słowa. Patrzyła jedynie łagodnym wzrokiem w przygasłą twarz przyjaciela. To milczące zachowanie, ten dotyk do dłoni pozbawionej czucia, wszystko to poruszyło Rezmera. Ciągle przypominał sobie ten zwyczajny gest. W procesji znajomych i nieznajomych znajdowały się również osoby, które świadomie chciały pomóc Rezmerowi, które wierzyły, że ich umiejętności lecznicze zawrócą bieg wydarzeń. Wśród nich dominowali przedstawiciele medycyny naturalnej, holistycznej i alternatywnej: radiesteci, energobioterapeuci, uzdrowiciele, parapsychologowie; ludzie nawiedzeni i niena-wiedzeni. Słowem — rodzimi Kaszpirowscy. Rezmer niezbyt wierzył w skuteczność tego typu zabiegów, a jednak nie wyrażał sprzeciwu. Sądził, iż nie wolno mówić “Nie" ludziom dobrej woli. Zjawił się Maciej Pilch. Znał go z lat studenckich. Później nie spotykali się przez dziesięciolecia. Od czasów studiów niewiele się zmienił: wysoki, przystojny, zawsze opowiadający paradoksalne historyjki. — Cześć, Józek. Jak się czujesz? — spytał. Chory nie odpowiedział, tylko podniósł lewą rękę na znak powitania. — Chciałbym ci pomóc — zaczął. — Zajmuję się medycyną naturalną, która często daje lepsze wyniki niż medycyna akademicka. W każdym razie otwiera fascynujące perspektywy — mówił z taką pewnością, jakby recytował tabliczkę mnożenia. — Naprawdę? — spytał Rezmer łamiącym się głosem. — A... a czy radiestezja została już wypróbowana na szczurach, Maciej? 38 DUCH BUNTU To pytanie było tak zaskakujące, że kolega nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. Zapadła cisza... — Widzę — odrzekł po chwili — że jesteś w dobrym humorze. Prawdziwy mały Józio! Maciej wyjął ze swojej teczki różne aparaty: jakieś wahadełko kryształowe, wahadło egipskie, biometr i chyba jeszcze coś innego. Następnie zaczął się seans. Umieszczał wahadełko nad wybranym organem ciała i śledził jego ruchy. Zapisywał obserwacje na specjalnym kwestionariuszu; robił to dokładnie, jak księgowy. W czasie wykonywania tych tajemniczych czynności dużo mówił o stanie narządów wewnętrznych, ale chory nie był w stanie śledzić jego słów. Po postawieniu diagnozy Maciej rozpoczął terapię. Przesuwał dłonie wzdłuż ciała Rezmera i co pewien czas potrząsał nimi, jakby chciał odpędzić złe duchy. — Choroba powinna się stopniowo cofać, powinna nastąpić poprawa zdrowia. Rezmer nic nie odpowiedział. Maciej włożył do teczki swoją aparaturę i żegnając się oznajmił: — Wpadnę za kilka dni, aby się przekonać, czy nastąpiła poprawa. Wbrew przewidywaniom Macieja, stan zdrowia chorego raczej się pogarszał. Choroba mózgu coraz głębiej drążyła jego organizm. Widząc to Maciej, człowiek życzliwy, ofiarny i opiekuńczy, poprosił o pomoc swojego kolegę, Jana Reja. Rej był młodym naukowcem, który osiągnął międzynarodowe sukcesy w radiestezji i energobioterapii. Prowadził wykłady w Zachodniej Europie. Leczył w najlepszych przychodniach szwajcarskich i niemieckich. Udzielał wywiadów czołowym czasopismom. O jego sukcesach napisano książkę. Zjawił się przy łóżku Rezmera w białym fartuchu i powiedział: 39 JÓZEF KOZIELECKI — Rodzimi lekarze nie tolerują medycyny naturalnej, tego próbuję odgrywać rolę pracownika tego szpitala. Proszę mi wybaczyć! Był to człowiek bardzo kulturalny, dobrze wykształcony i wzbudzający zaufanie. Na wstępie zastrzegł, iż jego metody leczenia nie zawsze dają oczekiwane rezultaty, ale... ale jest duże prawdopodobieństwo, iż zmiany w mózgu cofną się, a przynajmniej się zatrzymają. Nie uznawał żadnych aparatów i przyrządów. Jedynym środkiem leczenia były jego ręce. Gdy je wyciągnął, Rezmer poczuł falę ciepła, która od nich biła; wydawało mu się, że zbliża się do piecyka elektrycznego. Mimo iż należał raczej do ludzi sceptycznych, nie mógł zaprzeczyć, że organizm Reja promieniuje jakąś energią, nieznaną współczesnej fizyce. W sposób skomplikowany, w którym Rezmer nie mógł uchwycić żadnej regularności, radiesteta manipulował dłońmi w górnej części jego ciała. Najwięcej czasu poświęcił lewej półkuli mózgu, w której znajdowało się ognisko zakażenia. Ciepełko bijące z rąk Reja poprawiało samopoczucie Rezmera. Gdy skończył się ten przyjemny seans radiestetyczny, chory spytał: — Czy naprawdę teraz mogę oczekiwać efektów? — Istnieje duża szansa poprawy zdrowia — odrzekł Rej. — Nawet... nawet, gdy zdarzy się najgorsze, nawet gdy... — nie miał odwagi wymówić tego podłego słowa. Rej zrozumiał intencje chorego i powiedział: — Nawet wtedy. Medycyna naturalna daje dobre wyniki nawet w ciężkich przypadkach. Nie dała! Zgłaszali się także inni uzdrowiciele, często ludzie nawiedzeni, którzy bezkrytycznie wierzyli w skuteczność swoich metod. Raz przyszedł nieznajomy, który twierdził, iż opanował tajemnice medycyny chińskiej. Przekonywał, że zastrzyki 40 aplikowane w zwoje znajdujące się pod szczęką uwolnią chorego od bólów głowy i poprawią ogólne samopoczucie. Jednak Rezmer i jego żona nie zgodzili się na takie zabiegi. Wszystkie te próby ratowania zdrowia Rezmera, wszystkie te próby ludzi dobrej woli, nie dawały rezultatów. Choroba mózgu okazywała się trudnym przeciwnikiem. Przeciwnikiem odnoszącym sukcesy w grze z medycyną klasyczną i naturalną. “Może dzieje się tak dlatego, że lekarze przestali myśleć i stali się Narzędziami Własnych Narzędzi. Sprzedali więc duszę maszynom" — myślał Rezmer w chwilach, gdy ogarniała go melancholia. Oko w oko z prawdą Doktor Maj wpadł do kliniki wcześnie rano. Był w złym nastroju. Czuł odpowiedzialność za zdrowie pacjentów, którymi się opiekował. Tymczasem w ostatnim czasie sprawy układały się niepomyślnie. Mimo ofiarności lekarzy nie udało się wyleczyć kilku chorych, chociaż rokowania początkowo były pomyślne. W szpitalu pojawiły się nowe źródła infekcji, wystąpiły ropienia pooperacyjne, które są największym wrogiem chirurgii. Maj skoncentrował się ponownie na przypadku Rezmera. Jego stan był krytyczny. Jeszcze raz przejrzał stos analiz medycznych, aby szukać w nich promyków nadziei. Spojrzał na zdjęcie komputerowe. Rozległe zmiany w płacie ciemieniowym mózgu wskazywały na guz i to nie na guz łagodny, ale na nowotwór złośliwy. Taką diagnozę mógł sformułować z 99-procentowym prawdopodobieństwem. Opanował go smutek. Wbrew sztuce lekarskiej, która nakazuje trzymanie 41 JÓZEF KOZIELECKI emocji w ryzach, był wściekły na ślepy los, który tak głęboko doświadczył Rezmera. Lubił tego chorego, mimo iż czasem wybuchały między nimi konflikty. Często pacjenci krnąbrni, agresywni, ale z barwną osobowością, zyskują sympatię lekarzy. Do pokoju lekarskiego weszła magister Laska pracująca w klinice jako psycholog kliniczny. Jej obserwacje dotyczące Rezmera były całkowicie zgodne z dotychczasowymi badaniami medycznymi. Pacjent tracił kontakt z otoczeniem społecznym. Pogłębiały się zaburzenia mowy i coraz częściej występowały luki pamięciowe. Nie umiał czasem poprawnie odpowiedzieć na proste pytania. Gdy prosiła go, aby powiedział, co jadł na śniadanie, milczał albo wybuchał agresją typu: “Proszę mnie nie egzaminować, jestem profesorem uniwersytetu, a nie królikiem doświadczalnym." Słowem, częściowej afazji towarzyszyła częściowa amnezja. — Ale — powiedziała pani psycholog — są te cudowne chwile, gdy Rezmer funkcjonuje prawie normalnie. Doktor Maj postanowił odwiedzić chorego. Gdy wszedł do sali, zobaczył przy łóżku jego żonę. — Pani doktor, kiedy pani śpi? — spytał. — Kiedy? Najczęściej wtedy, gdy... pracuję, przy fotelu dentystycznym... — Teraz wiem, dlaczego boję się stomatologów. Zwrócił się do Rezmera. — Proszę powiedzieć, jak pan się czuje? — Podle, jak... wykastrowany kocur... — Ale głowa przestała boleć? — Nie boli ciągle, ale... ale czasem odczuwam bóle... jakby targał mnie... wściekły pies. Doktor Maj poprosił żonę Rezmera do swojego gabinetu. Szli długim korytarzem. Szli, szli, a korytarz się wydłużał, wyciągał, uciekał, jakby poza granice szpitala. Żona Rezmera 42 DUCH BUNTU zdawała sobie sprawę, że Maj ma jej coś ważnego do zakomunikowania. Weszli do gabinetu. — Może napije się pani kawy? — powiedział, aby odroczyć moment przekazania złej wiadomości. — Dziękuję. Zaległa cisza. Ktoś krzyczał. Ktoś bredził. Ktoś jęczał. Ktoś przeklinał. Ktoś płakał. Te odgłosy szpitala nie robiły żadnego wrażenia na Maju. Przyzwyczaił się do nich, jak kapitan okrętu przyzwyczaja się do fali sztormowej. — Proszę parii... mąż znajduje się na ostrym zakręcie — zaczął Maj. — Proszę spojrzeć na klisze tomograficzne... chyba umie pani je odczytywać... Zmiany w części ciemieniowej są charakterystyczne dla Guza Mózgu — zawiesił głos i potem dodał, że prawdopodobnie jest to nowotwór złośliwy. — Czy ta diagnoza jest całkowicie pewna? — spytała Wisia. Pod powiekami czuła łzy. —Jak pani wie, w medycynie nie ma rozpoznań zupełnie kategorycznych... Zawsze istnieje margines ryzyka... Zawsze pali się płomyk nadziei... Może to być jakiś nietypowy ropień albo... — Wierzę — powiedziała łamiącym się głosem — że to nie jest guz, że najgorsze nie zdarzy się mojemu mężowi, że wyzdrowieje... —Ja też w to wierzę, ale musimy być przygotowani na wszystko... Po przerwie dodał refleksyjnie: — Taki już jest los lekarza, iż musi mówić ludziom gorzką prawdę, że musi również — zaciskając zęby — informować ich o nowotworach i wylewach... Chce się wyć! Powróciła do Rezmera, który nie zauważył jej bladej twarzy i podkrążonych oczu. Nie powiedziała mu nic o dramatycznej diagnozie medycznej, o jego opłakanej sytuacji, tylko zajęła się 43 JÓZEF KOZIELECKI drobnymi sprawami codziennymi. Wymyła kubek i wlała do niego herbaty. Poprawiła pościel. Wylała kaczkę. Wykonywała te czynności tak, jak poprzednio. Gdy żegnała się z chorym, starała się dodać mu otuchy. — Zobaczysz, Józek, że wszystko skończy się pomyślnie. Ufam Bogu. — To będzie najdłuższa noc mojego plugawego życia — powiedział tak cicho, że chyba nie zrozumiała tych słów. Późnym wieczorem wyszła ze szpitala. Była zdruzgotana. Pojechała prosto na Plac Grzybowski, do Kościoła Wszystkich Świętych. Długo modliła się w samotności i w pustce. Gdy opuszczała świątynię, ktoś powiedział na ulicy: —Jutro tłusty czwartek... trzeba pójść na pączki do Bli-klego. “A więc wszystko odbędzie się w tłusty czwartek." Tłusty czwartek... tak bardzo lubiła ten dzień, mieszkając na Pomorzu czy studiując medycynę w Poznaniu. Przeżywała konflikt emocji: dramat chwili zderzał się z przyjemnymi wspomnieniami z dalekiej przeszłości; wspomnienia te wywoływały poczucie winy... poczucie wstydu wywoływały. Nad Grzybowską świeciły gwiazdy. W czwartek Rezmer obudził się około godziny szóstej;1 obudził się pełen niepokoju. Ten niepokój nie tyle związany był ze zbliżającą się operacją, ile z treścią snu. Od kilku miesięcy przeżywał zadziwiające sny, które miały ten sam Schemat, ale różniły się akcją, rodzajem bohaterów, szczegółami. Nazywał je “Ucieczką". Nie był w stanie ich zrozumieć. Tylko wybitny DUCH BUNTU psychoanalityk mógłby je zinterpretować, chociaż i to było wątpliwe. Śniło mu się, że zwiedza słynny Park Narodowy Yellowstone, jeden z najpiękniejszych parków Ameryki. Podziwiał unikatowe wodospady, zatrzymywał się przy gejzerach, które wybuchały gorącą parą i wodą, obserwował siarczane źródła, z których wydobywała się para o ostrym zapachu. W pewnym momencie zauważył małego niedźwiedzia albo coś, co przypominało mu tego groźnego ssaka. Niedźwiedź szybko zbliżał się do niego. Rezmer chciał uciekać, ale nie mógł, ponieważ — podobnie jak w poprzednich snach — nie był zdolny oderwać nóg od podłoża. Wydawało mu się, że wrosły w ziemię jak korzenie. Wszelkie próby kończyły się fiaskiem. A tymczasem niedźwiedź był już blisko. Zaczął krzyczeć lub tylko wydawało mu się, że krzyczy... I nagle obudził się. W przeszłości chciał studiować Freuda, aby zrozumieć ten schemat snów, ale w końcu porzucił psychoanalizę, uznając, iż nie pojmuje jej praw. Były zbyt mętne. Szybko otrząsnął się z tego ponurego snu. Czuł się dosyć dobrze. Nie bolała go głowa, nie miał mroczków przed oczyma. Ustąpiły częściowo zaburzenia mowy. Około godziny siódmej przyszedł pielęgniarz i zaczął golić mu głowę. Po wykonaniu tej przykrej czynności powiedział: — Panie, teraz przykleję plaster z pana nazwiskiem. Rezmer poczuł się dotknięty i upokorzony. — Nie zgadzam się na taki plaster... nie czeka jeszcze na mnie baba z kosą... Proszę włożyć mi bransoletkę identyfikacyjną, tak jak to się robi na Zachodzie. — Proszę nie pajacować — rzekł ostro pielęgniarz. — Takie są przepisy. Jeśli pan nie chce, to wezwę lekarza. W końcu, mimo sprzeciwu, pielęgniarz przylepił plaster. Potem weszła siostra, uśmiechnięta, pięknie uczesana, i podała premedykację, czyli lek przygotowujący do uśpienia. JÓZEF KOZIELECKI Rozpoczął się transport do bloku operacyjnego. Trwał długo. Zegar psychologiczny zamieniał sekundy na minuty, a minuty na godziny. Pielęgniarki z kliniki wiozły Rezmera przez korytarze, później — siedem pięter windą w dół. W koń- cu przekazały łóżko pielęgniarkom z bloku operacyjnego. Odbywało się to na czerwonej linii, oddzielającej te dwa światy szpitala. Rezmer znalazł się w sali chirurgicznej. Wszystko w niej było zielone, i ściany, i podłogi, i fartuchy operatorów, i ubiór pielęgniarek. Białe piekło zamieniło się na piekło zielone. To był ulubiony kolor chorego. Anestezjolog wprowadził kanikułę do żyły Rezmera i podał leki usypiające. W tym momencie, w tej błogiej chwili zapadania w sen, Rezmer doznał zjawiska zwanego przez psychologów Hipermnezją, nadpamięcią. W ciągu kilku sekund, a raczej w czasie, któ- rego nie można było racjonalnie określić, przed Rezmerem “stanęło" całe jego życie. Widział obraz składający się z wielu epizodów jego egzystencji. Epizody te zlewały się w jedną nierozłączną całość: dzieciństwo spędzone w Wilnie na ulicy Mętnej — wypędzenie jego rodziny z tego miasta — młodość w Borach Tucholskich — praca na Uniwersytecie Warszaw- skim — rodzina — wyjazdy do USA, Japonii, Niemiec. Szpital. Niedowład. Wizyty kolegów, znajomych. Nie wiedział dokład- nie, czy obraz ten powstaje w wyobraźni, czy też w przestrzeni wirtualnej lub parapsychologicznej. Nie wiedział również, czy wszystko odbywa się w określonym czasie, czy też pozbawione jest tego kluczowego wymiaru egzystencji. W pewnej chwili czuł, że zapada w głęboki sen. Zniknęło zjawisko hipermnezji. Stracił przytomność. Może tylko jego nieświadomość w dal- szym ciągu była aktywna. Wszedł profesor Jerzy Bidziński, który miał przeprowa- dzić tę trudną operację. Był to człowiek średniego wzrostu, o siwiejących już skroniach i błyszczących oczach; ubierał się 46 DUCH BUNTU elegancko i szykownie, w angielskim stylu. W ciągu prawie czterdziestu lat pracy wykonał kilka tysięcy operacji. Lekarze, pielęgniarki i pacjenci mówili o nim “wybitny" lub “sława", jeden z kolegów zajmujących się psychologią kliniczną powie- dział Rezmerowi, że ma szczęście, iż będzie go operował sam profesor. Bidziński posiadał wyjątkowe zdolności manualne: manipulował narzędziami chirurgicznymi jak wirtuoz lub jak znakomity rzemieślnik. Te zdolności były szczególnie ważne w operacjach mózgu, w których minimalny błąd chirurgiczny może doprowadzić do katastrofy albo do nieodwracalnych powikłań. Ponadto charakteryzował się umiejętnością syn- tetycznego myślenia — zręcznie scalał grad różnorodnych danych medycznych i formułował trafne wnioski. Zasady sztuki lekarskiej i fachowość wyznaczały jego za- chowanie. Starał się całkowicie panować nad swoimi emo- cjami i namiętnościami. Nawet w chwilach, gdy inni wyrażali gniew lub radość, zachowywał zimną krew. Był to prawdo- podobnie wynik długiej pracy nad sobą. Gdy wchodził do sali operacyjnej, emocje zostawiał za drzwiami. Przypominał “komputer", którego jedynym celem jest skuteczność pracy. Może dlatego zaliczał się do osób samotnych? W klinice wymagał dyscypliny i posłuszeństwa, zarówno od asystentów, jak i od pacjentów. Sprawiał wrażenie czło- wieka nieprzystępnego, surowego, nawet autorytarnego. Ale Rezmer, który znał się trochę na ludziach znajdujących się na świeczniku, podejrzewał, że profesor z natury jest życzliwym i troskliwym człowiekiem. W klinice jednak musiał grać Rolę surowego ojca, ponieważ sądził, że wymaga tego jego trudny zawód. Przypominał łagodnego z usposobienia aktora, który zgodnie z treścią sztuki staje się człowiekiem apodyktycznym i nadmiernie wymagającym. Wszystkie te oceny osobowości profesora były tylko ułomnymi przypuszczeniami. Trzeba być 47 JÓZEF KOZIELECKI Platonem, Freudem i Maslowem jednocześnie, aby poznać ludzką duszę, szczególnie duszę człowieka nieprzeciętnego. Wchodząc na salę operacyjną — jak zwykle — odczuwał niepokój niezauważalny dla otoczenia. Nie był pewny, czy uszkodzenie mózgu będzie takie, jakie sobie wyobrażał, czy diagnoza, że w głowie pacjenta rozwija się złośliwy nowotwór, okaże się słuszna. Niepokoił się także tym, czy plan operacji, wraz z jego modyfikacjami, pomagającymi podejmować nagłe decyzje śródoperacyjne, będzie wykonalny. Chirurg musi być przygotowany na każdą niespodziankę i zagadkę. Skoncentrował się maksymalnie. Przy pomocy trepana otwarto czaszkę. Po zdjęciu fragmentu kości w części ciemieniowej profesor zobaczył oponę twardą, pokrywającą mózg. Była prawidłowa. Po nacięciu jej nożyczkami chirurgicznymi ukazał się mózg Rezmera. MÓZG... Chociaż profesor wielokrotnie obserwował ten królewski organ, zawsze robił na nim wrażenie. Przecież na tej najdelikatniejszej, najdoskonalszej i najbardziej frapującej tkance, jaką wytworzyła natura lub Opatrzność, kryła się największa tajemnica kosmosu; największy sekret, który neurochirurgowie — niby Prometeusz — bezwstydnie wykradali bogom. Mózg nie tylko odzwierciedlał rzeczywistość, ale przede wszystkim ją kreował. Ten organ pełen zwojów, fałd i bruzd był sprawcą przełomowych osiągnięć ludzkiego geniuszu. Dzięki niemu dokonywano wielkich odkryć naukowych i dzięki niemu powstawały wspaniałe dzieła literackie. W tej szarej masie rodziły się plany otwartego społeczeństwa i monstrualne zbrodnie przeciw ludzkości. Rozwijała się miłość bliźniego i nienawiść. Zapisane były uczynki świętych i draiistwa cze-kistów. Tu tworzyło się pojęcie dobra i zła, Boga i szatana. Człowiek jest zawsze tym, czym jest jego mózg; mózg, będący centralnym punktem osoby ludzkiej i centralnym punktem wszechświata. Rezmerowi wydawało się czasem, że wszystko 48 DUCH BUNTU ;est wytworem mózgu i mózg jest wytworem wszystkiego, chociaż to drugie twierdzenie było dyskusyjne. Bidziński zostawił swoje emocje poza salą operacyjną, z uwagą więc i chłodnym spokojem przystąpił do kulminacyjnego punktu operacji. W sposób wirtuozowski naciął powierzchnię mózgu na głębokość pięciu milimetrów i natrafił... natrafił nieoczekiwanie na nie otorbiony zbiornik ropy, zbiornik przypominający podziemne jezioro. “A jednak to nie guz, ale ropień... tylko ropień"—pomyślał spokojnie. “Jak często diagnozy medyczne są błędne... Trzeba jeszcze wiele dziesięcioleci, aby wykluczyć takie pomyłki." Trudno powiedzieć, czy się cieszył. Fachowość wzięła chyba górę nad emocjami. W każdym razie przeżył pewien moment odprężenia i ulgi psychicznej. Chociaż czuł się zmęczony, w dalszym ciągu z wielką precyzją wykonywał swoje czynności. Opróżnił zbiornik ropy, przepłukał lożę operacyjną solą fizjologiczną. Operacja dobiegała końca. Jeszcze tylko trzeba było wstawić na swoje miejsce zdjęty płat kostny, jeszcze trzeba było zszyć skórę, jeszcze trzeba było wykonać grad drobnych czynności. Zajęli się nimi asystenci i pielęgniarki. W czasie gdy trwała bezkompromisowa walka o życie pojedynczego człowieka, jej męża, Wisia czuwała przed salą operacyjną. Przyszli też koledzy i asystenci Rezmera, Maryla, Tadeusz, Nina. Czuli solidarność z chorym i wiedzieli, że jego żona — tak jak nigdy — potrzebuje ich wsparcia. “Wisiu — powiedziała Maryla — sytuacja nie jest opłakana. Znam przypadek..." i opowiedziała o swoim znajomym, który był w analogicznej sytuacji. Rozmawiali, nawet żartowali. Wisia opowiadała o swojej niedawnej wycieczce do Tajlandii. W pewnej chwili wyszedł Profesor. — Pani doktor — powiedział spokojnie. — To nie był guz, tylko ropień mózgu. 49 JÓZEF KOZIELECKI — Dziękuję, profesorze, za tę wspaniałą wiadomość. — To mój obowiązek — odpowiedział i odszedł na chwiejących się nogach jak katorżnik. Wisia przestała kontrolować swoje emocje. Wpadła w objęcia Maryli i tłumiąc łzy, powiedziała: “Marylko, to tylko ropień, ropień". Wszyscy czuli się szczęśliwi. — Idziemy na pączki do kawiarni — zaproponowała Wisia. — Ja zapraszam. — Idziemy, idziemy—powtórzyli koledzy. Gdy jedli pączki, gdy jedli te pączki rodzime, pełni radości, nie wiedzieli, nie mogli nawet przypuszczać, że w szpitalu rozpoczął się kolejny akt dramatu, być może najważniejszy. Około godziny czternastej pielęgniarki przewiozły Rezmera do sali pooperacyjnej. Był ciągle nieprzytomny. Przypominał człowieka pogrążonego w głębokim śnie, który powrócił z dalekiej podróży. Mijały długie minuty i godziny, a pacjent nie odzyskiwał świadomości. Jak mówią lekarze, nie powracał do życia: oczy miał zamknięte, nie reagował na polecenia... przebywał jak gdyby poza przestrzenią i czasem. Lekarze zaczęli podejrzewać, że chory przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, że wystąpił Obrzęk Mózgu, który często towarzyszy operacji ropnia. Natychmiast wykonana tomografia komputerowa potwierdziła to przypuszczenie. W obszarze obrzęku zwiększało się ciśnienie tkankowe, zmniejszał się przepływ krwi przez naciśnięte naczynia, gromadził się nadmiar cieczy. Obrzęk taki prowadzi do niedotlenienia mózgu i 50 DUCH BUNTU _- gdy nie ustępuje — wymaga przeprowadzenia powtórnej operacji, zwanej reoperacją. — Do dupy — powiedział z furią jeden z lekarzy. Zadzwonił do profesora Bidzińskiego, który powrócił już do domu. Profesor wydał stosowne polecenia i zawiadomił współpracowników, że jeżeli obrzęk nie ustąpi, przyjedzie do szpitala, by przeprowadzić następny zabieg chirurgiczny. Po telefonie ze szpitala profesor nie mógł zasnąć. Nikt nie jest w stanie policzyć nocy, w których nie zmrużył oka. Jeszcze raz rozpoczęła się dramatyczna walka o życie. Znów ruszyła maszyneria diagnostyczno-terapeutyczna. Medycy wytoczyli przeciw losowi najcięższe działa i całą wiedzę fachową: leki przeciwobrzękowe, zabiegi terapeutyczne... Mimo tych czynności obrzęk nie ustępował. Wydawało się, że zbliża, się chwila, kiedy trzeba będzie wezwać Profesora... Chory nie odzyskiwał przytomności, ale jego stan fizjologiczny i psychologiczny ciągle się zmieniał. Śpiączka stawała się głębsza lub płytsza. W pewnej chwili — pamięta to doskonale, jak nazwisko swojej matki — właśnie w pewnej chwili poczuł, że jego życie kończy się, że odchodzi na zawsze. Ale to nie była nicość... to nie były zaświaty... ale coś, co przypominało łono matki: biła z niego olśniewająca jasność. Żył — a może chwilowo już nie żył — w tej świetlistej i ciepłej przystani. Nie doświadczał żadnych emocji, żadnych namiętności ani lęku, ani nadziei, tylko żal, ten piekący żal, że nie dane mu było dokończyć swoich prac naukowych, że los udaremnił wyjazd do Kalifornii. Wszystko leżało rozłożone na biurku w artystycznym nieładzie. Przypomniała mu się książka Infelda o Einsteinie. Gdy zapytano genialnego fizyka-dziwaka, jak by się zachował, gdyby wiedział, że za kilka godzin, a może za kilka dni umrze, twórca teorii względności odpowiedział prosto jak dziecko. Nie traciłby czasu. Dokończyłby rozpoczęty artykuł, 51 JÓZEF KOZIELECKI uporządkowałby swoje papiery, zapaliłby świece i w końcu położyłby się na łóżku oczekując beznamiętnie swojej godziny. Rezmer odczuwał żal, rujnujący żal, iż nie dane mu były te godziny, te dni, w których usiadłby za biurkiem i pisałby pracę o decyzjach transgresyjnych. Wstąpił w niego duch buntu. Zawsze się buntował i przewidywał, iż ten bunt przyniesie \ oczekiwane rezultaty. Wydawało mu się, że krzyczy, bredzi, przeklina... W końcu pomyślał, że ten bunt nie ma sensu, bo jego życie toczy się już... poza życiem... i nikt go nie wskrzesi... nikt! Dramatyczna walka o życie Rezmera nie ustawała. Lekarze chwiali się na nogach, pot lał się strużkami. Plugawe życie, aby trzeba tak o nie walczyć... Zbliżała się godzina dwudziesta druga... I wówczas... wówczas chory otworzył oczy... Zaczął reagować na proste polecenia typu: proszę pokazać język, proszę podnieść lewą rękę. Batalia kończyła się zwycięstwem. Nie było fanfar, nikt nie bił brawa triumfatorom, trudno byłoby nawet określić pole chwały. W tym białym piekle jutro wszystko zostanie zapomniane... bo rozpocznie się kolejna batalia o wskrzeszenie czyjegoś życia. Gdy po jakimś czasie koledzy pytali się Rezmera, na czym polegał obrzęk mózgu, który wywołał dramatyczny kryzys, odpowiadał anegdotycznie. Przyszedł chłop do lekarza, trzymając przed sobą półmisek. A lekarz: co pan tam niesie? Wtedy chłop: panie doktorze, to mój mózg... to się w głowie nie mieści! Niektórzy koledzy się śmiali, inni uważali, że ten dowcip jest niesmaczny i niestrawny. Po operacji zaczęło się intensywne leczenie. Dominowały w nim kroplówki, kroplówki i kroplówki. Kroplówki tyranizowały chorego, zniewalały go, rujnowały jego buntowniczą osobowość. W końcu żyły wysiadły i nie było gdzie wprowadzić wenflonu. Protestował. Przeklinał. Złorzeczył. 