Romain Gary CZTERNAŚCIE GŁÓW STEFANII Tłum Janina Kaczmarewiez-Fedorowska 1993 Przygody z Tysiąca i Jednej Nocy rozpoczęły się w biały dzień, pod palącym słońcem, kiedy przybyli do Tewzy na wschodzie Jemenu, owej ziemi arabskiej, o której Zachód wie tak mało, choć opowieści krąży o niej mnóstwo, jak gdyby ją raz na zawsze zalało światło lampy Alladyna. Z czołem opartym o okienko, z radosnym uśmiechem na ustach, Stefania syciła oczy widokiem krainy, której władcy dotychczas królują we wszystkich dziecięcych książkach świata. Tak jak Timbuktu, położona na południe od stolicy oaza Nahar była jednym z owych niezwykłych miejsc, zawdzięczających więcej magicznemu brzmieniu swoich nazw i marzeniom, niż geograficznej rzeczywistości; bowiem ich baśniowe skarby nie są ukryte w piaskach czy w pałacach, lecz w naszej wyobraźni. Timbuktu, Wybrzeże Piratów, Morze Czerwone, Zatoka Perska, Nahar ze stoma tysiącami palm... Stworzone przez wyobraźnię oazy, gdzie karawany z naszych snów gaszą pragnienie, a do których będą nas zawsze ciągnąć wspomnienia i nostalgia... pod warunkiem, żeśmy ich nigdy nie zwiedzali naprawdę. Stefania znała Timbuktu, a już szczególnie utkwiły jej w pamięci muchy, które zmuszały ją do bezustannej gestykulacji, kiedy odziana we wspaniałą kreację Diora suknię z organdyny i dwanaście metrów falban, sześćdziesiąt metrów „chichis”,. kurteczka ze złotej siatki usiłowała zachować właściwą postawę pod bezlitosnym, potwornym okiem kamery Boba. Już od pięciu lat Stefania Hedrichs była najlepiej płatną i najbardziej wziętą fotomodelką świata. Jechała do Adenu z pięcioma walizkami, żeby robić owe modne fotosy, na których wieczorowe kreacje od Yves Saint-Laurenta przeplatają się z pasterzami z Kamargi, luksusowe futra z nagimi Indianami z Amazonii i ostatnie, zuchwałe projekty Ungara i Coureges’a z brazylijskimi fawelami. Dolina Królów, grobowce faraonów oraz delikatne, tysiącletnie feluki na Nilu stały się nowym tłem reklamowym dla wykwintnego krawiectwa, a także dla codziennych sukien seryjnej produkcji. Kiedy samolot zatoczył koło schodząc do lądowania, zobaczyła karawanę złożoną z setki wielbłądów, wynurzającą się z pustyni i sunącą do oazy. Uśmiechnęła się. Ten gnojek Bobo miał rację: palmy, wielbłądy i modelki mają z sobą coś wspólnego. Ten sam wzgardliwy sposób trzymania głowy, ta sama nieco pochylona sylwetka, zawsze jak gdyby lekko zawieszone w powietrzu, jak wszystkie stworzenia zbyt kruche i delikatne w stosunku do swego wzrostu. Oaza zawiodła jej oczekiwania, palmy oglądane z bliska były rzadkie, zakurzone i smutne; w piasku czyhały pchły i muchy, płaskie i przyczepne jak pijawki. Ale miasto otoczone olbrzymim murem koloru ochry, z dwunastoma bramami i niezliczonymi minaretami dawało „całkowitą satysfakcję” jak to wpisał pewien turysta do złotej księgi hotelu „Metropol”. Domy łączyły w sobie styl hinduski z jemeńskim, rzeźbione drewno i kamień, przez okna widać było owe wentylatory z łopatkami, które przywodzą na myśl raczej pierwsze pod muchy zachodniej cywilizacji w epoce kolonialnej niż orzeźwiający chłód. Zdumiewająca była ludność. Aden to miejsce, gdzie Azja styka się z Afryką i Arabią i ta mieszanka krwi uderza bogactwem kolorów. Twarze, od hebanowych po oliwkowe, prezentowały wszystkie odcienie brązu i sjeny. Wśród tej różnorodności barw Stefania miała niekiedy takie uczucie, jak gdyby wyszła niedopieczona z rąk piekarza. Walczyła z kompleksem niższości, jak umiała najlepiej, zdejmowała duży kapelusz z białego filcu i odpierała wszelkie wyzwania barw bogactwem i blaskiem swoich gęstych rudych włosów, które sprowadzały nawet słońce do roli pokornego sługi, mającego obowiązek dodawania im blasku. Na pierwszy rzut oka Tewza ze swymi pałacami i ogrodami wydawała się stolicą piękna i uroku życia, ale prawda zaczynała się poza wielkim brunatnożółtym murem, noszącym dotąd na sobie ślady walk stoczonych przed sześcioma wiekami przez Turka Ustasza z legionami Maura Gaidetha. Tutaj gnieździli się w smrodzie ekskrementów i kozich bobków dawni koczowniey, którzy zamienili styl życia swoich przodków, beztroskie wędrowanie pod gwiazdami nieskończoności, na odrzuty z Zachodu: nędzne budy z blachy, skrzyń, kartonów i odpadków, na ową gnijącą magmę, gdzie się kończy pewien świat, a nie nie zapowiada narodzin nowego. Zakwefione kobiety, o jednym oku ukrytym za trójkątem kolorowej gazy, zbierały na opał nawóz wielbłądzi i krowi; pozostał im jeszcze chód królewski, ale zamiast nieść na ramionach antyczne dzbany, wracały od studzien z kanistrami Shclla. Małe, zupełnie nagie dzieci żyły w ciepłym pyle jak jaszczurki, żółte, wyschnięte na kościotrupy psy należały do rasy towarzyszącej ongiś faraonom. Wozy o kołach pełnych, bez szprych, zaprzężone w bawoły, stale snuły się tam i z powrotem, zajęte przewożeniem niezego do nikąd... Mężczyźni żuli kat trawę dającą pocieszenie i zapomnienie. Kolorytu lokalnego było ile dusza zapragnie, a żeby ta malowniezość cieszyła, trzeba było być pozbawionym wrażliwości. Ale czyż Bobo nie zażądał kiedyś od niej, by pozowała w haftowanej, muślinowej sukni od Cardina, ozdobionej strusimi piórami, na brzegu Gangesu w Benares, na tle owych ghat, w których palono zwłoki; popiół fruwał w powietrzu i osiadał na jej twarzy... Wtedy właśnie nastąpiło owo słynne zerwanie kontraktu: jej „zawodowa gotowość” miała swoje graniee. „Kontrasty są zawsze zabawne”: Bobo wyznawał tę zasadę, przez co zasłużył na przezwisko „sułtana mody”. Wziął to na serio do tego stopnia, że zmienił legalnie swoje nazwisko na Abdul Hamid, zapożyczywszy je skromnie od krwawego satrapy, obalonego w 1909 roku przez Młodoturków. Pomysł udania się do Adenu po niedawnej rewolucji i wprowadzeniu rządu demokratycznego był ostatnim przebłyskiem geniuszu „sułtana”. Stefania odmówiła odmowie towarzyszył wachlarz wyzwisk godny umieszczenia w antologii slangu modelek i fotografów. Przyfrunąć jak luksusowy motyl tam, gdzie cały naród gołymi rękami zdobył właśnie wolność kosztem tysięcy ofiar... Ale przerwała ten homerycki potok, kiedy zauważyła błysk radości w oczach „Abdula Hamida”; afront był dla tego niepoprawnego masochisty jedną z większych przyjemności życia... Należał do tych wybrańców bogów, którzy lubiąc cierpieć mają pewność, że zostaną usatysfakcjonowani jeszcze na tym padole. Tłusty, na krótkich nóżkach, okrąglutki, miał gęste kręcone włosy, pucołowate policzki, które układały jego wargi w sprośny grymas nasuwający niemiłe skojarzenia, nagie pulchne ramiona wynurzały się z podkoszulków, oczy za okularami miały wyraz zafrasowania, jak gdyby patrzyły nie na świat, lecz wpatrywały się w tragiczne wewnętrzne głębie. - Moja droga, Aden jest miejscem, które dziś wszyscy mają na ustach. Ponadto, tam właśnie odkryto teraz demokrację. Ominęła mnie Praska Wiosna, nie chciałbym stracić wiosny Adenu. Sfotografujemy całą kolekcję na tle tubylców, na których spadło szczęście... Nie możesz odmówić. Nie możesz mi tego zrobić. - Każ się wypchać. Nie pojadę do Adenu, Bobo posłał jej jeden ze swych najpiękniejszych uśmiechów tłuściutkiego cherubina i nie nie odpowiedział. Nazajutrz rano rozległ się telefon w apartamencie Stefanii zajmowała dwa piękne, znajdujące się, na najwyższym piętrze pokoje z tarasem, z którego roztaczał się widok na babilońskie dachy Manhattanu, aż po statuę Wolności. Dzwonił pan Sambro, minister spraw zagranieznych republiki Adenu, przebywający właśnie w Nowym Jorku na sesji Narodów Zjednoczonych; czy Stefania zechciałaby łaskawie zjeść z nim obiad w restauracji ONZ? Stefania się zgodziła, czuła zawsze nieodparty pociąg do Narodów Zjednoczonych, organizację tę otaczał w jej oczach słaby, lecz wzruszający odblask przyjaźni między narodami i powszechnego pokoju. Gdy miała dwadzieścia lat, udało się jej dostać w ONZ pracę przewodniezki i przez całe lato biegała po dostojnych salach na czele stada turystów. Potem powracała do licznych zdjęć prezentujących modę na tle drapaczy chmur i lasu sztandarów stu siedemdziesięciu państw członkowskich, w towarzystwie jakichś afrykańskich delegatów w ich wspaniałych, tradycyjnych strojach. Niektóre „ekscelencje” reprezentowały kraje będące aktualnie w otwartym konflikcie między sobą, niemniej godziły się bratersko pozować u jej boku. W ten sposób i ona zrobiła coś dla pokoju. Bobo zdołał nawet wprowadzić ją na sesję Rady Bezpieczeństwa i sfotografować w najbardziej klasycznym kostiumie Chanel w najdramatyczniejszym momencie dyskusji Indii z Pakistanem w czasie walk w Bangladcszu. Jego ekscelencja pan Sambro miał skórę bardzo ciemną i nosił wielkie okulary w szylkretowej oprawie; był mały, zwinny i gadatliwy, należał do ludzi maskujących nieśmiałość i nerwowość potokiem słów. - Panno Hedrichs, bardzo panią proszę o zmianę decyzji. Gwarantujemy pani całkowite bezpieczeństwo. Nie ma najmniejszego ryzyka. Pozwolę sobie zwrócić pani uwagę na fakt, że ani jeden cudzoziemiec nie ucierpiał na skutek rewolucji. Uszanowaliśmy zarówno ich osoby, jak i majątek. Zresztą, ani jeden cudzoziemiec mieszkający u nas nie prosił o pozwolenie na wyjazd. Jesteśmy bardzo gościnnym krajem. Nie upaństwowiliśmy nawet zagranicznych firm, po prostu renegocjowaliśmy umowy. Byliśmy haniebnie wyzyskiwani. Pani absolutnie nie ma się czego obawiać. Stefania odłożyła nóż i widelec i spojrzała ambasadorowi prosto w oczy. Kiedy się złościła, wówczas wewnętrzny ogień w przedziwny sposób sprawiał, że jej szmaragdowe oczy nabierały kociej zieleni, rude włosy stawały się podobne do sierści zwierzęcia gotowego drapać pazurami. - Proszę posłuchać, ambasadorze: jeśli pan myśli, że ja się boję myli się pan gruntownie. Na tym świecie jest jedyna kategoria ludzi, której się boję: dentyści. Powiem panu coś więcej: właśnie zakończyłam najbardziej nieudany romans, jaki dziewczyna może przeżyć, i mam gdzieś to, co może mnie spotkać. Bardzo źle pan trafił... Pod względem moralnym, uczuciowym, emocjonalnym i w ogóle psychologicznym, siedzę w gównie po samą szyję... Przypomniała sobie trochę za późno, że rozmowa odbywa się w restauracji Narodów Zjednoczonych, że rozmawia z ambasadorem i że jest otoczona ekscelencjami. Przy sąsiednim stoliku dyplomata hinduski, a może pakistański, w różowym turbanie i o czarnej brodzie, rozmawiał z Amerykaninem w granatowym ubraniu w prążki, bladym blondasem, który błyskawieznie i nieoczekiwanie tracił koloryt, co zdarza się wszystkim Anglosasom w obecności przedstawieieli trzeciego świata. Stefania wypowiedziała słowa „w gównie” podniesionym głosem pod wpływem przepełniających ją uczuć i obaj mężczyźni przerwali rozmowę, zaskoczeni. Pan Sambro zesztywniał. Miss Stefania Hedrichs na pewno była zbyt znana, żeby ktoś mógł przypuszczać, iż nowy przedstawieiel Adenu w Zgromadzeniu Ogólnym zaprosił jakąś call-girl do restauracji ONZ. Jednakże na pewno nie spodziewał się takiego słownictwa u młodej, pięknej kobiety, tak wytwornie ubranej. Stefania pomyślała, że ONZ jest jednym z miejsc, zresztą licznych, gdzie masakry i ucisk nie przynoszą nikomu wstydu, ale gdzie słowo „gówno” szokuje głęboko. Nerwowo skubała kawałek bułeczki, ugniotła kulkę i zaczęła kręcić ją w palcach. - Co się stało, panie ambasadorze? Czyżbym powiedziała coś niewłaściwego? Pan Sambro schronił się za szerokim, radosnym uśmiechem. - Ależ bynajmniej. Jesteśmy tu wśród kumpli. - Wie pan, wśród wielkich projektantów mody rozpowszechniła się profesjonalna gwara i szybko weszła im w nałóg - powiedziała Stefania. - W sumie jest to środowisko dość obrzydliwe. - Ha, ha, ha - zaśmiał się nerwowo ambasador błyskając okularami. Facet był tak podatny na wpływy, że zaczął także skubać swoją bułkę i jak Stefania robić kulki w napadzie nerwowego naśladownictwa. - Ja sam odbyłem studia na uniwersytecie Columbia - powiedział, jak gdyby chcąc ją zapewnić, że potrafi słuchać najgorszych bezeceństw. - Panno Hedrichs, pani jest, jak sądzę, Amerykanką? Stefania wybuchnęła śmiechem. - Proszę wybaczyć, ale za każdym razem, kiedy jakiś Afrykańczyk używa wyrażenia „jak sądzę” natychmiast przychodzi mi na myśl: „Doktor Livingstonc, jak sądzę”, słowa wypowiedziane przez doktora Stanlcya, kiedy ci dwaj badacze spotkali się w głębi dżungli. Pan Sambro grzecznie zawtórował śmiechem. - Nie można powiedzieć, żebym był Afrykańczykiem. Moi przodkowie byli Irańczykami, Hindusami, Sudańczykami i Arabami. Aden jest tyglem, tworzy się w nim pomału nowy naród. Jesteśmy równocześnie Afryką, Arabią i Azją. Jest to niezwykle piękny kraj i zapraszam do nas z całego serca. Ułatwimy pani podróż, zrobimy wszystko, aby ją pani uprzyjemnić. - Proszę posłuchać, ambasadorze... zdaje się, że się mówi „ekscelencjo”, ale... - Proszę mówić do mnie Jimmy - zaproponował pan Sambro. - Więc niech pan posłucha, Jimmy. Stanowczo odmawiam pozowania do zdjęć w modnych kreacjach na tle nazywanym „kolorytem lokalnym”, skąd przed chwilą usunięto trupy. Nie jest to nawet sprawa sumienia czy moralności, lecz... czystości, voila. W tej dziedzinie posunięto się za daleko. Czego nie mogę zrozumieć, gdyż wtedy nie było mnie jeszcze na świecie, to jak fotografowie kolekcji, po ostatniej wojnie światowej, mogli przeoczyć jeszcze ciepłe zgliszcza Berlina czy obozów zagłady jako tło do ich zdjęć... A przecież była to epoka new-look... W zeszłym roku fotografowana byłam w sukni z czarnej i fioletowej organdyny o nazwie „pełnia księżyca w Indiach” firmy Padilla, w wiosce na południe od Bombaju, gdzie monsunowe powodzie zabrały tysiące ofiar, i dotychczas nie mogę wyjść z podziwu, dlaczego mnie nie zlinczowano... Spojrzenie drobnego ministra spraw zagranicznych pierwszej demokracji w Zatoce Perskiej nabrało jeszcze łagodniejszego i smutniejszego wyrazu. Stefania dawno zauważyła, że na czarnej twarzy smutek zawsze wydaje się głębszy. Ale i wesołość wydawała się weselsza. Zresztą nie wiem, jaki z tego można wyciągnąć wniosek, pomyślała. Bo przecież wszystko powinno występować wyraźniej na białym tle. W końcu mam to gdzieś! Zapowiadała się rozmowa trudna. Stefania znała Aden tylko z kilku zdumiewającej piękności zdjęć w starym numerze „Geographical Magazine”; Bobo namówił ją, żeby je obejrzała, znając jej upodobanie do krajów, które określał z łakomą miną jako „męskie”. Tego ranka znalazła w „New York Times” artykuł poświęcony Zatoce Perskiej Zgromadzenie Narodów Zjednoczonych miało debatować nad „reprezentatywnym” i „legalnym” charakterem nowej demokracji starego emiratu. Pismo wyrażało nadzieję, że