52 DUCH BUNTU — Panie doktorze, do jasnej cholery, kiedy te skorpiony przestaną żądlić mój organizm? Kiedy? —Jeszcze tylko kilka tygodni. Proszę być cierpliwym — odpowiadali. — Kilka tygodni, to dla mnie cała wieczność! Takie życie w życiu... w życiu przeciętym na dwie połowy. Życie w bezczasie W szpitalnym getcie czas płynął w swoistym rytmie. Jego * miarą nie były cykliczne przemiany w przyrodzie, pory roku czy okres siewu i żniw. Nieadekwatna stawała się piękna metafora strzały, zgodnie z którą pędzi on ciągle naprzód, przed siebie. Wprawdzie ludzie chorzy używali tych samych zegarków, jednak w ich umyśle minuty, dni, tygodnie, miesiące miały inne znaczenie psychologiczne. Pacjenci, którzy ulegli nieszczęśliwym wypadkom, którzy przeżyli zawał lub wylew i których karetka przywoziła na sygnale, byli poddawani intensywnym zabiegom medycznym. “Dostawali w kość", aby szybciej przełamać kryzys. Chorzy ci, włączeni w maszynerię diagnostyczną i terapeutyczną, nie mieli wolnej chwili, aby odpocząć. Żyli w czasie galopującym, zagęszczonym, ciężkim. Rozmywały się w ich pamięci granice między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. W zasadzie żyli tylko “tu i teraz". Ale ci chorzy, egzystujący na skraju przepaści, należeli do wyjątków. Dla większości mieszkańców szpitalnego getta czas płynął Wolno, jak nizinna rzeka. Był on krańcowo rozrzedzony i spowolniony. Ludzie ci tygodniami, a czasem miesiącami, czekali 53 JÓZEF KOZIELECKI na określony zabieg czy określone badanie diagnostyczne. Gdy jakiś unikatowy aparat ulegał awarii, czas ten jeszcze się wydłużał. Pielęgniarki i lekarze przechodzili szybko koło ich łóżek. Byli samotni i opuszczeni. Niektórzy z nich — o ile mogli chodzić — setki razy dziennie przemierzali korytarz szpitalny. Ale ich głównym zajęciem stawało się patrzenie na wiszący nad nimi sufit. Wielu, a może niewielu gałganów trzepało sobie kapucyna, aż koce falowały. Czy się nudzili? Trudno powiedzieć. Słowa przeniesione z normalnego świata w szpitalu często traciły sens. Rezmer zauważył, iż ta grupa chorych czasem Zapominała, dlaczego przebywa w szpitalu i na co czeka. Cele stawały się środkami i środki celami. Ale byli również pacjenci, którzy ustawicznie cierpieli, którzy mieli — jak mówią lekarze — swoisty zespół bólowy. Pękała im głowa, dokuczał kręgosłup lub określony narząd wewnętrzny ścinał ich z nóg. Te dolegliwości trwały czasem tygodniami. Ponieważ nie ma adaptacji do ustawicznego bólu, nie mogli się przystosować do niego. Zamykali się w sobie jak małże i cierpieli, cierpieli. Nie mówili już “mnie boli", lecz “ja jestem bólem, tylko bólem". W czasie obchodów zwracali się do lekarzy: — Panie doktorze, nie oczekuję, że pan wyleczy moją chorobę, oczekuję jednak, iż wyciszy pan moje męki i cierpienia. Lekarze odpowiadali życzliwie: “wkrótce dolegliwości miną", “proszę uzbroić się w cierpliwość", “ten lek na pewno pomoże...", lub chamsko: “nie bądź babą", “stul gębę, chłopie". Dla tych biednych ludzi czas w ogóle przestał płynąć. Ustawiczne cierpienia powodują, iż człowiek traci rachubę dni i tygodni. Żyli więc ponad czasem lub — jak pięknie powiedział Leśmian — w bezczasie. Zostali pozbawieni najważniejszego wymiaru człowieczeństwa. Rezmer nie mógł zmrużyć oczu. Wziął więc środki nasenne, które pozwalały mu zasnąć. Jednak obudził się o trzeciej nad DUCH BUNTU ranem. Czuł wzrastający ból głowy, który trwał niezmiennie do wieczora. I tak codziennie. Bóle były różnorodne: skupione w jednym płacie mózgu lub rozlane, stałe lub falujące, piekące lub kłujące. Najgorsze stawały się bóle obejmujące całą głowę, bóle monotonne, niezmienne. Wówczas choremu wydawało się, że ktoś położył mu na głowę wielki głaz. Nie mógł przyzwyczaić się do cierpienia. Czasem przekraczało ono granice jego możliwości i wówczas Rezmer marzył o tym, aby zapaść się pod ziemię. Aby wytrzymać te dolegliwości, wkładał poduszkę do ust albo starał się myśleć o swojej pracy naukowej, ale te zabiegi nie skutkowały. Przez dłuższy okres żył ponad czasem. Był zbyt słaby, aby się buntować. Skutki uboczne operacji ropnia mózgu stawały się nierzadko nie-do-znie-sie-nia. Kiedyś przypomniał sobie słowa indyjskiego wiersza, który czytał przed wielu laty: “Wszystkie istoty są zrodzone z radości i wszystkie powrócą do radości." I ani przyjemności, ani radości, i ani smutku, ani rozpaczy. Tylko jucha, ropa i pot, tylko jucha... Lekcj a optymizmu Długo oczekiwał na tę wizytę. W końcu przyszedł On, jego nauczyciel umiłowany, profesor Tadeusz Tomaszewski. %ł Iwowiakiem, którego charakter i umysł ukształtowały się Pod wpływem szkoły Iwowsko-warszawskiej, którego można by nazwać jej ostatnim żyjącym przedstawicielem. Szkoła ta w dziedzinie filozofii, logiki, podstaw matematyki, a także JÓZEF KOZIELECKI szeroko rozumianej kultury humanistycznej zdobyła uznanie światowe, co należało do rzadkości w tym zaściankowym kraju, kraju romantyków, kaznodziejów i chamów. Tomcio — jak nazywano go powszechnie — różnił się od Rezmera prawie wszystkim. Chyba nie miał tak innowacyjnego umysłu jak jego uczeń, ale za to posiadał szlachetny charakter, a także niezwykłe umiejętności nawiązywania życzliwych i serdecznych stosunków z ludźmi. Stał się wzorem osobowym legionu studentów i asystentów, zyskał ich sympatię i zaufanie. Wszystkich zarażał optymizmem i wiarą w człowieka. Zapewne nie znał takich stanów, jak stan obniżonego nastrój u,, melancholia czy depresja. Przed laty Rezmer — może powodowany zazdrością — spytał Tomcia, jak udaje mu się utrzymać dobre stosunki międzyludzkie w kraju, gdzie nienawiść, zazdrość czy ataki furii są zjawiskami codziennymi. Odpowiedział z uśmiechem, że w kontaktach z innymi można stosować dwie metody. Pierwsza polega na przyjęciu założenia, iż ludzie są z natury dobrzy, życzliwi i godni zaufania. Jednak gdy zawodzą, trzeba robić negatywne poprawki. Według drugiej metody zakładamy, iż są oni źli, egoistyczni i podli. Jeśli jednak okaże się, że — wbrew oczekiwaniu — zachowują się życzliwie, opiekuńczo i spolegliwie, wykonuje się pozytywne korekty. Tomcio zwierzył się, iż stosując tę pierwszą metodę, metodę wiary w człowieka, rzadko doznaje zawodu. Gdy jednak spotkał na swojej drodze osobę nieuczciwą, podłą i kanalię — która starała się dobudować szlachetne motywy do swoich niecnych celów — wówczas powiadał ironicznie, że “każde tłumaczenie pogarsza tylko sytuację**. I tyle. W ten sposób poruszył niejedno sumienie. Dopiero w czasie codziennych, wieloletnich kontaktów z profesorem Tomaszewskim Rezmer zrozumiał, jaką rolę w wychowaniu odgrywają poczucie humoru, dowcipy i aneg- 56 doty W każdym razie dają lepsze wyniki wychowawcze niż kaznodziejskie wywody i stosowanie kar. Być może, że gdyby Biblia pisana była bardziej swobodnym językiem, gdyby było w niej więcej ironii i autoironii, to łatwiej byłoby przekonać ludzi do trudnej zasady miłości bliźniego. Rezmer utrwalił sobie w pamięci pewien epizod z seminarium magisterskiego. W trakcie seminarium jeden ze studentów, który nie koncentrował się na przedmiocie dyskusji, poproszony o zabranie głosu, mówił od rzeczy, mówił nie na temat, mówił obok, jak przekupka. Wówczas profesor Tomaszewski opowiedział pewną anegdotkę. W stołecznym mieście Krakowie odbywało się zebranie językoznawcze, w którym uczestniczył profesor Kazimierz Nitsch. Ten sławny profesor był już wówczas przygłuchy. Gdy przemawiał jego przedmówca, Nitsch drzemał. Po skończeniu swojej wypowiedzi młody człowiek usiadł. Zapanowała cisza, która wyrwała profesora ze snu. Poprosił o głos. “Wprawdzie jestem trochę przygłuchy i trochę drzemałem, ale wiem z doświadczenia, jakie mój przedmówca zajął stanowisko. Pragnę się do niego ustosunkować/* I krystalicznym językiem polskim zaczął ostro polemizować z młodszym kolegą. Gdy skończył, odezwał się przewodniczący i — zwracając się do Nitscha — powiedział: “Panie profesorze, ale w tym dniu pana przedmówca zmienił trochę stanowisko naukowe... bardzo mi przykro/* Sala wybuchnęła śmiechem. Tylko Nitsch zachował zimną krew. “Panie przewodniczący — ripostował — ja wziąłem pod uwagę tę zmianę stanowiska. Jestem dość inteligentny, aby wiedzieć, że czasem ludzie modyfikują swoje niewydarzone pogłądy. Więc moja polemika jest trafna/* Studenci zaczęli się śmiać, tym śmiechem szczerym, głębokim. Tylko ich kolega zaczerwienił się i spuścił głowę. Może dręczyło go sumienie? 57 JÓZEF KOZIELECKI Tomcio wszedł na salę, gdzie leżał Rezmer. Jego kn zwykle energiczny i swobodny, w tym przypadku był niepe\ i powolny. Przypominał człowieka wybierającego nieznć drogę przez dżunglę. Powiedział smutnym głosem: “Dzu dobry, panie Józku!" i wyciągnął rękę na powitanie. Rezmer podał mu jedynie sprawną lewą rękę. Tomcio usiadł i zaczęła się rozwijać cisza. Coś wisiałi w powietrzu. W końcu przerwał ją Rezmer. Mówił słat zachrypniętym głosem jak facet chory na anginę. —Jak się cieszę, profesorze, że pan znalazł czas, aby odwiedzić. lak brak mi ludzi optymistycznych, pogodnych...j Gdy Tomcio to usłyszał, jego twarz rozpromieniała i poi wrócił błysk w oczach. Ożywił się i krzyknął radośnie: — Nooo, noo, jak dobrze, że pan nie stracił funkcji mowy... jak dobrze. Idąc do szpitala byłem pełen obaw... Panie Józku, to cud, to prawdziwy cud. Nie wierzyłem w cuda, ale chyba na starość uwierzę. Rezmer był zaskoczony taką emocjonalną reakcją starego j człowieka. W pierwszej chwili nie wiedział, jak się zachować.; — Panie profesorze, urodziłem się w Wilnie, gdzie często trafiały się cuda... ale, ale dlaczego pan sądził, że wystąpią zaburzenia afazji? — Neurologowie powiedzieli mi przed operacją, że prawie zawsze po niej pacjent traci mowę, co jest uzasadnione tym, że w lewej półkuli znajdują się ośrodki Broca i Wernickiego, które decydują w dużej mierze o tej czynności. W tym momencie Rezmer zaczął się śmiać. Był to chyt pierwszy wybuch radosnego śmiechu po operacji. — Ale ja... ale ja jestem leworęczny, a u leworęcznyc lokalizacja mowy jest bardziej złożona, u nich decyduje o tym i raczej prawa półkula. Dzięki temu, dzięki szczęśliwemu tra-J fowi Jestem Człowiekiem. Tomcio zrobił zdziwioną minę. 58 DUCH BUNTU — Pamiętam, że był pan praworęczny, w każdym razie pisał pan prawą ręką. — To prawda — rzekł Rezmer. — Pisałem prawą ręką, ponieważ mój ojciec — jeszcze w Wilnie — zmusił mnie do tego. Uważał, że mańkuci są pośmiewiskiem. W tym momencie Tomcio wybuchnął radością i Rezmer wybuchnął radością. Tomcio doznał chwili szczęścia i Rezmer doznał chwili szczęścia. Ta chwila trwała, wyciągała się, przedłużała. Obaj wiedzieli, że dzięki leworęczności Rezmer w dalszym ciągu jest normalną osobą; w przeciwnym przypadku byłby wrakiem. Wydawało się choremu, że temu wybuchowi radości Tomcia towarzyszą łzy, które stary człowiek umiejętnie maskował. — Panie Józku, jest pan nam potrzebny. Potrzebny nam jest pana innowacyjny umysł, pana nowe książki i zajęcia dydaktyczne... Nawet pana zmienny charakter. Niech pan powraca na Stawki jak najszybciej. — Ale jeszcze czeka mnie długa rehabilitacja, bardzo długa, tym bardziej, że postępy w tej dziedzinie są nikłe. Wtedy Tomcio przytoczył fragment wiersza, który napisał kiedyś: Pisał poeta w znanym utworze, Że kto chcieć nie chce, ten móc nie może. — Zrozumiałem — stwierdził Rezmer. — Wierzę, że rehabilitacja nie potrwa długo... Czytałem ostatnio pana książkę o transgresji, o tej ludzkiej zdolności przekraczania granic własnych osiągnięć, o przekraczaniu siebie, o wznoszeniu się ponad siebie. To interesująca koncepcja... i praktyczna. Wystarczy zastosować ją do samego siebie i wynik będzie pomyślny. Weszła sprzątaczka z kubłem i ścierką. — U panów pachnie uryną — powiedziała z wyrzutem. — Za co pani płacą? — spytał Rezmer. 59 JÓZEF KOZIELECKI — Na pewno nie za to, panie! — Chyba za hodowlę karaluchów, które gnieżdżą się we wszystkich kątach. — Gbur — zdiagnozowała. Było mu przykro, że profesor wysłuchał tego cierpkiegc dialogu. Powiedział więc: — Przepraszam za ten incydent. — Samo życie, samo życie — odpowiedział Tomcio i szedł. Wydawało się, że idąc imituje lot ptaków. Odkrycie ciała Stan zdrowia Rezmera falował: w pewnych okresach dolegliwości cofały się, w innych — choroba znów atakowała, czyli pojawiały się nowe komplikacje pooperacyjne. Jednak] ogólny kierunek zmian był korzystny. Jak powiedział jeden z neurologów, “idzie ku lepszemu". Wówczas rozpoczęła się rehabilitacja, prowadzona przez terapeutów ruchu. Jej celem było usprawnienie sparaliżowanej części ciała. Zajęcia te wymagały prawdziwie katorżniczej pracy, siły woli, hartu ducha i kobiecej cierpliwości. l Wyniki codziennego treningu były skromne, często zupeł-j nie niewidoczne. Rezmer miał niedowład połowiczny, który nie ustąpił ani na jotę po operacji. Obszar mózgu wielkości czterech centymetrów, odpowiedzialny za ruch mięśni, został całkowicie zniszczony. Szczególnie powoli ustępował paraliż prawej ręki. Wprawdzie pojawiały się częściowe ruchy w stawie barkowym i łokciowym, wprawdzie zaczął poruszać palcami, ale zmiany te były nieskoordynowane, chaotyczne, 60 DUCH BUNTU miniaturowe. Mimo wielu tygodni i miesięcy treningu nie umiał podnieść łyżki, nie mówiąc już o pisaniu. Szybciej postępowała rehabilitacja prawej nogi. Ale w pewnym momencie pojawiła się tu gigantyczna przeszkoda, która mogła zaważyć na całym życiu pacjenta. Kolano stało się wiotkie. Gdy próbował stanąć, staw “puszczał". Gdyby nie pomoc terapeutów, Rezmer upadłby na ziemię. W celu utrzymania nogi w wyproście wykorzystywano specjalne cuda techniki, takie jak łuski gipsowe, nakolanniki rehabilitacyjne. Ale i one nie dawały spodziewanych rezultatów. Pacjent nie mógł chodzić. Miesiącami poruszał się na wózku. Niektórzy przewidywali, że stan ten już nie ulegnie zmianie. Świadomość tego wywoływała klasyczne skutki frustracji, jak agresja, gniew i zachwianie się poczucia własnej wartości, które jest potrzebne do życia jak kromka chleba. Kurewskie kolano! Postępy rehabilitacji byłyby zapewne szybsze, gdyby nie fakt, że Rezmer nie posiadał wysokiej motywacji do treningu. Nie wykonywał “zadań domowych", niechętnie ćwiczył na przyrządach rehabilitacyjnych. Był niecierpliwcem, który chciał mieć natychmiastowe efekty. Tymczasem ciało stawiało opór. Pewnego dnia jego terapeuta wpadł w złość: —Józek, jesteś wybitnym leniwcem. Takiego próżniaka, niecierpliwego i krnąbrnego dupka nie miałem od dziesięciu lat. To była prawda, ale prawdą było również to, iż jego nauczyciel nie przykładał się do pracy. Rozpoczynał ćwiczenia i znikał na kilka godzin. Telefony, dziewczyny, biznesy. Rezmer odpowiedział brutalnie: —Już Freud dowiódł, iż ludzie projektują nieświadomie swoje wady na innych. — Przepraszam, ale nie rozumiem — stwierdził terapeuta. 61 JÓZEF KOZIELECKI Rezmer nie wiedział, czy jego nauczyciel ruchu rzeczywiście nie rozumiał, czy też udawał, że nie pojmuje słów o Freudzie. W każdym razie winę za ślimacze tempo rehabilitacji ponosiły obie strony W szpitalu, głównie dzięki rehabilitacji, Rezmer dokonał ważnego odkrycia. Doznał olśnienia na miarę bohatera utworu Moliera. Po pięćdziesięciu latach życia zdał sobie sprawę, że składa się nie tylko z psychiki, osobowości i własnego “ja", ale również z Ciała, bez którego organizm szybko rozpadłby się, jak dom z pustaków. Dotychczas ignorował ten fakt, ignorował ciało i jego potrzeby. Nie dostrzegał konieczności usprawniania swoich rąk i nóg, konieczności przestrzegania higieny ciała. Takie nastawienie nie było przypadkowe. Żył w kraju, w którym uczeni, poeci, księża zajmowali się tylko duchem. Mickiewicz pisząc Odę do młodości nie widział piękna i potrzeb ciała chłopców i dziewcząt, dostrzegał jedynie ich psyche. Lekceważył więc fakt, że dla młodzieży ciało stanowi zaproszenie do samorealizacji. Rezmer powiedział kiedyś do pacjenta, który normalnie chodził: — Wolę stać na własnych nogach w piekle niż jeździć na wózku inwalidzkim w niebie. Chory zaczął się śmiać. — Nie śmiej się durnowato. Wszystko zaczyna się od parszywego ciała. Kto nie odsłonił jego sekretów, nie poznał siebie. Bez badania ciała Sokratejskie samopoznanie to semantyczna fikcja. Kultura europejska zapomniała o tej prawdzie. Rozmówca Rezmera machnął ręką i zagłębił się w lekturze Eco. Trudno było rozszyfrować ten gest. 62 DUCH B U N TU Odór cierpienia Gdy Rezmer pracował na uniwersytecie amerykańskim w stanie Indiana, pewien redaktor meksykańskiego miesięcznika “Yiielta" poprosił go o napisanie artykułu o rozmiarach cierpienia we współczesnym świecie. Gdy otrzymał tę propozycję, ogarnęło go zdziwienie, a później zaczął się ironicznie śmiać. Pomyślał sobie, że sprawy nieszczęść są dobre dla kaznodziejów, a nie dla uczonych zajmujących się zagadnieniami decyzji ekonomicznych i politycznych przesądzających o losach planety. Po pewnym czasie zrozumiał zamysł redaktora “Yuelty". Polskie społeczeństwo cierpiało wówczas pod butem zomowskiej bestii i było zagrożone przez wielkiego brata, więc redaktor sądził, iż Rezmer będzie mógł więcej powiedzieć na temat nieszczęść i niedoli niż uczony amerykański opływający w dobrobyt. Postanowił więc spełnić jego prośbę. Obłożył się książkami. Poprosił o konsultację specjalistów. Męczył się i pocił. W trakcie pisania wydawało mu się, że od czasów Hioba nasza wiedza o cierpieniu niewiele się zmieniła. W końcu wysłał artykuł. Wydrukowali. Dostał skromne honorarium. Postanowił jednocześnie, że nigdy nie powróci do tego trochę przypadkowego epizodu swojej kariery naukowej. Nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że dalsze jego życie potoczy się mniej pomyślnie, że będzie nurzał się w cierpieniu jak płaz w bagnie. Nie, tego nie wiedział. O przyszłym swoim podłym życiu nie wiedział nic. Obecnie, gdy powracał do zdrowia, coraz częściej snuł refleksje na ten doniosły temat. Obserwował ludzkie nieszczęścia i męki wszędzie — w sali szpitalnej, w bloku operacyjnym, w kaplicy przyszpitalnej. Czytał o cierpieniach 63 JÓZEF KOZIELECKI zadawanych ludziom przez terrorystów, snajperów, przezi okrutnych rodziców. Czasem wydawało mu się, że ludzkość? mieszka w gigantycznej pieczarze wypełnionej cierpieniem. Granice tego cierpienia wyznaczają granice życia. Rzadko jednak rozmawiał na ten temat. Osoby ścięte z nóg przez ból, nieszczęścia i męki niechętnie zajmują się psychologią czy metafizyką cierpienia. Do sali, w której leżał Rezmer, weszła kobieta, którą znał, ale której nazwiska nie mógł sobie przypomnieć. Zdjęła rogowe okulary i zwracając się do niego, spytała: — Przepraszani, może pan wie, gdzie leży profesor Rezmer? — To właśnie ja — odpowiedział. Tak się zmienił, że wiele osób nie było w stanie go rozpoznać. — Ach, jak mi przykro, panie profesorze — zaczęła się usprawiedliwiać. — Jak przykro. Jestem po raz pierwszy w szpitalu, więc czuję się niepewnie. — Nic nie szkodzi... Pani była chyba moją studentką, ale nie pamiętam pani nazwiska, tylko imię... Maria. Potwierdziła. — Taki szpital — powróciła do poprzedniego wątku — robi smutne wrażenie. Życie jest tu przykre i monotonne. Ale osoby cierpiące odzyskują w nim zdrowie... należy więc do najważniejszych instytucji społecznych... — To prawda, ale w czasie kataklizmów ludzie ratują przede wszystkim banki i magazyny z bronią, a nie lecznice. — Bo nie doceniają ich roli... Dbają tylko o swoje nikczemne interesy — dodała z egzaltacją. — Masz rację — zaczął. — Ale cierpienie cuchnie, wydziela nieprzyjemny odór, więc każdy omija je z daleka — próbował ironizować. Spojrzała na niego bystrym wzrokiem. 64 DUCH BUNTU — Tak się zastanawiam, czy cierpienie znaczy to samo, co ból, czy też ma szersze znaczenie? Chociaż Rezmer czytał prace Schelera, Freuda i Frankla, jego poglądy na temat cierpienia były nieskrystalizowane, mętne, często sprzeczne. — Nie, cierpienia nie można utożsamiać z bólem. Jest ono przeżyciem psychicznym, które rodzi się w Świecie Wartości, podobnie jak w ogrodzie pełnym kwiatów wyrastają chwasty — powiedział z namysłem. — Ludzie stają oko w oko z nieszczęściem, gdy tracą zdrowie, gdy rozpada się ich rodzina, gdy zostają zwolnieni. Pamiętasz powieść Pogrążyć się w mroku? Jej bohater, o ile pamiętam, Loftis, nie miał łatwej biografii. Życie udaremniło mu sny o karierze. Jego rodzina uległa całkowitemu rozkładowi. Poszukiwał przyjaźni i miłości, pukał do wielu drzwi, które były zamknięte. Gdy dowiedział się, że jedna z jego córek odebrała sobie życie, wpadł w rozpacz i depresję. Skapitulował. Stracił naczelne wartości — prestiż, miłość, harmonię wewnętrzną. Przypominał rozbitka na pełnym morzu. Przerwał. I to nie tylko dlatego, iż czuł się zmęczony, ale dlatego, że jego słowa brzmiały zbyt drętwo, nawet — gazetowo. Niespodziewanie jednak zainteresowały Marię. — Wszędzie są wartości, więc wszędzie rodzi się cierpienie — powiedziała. — Nie mogę się z tym zgodzić — zaprzeczył. — Są enklawy, do których wstęp dla nich jest wzbroniony. — Czyżby? — Do takich enklaw należy nauka, a szczególnie nauki przyrodnicze. W jednym z laboratoriów amerykańskich uczeni wywiesili dowcipny napis: “Gdy wchodzisz do laboratorium, zostaw swoje palto i swoje wartości w przedpokoju". Zatem uczeni nie zajmują się nimi; ich interesują tylko fakty i prawa naukowe. 65 JÓZEF KOZIELECKI DUCH BUNTU — Więc nauka jest nieludzka? — spytała podniesionym] głosem. — Tego nie twierdzę — zaprzeczył. — Badacze celowo za-j mknęli laboratoria przed wartościami, aby móc obiektywniej j poznawać fakty, które można wykorzystać dla dobra ludzkości, < dla szlachetnych zamiarów. — Ale także dla zamiarów zbrodniczych. — Także dla zamiarów niecnych — powtórzył. Weszła pielęgniarka ze strzykawką. — Panie Rezmer — powiedziała oficjalnie — czas na z strzyk. Trochę będzie bolało. Proszę na chwilę opuścić salę — poprosiła Marię. Po zabiegu Maria powróciła do poprzedniej rozmowy: — Zastanawiam się, jak rodzi się cierpienie. Chyba w naszych czasach głównym jego źródłem bywają podłe i zbrodnicze czyny ludzi, czyny udaremniające wstęp do ogrodu wartości. — Podoba mi się ta metafora! Istotnie, często na niewinnych ludzi spada grad ciosów... Chyba w żadnym okresie historycznym nie było tak wielu podłych i bestialskich działań. Lem powiedział niedawno, że zasada “męcz i dręcz bliźniego swego" zastąpiła “złotą regułę" chrześcijańską. Pilnie słuchała jego słów, jak student pierwszego roku. — Czy to znaczy, że zmienia się natura ludzka, że popęd destrukcji, o którym pisał Freud, stał się silniejszy? — Nie sądzę. Natury ludzkiej — jeśli już przyjmiemy to pojęcie — nie zmienia się tak łatwo jak garnituru. Tu nie chodzi o naturę, ale o to, że w naszym wieku ludzie mają skrzynkę z doskonałymi narzędziami destrukcji, narzędziami racjonalnymi i tanimi. Mogą więc skuteczniej niż Neron zaspokajać popędy niszczenia. Mogą także lepiej ukrywać swoje zbrodnie. Rezmer przerwał i popił trochę pomidorowego soku. — Panie profesorze, najbardziej mnie interesują jednostki, które działają świadomie przeciw sobie, które zadają sobie cierpienia. Pełnią one jednocześnie rolę kata i ofiary, ofiary i kata. Postępują jak skorpion, który żądli własne ciało. — Może również ja należę do takich osób, może sam sprawiam sobie męki? — zażartował. — Nie, nie, nie, pana choroba jest wywołana przez ślepy los, przez bakterie i wirusy, które nie oszczędzają nawet orłów — powiedziała stanowczo. — Mnie interesują samobójstwa, narkomania, samookaleczanie, a nawet czyny takie, jak postępek Lorda Jima. — To akty autodestrukcji — zaczął. — Mają one często charakter patologiczny. Chociaż patrząc na współczesne konflikty między narodami i między cywilizacjami, nie wykluczam, nie wykluczam, że cała ludzkość stanie się katem ludzkości i jej ofiarą. — Nie jestem aż taką pesymistką. — Wszelkie okoliczności trzeba przewidywać, aby im zapobiegać. — To prawda — stwierdziła. — Mario, istnieje jeszcze jeden ważny problem. Wydaje mi się, że ludzie współcześni, żyjący w luksusowych warunkach, stają się mniej odporni na cierpienie. Gdy spadają na nich ciosy, nawet o średniej sile, to załamują się, wpadają w rozpacz, przeżywają melancholię. Nie umieją uciekać przed nieszczęściem i mękami... Sądzę, że nikt dzisiaj nie wytrzymałby cierpienia Hioba czy ojca Kolbego. — Na pewno ja bym się załamała — wyznała szczerze. — Ten brak odporności psychicznej na cierpienie jest często społecznie groźniejszy od samego cierpienia. Zapadło milczenie, które rozwijało się, potężniało i słabło. Po dłuższej chwili Maria zwierzyła się: JÓZEF KOZIELECKI — Gdy ja cierpię, gdy nie dopisuje mi zdrowie, gdy doznaję ciężkich niepowodzeń, gdy męczy mnie samotność, to zamykam się we własnej dziupli, rzadko wychodzę z domu, w każdym razie ukrywam swoje cierpienie przed innymi. —Jesteś typową obywatelką naszego stulecia. W przeciwieństwie do romantyzmu (“ja cierpię za miliony"), cierpienie w naszych czasach stało się zjawiskiem wstydliwym, szczególnie w Ameryce. Ludzie je ukrywają, bo obniża poczucie własnej wartości, bo szkodzi obrazowi osoby, bo stanowi cios w osobowość narcystyczną. Ja także tak postępowałem do czasu, gdy moje nieszczęścia wyszły na ulicę... Zwykły mechanizm obronny. Na zakończenie tego dość chaotycznego dyskursu Maria sformułowała pogląd, który był tak zaskakujący i tak oryginalny, iż Rezmer podniósł się na łóżku. — Panie profesorze, cierpienie jest złem, które rujnuje osobowość. Ale... ale gdyby zupełnie zniknęło z naszej planety, gdyby zostało wykorzenione jak drzewo, to... to przypuszczam, że ludzie czuliby się nieswojo, że nie szczędziliby sił, aby znów stało się ono cząstką ich losu. Najpierw chciał wybuchnąć gniewem, chciał powiedzieć, że wygłasza brednie, ale później doszedł do wniosku, że jakieś ziarenko prawdy tkwi w tych absurdalnych poglądach. — Nie mam zdania na ten temat, więc zawieszam swój sąd, Mario. — Muszę już iść — powiedziała i niespodziewanie pocałowała Rezmera w policzek. — Przepraszam za ten harcerski gest! — krzyknęła w drzwiach. Rezmer nie zdążył powiedzieć, dziękuję ci, Mario. Tego nie zdążył wysłowić. Czuł odór cierpienia. 68 Udało się Proces budowania zdrowia Rezmera przypominał górską drogę, pełną zakrętów, pętli, nagłych spadków i podjazdów. Choroba ustępowała, cofała się po to, aby nieoczekiwanie powrócić w innym kształcie; występowały nowe powikłania i objawy. Stawała się okrutnym i złośliwym wrogiem człowieka. Jednak, mimo tych zawirowań, następowała ogólna poprawa. Lekarze — nieskłonni do ocen — powiadali, że “najgorsze ma pan poza sobą" lub “przekroczył pan próg nadziei". Te słowa brzmiały zgodnym chórem. Świat intelektualny i społeczny rekonwalescenta rozszerzał się. Zaczął czytać poezję, prozę, dzieła naukowe. Rozpoczął od najpiękniejszego wiersza napisanego w jego kraju, od Pana Błyszczyńskiego Leśmiana. Później przeczytał Imię róży Eco. Następnie — prace fachowe z podejmowania decyzji. Planował nowe badania. Myślał o wyjazdach zagranicznych. Zastanawiał się, jak nadrobić stracony w szpitalu czas. Jednak pewna sprawa stale go niepokoiła. Postępy w chodzeniu były nikłe, to znaczy nie było ich wcale. Kolano ciągle nie spełniało swoich funkcji; ciągle było wiotkie, nie mógł więc stanąć na wyprostowanej prawej nodze. Ani łuska gipsowa, ani nakolanniki nie pomagały. Poruszał się tylko na inwalidzkim wózku. Koledzy, którzy go odwiedzali, mówili: —Józiu, ty stary koniu, kiedy w końcu odstawisz ten wózek i zaczniesz chodzić na własnych nogach? — Odpowiadał — w zależności od samopoczucia. — To jest moje krzesło elektryczne, a z krzesła elektrycznego się nie wstaje, lecz jest się znoszonym. — Czarny humor, stary — odpowiadali niektórzy. 69 JÓZEF KOZIELECKI Wreszcie nadszedł Ten dzień, dzień przełomowy. Byja majowa środa. Zdrzemnął się po podłym obiedzie. Przyszły Wisia i Ewa, Nina i Fredek. Czuł się dobrze. Usiadł na łóżku i kierowany jakąś nieświadomą mocą wziął laskę i spróbował stanąć. Pierwsza próba nie udała się. Wreszcie druga... i ko. lano “chwyciło". Mógł postawić prawą nogę wyprostowaną. — Patrzcie, mogę chodzić — krzyknął, jak człowiek wy- zwolony z kajdan. — Józek! — zaczęła mówić żona i słowa utkwiły jej w gar- dle. Chwilę potem Rezmer przypomniał sobie głęboki wiersz o naturze ludzkiej, Udało się, napisany przez Różewicza. “Janek ma rok chodzi na czworakach pewnego dnia patrzę a on stoi na dwóch nóżkach «No — myślę z ulgą — znów się udała ta sztuczka naszej starej ludzkości»." — To odnosi się także do mnie: znów się udała ta sztuczka — powiedział. — Przepraszam, nie dosłyszałam? — Nic, nic, to tylko refleksje o naturze ludzkiej — odpo- wiedział. Po tej pamiętnej środzie następowała szybka poprawa na- rządów ruchu. W mózgu tworzyły się nowe związki czasowe, nowe sieci asocjacyjne. Zaczął więc myśleć o wyjściu ze szpitala. Gdy żegnał się z współtowarzyszami niedoli, jeden z nich powiedział filozoficznie: 70 DUCH BUNTU Ludzie dzielą się na dwie kategorie. Tych, którzy już powrócili do tego getta, i tych, którzy niedługo powrócą. Nigdy nie zdarzył się wyjątek od tej reguły. Ale wierzę, że ty rozpoczniesz serię wyjątków. \V pierwszym odruchu Rezmer chciał mu dać po gębie, ale dzięki Bogu powstrzymał się od wykonania tego zamiaru. Powiedział tylko kipiąc złością: _ Jest jeszcze jedna grupa ludzi, których wywożą w pla- stykowych workach. Po kilkunastu miesiącach opuszczał to białe piekło. Szedł samodzielnie, ale ciągle o lasce. Szedł długim korytarzem, który wydłużał się w nieskończoność. Był nienaturalnie wy- prostowany, sztywny i ociężały. Z największą ostrożnością stawiał prawą nogę. Na korytarzach, w windzie, w hallu było pełno ludzi. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt go nie podziwiał, nikt nie oklaskiwał jego chwilowego zwycięstwa. Znalazł się w tłumie takich jak on jednostek. To go trochę zaniepokoiło. Wreszcie wyszedł ze szpitala. Uderzył go ciepły podmuch wiatru. Spojrzał w niebo, po którym przelatywały nieliczne obłoki. — Ooo, Słońce, Słońce... — chociaż wypowiedział te słowa zachrypłym, cichym i prawie beznamiętnym głosem, chociaż ich treść była banalna, brzmiały one jak wyraz “eureka", który wykrzykują uczeni w tych szczęśliwych chwilach wielkich odkryć, gdy wydzierają przyrodzie jej największe tajemnice. Nagle wybuchnął śmiechem, niepohamowanym, dzikim, nienaturalnym, chichotał, rechotał. Jego wesołość przypo- minała śmieszność hebefreniczną. Tylko że hebefrenik śmieje się, ponieważ uznaje zasadę “śmiejmy się i szalejmy, bo wszystko jest bez sensu". Tymczasem śmiech Rezmera wyra- żał radość, że udało się. Że udało się pokonać naturę i chorobę, 71 JÓZEF KOZIELECKI będącą wyrazem chaosu i zamętu. A może chodziło o coś innego? Pytania, pytania, a mózg rozkiełbaszony. Część druga WALKA Z ABSURDEM “Jeśli ludzkość nie upora się z cierpieniem, to cierpienie upora się z ludzkością." JózefRezmer Skrzywdzeni i odrzuceni Rezmer od dawna lubił jeździć do Konstancina. Ta pod- warszawska miejscowość letniskowa, zatopiona w łagodnym krajobrazie, otoczona była sadami i lasami sosnowymi oraz świerkowymi. W środku uzdrowiska znajdowały się tężnie, urządzenie do odparowywania solanek. Często uciekał ze szpetnej i cuchnącej Stolicy, aby powdychać świeżego powie- trza i skorzystać z dobrodziejstw uzdrowiska. Zwykle zatrzy- mywał się w domu pracy twórczej ZAIKS. Był to luksusowy ośrodek, w którym spotykało się artystyczną i intelektualną śmietankę Warszawy. Z tych dawnych pobytów w Konstancinie szczególnie za- pamiętał, bo silnie przeżył, rozmowy z Tońkiem, znakomitym przedwojennym satyrykiem zamieszkałym wówczas w Anglii. Audycja radiowa “Na lwowskiej fali", w której występował, podbiła serca Polaków. Tońko należał do ludzi wszechstronnie wykształconych. Po wojnie wykładał grekę i łacinę w szkole angielskiej. Ten “papież humorystów" wypełniony był goryczą 1 melancholią. Czuł się samotny. Wypędzony ze Lwowa, od- trącony przez emigrację i zapomniany w kraju, nie mógł sobie znaleźć na starość cichej przystani. Gdy Rezmer spytał go, Czy powróciłby do swojego miasta, odpowiedział stanowczo: 75 JÓZEF KOZIELECKI “Do Lwowa? To już nie jest moje miasto. Pozostała przedwojenna legenda... Nie, nie powróciłbym nigdy/' Teraz Rezmer jechał do Konstancina niejako intelektualista i uczony, ale jako pacjent. Spiętrzone chmury burzowe kłębiły się na wieczornym niebie. Żona prowadziła samochód. P0. szukiwali sanatorium neurologicznego, które zajmowało się głównie usprawnianiem narządów ruchu i mowy. Sanatorium to przypominało oazę zaszytą wśród sosnowych lasów. Prę. zentowało się okazale. Dobrze zaplanowane budynki, park kwiaty i wiele urządzeń rehabilitacyjnych na świeżym powie- trzu. Najpierw formalności. Lekarka wskazała pokój, w którym miał zamieszkać. Jego współtowarzyszem niedoli był młody człowiek po trzydziestce, który miał wylew do mózgu i po tym fatalnym zdarzeniu zupełnie stracił mowę. Rezmer nazy- wał go Pierwszym. Pierwszy, przystojny, wysoki mężczyzna, prowadził niezwykle uregulowany tryb życia. Posiłki. Co pół godziny — palenie papierosów. Dwa lub trzy razy w tygodniu uczenie się mowy, co nie dawało widocznych rezultatów. A między tymi czynnościami leżał na łóżku i patrzył przed siebie. W pokoju panowała absolutna cisza i pustka. Pewnego razu Pierwszego odwiedziła żona z trójką małych dzieci. Była to kobieta zagubiona i całkowicie zdruzgotana. Ciągle nie przyjmowała do wiadomości, że to, co się stało, rzeczywiście się stało, nie godziła się z losem. Jej dzieci nie rozumiały, że ich ojciec stracił mowę. — Proszę pana — spytała. — Co zrobić, aby przedłużyć mężowi pobyt w sanatorium? Wierzę, że tu, pod fachową opieką, nauczy się mówić. A w domu? Stał się agresywny dostaje ataków furii... dręczy mnie, dzieci i siebie. Zapewnił, że porozmawia ze znajomą lekarką. Porozma- wiał. Powiedziała mu, że sytuacja Pierwszego jest drama- 76 WALKA Z ABSURDEM tyczna: ma liczne zawężenia tętnic i w każdej chwili grożą mu następne wylewy. Kilka dni później Rezmer wybrał się na popołudniowy spacer do pobliskiego lasu. Gdy powrócił, nie zastał już Pierwszego w pokoju. Chciał zapytać pielęgniarkę, co z nim się stało, ale powstrzymał się. W szpitalu czy w sanatorium nie wypada zadawać takich pytań, bo ranią one ludzkie serca lub co najmniej wywołują zakłopotanie. Nigdy nie dowiedział się, co stało się z jego współtowarzyszem. Zapewne nie znalazł łodzi ratunkowej. Wkrótce do pokoju Rezmera wprowadził się Drugi, technik samochodowy o głębokich zaburzeniach ruchów. Wprawdzie człowiek ten mógł chodzić o kulach, ale nie był w stanie samodzielnie się ubrać; pomagała mu pielęgniarka. Drugiemu nie zamykały się usta. Jego głos przypominał czasem jąkanie się, czasem bełkot, czasem paplanie, czasem gaworzenie dziecka. Popełniał liczne błędy językowe. Przy dobrej woli można było jednak go zrozumieć. Ciągle ubolewał, że nikt go nie odwiedza, że rodzina, znajomi i koledzy — łajdacy, cha- midła — zapomnieli o jego istnieniu. Gdy prowadził dobrze prosperujący zakład samochodowy, drzwi od jego mieszkania nie zamykały się. A teraz — samotność i zapomnienie. Gdy po raz któryś powtarzał te słowa, Rezmer nie wytrzymał i zawył: — Do diabła, nie interesują mnie szczegóły z pańskiego życiorysu... czytam powieść. Zamilkł na jakiś czas. Później znów — jak katarynka — powtarzał przykre fakty z osobistej historii. Rezmer często wychodził z pokoju, co wcale nie powodowało wyciszenia monologu Drugiego. Być może mowa stanowiła dla niego rodzaj przyjemności, jedynej, jakiej doznawał. Był czerwiec. Ciepły, pachnący żywicą. Rezmer codziennie Pocerował po lesie. Przy pomocy laski mógł przejść około kilometra. W sanatorium miał własnego terapeutę ruchu, 77 JÓZEF KOZIELECKI z którym ćwiczył codziennie około godziny. Korzystał równie1 z sali gimnastycznej, w której znajdowały się przyrządy reha bilitacyjne, niestety pochodzące chyba z poprzedniego wieku Jednocześnie obserwował sanatorium i jego mieszkańców Było ono enklawą cierpienia, prawie całkowicie odciętą od świata. Żyli w nim ludzie skrzywdzeni przez ślepy los i odrzu- ceni przez rodziny, kolegów. W przeciwieństwie do szpitala rzadko tu przychodzili faceci z normalnego świata. A jeśli już ktoś przekraczał bramy sanatorium, to szybko dawał skromne upominki, wkładał do szafki czystą bieliznę i uciekał jak z zadżumionego miasta. Rezmer czuł się tu przygnębiony i rozgoryczony. W połowie czerwca przyszedł do niego dawny kolega, Jan Schulz. Nie zjawił się bezinteresownie. Prosił o drobną przy- sługę. Jego znajoma zdawała egzamin wstępny na studia, więc Janek pytał się — spuszczając głowę — czy nie można by tego “załatwić". Ponieważ Rezmer był człowiekiem z zasadami, misja Schulza skończyła się fiaskiem. Usiedli w końcu na ławce w parku. — Czuję się nieswojo wśród tych inwalidów, afatyków i oszołomów — powiedział Janek. — To przypomina mi ludzkie bagno. — Dlaczego bagno? — ripostował Rezmer. — Przecież tu żyją ludzie biedni i odtrąceni... ale ludzie! — Nie wiem, czy to są jeszcze ludzie?! — Jesteś podły, stary! — beształ go Rezmer. — Nie bądź, Józek, taki zasadniczy... rozdrażniony. Atmosfera stawała się napięta, gęsta i gorąca. — To na razie, Józek — pożegnał się kolega. — Na zawsze, na zawsze, bydlaku — wycedził przez zęby Rezmer. Ale jego rozmówca już nie dosłyszał tych słów. Nie mógł albo... nie chciał. 78 WALKA Z ABSURDEM Iluminacja w enklawie cierpienia W zimie, gdy choroba chwyciła Rezmera za gardło, a nawet w okresie operacji, rzadko rozmyślał o cierpieniu, nie starał się zrozumieć, nie próbował odsłonić sensu ludzkiej udręki. Bun- tował się, protestował przeciw chorobie, przeciw bakteriom, które spowodowały paraliż prawej strony ciała, przeciw Bogu. Jednak bunt ten był typowo sztubacki, nie oparty na głębszej wiedzy medycznej, psychologicznej i filozoficznej. Protestował przeciwko temu, co czuł, ale czego nie pojmował. Postępował jak człowiek, któremu płonie dom i który przede wszystkim stara się skutecznie ratować swoją rodzinę, osobiste szpargały, dobytek. W czasie szalejącego ognia nie ma czasu zastanawiać się, kto zaprószył ogień i jaki jest jego sens. Dopiero po ugaszeniu pożaru może badać przyczyny i źródła kataklizmu. Obecnie, gdy przebywał w Konstancinie i gdy śmiertelne niebezpieczeństwo dla życia minęło, zaczął snuć ogólniejsze refleksje, zaczął przede wszystkim stawiać sobie pytanie, zwane przez Nietzschego — rozpaczliwym, czy cierpienie ma Sens, a jeśli tak, to jaki? Żona przynosiła mu liczne lektury, które pochłaniał. Większość filozofów, teologów i pisarzy przyjmowała pogląd, iż ludzkie nieszczęścia, niedole, męki są celowe, chociaż cele te niełatwo jest odkryć. Czytał w znanej książce V. Frankla: “Chodzi więc... o przyjęcie cierpienia. Aby móc je zaakceptować, muszę cierpieniu nadać jakiś cel... moje Clerpienie może mieć intencję i mogę cierpieć sensownie tylko wtedy, gdy cierpię za coś lub za kogoś. Toteż cierpienie, Jesli rna mieć sens, nie może być celem samym w sobie, bo w tym momencie cała gotowość cierpienia i gotowość 79 JÓZEF KOZIELECKI poświęcania się przemieniałaby się w masochizm... Cierpien- sensowne wskazuje zawsze poza siebie, o czym w cierpien: chodzi. Jednym słowem, jest ono przede wszystkim ofiara" Autor ten posuwa się jeszcze dalej twierdząc, że cierpienie któremu nadajemy sens, które obarczamy znaczeniem, staje się autentyczne. Ponieważ Rezmer z trudem rozumiał te poglądy, zaczął ana- lizować przykład przytoczony przez Frankla. Starszy człowiek z zawodu lekarz, który stracił żonę, wpadł w stan głębokiej depresji. Umarła osoba, którą bezgranicznie kochał i która odwzajemniała mu jego miłość. Lekarz ten sądził, że jego cierpienie nie ma sensu. Nie uświadamiał sobie bowiem, iż nikt i nic nie pozbawi go pamięci o szczęśliwym małżeństwie. Jego miłość trwała i fakt ten uświęcał cierpienie, nadając mu sens. Krótka rozmowa z terapeutą spowodowała, że lekarz przeżył “przewrót kopernikański", zrozumiał bowiem cel swojej męczarni. Po tym przewrocie w dalszym ciągu był w stanie obniżonego nastroju, ale uwolnił się od uczucia bezsensowności i absurdu. W przeszłości Rezmer czytał tego typu prace, nie starając się poddawać ich krytycznemu osądowi. Przyjmował pogląd, że ludzkie cierpienia mają jakiś ukryty sens i jakieś znaczenie, że są pewnego rodzaju ofiarą składaną rodzinie, nauce czy Bogu. W pewnych przypadkach udręka może uszlachetniać człowieka i rozwijać jego osobowość. Uważał, iż w wierszu Dehmela znajduje się ziarenko prawdy: “Jest taka studnia, którą zwą cierpieniem, płynie w niej sama szczęśliwość. Pij!... a wytryśnie światło." Akceptował pogląd, iż cierpienie stanowi nieodłączny składnik ludzkiego losu i dzięki przypisywaniu mu sensu zycie 80 WALKA ABSURDEM staje się bardziej znośne. Takie przekonania przyjmował przed chorobą. Im dłużej cierpiał fizycznie i duchowo, im dokładniej ob- serwował udręki innych, tym częściej opanowywały go wąt- pliwości, tym częściej analizował krytycznie poglądy filozofów, teologów, psychologów. Tu, w Konstancinie, żył wśród ludzi chorych i mógł lepiej niż w szpitalu śledzić ich zachowanie się. \V pewien czerwcowy dzień, zaraz po śniadaniu, po- szedł na spacer do lasu. Chodził wśród wysokich sosen, po czym usiadł na swojej kłodzie przewróconego przez wichurę drzewa. Szczególnie lubił to miejsce. W pewnej chwili spojrzał na wierzchołki sosen, przez które przebijało słońce. I nagle, nagle doznał iluminacji, przeżył olśnienie, podobne do tego, które przeżywają uczeni. Ahaaa! Błysnęła myśl jasna niby piorun. Była ona oczywista i nie dopuszczała żadnych wątpliwości. “Tak, tak — mówił emocjo- nalnym głosem — cierpienie, a tym bardziej cierpiętnictwo nie ma sensu... jest niedorzeczne... jest absurdalne... jak mogłem być ślepym przez tyle lat... jak mogłem przypisywać mu znaczenie." Po tej iluminacji uważał, że cierpienie nie ma sensu, podobnie jak nie mają sensu chwasty, które niszczą plony. Pytał, jaki jest cel udręki młodej kobiety, która choruje na raka piersi? Dlaczego męczą się jego współtowarzysze — Pierwszy i Drugi? Za co cierpią ludzie zniewoleni przez tyrana? Jakie znaczenie miały tortury sprawiedliwego Hioba? Postrzelonego dzika? Ściętego kwiatu? Myśli Rezmera były chaotyczne, nieskładne i nieuporządkowane, ale jednocześnie ~~ Jasne, jak ognisko. Znow spojrzał na zalane światłem wierzchołki drzew so- snowych. Jego myśl biegła jak błyskawica: “Obdarzanie takich okrutnych zdarzeń sensem, nadawanie znaczenia ludzkim udrękom stanowi tani rodzaj Samooszustwa, samooszustwa, 81 JÓZEF KOZIELECKI które może przynieść ulgę jak każda iluzja, ale jednocześni zmniejsza motywację do walki z cierpieniem. Zapewne Freud uznałby, że poszukiwanie sensu zjawisk absurdalnych to rodzaj mechanizmu obronnego, który zmniejsza chwilowo męczarnie i lęk, ale który — jak każdy paliatyw — nie zwalcza przyczyn i źródeł udręki." Rezmer czuł się zmęczony i wyczerpany Pot płynął po jego twarzy. Chciał powrócić do sanatorium i położyć się na łóżku. Nie był zdolny urzeczywistnić tego zamiaru, nie mógł prze- rwać natłoku myśli, które — niespodziewanie — wkraczały w świat filozofii, metafizyki i transcendencji. Ludzie, którzy przypisują cierpieniu sens, nie zdają sobie sprawy z głębokich konsekwencji swoich poglądów. Skoro bowiem nasze udręki — ta ropiejąca rana — są celowe, to... to życie nie ma sensu. Nie może mieć sensu istnienie zanurzone w oceanie cierpie- nia, nie może mieć znaczenia egzystencja, która stanowi drogę przez mękę. Przed chorobą Rezmer poświęcał cały swój czas, wszystkie zdolności pracy naukowej, twórczemu poznaniu świata. I te wysiłki intelektualne nadawały jego życiu sens, były źródłem nieustannej satysfakcji. Choroba i jej następstwa spowodowały, że życie straciło znaczenie... Zatem cierpienie, jako zjawisko absurdalne, powoduje, że ludzkie istnienie traci swoją rację bytu. Walka z cierpieniem jest jednocześnie batalią o szczęśliwe i celowe życie. “Jeśli ludzkość nie upora się z cierpieniem, to cierpienie upora się z ludzkością. W każdym razie życie przestanie być warte życia." Te ostatnie zdania wypowiedział głośno, jakby wykładał do tysięcy słuchaczy. Wydawało mu się, że to nie mówi on, ale jego nieświadomość. Słońce znajdowało się już w zenicie. Słychać było odgłosy ptaków. Zobaczył wiewiórkę skaczącą z sosny na sosnę. P°~ stanowił przerwać te rozmyślania. Poszedł do sanatorium i położył się. Natychmiast zmorzył go sen, a obudził dopiero 82 WALKA Z ABSURDEM nek na obiad. Nie poszedł do stołówki, ponieważ stracił etyt. Zadowolił się kilkoma miętowymi cukierkami. Przyszła pielęgniarka. — Czas na obiad — powiedziała karcąco. — Ile razy bę- dziemy pana prosić? — Siostro, odkryłem absurd cierpienia — odpowiedział Rezmer. Spojrzała na niego jak na oszołoma. — Mnie pana odkrycia nie interesują. Einstein w Kon- stancinie! Mnie interesuje żołądek pacjentów — powiedziała i wyszła. Po południu postanowił pochodzić między drzewami i po- szukać wczesnych grzybów. Znalazł dwie lub trzy kurki. Lubił ich zapach. Lubił spożywać je na surowo. Po pewnym czasie znów usiadł na swojej kłodzie. Starał się podsumować poranne myśli. Cierpienie jest zjawiskiem absurdalnym i niedorzecz- nym. Ludzie często przypisują mu sens dlatego, aby zmniej- szyć rozmiary udręki, aby odczuć pozorną ulgę: złudzenia nierzadko ułatwiają życie. Ale nadawanie cierpieniu sensu stanowi rodzaj samooszustwa, samooszustwa brzemiennego w skutki. Samooszustwo zniechęca do walki ze złem, prowa- dzi do apatii i dezercji. Jednocześnie zmniejsza wolę życia. W tej chwili Rezmer przypomniał sobie pogląd, tak po- wszechny w naszej kulturze, że cierpienie uszlachetnia. Nie można było temu całkowicie zaprzeczyć. Okresy nieszczęść prowadzą do samopoznania. Często w trakcie długiej cho- roby osoba odkrywa swoje zacne i niecne cechy charakteru, odkrywa właściwości własnego umysłu. Ten obraz samego siebie pozwala w przyszłości racjonalniej działać. W pewnych Przypadkach uruchamia motywację do samodoskonalenia się 1 autokreacji. Nie ulega wątpliwości — a wskazuje na to okres rornantyzmu — że nieszczęścia mogą wpłynąć na twórcze i in- nowacyjne myślenie. Słowacki pisał: “Ty wiesz, jak muszę cier- 83 JÓZEF KOZIELECKI pięć, aby śpiewać." Ten posępny stan emocjonalny wzmacnia czasem również ludzką solidarność, kształtuje uczucia sympa- tii, poświęcenia, opiekuńczości i miłości. W najtrudniejszych chwilach ludzie zaczynają poszukiwać Boga. Rezmer czytał przed laty książkę o jednym z przedsiębiorców typu “money maker", który zbankrutował i stracił rodzinę. W tej tragicznej chwili powiedział, że dopiero teraz, po pół wieku życia, zobaczył błękit nieba i zaczął myśleć o sprawach ostatecznych. Ale cierpienie może prowadzić do innych, znacznie waż- niejszych zjawisk. Pisał Franki: “Cierpienie to dokonanie i wzrost. Człowiek bowiem, który wyrasta ponad siebie, dojrzewa, dorasta do siebie. Proces dojrzewania to rzecz naj- bardziej istotna, która dokonuje się pod wpływem cierpienia." Zatem udręki, niedole i nieszczęścia często wpływają na roz- wój osobowości, zwiększają motywację do samodoskonalenia się i autokreacji. Trudno byłoby podważać te fakty. Ale Rezmer zupełnie inaczej oceniał pogląd, że cierpienie uszlachetnia. To prawda, że skutkiem ubocznym choroby czy terroryzmu mogą być zjawiska korzystne. Ale nie należy zapominać, że cierpienie przede wszystkim wywołuje spustoszenie w indywidualnej osobowości, że niszczy zdrowie i... prowadzi do zagłady dorobku kulturalnego ludzkości. Chwasty mogą być piękne, ale nie zmienia to faktu, że niszczą plony i dlatego trzeba je tępić. Bilans zysków i strat jest wyraźnie niekorzystny. Cierpienie czasem wzmacnia motywację twórczą i pro- wadzi do samorozwoju. Ale znacznie lepiej jest tworzyć autentyczne wartości nie w męczarniach, ale w czasie nor- malnej pracy; lepiej, aby źródłem twórczości nie była choroba, ale miłość; lepiej aby życie duchowe ubogacało się w toku samorealizacji, nie na stole operacyjnym. Ciepło rodzinne, harmonia wewnętrzna, życzliwe środowisko pracy stają si? autentycznym źródłem osiągnięć zawodowych i twórczych 84 WALKA Z ABSURDEM Nadają one sens jego życiu. Zatem twierdzenie, że nieszczęście uszlachetnia, jest do luftu, do kitu. Bardziej trafny bywa pogląd, że rujnuje ono osobowość i kulturę. Jest więc złem, przeciw któremu trzeba zmobilizować wszystkie środki. A kto korzy się przed cierpieniem i przytakuje mu, staje się godną pogardy szmatą, głupcem działającym przeciwko sobie! Gdy powrócił do sanatorium, czekały na niego Wisia i Ewa. _ Przyniosłam ci pyzy, które tak lubisz — powiedziała Wisia. — Kochanie, co mi tam pyzy! W ciągu ostatnich dni dokonałem ważnego odkrycia. Przekonałem się, że cierpienie jest niedorzeczne... — Józek, jako lekarz wiem, że ból jest strażnikiem życia, stanowi sygnał ostrzegawczy — czerwone światło biologii — wskazujący, że w organizmie toczą się procesy chorobowe. — To prawda, ale sam ból nie jest cierpieniem. Gdy trwa długo i jest silny, może wywołać cierpienie. Ale powiedz mi, dlaczego sygnałem ostrzegawczym dla organizmu jest ból właśnie — wrażenie przykre — a nie bodziec przyjemny, taki jak ostry zapach lub niepowtarzalny smak... Ostatecznie mógłby być również ból, ale ból łagodny, który nie ścina z nóg... powiedzmy taki, jak ukąszenie komara. Spojrzała z litością. — Proponujesz rzeczy, które z medycznego punktu widze- nia są herezją. — Wisiu, dzisiejsze herezje jutro mogą stać się oczy- wistością, którą zaakceptują wszyscy, nawet ludzie tak kon- serwatywni, jak lekarze. — Józek, pyzy stygną! Gdy spożywał ten wileński rarytas, gdy go spożywał, myślał tylko o jednym, myślał o absurdzie cierpienia, o samooszu- i o walce z absurdem, ic prócz tego. 85 JÓZEF KOZIELECKI Kilka lat potem rozmawiał z zaprzyjaźnionym księdzem, któremu wyłożył swoją “teorię cierpienia", z której był dumny jak prymus. — Z tego, co powiedziałeś, wynika, że również cierpienie Chrystusa na krzyżu nie miało sensu, a przecież była to męka ofiarna?! Pytanie to zaskoczyło Rezmera. Wywołało stan wahania. — Nie znam się na teologii. Jestem tylko wyrobnikiem nauki — powiedział pełen niepewności. — To jest typowa reakcja unikowa... nie możesz zasłaniać się ignorancją w sprawach, które dobrze przemyślałeś. — Wybacz mi, wielebny wikariuszu... ale nie mam odwagi, aby wypowiadać się na ten temat. — Nie sądziłem, iż jesteś tchórzem — rzekł niezadowolony ksiądz. — Cha, cha — zaśmiał się Rezmer i zaczął ironizować: — Cierpienie tak mnie uszlachetniło, iż stałem się tchó- rzem... To jest dodatkowy dowód potwierdzający moją tezę. Groźniejsze od skorpionów Rozwijał się czerwiec, jeden z najpiękniejszych miesięcy J w naszym zakątku Europy. Przed wybuchem choroby Rezmer | w tym okresie roku jeździł — czasem ze swoją córką, Ewą — na J Pomorze do Borów Tucholskich na grzyby. Na początku lata rosły tam głównie kurki i maślaki. Grzybobranie odbywało się niezmiennie według tego samego scenariusza. Chodził | zawsze do lasu położonego nad samą Brdą, do którego jeszcze nie docierała zgraja turystów z Wybrzeża. Grzybów więc było dużo. Po ich zebraniu siadał na wysokim brzegu wijącej się jak 86 WALKA Z ABSURDEM wąż Brdy. Rozmyślał o pięknie natury. Powracał do Tucholi. Te same bory, ten sam skrawek lasu, te same grzyby, ta sama rzeka, te same myśli o przyrodzie. Ale “ta samość" co roku była inna. A może tylko inaczej ją spostrzegał. W każdym razie nigdzie tak dobrze nie wypoczywał, jak w tym zielonym krajo- brazie północy, ani w Kalifornii, ani w Paryżu, ani w Sapporo. Po powrocie z Konstancina był jeszcze za słaby, aby wybrać się do Borów Tucholskich. Postanowił się zająć swoimi spra- wami zawodowymi, naukowymi i osobistymi. Napisał wiele listów, dokończył — z trudem — zaczęty przed miesiącami artykuł, znalazł trochę czasu na uporządkowanie swoich cen- nych zbiorów numizmatycznych. Miał dobre samopoczucie. Podjął strategiczną decyzję osobistą, która wyznaczała jego drogę życiową. Postanowił, że nie nie będzie się już dłużej rozpraszał, ale skoncentruje się na pisaniu Dzieła Życia, które nazwał Psychotransgresją, a w którym chciał przedstawić nowe spojrzenie na psychikę człowieka. Wiedział, że jest to ambitny zamiar, ale wiedział również, że się starzeje i musi się spieszyć. Człowiek bywa “przykuty do swojego czasu", ale robi wszystko, aby go przekroczyć, aby wyjść poza ogranicze- nia biologiczne. Przede wszystkim tworzy dzieła artystyczne, naukowe, wychowawcze, które mają trwać w kulturze i w pa- mięci przyszłych pokoleń, które będą żyć w czasie długim. Rezmer chciał, jak inni, pozostawić ślad po sobie. Wierzył — podobnie jak Horacy — że non omnis moriar. Myśl, że po nim coś pozostanie, nadawała sens jego istnieniu. Dlatego postanowił pisać dzieło swojego życia. Praca pochłonęła go bez reszty. Gromadził literaturę, wy- suwał hipotezy, robił wstępne notatki. Wieczorem poświęcał godzinę na rehabilitację, szczególnie rehabilitację ręki. Chciał nauczyć się nią pisać, ale bezskutecznie. W końcu zrezygnował z tego zamiaru. Do poduszki czytał poezje, prozę, prasę codzienną, głównie o wydarzeniach sportowych, którymi in- 87 JÓZEF KOZIELECKI teresował się od dziecka. Powoli wchodził w normalny rytm Znów zaczął ulegać złudzeniu, że nic, co jest złe, nigdy się nie zdarzy. Pod koniec czerwca, w czasie golenia, zauważył na skroni wybrzuszenie skóry wielkości główki od szpilki, które z dnia na dzień powiększało się. Wycisnął wrzód i wylały się z niego kropelki ropy. Zupełnie zignorował to zdarzenie. Nie powie- dział nawet o nim żonie. “To nic. Nie warto się przejmować. Takie rzeczy zdarzały się często w przeszłości" — myślał, Jednak się mylił. W kolejnych dniach znów pojawiła się ropa. Zauważyła to żona. Józek, pojedziemy do szpitala, zrobimy posiew i zba- damy, skąd bierze się ta ropa. Rezmer śmiał się. — Wisiu, to powierzchniowa rana, która nie ma znaczenia. Zobaczysz, że szybko się zagoi. Żona nalegała. Mówiła z trwogą. Jestem lekarzem i wiem, że należy szybko leczyć nawet drobne schorzenia. Powiedziałeś w Konstancinie, że przyta- kiwanie cierpieniu jest niegodne człowieka, tylko walka... — Ale ja przygotowuję się do napisania dzieła życia, które wejdzie do kultury. Nie mogę się więc rozpraszać! — Józek, bądź rozsądny... Musisz sprostać tej trudnej chwili! — prosiła. Gdy rana na skroni nie goiła się, Rezmer w końcu dał się namówić na wizytę w szpitalu. — To wygląda na ropienie pooperacyjne. Musimy zrobić panu posiew — powiedział lekarz. Badania wykazały, że procesy ropne wywołuje bojowa bak- teria zwana gronkowcem złocistym. Są to powabne mikroby: mają kształt kulisty i układają się w grona, w wiązki. A więc znów gronkowiec! Ten sam, który wytworzył zbiornik ropny w mózgu Rezmera! Ten sam, który był przyczyną niewy- 88 WALKA Z ABSURDEM powiedzianych cierpień. Groźniejszy niż skorpiony. Czyni spustoszenie w organizmie, tyranizuje go. Rezmer przypomniał sobie ironiczny wiersz o mikrobach, który pochodził z Pana Cogito. “—widział ty Wania mikroba — nie widział — a on bestia po twojej skórze łazi — nie mówcie jaśnie panie — a łazi i ogon ma — a duży? — na dwie albo trzy wiorsty." Pomyślał, że gdyby Herbert miał rację i gdyby gronkowce były duże jak pluskwy, to walka z nimi byłaby łatwa, ale one są niewidoczne gołym okiem i ukryte w zakamarkach kości. Nigdy nie można przewidzieć, kiedy wbiją nóż w plecy choremu. Są nietykalne jak święte krowy. I w ten sposób zaczął się dalszy ciąg epopei Rezmera. Chociaż tym razem gronkowiec wyglądał niewinnie i działał powierzchniowo, należało go zwalczyć natychmiast, wszyst- kimi dostępnymi środkami. Rezmer jeździł co drugi dzień do szpitala i profesor Bidziński wykonywał zastrzyki w miejscu rany. Chciał zatopić bakterie w morzu antybiotyków. Mimo wysiłków profesora ropa ciągle ciekła. Pewnego dnia błysnął promyk nadziei. Lekarz powiedział do pielęgniarki: — Widzę, że ropa się ewakuuje. Ale było to czasowe wycofanie się tej bojowej bakterii, chwilowe osłabienie jej niszczycielskiego działania. Leczenie zachowawcze, nawet prowadzone po mistrzowsku przez pro- fesora Bidzińskiego, nie dawało żadnych wyników. Fiasko, frustracja i stres są zawsze wpisane w pracę lekarza. Kończyły się pokłady cierpliwości Rezmera. Kiedyś — rozdrażniony — powiedział do żony: — Może przerwiemy tę zabawę? Co będzie, to będzie... 89 JÓZEF KOZIELECKI WALKA Z ABSURDEM Nalegała, prosiła, strofowała nawet, żeby podporządkować się woli lekarzy, żeby nie zdawać się na ślepy los. — Bitwa z bojowym gronkowcem nie ma sensu! Nie można go zakatrupić! Jakie ma szansę Dawid walczący z Goliatem? — Czasem wygrywa Dawid — próbowała kontrować. — Wygrywa tylko w bajkach dla dzieci — rzekł ostro. W końcu przekonała go, a może on przekonał samego sie- bie. Zaczął się nowy etap zmagań z absurdalnym cierpieniem... i z samym sobą. Stary chirurg Rezmer powrócił do szpitala. Siostra zaprowadziła go do dużej sali, w której znajdowało się sześć, a może osiem osób. Zapach uryny mieszał się z odorem potu. Sala ta przypominała schronisko, w którym zatrzymują się ludzie zu- pełnie przypadkowi, nijacy. Leżeli w niej pacjenci skierowani na obserwację lub oczekujący na jakiś miniaturowy zabieg chirurgiczny. Pacjenci, których los potraktował dość ulgowo. Panował w niej gwar jak w wiejskiej karczmie. Wszyscy o czymś mówili, o sporcie, o kobietach, o biznesach. Pacjenci opowiadali anegdoty, które nie miały początku, i popisywali się dowcipami nie kończącymi się żadną puentą. Rezmer doszedł do wniosku, że ten dyskurs nie miał jakiejkolwiek wartości semantycznej, że nie chodziło w nim o przekazanie informacji. To mówienie chaotyczne i nieskładne rozładowy- wało napięcie psychiczne i przynosiło ulgę obolałym duszom. Może było również swoistym rodzajem autoterapii? Rezmer wchodził do tej sali z iskierką nadziei: lekarz dyżurny poinformował go, że prawdopodobnie jego pobyt 90 w szpitalu skończy się drobnym zabiegiem chirurgicznym; zabiegiem polegającym na nacięciu skóry, ewakuacji ropy i zastosowaniu silnych antybiotyków. Fakt, iż leżał na tej ulgowej sali, wzmacniał jego nadzieję. Znów ruszyła maszyne- ria diagnostyczna i terapeutyczna: tomografia komputerowa, rentgen, badanie składu ropy, moczu, krwi. Badania te nie były zbyt uciążliwe, ponieważ poruszał się na własnych nogach. Wyniki niektórych analiz sprawiały mu niejaką satysfakcję. Po ich zakończeniu przyszło do jego łóżka kilku lekarzy, których nazwisk nie udało mu się zachować w pamięci. Jeden z nich powiedział stanowczo: — Po przeprowadzeniu szczegółowych badań doszliśmy do wniosku, że należy wykonać operację usunięcia ropiejącego płata kostnego. — Czyli... czyli — jeśli rozumiem — będę miał Dziurę w Głowie... Będę miał łeb rozkiełbaszony. — Tak bym nie powiedział — wyjaśniał lekarz. — Zdej- miemy część kości czaszki i zabezpieczymy miejsce operacji. — Czy to jest niezbędne? — spytał pacjent. — Bezwzględnie tak — potwierdził lekarz. Jego słowa brzmiały złowieszczo. W tym momencie z Rezmerem zaczęły się dziać rzeczy, których nie znał i których nie rozumiał. Psychologowie po- wiadają, że człowiek przeżywa czasem “doświadczenie szczy- towe". Tymczasem u Rezmera wystąpiło zapewne “doświad- czenie denne". Przeżył głęboki stan załamania i depresji, stan rozpaczy i beznadziejności. Te przeżycia łączyły się ze złością, gniewem, agresją i atakiem furii. Do tego dołączały się zja- wiska fizjologiczne, takie jak wzrost ciśnienia, przyspieszenie pulsu i podniesienie się poziomu adrenaliny. W stanie den- nego doświadczenia jego reakcje stały się nieprzewidywalne. — Ja nie zgadzam się na żadną pieprzoną operację! — oświadczył kategorycznie. 91 JÓZEF KOZIELECKI — Proszę pana, to jest zabieg bez porównania łatwiejszy niż usunięcie ropnia mózgu. Przede wszystkim chirurg będzie dotykał tkanki mózgowej. — Nie zgadzam się na ten zabieg — upierał się Rezmer. Jutro wychodzę z tego białego piekła! Chirurg popatrzył ze zdziwieniem i z litością na wojowj niczego pacjenta. — Czy zdaje sobie pan sprawę z konsekwencji takiej ni< przemyślanej decyzji? — powiedział spokojnie. — Zdaję sobie doskonale sprawę — odpowiedział Rezme — A jednak, chyba nie rozumie pan śmiertelnego ryzyl które pan podejmuje. Gdy ropienie kości czaszki będzie w dal] szym ciągu postępować, to... Rezmer przerwał. — Proszę mnę nie pouczać... jestem świadomy skutkó; procesu chorobowego... ale dalsze cierpienie przekracza moj< siły... wolę czekać na wyrok losu... a może wyjadę na leczeni^ na Wyspy Galapagos... — Rezmer stracił kontrolę nad swoii słowami. Mówił metodą wolnych skojarzeń. Gdy to powiedział, odwrócił się do ściany jak obrażon^ smarkacz. Pacjenci na sali, słuchając tej ostrej wymiany słó\ nie wiedzieli, jak się zachować. Zapanowała grobowa cisz* cisza jak makiem zasiał, trwająca aż do wieczora. Niektórz^ schowali twarze pod kołdry. Trudno powiedzieć, co myślel o widowisku, które przeżyli. Było już po kolacji. Do Rezmera przyszedł profesor Jerzj Wisławski. Był to najstarszy neurochirurg. Znajdował się trój chę na uboczu spraw, którymi żyła klinika neurochirurgiczni Rezmer słabo go znał, a mimo to darzył profesora sympatią^ Wisławski umiał nawiązywać przyjazne stosunki z chorymi. Należał do tych lekarzy — coraz mniej licznych — którzy rozumieją nie tylko chorobę, ale także chorego. Usiadł przy łóżku pacjenta i powiedział ciepło: 92 WALKA Z ABSURDEM — Czy mógłbym z panem porozmawiać? — Niechętnie — powiedział gniewnie Rezmer. W jego głosie nie było jednak stanowczości. — A jednak proszę pana, kolego, o krótką rozmowę. Rezmer nie odpowiedział, ale z jego wyrazu twarzy, pozba- wionego już napięcia i ostrości rysów, widać było, że przyzwala na dyskurs. — Panie kolego — zaczął dość nieskładnie—jestem starym człowiekiem. Mam już sześćdziesiąt pięć lat. Dla chirurga to już wiek podeszły. Coraz trudniej jest mi przeprowadzać samodzielnie operacje. Zresztą, miałem kilka zawałów serca. Zawał to ciężki ból zamostkowy... jakby ktoś dynamitem rozsadzał klatkę piersiową. Staram się przyjmować swój los z powagą. Staram się przyzwyczaić do mojego schorzenia. Walczę o życie, chociaż w takim wieku siły są nierówne. Każdy dzień jest dla mnie dniem darowanym. — Profesorze, dlaczego pan o tym mówi? — spytał Rezmer. — Czy dlatego, aby mnie pocieszyć, abym stał się bardziej uległy lekarzom? — Sam nie wiem, dlaczego zwierzam się przed panem. Naprawdę nie wiem. Może to rodzaj psychoterapii, może potrzeba rozmowy z drugim człowiekiem? Może w ten sposób wypełniam czas oczekiwania na moją ostatnią godzinę? Rezmer pilnie obserwował twarz Wisławskiego. Poszu- kiwał w niej smutku, a odkrył objawy wskazujące na pogodę życia, na “nieuleczalny" optymizm. — Chciałbym teraz panu coś powiedzieć. Przeżył pan ciężką operację, w czasie której życie wisiało na włosku. Teraz zaś ucieka pan przed operacją znacznie lżejszą. Postępuje więc pan jak człowiek, który przeżył wybuch bomby atomowej, a boi się ekstrakcji zęba. — Profesorze, pan blefuje — powiedział Rezmer. — Prze- cież wycięcie płata kostnego wielkości dłoni stwarza gigan- 93 JÓZEF KOZIELECKI WALKA Z ABSURDEM tyczne niebezpieczeństwa... Wystarczy, że spadnie mi na głowę szyszka, jabłko. — Medycyna znalazła na to sposób — wyjaśniał Wisławski. — Po kilkunastu miesiącach chirurg wstawi płytkę plastykową i czaszka odzyska pierwotny kształt. Nastąpiła przerwa. Wydłużała się, przeciągała. — Kolego, proszę zgodzić się na tę operację. Proszę to zrobić dla mnie. Być może ratując swoje życie... oddali pan ode mnie wyrok losu. — Nie mogę obecnie podjąć takiej decyzji — oznajmił zaskoczony Rezmer. — Proszę wziąć przepustkę ze szpitala, proszę zastanowić się w domu. Proszę porozmawiać z żoną, z rodziną... Rezmer należał do osób o kanciastym charakterze, był agre- sywny i gniewny, ale te słowa bezinteresowne, wypowiedziane przez starego chirurga skruszyły jego serce. Uśmiechnął się. — Zgoda, profesorze — oznajmił. — Dziękuję panu — powiedział Wisławski. — To ja dziękuję... Dzięki panu zrozumiałem, że usunięcie kości czaszki to nie jest koniec świata. Następnego dnia Rezmer poprosił doktora Andrzeja Mar- chia, który się nim opiekował, o kilkudniową przepustkę. Na dnie Wychodził na przepustkę wypełniony smutkiem, bezna- dziejnością i bezradnością, jak szczur, który niezależnie od tego, czy wykona poprawną, czy błędną reakcję, zawsze jest karany wstrząsem elektrycznym. Jednak w głębi psychiki tliła się jeszcze wola życia. Żona prowadziła samochód — jak 94 zwykle — ulicami Żwirki i Wigury, Raszyńską, Towarową, Grzybowską. Rezmerowi wydawało się, że po raz pierwszy przejeżdża przez tę dzielnicę Warszawy. Znajdował się w tym samym środowisku, zegary wskazywały tę samą godzinę, a jego struktury przestrzenno-czasowe zapadały się. Wszystko było obce i ponure, jak w zacofanym afrykańskim mieście. Widział rzeczy i ludzi w szarych oraz smolistych barwach, jak górnicy w czasie tąpnięcia ziemi. Gdy tak przejeżdżali przez Warszawę, porównywał swój los z doświadczeniem Iwana Iljicza. Porównywał nieporównywalne! Wszedł do swojego gabinetu. Zobaczył rozłożone stosy książek, artykułów, notatek, fiszek. Maszynę do pisania i pa- pier, czekający na autora, który zapełni go literami. Wszystko było przygotowane do pisania książki życia, książki będącej celem jego egzystencji i zapewniającej mu — być może — długie trwanie w kulturze. Obecnie odczuwał bezsens tego pomysłu, bezsens reguły non omnis moriar. Czarny koloryt jego uczuć, ciemny autoportret i szarość otaczającego świata powodowały, że wydawało mu się, iż życie stało się niedo- rzeczne. A gdy istnienie traci swój sens, gaśnie Słońce i jedyna myśl, która zajmuje świadomość, to jak z tym skończyć! Dawniej żartował, że w czasie nieuleczalnego smutku można jeszcze poszukiwać sensu na Wyspach Galapagos, w sercu niewyobrażalnie pięknej przyrody. Obecnie i ten pomysł wydał mu się żałośnie śmieszny. Dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę z tego, co po- wiedział mu Bidziński, że organizm stanowi jedność psycho- somatyczną. Gdyby ktoś zadał sobie trud zbadania symp- tomów fizjologicznych Rezmera, odkryłby skoki ciśnienia krwi, zwolnienie tętna, zmianę poziomu adrenaliny, szumy w uszach i totalny brak apetytu: nawet bliny smakowały niby trawa. A nad wszystkim dominowały bóle głowy, bóle rozlane i punktowe, piekące i gryzące. Często całymi dniami bolała go 95 JÓZEF KOZIELECKI głowa tak silnie, że nie mógł sobie znaleźć miejsca na ziemi. Odczuwał charakterystyczne krążenie bólu. Nagle przerzucał się on z głowy na piersi i wówczas przypominał dolegliwości pozamostkowe. Innym razem przenosił się na żołądek, na plecy. Te bóle wywoływały specyficzne cierpienie. Powodowały apatię i przygnębienie. Nic go nie cieszyło. Brak było tak charakterystycznej dla Rezmera dynamiki życiowej. Pewnego dnia zajrzał do książki Kępińskiego o melancholii. Lubił tego lekarza i filozofa. Doceniał głębię jego myśli, chociaż jednocześnie niepokoił go brak precyzyjnego języka naukowego. Przeglądał teraz tę książkę — jak mówiła matka — “piąte przez dziesiąte". Melancholia to przede wszystkim ludzki smutek. “Gdy smutek jest głęboki, prawie zawsze towarzyszy mu lęk. Jest to zrozumiałe, gdyż ciemności często lęk towarzyszy; im ciemność większa, tym lęk większy/' Dalej lekarz ten dowodził, iż smutek nierzadko wiąże się również z agresją. “Gdy depresja jest słabsza, wówczas nad lękiem przeważać zaczyna, agresja... bo agresja wymaga większej dy- namiki życiowej." O ile w szpitalu Rezmer wykazywał pewną agresję i lęk, obecnie te emocje zostały wyciszone. Był tylko smutny jak pustelnik i zmęczony jak galernik. Wisia spełniała w domu wszystkie obowiązki. Czasem zastanawiał się, skąd czerpie nowe pokłady energii życiowej. Pełniła funkcję lekarza-neurochirurga i profesjonalnie zmie- niała opatrunki. Ropa ciekła ciągle, jak krople z kranu. Gron- kowiec triumfował. Żona przemywała ranę i wstrzykiwała porcję odpowiednich antybiotyków. Codziennie powtarzała tę czynność. Stan zdrowia Rezmera ulegał wahaniom. W pewnych okre- sach czuł się lepiej. Bardziej optymistycznie i realistycznie patrzył na świat. W takich chwilach myślał sobie, że trzeba wydostać się z bagna smutku i zacząć racjonalnie walczyć z chorobą. Powtarzał sobie, że tylko skończony dureń poddaje 96 WALKA Z ABSURDEM się cierpieniu, że dezercja i ucieczka w chwilach próby nie są godne człowieka. “Stary, bierz przykład z Wisi" — myślał, ale brak mu było sił, aby urzeczywistnić te zamiary. Widział stygnące życie w stygnącym bycie. Recydywista Skończyła się przepustka. Rezmer znów jechał do szpitala tymi samymi ulicami: Grzybowską, Towarową, Raszyńską, Żwirki i Wigury, Banacha. W miarę zbliżania się do szpitala — wbrew oczekiwaniom — czuł się coraz lepiej. Ulga i od- prężenie zastąpiły smutek i przygnębienie. Dominował stan obojętności. Wszystko jedno, co będzie, to będzie. Na korytarzu spotkał profesora Wisławskiego, który za- trzymał się i podał mu rękę. — Wiedziałem, że pan zdecyduje się na operację — po- wiedział. — Ja nie byłem taki pewny, bo... recydywiści rzadko powra- cają dobrowolnie na miejsce wypadku. Uśmiechnął się. — Nigdy nie sądziłem, że wybitny uczony mógłby popełnić tak tragiczny błąd życiowy. — Wahałem się, ponieważ każda druga operacja przypo- mina mi zabawę z zapałkami — replikował Rezmer. _ Ale w naszej klinice ryzyko niepowodzenia zmniejszone jest do minimum. Wyciągniemy pana z tego ognia. — To samo mówią chirurdzy na Wyspach Dziewiczych. — Porozmawiamy o tym po operacji — powiedział Wisław- ski i skierował swoje kroki do sekretariatu kliniki. 97 JÓZEF KOZIELECKI Siostra zaprowadziła Rezmera do sali, w której leżał sam. Wydawało się, że została ona specjalnie przygotowana na jego przybycie. Czyżby stał się wybrańcem losu? Na następny dzień sierpnia zaplanowano operację wycięcia ropiejącego płata kostnego czaszki. Miał ją przeprowadzić doktor An- drzej Marchel, którego Rezmer znał z poprzedniego pobytu w szpitalu. Ten młody lekarz miał dobrą opinię wśród per- sonelu i wśród pacjentów. Posiadał encyklopedyczną wiedzę teoretyczną i duże doświadczenie chirurgiczne. Inteligentny, błyskotliwy, pracoholik. Utrzymywał dobre kontakty z pacjen- tami. Należał do tych nielicznych lekarzy, którzy przed obcho- dem odwiedzali swoich pacjentów i pytali ich o samopoczucie. Jednak w trudnych momentach czasem nie umiał kontrolować swoich emocji, gniewu, złości; może miał trudne dzieciństwo, może nie wytrzymywał stresu i ryzyka zawodu? Nadszedł dzień operacji. Znów pielęgniarka goliła głowę. Znów złożył mu wizytę anestezjolog. W końcu przyszedł doktor Marchel. — Jak spędził pan noc? — spytał. — Dziękuję, jestem recydywistą, więc kolejne operacje nie wywołują już takich emocji. — Zapewniam pana, że operacja usunięcia płatu kostnego jest znacznie łatwiejsza. Potrwa około godziny i po niej będzie pan czuł się znacznie lepiej. — Panie doktorze, pogodziłem się już z tym, że będę miał dziurę w głowie — powiedział Rezmer z zimną krwią. — Cieszę się, że jest pan obecnie w lepszym nastroju. Rezmer nie powiedział lekarzowi całej prawdy. W nocy — podobnie jak przed pierwszą operacją — gnębił go sen, zwany przez niego “Ucieczką". Śniło mu się, że chce zbiec ze szpitala, ale znów nogi wrosły mu w ziemię i nie był zdolny się poruszyć. Zaczął krzyczeć i ten krzyk wyrwał go ze snu. Był zaniepokojony faktem, że nie umie wyjaśnić tych 98 WALKA Z ABSURDEM powtarzających się marzeń sennych. Żałował, iż nie studiował psychoanalizy. Około ósmej godziny pielęgniarz zawiózł go na wózku do bloku operacyjnego. Znalazł się w królestwie zieloności, symbolu nadziei. Gdy położono go na stole operacyjnym, opanowała go totalna obojętność. Przypominał człowieka, któremu chirurgicznie wycięto emocje: żadnego smutku, żad- nego lęku, żadnej agresji. Zasypiając pomyślał sobie, że jest szczęśliwy, iż nie ma uczuć, ponieważ one prowadzą człowieka do klęski. Operacja przebiegała sprawnie. Trwała około dziewięćdzie- sięciu minut. Po jej skończeniu doktor Marchel czekał, aż pacjent się obudzi. Gdy Rezmer otworzył oczy, Marchel spytał głośno: — Jak pan się czuje? — Dobrze, tylko piekielnie boli mnie łeb... Chyba to jest ból kości. — Współczuję panu. Rezmer odzyskiwał sprawność umysłową. — Doktorze — żartował — niech mi pan nie współczuje, bo... bo dzień bez bólu jest dniem straconym. — Widzę, że jest pan w dobrym humorze... . — ...wisielczym. — ...ale niemniej — w dobrym nastroju — powtórzył Marchel. — To zwykła euforia pooperacyjna — zakończył pacjent. . Doktor Marchel miał bardzo oryginalne poglądy w swojej dziedzinie. Często powtarzał, że nawet szympansa można by nauczyć wykonywania operacji chirurgicznej, ale likwida- cja skutków pooperacyjnych zależy od kompetencji chirurga. Właśnie w sali opatrunkowej ujawnia się cała jego wiedza i całe jego mistrzostwo. 99 JÓZEF KOZIELECKI Te poglądy odnosiły się również do Rezmera. Po pra- widłowo przeprowadzonym zabiegu wystąpiły komplikacje pooperacyjne. Rana trudno się goiła. Wprawdzie Marchel nie powiedział o tym pacjentowi, ale z jego zachowania się, z roz- mowy z siostrą Rezmer wywnioskował, iż powstają pewne komplikacje. Trzeba było więc wykonać dodatkowe zabiegi. Wieczorem przyszła żona z córką. — Wiesz, Wisiu, zdarzyła się rzecz niezwykła: odczuwam ból usuniętej kości — powiedział Rezmer. — To są zwykłe złudzenia psychologiczne — stwierdziła żona. — Nieważne, czy to iluzje, czy nie, ważne, że ten piekielny ból mi dokucza, Wisiu. Zmienił temat. — Wisiu, straciłem swoją prywatność. Teraz każdy łajdak będzie zaglądał do mojego mózgu. Nie będę mógł utrzymać żadnej tajemnicy... Ale z drugiej strony, mam umysł otwarty jak spadochron. O takim umyśle marzyli filozofowie i psycho- lodzy, Popper, Rokeach, Kozielecki... — Przestań filozofować. Musisz odpocząć — powiedziała żona. I Rezmer zdrzemnął się. Walka bez litości Na stoliku nocnym stały róże. Rezmer, siedząc na krześle, bacznie się im przyglądał. Przez jego umysł płynął Strumień Świadomości. Fakt, iż miał dziurę w czaszce, nie przeszkadzał jasnemu formułowaniu myśli. Zaczął zdawać sobie sprawę 100 WALKA Z ABSURDEM z tego, iż choroba jego ma charakter przewlekły. Gronkowiec złocisty, którego, zdaniem lekarzy, wyssał z mlekiem matki, będzie ciągle atakował jego organizm. I na to trzeba być przy- gotowanym. Dotychczas buntował się przeciwko absurdal- nemu i niedorzecznemu cierpieniu. Jego bunt w dużej mierze prowadził donikąd. Obecnie musi prowadzić walkę z cier- pieniem, walkę bezkompromisową, jak z każdym okrutnym wrogiem. Wyobrażał sobie, że gra z gronkowcem złocistym w kości, w rosyjską ruletkę, w której stawką jest jednak życie. W tej grze trzeba stosować racjonalne posunięcia i skuteczne fortele. Trzeba zaskakiwać wroga oryginalnymi i sprytnymi chwytami. Trzeba być jednocześnie lwem i lisem. Albo upora się z cierpieniem, albo cierpienie upora się z nim. Strumień świadomości ciągle płynął. Rezmer zdawał sobie sprawę — jaśniej niż kiedykolwiek — że dotychczas popełniał kardynalne błędy w tej walce. W chwilach obniżonego nastroju litował się nad sobą, przeżywał apatię i zniechęcenie. Tymcza- sem łzami i szlochem nikt jeszcze nie pokonał nawet... kataru. Bezczyn, rezygnacja, dezercja i czekanie na pomoc lekarzy lub Boga pogarszają tylko sytuację. Oddajemy inicjatywę chorobie i często otwieramy drzwi prowadzące do tragedii. W starciach z cierpieniem trzeba stosować różnorodne środki. W każdym razie nie można ograniczać się do far- makopei: leki, nawet te najskuteczniejsze, stanowią rodzaj “oświeconej trucizny". Częściej osłabiają organizm, niż go leczą. Nie można całkowicie zdawać się na łaskę i niełaskę lekarzy, trzeba stać się samolekarzem, jak samolekarzem bywają zwierzęta liżące swoje rany. Wtem w strumieniu świadomości pojawiła się refleksja krytyczna: “Czy w krytyce leków i lekarzy nie posuwam się za daleko?" — myślał. Może, ale jedno jest pewne — cierpienie trzeba likwidować różno- rodnymi środkami — farmakologicznymi, psychologicznymi, rehabilitacyjnymi, teologicznymi. Czyż skoncentrowanie się 101 JÓZEF KOZIELECKI na pracy twórczej, która bez reszty pochłania człowieka, nie jest lepszą metodą niż chemiczna pigułka? Myślał także o innych swoich błędach. Zbyt często skupiał się na sobie, na swoim “Ja". Tymczasem bitwa z cierpieniem staje się bardziej owocna, gdy zapominamy o sobie, gdy częściowo zatracimy siebie. Zapomnieć o sobie to pół sukcesu. Gdy przestaniemy koncentrować się na własnej osobie, to wyciszymy wiele cierpień spowodowanych przez samotność czy brak miłości. Skupienie się na świecie, na ludziach, na bar- barzyńskich strategiach stosowanych przez bojowe bakterie, takie jak gronkowiec złocisty, to królewska droga prowadząca do zdrowia. W tym momencie częściowo zmienił się kierunek strumie- nia świadomości. Rezmer zaczął opracowywać nowe metody walki z cierpieniem. Przypomniał sobie list profesora Adama Podgóreckiego. który obecnie pracował w Kanadzie. Uczony ten przed laty przeszedł też operację mózgu, więc miał auten- tyczne doświadczenie w zmaganiu się z chorobą. Pisał bardzo kulturalnie, nie dawał żadnych pouczeń, których chorzy nie lu- bią, ale dzielił się swoimi przeżyciami. Pisał, że jeśli człowiek chce przetrwać tak trudną chorobę, musi uruchomić w sobie jeden z pierwotnych popędów, takich jak miłość, potrzeby rodzicielskie, dążenia do władzy czy pragnienia osiągnięcia wyższości nad innymi. Trzeba w sposób bezwzględny skupić się na tych popędach. I — gdy sytuacja tego wymaga — stosować brutalne środki, takie jak nienawiść, agresja czy siła. Chociaż Rezmer nie akceptował teorii popędów pierwotnych, zgadzał się z ich autorem, że całkowite zaangażowanie się w jakąś aktywność, wychodzącą poza granice dotychczaso- wych osiągnięć, będzie ciosem wymierzonym gronkowcowi złocistemu i innym dolegliwościom. Dla Rezmera takim popędem pierwotnym była twórczość, praca nad książką życia, rozwijanie nowego spojrzenia na 102 WALKA Z ABSURDEM człowieka. Postanowił, że po wyjściu ze szpitala zacznie pisać tę książkę. I gdy w trakcie pracy będzie trzeba pokonywać prze- szkody zewnętrzne, nie zawaha się zastosować metod brutal- nych, przekraczających granice moralności. Ale jednocześnie wiedział, że w czasie pierwszej operacji cztery centymetry jego mózgu uległy zniszczeniu. Musi więc racjonalnie rozkładać swoje siły, aby nie osłabić organizmu, aby nie zrujnować układu odpornościowego. Jak to zrobić? Trzeba chyba poradzić się... Tomcia. Strumień świadomości jeszcze raz zmienił kierunek. Przed Rezmerem stanął gigantyczny problem. Choroba nie obniżyła jego ilorazu inteligencji i nie osłabiła zdolności twórczego myślenia. Przeciwnie, zdawało mu się — zapewne niesłusznie — że obecnie z większą łatwością wysuwa oryginalne pomysły. Za to system emocji, wzruszeń i namiętności znajdował się w stanie opłakanym. Nie był zdolny panować nad swoją złością czy agresją, nie umiał również kontrolować pozy- tywnych uczuć. Zatem iloraz inteligencji został ten sam, za to iloraz emocjonalny niebezpiecznie się skurczył. To był wielki problem życiowy. Często wpadał w gniew i złość, często opanowywała go apatia i melancholia. Przyjaciele bali się go odwiedzać. Nigdy nie mogli przewidzieć, jakie będą jego reakcje uczuciowe. Wiedział, że jeśli nie będzie zdolny panować nad sobą, to straci wszystko, łącznie z rodziną. Co więc robić? Strumień świadomości zatrzymał się i poczuł w głowie pustkę. Powrócił do tego palącego problemu w następnym dniu. Medycyna wyprodukowała wiele środków uspokajających i psychotropowych, ale ich skuteczność była nikła, a ponadto wywoływały one przerażające skutki uboczne, które ścinały z nóg, nawet najbardziej odpornych pacjentów. Firmy farma- ceutyczne bardziej troszczyły się o grubość portfela niż o dobro ludzi chorych. 