Aden wreszcie pozbędzie się archaicznego i prawie mitycznego charakteru, jaki mu nadał feudalny reżim dawnego imama. Czytała pismo jeszcze w łóżku, z kolanami pod brodą, zlizując z palców resztki pomarańczowego dżemu, i w wyobraźni widziała karawany obładowane złotem, drogimi kamieniami i mirrą, harcujących jeźdźców, których zresztą myliła z Marokańczykami, kobiety oszałamiającej urody, zakwefione, z których jej wyobraźnia bez namysłu ściągała woale, no i synów szejków o postawie... mmm... wyrażającej odwagę, godność i żar namiętności. Stefania lubiła marzyć, ale usilnie strzegła się konfrontacji marzeń z rzeczywistością, była bowiem z natury oszczędna i składała grosz do grosza... - Jest pani bardzo inteligentną młodą kobietą, miss Hedrichs... - Proszę mówić do mnie Stefanio. Twarz ambasadora rozjaśniła się. - Dziękuję. Jestem pewien, że pani zrozumie, Stefanio. Jak pani wiadomo, dokonaliśmy rewolucji demokratycznej. Teraz wchodzimy na trudną drogę liberalizmu. Przez całe wieki nasz kraj był rządzony przez satrapów. Położyliśmy temu kres. Mieliśmy konflikty rasowe, religijne, plemienne... położymy temu kres. Są u nas muzułmanie, hinduiści, chrześcijanie, ponad to co najmniej dziesięć wyznań wywodzących się z islamu, ale my chcemy stworzyć państwo świeckie. Proklamowaliśmy oddzielenie Kościoła od Państwa: wiara jest osobistą sprawą każdego obywatela. Zdążamy stanowczym krokiem ku braterstwu i pragniemy uwolnić pamięć moich rodaków od pozostałości, szczątków i wspomnień średniowiecznej przeszłości, chcemy iść naprzód, patrząc z nadzieją i ufnością w przyszłość... Ostatnie zdanie było dosłownie zapożyczone z przemówienia, które pan Sambro wygłosił przed dwiema godzinami na Zgromadzeniu Ogólnym, gdzie legalność nowego przedstawieielstwa dyplomatycznego Adenu została ostro zakwestionowana przez delegata Arabii Saudyjskiej. Stefania, która była obecna na sesji, przytaknęła pobożnym skłonieniem głowy, zagryzając wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Ale pan Sambro przypomniał sobie, że przecież posłał jej zaproszenie, i zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, wykonał szybki manewr dyplomatyczny. - To są te same słowa, jakimi posłużyłem się w trakcie porannej sesji i, proszę mi wierzyć, że znajdą się one w naszej nowej konstytucji... Stefania zgarnęła z obrusa okruszki, oparła się na łokciach i złożyła dłonie. - Nadal nie widzę, co Saint-Laurent, Christian Dior, Cardin i Chanel mogą zrobić dla pańskiego narodu - powiedziała., Pan Sambro przez chwilę milczał wymownie, po czym przybrał ton poufny, a zarazem znaczący. - Fotosy najbardziej znanej modelki świata, zrobione w Adenie i wydrukowane w setkach wysokonakładowych dzienników i magazynów, będą stanowiły dowód o wielkiej dla nas w chwili obecnej doniosłości... Dowód, że w kraju panuje spokój i porządek. W ten sposób odda nam pani ogromną przysługę wobec światowej opinii publicznej. Rozpaczliwie potrzebni nam są turyści, potrzebna twarda waluta, kredyty inwestycyjne i jest niesłychanie ważne, abyśmy zaprezentowali za granicą pokojowy, uspokajający obraz Adenu. Nie chcę na legać... jestem pewien, że pani rozumie. Trzeba, żeby pani do nas przyjechała, żeby pani zdjęcia robiono wszędzie, od jednego krańca kraju po drugi, żeby te fotosy zobaczono wszędzie, na Zachodzie i gdzie indziej... Trzeba, żeby Aden uśmiechnął się do świata... Niejasne podejrzenie zakradło się do głowy Stefanii. Zmrużyła oczy. - Ile pan zapłacił Bobowi, żeby go namówić na tę podróż? Pan Sambro zaniemówił. Sięgnął po serwetkę, wytarł nią wargi, jak gdyby chciał z nich usunąć gorzki smak. - Dwadzieścia tysięcy dolarów - odrzekł wreszcie ponuro. - Zapewnił mnie, że wypłaci pani połowę i... Na parę minut wokół ich stołu zapanowała prawdziwa panika. Różowy turban delegata Indii czy Pakistanu jak gdy by poczerwieniał, blada twarz jego vis-a-vis z Departamentu Stanu nabrała żółtawego odcienia, przy stole po lewej stronie czterej dyplomaci rozmawiający angielszczyzną o różnych, nieco wątpliwych akcentach, przerwali rozmowę i zapadli w pełne konsternacji milczenie. Kiedy Stefania klęła, sięgała po słowa i zwroty należące do najpiękniejszych kwiatków świata mody. - Przepraszam pana, Jimmy. - W końcu się opanowała. - Ten łajdak Bobo nie powiedział mi o tym ani słowa, ale tak czy inaczej nie wzięłabym grosza. To kurwa, chciałam powiedzieć prostytutka. Ten typek jest nie tylko sam zgniły, ale robi, co może, żeby rozwlec zgniliznę po świecie... - Mniejsza o tego pana - odparł Sambro. - Proszę się zdecydować na tę podróż, przyjechać do nas. Fotografować się wszędzie. Może pani wie, że zarzucają nam, Hassanitom jest to zespół etniezny z przewagą afro-azjatycką, pochodzącą od dawnych niewolników i Hindusów że zajmujemy większość stanowisk rządowych. Ale to po prostu dlatego, że stanowimy większość w kraju, więc większość wyborców oddała głosy na nas. - Przez chwilę wahał się, po czym dodał z lekkim zażenowaniem: - Nie wiem, oczywiście, jakie są pani uczucia wobec kolorowych? - Aktualnie chwiejne - odparła Stefania. - Powiedziałabym nawet, że są krwiożercze i mordercze, zrozumie pan dlaczego, jak powiem, że dopiero wyszłam, zresztą w koszmarnym stanie, ze wspaniałego romansu, i że ten skurwysyn był Murzynem... Z lewym okiem Jego Ekscelencji stało się coś dziwnego: zaczęło się nerwowo przymykać, powieki trzepotały jak skrzydła schwytanego motyla. Nie ulegało wątpliwości, że od krzyku serca Stefanii przepaść rozwarła się u stóp przedstawieiela Adenu: odkrył całkiem nową dla siebie Amerykę, taką, w której kobiety białe, piękne i sławne, publicznie przyznają się do romansu z Murzynem. Nawet pakistański Hindus w różowym turbanie zawiesił w powietrzu łyżkę lodów cassate z czarną porzeczką i uważnie spojrzał na Stefanię, w sposób widoczny przenosząc swój apetyt z lodów na sąsiadkę. Stefania obdarzyła go spojrzeniem, które natychmiast przywróciło lodom pełnię praw. - To wszystko stało się zresztą z mojej winy - dodała. - Ten typ był aktorem. Wielką gwiazdą filmową. Pobijał wszystkie rekordy kasowe, a tego się nie wybacza. Nigdy dotąd nie spotkałam gwiazdora, który by nie był egocentrycznym maniakiem. Narcyzem zakochanym w sobie bez reszty, ale ponieważ chodziło o Murzyna, myślałam, że może będzie inny. Czysty rasizm. Nie ulegało wątpliwości, że po głowie Jego Ekscelencji pana Sambro chodziły dziwne myśli. Skomplikowane, zabarwione obłędną nadzieją, tkliwe a podstępne kalkulacje. Konkluzja tych wszystkich myślowych meandrów i ukradkowego rozkręcania się została wyjawiona z wielką prostotą, choć wyrażona głosem nieco zachrypniętym z emocji. - Miss Hedrichs, czy pozwoli pani zaprosić się dziś na kolację? Roześmiała się i rzuciła mu w twarz kulkę z bułki. - Za szybko wyciąga pan wnioski, ekscelencjo. Jak panu na imię? Ekscelencji rozjaśniła się twarz, nastroszyły piórka, rozbłysły oślepiającą bielą trzydzieści dwie małe chorągiewki. - Jimmy. - Jest pan słodki, Jimmy, ale w tej chwili nie mam ochoty na przespanie się z kimkolwiek. Wszyscy mężczyźni są dla mnie odtąd gwiazdorami filmowymi. Ale skoro panu tak na tym zależy, pojadę do Adenu. Zanim wsiadła do samolotu, zajrzała do atlasu i przerzuciła parę książek. Aden miał i góry, i morze, pustynię i ogrody, świeżość i wiatry sypiące piaskiem tak gorącym, że aż obecnym fizycznie, cieleśnie. Według legendy wiatr ten był oddechem stu tysięcy jeźdźców „agha”, owej armii, która wyruszyła na podbój złota Khaminu, po drugiej stronie pustyni, ale nigdy nigdzie nie dotarła. Na rynku opowiadaczc bajek dotąd wspominają te legiony przybyłe z Azji Centralnej, zaś poeta Haassan ben Hadda mówi, że „tak się rozpadło w pył prawie ramię Wielkiego Mogoła”. Na północy były góry, na południu Oman i Maskat dawne Wybrzeże Piratów i Wybrzeże Niewolników, na zachodzie Jemen, na wschodzie Zatoka Perska. W górach za pustynią, gdzie wokół źródeł, pośród bloków lawy wynurzały się oazy, osiedliły się plemiona szahirskic, była to prowincja Radżadu, gdzie prawa zachowały tę samą czystość co źródła. Szahirowie rządzili krajem przez stulecia i dotychczas jeszcze czcili pamięć dawnego imama. Stolica rozciągała się na płaskowyżu, na wysokości tysiąca metrów nad samym morzem. Aż do roku 1962 zamykano i ryglowano co wieczór dwanaście potężnych bram z brązu i drewna w murach o grubości pięciu metrów i wysokości dwudziestu pięciu, Europejczyków wypraszano z miasta, mogli obozować poza jego murami. Od strony zachodniej w murze widniała szczerba spowodowana nie gwałtownymi ciosami, lecz niedbalstwem i upływem czasu; góry odpadków i śmieci, wśród których wałęsały się żółte psy, wypływały z tej otwartej rany miasta jak gnijące wnętrzności. Jak przystało na nowoczesne miasto, zaczynało się ono właśnie w tym miejscu. Królestwo uniknęło wszelkich podbojów i każdy kamień tutaj wyglądał dumnie. Domy były zbudowane z kamienia koloru ochry i z białej gliny, ich pięć czy siedem pięter wznosiło się nad wąskimi labiryntami uliczek tętniących życiem hałaśliwym i bezładnym: wielbłądy przeplatały się z tranzystorami, motocykle z modłami muezinów, wozy zaprzężone w woły, ciężarówki przystrojone kolorowo z Beduinami o policzkach wypchanych kulkami kat. Fama głosiła, że pod ziemią znajdują się złoża ropy naftowej nie mniej bogate niż w Arabii Saudyjskiej, a próbne wiercenia potwierdziły tę opinię geologów. Poprzedni imam zakazał dostępu nafciarzom, których uważał za rozsadników wszelkiego występku i zgubnych zarazków Zachodu. Malowniczość okrywała nędzę, słońce zaś pomagało wprowadzać w błąd. Kiedy Stefania w swoim białym kostiumie dżinsowym i w filcowym kapeluszu szła przez medinę wśród zapachów owoców, mięty, kadzideł i pieczonego na ruszcie mięsa, często wzrok jej padał na ciała nagie, wychudzone, leżące w cieniu tak jak w Bombaju. Ale kiedy wstawała o piątej rano, otwierała okiennice i patrzyła w morską dal, gdzie wiatr wydymał żagle pierwszych stateczków płynących o świeie do Bombaju, Zanzibaru czy Mombassy, radość, jaką odczuwała, miała w sobie niezwykłą, wręcz dziecinną świeżość. Była to przestrzeń, w której błękit morski jak gdyby posiadł sekret czystości i głębi, jakich nie miał nigdzie indziej: żagle, wiatr i fale łączyły się, ażeby odtworzyć najdawniejszą i najpełniejszą trójjedność świata... W 1952 roku Aden ściągnął na siebie uwagę prasy. Imam własnoręcznie ściął swego rodzonego brata, piastującego urząd premiera, który zawiązał spisek. Fotografia tyrana, małego grubasa o gęstej hebanowoczarnej brodzie, o twarzy wykrzywionej dziecięcym niemal uśmiechem, z uniesioną szablą w dłoni, szykującego się do ścięcia głowy wiarołomnego brata, obiegło pierwsze strony wszystkich zachodnich dzienników. Wódz dynastii szahirskiej liczącej pięć wieków stał się ponownie przedmiotem zainteresowania w 1972 roku, kiedy został zabity przez jednego z przybocznych strażników w swojej opancerzonej komnacie. Znaleziono tam rubiny, szmaragdy, diamenty wartości trzech miliardów dolarów oraz ponad dziesięć milionów dolarów w banknotach. „Nieodpowiedzialne elementy” ciągnęły ulicami przywiązane do sznura zwłoki, a w końcu zajęły się nimi psy. Tym razem zdjęć nie robiono. Mieli spędzić tutaj tydzień. Przyjęcie na cześć Stefanii wydał sir David Mandahar, minister Spraw Wewnętrznych i Turystyki, w dawnych królewskich namiotach rozbitych w ogrodach Masswatu, na wzniesieniu górującym nad miastem. Namioty pochodziły z XVIII wieku, widok był wspaniały. Korpus dyplomatyczny pofatygował się i przybył, pito soki owocowe, których barwy i zapachy dzielnie walczyły z brakiem bardziej podniecających trunków. Sir David Mandahar był mocnej budowy, jego tułów sprawiał wrażenie, że jego właściciel pozbył się szyi, żeby uniknąć chwytów przeciwnika na ringu. Stefania nie wiedziała, czy istnieje coś takiego jak zapasy tureckie, ale takie właśnie wrażenie sprawiał na niej gospodarz. Patrzące spod liliowego turbana oczy przypominały czarnego chrabąszcza, a czarna broda i wąsy, starannie pielęgnowane, były tak gęste, iż prawie można by się spodziewać, że wypadnie z nich dzik. Zresztą przezywano go „dzikiem górskim” dla uczczenia jego legendarnej brawury każda brawura jest zawsze „legendarna” oraz dla jego afgańskiego pochodzenia. Ojciec jego był Patanem z wąwozu Kajber, który sprawił tyle kłopotu armii Kiplinga. Sir David Mandahar osobiście przyniósł Stefanii lody z granatu. - Proszę spróbować - mruknął. - Lody zawsze były u nas największym luksusem. Był jednym z owych machos, którzy nigdy nie otwierają ust bez uruchomienia całej męskiej potęgi swoich strun głosowych. - Od najdawniejszych czasów organizowano sztafety, żeby dostarczyć lód z gór do Wielkiej Porty, do pałaców i królewskich namiotów. Kurierzy wyciągniętym kłusem przewozili swoje lodowe ładunki. Muszę przyznać otwarcie, że podczas mojej pierwszej wizyty w Nowym Jorku urzekły mnie amerykańskie lody. Niesłychana różnorodność! Nie mogę zapomnieć zielonych lodów z pistacją i miętą... Stefania grzecznie przybrała uprzejmy wyraz twarzy, który zawsze stosowała, kiedy przestawała słuchać. Ministrowi towarzyszyła pewna osobistość brytyjskiego pokroju, przedstawiona jakby lord Sand, ale nazwisko zginęło gdzieś pomiędzy wąsami a brodą sir Davida Mandahara; twarz tego pana odznaczała się owym brakiem wyrazu, który chętnie określa się jako „tajemniczy”. Stefania zrobiła kilka stosownych uwag na temat banana-split oraz słynnych „pięciu zapachów” Waldorf-Astoria po czym wyszła z namiotu. U jej stóp rozsiadło się miasto najeżone minaretami, otoczone brunatnym murem, z niezliczoną ilością meczetów, z białymi pałacami i małymi wewnętrznymi oazami prywatnych ogródków. - To właściwy moment dla użycia określenia: perska miniatura - usłyszała za sobą uprzejmą uwagę. Obróciła się i uśmiechnęła do Tcddy’cgo Hendersona, ambasadora Stanów Zjednoczonych w Adenie. Dwa razy zaprosił ją na obiad i zrobił na niej tak miłe, tak sympatyczne wrażenie, że złapała się na tym, iż patrząc na niego myśli o ojcu. Nie była to sprawa fizycznego podobieństwa ojciec Stefanii miał twarz i uśmiech pirata pokonanego przez siły porządkowe ale był to ten sam rodzaj trochę melancholijnego humoru i coś tak samo ujmującego. Henderson chyba przekroczył pięćdziesiątkę. Jego twarz zachowała wspomnienia młodości, ciągle bez potrzeby poprawiał na nosie okulary w rogowej oprawie, miał krótkie szpakowate włosy i uśmiech o raczej względnym powinowactwie z wesołością. - Nie należy nigdy lekceważyć banału, on im pomaga żyć - powiedział ujmując ją pod ramię. - Zresztą, to prawda: całe piękno Adenu jest perskie. Pierwszymi zdobywcami tego kraju byli Szahirowie przybyli z Iranu. Patrzył w zadumie na lśniące miasto. Stefania, zaskoczona, zobaczyła na jego twarzy przelotny wyraz litości. - Jest taka stara legenda o wężu boa, olbrzymim i niewidzialnym, który oplata ziemię swoimi zwojami - powiedział. - Sprowadziłem ten wymiar poetycki do bardziej... politycznego. Pośrodku znajduje się ta wspaniała perska miniatura, którą pani widzi przed sobą. Wokół niej jest pierwszy obwód, pierwszy zwój węża-boa... bogactwo, potęga, wspaniałość poniektórych. Za nią idzie drugie koło, drugi pierścień: bieda, ignorancja, łatwowierność, służalczość. Dalej trzeci pierścień węża: wiara, namiętności, nienawiść, ambicja, pragnienie władzy. A potem jeszcze jeden, ostatni krąg, ostatni pierścień węża-boa, który rządzi wszystkim innym i może jednym ruchem zmiażdżyć uroczą perską miniaturę od środka: nafta, konflikty interesów, wielkie mocarstwa, Chiny, Rosja, no i... my. Zamilkł, podniósł do warg szklankę wody z lodem, którą trzymał w ręku. Stefania popatrzyła na niego przez chwilę, po czym pocałowała go w policzek. - Pan wcale nie wygląda na węża-boa, Ted - powiedziała. Bobo zrobił tysiące zdjęć Stefanii do wiosennej kolekcji. Poza czasopismami mody zamierzał wydać fotograficzne dzieło swego życia pod tytułem „Wyzwanie piękności”. W jego umyśle Wielkie Krawiectwo i Stefania reprezentowały piękno; co zaś do brzydoty, do której to wyzwanie było skierowane, to jedynie jego psychoanalityk znał tajemnicę. Wielkie, wyłupiaste oko kamery ani na chwilę nie opuszczało młodej kobiety, on zaś obskakiwał ją dookoła niczym ogromna ropucha ogarnięta szaleństwem baletomanii. „Sułtan”, pomimo tłuszczu i krótkiego oddechu, zdawał się posiadać niewyczerpane zasoby sił, gdy chodziło o taki rytualny taniec dookoła ulubionej modelki. Klik, klik, klik. Aparat punktował każdy jego skok, przywołując na myśl to granie cykady, to stukot kastanietów. Ze swoimi silnymi, krótkimi ramionami, z naszyjnikiem brody ufarbowanej na granatowo, z fruwającymi kędziorami okalającymi twarz, z której całe dni spędzone w słońcu nie zdołały usunąć bladości wilgotnej sutereny, z drobnymi wargami podobnymi do pączka róży, zastygłymi w wyrazie łakomej, zachłannej rozkoszy, strzelał w Stefanię od rana do nocy, nie marnując ani jednego efektu świetlnego, od różowej barwy świtu do fioletów, purpury i złota zachodów. Sfotografował ją także na tle ruin, które niczego nie zawdzięczały wpływowi czasu, lecz były dziełem architektonicznym sześciu samolotów, ich piloci bowiem pozostali wierni imamowi do samego końca, a potem wzięli kurs na Arabię Saudyjską. Musiała dla niego pozować w uroczej spódnicy sygnowanej John Piltzcr i powiewnej bluzce „w żaluzje” z pracowni Tina, na tle pałaców i ogrodów, pośród zakwefionych kobiet i Beduinów, szkieletów wielbłądzich i sępów, wśród dzikich róż starej fortecy, w której mieściła się obecnie kwatera główna policji. Ani upał, ani chmary much, ani zmęczenie, ani wymyślanie Stefanii nie potrafiły pokonać Boba i jego natchnienia. - Ty wariacie, jedyne, co by ci sprawiło prawdziwą przyjemność, to ustawienie mnie w kreacji od Courreges’a na stosie trupów... - Zamknij się, kochanie, bo inaczej twoja urocza twarzyczka nabierze wyrazu... Głos Boba był czymś w rodzaju kontraltu sugerującego okropny zamęt hormonalny, a jego fałszywie brytyjski akcent na próżno walczył z wymową chłopca z Bronxu. - Jak tylko modelka wywołuje na swojej twarzy jakiś wyraz gotowe nieszczęście. Cała tajemniczość znika. Słyszałaś pewnie o Garbo. Nikt nigdy nie widział cienia wyrazu na jej twarzy i właśnie dlatego stała się mitem. Pchnij dupkę trochę do tyłu i wysuń lekko prawą nogę. Ugnij odrobinę kolano. Tak. W ten sposób będzie widać górę twoich ud aż do... no wiesz. Fantastycznie. Nie ruszaj się. Twarz nieprzenikniona, moja mała królowo, całkowieie pusta, co się zowie pusta! Sfinks, tajemnica... Na litość Boga, usuń z oczu ten malutki, morderczy błysk! Wyrażasz, do licha, coś wyrażasz! Nie chcę wyrażania, kurwa mać! Nie za to ci płacę! Jak wielu ludzi, którzy źle się czują w swojej skórze, Bobo uwielbiał przebrania. Odkąd przybył do Adenu nakładał przeróżne dziwaczne stroje, turbany z fałszywymi rubinami i pióropuszami ze sztrasów, haftowane kaftany, czerwone spodnie janczarów i burnusy królewskie, nakrycia głowy z trzema złotymi kołami, które nosił do dżinsów. Biedny „sułtan mody” serdecznie nie znosił siebie samego i zachowywał się tak, aby w oczach własnych i otoczenia usprawiedliwiać głęboką antypatię, którą w sobie samym wzbudzał. Jego rodziców zamordowali w Wiedniu naziści, a esesmani wykorzystali dziesięcioletniego Boba do swoich męskich igraszek. Mówiono także, że Bobo co najmniej raz w roku usiłował popełnić samobójstwo. Pewien były przyjaciel Stefanii, jeden z najmłodszych i najnormalniejszych psychoanalityków w Stanach Zjednoczonych, powiedział jej, że Bobo cierpiał na pożerającą go potrzebę czystości i niewinności, co niesłychanie utrudniało jego kontakty z samym sobą. Może i tak, ale w pewnych chwilach Stefania uważała, że nawet psychologia powinna mieć swoje granice. Była już czwarta po południu, kiedy Bobo zrobił ostatnie zdjęcie Stefanii i wreszcie schował do futerału oko cyklopa. Stefania przez chwilę oglądała tło z ruin tym razem nie pochodziły one z ostatniego zamachu stanu, lecz z XVIII wieku i schowała się za mangowce, żeby zdjąć suknię i wciągnąć dżinsy. Fale niosły samotne żaglowce ku wybrzeżom Arabii. Mówiono, że w głębokiej wodzie roi się od krokodyli, co dowodzi, jak trudno jest ufać obrazkom spokojnym i pogodnym. Massimo ponuro wpatrywał się w morze. Massimo del Campo był dawnym kierowcą ciężarówki z Carrary i wyglądał jak wyrąbany w marmurze siekierą przez rzeźbiarza z jego rodzinnego miasta w przystępie klasycznego natchnienia. Według Boba miał przed sobą baśniową karierę na wszystkich ekranach świata. Według Boba ten laluś był męską wersją Marilyn Monroe, samczą Ritą Hayword, mężczyzną, który posiadał wszystko to, czym się odznaczała Raquel Welch, a nawet więcej, był Rudolfem Valentino przejrzanym i poprawionym, podlejszym, ale odpowiednim do panującego gustu. W prasie jeszcze dotąd ukazywały się najlepsze fotosy Massima, ale jedyna recenzja, jaką Stefania znalazła na jego temat, mówiła, że dawny kierowca ciężarówek miał prezencję i ekspresję potrzebne do grania roli marmurowej kolumny w filmie o upadku imperium rzymskiego. Jakieś drobne rólki w papkowatych westernach wystarczały mu do podtrzymania złudzeń, ale do niczego więcej: jego ferrari, jego nieskazitelne ubrania i jego dziewczyny były opłacane przez Boba, dzięki czemu Massimo mógł nie tylko egzystować, ale także podsycać swoją niechęć do protektora. Niekiedy napadały go marzenia o czymś, co można by nazwać powrotem do natury. Stefania przyłapała go na tym, że snuje się wokół ciężarówek, a pewnego razu, rzuciwszy okiem dookoła, żeby się upewnić, że nie ma świadków swoich nostalgicznych wynurzeń, dotknął, popieścił niemal z czułością podwozie wspaniałej pięciotonówki. Stefania uczuła lekkie ukłucie w sercu. Piękny nieszczęśnik marzył w skrytości ducha o powrocie do swego uczciwego zawodu, ale brakło mu odwagi, aby zerwać z luksusowym trybem życia. Nie ma nie bardziej nieodwołalnie sknoconego niż proletariusz przemieniony w kokotę; to trasa, na którą nie sprzedaje się powrotnych biletów. - No, dzieci, wracamy. Hotel „Metropol” zbudowano w stylu tureckich łaźni z 1900 roku. Były tu mozaiki, wieżyczki, kafelki o wzorach perskich z pawiami i gołębicami stanowiącymi główny motyw, służący w fezach i papuciach, powiewne białe szaty przypominające najświetniejszy okres Stepherda w Kairze i Pałac Zimowy w Luksorze. Mosiądz, pufy, dywany tylko patrzeć, jak wkroczy tu Pierre Loti pod rękę z Gabrielem d’Annunzio. Ale był także przepiękny ogród, pomiędzy restauracją a zewnętrznym murem, umiejętnie popadającym w ruinę, akurat tyle, ile trzeba, żeby stworzyć atmosferę zaniedbania. Rosła tu mała dżungla, gdzie dominowała lśniąca zieleń, natomiast barwy czerwone, pomarańczowe i białe wybuchały rozkwitem szybkim i przelotnym, trwały dzień lub dwa i gasły. Kiedy kelnerzy przynosili Stefanii coca-colę lub kawę, zawsze stawiali na sto liku różę w szklance i nie był to chwyt reklamowy, lecz stary miejscowy obyczaj. Stefania wzięła prysznic, po czym wróciła i usiadła w hallu wejściowym, przy basenie wykładanym błękitną i żółtą mozaiką, w którym sennie pływały czerwone rybki wokół szumiących fontann. Za granicę odlatywały tylko dwa samoloty tygodniowo. Najbliższy, do Kuwejtu i Bejrutu, był przewidziany na piątek. Oznaczało to trzydzieści sześć godzin przyjemnego wałęsania się po suku, bez Boba i Massima, snucie marzeń wśród czerwonych wzgórz, leniwe śledzenie wzrokiem stateczków, których wydęte żagle przywodziły na myśl płodne macierzyństwo. Na obiad wzywał gong, ostatnie echo pocztowych statków i powolnych transatlantyków. Klimatyzacja w sali jadalnej nie działała, ale wyręczały ją dwa wentylatory zwisające z sufitu. Było tu kilku handlowców niemieckich, francuskich i japońskich, ale mało turystów, z wyjątkiem pary starych Amerykanów, którzy zawsze wyglądają, jak gdyby szukali kogoś, komu mogliby ofiarować swoją uprzejmość. Stefania zabierała się właśnie do jarzynowej sałatki, kiedy wśród personelu zapanowało lekkie podniecenie. Drzwi otworzyły się i na salę wszedł najpiękniejszy młodzieniec, jakiego w życiu widziała, jeszcze piękniejszy od tego, który grał w filmie „Śmierć w Wenecji” Viscontiego; towarzyszyło mu dwóch Adeńczyków ubranych po europejsku. Twarze mich nieprzeniknione, spojrzenia swobodne i zarazem czujne, jak wszyscy agenci tajnej policji na świecie. Młodzieniec nie wyglądał na więcej niż czternaście lat. Brwi miały kształt rozpostartych skrzydeł, rysy twarzy uderzały pięknem wzruszającym a zarazem lekko niepokojącym ledwo rozkwitłej męskości. Nosił granatowy blezer, flanelowe spodnie i angielski krawat pochodzący z któregoś ze słynnych sklepów z męskimi ubraniami Eton, Harrow, Balliol, czy jak tam. Stefania nie spuszczała oczu z tej uroczej twarzy. - Spójrz na nią, Massimo - warknął Bobo. - Ślinka napływa jej do ust. Aż nieprzyzwoite. Opanuj się, Stefanio. - To nie jest ludzka istota, to dzieło sztuki, Bobo, bądź aniołem i zrób dla mnie dyskretnie zdjęcie tego chłopca. - Możesz użyć swego polaroidu, przecież wszędzie wleczesz z sobą to świństwo. Bobo odczuwał do błyskawieznych zdjęć taki wstręt, jaki wielcy wirtuozi odczuwają do mechanicznego pianina. Nie mam odwagi, on mnie onieśmiela. Stefania była właśnie przy głównym daniu, które jadłospis określał jako „pyszną mieszaninę ryżu z rajem”, kiedy chłopiec wstał i podszedł do ich stolika. - Proszę mi wybaczyć śmiałość, panno Hedrichs, ale często widywałem pani fotosy w amerykańskich czasopismach. Poczerwieniał, zmarszczył brwi, zirytowany w sposób widoczny własnym onieśmieleniem. - Wycinałem pani zdjęcia i mam ich całą kolekcję. Nazywam się Ali Rahman. Przerwał i Stefania czuła, że on czatuje na wrażenie, jakie to imię sprawiło na audytorium. Bobo, który wyglądał, jakby nigdy nie jadał nie innego poza lodami z kremem Chantilly i rurkami z czekoladą, wyciągał właśnie wiśnię w cukrze z brunatnej magmy na swoim talerzu. - Jakie to pasjonujące - zaszczebiotał. - Stefanio, moja droga, nie siedź jak głupia, powiedz coś inteligentnego... Massimo wstał trzymając serwetkę w ręku w pełnej szacunku postawie, która wywoływała chęć zamówienia u niego kawy z ekspresu. - Czuję się zaszczycony, wasza wysokość - wyszeptał. - Moim ojcem był dawny imam - powiedział chłopiec. - „Krwawy tyran”, pani wie. Zapewne słyszała pani o nim. Nazywają go także „średniowiecznym potworem”. W jego głosie było więcej smutku niż ironii. - Nie sądzę, żebyśmy mieli prawo patrzeć na przeszłość oczami teraźniejszości - powiedziała sentencjonalnie Stefania, błyskając jednym ze swych olśniewających uśmiechów, którymi posługiwała się, kiedy mówiła różne bzdury. Dawny imam to było wyjątkowe ścierwo, za co chłopak nie ponosił oczywiście żadnej winy. - To jest zresztą najzupełniej słuszne, mój ojciec był człowiekiem bardzo twardym - ciągnął dalej młodzieniec - ale zanim się go osądzi, należałoby dokonać obiektywnej analizy naszej sytuacji historycznej i naszych tradycji, które się nie zmieniły od wieków. Nie myślę, że trzeba go było zabić, wystarczyło wypędzić. Ale nie należy ganić naszego ludu, gdyż jego okrucieństwo, tak jak i okrucieństwo mego ojca, jest jedynie konsekwencją przestarzałych obyczajów. Ekscesy, które miały miejsce w czasie rewolucji, nie były winą nowego rządu, lecz pewnych prymitywnych, podbechtanych elementów, motłochu, który jeszcze nie stał się narodem z braku wykształcenia i nieodzownego uświadomienia. Dlatego popieram zaistniałe zmiany. Ale proszę nie myśleć, że mówię to ze strachu przed nowym reżimem. Nie boję się niczego i nikogo. Jest to jedyne dziedzictwo moich przodków, jakie akceptuję. Godność i odwaga. Jest cudowny, pomyślała Stefania. Gdybym kiedykolwiek miała mieć syna, wybrałabym właśnie tego. Zagryzła wargi: - Stefanio, moja droga, najwyższy czas, żebyś przestała traktować życie jak wyprawę po zakupy, kiedy się chodzi od wystawy do wystawy, od sklepu do sklepu, wybierając to, co najlepsze. Oto do czego prowadzi fakt, że się jest luksusowym zwierzątkiem numer jeden w zachodnim świecie. Ma się wówczas tendencję do uwierzenia, że wszystko się należy i że jedyny ambaras to wybór. Proszę spocząć, książę, i zjeść czekoladowe lody - powiedział uprzejmie Bobo. - Czekoladowe lody załatwiają czasem wiele spraw. Obaj goryle siedzący przy stoliku w głębi sali przestali jeść. Nie spuszczali oczu z chłopca. Stefanii nie podobały się maniery rewolwerowców ani ich podejrzliwość, wszak, prawdę mówiąc, była oficjalnym gościem rządu. Ali Rahman przechwycił jej spojrzenie pełne nagany i uśmiechnął się. - Nowy rząd czuwa nad moim bezpieczeństwem. Drżą ze strachu. Gdyby mnie zabito, opinia świata oskarżyłaby oczywiście reżim. Dlatego ci dwaj panowie nie odstępują mnie ani na krok, kiedy przyjeżdżam do miasta. Po mnie nie ma już nikogo... - Zawahał się. -Czy zechcieliby państwo być dzisiaj wieczorem moimi gośćmi w pałacu? - zapytał. Władze nie mają nie przeciwko przyjmowaniu przeze mnie gości, oczywiście pod warunkiem, że je zawiadomię. Patrzył na Stefanię z niemym błaganiem. - Nie dzisiaj - odparła