103 JÓZEF KOZIELECKI WALKA Z ABSURDEM Pozostają więc metody psychologiczne, terapia ruchu, po- ezja, muzyka, może elementy medycyny alternatywnej. Po- winny one podnieść iloraz emocjonalny i zwiększyć panowanie nad życiem uczuciowym. Ale powstawał poważny dylemat. Zbytnia kontrola emocji, wyciszenie swoich negatywnych uczuć zmniejsza barwność osobowości i człowiek staje się komputerem, a nawet — kupą żelastwa. Afekty pełnią donio- słą rolę w motywacji twórczej, zwiększają wytrwałość pracy, czasem nawet ułatwiają wysuwanie oryginalnych pomysłów. Ciekawość, radość, duma, euforia często pomagały dokonywać genialnych odkryć w fizyce, biologii czy psychologii. Bez tych emocji Rezmer nie byłby zdolny w przeszłości siedzieć przy biurku osiemnaście godzin z nogami w miednicy. Przypo- minałby zimny komputer. Z emocjami trzeba postępować delikatnie jak z porcelaną. W czasie czyszczenia łatwo jest ją uszkodzić. Gdy tak zastanawiał się nad środkami walki z cierpieniem, z tym absurdalnym i niedorzecznym zjawiskiem, stopniowo formułował coraz bardziej radykalne środki, które były trudne do urzeczywistnienia, ale które pobudzały jego wyobraźnię i zmuszały do dalszych przemyśleń. Wieczorem przyszła żona z czystą bielizną, z gazetami, z jakimiś frykasami. Już w drzwiach powiedział jej uroczyście: — Wisiu, wiesz nad czym się dzisiaj zastanawiałem? My- ślałem, jak skutecznie walczyć z chorobą, z tym pieprzonym gronkowcem złocistym. Nie zareagowała, prawdopodobnie dlatego, że Rezmer czę- sto w przeszłości zajmował się tą sprawą. — Wymyśliłem skuteczne metody zwalczania choroby, któ- re postawią mnie na równe nogi. — Józek — zaczęła z powątpiewaniem. — Dawniej wielo- krotnie mówiłeś mi to samo... i nic z tego nie wynikło... Masz 104 za słabą wolę, aby urzeczywistnić swoje — czasem sensowne — postanowienia. — Obecnie będę grzeczniejszy... chcesz wiedzieć, od czego zacznę? — Od czego? — Postaram się zamienić kulturę smutku na kulturę rado- ści... Właśnie radości. Radość to najlepszy lek, jaki ludzkość wynalazła. Spojrzała na niego sceptycznie. Cicha przystań Kaplica przyszpitalna była jedną z nielicznych przystani ciszy i spokoju. Odwiedzali ją pacjenci poruszający się o wła- snych siłach, jak również ci, którzy jeździli na wózkach i którzy byli przynoszeni przez krewnych. Przychodzili do niej po to, aby obcować z Bogiem, aby prosić Go o uzdrowienie, o udaną operację, o kres cierpienia. W niedzielę Rezmer poszedł do kaplicy, aby wysłuchać kazania. Interesował się przede wszystkim tym, co kapłan powie ludziom cierpiącym, których dni są często policzone. Po powrocie z kaplicy położył się na łóżku i starał się przeanalizować słowa, które padły z kazalnicy. Opanowały go mieszane uczucia. Kapłan rozpoczął od treści trywialnych. Przypomniał, że świat współczesny jest morzem cierpienia, cierpienia powo- dowanego przez ślepy los i złą wolę ludzi. Wojny, konflikty plemienne, terroryzm, znęcanie się w rodzinie nad kobietami i dziećmi są najczęściej przyczyną udręki. I nagle ten kapłan, mówiący słabym, beznamiętnym gło- sem, przeistoczył się w kaznodzieję, którego słowa brzmiały 105 JÓZEF KOZIELECKI z kazalnicy przekonywająco i doniosłe. Bracia i siostry mówił jak trybun wiecowy — Bóg nie tylko jest po stronie cierpiących, nie tylko cierpiący znajdują się bliżej Pana i nieba, ale Zbawiciel przeżywa udręki z nami. Chrystus umarł na krzyżu w straszliwych mękach. Poniżył się przed ludźmi. I to “zgorszenie krzyża" pozostaje kluczem do wszelkiego indywidualnego i zbiorowego cierpienia. Ale również obecnie, gdy kona człowiek niewinny, to także umiera Bóg, jako jeden z naszych najmniejszych braci. On cierpi i umiera z nami, ponieważ jest miłością. Miłością bezgraniczną. Rezmer za- uważył, że gdy kaznodzieja mówił o cierpieniu i śmierci Chrystusa, wielu obecnych na mszy spojrzało na wiszący krzyż i jednocześnie ich twarze rozjaśniły się, jakby padały na nie promienie Słońca. Kaznodzieja mówił dalej. Nie umiemy wykorzenić zła, męczarni i udręki. Oddajmy więc Bogu nasze cierpienia. Ta ofiara przyniesie nam ulgę i radość. Tak jak pomagała znosić udręki męczennikom, braciom Machabeuszom, be- stialsko zakatowanym na śmierć, ojcu Kolbemu, który zginał z rąk nazistowskich siepaczy. Męczennicy ci uważali, że świat jest przepełniony miłością, a cierpienie to tylko mała wyspa wulkaniczna w morzu miłości. Bierzmy z nich przykład! W końcu z kazalnicy popłynęły słowa o modlitwie. Kapłan zachęcał chorych, aby codziennie modlili się do Boga. Mo- dlitwa jest intymną rozmową z Bogiem, dlatego dla chrześci- janina ma tak fundamentalne znaczenie. Prośmy więc Pana, aby pozwolił nam znieść cierpienie, aby odsunął od nas męki choroby, aby łaska uświęcająca spłynęła na cierpiących i pozwoliła im wkrótce powrócić do domów. Skończył wspólną modlitwą “Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego..." Rezmer zadumał się nad słowami, skierowanymi do ze- branych w kaplicy przyszpitalnej. Kaznodzieja nie usprawie- dliwiał cierpienia. Nie wspomniał nawet, że jest ono karą za 106 WALKA Z ABSURDEM grzechy, że Bóg chłoszcze boleścią niesprawiedliwych i zło- czyńców, aby oczyścić ich z tego, co ziemskie, i aby mogli odpokutować swoje winy. Takie poglądy, prawie powszechnie przyjmowane w czasie młodości Rezmera, budziły sprzeciw i bunt. Nie wyjaśniały męczarni niezawinionej, takiej jak męczarnia przeżyta przez Hioba. Czyżby Kościół zupełnie porzucił te straszliwe sądy? Rezmer ucieszył się, że z kazalnicy nie padły słowa o karze za grzechy. Był za to wdzięczny kaznodziei. Jednocześnie kazanie to wywoływało niedosyt, nawet — pewien niepokój. Brak było w nim zachęty, aby chorzy ak- tywnie i heroicznie toczyli walkę ze swoimi dolegliwościami. Wiele faktów wskazuje, że przekonanie o osobistym wpływie na chorobę, że wiara, iż od mojego świadomego wysiłku wiele zależy, często jest kluczem do powrotu do zdrowia. Kobiety chore na raka piersi, które miały poczucie wewnętrznej kon- troli nad chorobą, szybciej uzyskiwały zdrowie i dłużej żyły od tych, które oczekiwały biernie na łaskę losu. Tymczasem w czasie kazania nie padło chyba żadne słowo zachęty do kształtowania swoich cech charakteru, takich jak poczucie wpływu na chorobę, hart ducha, aktywna postawa wobec życia szpitalnego. Nie, takie słowa nie padły, może dlatego, iż kapłan nie znał dostatecznie białego getta? Może ze względów dogmatycznych? Takie słowa były potrzebne jak tlen. Rezmer w ciągu długich miesięcy obserwował zachowania się chorych w tym gigantycznym szpitalu warszawskim. Przeważała postawa bierna i apatyczna. Wielu chorych snuło się bezmyślnie po korytarzach, paplało, paliło papierosy lub godzinami patrzyło w sufit. Oczekiwali na pomoc lekarzy lub najbliższych. Nie kiwnęli nawet palcem, aby poprawić stan swojego zdrowia. Wierzyli, że cierpienie, ta absurdalna i płowa bestia, kiedyś opuści ich organizm. Przypominali manekiny, manipulowane 107 JÓZEF KOZIELECKI ^ przez lekarzy i przez okoliczności. Dzięki takiej postawie choroba, ten bojowy i bezkompromisowy przeciwnik, przej- mowała inicjatywę i bez przeszkód rujnowała zdrowie pa- cjenta. Wielu z tych, którzy mogli powrócić do swoich do- mów, wywożono w plastykowych workach do prosektorium. Dopiero w tym warszawskim szpitalu Rezmer przekonał się, jaką kolosalną rolę w procesie chorowania odgrywają cechy psychologiczne, charakter, postawy wobec choroby, skuteczne sposoby walki z bojowym wrogiem. Pragnął porozmawiać o tym z kapłanem, ale nie było obecnie okazji. Poczuł się zmęczony i przygnębiony. W pewnej chwili całe jego ciało opanowały te cudowne chwile zwątpienia i scep- tycyzmu, które otrzeźwiają człowieka, które, usuwając iluzje, znów sprowadzają go na ziemię. Podłe życie — pomyślał — w którym walka z cierpieniem przypomina starcie się płotki z rekinem. Może rację miał Russell, że... uciekła mu myśl, nie mógł sobie przypomnieć słynnego poglądu wybitnego filozofa o cierpieniu. Wiedział jednak, że pogląd ten przesiąknięty jest pesymizmem, jak gąbka wodą. Zamyślił się. Walka z cierpieniem jest ryzykowna, często przekracza energię i zasoby motywacji, które otrzymaliśmy od natury i kultury, ale ważne jest to, iż ocala ludzką godność... Po pewnym czasie myśli te wydały mu się zbyt patetyczne i chciał je wymazać z pamięci. Ale pamięć broniła się przed zapominaniem. Przestawił więc psychiczne zwrotnice i zaczął myśleć o suk- cesach i klęskach piłkarzy Lecha (Poznań). Zawsze im kibico- wał. 108 WALKA Z ABSURDEM ;j Świadomość nie ginie W klinice często odbywała się wędrówka ruchomych łóżek. Chorzy zmieniali sale i pokoje. Cele tej wędrówki nie były cał- kiem jasne. Gdy pytali się pielęgniarki, dlaczego wyprowadza się ich z miejsca, w którym już się zadomowili, otrzymywali krótką odpowiedź: “takie jest polecenie lekarza" lub “nie pana sprawa". Jednak te przeprowadzki nie były zupełnie przy- padkowe. Rządziły nimi pewne regularności. Wielu lekarzy starało się, aby na sali leżał co najmniej jeden sprawny pacjent, który mógłby pomagać ciężko chorym w spożywaniu posiłków lub w załatwianiu czynności higienicznych. Obowiązkowo byli izolowani chorzy, u których wykryto źródło infekcji, takie- jak wydobywająca się ropa. Mogli oni rozsiewać zakażenie. Rezmer podejrzewał również, iż przeprowadzano do innych sal pacjentów krnąbrnych, agresywnych, kanciastych, którzy zatruwali życie innym. Być może, że podejmowano decyzje o przeprowadzce ze względów wyższych — filozoficznych i metafizycznych; ruch oznacza życie, ruch tworzy osobistą biografię. Tymczasem brak zmienności przypomina o kresie i niebycie. Podejmując takie decyzje, lekarze bronili się prze- ciwko własnej bezradności i frustracji. Obecnie Rezmer — jak się wyrażał — znajdował się w trzy- osobowej klatce. Z jego prawej strony leżał pacjent, zwany powszechnie “panem Kaziem". Przybył do tego słynnego szpitala na obserwację, ponieważ cierpiał na rzadkie dole- gliwości mięśni. Przyjechał z jakiegoś wojewódzkiego miasta, w którym nie było bardzo skomplikowanego aparatu, sprowa- dzonego za grube dewizy. Jego pobyt przedłużał się, ponieważ w Warszawie aparat ten się popsuł i trzeba było ściągnąć tech- 109 JÓZEF KOZIELECKI ników zza granicy. Pan Kazio doskonale przystosował się do okoliczności. Był człowiekiem o osobowości ekstrawertycznej, mającym dużą łatwość obcowania z wszystkimi, z ordyna- torem i z kucharką. Większość czasu spędzał na szerokim korytarzu lub w kawiarni. Ciągle paplał i ta paplanina, pełna wdzięku, zjednywała mu słuchaczy, szczególnie, gdy mówił o łapownictwie wśród lekarzy. Często odwiedzała go rodzina i koledzy z pracy. Przynosili nieprzyzwoitą ilość wałówek, które pan Kazio konsumował, nawet w nocy. Czasem wy- dawało się, że ta konsumpcja ma charakter kompulsywny. Rezmer rzadko z nim rozmawiał. Kazio czuł pewną wyższość osobowości nad pacjentami niepełnosprawnymi. Z lewej strony Rezmera leżał człowiek młody, może czter- dziestoletni, z pięknymi, niebieskimi oczami i włosami blond. Rzadko wstawał z łóżka. Jego twarz stawała się coraz bledsza. Gasł powoli, jak świeca. Stopniowo tracił ważne funkcje psychiczne: występowały u niego zaburzenia pamięci i mowy. Nikt go nie odwiedzał. Nie interesowali się nim lekarze i pielęgniarki. Chyba czekał — jak rozbitek na pustyni — na spełnienie się ludzkiego losu. Rezmer nazywał go “Osobnym" i pomagał mu w załatwianiu spraw elementarnych. Rozwijał się wieczór. Właśnie skończył się obchód. Re- zmer wylał Osobnemu kaczkę i napełnił kubek gorącą her- batą. W tym dniu Osobny czuł się chyba trochę lepiej, bo uśmiechnął się i powiedział łamliwym głosem: — Panie profesorze... na studiach czytałem pana książki... były trudne, ale zmuszały do myślenia... szczególnie podobała mi się ta... zapomniałem... chyba mam Alzheimera. — Dziękuję ci, przyjacielu — odpowiedział poruszony Re- zmer. — Ciężko mi — mówił coraz słabszym głosem. — Boję się myśli o końcu życia... gdy byłem silniejszy, chciałem z tym 110 WALKA ABSURDEM wszystkim skończyć... ale teraz nie jestem w stanie wykonać tej ostatecznej decyzji. Rezmer szukał słów pocieszenia, chciał zamienić smutek w żart, ale doszedł do przekonania, że każde słowo tylko pogorszy sytuację, więc milczał. — Co będzie po... ja nie wierzę tym kaznodziejom... sły- szałem, że religie są tylko protezami ułatwiającymi nam oswojenie się... z kostuchą. Przerwał. Napił się herbaty i długo milczał. — Niech pan powie... co jest tam — spojrzał w górę —jeśli w ogóle coś tam jest?! Rezmer był całkowicie zaskoczony tym pytaniem, ale jako nauczyciel szybko pozbierał myśli i zaczął swoją metafizyczną opowieść, chociaż nie był pewny, czy powinien o tym mówić. — Nikt nie może powiedzieć kategorycznie, co jest tam. Istnieje grad przypuszczeń. Żyjemy w oceanie niepewności i nieokreśloności. Tylko głupcy popisują się swoją nie-wiedzą. Nie wiem, czy pana zainteresują moje ostatnie lektury i moje ostatnie przemyślenia. Skinął głową. — Nie mówię o tym jako uczony, ale jako laik. Otóż przejąłem się poglądem Koestlera, angielskiego uczonego, o indywidualnej świadomości. Uważał on, że ten tajem- niczy i wspaniały dar osoby ludzkiej nie ginie po śmierci. Świadomość, świadome “Ja", jest cząstką większej całości zwanej świadomością kosmiczną. Lubię analogię, zgodnie z którą jednostkowa świadomość — jak duchowa rzeka — wpływa w końcu do bezkresnego oceanu, pozostawiając po drodze błotnisty osad. — Myśli mi się plączą — rzekł Osobny. — Proszę jeszcze raz powtórzyć te słowa. — Może dokończymy tę rozmowę jutro? — zaproponował Rezmer. 111 — Nie... nie... — protestował Osobny. Rezmer kontynuował niechętnie. — Zatem, nasze świadome “Ja" jest skazane na długie trwanie, może — na wieczność... Zresztą podobne poglądy wyrażali również genialni fizycy. Osoba ludzka jest częścią większej całości, całości uniwersalnej, nieskończonej, wiecz- nej, niezmiennej. Gdy nasze “Ja" łączy się z całością, to tak jakby wyzwalało się z indywidualnego więzienia. Znów milczenie. Osobny poruszał ustami, jakby chciał coś powiedzieć. — Więc tą całością... tą całością... tą kosmiczną świado- mością jest Bóg!? — Tego nie wiem. Uczeni raczej nie mówili o Bogu. Ale był taki filozof chrześcijański Silesius, żyjący w siedemnastym wieku, który dowodził, że tak jak każda kropla docierając do morza staje się morzem, tak dusza, która dociera do Boga, staje się Bogiem... zresztą jestem tylko uczonym, a nie teolo- giem, więc moja wiedza o tajemnicy życia pozagrobowego jest ograniczona. Świecę odbitym światłem. Rezmer zauważył lekki uśmiech na twarzy nieznajomego. I blask w jego nienaturalnym błękicie oczu. Rano, gdy obudził się z głębokiego snu, w pokoju nie było już Osobnego. Ślad po nim zaginął. Nie odważył się nikogo pytać o jego losy. “A może wczorajsza rozmowa z nim była gigantycznym błędem — pomyślał — a może dobrym uczyn- kiem? Może dzięki moim słowom łatwiej mu było połączyć się ze świadomością kosmiczną?" Niepewność, tylko niepewność. 112 P-P-P Życie w szpitalu toczyło się jednostajnym, powolnym ryt- mem. Przeważały w nim czynności rutynowe i nawykowe, nie wymagające myślenia. Pacjenci stopniowo zamieniali się w roboty. Mierzenie temperatury ciała, mycie, trzy posiłki dziennie, zabiegi lekarskie, dwa obchody, wizyty gości pożą- danych i niepożądanych. Słowa sypały się jak z rękawa, ale nie było w nich ładu i składu. Każdy z pacjentów oczekiwał na ten szczęśliwy dzień, gdy lekarz podejdzie do niego i powie uro- czystym głosem: “Jest pan zdrów i jutro mogę pana wypisać", albo: “Za tydzień będzie pan z rodziną". Chorzy oczekiwali na ten moment wyzwolenia, jak więzień czeka na skończenie wyroku. Skazani znają dzień i godzinę; wiedzą, kiedy to nastąpi. Tymczasem w szpitalu ta radosna chwila okryta jest mgłą tajemnicy, nie znają jej nawet lekarze. To oczekiwanie stawało się źródłem dodatkowego stresu, który czasem był nie do wytrzymania. Mężczyźni niewieścieli, kobiety dziecinniały. Wielu pacjentów nie dożywało tej szczęśliwej chwili. Mimo pozytywnych rokowań lekarskich, czasem — niespodziewa- nie — następowało tąpnięcie i musieli udać się w ostatnią, najbardziej tajemniczą podróż. Chcąc skrócić czas oczekiwania, pacjenci wyszukiwali sobie różnorodne zajęcia. Jednym z nich były rozmowy z rodziną, przyjaciółmi, kolegami. Rozmowy nie mające wartości seman- tycznej, ale przybliżające do normalnego świata. Byli jednak również tacy chorzy, których nikt nie odwiedzał. Po kolejnej wędrówce łóżek Rezmer leżał obecnie z mężczyzną w średnim wieku, częściowo sparaliżowanym po wylewie. Był zamknięty w sobie jak małża. Żadnych rozmów z chorymi, żadnych wizyt. Rezmerowi zrobiło się żal tego człowieka 113 JÓZEF KOZIELECKI WALKA ABSURDEM żyjącego w wieży z kości słoniowej. Kiedyś podszedł do niego i starał się nawiązać z nim kontakt. Tajemniczy pacjent niechętnie odpowiadał na jego pytania. W pewnej chwili wybuchnął. — Pan próbuje litować się nade mną, pan próbuje mnie pocieszać. Ja tego nie lubię. Jestem samotnym człowiekiem z Wyboru, jak pustelnik. Tak, drogi panie, z wyboru. Kiedyś było inaczej. Teraz zacząłem unikać ludzi, unikam nawet rodziny. Był rozdrażniony i pełen goryczy. — Dlaczego nastąpiła taka zmiana? Wygląda pan — mó- wił Rezmer — na człowieka towarzyskiego... znam się na ludziach. — Dziwię się, że pan tego nie rozumie! Dlaczego? Dla- czego? — gorączkował się nieznajomy. — Gdy stałem się inwalidą i znajomi wiedzą, że nie będę już zajmował ekspo- nowanego stanowiska, wszyscy nagle zaczęli mnie poniżać, wszyscy uwłaczają mojej godności. A ja jestem człowiekiem dumnym. — Proszę pana, znam ludzi i nie sądzę, żeby wszyscy byli podli i haniebni. W zbiorowisku bestii są również osoby życzliwe. — Może są, ale nie w moim otoczeniu... W moim otoczeniu wszyscy stosują zasadę 3 P, zasadę P - P - P. Społeczeństwo schamiało! — Brzmi to jak jakiś tajemniczy kod — zdziwił się Rezmer. — Nic nie ma w tym tajemniczego: P - P - P to skrótowe nazwy zachowań ludzi, które mnie rozdrażniają i dręczą. Pierwsze P to Pociecha. Krewni, znajomi, przyjaciele starają się pocieszyć mnie, dodać otuchy: że wszystko będzie dobrze, że w najbliższym czasie dolegliwości ustąpią, że powrócę na swoje stanowisko. 114 — Przepraszam, ale w tym pierwszym P nie widzę niczego zdrożnego, po prostu dobrze panu życzą. — Brednie, opowiada pan brednie! Nie wierzą w to, co mówią. Czuję fałsz w ich głosie... W rzeczywistości sądzą, że moja choroba jest przewlekła, że nigdy już nie powrócę do normalnego życia. Niektórzy nawet źle mi życzą... Chciałbym, żeby zamiast słów pociechy mówili prawdę o mnie, żeby traktowali mnie jak człowieka dorosłego, jak faceta z jajami. Rezmer milczał, ponieważ bał się, że i jego słowa będą słowami pociechy. — Drugie P to Pouczanie. Nagle ci, którzy czerwienili się na mój widok, dla których byłem autentycznym autorytetem intelektualnym i moralnym, zaczęli dawać mi dobre rady. Na temat diety, rehabilitacji, form leczenia, wzorów zachowania się. Te pouczenia są naiwne i dyletanckie. Czasem podłe. Uwłaczają mojej godności. Durnie chcą odgrywać rolę guru. — W czasie swojej długiej choroby też spotkałem takich gnojków, ale ostro reagowałem na infantylne pouczenia. Czę- sto wskazywałem odwiedzającym drzwi. Nieznajomy uśmiechnął się. — Jest jeszcze trzecie P, które bywa najgorsze. To stoso- wanie formy Przymusu. Ludzie zniewalają chorego. Wbrew mojej woli wkładają mi do ust pokarm, którego nie znoszę, zapraszają uzdrowiciela, któremu nie wierzę, trwonią moje pieniądze w sposób karygodny... Jestem zbyt słaby umysłowo i fizycznie, aby skutecznie się bronić... Trzeba być chorym, niedołężnym i przytroczonym do łóżka, aby poznać ludzkie okrucieństwo i ludzką podłość. — Dokonał pan wielkiego odkrycia. Te 3 P mnie też dręczą, czasem nie pozwalają zmrużyć oka... Ale z drugiej strony, wszyscy narzekamy na bliźnich, a życie bez nich staje się nie do zniesienia. A jak pan daje sobie radę bez rodziny, przyjaciół, znajomych? 115 JÓZEF KOZIELECKI — Przywołuję w pamięci znane postacie historyczne, lite- rackie, naukowe lub kreuję na własny użytek własnych boha- terów. Lubię obcować z Raskolnikowem i braćmi Karamazow. Dyskutuję także o sprawach tego świata z Miłoszem, Konwic- kim... W takich chwilach powraca radość życia. — Ale fikcja to nie rzeczywistość, czy nie powinien pan... — Słyszę — przerwał brutalnie — że również pan zaczyna mnie pouczać... więc dziękuję za rozmowę. Odwrócił się do ściany i schował w swojej muszli. W jego jaźni iskrzyła się nienawiść. Szok Rana pooperacyjna Rezmera zaczęła się zabliźniać. Nad- chodził czas zdjęcia szwów. Pacjent ze zgoloną głową i za- padniętą czaszką, przypominającą krater księżycowy, wyglądał szkaradnie. Człowiek pozbawiony jakiegoś fragmentu ciała, w tym przypadku płata kostnego, przeżywa głęboki żal, że stracił cząstkę siebie. Potrzeba dłuższego czasu, aby pogodzić się z tą stratą, aby zrozumieć, że nie oznacza ona umierania na raty. Doktor Marchel przyszedł jak zwykle przed obchodem. — Jak się pan czuje? — spytał. — Panie doktorze, chyba najwyższy czas, żeby recydywista opuścił klinikę. Dość się w niej wybyczyłem, teraz trzeba zacząć doganiać uciekające cele naukowe. — Jutro wypiszę pana ze szpitala. — Dziękuję, panie Andrzeju. Rezmer opuszczał klinikę w dobrym nastroju. Czuł się jak zwycięzca olimpijski. Pokonał bojową bakterię zwaną gron- 116 WALKA Z ABSURDEM kowcem złocistym. Utopił ją w rzece antybiotyków. Zniszczył w bezkompromisowej walce. Pożegnał się z doktorem Marchlem i współtowarzyszami niedoli. Jakieś koniaki, jakieś czekoladki, jakieś książki. Był absolutnie przekonany, że opuszcza ten gigantyczny szpital na zawsze. Gdy wsiadał do samochodu, spojrzał na to białe piekło z wyższością i pogardą. Splunął. Nie wiedział, dlaczego wykonał ten niekulturalny gest. Był w stanie euforycznym. Poszukiwał przyjaciół i kolegów, aby zakomunikować im radosną wieść. Najpierw zadzwonił do Tomcia. — Panie profesorze, wydaje mi się, że w końcu zwycięży- łem tę przeklętą chorobę, że pokonałem tego sukinsyna — gronkowca złocistego... nie mam jeszcze tylko olimpijskiego medalu. — Panie Józku, jak się cieszę, jak się cieszę... Ale dlaczego powiedział pan, że panu się “wydaje"? Czy wyzdrowiał pan, czy tylko panu to się wydaje? — Wyzdrowiałem! — To dobrze... a propos słowa “wydaje się". Gdy studiowa- łem we Lwowie, moim nauczycielem był profesor Kreutz ze szkoły Iwowsko-warszawskiej. Pewnego dnia przyniosłem mu pracę seminaryjną... już nie pamiętam, co było jej tematem. Po kilku dniach wezwał mnie profesor i zaczął ją czytać, zdanie po zdaniu, słowo po słowie. Pierwsze zdanie zaczynało się tak: “Wydaje się, że twierdzenie..." Kreutz spytał, dlaczego użyłem słowa “wydaje się". Wydawać się może harcerkom lub skrybom, ale nie uczonym. W nauce decydują argumenty empiryczne. A ja: właśnie... mam argumenty popierające ten pogląd. Na to Kreutz: proszę więc przedstawić te argumenty i wykreślić słowo “wydaje się". Zacząłem podawać uzasadnie- nia i... okazało się, że znam tylko jeden argument. Kreutz: to dlaczego mówi pan o argumentach, a nie o argumencie. Proszę 117 JÓZEF KOZIELECKI wykreślić liczbę mnogą. Następnie profesor zaczął analizować podany argument. Wkrótce okazało się, że jest on banalny. Poprosił o skreślenie mojego uzasadnienia. Tak analizował pierwszą stronę. Po kilku godzinach nie zostało z niej suchej nitki. W końcu powiedział: proszę powiedzieć mi w kilku zdaniach, jakie są tezy pana pracy? Pociłem się, jąkałem, paplałem... A profesor: stwierdzam, że pan nie wie, o czym pisze! Proszę jeszcze raz przygotować pracę seminaryjną. Rezmer zaczął się śmiać i Tomcio zaczął się śmiać. Rezmer pękał ze śmiechu i Tomcio pękał ze śmiechu. Rezmer chichotał i Tomcio chichotał. Razmer rechotał i Tomcio rechotał. Po tej sesji humoru Rezmer powiedział: — Zrozumiałem pana intencję. Zawiadamiam, że wyzdro- wiałem, o czym świadczą następujące argumenty: pierwszy... drugi... — Wystarczy, panie Józku. Zdolny z pana uczeń, panie profesorze. Znów zapanował śmiech. Rezmer uważał, że rozmowa z Tomciem była specyficzną lekcją optymizmu. Znalazł się w normalnym świecie. Po “zaliczeniu" wielu kontaktów z przyjaciółmi, kolegami, uczniami, Rezmer powrócił do przerwanego projektu napisa- nia Dzieła Życia o psychotransgresji, czyli o nowym spojrzeniu na człowieka. Porządkował kupę materiałów, robił notatki, zaczął pisać pierwszy rozdział książki, który okazał się tak tandetny, iż go podarł. Stopniowo powracał do normalnego rytmu pracy. Jednocześnie prowadził, u boku doświadczonego terapeuty ruchu, systematyczną rehabilitację. Był wieczór, drugi lub trzeci dzień po wyjściu ze szpitala. Żona przygotowywała się do zmiany opatrunku. Robiła to fachowo jak lekarz. W pewnej chwili powiedziała z przera- żeniem: 118 WALKA ABSURDEM —Józek, nie mogę oderwać bandaża od skóry. Coś się dzieje. — Czyżby znów wylała się ropa? — Prawdopodobnie. Rezmer doznał szoku, który przemienił się w nieuleczalną wściekłość. Zaczął przeklinać po litewsku. Później się opano- wał. Wiedział już, że ani lament, ani płacz, ani rozpacz nie poprawią jego stanu. Tylko walka, bezkompromisowa walka może dać wyniki. Wziął się w garść. — Chyba gronkowiec złocisty znów zaatakował — powie- dział spokojnie. — Wszystko na to wskazuje. — Ciągle wygrywam bitwy, ale nie mogę wygrać z nim wojny. To, co wydawało się twarde jak głaz, było tylko bańką mydlaną. Żona milczała. Pod powiekami tuliła łzy. Nasienie szatana Rezmer zadzwonił do doktora Marchia. Powiedział mu o swoich spostrzeżeniach. Ta wiadomość wstrząsnęła młodym lekarzem. Czuł się załamany. Tyle wysiłków, tyle zabiegów i znów trzeba było zaczynać od początku. Chirurdzy często stawiają poprawne diagnozy, wykonują bezbłędne operacje, a mimo to ślepy los sprawia im bolesne niespodzianki. Igra z nimi. Trzeba mieć stalowe nerwy, aby nie ugiąć się pod ciężarem złośliwości i okrucieństwa natury. W następnym dniu Rezmer z żoną znów zjawił się w szpi- talu. Znajoma pielęgniarka, widząc go, powiedziała: 119 JÓZEF KOZIELECKI — Sądziłam, że pan już opuścił naszą klinikę. Rezmer próbował żartować. — Szpital wysłał za mną listy gończe, więc żona mnie przyprowadziła. — Czarny humor... — Dokładnie. Doktor Marchel zdjął opatrunek i wyciekła ropa. Wykonał posiew i znów okazało się, że to jest gronkowiec złocisty, praw- dziwe nasienie szatana. Zaczęły się częste wizyty w szpitalu. Marchel aplikował antybiotyki, ale gronkowiec nie ustępo- wał. Mijały dni, tygodnie i miesiące. Wyczerpały się pokłady cierpliwości żony. Buntowała się. Traciła życiową dynamikę. Jednak Rezmer był w bojowym nastroju. Wiedział, że bitwa toczy się o najwyższą stawkę “kto kogo?". Kiedyś wieczorem przeczytał tekst nie znanego mu autora. Pisał on: “Gdy dojdziesz do tego, że cierpienie stanie ci się miłe i zasmakujesz w nim dla miłości Chrystusa, bądź pewny, że jesteś na dobrej drodze, że znalazłeś raj na ziemi. Ale póki uginasz się pod jego ciężarem i chcesz go unikać, źle jeszcze z tobą. Ono i tak dosięgnie cię, gdziekolwiek byś uciekał." Po przeczytaniu tych słów Rezmer dostał ataku furii. Autor — pies mu mordę lizał — nie tylko nie zachęcał do starcia z cierpieniem, nie tylko kapitulował przed nim, ale uwielbiał je. Ludzie-masochiści, którzy piszą “ody do cierpienia", sami sobie kopią głęboki grób. Ten tekst tylko zwiększył motywację walki. Rezmer czekał na wyzdrowienie, czekał, oczekiwał, wycze- kiwał... i nie doczekał się. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Kuracja zachowawcza nie dawała oczekiwanych rezultatów. Gronkowiec triumfował. Szatan triumfował. Rezmer był gotowy postawić wszystko na jedną kartę, na- wet kartę najbardziej ryzykowną. Chciał wyjechać za granicę, 120 WALKA ABSURUtM ale pomysł ten okazał się trudny do urzeczywistnienia. Poszu- kiwał innego rozwiązania, konsultował się ze specjalistami. W końcu postanowił: zmienić szpital, zmienić lekarzy, zmienić metody leczenia. Chciał jednak, żeby te zmiany pozostały jego prywatną tajemnicą, dlatego nie będą one przedmiotem szczegółowego opisu. Pauza na milczenie. Pauza na myślenie. Wyniki tego Nowego Leczenia okazały się rewelacyjne. Prowadzili je lekarze o innowacyjnych umysłach — pracu- jący daleko od centrum Warszawy. W ciągu dziesięciu dni skończyło się ropienie pooperacyjne; kawał dobrej, pełnej poświęcenia roboty, i zniknęło nasienie szatana. Rezmer mógł powrócić do swojej zagrody, do swojego biurka, do swojej pracy, którą kochał. Czuł się jak VIP, a w każdym razie jak ktoś vipowaty. I wydawało mu się, ale tylko wydawało się — naiwniakowi — że przeskoczył swój los. Część trzecia DAROWANE LATA “...z drzewa tak rosochatego, z jakiego zrobiony jest człowiek, nie można wyciosać czegoś zupełnie prostego." Immanuel Kant Wysokie schody Nad Warszawą hulał wiatr, chłodny, bezkierunkowy. Niebo pokrywały poszarpane chmury, przez które przeświecały drga- jące promienie Słońca. W ten wiosenny dzień 1989 roku Rezmer zwołał zebranie naukowe Katedry i po raz pierwszy pojechał na uniwerek, na ulicę Stawki, gdzie znajdował się jego wydział. Nie był tu przeszło rok, a jednak się nie spieszył; odwlekał decyzję wielokrotnie. Wielokrotnie ją odwoływał. Zachowywał się jak początkujący narciarz, który chce zjechać ze stoku, ale jakieś moce wewnętrzne powstrzymują go. Te moce tkwiły głęboko w nieświadomości Rezmera. Wszyscy o nich wiedzieli, poza nim samym. Nie warto zatem ich opisywać. W końcu jednak wziął taksówkę i pojechał na Stawki. Czekali na niego koledzy, asystenci, studenci. Jechał pełen emocji: niepokój i nadziej a wypełniały całe j ego ciało. Wszedł do gmachu wydziału. Był to budynek przed- wojenny, o wysokich piętrach i wysokich schodach. Wtorek. Korytarze jeszcze były puste. Zaczął się wspinać na te wysokie schody. Zbyt wysokierrPo kilku krokach czuł, że pot spływa strużkami po twarzy i po plecach. Nogi stawały się ciężkie jak dębowe kłody. W pewnej chwili zaczęło mu się wydawać, że porusza się po ruchomych schodach, ale w przeciwnym do ich 125 JÓZEF KOZIELECKI ruchu kierunku. Czuł, że stoi w miejscu. “Stary, pomyślał, weź się w garść. Musisz sprostać temu zadaniu. Nie bądź fujarą." Po kilkunastu minutach znalazł się na pierwszym piętrze. I wtedy stracił ostrość widzenia; przed oczami pojawiły się mroczki, szarość. Przytulił się do ściany i odpoczywał. Pozostało jeszcze jedno piętro, wysokie jak podium. Przy- klejony do ściany, podpierając się laską, zaczął pokonywać schody. W coraz wolniejszym tempie. Nogi stawały się coraz cięższe. Czuł ból w piersiach i szum w uszach. Jeszcze trzy schody... jeszcze dwa, jeszcze jeden, i znalazł się na drugim piętrze, gdzie mieścił się jego gabinet. Odczuł głębokie uczucie ulgi. Pamięć znów przywołała wiersz Różewicza: “No — myślę z ulgą — znów się udała ta... druga sztuczka naszej starej ludzkości." W strumień jego świadomości wlała się myśl, że może pokonał te schody dlatego, że żona włożyła mu do kieszeni kasztany, które — jej zdaniem — mają moc uzdrowicielską. Zebranie Katedry odbyło się w jego gabinecie. Przychodzili asystenci, adiunkci, profesorowie. Wielu z nich nie poznawało Rezmera: miał twarz bladą i posępną, schudł około piętnastu kilogramów. Zebrani śledzili każdy jego gest, każdy krok, każde słowo. Stawiali diagnozy. Starali się odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka jest różnica między starym a nowym Rezmerem. Zaczął zebranie. Mówił głosem niewyraźnym, poszarpa- nym, zmęczonym. Najpierw przepraszał za to, że tak długo był nieobecny, że ślepy los oderwał go od uniwerku. Rezmer nie pamięta już tematu posiedzenia, nie pamięta referenta, nie pamięta dyskusji. Pamięta tylko gigantyczne zmęczenie, które przeżył po jego zakończeniu. Wydawało mu się, że zdobył Rysy. 126 DAROWANE LATA Po zebraniu podeszła do niego koleżanka, profesor Idą Kurcz, i spytała z troską: — Józek, jak się czujesz? — Czuję się jak debiutant w nauce, jak raczkujący niemow- lak. Zaczynam pracować, ale ciągle wydaje mi się, że nic nie uczyniłem. “Dokonuje się, a niezaczęte" — przypomniał sobie wiersz Miłosza, ale nic nie powiedział Idzie o tym przypomnieniu. — Dobrze, że jesteś znów z nami — powiedziała. — Dobrze, że w ogóle Jestem... Mój los wisiał na włosku... ale mam nadzieję, że przeżyję jeszcze darowane miesiące, darowane lata. — Na pewno — stwierdziła Idą. — Po powrocie z uniwerku Rezmer był w dobrym nastroju. Żartobliwie zwrócił się do żony: — Dzisiaj romansowałem z kulturą, teraz chciałbym poro- mansować z naturą. r — Nie rozumiem — powiedziała. '{ — Człowiek żyje między kulturą, czyli światem wykreowa- nym przez siebie, i naturą, czyli przyrodą. O ile wiem, nauka należy do tego pierwszego świata. Przynajmniej należała w przeszłości. Chciałbym, abyśmy w niedzielę całą rodziną pojechali do Żelazowej Woli, miejsca narodzin Chopina, aby odpocząć na łonie natury. — Czy ten wyjazd nie będzie dla ciebie za trudny? — spytała sceptycznie. — Dla człowieka, który pokonał schody na Stawkach, nic nie jest za trudne. Zresztą gronkowce złociste źle znoszą zieleń. Duszą się! W niedzielę pogoda była piękna. Słońce grzało jak w lipcu. W Zaborowie skręcili do Puszczy Kampinoskiej. Jak dawniej zatrzymali samochód pod dziką gruszą. Rezmer trochę chodził po lesie, potem położył się na leżaku i patrzył na przyrodę. 127 JÓZEF KOZIELECKI Pola, lasy. O tej porze roku było wiele ptaków, które krzyczały, śpiewały, świergotały. Próbował je naśladować. — Wiecie, dziewczyny — powiedział do Wisi i Ewy—jeden z poetów buddyjskich napisał, że głosy ptaków zwiększają i pogłębiają samotność lasu. — Eee, to chyba nieprawda — wątpiła córka. — Tu nie chodzi o prawdę i o fałsz, chodzi o przeżycie piękna — powiedział Rezmer. — Ale zapewne nasza obecność nie powoduje, że puszcza staje się bardziej samotna? — spytała córka. Z Rezmera wylazła wstrętna dusza belfra: — Gdy ludzie są razem, gdy rozmawiają zgodnie, wówczas również las staje się mniej samotny. Zaludnia się. Nadszedł czas na obiad. — Jestem już głodna... pora pojechać do Żelazowej Woli — powiedziała Wisia. — Przepraszam cię, Wisiu — próbował żartować Rezmer — ale ja nie jadę, ponieważ przytłacza mnie geniusz Chopina. Przy nim doznaję poczucia niższości i małowartościowości. Przypominam szarą myszkę polną. — Powiedz prawdę, jesteś zmęczony — zaniepokoiła się Wisia. — Tak, jestem zmęczony. Dziewczyny były zawiedzione. Marzyły o dobrym obiedzie w karczmie, o zwiedzeniu domu Chopina i parku. Musieli z tego wszystkiego zrezygnować. Mimo zmęczenia i znużenia Rezmer cieszył się, że znów rozszerzył swój świat, bez którego pojęcie człowieczeństwa staje się semantyczną fikcją. 128 DAROWANE LATA Radosna chwila Biegły darowane miesiące, biegły darowane lata. Rezmer stopniowo wchodził w cudowną codzienność: zajmował się sprawami pospolitymi i przyziemnymi, które były czasem brutalne, czasem szczęścionośne. Najwięcej czasu — zgodnie z postanowieniem — poświęcał pracy naukowej, popular- nonaukowej, eseistycznej. Chciał nadrobić wielomiesięczne straty, chciał dogonić uciekające cele. Ciągle przygotowywał książkę życia o psychotransgresji, publikował eseje na te- mat naszego okrutnego świata skażonego przez nieodpowie- dzialność moralną. Napisał pracę o religii, będącą fragmentem dzieła życia. Koledzy plotkowali, że zajął się wierzeniami, gdyż cierpienie zbliżyło go do spraw metafizycznych i transcendent- nych. Jednak nie był zdolny pracować tak intensywnie, jak daw- niej. Często po napisaniu strony kładł się i godzinami wypo- czywał. Gdy znajomi podziwiali jego produktywność naukową i publicystyczną, odpowiadał, że w tym, co robi, jest więcej potu niż polotu. Nie mógł jeszcze prowadzić wykładów i seminariów. Od czasu choroby nie wyjeżdżał za granicę. Nie chciał przeciążać swojego układu odpornościowego: całe czeredy gronkowców złocistych czekały w jego organizmie na nadarzającą się okazję. Pracował na zwolnionych obrotach. Był wrzesień 1992 roku. Pojechał na Uniwersytet. Wziął z teczki swoją korespondencję i zauważył w niej list z Holan- dii. Gruby. Gdy go otworzył, fala radości przepłynęła przez psychikę. Zadzwonił do żony. 129 JÓZEF KOZIELECKI — Wisiu, wiesz, że były pastuch krów, krowiarz ze wsi Kamionka na Pomorzu, będzie pracował wśród luminarzy nauki z całego świata? — Józek, wyrażaj się jaśniej! — Właśnie dostałem zaproszenie z Holandii, z instytutu nauk społecznych NIAS, znajdującego się na przedmieściach Hagi. — Na jak długo? — Na cały rok akademicki 1993 -1994. — Czy będziesz dość silny, aby podołać obowiązkom? — spytała z troską. — Dla mnie wszystko jest trudne, ale nic — niemożliwe... Słowem, następny rok spędzimy w Tulipandii. — Cieszę się — stwierdziła beznamiętnie. Rozpoczęły się przygotowania. Naukowe. Zdrowotne. Re- zmer nie lubił dobrych rad, których liczba ostatnio znacznie wzrosła. Ale jedna rada wydawała mu się rozsądna. — Józek — zaproponowała koleżanka, Nina Malska, kobie- ta-dynamit — czy nie warto byłoby pomyśleć o wstawieniu płytki w czaszce? Będziesz wyglądał jak człowiek i zwiększy się twoje bezpieczeństwo podróżowania. — Good idea! — wykrzyknął Rezmer. Na początku roku 1993 pojechał z żoną do wielkiego szpitala, mieszczącego się na Pradze Północ. Weszli do ga- binetu ordynatora, profesora Witolda Mazurowskiego. Był to lekarz o osobowości ekstrawertycznej, bardzo miły w obco- waniu. Lubił żartować, anegdotki sypały mu się jak z rękawa. Był szanowany zarówno przez pacjentów, jak i przez lekarzy. Przyjął ich uprzejmie. -; — Panie profesorze — zaczął Rezmer. — Mam dziurę w czaszce, którą chciałbym zasklepić jakąś płytką plastykową. — Dlaczego pan tak długo zwlekał? 130 DAROWANE LATA — Tak byłem zajęty mniej ważnymi sprawami, iż zapomnia- łem o sprawach najbardziej istotnych. — Ta płytka jest ważna — powiedział z naciskiem profesor — nie tylko ze względu na bezpieczeństwo osobiste, ale także stabilizuje ciśnienie śródczaszkowe... prawdopodobnie mniej będzie bolała pana głowa. — Ale ostrzegam, profesorze, że należę do krnąbrnych pacjentów. Mazurowski uśmiechnął się. — Jestem dość długo lekarzem, aby wypracować sobie metodę również na niepokornych chorych. Zresztą chirurg jest jak pilot samolotu przygotowany na każde okoliczności. Po rozmowie z profesorem pielęgniarka zaprowadziła Re- zmera do trzyosobowej sali. Najpierw ze zdziwieniem za- uważył, że nie było w niej karaluchów i panowała dobra atmosfera... Chociaż jednemu z pacjentów nie zamykały się usta; zgodnie z rodzimym archetypem paplał i paplał. W tym paplaniu nie było ani sensu, ani nonsensu. Znów rozpoczęły się badania. Nie były zbyt uciążliwe, gdyż poruszał się samo- dzielnie. Myśl o wyjeździe do Holandii wprawiała go w dobry nastrój. Operacji podjął się młody, dobrze zapowiadający się lekarz, Mirosław Ząbek. Był to człowiek chudy, średniego wzrostu, o bystrych oczach i ospowatej twarzy. Żartował, że wcale nie jest Ząbkiem, ale Zębem Trzonowym. Cechowała go znaczna. dynamika życiowa: ciągle się spieszył, jak spieszy się pasażer do ostatniego pociągu. Przeprowadził kilka innowacyjnych operacji, które odbiły się echem w Europie. Dokonał między innymi przeszczepu płodowej tkanki mózgowej do mózgu pacjenta cierpiącego na chorobę Parkinsona. Będąc w Szwecji, nauczył się przeprowadzać operacje plastyczne czaszki. Miał jedną niemiłą cechę umysłu, która niepokoiła Rezmera: prze- 131 JÓZEF KOZIELECKI jawiał królewską pewność siebie, co w nauce i medycynie jest wątpliwą zaletą. Rano Rezmer przewieziony został na blok operacyjny. Znów sale, korytarze, windy, halle. Wiedział, że zabieg wy- konania plastyki sklepienia czaszki nie jest trudny, ale zawsze trzeba się liczyć z tym, że organizm odrzuci plastykową płytkę; natura broni się przed... kulturą. Po narkozie, gdy pacjent zasnął, doktor Ząbek szczegółowo obejrzał miejsce operacji, ułożył prawidłowo głowę chorego, następnie narysował na skórze przewidywany kształt jej nacię- cia. Umył się przy pomocy personelu i założył jałowy zielony fartuch, w którym przypominał zakonnika. W tym fartuchu przeszedł na salę operacyjną, gdzie włożył rękawiczki. Po przecięciu skóry i odsłonięciu brzegów ubytku kostnego zaczął nadawać im równe kształty. Nastąpił kulminacyjny punkt operacji, w którym ręce chi- rurga odgrywają większą rolę niż jego intelekt. Doktor Zą- bek wziął plastyczny materiał polimeryzujący i rozpoczął z niego modelować płytkę kostną, pasującą do wielkości ubytku w czaszce chorego. Materiał ten szybko twardniał, więc należało pracować intensywnie. Po wykonaniu plastyki chirurg wywiercił maleńkie otworki w czaszce i płytce pla- stycznej, które pozwalają “przyszyć" płytkę do czaszki, a więc połączyć żywą kość z martwym materiałem. W końcu zaszył tkankę podskórną i skórę. Aby wykonać te czynności, trzeba mieć ręce wirtuoza lub majsterkowicza. Po wykonaniu zabiegu okazało się, że płytka plastykowa nie została właściwie wymodelowana. Widać było na niej nierówności. Profesor Mazurowski był zmartwiony. W póź- niejszej rozmowie z pacjentem stwierdził: — Nie udało się wykonać operacji tak, jak zamierzaliśmy. — Czy budzi zastrzeżenia estetyczne? — spytał Rezmer. — Wynik nie jest idealny. 132 DAROWANE LATA — Czyli góra urodziła mysz?!... Tego nie można po prostu wetrzeć w ścianę i zapomnieć. Profesor milczał. — Ale czy płytka wykazuje przynajmniej trwałość? — Tak, jest twardsza od żelaza; wytrzyma nawet uderzenie bandziora z ulicy Brzeskiej. — To jest dla mnie najważniejsze — wyznał Rezmer. Po kilku tygodniach pobytu w szpitalu wyszedł do domu. Na szczęście organizm jego nie odrzucił sztucznej płytki. Był znów bezpieczny. Pod koniec sierpnia razem z żoną pojechał samochodem do Hagi. Opuszczali biedną, szarą i schamiałą Ojczyznę z radością. Odległość tysiąca dwustu kilometrów wytrzymał dobrze. Gdy dojechali do Wassenaar, nad Holandią świeciło słońce. Oddychali świeżym powietrzem znad Północnego Morza. Oaza luminarzy "••'* Rezmer znalazł się w unikatowej instytucji nauk społecz- nych NIAS, mieszczącej się na przedmieściach Hagi, w Wasse- naar. Uczeni z całego świata nadawali jej barwne i zagadkowe nazwy: oaza humanistów, świecki klasztor, perski ogród, raj dla pracoholików. W każdej z nich tkwiło zapewne ziarenko prawdy. Celem tego pozauniwersyteckiego instytutu było prowa- dzenie przez najwybitniejszych uczonych badań z dziedziny historii, ekonomii, psychologii, literatury, muzyki, malarstwa. Ktoś powiedział błyskotliwie — a nikt nie podejrzewał o to Rezmera — że w NIAS poszukuje się Genów Kultury. Nie 133 JÓZEF KOZIELECKI jest dziełem przypadku, że instytut ten powstał w Holandii. W kraju, w którym działał jeden z najwybitniejszych huma- nistów naszego milenium, Erazm z Rotterdamu, i w którym nauki o człowieku ciągle są doceniane przez rzesze ludzi. Corocznie instytut zapraszał do Holandii, którą Rezmer nazywał Tulipandią, wielu uczonych i ludzi sztuki z całego świata. Na ogół przez sito rygorystycznej selekcji przechodzili tylko luminarze, naukowcy o uznaniu międzynarodowym. Niezaprzeczalną zaletą NIAS była całkowita swoboda wy- boru tematu, metod badań, sposobu publikacji wyników. Nikt tu nie sprawdzał listy obecności. Nikt nie żądał okresowych sprawozdań. Twórcy instytutu zakładali, że elita humanistów posiada nieprzeciętne zdolności i wysoką motywację. Praktyka potwierdzała te oczekiwania. W doskonale urządzonych pra- cowniach światło paliło się nierzadko do późnej nocy. Praca była dla tych ludzi swoistym sposobem samorealizacji. Różnorodność tematów i problemów badawczych była ogromna. Pracownicy ślęczeli nad administracją publiczną, historią Indonezji, poezją rzymską czy muzyką średniowiecz- ną. Klaus Lenk z Niemiec zajmował się tak trudnym i nudnym tematem, jakim jest administracja i zarządzanie. Sformułował on teorię kartofli, teorię noszącą tak polską nazwę. Głosiła ona — w wielkim uproszczeniu — że jeśli postawiono na stole ziemniaki, to racjonalny człowiek powinien bez zwłoki zabrać się do ich jedzenia. Wtedy bowiem mają największą wartość odżywczą, są pachnące i smaczne. W miarę upływu czasu tracą te przymioty kulinarne i mogą spowodować nieżyt żołądka. Teoria ta nie jest żartem uczonego. Przeciwnie — sformuło- wana w ścisłym języku — ma szerokie zastosowanie w po- lityce, administracji i życiu codziennym. Szybkie reagowanie we wszystkich tych dziedzinach daje na ogół najlepsze wyniki. Tymczasem zwłoka, odraczanie decyzji, grzech zaniedbania — tak powszechny w Polsce — często prowadzi do fiaska. 134 DAROWANB LATA Pracując w Holandii, Rezmer zbierał ciągle materiały do dzieła życia o psychotransgresji oraz pisał długi artykuł o de- cyzjach ekonomicznych, podejmowanych w czasie przemian społecznych. Nie wiadomo, czy te badania pozwalały na wy- krycie genów kultury, ale na pewno były wkładem do kultury. Ale życie w świecie książek i komputerów, w świecie wykładów i seminariów byłoby nudne i monotonne, gdyby nie przyroda, w której zanurzony był instytut. Leżał na peryferiach Hagi, trzy kroki od Morza Północnego. Otaczał go park, w którym rosły sosny, stare dęby, buki, klony, wiązy, cisy i zawsze zielone rododendrony. Wśród roślinności wyty- czono specjalne alejki, po których spacerowali i dyskutowali uczeni. Perłą instytutu był Perski Ogród Róż, będący miniaturą osiągnięć architektury arabskiej. Chociaż nie pasował on do charakteru północnego kraju, pracownicy najczęściej go odwiedzali. Piękno zniewala również uczonych. Kiedyś Rezmer usiadł na ławce, z której widać było dy- wan różnorodnych kwiatów. Widok ten wywoływał uczucia estetyczne. W pewnym momencie przypomniał sobie swoją wizytę w Japonii. Japończycy, zakochani w naturze, umieją tę miłość wyrazić w poezji haiku i tanki. Gdy Rezmer pracował w Sapporo, jeden z Japończyków napisał na jego cześć dwa wiersze, których tematem była przyroda. Zapamiętał jeden z nich, napisany w formie tanki i wykaligrafowany specjalnie w pełnym uroku, ale trudnym języku chińskim. “Na bambusowych tyczkach co wspierają rozkwitłe ledwie chryzantemy Na każdej ważka czerwona" Nie był przekonany, czy tłumacz oddał dobrze ducha tej poezji. Mimo to lubił te amatorskie wiersze. Niestety, ani 135 JÓZEF KOZIELECKI Holendrzy, ani Polacy nie umieją obecnie pisać poezji o pięknie przyrody, jak niegdyś czynił to Adam Mickiewicz. Uczeni ze wszystkich kontynentów, którzy spotkali się w NIAS, nie tylko dyskutowali swoje prace naukowe na seminariach i wykładach, nie tylko oceniali własne artykuły i książki, ale prowadzili bogate życie towarzyskie. Wspólne wycieczki rowerowe wzdłuż Morza Północnego, gry spor- towe, wśród których królował krykiet, wspólne zwiedzanie tulipanowych łanów, wspólne wyprawy do muzeów, w któ- rych znajdowały się obrazy genialnych malarzy holenderskich, zwiedzanie polderów, tam i zapór morskich, to wszystko nie tylko zbliżało do siebie uczonych, ale również pozwalało poznać mentalność i styl działania Holendrów. Rezmer zasta- nawiał się czasem, czy nie można mówić o pewnym archetypie holenderskości. Ale miał za ubogą wiedzę, aby formułować na ten temat rozsądne poglądy. Kiedyś rozmawiał z miejscowym ogrodnikiem o różnych, dość przypadkowych sprawach. Rozmowa zeszła w końcu na temat Holendrów. — Sir — zaczął ogrodnik. — Czy pan wie, jak jest różnica między Holendrem a rybą? — Nie mam pojęcia. — Tylko jedna: ryby mają skrzela — powiedział ogrodnik. — A Holendrzy? — spytał Rezmer. — Przepraszam, ale położył pan cały dowcip. — Tak mi przykro — oznajmił ze skruchą Rezmer, który dopiero po pewnym czasie zorientował się, dlaczego jego pytanie było nie na miejscu. Chyba zbyt wolno spożywał gorące kartofle Klausa Lenka. 136 DAROWANE LATA Rozmowa o eutanazji Zaraz na początku września dyrektor instytutu NIAS wydał uroczysty bankiet na cześć pracowników, stypendystów, per- sonelu. Odbywał się on w zabytkowym pałacyku o wdzięcznej nazwie Ooievaarsnest, czyli w “Bocianim Gnieździe". Rezmer z żoną usiadł przy oknie z widokiem na malowniczy park. Pieczenie, sałatki, napoje, wino i inne frykasy niderlandzkie były fachowo przygotowywane i podawane z gracją. Przy nim zajął miejsce profesor Dirk Van de Kaa, dyrektor NIAS, wy- bitny demograf. Posiadał wszechstronne, prawie renesansowe zainteresowania. Znali się od dawna. — Dirk — zaczął Rezmer — chciałbym porozmawiać z tobą o eutanazji, ale nie wiem, czy bankiet to odpowiednia po temu okazja. Holender spojrzał na Rezmera badawczo. — OK, Joe. Wiem nawet, dlaczego interesujesz się tym gorącym tematem. Pochodzisz z najbardziej katolickiego kraju w Europie. Wasza hierarchia kościelna, wasz papież potępiają nas za stosunek do eutanazji. Czy i ty chciałbyś osądzić mnie surowo?... Zawsze krytyka była najsilniejszą twoją stroną! — Mylisz się, Dirk. Nie bardzo interesuje mnie stanowisko naszej mocno konserwatywnej hierarchii. Chciałem podysku- tować z tobą z innych powodów. Wiesz, że przeszedłem ciężką operację mózgu. W szpitalu widziałem ludzi złamanych cierpieniem, ludzi, którzy nie mogli znieść tego zasranego życia i błagali lekarzy o środki przeciwbólowe, o morfinę. Ale środki te nie pomagały. Były do kitu. Przeżywali więc tortury, prosząc Boga, a może szatana, aby szybciej odebrał im życie. O ile wiem, w Holandii eutanazja jest prawnie 137 JÓZEF KOZIELECKI dozwolona. Kiedy więc lekarz otrzymuje swoisty immunitet na jej przeprowadzenie? — W szczegółowo określonych przypadkach, gdy pacjent jest nieuleczalnie lub chronicznie chory, na przykład na raka płuc lub na AIDS, oraz ma pełną świadomość swojej choroby: wie, iż nieuchronnie prowadzi ona do śmierci. Kiedy jego udręki są nie do zniesienia, a wszelkie środki przeciwbólowe i zabiegi terapeutyczne zawodzą. Kiedy nie ma dla niego łodzi ratunkowej... przynajmniej w tym stuleciu. — Widziałem takich pacjentów w klinice neurologicznej w Warszawie. — Gdy bóle są nie do zniesienia — kontynuował Dirk — pacjent, będący w pełni władz umysłowych, może zwrócić się do lekarza o zakończenie swego pełnego męki życia. Ale to nie wystarcza. Lekarz ma obowiązek skonsultować się z innym lekarzem, z rodziną. Musi zgłosić swój zamiar wykonania zabiegu eutanazji odpowiednim władzom. Istnieje jeszcze wiele innych warunków, które trzeba spełnić, aby wykonać prośbę chorego. — Czy Niderlandczycy popierają eutanazję? — spytał Re- zmer. — Znaczna, większość — tak. Rzecz jasna, że księża i bis- kupi katoliccy są jej na ogół przeciwni. Do stołu Dirka Van de Kaa i Rezmera podchodziło coraz więcej osób. Wszyscy — trzymając lampkę wina lub kufel piwa w ręce — zaczęli przysłuchiwać się toczącemu się dyskursowi. — Gorącymi zwolennikami eutanazji są pacjenci — ciągnął swój wywód Dirk. — W pewnym mieście holenderskim lekarz domowy odmówił kobiecie konającej na raka dokonania tego zabiegu. Mimo wielokrotnych jej próśb, mimo zgody innych lekarzy. Wówczas chora, przykuta do łóżka, a więc bezradna jak niemowlak, odmówiła przyjmowania leków i wszelkich 138 DAROWANE LATA pokarmów. W ten sposób wydała na siebie wyrok: wybrała niebyt! Dlaczego musiała dodatkowo tak cierpieć? Rezmer próbował polemizować. — Dirk, czy eutanazja nie stanowi jednak świadomej próby złamania przysięgi Hipokratesa? Czy to nie jest odejście od posłannictwa medycyny? Czy zamiast zadawać śmierć, nie byłoby lepiej, żeby lekarz — w procesie psychoterapii — dodawał odwagi, dodawał męstwa nieuleczalnie chorym. Wówczas czekaliby na naturalną śmierć. Przynajmniej mogliby jeszcze jakiś czas patrzeć na wschody i zachody Słońca. — Joe, wszyscy krytycy tak mówią, szczególnie duchowni. Są to teoretycy chodzący trzy metry nad ziemią, którzy nie mają pojęcia o gigantycznym rozmiarze ludzkich cierpień... Teraz ja zadam ci pytanie. Czy w twoim kraju i w innych krajach nie praktykuje się ukrytej eutanazji? — U nas nie — odpowiedział Rezmer kategorycznie. —Jest zabroniona prawem i wywołuje sprzeciw opinii publicznej, którą stanowią w większości katolicy. Dirk ironicznie się uśmiechnął. — Mylisz się. W twoim kraju mamy zapewne do czynienia z zamaskowaną eutanazją, wykonywaną bez zgody pacjenta. Lekarze odłączający nieuleczalnie chorym aparaturę podtrzy- mującą życie albo podający końską dawkę środków przeciw- bólowych zabijają człowieka. Z litości. Nie mogą patrzeć na pacjentów wypełnionych boleścią. To przekracza ich siły... są tylko ludźmi... — Jeżeli takie przypadki się zdarzają... powinny być szcze- gółowo badane przez grona lekarskie i przez przedstawicieli opinii publicznej. — Rezmer zamilkł i dodał po chwili: — Dirk, doskonale rozumiem twoje argumenty, doskonale rozumiem poglądy Niderlandczyków, a jednak moje Sumie- nie buntuje się przeciwko eutanazji, przeciw “samobójstwu" wykonywanemu przez lekarzy... Buntuję się może dlatego, 139 że pochodzę z innej planety, a może... To nie jest metoda... Bernard Russell ironizował, że ludzie strasznie cierpią i aby zmniejszyć do minimum rozmiar tych męczarni, należałoby możliwie największą ich liczbę pozabijać... wtedy zniknęłoby cierpienie na Ziemi. — To jest nadużycie intelektualne — rzekł stanowczo Dirk. — Dobrze, podam ci mój przykład. Przez wiele miesięcy leżałem w szpitalu złamany cierpieniem. Najpierw byłem bliski rezygnacji, później buntowałem się przeciwko niemu, w końcu zacząłem z nim walczyć, raz racjonalnie, raz durnie. Czepiałem się parszywego życia, jak tonący koła ratunkowego; nie poddawałem się temu okrutnemu wrogowi i dzięki temu, dzięki temu — przynajmniej chwilowo — wygrałem. Jestem w Hadze i normalnie pracuję... Przerwał. — Nie byłeś chronicznie chorym człowiekiem. — Może nie byłem, ale miesiącami bolała mnie nieuleczal- nie głowa. — Nie chcę dyskutować twojego przypadku, Joe — powie- dział. — Chciałbym zająć się kwestią ogólniejszą. Człowiek powinien mieć Prawo do Przerwania Cierpienia, cierpienia przekraczającego jego siły. Holendrzy mówią otwarcie, że czują się spokojniej, gdy wiedzą, iż w sytuacji bez wyjścia, gdy męki zwalą ich z nóg, nikt nie odmówi im prawa do wcześniejszej śmierci. — Rozumiem. Ale to prawo może być nadużywane! Leka- rze, rodzina, przyjaciele mogą nieświadomie zachęcać chorego do wcześniejszego zakończenia życia. Nikt nie lubi przewlekle chorych! Nikt! Twarz Dirka spoważniała. — Widzę, że nie rozumiesz Holendrów, ich systemu warto- ści, ich struktur czynnościowych. W tym kraju przyjmuje się pozytywną koncepcję człowieka. Człowieka autonomicznego 140 i całkowicie odpowiedzialnego za swoje czyny. Człowieka sprawującego kontrolę nad zdarzeniami i nad samym sobą. Człowieka kompetentnego i wytrwałego. Mówi się, że Bóg stworzył świat, ale Niderlandię stworzyli Holendrzy... Może w stwierdzeniu tym jest dużo przesady, ale tkwi w nim rów- nież ziarenko prawdy. Osaczeni przez morze zbudowaliśmy gigantyczne tamy, zapory, wały ochronne... W tym kraju ludzie na ogół nie nadużywają swoich praw. Działają powściągliwie i rozważnie. Ich ostatnia decyzja, decyzja metafizyczna, jest w przeważającej mierze przemyślana. Można ufać pacjentom i lekarzom. Spojrzał na zegarek — Przepraszam, Joe, ale muszę pojechać do Amsterdamu... Dziękuję ci za tę rozmowę. — To ja dziękuję za twardą lekcję, której mi udzieliłeś. Gdy Dirk opuścił Bocianie Gniazdo, Rezmer wziął puszkę holenderskiego piwa i zaszył się w kącie pięknego parku. Czuł się trochę zmęczony i roztrzęsiony długą rozmową. Rozumiał argumenty Dirka, a jednak sumienie buntowało się przeciwko nim. Opanowało go poczucie niedorzecznej winy. Wykonał pewien eksperyment myślowy. Wyobraził sobie, że jest lekarzem-onkologiem i jego pacjent, śmiertelnie chory, prosi go o przyspieszenie śmierci. Prosi codziennie, błaga, lamentuje, beszta nawet. Wyje z bólu. Proponuje, żeby doktor zrobił mu zastrzyk zawierający śmiercionośny środek wieczo- rem, gdy się zmierzcha i przyroda przygotowuje się do snu. Łatwiej jest w takiej chwili umierać. Czy spełniłby tę prośbę? Nigdy. Nigdy. Przenigdy!!! Zrezygnowałby z wykonywania zawodu lekarza, ale nie dokonałby takiego gównianego zabiegu. Pomyślał, iż to ka- tegoryczne “Nie" jest jakoś związane z archetypem polskości, 141 JÓZEF KOZIELECKI archetypem nieprzystającym do współczesnej rzeczywistości. Nie mógł się jednak z niego wyzwolić. Wydawało mu się, że gdy człowiek, nawet pojedynczy człowiek, podejmuje świado- mą decyzję o skróceniu własnego życia, to tak jakby zginęła cała europejska kultura... jakby człowiek skapitulował przed okrutnym losem. Koło ławki Rezmera przechodził Douglas Lewis z Uniwer- sytetu w Melbourne. Spytał, zaciekawiony: — O czym tak głęboko myślisz, Joe? — Myślę — improwizował Rezmer — że w tym parku brakuje eukaliptusa, na którym siedziałoby najpiękniejsze zwierzątko świata, australijski miś koala. Zaśmiał się i poszedł dalej. Almere, Almere... Rozmowa o eutanazji, którą przeprowadził z Dirkiem, często włączała się w nurt jego myślenia, często nie pozwalała mu zasnąć. Postanowił przerwać pracę naukową i napisać artykuł na temat tej najtrudniejszej decyzji życia do jakiegoś czasopisma anglojęzycznego. Obłożył się książkami i esejami. Męczył się i pocił. Jednak rezulaty jego wysiłku były mizerne. Pisał artykuł bez jasnej tezy, przypominający pozycje anty- kwaryczne. Co gorsza, spod jego pióra wychodziły zdania pseudomoralizatorskie. Postanowił więc wszystko wyrzucić do kosza. — Nad czym tak ciężko pracujesz, Józek? — spytała się Irena Kotowska, demograf, inteligentna stypendystka z war- szawskiej SGH. 142 DAROWANE LATA — Staram się coś “popełnić" na temat eutanazji i nic z tego nie wychodzi. — A może lepiej — zaproponowała — pojechalibyśmy w niedzielę do jakiegoś uroczego zakątka Holandii, na przy- kład do miasta Almere? — Fajny pomysł! — zapalił się Rezmer. Pojechali w trójkę do unikatowego miasta Almere, leżą- '' cego zaledwie 25 kilometrów od Amsterdamu. Jeszcze ćwierć wieku temu było tu jezioro i otwarte morze. Niderlandczycy dokonali gigantycznej pracy, polegającej na otoczeniu terenu groblami, osuszeniu go i kultywacji ziemi. Gdyby nie ten mozół, duży obszar kraju znajdowałby się pod wodą. Pracę, którą wykonali, można porównać z budową egipskich piramid. Wjechali do Almere, miasta położonego na dnie morza. Za- częto je budować w szybkim tempie dopiero w 1976 r. Zgodnie z planami, miasto będzie liczyło 250 tysięcy mieszkańców. Zrealizowanie tego projektu okazało się jednak trudne. Na dnie morza znajdowała się dwu-trzymetrowa warstwa gliny; pod nią był piasek. Zatem, aby wznosić większe konstrukcje, budowniczowie musieli tworzyć wzmocnienia i fundamenty sięgające do... dwudziestu metrów w głąb. Kiedy przekroczyli granice Almere, wydawało im się, że przekroczyli limes XXI stulecia. To złudzenie nie było przy- padkowe. W Warszawie Rezmerowie mieszkali Za Żelazną Bramą, a więc na osiedlu, którego domy są turpistyczne, ponure, przypominające prowincjonalne koszary. Tymczasem Almere budowano z fantazją i humanistyczną wyobraźnią. Ar- chitektom chodziło o pojednanie funkcjonalności z harmonią, nowoczesności z realizmem. Ludzie wychowani na dziełach wielkich malarzy holenderskich poszukiwali nowych form architektonicznych, które byłyby piękne dla współczesnego człowieka. W znacznej mierze wykonali to zadanie. 