łagodnie. - Jestem skonana. Ale jutro z przyjemnością. To daleko? - Zaledwie trzy godziny jazdy. Droga jest dobra. Najpierw wiedzie przez góry, potem przez pustynię. Przyślę mój samochód w południe. Uśmiechał się. Był to ten rodzaj uśmiechu, który chciałoby się musnąć palcami. Stefania zadowoliła się wziętą z koszyka brzoskwinią. Lekko ją nadgryzła. - Jestem taki szczęśliwy, że pani przyjęła zaproszenie, miss Hedrichs. Widziałem pani fotosy po raz pierwszy, kiedy miałem dwanaście lat, byłem prawie dzieckiem. Nigdy nie przestałem ich kolekcjonować. U mnie zajmuje pani pierwsze miejsce, przed Carole Lombard. Carole Lombard idzie zaraz po pani w mojej klasyfikacji. A raczej daję jej trzecie miejsce. Najpierw pani, potem nie ma nikogo i dopiero Carolc Lombard. Stefania się roześmiała. Miała ochotę wstać i go ucałować, ale nie wolno jej było zapomnieć, że znajduje się na Wschodzie, gdzie nie całuje się przyjaciół w oba policzki jak na Manhattanie czy w alei Montaigne’a. Otarła kroplę soku brzoskwiniowego z kącika warg. - Ali, to cudowny komplement. - To nie jest komplement - odparł Ali Rahman i na jego twarzy pojawił się wyraz smutku. - To prawda. Będę taki szczęśliwy mogąc panią gościć. Kiedy pani opuści pałac, nigdy już nie będę sam. Wspomnienie o pani dotrzyma mi towarzystwa. Przez chwilę milczał, patrząc na Stefanię z takim żarem, z taką swobodą, jakie spojrzeniem mogą przekazać tylko bardzo młode istoty, psy i dzieci; wreszcie skłonił się lekko i wrócił do swego stolika. - Oooch! - jęknęła Stefania, głęboko wciągając powietrze. - Mam nadzieję, że noga jego nie postanie w Nowym Jorku czy w Paryżu. Byłaby to prawdziwa rozpacz, gdyby stał się jeszcze jednym z tych książęcych playboyów na ferrari, w nocnych lokalach Saint-Tropcz czy Saint-Moritz. Nigdy nie widziałam nic piękniejszego, nic czystszego... Bobo był zachwycony. - W każdym razie, moja droga, jutro zrobię ci takie zdjęcie z twoim książątkiem, że moi koledzy pękną z zazdro ści. Zabierzemy z sobą całą kolekcję i poprosimy go, żeby włożył swój strój maharadży, imama czy emira, no, cały ten swój bajer, z perłami, diamentami i rubinami, a ty, w twoich przezroczystych księżycowych szatach, w woalach z rosy, w feerii... Zachód i Wschód, Saint Laurent, Chanel, pałace z marzeń... Och, kurwa... Dam ja wam nasycić oczy, przyjaciele. Dowiedzieli się, że muszą mieć zezwolenie władz, albo wiem odwiedzanie książątka stwarzało ponoć, jak to skromnie określił przedstawieiel Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, „problemy bezpieczeństwa”. Zezwolenie zostało natychmiast wydane z uprzejmymi uśmiechami. „Miss Hendrichs, pani może się udać dokąd chce, odwiedzić kogo chce, tu jest wolny kraj... My po prostu czuwamy nad pani wygodą”. Urzędnik, który podpisał przepustkę, miał nazwisko portugalskie, ale był, o ile Stefania mogła osądzić, Hindusem z oczami Chińczyka. Mieszanina ras w Adenie oraz ich różnorodność przejawiały się w egzemplarzach bliskich doskonałości. Można by powiedzieć, że była to pożywka, w której świat szukał swego przyszłego oblicza. Urzędnik odprowadził Stefanię aż do drzwi i niewątpliwie poszedłby za nią dalej. Wszyscy tutaj byli okropnie mucho. Długi, stalowoszary rolls-royce silver cloud przybył po nich w południe do „Metropolu”; pojechali górską szosą obramowaną skałami i przepaściami, przy której nagle wynurzały się na zakrętach gęste gaje palmowe skupione wokół źródeł tryskających pośród szarych i czarnych bazaltów. Potem znaleźli się w monotonii pustyni płonącej wszystkimi ogniami dnia; Stefania zaciągnęła zasłonki, żeby chronić oczy przed agresją słońca. Samochód był klimatyzowany i kontrast pomiędzy upałem na zewnątrz a chłodem wewnątrz dawał odprężenie nerwowe sprzyjające życzliwości. Bobo chrapał, Massimo przerzucał z wielką uwagą magazyn poświęcony męskiej modzie, powracając wciąż do swojej własnej fotografii, na której reklamował spodnie znanego producenta. Droga zajęła nie trzy, jak powiedział Ali Rahman, lecz cztery godziny, jednak Stefania nie żałowała swojej decyzji. Góry zmieniały kolor brunatny na zielony, czerń na szarość, widziała kaskady i urwiska, które przypominały hinduskie malowidła na jedwabiu, przedstawiające mnichów udających się na poszukiwanie Buddy w tajemnej grocie, gdzie nagle im się ukazywał. Przechodziły karawany wielbłądów sprawiające wrażenie, jak wszystkie karawany, że są obładowane złotem i korzeniami, byli też jeźdźcy ubrani na biało z woalami jakby świeżo wypranymi przez służki Nauzyki... Pustynia pojawiła się nagle, twarda i czysta jak islam, jak rajskie miecze, o których mówi Prorok. Były tam wydmy o barwach delikatnych i kobiecych, były też płowe, wśród których można się było spodziewać lwów; kępy palm, chylących swe długie jak u żyrafy szyje pod ciężarem zielonych daktyli, sępy krążące nad niewidzialnymi ofiarami... Wreszcie kiedy rolls-royce wspiął się na ostatnią skamieniałą falę, która była dwieście tysięcy lat temu płynną lawą, dostrzegli oazę Sidi Barani, a wśród intensywnej, lśniącej zieleni pałac, natychmiast nasuwający myśl o Tadż Mahal z jego kopułami i basztami połyskującymi bielą. Pałac tonął aż po kopuły w listowiu wielkich, królewskich mangowców. Mijali ogrody, gdzie siedzące na gałęziach drzew pawie, synogarlice i małe, szare małpki śmiało mogły upewnić perskich i hinduskich miniaturzystów, że ich ulubiony temat jest odwieczny. Dynastia Rahmanów wywodziła się z Iranu, ale ich siedziba przywodziła na myśl Indie i Arabię, Dżajpur i Ispahan. Zanurzenie się w tej zieleni po twardych, ostrych, suchych skałach i piaskach stało się dla Stefanii jedną z najpiękniejszych chwil jej pobytu w Adenie. Jak gdyby poematy Hafiza i Omara Khayyama przybierały realne kształty na jej oczach. Młody książę zbiegł z tarasu i przywitał Stefanię z dziecięcym entuzjazmem. Ujął jej rękę, jak gdyby się bał, że ją straci; zapewne często snuł marzenia i poznał ich kruchość. Nie zdziwiłaby się, gdyby chciał jej się pochwalić swoimi zabawkami. Zresztą Ali Rahman to właśnie zrobił: zaprowadził ją do menażerii, gdzie były lwy prezent cesarza Etiopii dla jego ojca klatki z egzotycznymi ptakami, przeważnie nieznanymi w tej części świata; zrywając się do lotu wywoływały istną eksplozję kolorów. Były tam też liski pustynne, latające małpy o uszach większych niż ich mordki, o spojrzeniu, które zdumiewało intensywnością, namiętnym jak spojrzenie zakochanej kobiety. W stawie pływały lubieżnie złote karpie importowane z Japonii, wśród wodnych kwiatów, bez których jak ją zapewniał książę nie mogły się obejść i umierały ze zmartwienia, rozłączone z tymi towarzyszami. - Mam nadzieję, że władze zaopiekują się moimi zwierzętami - powiedział Ali. - Niebawem będę musiał opuścić pałac. Dekretem rządu został on podarowany narodowi. To całkiem naturalne. Urządzi się tu muzeum. Teraz jestem obywatelem jak każdy inny. Lud zacznie tu przyjeżdżać na wypoczynek. Będzie mile widziany. Podsunąłem myśl, żeby w przyszłym roku zorganizować tu festiwal muzyczny... - To wstyd - mruczał Bobo. - Chciałbym, żeby ktoś raz na zawsze zajął się „ludem”. Jest go dość. Lud... Nie tylko praca, pot i łzy... Ohyda. Karol Marks powiedział, że istnieje „niezgodność naturalna pomiędzy ludem a pięknem”. - Nigdy nie powiedział niczego takiego - warknęła Stefania. - Ty, moja ślicznotko, cierpisz na purytanizm, nienaruszalność doktryny, co znaczy, że dla ciebie lud jest ciałem boskim. Padasz przed nim na kolana, uwielbiasz go, palisz świece. Lud stał się Jezusem Chrystusem, to ostatni krzyk tej mody; mody Jezusa Chrystusa i baranka, Corpus Dei i czczenie Świętego Krzyża pod postacią sierpa i młota. Oczekuję z dnia na dzień, że zobaczę ceremonię religijną, w trakcie której przywódcy związków zawodowych przybędą obmyć nogi jakiemuś robotnikowi. Śmiem twierdzić, że to właśnie nam grozi. Gdzie zamierzasz osiąść, książę? W Szwajcarii? Na ogół to zawsze Szwajcaria dla byłych... Ali Rahman się uśmiechnął. - Skądże, wcale nie. Może pojadę do Anglii, żeby studiować nowe metody nawadniania pustyni, ale na pewno wrócę tutaj, żeby służyć mojemu krajowi jako zwykły obywatel. Jestem bezwzględnym zwolennikiem nowych idei. Jestem za demokracją. Stefania popatrzyła na niego z politowaniem. Biedaczek. Tak rozpaczliwie starał się sprostać sytuacji. Sądząc po powadze, a raczej po smutku w jego pięknych oczach, nie przychodziło mu to łatwo. Niewątpliwie władca imperium istniejącego od niepamiętnych czasów żył w nim nadal pod bardzo angielskim blezerem. Oprowadził gości po pałacu. Oprócz miejsc przypominających salę licytacyjną czekającą na taksatora oraz „sali tronowej”, gdzie tron, wiktoriański fotel obity czerwonym pluszem, nieodparcie nasuwał myśl o angielskich tyłkach i o artyleryjskich kasynach, tu i ówdzie przejawiała się sztuka Omajadów w pięknych mozaikach, harmonijnych proporcjach, dywanach i szczególnie w owym niezwykłym talencie sięgania w architekturze po cień i ochłodę, który dzieci pustyni przyniosły z sobą aż do Grenady. Poduszek było za dużo, a wszystkie krzesła, jak zwykle, stanowiły niestosowny dysonans. Piękne kufry zapewne ongiś zawierały prawdziwe skarby; zwracały uwagę wspaniałe, pełne wdzięku kolorowe kaligrafie w mozaikach i krzyczący zły smak parweniuszowski w meblach przywiezionych z Zachodu. Ale tym, co Stefanii zaparło dech i napełniło zachwytem, a jednocześnie zgrozą, był widok zbrojowni. Przez to miejsce musieli chyba przejść wszyscy wojownicy świata, żeby pozostawić trwały ślad. Były tu wspaniałe zbroje, niektóre pochodzące chyba z czasów wypraw krzyżowych, ściany pokrywała biała broń z różnych okresów, szable, sztylety, lance niewątpliwie najpiękniejsza prywatna kolekcja tego wszystkiego, co służyło do wypruwania flaków i podrzynania gardeł już od zarania islamu. Stefanii nie zdarzyło się dotąd widzieć groźniejszych narzędzi. Ociekały nienawiścią, drapieżnością i totalną bezwzględnością. Wezbrał w niej bunt, oburzenie; poczuła się znieważona. Te martwe przedmioty miały w sobie wyczuwalne życic, gdyż na cały głos, żarliwie ogłaszały swoje mordercze zamiary. Żadna broń palna nie mogła rywalizować z siłą ich wyrazu. Niczego tu nie brakło z historii ludzkości od czasu pierwszych bitew. Wisiały szable w kształcie półksiężyca, które zwycięzcy islamu nazywali „szablami raju”, tureckie bułaty, florety przypominające podstępne węże, ciężkie szpady krzyżowców w kształcie pobożnych krzyży, czekających na chwilę, kiedy będzie można je zatopić w piersi wrogów Chrystusa... Stefania nie ulegała skłonności do chorobliwych wyskoków wyobraźni, jednak ta zimna broń zdała się napełniać przestronną salę szlochem, rzężeniem konania i ostatecznymi błaganiami. Niepodobna było znaleźć miejsca, które by z większym rozmarzeniem mówiło o rzeziach, obcinanych głowach i kończynach. Brr... - Moje książątko, pan nie powinien tu nigdy przychodzić - mruknęła. - To nas wszystkich oszpeca. - Ależ to tylko eksponaty muzealne - bronił się Ali. - Cholera! - powiedziała Stefania. To miejsce czyni z Cardina, Diora i Givenchy’ego dobroczyńców ludzkości. Bobo był w siódmym niebie. - Co za urocze miejsce! - wołał. - Widzę, że pana dostojny ojciec był prawdziwym miłośnikiem... Młody książę pozował do zdjęć w towarzystwie Stefanii, która się przebrała dziesięć razy, na tle wyjątkowo przerażających eksponatów wybranych przez Boba z lubością. Książę zgodził się wystąpić w paradnym stroju. Kiedy włożył długą tunikę z lamy, haftowaną srebrnymi nićmi i perłami, na głowę biały turban z opadającym na ramiona woalem, a za pas zatknął wielki zakrzywiony sztylet jahbia, jego twarz straciła nagle młodzieńczą świeżość, wydawała się twardsza, a nawet jakby okrutna. Stefania przypomniała sobie, że największy zdobywca wszechczasów, Aleksander Macedoński, miał zaledwie szesnaście lat, kiedy pozostawiał za sobą w galopie obalone cesarstwo... - Ile pan ma lat, Ali? - Niebawem skończę piętnaście. - Rzucił Stefanii lekko rozmarzone spojrzenie i chwilę się zawahał. - Gdyby trwała jeszcze monarchia, mógłbym się już ożenić. Zwiedzanie pałacu zajęło im dwie godziny. To było wstrząsającc. Książę-dziecko mieszkał sam w stu dwudziestu dwóch olbrzymich komnatach. Bez rodziny, bez przyjaciół, jedynie z całą armią służących. Był tu jednak człowiek, który podążał krok w krok za księciem i na pewno należał do najdziwniejszych istot, jakie Stefania kiedykolwiek widziała. Stanowił jak gdyby powiększoną, wschodnią wersję owych zawodników wolnoamerykanki, im ohydniejszych, tym lepiej płatnych. Jego głowa, tułów i ramiona urągały proporcjom, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, jeśli chodzi o istoty ludzkie, i nadawały mu wygląd archaiczny i jak gdyby nie dokończony. Przywodził na myśl Babilonię, walki gladiatorów i wielkie brązowe posągi w Nepalu. Skórę twarzy miał tak napiętą, przylepioną do kości, że nie mógł się przez nią przebić żaden wyraz, niepodobna też było określić jego wieku. Czaszka wokół złotej mycki nabożnych Szahirów czy gharis była całkiem naga, lśniąca. Pod pofałdowanymi powiekami żółwia oczy dokoła tęczówki miały zabarwienie starej kości słoniowej. Spojrzenie było nieruchome, płynne a zarazem zastygłe, przypominające staw ze stojącą wodą, w których tętni ciemne, utajone życic. Nosił coś w rodzaju kamizelki z niebieskiego jedwabiu bez rękawów i bez guzików, rozchylonej na piersi, bufiaste tureckie spodnie tego samego koloru i czerwony bahd tradycyjny pas Szahirów owinięty wokół talii. - Kim jest ten niesamowity boa dusiciel? Ali odwrócił się do owej prehistorycznej zjawy, stojącej za nim z założonymi rękami, i powiedział z uśmiechem: - To ulubiony sługa mego ojca. On mnie wychował i nigdy mnie nie opuszcza. Nazywa się Murad. - Stefanio, kochanie - wyszeptał Bobo z błagalnym spojrzeniem. Stefania westchnęła i poszła włożyć pomarańczową garsonkę od Ungara. Bobo zrobił ze dwadzieścia zdjęć modelki w towarzystwie gigantycznego żółwia, który przez cały czas pozostawał doskonale obojętny. - Jest uroczy, po prostu uroczy - mruczał Bobo z kamerą przy oku. - Jeżeli wasza wysokość kiedykolwiek zdecyduje się go pozbyć, ja go kupuję! Massimo del Campo zarechotał i zgasił papierosa o brąz z Szirazu. - On miał ongiś oficjalny tytuł „kawalera mieczowego” - powiedział książę. - Należał do osobistej, najbliższej ochrony imama... spał pod jego drzwiami. W pewnych szczególnie uroczystych okolicznościach pełnił także rolę kata. To funkcja bardzo prestiżowa. - Jakież to ciekawe -stwierdziła Stefania z