143 JÓZEF KOZIELECKI W mieście są trzy dość niezależne centra: Haven, Stad i Buiten, budowane kolejno. To jest swoiste Trójmiasto połą- czone siecią komunikacyjną. Jedną z najbardziej oryginalnych i rodzinotwórczych budowli są domy w kształcie winogron, zwane nie bez racji “domami-kangurami". Pełnią one specy- ficzną funkcję: wynajmuje się je tylko rodzinom dwupokole- niowym, które są najbardziej społecznie pożądane, w których jest miejsce dla starszej generacji. To ziarenko humanistycz- nego myślenia o odchodzącym pokoleniu. W Almere-Buiten jest centrum handlowe Deo-More przy- pominające trochę Centrum Pompidou w Paryżu, ale bar- dziej fantazyjne, bardziej funkcjonalne. Łatwo dostrzegalne są w nim elementy stylu postmodernistycznego. Jednocześnie najbardziej oryginalny fragment centrum nasuwa myśl o wio- sce Beduinów: między domami handlowymi rozpięto gigan- tyczne namiotowe dachy, bardzo spiczaste, na których umiesz- czono kalwińskie krzyże. Nie można oderwać wzroku od tych konstrukcji. Zgodnie z założeniami budowniczych, to trójmiasto jest ogrodem-parkiem. Jego trzecią część stanowią tereny rekre- acyjne i wypoczynkowe: otwarta przestrzeń, jeziora, zatoki, wielkie tereny bagniste. Doskonałe warunki dla wędkarzy, żeglarzy i surfistów. Posadzono siedem milionów drzew. W pobliżu znajdują się unikatowe rezerwaty nie spotykanych w Europie ptaków. To sanktuarium przyrody jest terenem wypoczynkowym dla mieszkańców, ale może też sprzyjać rozmyślaniom uczonych. Czy po takich drogach spacerowali Sokrates, Galileusz, Einstein? Wartościom humanistycznym podporządkowana jest ko- munikacja. Preferuje się miejskie autobusy, rowery i ruch pieszy. Istnieją wyznaczone specjalne drogi dla... psów. Samo- chody prywatne są jedynie tolerowane, chociaż jest to chyba jedyne miasto holenderskie, w którym parkingi są bezpłatne. 144 DAROWANE LATA Miasto ma swoją osobowość, której cechy są harmonijnie połączone. I szpitale, i teatry, i szkoły, i kościoły tworzą pewną całość. Tej harmonii towarzyszy różnorodność. Szpital, niekonwencjonalny, budowany z fantazją, nie przypomina polskiego ponurego gmachu, na którego widok uginają się kolana... A jednak on również jest białym piekłem. Rezmer rozmawiał z przygodnymi mieszkańcami. Jest ich obecnie przeszło 110 tysięcy i liczba ta szybko rośnie. Po- wiadają, że porzucili Amsterdam, ponieważ tęsknili za prze- strzenią, za czystym powietrzem i możliwością uprawiania sportów. Czy nie odczuwają lęku przed zatopieniem? Nie odczuwają. W ankietach oceniają miasto wysoko, przyznając mu ponad 7 punktów na 10 możliwych. Może Almere będzie wizytówką naszego stulecia, tak jak wizytówką poprzednich wieków były Florencja, Toruń czy Toledo? Może nasze dzieci będą się wzorować na osiągnięciach budowniczych miasta skonstruowanego na otwartym morzu? Może przejmą koncepcję “domów-kangurów"? Powracali z eskapady wypoczęci, zadowoleni, radośni. Gdy jednak Rezmer opowiedział swojemu koledze, Charlesowi Ylekowi, o Almere, ten wylał na niego kubeł zimnej wody. Powiedział emocjonalnie, iż środowisko w Holandii jest w du- żej mierze zdewastowane, dotyczy to również Almere. Ludzie odpowiedzialni za budowę fabryk i osiedli, za rozmieszczenie reaktorów jądrowych i broni nuklearnej często nie liczyli się z przyrodą, z potrzebami roślin i zwierząt, z czystym powie- trzem i źródlaną wodą. Rezmer pomyślał, że niderlandzka przyroda też jest złamana cierpieniem. Zatem nigdzie w Euro- pie nie można już powiedzieć za Kantem, że “Są dwie rzeczy, które napełniają duszę podziwem i czcią, niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Czy Charles blefował? 145 JÓZEF KOZIELECKI Cierpienie wśród tulipanów Tulipany łagodzą ludzkie zachowania, ale nie są one w sta- nie usunąć z życia przestępstw kryminalnych, zabójstw, aktów znęcania się nad rodziną czy handlu narkotykami. Nie są w stanie wyciszyć cierpienia i udręki, które człowiek zadaje człowiekowi. W Holandii — podobnie jak w każdym kraju — nie brakuje łajdaków, złoczyńców i bandziorów, którzy czynią zło. Na wiosnę 1994 roku Rezmer otrzymał zaproszenie od profesora Willema Wagenaara z Uniwersytetu w Lejdzie. Lejda to jedno z najpiękniejszych miast Tulipandii; zabytkowe domy, sieć kanałów, wiatraki, tak charakterystyczne dla łagodnego krajobrazu tego kraju; te elementy tworzą niepowtarzalną całość. Rezmer znał Willema od dawna. Gdy spotkał go po raz pierwszy, uczony z Lejdy był początkującym naukowcem, który nie liczył się na rynku międzynarodowym. Zajmował wtedy jedno z ostatnich miejsc na “liście dziobania". W póź- niejszych latach Willem zrobił błyskotliwą karierę; był cyto- wany przez luminarzy nauki, był ulubieńcem mass mediów. Rezmer zawsze zastanawiał się nad tym, jak szybko z de- biutantów wyrastają gwiazdy naukowe i jak szybko wybitni uczeni spadają na dno zapomnienia. Nie w pełni rozumiał te metamorfozy. Niedawno Willem wraz z kolegami wydał książkę z psy- chologii kryminalnej i sądowej, która okazała się bestsellerem w Holandii, w Anglii, w USA. Szczególnie interesowały go rozprawy sądowe trudne, wątpliwe, w których nie było naocz- nych świadków albo świadkowie ci składali fałszywe zeznania. Materiały dowodowe były więc skromne lub niepewne. Cza- 146 DAROWANE LATA sem przestępcy zadają cierpienia niewinnym ofiarom, ale nie można udowodnić im winy. Zdarzają się również przypadki, iż skazuje się ludzi sprawiedliwych. Willem wykrył, że sądy w Holandii wydawały około 14% błędnych wyroków. Książka ta przyniosła sławę jej autorom, ale też wywołała protesty i oburzenie. Autorów obrzucano zgniłymi jajami. Rezmer pojechał do Lejdy nie tylko dlatego, aby spotkać się z długo nie widzianym przyjacielem, ale również dlatego, żeby dowiedzieć się z pierwszej ręki o rozmiarach cierpienia ukrytego w cieniu tulipanów oraz o metodach walki z nim. — Witam sławnego uczonego, który jest na językach wszy- stkich! — Nie przesadzaj, Joe — bronił się Willem. — Ależ w mass mediach ciągle dyskutuje się o twoich badaniach. — Wiesz dlaczego? Dlatego, iż porzuciliśmy łamigłówki naukowe, które nikogo nie interesują, a zajęliśmy się proble- mami będącymi na ustach społeczeństwa. — Powiedziałbym, że zajmujecie się cierpieniem, a raczej przestępcami, którzy dręczą i męczą niewinne ofiary. Willem zaprzeczył. — Nasze zamiary są skromniejsze; badamy trudne roz- prawy sądowe, w których materiał dowodowy jest niewy- starczający, w których prokuratorzy, sędziowie, obrońcy czy świadkowie popełniają elementarne pomyłki. — Nawet w Holandii? — Również w Holandii — powiedział stanowczo. — Stary, nie zajmuję się psychologią kryminalną ani są- downictwem, dlatego chciałbym, abyś mi — jak uczniowi — podał jakiś przykład, który mnie oświeci. Zaczął się zastanawiać. Zmarszczył czoło i zmrużył oczy. — Podam ci przykład, który nazywam “improbability sto- ry", czyli nieprawdopodobną historią. Dotyczy on pana Ca- 147 JÓZEF KOZIELECKI stelyna. Otóż ten człowiek został oskarżony o nadużycia seksualne wobec dwóch dziewczynek: ośmiomiesięcznej Rity i dwu i półrocznej Elster. — Przepraszam, czy się przesłyszałem: powiedziałeś o oś- miomiesięcznym niemowlaku, czy tak? — Dobrze zrozumiałeś. — Ale to niewiarygodne! — Zapomniałeś, Joe, że opowiadam ci nieprawdopodobną historię. — Mea culpa, moja wina, przepraszam, Willem. — Szczególnie interesujący jest przypadek niemowlaka, Rity. W normalnych rozprawach sądowych o przestępstwa seksualne największy ciężar gatunkowy mają zeznania po- krzywdzonej, ale — czego nie trzeba uzasadniać — Rita nie mówiła ani słowa. Rzekomo jej siostrzyczka, dwu i półroczna Elster, powiedziała o tym zdarzeniu swojej matce, która powiadomiła policję. Według słów Elster, niemowlak skarżył się na bóle brzucha. Pozostawiając na boku sprawę, czy tego typu bóle są dobrym wskaźnikiem wykroczenia seksualnego, powstaje pytanie, jak Rita mogła jej o tym powiedzieć? Może za pomocą języka migowego, może przez wskazanie palcem? Sąd przyjął więc, że Elster była obecna przy przestępstwie popełnionym przez pana Castelyna i dlatego wie o jego niecnych czynach. Takie założenie było sprzeczne nie tylko z bardzo mętną mową oskarżyciela, ale również niezgodne z zeznaniami oskarżonego, który wprawdzie w śledztwie pod wpływem nacisku policji powiedział, że Elster widziała cały incydent, ale w sądzie kategorycznie zaprzeczył temu. Willem popił trochę kawy i kontynuował: — Stwierdzenie sądu o obecności Elster wydaje się nie- prawdopodobne. Czy jest rzeczą możliwą, aby mała dziew- czynka obudziła się w środku nocy i przeszła do pokoju gościnnego, aby obserwować przestępcze czyny? 148 DAROWANE LATA — Jaki był wyrok sądu? — Sąd, zarówno rejonowy, jak i apelacyjny, uznał Castelyna winnym i skazał go na więzienie. — Istotnie trudno zaakceptować to postanowienie. To przy- pomina proces kafkowski albo groteskę. — Joe, z naszych badań wynika, że często, mimo braku przekonywających danych, zapadają skazujące wyroki. — Powiedz mi, Willem, czy ty osobiście sądzisz, że Caste- lyn dopuścił się przestępstwa? — Nie wiem! Brodzę w morzu niepewności. Opowieść Willema poruszyła Rezmera. Długo myślał o ba- daniach Willema. Skoro tak trudno wykryć złoczyńcę lub łajdaka, który pomnaża ludzkie cierpienia, skoro tak trudno wydać sprawiedliwy wyrok skazujący, jedyne, co pozostaje ludzkości, to poszukiwanie skutecznych sposobów zapobie- gania cierpieniu. Dotychczasowe środki, takie jak system prawny, wychowanie w szkole, lęk przed karą bożą, są często tyle warte, co pęk suchej słomy. Ciągle — nawet w krainie tulipanów — pojedynczy człowiek ugina się pod ciężarem udręki. Zadyma Wmajwstąpienie. W miesiącu tym Holandia zamienia się w gigantyczny ogród tulipanów. Tulipany białe, czerwone, różowe, żółte, błękitne, tulipany wielobarwne, setki odmian tych kwiatów zalały kraj. Rezmer nie lubił tulipanów, nie lubił wszystkich bezwonnych kwiatów. Musiał jednak przyznać, że ich łany wyglądały imponująco: kołysały się, tańczyły. Odgrywały taką rolę, jak kwitnące wiśnie, sakura, w Japonii 149 JÓZEF KOZIELECKI czy kwitnące jabłonie w Polsce. W czasie tulipanowych “żniw" Holendrzy stawali się bardziej pogodni, bardziej uśmiechnięci, optymistycznie patrzyli na świat. W tym kraju widać było, że człowiek bardziej zależy od genów natury niż od archetypów kultury. Rezmer raz zwiedził wielkie targowisko, gdzie sprzeda- wano tysiące, miliony tulipanów. To było niepowtarzalne przeżycie, rodzaj terapii kwiatowej. Ale maj był dla niego przede wszystkim miesiącem wytężonej pracy naukowej. Do- stał właśnie ze Stanów Zjednoczonych recenzje swojego arty- kułu o decyzjach ekonomicznych dotyczących wielkich prze- mian ustrojowych. Recenzje te były pozytywne, ale ich ano- nimowi autorzy proponowali różne poprawki i uzupełnienia. Musiał zakasać rękawy, aby sprostać zadaniu. Chociaż ta praca naprawcza była nudna i monotonna, całkowicie go pochłonęła. Spieszył się, gdyż pod koniec czerwca kończyło się jego stypendium i musiał powrócić do Polski. Ale ukryty w jego organizmie wróg nie spał. Ostrzył sobie zęby. Pod koniec maja Rezmer zaczął odczuwać ból głowy w części ciemieniowej. Ból ten przypominał dolegliwości kostne i był zlokalizowany z lewej strony, gdzie płytka pla- stykowa stykała się z czaszką. Dolegliwości te powtarzały się ciągle. Zobaczył, że w sposób nienaturalny zaczerwieniły mu się oczy. “W końcu jestem komuchem", pomyślał żartobliwie. Poczuł się słaby. Często musiał przerywać pracę i kłaść się. Początkowo sądził, że te bóle są przypadkowe, chwilowe, że czas je wyciszy. Płytka kostna założona w szpitalu na Pradze “przyjęła się". Nie przewidywał, że zdarzy się nieprawdopo- dobne i będzie miał z nią kłopoty. A jednak to niewyobrażalne stało się rzeczywistością. Żona zauważyła, że w części pooperacyjnej czaszki następuje wy- brzuszenie skóry, które szybko wzrasta, pęcznieje. 150 — Czyżby ten sukinsyn, gronkowiec złocisty, znów zaczął nie wypowiedzianą wojnę? — spytał Rezmer. — Józek, bądź dobrej myśli — zaczęła. — Może tam zbiera się ropa o jałowym odczynie... Może wystąpiło jakieś schorzenie dermatologiczne?! — Nie wiem — w jego głosie czaiła się wątpliwość. Żona wygoliła miejsce, wokół którego zbierała się praw- dopodobnie ropa, przemyła je i założyła opatrunek. W ciągu kilku dni wybrzuszenie skórne zwiększyło się do wielkości ogórka. Zastanawiające było to, że z tego gigantycznego zbior- nika “czegoś" nie wyciekła ani kropelka ropy ani innego płynu. Wytłumaczenie tego zjawiska przekraczało wiedzę Rezmerów. — Musimy zwrócić się do lekarza — nalegała Wisia. — Słuchaj, kończę poprawianie ważnego artykułu, który za kilka dni muszę wysłać do Ameryki. Od tego zależy moja kariera. Czuję się trochę lepiej. Zupełnie przestała mnie boleć głowa. Jednak żona prosiła, nalegała, błagała. W jej oczach krył się lęk. Zjawiska trudno wytłumaczalne wywołują największe przerażenie. W końcu zgodził się z jej propozycją. Udali się do le- karza domowego, opiekującego się instytutem NIAS. Re- zmer wszedł do pomieszczenia, które bardziej przypominało ośrodek komputerowy niż gabinet lekarski. Powiedział o swo- ich dolegliwościach. Lekarz włączył komputer i zaczął prze- prowadzać szczegółowy wywiad. Wszystkie dane biograficzne wprowadzał do maszyny. — Nazwisko i imię, zawód, rok urodzenia, miejsce uro- dzenia? Gdy spytał o miejsce urodzenia, Rezmer rzekł spokojnie: — Sir, czy to takie ważne? Myślałem, że będzie pan mnie badał, a nie znęcał się nad moim życiorysem?! Jestem już zmęczony. 151 JÓZEF KOZIELECKI Lekarz tak był zaskoczony pretensją Rezmera, że przez chwilę nie mógł wymówić słowa. Później wpadł w złość. — Proszę pana, oczekuję odpowiedzi na moje pytania, w przeciwnym razie będzie pan musiał opuścić mój gabinet. — Yes, sir — zgodził się Rezmer. — Więc — miejsce urodzenia. — Kreml. Lekarz bezmyślnie to zapisał. Po półgodzinnym wywiadzie powiedział: — Skierowuję pana do szpitala w Hadze. Proszę zgłosić się do doktora... o godzinie... — i poprosił sekretarkę o wezwanie następnego pacjenta. Rezmer przeżył szok. Powiedział błagalnym głosem: — Sir, proszę mnie zbadać, proszę zdjąć opatrunek i zo- baczyć, co się dzieje... Może uda się wyleczyć schorzenie w tutejszej sali opatrunkowej? — To zbyt poważna sprawa — powiedział kategorycznie. — Skąd pan o tym wie, przecież nie zdejmował pan opa- trunku. Powtórzył stanowczo słowa o skierowaniu do szpitala. Wówczas Rezmer nie wytrzymał... i zaczęła się zadyma. — Moja żona zmieniała opatrunek, a dla pana jest to zbyt poważna sprawa... Jest pan tępym biurokratą zapatrzonym w komputer, który ma zdrowie pacjenta w dupie... lazy bum! — wyszedł i zatrzasnął drzwi. Później chyba żałował, że przestał kontrolować swoje emo- cje. Nie, wcale nie żałował; był raczej dumny, iż pokazał siłę swego ego! Nie wiedział, że najgorsze ma jeszcze przed sobą. W następnym dniu Rezmerowie pojechali do szpitala, leżącego na przedmieściach Hagi. Długo błądzili, zanim trafili do właściwej lecznicy. Przyjął Rezmera młody neurochirurg, 152 DAROWANE LATA który też nie przeprowadzał żadnych badań i nie zdjął nawet opatrunku. Po wstępnej rozmowie powiedział: — Przykro mi, ale pana organizm odrzucił płytkę plasty- kową. — Na miłość boską, skąd pan o tym wie, przecież nie jest pan duchem świętym — powiedział ostro do chirurga. Wówczas lekarz odchylił lekko opatrunek i powiedział, że jego diagnoza potwierdza się. — Za kilka dni plastyczna operacja — zaczął — operacja usunięcia płytki kostnej. — Czy płytka została odrzucona, ponieważ była nierówno założona? — Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć definitywnie — Rezmer zauważył lekki uśmiech na jego twarzy. — Proszę jeszcze dzisiaj przejść podstawowe badania — powiedział. I zaczęła się następna odsłona dramatu. W ultranowocze- snej pracowni EKG rejestratorka zażądała polisy ubezpiecze- niowej. Wyjął polską polisę “Warty". Patrzyła na nią jak na chińskie hieroglify. Powiedziała, że jej nie akceptują. — Do jasnej cholery, w całej Europie jest ona ważna. Prze- cież Warszawa nie leży na Księżycu! — powiedział Rezmer. Rejestratorka wysłała go do jakiegoś ważnego urzędnika, który miał gabinet na siódmym piętrze. Ten wyraził zgodę. Podobnie miała się historia z innymi badaniami. Trudności rosły lawinowo. Rezmer tracił siły. W końcu podjął męską, ale krańcowo ryzykowną decyzję. — Musimy jutro wyjechać do Polski... nie mogę znieść tej biurokracji. A poza tym... kto zapłaci za operację... czy zaakceptują polską polisę... niedługo kończy się moja praca w NLAS, gdzie będziemy mieszkać? — Chcesz wyjechać do kraju, w którego szpitalach króluje brud i karaluchy? 153 JÓZEF KOZIELECKI — Chcę! Tak, chcę... Przynajmniej w tym zacofanym kraju będę traktowany jak normalny pacjent. Łączność w Holandii działa znakomicie. Zaraz po powrocie Rezmera z Hagi przyszedł do jego mieszkania dyrektor NIAS. — Joe, czy zastanowiłeś się nad swoją decyzją powrotu do kraju? — Nie jestem dzieckiem! — powiedział Rezmer. — Do Warszawy jest 1200 kilometrów. Czy wytrzymasz samochodem taką odległość? Rezmer milczał. — Wszystko już odkręciliśmy w szpitalu... Możesz jutro bez przeszkód poddać się zabiegowi... Będziesz operowany przez znakomitego chirurga. Będziesz przebywał w luksuso- wych warunkach. — Podjąłem decyzję, z której się nie wycofam... — Joe, czy wiesz, że sprawiasz przykrość mnie i całemu instytutowi NIAS? — Przepraszam za to, ale moje postanowienie jest nie- odwołalne — zachowywał się uparcie jak kozioł. Dirk był wstrząśnięty. Pod jego żałobnym czołem pojawiły się łzy. — Nie wiem, czy jeszcze się zobaczymy — powiedział. — Dlatego już dzisiaj wręczam ci tę piękną statuetkę sowy za twoje wybitne zasługi dla instytutu. Jesteś osobą bardzo krytyczną. Ta krytyka pomogła nam usprawnić pracę NIAS... Żegnam się, przyjacielu. Będziemy długo ciebie pamiętać... — załamał mu się głos. Rezmer był również wzruszony. — Dziękuję ci, Dirk. Tak dobrze pracowało się w oazie luminarzy. Żałuję, że tak kończy się mój pobyt. Pod koniec czerwca wyjechali do Warszawy. Żona prowa- dziła samochód. Coraz pewniej, coraz sprawniej. Jechało im się dobrze aż do chwili, gdy zatrzymali się na niemieckim 154 DAROWANE LATA parkingu około stu kilometrów od polskiej granicy. Gdy po zjedzeniu obiadu w przydrożnej restauracji wyjeżdżali z par- kingu po brukowanej nawierzchni, Rezmer poczuł straszny ból głowy. Trwał może trzy, może cztery sekundy... nagle ustąpił. Już w Warszawie dowiedział się, że w tym momencie nieludzkiego bólu ropa prawdopodobnie przedostała się pod plastykową płytkę. Gdy jechali ulicami Warszawy, gdy tak jechali, Rezmer powiedział: — Mówi się “wyszedł z domu i nie powrócił", a ja powró- ciłem, powróciłem... do Ojczyzny. To jest pryszczata Ojczyzna, ale Ojczyzna. Warszawa witała ich cuchnącym powietrzem i brudem. Która to operacja? Żona Rezmera zatrzymała samochód przy Grzybowskiej 9, gdzie mieszkali. Po wejściu do mieszkania skierował kroki do swojej pracowni. Wyglądała ślicznie. Jego dzieci, Ewa i Piotr, zmienili w niej meble i wystrój. Wszystkie meble były wykonane z jasnego drewna i tylko pociągnięte lakierem. Czuł się jak w Borach Tucholskich. Na chwilę zapomniał o swojej chorobie i pomyślał, że w takiej pracowni przyjemniej będzie pisać książkę życia i przeżycia. Przed snem żona zaczęła mu zmieniać opatrunek na głowie. Gdy odwiązywała bandaż - w pewnej chwili — ropa trysnęła jak z gejzera. Miała barwę ciemnoszarą, smolistą. Córce zrobiło się słabo, jedynie Wisia wykonywała dalsze czynności z zimną krwią. A może tylko nie uzewnętrzniała swoich emo- 155 JÓZEF KOZIELECKI cji? Była przecież lekarzem. Wyczyściła ranę z ropy, przemyła ją i założyła nowy opatrunek. — Wisiu, a więc to jest ten sukinsyn, ten gronkowiec złocisty — powiedział Rezmer. — Nie wiem; naprawdę, nie wiem. Dopiero po wykonaniu posiewu będziemy mogli odpowiedzieć na to pytanie. — Nie mogę się mylić. Rano telefon do profesora Mazurowskiego i wyjazd ze Śródmieścia na Pragę. Jak zwykle profesor przyjął Rezmera z otwartymi rękami. — Bardzo rzadko się zdarza, że po tylu miesiącach orga- nizm odrzuca płytkę plastykową — powiedział. — Profesorze — zaczął Rezmer. — Starzy Holendrzy po- wiadają, że wysokie drzewa najczęściej ścina wiatr. — W tym przysłowiu jest dużo racji. Przeszli do sali opatrunkowej, gdzie Mazurowski osobiście obejrzał ranę, przemył ją i założył opatrunek. — Jutro wykonamy tomografię komputerową, zrobimy po- siew i przekonamy się, czy organizm odrzucił płytkę, czy też można ją jeszcze uratować. Słysząc te słowa Rezmer pomyślał, jak po ludzku traktuje się pacjenta w tym szpitalu, w przeciwieństwie do Holandii, gdzie kupa żelastwa staje się ważniejsza od człowieka. Boże, dokąd zmierza nasza cywilizacja? Czy osoba ludzka jeszcze coś w niej znaczy? Może jest tylko odpadkiem. Rezmer przez całą noc nie mógł zmrużyć oka. Dręczyło i męczyło go pytanie, jakie będą wyniki badania na kom- puterze. Po raz pierwszy od wielu miesięcy przeszył go lęk. Ten lęk był uzasadniony. Obawiał się, że ropa przedostała się do tkanki mózgowej i gronkowiec zaczął w niej czynić spu- stoszenia. W tym najgorszym przypadku operacja plastyczna czaszki zamieniłaby się w operację mózgu, podobną do tej, 156 DAROWANE LATA którą przeszedł przeszło sześć lat temu. To byłaby prawdziwa tragedia. W następnym dniu pojechał na badania tomograficzne z sercem w gardle. Próbował nawet żartować z technikiem, ale wszyscy wiedzieli, że była to próba odwrócenia uwagi od choroby. Rezultaty badań okazały się skomplikowane. Ropa przedostała się pod płytkę, ale na szczęście nie dotarła do mózgu. Gdy profesor powiadomił go o tym, był tak zmęczony całonocnym napięciem, że nie umiał się cieszyć, nie był zdolny powiedzieć naturze “dziękuję". Jedynie szeroki uśmiech pro- fesora poprawił trochę jego samopoczucie. Przygotowywał się do następnej operacji neurochirurgicz- nej. Czy była to czwarta operacja? Tak, czwarta. Tracił rachubę czasu. Zastanawiał się, jakie są granice możliwości człowieka, których przekroczenie prowadzi do niebytu. Czy wytrzyma serce i układ krążenia? Czy nie zawiodą płuca? Czy system odpornościowy zda egzamin? Nie znał odpowiedzi na te gorące pytania. Również lekarze ich nie znali. Jak zwykle pocieszali, że wszystko będzie przebiegać normalnie. Operacji podjął się sam profesor Mazurowski. Był wyjąt- kowo doświadczonym lekarzem. Ale wraz z wiekiem u niego — jak u wszystkich starych ludzi — zmniejszały się umie- jętności manualne: ręce stawały się mniej posłuszne. Zabieg przebiegał zgodnie z planem. Trzeba było wyjąć płytkę pla- stykową, oczyścić brzegi kostne, zdjąć kożuch ziarniny ropnej pokrywającej twardą oponę i zaszyć skórę czaszki. Po obudzeniu się z narkozy Rezmer czuł się złamany bólem głowy. Żadne środki nie pomagały. Trzeba było tylko wytrwale czekać, aż natura zlituje się nad nim. — Jak się pan czuje? — spytał ciepło Mazurowski. — Profesorze, przypominam feniksa, który co pewien czas odradza się z popiołów — rzekł Rezmer. Mazurkowski uśmiechnął się. 157 JÓZEF KOZIELECKI — Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. — Odpowiedziałem pośrednio: feniks odrodzony z popio- łów czuje się nijako... Po dwutygodniowym pobycie w szpitalu Rezmer powrócił do swojej zagrody, do swojej ukochanej pracowni. Zaraz po powrocie wysłał faksy do NIAS. Starał się pisać je dowcip- nie, aby maksymalnie zmniejszyć niepokój kolegów, którzy w napięciu oczekiwali na wiadomość od niego. Wysłał wiele faksów, do Dirka, Woultera, Annę, Rity, Elster. Natychmiast otrzymał odpowiedzi. Pełne radości i podziwu. Nagle zobaczył ciepłe ręce przyjaźni. Prawdą w oczy W czasie rekonwalescencji i powrotu do zdrowia rzadko, coraz rzadziej, odwiedzali Rezmera znajomi, koledzy, asy- stenci czy dziennikarze. Dawniej w jego pracowni toczyły się mądre lub banalne dyskusje; gra szła o idee. Często urywały się telefony. Dostawał dużo korespondencji z całego świata. Obecnie kontakty te zmalały lub wygasły całkowicie. Jego więzy ze światem systematycznie słabły. Był skazany na samotność i osamotnienie. Jesienią 1994 roku — a datę tę będzie pamiętał zawsze — odwiedziła go dawna koleżanka, Janka Wolska. Nie widział jej przez lata, nie wiedział, jak potoczyły się jej losy. Miała jedną cudowną i odpychającą cechę, która napełniała ludzi wstrętem lub szacunkiem. Mówiła prawdę prosto w oczy, jak na Sądzie Ostatecznym. Większość ludzi deklaruje słownie, że prawda jest czymś wielkim, że należy do naczelnych wartości, ale w praktycznych sytuacjach życiowych ukrywają ją, nie-? 