wymuszonym uśmiechem i z całkowitym brakiem szczerości. Była oburzona i czuła się hipokrytką. Nie do pojęcia, że dziecko powierzono takiej piastunce! Kat jako towarzysz zabaw... Ze zgrozą zadała sobie pytanie, jakie też przedmioty dawano temu dziecku do zabawy... - On jest bardzo miły - stwierdził Ali, wyczuwając jej dezaprobatę. - Jestem tego pewna - powiedziała uprzejmie Stefania. Unikała patrzenia w stronę starego olbrzyma, ale to jeszcze bardziej pogłębiało świadomość jego obecności, wobec czego ukradkiem zerknęła na niego dwa czy trzy razy, gdyż wolała w końcu go widzieć, niż czuć za plecami. W tym orientalnym Frankensteinie najbardziej odpychające były usta: linia warg unosiła się półksiężycem z lewa na prawo, prawy kącik był wyraźnie wyższy od lewego i sprawiał wrażenie, jak gdyby został wyrąbany ciosem owych jahbia, jakie wszyscy tu nosili przy paskach na brzuchu. Można by rzec, iż sama natura naznaczyła jego twarz tym symbolem islamu. - Nie było bardziej oddanego mojemu ojcu sługi niż Murad - mówił dalej książę. Był w odwiedzinach u swoich krewnych w górach, kiedy tłum wpadł do pałacu i porwał imama... Gdyby on tu był, dałby się posiekać na kawałki. Minęły tygodnie, nim skłoniłem rząd, aby pozwolono Muradowi wrócić. To nieomal legendarny wojownik; wie pani, mając trzynaście lat już walczył u boku Ibn Seuda. Musiał się zorientować, że mówi o przeszłości ze zbyt wielkim zapałem, i uśmiechnął się lekko zmieszany. - To ktoś z innej epoki. Nie jest zdolny zrozumieć, jak mogłem przystać do nowego reżimu i do demokracji. Jestem pewny, że w głębi duszy on mi tego nie wybaczył. Na początku błagał mnie, żebym się schronił w górach wśród plemion szahirskich, które są mi ogromnie oddane, żebym podjął świętą wojnę przeciwko nowej bezbożnej władzy tych, których nazywa byłymi niewolnikami. Teraz milczy, gdyż wie, że nie popełnię nigdy tego szaleństwa. Spędziłem cztery lata w Anglii. I nie żałuję przeszłości, proszę mi wierzyć. Stefania uspakajającym gestem dotknęła jego ramienia. - Trzeba patrzeć na te sprawy, jak gdyby się przerzucało jakąś książkę z pięknymi ilustracjami, jakie czarowały nas w dzieciństwie - stwierdził sentencjonalnie Bobo. Stefania rzuciła kawalerowi mieczowemu nieco wylęknione spojrzenie. - Wszystko to jest skończone raz na zawsze - orzekł Ali, jak gdyby chcąc ją uspokoić. - Wielka szkoda - westchnął Bobo składając swój sprzęt. - Uważam, że nasze czasy cechuje brak siły, brak stanowczości. Massimo del Campo powiedział po włosku kilka stów, których Stefania wolała nie słyszeć. Piękny karraryjski marmur najwidoczniej zaczynał odczuwać zniecierpliwienie nadmierną uwagą zwróconą na kogoś innego poza nim. - On nie zna angielskiego - powiedział Ali - więc opowiem państwu historię, która może was ubawi. - Musimy już wracać do hotelu - szybko zareagowała Stefania. Nie miała najmniejszej ochoty słuchać jego historii. Była przekonana, że będzie to znów coś zupełnie niesłychanego i oburzającego. - Wyjeżdżamy jutro o świeie, a ja muszę się jeszcze przygotować do podróży. Massimo wydał z siebie chichot, w którym było coś obscenicznego. - Murad złożył ongiś ślub. Był podówczas całkiem młodym wojownikiem. W trakcie niezliczonych walk, w których uczestniczył w Hedżazie, zdarzyło mu się za jednym zamachem ściąć głowy dwóm przeciwnikom. Ale z nadmiaru religijnej gorliwości poprzysiągł, że nie tknie kobiety, dopóki mu się nie uda ściąć trzech nieprzyjacielskich głów jednocześnie, to znaczy jednym ciosem szabli. Po raz pierwszy Stefania odczuła coś w rodzaju litości dla starego węża boa. Jeśli nawet nie znał angielskiego, nie była to historia do opowiadania w jego obecności. Potępiała sposób, w jaki Ali na niego patrzył: prawie jak na przedmiot, z dumą właściciela. Nawet Bobo wyglądał na lekko zażenowanego i powstrzymał się od komentarzy. Olbrzym nadal trwał niewzruszony. Na tej twarzy z innej epoki i z innego świata nie było najmniejszego śladu jakiegokolwiek wyrazu. Na jego skrzyżowanych ramionach rysowały się wyraźnie grube żyły. - Jakie to wszystko jest teraz dalekie powiedział Ali Rahman. - Mój biedny Murad już nigdy nie spełni swego ślubu, którego oczywiście nie powinien był składać. Na piętrze, w apartamentach księcia, Stefania zobaczyła siebie na zdjęciach wyciętych z magazynów mody i umieszczonych w ramkach z zielonego i czerwonego safianu inkrustowanych perłową macicą i kością słoniową. Były tam także pożółkłe fotosy wielkich gwiazd z okresu kina niemego: Clara Bow, Wilma Banky, Anita Page... wyblakłe obrazy świata, który wydawał się dzisiaj tak samo odległy i legendarny, jak i ten drugi, świat szabel Allacha i trzech ściętych głów złożonych u wrót raju... - I, czy w tym domu nie ma żadnej kobiety? - Służące w kuchni. - Gdzie jest pana matka? - W Rijadzie. Zatopiona w intrygach. Nadal wierzy, że wrócą dawne czasy, że ja zasiądę na tronie. Ale proszę nie myśleć, że jestem trzymany w moim pałacu jak jakiś zakładnik. Tak wcale nie jest. Gdybym tylko chciał, mógłbym już jutro wyjechać do Anglii; rząd wciąż mi to proponuje. Ale tu jest mój kraj i ja go nie opuszczę. Wrócili do rollsa. Ali usiadł za kierownicą i zawiózł ich na słynną pustynię solną, położoną siedemdziesiąt kilometrów na północ od oazy. Był to obszar wielki i gładki, lśniący bielą, jak gdyby wycięty w lodowcu Arktyki i rzucony pomiędzy piaski. Od tysięcy lat przybywały tu karawany po cenny towar, bez którego nie mogli się obejść ani ludzie, ani zwierzęta. Była tu opuszczona wioska, do połowy zapadnięta w sól. Domy przypominały igloo, na ośnieżonych uliczkach można było się spodziewać saneczek. Kiedy wracali do pałacu, słońce już rozpoczęło swoje kolorowe igraszki na wydmach i oaza zgęstniała od cieni. Ali Rahman odstąpił kierownicę szoferowi i ucałował dłoń Stefanii. - Dziękuję pani, że zechciała tu przybyć. To dla mnie wielkie szczęście. Stefania wychyliła się i pocałowała chłopca w usta. Kiedy samochód się oddalał, obróciła się i zobaczyła po raz ostatni Alego Rahmana, który nie ruszając się z miejsca przyciskał dłonią wargi, jak gdyby chciał zatrzymać złożony na nich pocałunek Stefania spędziła niedobrą noc, zażyła środek nasenny, który ją oszołomił, ale nie pomógł zasnąć. Więc wstała, żeby rozsunąć firanki zbyt połyskliwe, ale ręka jej nie trafiła na żadną tkaninę: to była tylko granatowa noc i gwiazdy. Wonie dochodzące z ogrodu i niejasne pragnienie ciała, które jakby żałowało, iż noc nie posiada dwojga ramion i jest niezdolna do bardziej ludzkiej czułości, sprawiły, że pomyślała o Mike’u. Zerwała z nim zaledwie przed miesiącem. Stefania poczuła jak po policzkach spływają jej łzy, ale wiadomo, że to idiotyczne i że nie ma na to rady. Nie brakowało jej wcale Mike’a, lecz miłości. Miłość to przedziwna sztuka, dręczące obecna, kiedy jej nie ma. Och, zresztą mam dość siebie samej, pomyślała. Aż nadto. Czuję nadmiar siebie. Muszę sobie kupić czihuahua, to najmniejsze pieski świata. Całkowieie bezbronne. Naprawdę potrzebuję kogoś bliskiego. O piątej rano była na nogach i skończyła pakowanie, klnąc na tandetę, której nakupowała mnóstwo, a która musiała wyglądać oryginalnie przed wynalezieniem maszyny parowej. W sali jadalnej, gdzie dołączyła do Boba i Massima, kelnerzy w białych szatach i białych turbanach snuli się tak bezszelestnie, iż sprawiali wrażenie, jak gdyby oni sami wytwarzali ciszę. Bobo odczuł potrzebę ubrania się w stylu orientalnym i miał na sobie burnus, w którym wyglądał na nie rzucającego się w oczy izraelskiego szpiega. Był w pieskim humorze. Kiedy nie pracował, następowała bezlitosna konfrontacja z sobą samym i z tego zderzenia wychodził obolały, co się niezawodnie wyrażało w złośliwościach serwowanych pod adresem Massima. Głos miał nosowy, jak dziecko cierpiące na polipy. Jego akcent chłopca z Bronxu był zawsze szczególnie silny rano, kiedy Bobo jeszcze nie panował nad sobą w pełni. - Nie z tego, kochany. Odmawiam stanowczo wydania pięciuset dolarów na pięć funtów haszyszu, który celnicy natychmiast znajdą. Oni teraz mają psy specjalnie wytresowane do wykrywania narkotyków. I cały świat robi ten numer: maleńkie woreczki umocowane przylepcem na całym ciele. To już się nie udaje. Ciebie przyskrzynią. Po raz pierwszy w życiu trafisz na pierwsze strony gazet, ale też i po raz ostatni. Nie ma mowy. Ani grosza. - Ale ja już zapłaciłem - powiedział Massimo ze złym uśmieszkiem. - Ach tak, naprawdę? - Naprawdę. A z czyich pieniędzy, mój śliczny? Massimo uśmiechnął się błogo. - Sprzedałem jeden z twoich aparatów, Vampe. Twarz Boba zaczęła drgać jak niezastygła galaretka, usta wykrzywiły się jak u dziecka, które ma za chwilę wybuchnąć płaczem, ale w tym eksponowaniu litości nad sobą samym była odrobina masochistycznej satysfakcji, którą Stefania dobrze znała. Zastanawiała się, dlaczego człowiek umiejący tak dobrze wymierzać karę samemu sobie, pragnie stale pomocy z zewnątrz. - Gnojek jęknął. Mój najlepszy aparat. Jesteś skurwielem bez śladu talentu. Puszczam cię kantem. Wylądujesz za kierownicą zasranej ciężarówki na jakiejś autostradzie... - To najlepsze, co mogłoby mu się przydarzyć - zauważyła Stefania. - Zamknij się, kochanie, i zajmij się własną dupą. To nie moja wina, że twój Murzyn puścił cię kantem. - Biedny gównojadzie - powiedziała Stefania z najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. Wypiła jeszcze łyk pomarańczowego soku. Dyrektor hotelu podobny do szacha Iranu, w czarnym żakiecie i sztuczkowych spodniach, bezszelestnie jak kot zbliżył się do nich z paszportami i biletami w ręku. - Wszystko w porządku, ser - powiedział, a w akcencie, z jakim wymówił słowo „r”, mieścił się ponad pięćdziesięcioletni prestiż Anglików w Zatoce Perskiej. Samolot startuje o siódmej trzydzieści. Zaleca się być na lotnisku o czterdzieści minut wcześniej z uwagi na formalności celne. Poleciłem przygotować dla państwa posiłek. Oczywiście, na pokładzie samolotu coś tam podadzą, ale państwo zdają sobie sprawę, że to są linie lokalne. - Czy ich samoloty często spadają? - zapytał Bobo z nadzieją w głosie. Dyrektor przybrał uspokajający wyraz twarzy. - Załoga jest jugosłowiańska, ser. Bogu dzięki nowy rząd nie zdążył jeszcze wyszkolić adeńskich pilotów. Pozwoliłem sobie rzucić okiem na paszporty, ser. Wolno zapytać, czy jest pan potomkiem wielkiej tureckiej dynastii, która tyle zdziałała dla tego regionu w minionym okresie? Bobo przybrał ważną minę. - Abdul Hamid, jeden z ostatnich sławnych ludzi imperium ottomańskiego, był prawdopodobnie najokrutniejszym satrapą od czasów Iwana Groźnego, a jego portret wisiał na widocznym miejscu w mieszkaniu Boba na Piątej Avenue, wśród innych autentycznych relikwii rodu Berkovicich. - To mój stryjeczny pradziad po mieczu, aczkolwiek wszyscy przodkowie po kądzieli byli Anglikami - odrzekł Bobo. Massimo wydał z siebie ochrypły rechot i Bobo rzucił mu spojrzenie pełne nienawiści. Dyrektor hotelu patrzył na niego przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy. Stefania przypomniała to sobie dużo później, pod wpływem podejrzeń i przerażenia, kiedy jej rozkojarzone myśli wirowały z obłędną prędkością, szukając jakichś znaków czy wytłumaczenia. Musiała sobie tez przypomnieć z pewnym niedowierzaniem spokojną, kojącą atmosferę sali jadalnej, z dywanami, po których niespodziewanie i bezszelestnie przebiegali kelnerzy w turbanach, podobni do żywych figurek szachowych... - To był wielki zaszczyt gościć pana u nas, ser... - Dyrektor ukłonił się, Bobo odpowiedział wdzięcznym skinieniem głowy. - Panią też, madame. I pana, signor del Campo. Wielki zaszczyt i bardzo wielka przyjemność. Nie często mamy okazję podejmować znakomitości. Ośmielam się żywić nadzieję, że państwo zachowają dobre wspomnienia o swoim pobycie. Odszedł. - Co za palant - stwierdził Massimo. - Właśnie, wziął ciebie za znakomitość - rzucił Bobo. Stefania wstała i poszła kończyć swój sok pomarańczowy do hallu, przy fontannie skraplającej złote rybki. Mały człowieczek o oliwkowej cerze uśmiechnął się do niej uprzejmie z głębi fotela obitego szkarłatnym pluszem, na sam widok którego robiło się gorąco. - Przepraszam, że nie wstaję - powiedział uprzejmie. - Trudno mi się podnieść. Stefania się roześmiała, jej rozmówca wydawał się oczarowany. Wyjął portfel, wyciągnął z niego dwa zdjęcia i podał jej. - Moja żona i moi synowie - poinformował. Stefania zachwycała się przez chwilę, jak trzeba, okazałą brunetką otoczoną trzema chłopcami o starannie ulizanych włosach. Po fotografiach przyszła kolej na wizytówkę: Ahmed Alawi, jedwabie, srebro, złoto, wyroby jubilerskie, dostawca Ich Wysokości Imamów Adenu od 1875 roku. Autentyczność gwarantowana. - Jesteśmy jubilerami od kilku pokoleń - powiedział pan Alawi z satysfakcją. - To szlachetny zawód. Ludzie przemijają, kamienie zostają. - Jakież to prawdziwe! - stwierdziła Stefania z nabożeństwem. Nabrała do stereotypów tej samej, opartej na współczuciu sympatii, co dla bardzo starych pań, którym się pomaga przejść przez jezdnię. - Widzi pani, to, co się liczy zawsze - ciągnął stary człowiek, najwyraźniej skłonny do filozofowania - to autentyczność. Piękny brylant nigdy pani nie oszuka. Zawsze dotrzymuje swojej obietnicy, a nawet więcej, gdyż ceny stale rosną. Stefania nigdy nie nosiła niczego poza sztuczną biżuterią sprzedawaną w drogeriach i ciemne, melancholijne oczy pana Alawiego taktownie omijały ozdoby, których bylejakość musiała go głęboko szokować. Nadal opowiadał o szafirach i szmaragdach, o rubinach i diamentach, przebierając jednocześnie palcami bursztynowy różaniec zwisający z przegubu; paciorki stukały o siebie delikatnie; ten dźwięk przypominał odgłos gry w rnah-jonga na ulicach Makao. Kelner wszedł, niosąc na srebrnej tacy dwie maleńkie filiżanki kawy i nieodłączną różę w szklance wody. Ku zdumieniu młodej kobiety, pan Alawi nagle podniósł głos tak, aby być słyszanym przez kelnera, i zaczął piać hymny pochwalne na cześć nowego demokratycznego rządu oraz świetnych perspektyw, jakie ta zmiana polityczna otwierała przed krajem. - Położyliśmy kres feudalizmowi. Proszę przyjechać za rok: nie pozna pani tego kraju. Przymusowa nauka, nawodnienia, no i oczywiście reforma rolna, oni dali ziemię tym, którzy ją uprawiają wszystko to... No i higiena, przede wszystkim higiena. Kelner się oddalił, a wtedy pan Alawi rzucił Stefanii porozumiewawcze spojrzenie. - Wszyscy są tu szpiclami - powiedział. - Muszę bardzo uważać. Jestem Szahirem, jak pani pewnie zauważyła, i Hassaniei, którzy zagarnęli