158 DAROWANE LATA nawidzą jej, dodają do niej ziarenka fałszu. Stosunki między jednostkami, instytucjami, krajami opierają się na kłamstwach i kłamstewkach, dominują w nich blaga i blef. Może dzięki tym kłamstwom, może dzięki tym fałszom, tak miłym dla ucha współczesnych, ludzie nie wykatrupią się wzajemnie. Początkowo rozmowa z Janka toczyła się nieskładnie. Wspomnienia ze studiów, korupcja gnieżdżąca się w nowej klasie politycznej złożonej z solidarnościowców i komuchów. Ploteczki o kolegach. W pewnej chwili Janka przerwała tę paplaninę i powiedziała: — Po tej długiej chorobie nie będziesz już tym, kim byłeś poprzednio, Józek. Rezmer przerwał. — Przecież cierpienie uszlachetnia... — mówił to, w co nie wierzył. — Włóż to między bajki... W każdym razie choroba podko- pała lub zrujnowała twoją motywację, twoje twórcze zdolno- ści, twoją siłę przebicia. Stałeś się bardziej nieznośny dla oto- czenia. Straciłeś lub tracisz wielki prestiż, który miałeś w kraju i zagranicą. Faceci są okrutni i nie lubią osób przewlekle chorych. Chyba czujesz... chyba widzisz, że wielu odwróciło się do ciebie plecami, tak jak odwraca się od ludzi starych, niedołężnych, którzy już odchodzą. Przyszłam powiedzieć ci prawdę... Musisz pogodzić się z tą podłą koniecznością, musisz tak ułożyć sobie życie, aby przystosować się do swoich licznych ułomności. Gdy będziesz chciał za wszelką cenę ominąć tę konieczność, gdy będziesz pracował w dalszym ciągu po osiemnaście godzin i co kilka miesięcy pisał książki, to wysiądzie twoje serce i twój układ odpornościowy. I życie, zamiast toczyć się, będzie się staczać; zamiast się rozwijać, będziesz się zwijać; zamiast iskrzyć się, będziesz stygnąć. Nikt dotychczas nie mówił do Rezmera w ten sposób. Wszyscy stosowali wobec niego zasadę P-P-P, wszyscy go 159 JÓZEF KOZIELECKI pocieszali, pouczali i stosowali przymus. Tymczasem Janka z całą szczerością i życzliwością powiedziała mu prawdę, prawdę bolesną, ale prawdę. Buntował się przeciw niej, ale nie mógł zaprzeczyć, że opisywała z grubsza jego życie. Często myślał o tym niezwykłym spotkaniu. Był styczeń 1994 roku, a więc ósma rocznica jego parszywej choroby. Siedział na swoim ulubionym fotelu i przysłuchiwał się krakaniu wron, które tu, za Żelazną Bramą, uwiły swoje gniazdo. Starał się jednocześnie zrobić bilans swojej choroby. Był osobą niepełnosprawną. Umiał samodzielnie, podpierając się laską, chodzić, ale jego chód był powolny; szybko się męczył. Prawa ręka nie stała się sprawna; pełniła tylko funkcję podpórkową. Mimo systematycznej i kilkuletniej rehabilitacji nie nauczył się nią pisać ani prowadzić samochodu. Wiedział, że prędzej piekło zamarznie, niż zacznie przy jej pomocy spełniać normalne funkcje życiowe. Trudności lokomocyjne przeszkadzały mu w pracy naukowej. Nie mógł wsiąść do samochodu i pojechać do biblioteki; nie był zdolny prowadzić męczących wykładów. Poprzednio nie zdawał sobie sprawy, jak kluczową rolę w pracy uczonego odgrywają zdrowe ręce i nogi. Osiągnięcia intelektualne człowieka to chyba w większym stopniu wynik sprawnego ciała niż sprawnego rozumu. Ciągle miał również kłopoty z bólami łba. Na szczęście gronkowiec złocisty nie zniszczył jego ro- zumu. Umysł Rezmera w dalszym ciągu działał sprawnie; był analityczny i innowacyjny. Choroba nie zrujnowała jego zdolności twórczych i krytycznych. Jednak z powodu trudniej- szego dostępu do literatury i do źródeł, z powodu kłopotów z prowadzeniem badań empirycznych — jego wydajność spa- dła na łeb na szyję. Musiał prosić — często bezskutecznie — rodzinę, przyjaciół, asystentów, aby przynieśli książkę z biblioteki, aby zrobili odbitkę kserograficzną. Praca nad 160 Dziełem Życia, nad jego ukochaną Psychotransgresją, posuwała się w żółwim tempie. Choroba spowodowała największe spustoszenie w jego roz- budowanych stosunkach z innymi ludźmi, a przede wszystkim w kontaktach ze światem nauki. Trudno było je odbudować. Nie mógł jeszcze jeździć na konferencje międzynarodowe. Nie mógł prowadzić za granicą wykładów. Gdy dostawał zapro- szenia z uniwersytetów amerykańskich czy meksykańskich, tłumił łzy. Zauważył, że lawinowo zmalały jego kontakty z najbliższym otoczeniem. Wielu kolegów odsunęło się od niego. Nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że w okresie choroby częściej mówił im prawdę w oczy, może dlatego, iż traktowali go jako zadżumionego, z którym kontakty są niebezpieczne dla zdrowia, może dlatego, że w ich oczach stracił autorytet intelektualny, moralny i nauczycielski; może sądzili, że rozmowy z nim są stratą czasu? Cholera wie! Nie poddawał się. W jego strumieniu świadomości nigdy, prawie nigdy nie pojawiały się słowa “rezygnacja" i “kapitu- lacja". Musiał jednak liczyć się ze skutkami choroby. Mądrość człowieka polega na wykorzystaniu wszystkiego, co można wykorzystać, i na pomijaniu tego, co stało się nieosiągalne. Ułomny nie powinien wspinać się na Everest. Na swój użytek ukuł sobie taką pokraczną regułę: przekraczaj granice, które są przekraczalne, i nie próbuj przełamywać barier nieprzeła- mywalnych, ponieważ skręcisz kark. Przypomniał sobie rozmowę z Janka i pomyślał — “Dzię- kuję ci, Janko, że odkryłaś mi prawdę. Z nią łatwiej i jedno- cześnie trudniej jest żyć." Napełnił kieliszek koniakiem i wypił go jednym haustem. Gdy alkohol uderzył mu do głowy, pamięć przywołała postać ojca, któremu zawdzięczał wszystko. Wówczas pomyślał... Właśnie, co wtedy pomyślał? 161 JÓZEF KOZIELECKI Co będzie jutro? Przygoda Rezmera trwała już przeszło osiem lat. Na razie żył normalnie i normalnie pracował. Płynęły darowane lata. Ale Rezmer wiedział to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni, wiedział, że wygrał batalię, ale jeszcze nie wygrał wojny z cho- robą. Z bolesną świadomością zdawał sobie sprawę, że jest nosicielem gronkowca złocistego, swojego okrutnego wroga. Kolonie tej bakterii, mające nie więcej niż kilka milimetrów, ukrywały się zapewne w śluzówkach, w skórze, w kościach, Bóg wie gdzie. Wyssał je z mlekiem matki. Te małe kuliste stworzenia, układające się w nieregularne formy, będą mu towarzyszyć do Sądu Ostatecznego. Obecnie były niewidoczne, ukryte w zakamarkach orga- nizmu. Ale może nastąpić czas, gdy to nasienie szatana, ten bojowy gronkowiec złocisty znajdzie się w podwyższonej gotowości chorobotwórczej i wówczas “zębami ostrymi jak piła" ruszy z furią do natarcia, zaatakuje serce, może szpik kostny, może mózg. Wówczas tkanka mózgowa, ta najdo- skonalsza tkanka, którą stworzyła Opatrzność lub Natura, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wówczas osobowość Rezmera, jego podmiotowe Ja, nawet — jego parszywe, wspaniałe życie, będą zagrożone. Dodatkowym źródłem niepokoju była dziura, wielkości dłoni, którą miał w czaszce. Żył w oceanie niepewności, która zapełniała jego świado- mość i nieświadomość. Nie wiedział, czy gronkowiec złocisty zaatakuje; nie znał ani dnia, ani godziny, kiedy to nastąpi, kiedy dostanie nożem w plecy. Nie miał pojęcia, jaki organ wewnętrzny zostanie pierwszy zagrożony. Myśl o możliwym 162 ataku dręczyła go, męczyła, ale czasem również rozśmieszała do rozpuku. Oczekiwanie — na wieczne powroty — jest często gorsze niż traumatyczne zdarzenie. Był fizycznie i duchowo przygotowany na nie wypowie- dzianą wojnę. Wiedział, iż — w wypadku ataku gronkowca — stoczy z nim męską walkę. Postara się poszarpać go na kawałki, a w każdym razie nie da się spodlić. Prawdopodobnie tę walkę ostateczną przegra, ale ponosząc klęskę ocali resztki swojego umiłowanego Ja. Przyjmie tę klęskę z pogardą i poczuciem wyższości nad ślepym losem. To wszystko, co może zrobić stary człowiek. Czy rzeczywiście starczy mu sił, aby wykonać to zadanie w chwili próby??? Same znaki zapytania. Same niepewniki Dlaczego napisałem o tym? Gdy przygotowywałem tę książkę, gdy zaczynałem ją pisać, gdy wreszcie postanowiłem przesłać jej maszynopis do wydawnictwa, moja rodzina wyrażała wątpliwości, a nawet protestowała przeciw tym krokom. Rozumiem to krytyczne stanowisko. We wspomieniach bowiem przedstawiam swoje traumatyczne przeżycia, przeżycia, które wkraczają głęboko w sferę prywatności i — zdaniem wielu osób — nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Rozumiem te wątpliwości, ale ich nie podzielam. Głównym celem mojej książki wcale nie jest opis poszarpanego życia Rezmera, opis zacnego oraz niecnego zachowania się rodziny, pacjentów i lekarzy. Chodziło mi o sformułowanie przesłania, że cierpienie jednostki i zbiorowości jest Złem, którego nie wystarczy przeklinać, jak to czyni Koń wieki, ale z którym trzeba prowadzić walkę do ostatniego tchu. W książce tej przedstawiłem kilka metod zmagania się z nieszczęściami, męczarniami i udrękami. Niewiele słów powiedziałem o naj- ważniejszej z nich. Potężną bronią w czasie boju z cierpieniem jest Miłość do Drugiej Osoby. W zasadzie nie ma ludzi chorych, są tylko ludzie nie kochani. Miłość jest podstawowym lekiem psychologicznym przeciw męczarniom: ona je łagodzi, 165 JÓZEF KOZIELECKI — Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. — Odpowiedziałem pośrednio: feniks odrodzony z popio- łów czuje się nijako... Po dwutygodniowym pobycie w szpitalu Rezmer powrócił do swojej zagrody, do swojej ukochanej pracowni. Zaraz po powrocie wysłał faksy do NIAS. Starał się pisać je dowcip- nie, aby maksymalnie zmniejszyć niepokój kolegów, którzy w napięciu oczekiwali na wiadomość od niego. Wysłał wiele faksów, do Dirka, Woultera, Annę, Rity, Elster. Natychmiast otrzymał odpowiedzi. Pełne radości i podziwu. Nagle zobaczył ciepłe ręce przyjaźni. Prawdą w oczy W czasie rekonwalescencji i powrotu do zdrowia rzadko, coraz rzadziej, odwiedzali Rezmera znajomi, koledzy, asy- stenci czy dziennikarze. Dawniej w jego pracowni toczyły się mądre lub banalne dyskusje; gra szła o idee. Często urywały się telefony. Dostawał dużo korespondencji z całego świata. Obecnie kontakty te zmalały lub wygasły całkowicie. Jego więzy ze światem systematycznie słabły. Był skazany na samotność i osamotnienie. Jesienią 1994 roku — a datę tę będzie pamiętał zawsze — odwiedziła go dawna koleżanka, Janka Wolska. Nie widział jej przez lata, nie wiedział, jak potoczyły się jej losy. Miała jedną cudowną i odpychającą cechę, która napełniała ludzi wstrętem lub szacunkiem. Mówiła prawdę prosto w oczy, jak na Sądzie Ostatecznym. Większość ludzi deklaruje słownie, że prawda jest czymś wielkim, że należy do naczelnych wartości, ale w praktycznych sytuacjach życiowych ukrywają ją, nie- 158 DAROWANE LATA nawidzą jej, dodają do niej ziarenka fałszu. Stosunki między jednostkami, instytucjami, krajami opierają się na kłamstwach i kłamstewkach, dominują w nich blaga i blef. Może dzięki tym kłamstwom, może dzięki tym fałszom, tak miłym dla ucha współczesnych, ludzie nie wykatrupią się wzajemnie. Początkowo rozmowa z Janka toczyła się nieskładnie. Wspomnienia ze studiów, korupcja gnieżdżąca się w nowej klasie politycznej złożonej z solidarnościowców i komuchów. Ploteczki o kolegach. W pewnej chwili Janka przerwała tę paplaninę i powiedziała: — Po tej długiej chorobie nie będziesz już tym, kim byłeś poprzednio, Józek. Rezmer przerwał. — Przecież cierpienie uszlachetnia... — mówił to, w co nie wierzył. — Włóż to między bajki... W każdym razie choroba podko- pała lub zrujnowała twoją motywację, twoje twórcze zdolno- ści, twoją siłę przebicia. Stałeś się bardziej nieznośny dla oto- czenia. Straciłeś lub tracisz wielki prestiż, który miałeś w kraju i zagranicą. Faceci są okrutni i nie lubią osób przewlekle chorych. Chyba czujesz... chyba widzisz, że wielu odwróciło się do ciebie plecami, tak jak odwraca się od ludzi starych, niedołężnych, którzy już odchodzą. Przyszłam powiedzieć ci prawdę... Musisz pogodzić się z tą podłą koniecznością, musisz tak ułożyć sobie życie, aby przystosować się do swoich licznych ułomności. Gdy będziesz chciał za wszelką cenę ominąć tę konieczność, gdy będziesz pracował w dalszym ciągu po osiemnaście godzin i co kilka miesięcy pisał książki, to wysiądzie twoje serce i twój układ odpornościowy. I życie, zamiast toczyć się, będzie się staczać; zamiast się rozwijać, będziesz się zwijać; zamiast iskrzyć się, będziesz stygnąć. Nikt dotychczas nie mówił do Rezmera w ten sposób. Wszyscy stosowali wobec niego zasadę P - P - P, wszyscy go 159 JÓZEF KOZIELECKI pocieszali, pouczali i stosowali przymus. Tymczasem Janka z całą szczerością i życzliwością powiedziała mu prawdę, prawdę bolesną, ale prawdę. Buntował się przeciw niej, ale nie mógł zaprzeczyć, że opisywała z grubsza jego życie. Często myślał o tym niezwykłym spotkaniu. Był styczeń 1994 roku, a więc ósma rocznica jego parszywej choroby. Siedział na swoim ulubionym fotelu i przysłuchiwał się krakaniu wron, które tu, za Żelazną Bramą, uwiły swoje gniazdo. Starał się jednocześnie zrobić bilans swojej choroby. Był osobą niepełnosprawną. Umiał samodzielnie, podpierając się laską, chodzić, ale jego chód był powolny; szybko się męczył. Prawa ręka nie stała się sprawna; pełniła tylko funkcję podpórkową. Mimo systematycznej i kilkuletniej rehabilitacji nie nauczył się nią pisać ani prowadzić samochodu. Wiedział, że prędzej piekło zamarznie, niż zacznie przy jej pomocy spełniać normalne funkcje życiowe. Trudności lokomocyjne przeszkadzały mu w pracy naukowej. Nie mógł wsiąść do samochodu i pojechać do biblioteki; nie był zdolny prowadzić męczących wykładów. Poprzednio nie zdawał sobie sprawy, jak kluczową rolę w pracy uczonego odgrywają zdrowe ręce i nogi. Osiągnięcia intelektualne człowieka to chyba w większym stopniu wynik sprawnego ciała niż sprawnego rozumu. Ciągle miał również kłopoty z bólami łba. Na szczęście gronkowiec złocisty nie zniszczył jego ro- zumu. Umysł Rezmera w dalszym ciągu działał sprawnie; był analityczny i innowacyjny. Choroba nie zrujnowała jego zdolności twórczych i krytycznych. Jednak z powodu trudniej- szego dostępu do literatury i do źródeł, z powodu kłopotów z prowadzeniem badań empirycznych — jego wydajność spa- dła na łeb na szyję. Musiał prosić — często bezskutecznie — rodzinę, przyjaciół, asystentów, aby przynieśli książkę z biblioteki, aby zrobili odbitkę kserograficzną. Praca nad 160 DAROWANE LATA Dziełem Życia, nad jego ukochaną Psychotransgresją, posuwała się w żółwim tempie. Choroba spowodowała największe spustoszenie w jego roz- budowanych stosunkach z innymi ludźmi, a przede wszystkim w kontaktach ze światem nauki. Trudno było je odbudować. Nie mógł jeszcze jeździć na konferencje międzynarodowe. Nie mógł prowadzić za granicą wykładów. Gdy dostawał zapro- szenia z uniwersytetów amerykańskich czy meksykańskich, tłumił łzy. Zauważył, że lawinowo zmalały jego kontakty z najbliższym otoczeniem. Wielu kolegów odsunęło się od niego. Nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że w okresie choroby częściej mówił im prawdę w oczy, może dlatego, iż traktowali go jako zadżumionego, z którym kontakty są niebezpieczne dla zdrowia, może dlatego, że w ich oczach stracił autorytet intelektualny, moralny i nauczycielski; może sądzili, że rozmowy z nim są stratą czasu? Cholera wie! Nie poddawał się. W jego strumieniu świadomości nigdy, prawie nigdy nie pojawiały się słowa “rezygnacja" i “kapitu- lacja". Musiał jednak liczyć się ze skutkami choroby. Mądrość człowieka polega na wykorzystaniu wszystkiego, co można wykorzystać, i na pomijaniu tego, co stało się nieosiągalne. Ułomny nie powinien wspinać się na Everest. Na swój użytek ukuł sobie taką pokraczną regułę: przekraczaj granice, które są przekraczalne, i nie próbuj przełamywać barier nieprzeła- mywalnych, ponieważ skręcisz kark. Przypomniał sobie rozmowę z Janka i pomyślał — “Dzię- kuję ci, Janko, że odkryłaś mi prawdę. Z nią łatwiej i jedno- cześnie trudniej jest żyć." Napełnił kieliszek koniakiem i wypił go jednym haustem. Gdy alkohol uderzył mu do głowy, pamięć przywołała postać ojca, któremu zawdzięczał wszystko. Wówczas pomyślał... Właśnie, co wtedy pomyślał? 161 JÓZEF KOZIELECKI Co będzie jutro? Przygoda Rezmera trwała już przeszło osiem lat. Na razie żył normalnie i normalnie pracował. Płynęły darowane lata. Ale Rezmer wiedział to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni, wiedział, że wygrał batalię, ale jeszcze nie wygrał wojny z cho- robą. Z bolesną świadomością zdawał sobie sprawę, że jest nosicielem gronkowca złocistego, swojego okrutnego wroga. Kolonie tej bakterii, mające nie więcej niż kilka milimetrów, ukrywały się zapewne w śluzówkach, w skórze, w kościach, Bóg wie gdzie. Wyssał je z mlekiem matki. Te małe kuliste stworzenia, układające się w nieregularne formy, będą mu towarzyszyć do Sądu Ostatecznego. Obecnie były niewidoczne, ukryte w zakamarkach orga- nizmu. Ale może nastąpić czas, gdy to nasienie szatana, ten bojowy gronkowiec złocisty znajdzie się w podwyższonej gotowości chorobotwórczej i wówczas “zębami ostrymi jak piła" ruszy z furią do natarcia, zaatakuje serce, może szpik kostny, może mózg. Wówczas tkanka mózgowa, ta najdo- skonalsza tkanka, którą stworzyła Opatrzność lub Natura, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wówczas osobowość Rezmera, jego podmiotowe Ja, nawet — jego parszywe, wspaniałe życie, będą zagrożone. Dodatkowym źródłem niepokoju była dziura, wielkości dłoni, którą miał w czaszce. Żył w oceanie niepewności, która zapełniała jego świado- mość i nieświadomość. Nie wiedział, czy gronkowiec złocisty zaatakuje; nie znał ani dnia, ani godziny, kiedy to nastąpi, kiedy dostanie nożem w plecy. Nie miał pojęcia, jaki organ wewnętrzny zostanie pierwszy zagrożony. Myśl o możliwym 162 DAROWANE LATA ataku dręczyła go, męczyła, ale czasem również rozśmieszała do rozpuku. Oczekiwanie — na wieczne powroty — jest często gorsze niż traumatyczne zdarzenie. Był fizycznie i duchowo przygotowany na nie wypowie- dzianą wojnę. Wiedział, iż — w wypadku ataku gronkowca — stoczy z nim męską walkę. Postara się poszarpać go na kawałki, a w każdym razie nie da się spodlić. Prawdopodobnie tę walkę ostateczną przegra, ale ponosząc klęskę ocali resztki swojego umiłowanego Ja. Przyjmie tę klęskę z pogardą i poczuciem wyższości nad ślepym losem. To wszystko, co może zrobić stary człowiek. Czy rzeczywiście starczy mu sił, aby wykonać to zadanie w chwili próby??? Same znaki zapytania. Same niepewniki Dlaczego napisałem o tym? Gdy przygotowywałem tę książkę, gdy zaczynałem ją pisać, gdy wreszcie postanowiłem przesłać jej maszynopis do wydawnictwa, moja rodzina wyrażała wątpliwości, a nawet protestowała przeciw tym krokom. Rozumiem to krytyczne stanowisko. We wspomieniach bowiem przedstawiam swoje traumatyczne przeżycia, przeżycia, które wkraczają głęboko w sferę prywatności i — zdaniem wielu osób — nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Rozumiem te wątpliwości, ale ich nie podzielam. Głównym celem mojej książki wcale nie jest opis poszarpanego życia Rezmera, opis zacnego oraz niecnego zachowania się rodziny, pacjentów i lekarzy. Chodziło mi o sformułowanie przesłania, że cierpienie jednostki i zbiorowości jest Złem, którego nie wystarczy przeklinać, jak to czyni Konwicki, ale z którym trzeba prowadzić walkę do ostatniego tchu. W książce tej przedstawiłem kilka metod zmagania się z nieszczęściami, męczarniami i udrękami. Niewiele słów powiedziałem o naj- ważniejszej z nich. Potężną bronią w czasie boju z cierpieniem jest Miłość do Drugiej Osoby. W zasadzie nie ma ludzi chorych, są tylko ludzie nie kochani. Miłość jest podstawowym lekiem psychologicznym przeciw męczarniom: ona je łagodzi, 165 JÓZEF KOZIELECKI wycisza i unicestwia. Niestety, w naszych czasach do takiej miłości zdolne są kobiety, tylko kobiety! Kierują się one szlachetną zasadą, że człowiek jest tym, co z siebie daje, a nie tym, co sobie daje. Może to dzięki ich poświęceniu ludzie wychodzą z białego piekła na własnych nogach. Na pewno dzięki nim... Jednocześnie z całą mocą przeciwstawiam się niedorzecz- nym poglądom, że cierpienie ma sens i znaczenie, że jest rodzajem ofiary składanej rodzinie, kulturze czy Bogu. Od- rzucam przekonanie, że udręki uszlachetniają, ponieważ — przeciwnie — najczęściej rujnują one osobowość i dorobek kulturowy. Potępiam stanowisko, które prowadzi do zaniecha- nia walki, które powoduje kapitulację i dezercję. Krew mnie zalewa, gdy słyszę surmy i fanfary na cześć korzyści płynących rzekomo z cierpienia. Ci spośród nas, którzy uważają, że cierpienie ma sens i walka z nim jest lekkomyślnością lub szaleństwem, otwierają drzwi prowadzące do tragedii. Każde zdanie zawarte w tych wspomnieniach potwierdza te poglądy. Ale pisząc te wspomnienia kierowałem się również mo- tywacją czysto egoistyczną. Dla mnie, mola książkowego i skryby, który niewiele umie poza składaniem liter, Pisanie jest Receptą na Przetrwanie; stanowi lek na melancholię, pesy- mizm i przekonanie o małej wartości osobistej; pozwala często zachować radość życia, optymizm i poczucie własnej ważności. Pisanie stanowi rodzaj autoterapii, która bywa skuteczniejsza niż niestrawne środki farmakologiczne. Zatem egoizm, tak besztany przez moralistów, wywarł znaczny wpływ na to dzieło. JÓZEF KOZIELECKI (ur. 1936 w Wilnie), psycholog, eseista i pisarz, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i członek Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się psychologiczną problematyką podejmowania decyzji ryzykownych. W tej dziedzinie wydał nowatorskie dzieło Psychological Decision Theory (1981), będące podsumowaniem dwu- dziestoletnich badań jego zespołu. Jest twórcą psychotransgresji — nowego spojrzenia na psychikę. Zgodnie z tym ujęciem, człowiek jest podmiotem przekraczają- cym granice dotychczasowych swoich osiągnięć; myślenie twórcze czy ekspansja terytorialna należą do typowych rodzajów czynności transgresyjnych. Napisał monografię Koncepcja transgresyjna człowieka (1987). Profesor Kozielecki zajmuje się także eseistyką z dziedziny humanistyki. W tym zakresie wydał szereg dzieł, np. Koncepcje psychologiczne człowieka (1976), Wielki świat (1988), O człowieku wielowymiarowym (1988), Koniec wieku nieodpowiedzialności (1995). Jest autorem kilku utworów SF, m.in. Smutek spełnionych baśni (1979) z przedmową Stanisława Lema. Wykładał i prowadził badania w wielu krajach, m.in. w USA, Japonii i Meksyku. Otrzymał Nowojorską Nagrodę Kulturalną za psychotransgresję. Jego prace zostały przetłumaczone na dziesięć języków. Mieszka w Warszawie z żoną Jadwigą, lekarzem-stomatologiem. Jest ojcem dwojga dorosłych dzieci, Ewy i Piotra. Dużo czasu spędza ze swoją wnuczką, Zosią, ucząc się od niej optymizmu życiowego. l Spis rzeczy Od autora ..................................................... 7 CZĘŚĆ PIERWSZA: DUCH BUNTU Z ciebie nic nie wyrośnie ................................ 13 Początek .................................................. 16 Jak getto .................................................. 19 Taniec z kroplówką ...................................... 23 Decyzja ................................................... 27 Sztubacki bunt ........................................... 32 Procesje, procesje... ...................................... 36 Oko w oko z prawdą ..................................... 41 Operacja .................................................. 44 Dramatyczne godziny .................................... 50 Życie w bezczasie ........................................ 53 Lekcja optymizmu ....................................... 55 Odkrycie ciała ............................................ 60 Odór cierpienia .......................................... 63 Udałosię ................................................. 69 169 CZĘŚĆ DRUGA: WALKA Z ABSURDEM Skrzywdzeni i odrzuceni ................................. 75 Iluminacja w enklawie cierpienia ....................... 79 Groźniejsze od skorpionów ............................. 86 Stary chirurg ............................................. 90 Na dnie ................................................... 94 Recydywista .............................................. 97 Walka bez litości ........................................ 100 Cicha przystań .......................................... 105 Świadomość nie ginie .................................. 109 P-P-P.................................................. 113 Szok..................................................... 116 Nasienie szatana ........................................119 CZĘŚĆ TRZECIA: DAROWANE LATA Wysokie schody ........................................ 125 Radosna chwila ......................................... 129 Oaza luminarzy ......................................... 133 Rozmowa o eutanazji .................................. 137 Almere, Almere... ...................................... 142 Cierpienie wśród tulipanów ........................... 146 Zadyma ................................................. 149 Która to operacja? ...................................... 155 Prawdą w oczy .......................................... 158 Co będzie jutro? ........................................ 162 Dlaczego napisałem o tym? ............................... 165 Nota o Autorze ............................................ 167 BESTSELLERY WYDAWNICTWA JACEK SANTORSKI & CO w ciągłej sprzedaży Susan Forward TOKSYCZNI RODZICE Thich Nhat Hanh KAŻDY KROK NIESIE POKÓJ Zeń w sztuce codziennego życia Robin Skynner i John Cleese ŻYĆ W RODZINIE I PRZETRWAĆ Robin Skynner i John Cleese ŻYĆ W TYM ŚWIECIE I PRZETRWAĆ Joseph Campbell KWESTIA BOGÓW Kathleen Hurley i Theodore Dobson ENNEAGRAM W DZIAŁANIU Jak wzmocnić siłę ducha Jostein Gaarder ŚWIAT ZOFII Romans z historią filozofii Ken Wilber ŚMIERTELNI NIEŚMIERTELNI Prawdziwa opowieść o życiu, miłości, cierpieniu, umieraniu i wyzwoleniu Marie Cardinal TO TRZEBA WYRAZIĆ Powieść o psychoanalizie KSIĄŻKI ŻYCIA KSIĄŻKI ŻYCIA to nowa seria Agencji Wydawniczej Jacek Santorski & Co. Znajdziecie w niej wielkie bestsellery powstałe na styku literatury pięknej, psychologii i filozofii. To książki poruszające i wciągające. Książki, które pomagają nam zrozumieć siebie, zrozumieć Człowieka. TYTUŁY ROKU 1995 Jostein Gaarder ŚWIAT ZOFII Romans z... historią filozofii. Piętnastoletnia dziewczyna wśród niezwykłych wydarzeń szuka odpowiedzi na podstawowe pytania. Ken Wilber ŚMIERTELNI NIEŚMIERTELNI Prawdziwa historia życia, miłości, cierpienia, umierania i wyzwolenia Trei Killam Wilber. Niezwykły wykład filozofii wieczystej. Marie Cardinal TO TRZEBA WYRAZIĆ... Autentyczna, autobiograficzna opowieść o miłości i psychoanalizie odbywanej u jednego z najwybitniejszych francuskich terapeutów. Wilhelm Reich MORDERCY CHRYSTUSA Szokująca analiza życia religijnego, seksualnego i emocjonalnego “małego człowieka", obłudnego i pogrążonego w iluzjach, którego wybitny psychiatra, pionier pracy z ciałem w psychoterapii, demaskuje w każdym z nas... Karsten Alnaes SABINA Poruszająca powieść o psychoterapeutce Sabinie Spielrein, rosyjskiej Żydówce zamordowanej przez hitlerowców, pacjentce, uczennicy, przyjaciółce i natchnieniu Carla Gustava Junga. w PRZYGOTOWANIU Lisa Appignannesi, John Forrester KOBIETY FREUDA Zygmunt Freud jako kochanek, mąż, ojciec, kolega... Pasjonująca opowieść biograficzna, wprowadzająca w zakamarki psychoanalizy i niezwykłej osobowości jej twórcy. .. w serii PSYCHOLOGIA, PSYCHOTERAPIA i MEDYCYNA •• UKAZAŁY SIĘ Birgitte Brun, Ernst W. Pedersen, Mariannę Runberg SYMBOLE DUSZY. BAJKA w PSYCHOTERAPII ,: PeterKramer WSŁUCHUJĄC SIĘ w PROZAC. PRZEŁOM W PSYCHOFARMAKOTERAPII DEPRESJI Manfred Kets de Vries, Sidney Perzów PODRĘCZNIK PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW CHARAKTEROLOGICZNYCH (tom I) Christian Barnard GODNE ŻYCIE, GODNA ŚMIERĆ. WYBITNY KARDIOLOG O EUTANAZJI I SAMOBÓJSTWIE (wspólnie z Wydawnictwem CiS) W ROKU 1996 M.IN. Wilhelm Reich FUNKCJA ORGAZMU Manfred Kets de Vries, Sidney Perzów PODRĘCZNIK PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW CHARAKTEROLOGICZNYCH (tom II i III) Dean Ornisb OTWÓRZ SERCE. PODRĘCZNIK PSYCHOKARDIOLOGII Stanley I. Greenspan PODRĘCZNIK KLINICZNEJ DIAGNOZY i PSYCHOTERAPII MAŁYCH DZIECI (dwa tomy) Milton Cudney, Robert Hardy AUTODESTRUKCJA - MECHANIZMY, LECZENIE, SAMOLECZENIE Jurg Willi MAŁŻEŃSKIE UKŁADY. PODSTAWY TERAPII ZWIĄZKÓW Burness Moore, Bernard Fine SŁOWNIK PSYCHOANALIZY. KLASYCZNE POJĘCIA i NOWE KONCEPCJE PUBLIKACJE O PSYCHOANALIZIE W WYDAWNICTWIE JACEK SANTORSKI & CO Manfred Kets de Vries, Sidney Perzów PODRĘCZNIK PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW CHARAKTEROLOGICZNYCH (w trzech tomach, tom II i III w przygotowaniu) Maria Sokolik PSYCHOANALIZA i JA Erna Furman JAK WSPIERAĆ DZIECKO W ROZWOJU Donald Woods Winnicott DZIECKO, JEGO RODZINA i ŚWIAT Stanley I. Greenspan PODRĘCZNIK KLINICZNEJ DIAGNOZY i PSYCHOTERAPII MAŁYCH DZIECI (w dwóch tomach, w przygotowaniu) W antologii pod redakcją Marii Lis-Turlejskiej NOWE ZJAWISKA W PSYCHOTERAPII: Anna Czownicka, Ewa Wojciechowska PSYCHOPATOLOGIA i PSYCHOTERAPIA PROBLEMU SCHIZOIDALNEGO W UJĘCIU H. GUNTRIPA Krzysztof Pawlak PSYCHOANALIZA WEDŁUG JACQUESJA LACANA W antologiach z serii REZONANS i DIALOG: Otto Kernberg PROJEKCJA i IDENTYFIKACJA PROJEKCYJNA. ASPEKTY ROZWOJOWE I KLINICZNE Stephen Johnson ROZWOJOWA TEORIA KSZTAŁTOWANIA SIĘ CHARAKTERU Zofia Milska-Wrzosińska PSYCHOTERAPIA INDYWIDUALNA, w POSZUKIWANIU ZASAD UNIWERSALNYCH, CZYLI O NOWYM KONSERWATYZMIE JoseAlberto Cotta PRZECIWPRZENIESIENIE. ACTING our WYOBRAŻONEGO JA Maarten Aalberse TEORIA UGRUNTOWANIA i “NOC CIEMNA" DUSZY