władzę, nienawidzą nas... Boją się nas, chociaż jest ich dwa razy więcej. Elita nasza została zdziesiątkowana, wypędzona, ograbiona. Oni są gotowi posunąć się do ludobójstwa. Ale co nam zostało poza nadzieją? Nie sądzę, żeby to mogło długo trwać, oni nie są zdolni do rządzenia. Większość to potomkowie niewolników i Afgańczyków. Jadę do Szwajcarii, żeby zasięgnąć porady specjalisty. Cierpię na chroniczne zapalenie nerek. Kamienie... Oczywiście, cóż mogło być innego, pomyślała Stefania. Jak powiedział pan Alawi, mieli je w rodzinie od kilku pokoleń. Stwierdzili, że lecą tym samym samolotem. - Pozwolono mi wyjechać, ale rodzina zostaje tutaj. Trzymają ich jako zakładników, żebym wrócił. Spodziewam się konfiskaty całego mojego majątku. Nie rozumiem stanowiska Stanów Zjednoczonych i ich polityki w Zatoce Perskiej. Stefania wstała, pan Alawi zrobił ponownie wysiłek, żeby się wydostać z głębi fotela, ale zrezygnował i machnął ręką. Na palcu miał wspaniały rubin, na ręku zegarek wysadzany brylantami i Stefania z lekką ironią pomyślała o drogich kamieniach, które musiał mieć schowane w podeszwach butów. Ale ten człowiek wzbudził jej sympatię, a zresztą miło było wiedzieć, że coś jeszcze pozostało z bajecznych skarbów Wschodu, nawet jeśli to „coś” miało trafić do kasy pancernej w Szwajcarii. Rządowy cadillac zatrzymał się przed hotelem i przedstawieiel Ministerstwa Turystyki wręczył Stefanii olbrzymi bukiet róż; zakłuła się natychmiast. - Od sir Davida Mandahara. Drugi, równie agresywny, bukiet od pana Sambra czekał na nią na lotnisku; Stefania złożyła ten dziki i wspaniały gąszcz kwiatów - róże Arabii należą do najpiękniejszych na świecie - na dwóch pustych siedzeniach za sobą. Na pokładzie dwusilnikowej dakoty było chyba zaledwie dwudziestu pasażerów, a wśród nich tylko czterech czy pięciu ubranych po zachodniemu. Uwagę Stefanii zwrócił wspaniały starzec żywcem wyjęty z Koranu, z siwą brodą i oczami jakby zwilgotniałymi od modlitwy i medytacji. Miało się ochotę zapytać go o oblężenie Grenady i o Cyda. Były też jakieś osobistości z partii szahirskiej, które już wcześniej zauważyła na przyjęciu u sir Davida Mandahara, wszystkie odziane w swoje tradycyjne śnieżne szaty. Jakby się było w „Dorchestcrze” czy w „Plaza Athene” po wznowieniu kolejnych rozmów dotyczących kontraktów naftowych. Jakiś olbrzym we wspaniałym pomarańczowym turbanie, o twarzy tryskającej męskością, która jak gdyby ukryła się cała w bujnym zaroście, podszedł do Stefanii i przypomniał, że już ją spotkał kiedyś u sir Davida Mandahara. - W tym samolocie są sami „swoi” - powiedział mrużąc oko. - Poza paroma sługami reżimu... Przed zamachem stanu nie istniała tu policja polityczna... - Zaśmiał się, potężne chuchnięcie było hołdem złożonym woniom cebuli i czosnku. - Wracamy z sesji parlamentarnej, która się właśnie skończyła - wyjaśnił. Samolot w drodze wyjątku ląduje w Raizie, dawnej stolicy Radżadu. Podróżuje pani z przedstawieielem „feudalnych środowisk zwolenników niewolnictwa”, miss Hedrichs. - Zaśmiał się donośnym „cha, cha, cha!!!” i Stefania pożałowała, że umieściła bukiety tak daleko. - Ci młodzi ludzie mają niewątpliwie za zadanie upewnienie się, czy aby na pewno wysiądziemy w Raizie. Samolot leci dalej do Bejrutu i kto wie, czy nie wpadłoby nam do głowy opuszczenie kraju, żeby spiskować za granicą. - Rozległo się ponowne „cha, cha, cha!”, któremu Stefania mężnie stawiła czoła.- Proszę zauważyć, że oni mają paru wartościowych ludzi, jak na przykład mój wspaniały przyjaciel David Mandahar. Obaj jesteśmy pochodzenia afgańskicgo. Gdyby nie on, byłaby tu już całkowita klapa. Pasażerów poproszono o zajęcie miejsc i zapięcie pasów. Pomimo warkotu śmigieł i wibracji dakota była dość wygodna. Podano im jak zwykle cukierki. Stewardesa była urocza. Miała na sobie szmaragdowe hinduskie sari i uśmiechała się tym uspokajającym uśmiechem, który stewardesy mają na pokaz, jak gdyby chcąc zapewnić pasażerów, że nie nic poczują i że wszystko odbędzie się bardzo szybko. Patrzyła na Stefanię z zachwytem. Nie ulegało wątpliwości, że obecność na pokładzie sławnej modelki była wydarzeniem. - Pani jest taka piękna! - odezwała się do Stefanii z ową typową wschodnią mieszaniną serdecznego porywu i nieśmiałości. - Proszę posłuchać, kochanie, pani jest o tyle ładniejsza ode mnie, że aż mi przykro - oświadczyła Stefania. Nie widziałam jeszcze nigdy dziewczyny bardziej podobnej do owych wschodnich księżniczek, które zazwyczaj spotyka się tylko w baśniach. Młoda kobieta zaczęła się śmiać. - Zawsze wydajemy się Europejczykom piękne, bo nie są do nas przyzwyczajeni. Ale ja istotnie jestem księżniczką. A raczej byłam nią przed... zmianą. Teraz u nas zniesiono tytuły. Mój ojciec...- Twarz jej się zamknęła, dziewczyna szybko rzuciła okiem dokoła.- Przepraszam, muszę zająć się innymi pasażerami. - Ależ oczywiście, rozumiem... Poza tymi, których Bobo nazywał swoją „rodziną”, na pokładzie samolotu znajdował się tylko jeden Europejczyk. Siedział po drugiej stronie, na lewo od Stefanii i sprawiał wrażenie jednego z owych oficerów, jakich nieboszczka armia indyjska Jej Brytyjskiej Wysokości będzie kształcić nadal, w parę wieków po jej zniknięciu. Usiłował robić jakieś uwagi na temat pogody, które ubawiły Stefanię, albowiem znajdowali się w jednym z regionów świata, gdzie pogoda dawała najmniej tematów do konwersacji. Nie zmieniała się nigdy. Uśmiech modelki doprowadził armię indyjską do stanu onieśmielenia, które się objawiło donośnym pokasływaniem; rudawy wąs oficera najeżył się w odruchu obronnym, po czym pasażer schronił się za zasieki uporczywego milczenia, będącego dla Anglików czymś w rodzaju ostatniego bastionu godności. Zdążył jednak się przedstawić, co później wydało się Stefanii zawodowym błędem, popełnionym zapewne pod wpływem nadmiernej troski o autentyczność. - Pułkownik Watkins - mruknął - z dawnego Pułku Królowej. - Stefania Hedrichs z Nowego Jorku. Dziesięć minut po starcie kapitan samolotu wyszedł z kabiny pilota. Był to Jugosłowianin z siwymi włosami, zbudowany jak Tcksańczyk. Wesołość i śmiech pozostawiły sympatyczne zmarszczki wokół jego oczu, nawet biała blizna na prawym policzku zdawała się uśmiechać. Ruszył prosto do Stefanii i zaprosił ją na obiad do Hiltona w Bejrucie jeszcze tego wieczora. Przyjęła zaproszenie przede wszystkim po to, żeby uniknąć jeszcze jednego posiłku z miłymi kolegami. Obiad z Bobo sprawiał na Stefanii wrażenie, jak gdyby jadła znakomitą solę w trakcie wiwisekcji. Co zaś do Massima, to dąsał się na nią od chwili, kiedy odmówiła ukrycia pośród sukien kilku kilogramów świetnego haszyszu adeńskiego. Poinformowała go, że więzienia włoskie - zamierzała spędzić parę dni w Rzymie - miały opinię najgorszych w Europie, modelka zaś jej klasy i z jej reputacją, może stawać jedynie w najlepszych hotelach. Massimo przybrał minę obitego psa, co miało ją rozczulić, ale Stefania paroma słowami zrobiła z nim porządek. Nie znosiła skurwysyństwa. Teraz siedział samotny w głębi samolotu i dąsał się. Pewnie gdzieś w okolicach Garrary zostawił jakąś nieszczęśliwą „mamma”. - Ławiea lodowa - stwierdził kapitan pochylając się do okienka, trochę za blisko Stefanii. Choć grubo po pięćdziesiątce, najwidoczniej nie miał jeszcze zamiaru rezygnować z życia. Samolot znajdował się nad słoną pustynią. -Nazywają ten region „częścią niemości”, ale jest tu więcej ludzi, niż się wydaje. Zwłaszcza przemytników... i, proszę mi wierzyć, nie są to wyłącznie Arabowie. Za godzinę wylądujemy w górach Radżadu, żeby wysadzić kilku ważnych pasażerów i nabrać paliwa. Imam nie pozwolił przeciągnąć rurociągu saudyjskiego do stolicy. A dróg nie ma. Aden musi być chyba ostatnim krajem świata, gdzie nie buduje się dróg ze względów strategicznych. Nie mają, że tak powiem, armii. Ale to przyjdzie. Do zobaczenia, miss Hedrichs. Wrócił do swojej kabiny. Zrobiło się przyjemnie chłodno. Stefanię ogarnęła przemożna senność. Musiała wysilić całą swoją uprzejmość, żeby udawać, że słucha, kiedy pan Alawi „jedwabie, srebra, biżuteria, dostawca Ich Wysokości, autentyczność gwarantowana” przysiadł się do niej i zaczął pogawędkę. - Co za ulga, móc opuścić ten kraj - powiedział, był wyraźnie uradowany, każda kropelka potu na jego twarzy lśniła radością. - To reżim policyjny. Podeptane zostały wszystkie tradycje. W szkołach już nie uczą religii. Mówi się nawet o upaństwowieniu prywatnych banków... Usta mu się nie zamykały. Stefania robiła rozpaczliwe wysiłki, żeby trzymać oczy otwarte. Miała już nigdy nie zapomnieć oliwkowej twarzy pana Alawiego, jego rzewnych, piwnych oczu, śladów młodzieńczego trądziku czy ospy na policzkach; przez długie lata musiała spędzać noce w jego towarzystwie. - - To bardzo ciekawe wymruczała, po czym twarz gaduły zmętniała, warkot silników przemienił się w kołysankę i zapadła w błogi sen. Zbudziło ją ostre szarpnięcie, ale nadal była półprzytomna i usiłowała sobie uświadomić, w jakim samolocie się znajduje. Miami, Londyn, Paryż... Ostatnie trzy lata w jej życiu były jednym pasmem samolotów, startów, lotnisk. Nie mogła utrzymać otwartych oczu, powieki, całe ciało wydawały się grzęznąć w jakimś śnie, który ją ogarnął jak płynny żywioł, gęsty, zwalniający tok myśli, i pierwszym kontaktem z rzeczywistością był potworny ból głowy i mdłości. Wszystko dokoła było zmącone, widziała podwójnie, potrójnie, światło wpadające przez okienko oślepiało ją, raniło jak ciosy zadawane nożem. Dźwignęła się z wysiłkiem, zakrywając oczy dłonią, żeby je osłonić przed bezlitosnymi atakami światła i po omacku skierowała się na przód samolotu. Ale drzwi do toalety i do kabiny pilota były zaryglowane od wewnątrz. Stefania uczepiła się klamki, oczy miała zamknięte, walczyła z nowym napadem senności i nudności. Kolana uginały się pod nią. Mocno wciągnęła powietrze. Upartym wysiłkiem woli starała się przemóc słabość, która wciąż powracała jak przypływ pustki. W ustach czuła smak ołowiu, gardło miała wyschnięte, szorstkie, palące. Wody!... Znów szarpnęła klamkę na próżno. Oparła się o drzwi, walcząc z zalewem pustki, która wracała falami ciężkimi, regularnymi jak powolne pulsowanie i atakowała jej świadomość. Narkotyk... Podano mi narkotyk... Taka była jej pierwsza przytomna myśl; przeciągnęła ręką po twarzy, nie chcąc poddać się senności, pustce, mdłościom. Dakota nagle zaczęła pikować, Stefanię rzuciło na jakiś fotel, uczepiła się jego poręczy; samolot wznosił się do góry, potem pikował, powracał na linię niepewnego lotu z uporem, w którym wyczuwało się zawziętą wolę pilota. Warkot silników narastał w ostrym crescendo, śmigła pracowały, jakby miały się urwać, cała maszyna wibrowała od ogłuszającego brzęczenia metalu. Chwyciły ją torsje. Dakota szamotała się jak oszalała ryba na wędce, rozpaczliwie usiłująca się uwolnić. Wreszcie odzyskała równowagę, ale silniki zmieniały prędkość obrotów i przez kilka chwil samolot był o włos od wytracenia prędkości i upadku, jak śmiertelnie zranione zwierzę, które zwalnia kroku, nim padnie. Stefania otworzyła oczy, wstała, znów nacisnęła na klamkę, kopiąc jednocześnie drzwi ze wściekłością, żeby puściły. Bez skutku. Stewardesa... Gdzie się podziała stewardesa? Stefania odwróciła się ku wnętrzu samolotu i w tej samej chwili jakiś okrągły przedmiot wynurzył się spod fotela i potoczył wzdłuż przejścia. Rozpoznała go dopiero, kiedy trącił, oparł się o jej nogi. Była to głowa Boba. Stefania patrzyła na nią uważnie, surowo, przez dłuższą chwilę, przestraszona nie tyle tą zjawą, ile myślą, źc majaczy, że ma halucynacje. Głowa Boba zaklinowała się między jej stopami, z twarzą zwróconą ku niej. Stefania przycisnęła dłonie do oczu, zastanawiając się, co za sukinsyn dał jej narkotyk pewnie LSD jak i kiedy mógł to zrobić. Potem, z bezwzględnością, na jaką potrafiła się zdobyć wobec siebie samej w trudnych chwilach, powiedziała: „Dość tego, Stefanio. Weź się w garść, moja droga!” Spuściła oczy, zimnym wzrokiem spojrzała w dół, pod nogi. Odcięta głowa Boba leżała tam nadal. Łagodnie przetaczała się z boku na bok, jak gdyby mówiąc: „Nie, nie, tego nie chcę, nie zgadzam się”. Po czym prawie z czułością oparła się o pantofel Stefanii i znieruchomiała, spoglądając ku górze. Oczy Boba przypatrywały się młodej kobiecie z wyrazem łagodnej wymówki, w uniesionych kącikach warg błąkał się cień uśmiechu. Naszyjnik z brody pokryty był zakrzepłą krwią. Stefania przyglądała się temu przedmiotowi wrogo, z zaciśniętymi szczękami. Kiedy się pada ofiarą tego rodzaju dowcipów, najlepsze, co można zrobić, to nie okazywać nawet cienia strachu na co zapewne liczył reżyser tej sceny. Następnie obróciła się w stronę innych pasażerów, żeby zobaczyć, jak reagują na dekoracje do farsy. Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, była stewardesa. Siedziała na lewo od Stefanii, przy okienku, zgięta w pół. Jej ręce zwisały, jak gdyby chciała podnieść z podłogi własną głowę u stóp złożoną i osadzić ją na szyi, która była tylko czarną magmą. Strach i zaskoczenie przekształcały się zawsze u Stefanii w złość i agresję. Miała rozwinięty instynkt samozachowawczy. Nikomu jeszcze się nie udało sprawić, by straciła rozsądek lub umierała z przerażenia. Opanowała się więc natychmiast i spokojnie rozejrzała wokół, nie pozwalając sobie na jakąkolwiek nerwową reakcję. Postanowiła się upewnić, czy sprawy istotnie mają się tak, jak na to wygląda. Tak, niewątpliwie. Głowa Boba potoczyła się pod fotel, głowa uroczej stewardesy leżała wciąż u jej stóp i wychylone do przodu ciało młodej kobiety zdawało się nadal wykonywać ruch, jakby jej ręce chciały podnieść tę głowę i umieścić na ramionach. Stefania wpadała w pasję, jeśli nie mogła czegoś przezwyciężyć czy zrozumieć. Zaklęła więc przez zaciśnięte zęby, walcząc z zawrotem głowy i mdłościami. Odwróciła oczy od stewardesy i zaczęła posuwać się przejściem, przytrzymując się oparć foteli. W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że wszyscy pasażerowie gdzieś zniknęli. Samolot wyglądał jakby był pusty. Ale oni po prostu tylko się zmniejszyli. Pierwszym pasażerem, którego rozpoznała, był pan Alawi. Trzymał swoją głowę na kolanach, w palcach; na jednym lśnił piękny rubin. Brwi miał uniesione z wyrazem głębokiego zatroskania, usta otwarte jakby w ostatnim błaganiu. Prorok z białą brodą i macho w turbanie, ten sam, który wydawał donośne, dźwięczne „cha, cha, cha!” siedzieli obok siebie, także trzymając odrąbane głowy: jeden na kolanach, drugi na aktówce! Wszyscy pasażerowie samolotu z wyjątkiem jej samej zostali ścięci. I wszyscy trzymali swoje głowy na kolanach, w dłoniach, z wyjątkiem dwóch czy trzech, którzy je położyli na tackach śniadaniowych. Stefania stała teraz pośrodku samolotu. Jedno było pewne: nie majaczyła, nie padła ofiarą halucynacji, nie zwariowała. To było pocieszające. Nagle zauważyła, że na pokładzie brak kilku pasażerów. Zniknął jej angielski sąsiad oraz wszyscy podróżni ubrani po europejsku. Spostrzegła także, że wszyscy zmarli byli przypięci pasami. Głowa Boba nadal turlała się pod tótclami i w przejściu. Zapewne po drodze o coś potrąciła i teraz prawe oko było zamknięte; do policzka przylepił się skrawek opakowania od gumy do żucia Wrigleya. Wrigley... Samolot znowu raptownie skręcił, spikował, znów poszedł do góry; głowa pana Alawiego zeskoczyła z jego kolan i zaczęła grać w kręgle z głową Boba. W tym momencie Stefania naprawdę uświadomiła sobie, co ma przed oczami. Zawyła i rzuciła się do kabiny pilota. Zaczęła walić w drzwi z całych sił i wołać, wydawało się jej, że z drugiej strony słyszy odpowiedź, krzyki. Podwoiła wysiłki bez skutku. Przez kilka chwil folgowała sobie, szlochała, wrzeszczała, przywierając całym ciałem do drzwi, jak gdyby chcąc się im wymknąć, oddalić od nich jak najbardziej. Ale nagle doznała wrażenia, że głowy się z niej śmieją, że z niej szydzą, że mrugają do siebie porozumiewawczo, że za chwilę stanie się z nią coś strasznego... Obróciła się do nich twarzą. Wolała patrzeć na nie, niż czuć je za plecami. Nie miała się czego obawiać. To były tylko przedmioty. Później, znacznie później, w trakcie długich godzin, jakie musiała spędzić odpowiadając na pytania, kiedy upierała się, oburzała i opanowywała, by wszystko powtórzyć ze spokojem i precyzją, nigdy sobie nie przecząc, żeby im udowodnić, iż nie postradała zmysłów i naprawdę widziała to wszystko na własne oczy, zawsze szczególnie podkreślała scenerię. Albowiem w układzie ciał (na przykład w ułożeniu głów na tackach śniadaniowych nie, - to nie były tacki opuszczane, znajdujące się na tyłach oparć, to były tacki przenośne) w tym nikczemnym układzie była świadoma chęć wydrwienia, spostponowania i wywołania w widzu przerażenia. Kto to zaaranżował? Skądże mogę wiedzieć? W końcu to wasze sprawy. Wasze sprawy polityczne. Tak, polityczne, i nie patrzcie na mnie, jakbym wam podkładała dynamit pod tyłki... Wszystko zostało zaaranżowane z cyniczną premedytacją, specjalnie obliczoną na wywołanie jak największego oburzenia. Co? Gdyby pilot żył? Ależ oczywiście, że jeszcze żył, skoro samolot leciał. Usiłował... żyć. Tak, wiem, że obok niego siedział drugi pilot, ale już go nie było... Chcę powiedzieć... Ale już wam to tłumaczyłam sto razy. Czy nie spostrzegłam jeszcze czegoś? Bo uważacie, że tego za mało? Niech pomyślę... Cóż, była tam wysoka osobistość polityczna, szef opozycji, ten którego pokazaliście na fotografii! Proszę mi ją podać. Tak, to ten. Otóż tej głowy nie położono na kolanach właściciela. Znajdowała się na fotelu obok, jak gdyby ją tam umieścił, żeby mu było wygodniej. Oczywiście podano mi narkotyk zapewne w cukierkach przy starcie ale wtedy byłam najzupełniej przytomna. Zresztą, jeżeli myślicie, że moja podświadomość zabawia się w ścinanie głów, żeby je potem układać na śniadaniowych tackach, to chcę tylko powiedzieć, że nie posiadam tego rodzaju orientalnej wyobraźni. Ale to wszystko nastąpiło znacznie później, kiedy zaczął się koszmar. Na razie chodziło o rzeczywistość Stefania oparła się o jakiś fotel, żeby wziąć się w garść, opanować nerwy i odepchnąć od siebie narastającą panikę, zmuszała się do obserwowania, do notowania w pamięci, do konfrontowania. Była to jedyna możliwa obrona: zdystansowanie się po przez zimne, obiektywne spojrzenie. Nagle przypomniała sobie o polaroidzie położyła go przecież na fotelu obok. To właśnie było jej potrzebne: chłodne, obojętne oko, które wyłącznie rejestrowało. Pobiegła po aparat, zrobiła kilka zdjęć, najpierw fotografowała głowę po głowie, potem całość, całe wnętrze samolotu, kadrując starannie, na ile pozwalały jej ruchy dakoty. Wtedy przypomniała sobie o Massimie. Zajmował fotel w głębi. Stefania odłożyła aparat i poszła w kierunku ogona, ale samolot nagle znurkował, zaczął szarpać, machać skrzydłami, jak gdyby dwoje ludzi toczyło z sobą walkę o zawładnięcie sterami. Stefanię rzuciło do tyłu. Upadła z krzykiem, a tymczasem uszkodzona dakota to pikowała, to się podrywała, kładła się raz na jedno skrzydło, raz na drugie, podnosiła nos wykonując „świecę” powoli, jakby wyczerpawszy siły przed utratą prędkości i ostatecznym runięciem. Przy każdym ruchu maszyny, którą jakby rzucało po wzburzonym morzu, nowe głowy zeskakiwały z kolan swoich dawnych panów, toczyły się w różne strony, uderzały o twarz Stefanii i odbijały w przeciwnym kierunku, potrącając się wzajemnie; wszystko to przypominało bójkę potwornych krabów. Zdołała się podnieść i ustać na nogach, oparta plecami o ściankę, pochylona nad tą ohydną partią bilardu, z całych sił walcząc z pokusą ucieczki w histerię czy w tchórzliwe omdlenie. Stefania oczekiwała runięcia samolotu nieomal z nadzieją, ale pilotowi udało się raz jeszcze poderwać dakotę, narzucić linię lotu niepewną, lecz uporczywą, i samolot sunął pochylając to na jedno, to na drugie skrzydło, jak zataczający się człowiek; zdawał się przedłużać i nasilać ruchy pilota konającego, na pół przytomnego, ale jeszcze uczepionego sterów. Stefania skorzystała z tej okazji, żeby odszukać Massima. Włoch leżał na wznak martwy, ale zachował głowę na karku. Uklękła przy nim i rozpłakała się, trzymając dłoń Massima w swojej dłoni, jak gdyby utraciła najlepszego przyjaciela. W chwili kiedy jej szlochanie zaczęło się uspokajać, a i przeciąganie się tego horroru, prawem przyzwyczajenia, łagodzić wstrząs, samolot nagle wykonał „świecę” z wyciem i warkotem silników, po czym zapadła cisza. Następnie dakota położyła się na bok z ostrą skargą śmigieł, Stefania upadła, potoczyła się i przyciśnięta do ścianki wrzeszczała z przerażenia, protestując przeciwko śmierci. W trakcie sekund, następujących po sobie w wymiarze czasowym nie nadającym się do porównania z żadnym ludzkim wymiarem, samolot zaczął spadać, wirując w powolnym walcu jak spadający zeschły liść pod akompaniament wycia silników. Przerażona Stefania wtórowała bezwiednie to przeraźliwym krzykiem, to głośnym jękiem. Ostatnie co zapamiętała, to że samolot przestał spadać, że się poderwał i w tej samej chwili, kiedy zaświtała zrodzona z rozpaczy nadzieja, nastąpił wstrząs, wybuch i nie było już nie ani strachu, ani rzeczywistości, ani koszmaru. „Czerwone...” To była jej pierwsza myśl. Słońce sączyło się przez naczynia krwionośne powiek. Stefania otworzyła oczy. Leżała na wydmie o dwadzieścia metrów od samolotu. Dakota przełamała się wpół, ogon i przód zaryły w piasek, wyglądała jak rozwarty kompas stojący na dwóch wskazówkach. Bezgłowy tułów stewardesy z nieruchomymi ramionami zwisał w otworze ziejącym w boku samolotu. Metalowy kadłub dakoty i wydmy skąpane były w drgającym świetle i żarze, jak gdyby przestrzeń przebiegały fale zarazem przezroczyste i namacalne. Szmaragdowe sari stewardesy było jedynym świeżym akcentem w zastygłej suszy piasków. Biednej wschodniej księżniczce zapewne głowę ucięło żelastwo w chwili katastrofy... Wtedy właśnie zbudziła się pamięć, w piorunującym tempie wróciły wspomnienia. Stefania zdrętwiała. Z początku myśli jej usiłowały umknąć, uciec, ale niepohamowany strumień przytomności powracał, niosąc w łańcuchu bezlitosnych obrazów wszystko to, co przeżyła, wszystko, co widziała... W piasku, pomiędzy nią a samolotem, leżały dwa przedmioty. Głowa pana Alawiego miała twarz zwróconą ku słońcu z wyrazem bolesnej dezaprobaty. Głowa groźnego Szahira, który rozmawiał z nią w samolocie, spoczywała na policzku, wymuskany wąs sterczał ku niebu w sposób nieskazitelny. Stefania ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać długo, rozmyślnie nie starając się powstrzymać, żeby wylać z siebie wszystko, żeby się uwolnić. Po dłuższej chwili rozejrzała się wokół. Nie. Wydmy i niebo białe, tętniące, ślepe. Część Niemości. Oni je tak nazywali. Przez głowę przemknęła myśl, że może umrzeć z pragnienia na pustyni. Wdrapała się na wydmę, żeby zobaczyć, czy nie ma na widnokręgu czegoś żywego. Nie. Ogromne, bezkresne „nie”. Stefania zaczęła schodzić z wydmy, jej nogi grzęzły po kostki w piasku, zobaczyła, że ciało stewardesy zwisające z wyrwy w kadłubie samolotu szamoce się konwulsyjnie, jakby chcąc się uwolnić z niewygodnej pozycji. Następnie wychyliło się do przodu i spadło na piasek, odsłaniając przez rozdarte sari gołą nogę. W dziurze ukazała się jakby ogłupiała ze zdumienia twarz Massima del Campo. Po raz pierwszy Stefanii wydało się, że zwariowała. Widziała przecież Massima martwego, widziała zwłoki leżące nieruchomo na wykładzinie samolotu. Ale on na pewno żył i patrzył na nią z otwartą gębą, z takim wyrazem cielęcej głupoty, że od razu poczuła się lepiej. Nareszcie coś znanego, coś trwałego. Odtworzenie więzi ze sprawami realnymi, jak być powinno... - Co... co... co... - wybełkotał Massimo i na tym utknął. Było to właściwe wsparcie potrzebne Stefanii do odzyskania zimnej krwi, a nawet pewnego poczucia wyższości. - Wszystko w najlepszym porządku, Massimo - powiedziała tonem uspokajającym, jakim się mówi do wystraszonego salonowego pieska. - W najlepszym porządku? - jęknął. Ty to nazywasz w najlepszym porządku? - Cóż, w końcu wszystko jest względne, oczywiście. Względność. Rozumiesz, Einstein. - Einstein! Obrzucił ją ponownie wystraszonym spojrzeniem i zaczął złazić z samolotu przez wyrwę, uważając przy tym, żeby nie podrzeć wspaniałego ubrania z białego jedwabiu, kupionego w Bangkoku. Massimo należał do owych Latynosów zdolnych do bohaterstwa, gdy szło o ratowanie pięknych strojów. Wreszcie ciężko zwalił się na piasek i siedział z rozkraczonymi nogami. Tułów stewardesy leżał obok niego w pozie niedbałej, pełnej bardzo kobiecego i bardzo wschodniego poddania. Massimo przyglądał się jej przez chwilę, po czym jego oczy rzuciły Stefanii błagalne wezwanie. - To nieprawda! - jęknął. - To nieprawda! Rozpłakał się. Widok jego łez wywołał u Stefanii natychmiastową reakcję: zdała sobie sprawę, że odczuwa pragnienie. Apollo z Carrary objął głowę obiema dłońmi i zaczął nią potrząsać, wykręcać z gestami tradycyjnego lamentu, które w świetle niedawnych wydarzeń sprawiły na Stefanii wrażenie, że usiłuje tę głowę odśrubować. - Dość tego, przestań! - wrzasnęła. Massimo łkał jeszcze przez chwilę, wreszcie oblizał spierzchnięte wargi i powiedział żałośnie: - Głowa Boba...: - Tak, wiem, wiem... - Jest odcięta - zawył Massimo. Leży na ziemi... Jest... Nagle zamilkł. Zauważył na piasku jeszcze inne głowy. Stefania nigdy nie brała na serio powiedzenia: „włosy jeżą się na głowie”. Ale właśnie teraz to się stało: gęsta grzywa Massima dosłownie stanęła dęba. Wykonał jeszcze gest bardzo pokorny - i wzruszający; wsadził rękę pod koszulę, a kiedy ją wyjął, okazało się, że trzymał w palcach mały krzyżyk, który nosił na łańcuszku, i przycisnął go do warg. Potem znieruchomiał: po oddaniu się pod opiekę niebios zawierzył losowi. Siedział bez ruchu na piasku, z kolanami pod brodą, z twarzą ukrytą w ramionach. Po godzinie, kiedy upał stał się nie do wytrzymania, Stefania musiała wdrapać się do samolotu w poszukiwaniu odrobiny wody. Starała się omijać ciała. Z powodu upału i much wydawało się jej, że jest ich dwa razy więcej niż poprzednio. Przytłaczające, duszne powietrze w przegrzanym metalowym kadłubie odbierało jej resztkę sił. Drzwi od kabiny pilota ustąpiły wreszcie od uderzenia, zamek puścił, Stefania weszła do środka. Przez kilka chwil wpatrywała się w plecy pilota. Mężczyzna, który się zwalił na stery, nosił burnus. Był Beduinem. Dopiero kiedy podeszła bliżej, żeby zajrzeć mu w twarz, poznała starego Jugosłowianina, który ją zaprosił na obiad. Tak, to był on. Widocznie przed śmiercią zapragnął przebrać się za Beduina. Niepojęte! Zresztą Stefania nie zamierzała robić najmniejszego wysiłku, żeby cokolwiek zrozumieć. Miała inne zmartwienia. Wszędzie pełno krwi. Pilot przy sterach zapewne stracił przytomność, upadek samolotu dokonał reszty. Fotel drugiego pilota był pusty. Strzelba pokryta krwią zaklinowała się pomiędzy dźwigniami a tablicą z przyrządami. Muchy wtargnęły już do wnętrza kabiny. W kuchence na przedzie znalazła w zbiorniku wodę. Stefania wyszła z wraku zlana potem. Zastała Massima w stanie załamania i widok tego nieszczęsnego faceta, który w ostatnim nieudanym filmie usiłował się wcielić w Herkulesa, przypomniał jej, że może liczyć wyłącznie na siebie. Jęczał, całował krzyżyk, wznosząc oczy ku niebu z uwodzicielską miną alfonsa z przedmieścia. Jego twarz przypominała zdjęcie supergwiazdy wydarte z filmowego pisma i użyte jako papier toaletowy. Jedynie garnitur zachował resztki wyglądu. Aczkolwiek rozdarty i poplamiony krwią, miał jednak swój styl: rzymski krawiec ubierający Massima del Campo prawie obronną ręką wyszedł z katastrofy. Skrzydła dakoty dawały pewną osłonę przed szponami nieba. Ale przy samolocie powietrze nie nadawało się do oddychania. Ciała rozkładały się niezwykle szybko, z prędkością podobną do namiastki życia: rosły i rozkwitały. Kiedy musieli wdrapać się do samolotu, żeby zaczerpnąć szklankę wody, wrażenie było ohydne. Jednakże dręczyło ich tak wielkie pragnienie, że luksus zaspokojenia go we wnętrzu dakoty zmienił się szybko w prawdziwą rozkosz. Tuż przed zmierzchem Stefania spostrzegła, że zbiornik jest przebity: z kurka nie wyciekała ani kropla, toteż musiała korkociągiem wyświdrować dziurę bliżej spodu, żeby zebrać resztki płynu. Dostrzegła natomiast ze dwadzieścia puszek soku pomarańczowego i cytrynowego. Radość ich nie miała granie, kiedy znaleźli kartony z przygotowanymi porcjami. Byli zapewne jedynymi istotami na świecie, które kiedykolwiek czekały na śmierć zajadając kanapki z wędzonym łososiem, z kawiorem i pasztetem, a następnie faszerowaną kaczkę. Pierwsze trzydzieści sześć godzin były okropne, zwłaszcza kiedy Massimo del Campo chwycił głowę Boba i zaczął obrzucać ją gwałtownymi wymówkami będącymi niejako westernowo-kiczową wersją Hamleta. Do samego końca, do ostatniego błysku świadomości, w suszy takiej, że ciała zaczynały się mumifikować, i w związku z tym mniej cuchnęły, Stefania zdołała zachować poczucie humoru. Nie mogła opanować śmiechu na myśl, że magazyn „Wear” opisze zapewne jej agonię tak: „Gdzieś w czarownej pustyni z Tysiąca i Jednej Nocy, pod niebem ze złota i diamentów, ubrana w kreację firmy Riggi, żółtą i lila, o szerokich rękawach naszytych opalizującymi cekinami w kolorze błękitnego nieba, ozdobionej iskrzącą się figlarną biżuterią Nina Alfierriego...”. Miała na sobie białe spodnie dżinsowe, ale oni już sobie poradzą, żeby zrobić jej trochę pośmiertnej reklamy. Na trzeci dzień, kiedy wstawał świt, zdecydowała, że dała już dostateczną szansę ratownikom i że teraz muszą sami zaryzykować. Nie miała nie przeciwko czekaniu na ratunek, ale też nie zamierzała czekać biernie na śmierć. Przecież za tymi wydmami mogło coś być: droga, studnia, obozowisko tubylców... Zbudziła Massima kopniakiem w żebra i zmusiła do wstania. Kiedy słońce wyszło zza widnokręgu, ruszyli w drogę. Stefania szła z trudem, ale najtrudniej było zmusić do tego Massima: zachowywał się jak całe stado krów, które trzeba co chwila zaganiać. W ciągu kilku godzin gorączka, nienawistny ogień z nieba, zwany słońcem, odparzona skóra, pragnienie i wyczerpanie zmieniły ich w dwa straszydła, potykające się, zamroczone. Twarz i ramiona Stefanii pokryły się tysiącem bąbli od ukłuć niewidocznych kleszczy. Zaczerwienienia szybko zmieniły się w bolesne pęcherze. A jednak parła do przodu, klęła i pchała przed sobą owo stado bydła, czyli Massima, nie przez litość czy solidarność nie dając mu paść i umrzeć, ale dlatego, że bała się pozostać sama. Mimo wszystko stanowił coś żywego, zwierzęcego w całej tej ślepej pustce. Massimo, którego uparcie pędziła przed sobą, wygrażał jej pięścią, majaczył, okręcał się wokół siebie niczym połamana kukiełka, gubiąca jeden po drugim sznurki, nim upadnie w powolnym, niezdarnym walcu. Jednak nadal uparcie, tępo płynęła w przestrzeni, a wydmy wokół niej unosiły się i opadały, kołysały się płowe fale, z których wynurzały się niekiedy twarze jej ojca i dom na Fisher Island, w którym jako mała dziewczynka spędzała wakacje. Na chwilę oprzytomniała, kiedy zobaczyła Massima w napadzie szaleństwa, jak stanął przybrawszy efektowną pozę, nagle zaśpiewał: Il donna e mobile, po czym runął na ziemię i drapał piasek paznokciami. Padła obok niego, z twarzą owiniętą apaszką Pucci, żeby ochronić to, co pozostało ze skóry. Boże, przecież nie mogę sobie pozwolić na utratę źródła zarobku. Chcą mnie oszpecić... Muszę zarabiać na życie... Nagle cierpienia ustały. Łódź kołysała się na falach, ocean unosił ją łagodnie, przyjaźnie, jak życzliwy olbrzym niosący dziecko, które zasnęło w jego ramionach. Jej ojciec trzymał ster mocną ręką. Był to człowiek, który zdziałał lub usiłował zdziałać bardzo wiele w życiu, aż do dnia, kiedy „dał spokój” mawiał to ze smętnym uśmiechem, nigdy nie precyzując, co przez to rozumiał i dożył swoich dni na Florydzie, jako właściciel francuskiej restauracji w Marina Beach. Łódź miała zaledwie dziewięć metrów, a dokoła Miami były jeszcze trzydzieści dwie francuskie restauracje, ale żagle wydymał wiatr, zaś z tą czapką kapitana żeglugi wielkiej, z fajką w zębach i ze szpakowatą brodą wilka morskiego, w oczach uwielbiającej córki mogło to jeszcze ujść. Stefania wspominała matkę z wdzięcznością, gdyż ich puściła kantem. Zgubili ją gdzieś po drodze, między połowem langusty a Firmą importowo-eksportową, pomiędzy Dżibuti a Madagaskarem, gdzie ich porzuciła i poszła za kapitanem Legii Cudzoziemskiej. Uratowani, pomyślała, czując z wdzięcznością kołysanie pokładu, i otworzyła oczy, żeby uśmiechnąć się do ojca z za chwytem, do którego go przyzwyczaiła i bez którego zapewne jeszcze teraz nie mógł się obejść, chociaż nie żył już od pięciu lat. Zobaczyła wydmy i białą sylwetkę Beduina, który jechał obok niej na swoim dromaderze, i odkryła, że leży na grzbiecie wielbłąda jak w lektyce, na gałęziach palmowych, owinięta niczym noworodek w czerwone i niebieskie płótna wychodzące spod brzucha zwierzęcia. Przed sobą miała sznur wielbłądów, kołyszących się w rozżarzonej przestrzeni, gdzie światło podobne było do wybuchu uchwyconego i utrwalonego w apogeum. Szybko zamknęła oczy, żeby się uchronić od bólu, ale czerwony blask pożaru nadal ją napastował. Stefania położyła dłoń na oczach i poczuła pod palcami szorstką powierzchnię; strzępki suchej skóry były twarde jak rybie łuski. Krzyknęła nie po to, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale żeby się upewnić, że ma jeszcze struny głosowe i że ogień, który czuła w gardle, nie strawił wszystkiego. Beduin skierował ku niej swego dromadera, uniósł jeden z dwu bukłaków zwisających po bokach zwierzęcia i dał się jej napić. Zobaczyła Massima: leżał na grzbiecie wielbłąda kołyszącego się przed nią, także owinięty w błękitne i czerwone płótna. Była to zapewne karawana wioząca niebieskie i czerwone bawełniane tkaniny. Zasnęła. Kiedy się obudziła, leżała na kocu na ziemi w oazie; obok niej postawiono dzban z wodą, daktyle i coś w rodzaju chleba podobnego do wyschniętych placków krowieh; miał cudowny smak kurzu i pleśni, zupełnie znakomity, najsmaczniejszy ze wszystkiego, co kiedykolwiek jadła. Słońce było czerwone i raczej nieszkodliwe, ale na samo słowo „słońce” dostawała mdłości. Wielbłądy były wszędzie, stękające, bekające i siusiające wokół niej. Siusiały z bardzo wysoka, kropelki pryskały na wszystkie strony. No, nie była to ślina, Stefania wiedziała o co chodzi. Noc zapadła nagle i słynne gwiazdy pustyni, o których opowiadano jej do znudzenia, lśniły przysłowiowym blaskiem. Zaczęło się robić diabelnie zimno. Beduini dali jej koc, ale tylko jeden i w środku nocy Massimo usiłował go jej ukraść. Dygotała, zęby jej szczękały, twarz i dłonie płonęły, dreszcz przebiegał po plecach mieszanina lodu i ognia. Skóra na twarzy stwardniała jak maska. Stefania miała wrażenie, że rysy poodpadają jeden po drugim. Słyszała o doskonałym chirurgu plastycznym mieszkającym w Brazylii. No i w końcu, do diabła, jakoś to będzie zdecydowała. Będę znowu ładna, nawet gdyby mieli mi zedrzeć całą skórę z pośladków na przeszczepy. Zawsze jej mówiono, że ma czarujące pośladki. Łagodny powiew muskał jej twarz jak litościwa dłoń, aż w końcu ta pieszczota ją uśpiła. Zbudził ją zapach smażonego tłuszczu: Beduin z twarzą rozciągniętą uśmiechem trzymał pod jej nosem kulkę przypieczonego mięsa. Massimo siedząc na dywanie pośród piasków pożerał swoją porcję z łapczywością wywołującą u Beduinów śmiech. Wielbłądnicy gestami nawoływali do ruszenia w drogę. Klęczące dromadery wstawały opornie. Żółte niebo zapowiadało już pierwsze udręki słońca. I wtedy Massimo del Campo pokazał, że znowu stał się sobą. - Ależ to mi zrobi cholerną reklamę! - powiedział. Nazajutrz rano wydmy zaczęły łagodnieć, spłaszczać się jak morze, gdy się uspokaja. Karawana dotarła do placówki wojskowej. Nie miała ona nazwy, jedynie cyfrę, duże „5” wymalowane na tablicy przy drodze, która tu właśnie się zaczynała. Przewodnicy karawany zostawili ich, żegnając wybuchami śmiechu, które od biedy można było wziąć za przejawy sympatii. Ich szef, który jeszcze nie odezwał się do niej ani słowem, trzymał się na uboczu; teraz wydał rozkazy głosem surowym i śmiechy natychmiast umilkły. Widziała jego samotną sylwetkę. Zsiadł z dromadera i na chwilę oddalił się, żeby coś powiedzieć Beduinowi czekającemu przy landroverze i wręczył mu coś podobnego do koperty. W tym czasie jego dromader się położył. Kiedy szef powrócił, musiał stoczyć walkę z wierzchowcem, który nie chciał wstać. Burnus mu się zsunął i Stefania zobaczyła jego twarz. Był to Europejczyk. Włosy miał jasno blond, ostrzyżone na jeża, drobne rysy twarzy i silny kark. Natychmiast poprawił burnus, odwracając się tyłem. Pierwszą reakcją Stefanii było oburzenie. Przecież ten człowiek na pewno mówił po angielsku, francusku czy niemiecku, w końcu był jej rodakiem w najszerszym tego słowa znaczeniu, a nie odezwał się do niej ani razu, nie zapytał nawet jak się czuje, nie okazał cienia życzliwości, nie podtrzymał na duchu. Ponownie wsiadł na swego dromadera. Nie można było dać im jaśniej do zrozumienia, że ma się ich dość. Nagle Stefanii przyszło do głowy, że to przemytnicy. To tłumaczyło wszystko. Mogli przewozić haszysz albo broń i widocznie nie chcieli zwracać na siebie uwagi. Cztery godziny później dotarli do Tewzy. Wojskowy jeep zawiózł ich prosto do szpitala. Zakonnice hinduskie, czarne pielęgniarki i dość młody angielski lekarz, któremu natychmiast zaczęła opowiadać, co przeżyła. - Tak, tak - powiedział. - Wszystko będzie dobrze. - Ścięli głowy pasażerom i położyli je na kolanach, na tackach śniadaniowych... - Proszę się uspokoić, zajmiemy się panią - zapewnił.- To był dla pani straszny wstrząs. - Stewardesa, irańska księżniczka, siedziała w swoim fotelu wychylona do przodu, jak gdyby usiłowała podnieść własną głowę leżącą u jej stóp pewnie spadła przy szarpaniu samolotu, właściwie sturlała się z jej kolan jakby chciała ją podnieść i osadzić na ramionach. - Miss Hedrichs, takie rzeczy się zdarzają, doznała pani silnego szoku, ale teraz wszystko będzie dobrze. Ujął ją pod rękę, pielęgniarki się zakrzątnęły. Była tam jedna gruba, bardzo czarna, z piękną twarzą amerykańskiej „mammy” z Luizjany. Gładziła ją po rękach. Stefania przytuliła się do jej piersi i łkała, usiłując wytłumaczyć... - Wszędzie głowy rozbiegane jak kraby, obijające się o siebie, niczym kule bilardowe, pani rozumie... I jugosłowiański pilot, który przed śmiercią przebrał się za Beduina... - Tak, tak, moje maleństwo, to przejdzie. Nawet nie poczuła zastrzyku i zasnęła na piersi matki, która zapewne powróciła do niej po długich latach. Stefania spała trzydzieści sześć godzin bez przerwy, a kiedy się zbudziła, poczuła wilczy głód, w głowie miała jedną jedyną myśl: jeść, jeść, jeść. Jej sny były pełne literackich, genialnych wprost obrazów smakowitych potraw, więc postanowiła wrócić do Nowego Jorku i otworzyć tam wielką restaurację. Pierwszą rzeczą jakiej zażądała, było lustro. Nie wyglądała tak źle, jak się obawiała. W pokoju miała istną orgię róż: przysłali je Ali Rahman, jego ekscelencja Sambro, minister spraw zagranicznych jego ekscelencja sir David Mandahar, minister spraw wewnętrznych i turystyki, jego ekscelencja Edward Henderson ambasador Stanów Zjednoczonych... z najlepszymi życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Z początku nie pozwalano jej mówić. Ale nie miała już gorączki i na czwarty dzień, wszedłszy rano do jej pokoju, doktor Salter zastał ją siedzącą na łóżku. Przed nią piętrzyła się góra baranich kotletów. - Brawo! - zawołał. - Przeżyła pani straszną przygodę, panno Hedrichs. Co za okropny wypadek. Odłożyła widelec. - Jaką przygodę? To chodzi o potworne morderstwo, dokonane w sposób najokrutniejszy, najbardziej średniowieczny. Nigdy nie zapomnę tych odrąbanych głów toczących się po podłodze. Czy dzienniki opublikowały zdjęcia? Twarz młodego lekarza nieco zesztywniała. - Proszę o tym wszystkim nie myśleć, panno Hedrichs. Nie myśleć o niezłym. Jest pani jeszcze bardzo słaba. - Nie, nie jestem słaba. Pochodzę z mocnego, chłopskiego pnia francuskiego i irlandzkiego, wie pan. Czy odnaleziono samolot? - Tak, zdjęcie ukazało się w prasie. - Czy zaaresztowano winnych? Doktor Saltcr lekko westchnął. - Jeśli ma pani na myśli przyczynę wypadku, śledztwo jest w toku. Prawdopodobnie usterki techniczne. Przyjrzała mu się uważnie. - Co za bzdury usiłuje mi pan wcisnąć, doktorze? - Ależ... - To nie wypadek. Nie była to katastrofa lotnicza w tym sensie, jak to się zwykło rozumieć. Samolot się roztrzaskał, bo pilot dostał dwie kule w plecy. Drugi pilot zniknął, tak jak i wszyscy pasażerowie Hassaniei i jeden Anglik. Wszyscy pozostali pasażerowie tego piekielnego samolotu, z wyjątkiem Massima i mnie, mieli odcięte głowy. Niechże mnie pan dobrze zrozumie. Ścięto im głowy. Ciosami topora, szabli czy innym narzędziem, nie wiem. Co pisały na ten temat dzienniki? Jakie są hipotezy? Kto popełnił tak potworną zbrodnię i w jakim celu? I dlaczego nas oszczędzono, Massima i mnie? Niech pan nie robi takiej miny, doktorze. Jeżeli pan będzie próbował mnie przekonać, że jestem stuknięta i że nie widziałam tego, co widziałam, to jedno z dwojga: albo pan niczego nie rozumie. albo jest pan w zmowie... Lekarz, który przyjaźnie przysiadł w nogach łóżka, wstał Był teraz podobny do łysiejącego, smutnego spaniela w okularach. - Istotnie nie jestem poinformowany o tym, co się stało, panno Hedrichs, to prawda. O tym wszystkim porozmawiamy później, jak pani będzie się czuła lepiej. To istny cud, że pani przeżyła i wypadek, i pustynię. - Pochylił się i palcem dotknął twarzy Stefanii. Jej skóra tak stwardniała, że nawet nie poczuła dotyku.- Całkiem nieźle - powiedział, lecz nie był to hołd złożony jej urodzie: miał na myśli stan naskórka. - Na pewno nie był to akt piractwa powietrznego stwierdziła Stefania. Terroryści mogliby zabić pasażerów. Ale po co mieliby im ucinać głowy? Scenariusz był przygotowany. Wyrafinowane okrucieństwo w dążeniu do grozy, które nie mogło być ot takie sobie, musiało mieć jakiś cel. Wszyscy ci nieszczęśnicy trzymali swoje głowy na kolanach. A więc, doktorze, zadaję panu pytanie: w jakim celu? I dlaczego nas oszczędzono? Massima i mnie? - Nagle zrozumiała. Odczuła podniecenie niemal graniczące z egzaltacją i nareszcie cała sprawa nabierała sensu.- Więc powiem panu dlaczego: byli im potrzebni świadkowie. Doktor głęboko wciągnął powietrze i uniósł rękę. Ale nie dała mu dojść do słowa. Nareszcie zauważyła światełko, wprawdzie mikroskopijne, ale był to początek, pomimo wszystko. - Liczą, że Massimo i ja powiemy, co widzieliśmy, aby to ludobójstwo nie mogło być zatuszowane przez tych, którzy go dokonali... ot co! - Zastanawiała się przez chwilą. Nie, to się nie trzyma kupy - stwierdziła ponuro. Doktor Saltcr jeszcze raz rzucił okiem na wykres temperatury nad jej łóżkiem. Nie miała już gorączki. - Myślę, że potrzebuje pani dużo snu i wypoczynku - powiedział. Stefania miała duże doświadczenie z mężczyznami, jak.wszystkie kobiety, które muszą utrzymać się przy życiu w męskiej dżungli. Była pewna, iż doktor Salter jest człowiekiem nieposzlakowanie uczciwym. Istniało zatem tylko jedno jedyne wytłumaczenie. Nie wiedział. Ale jeśli nie miał pojęcia o tym, co zaszło, to znaczy, że nie było żadnej wzmianki ani w prasie lokalnej, ani w radiu. Nikogo nie poinformowano. A przecież musieli odnaleźć ciała... Więc... - Doktorze, jaką wersję tej sprawy opublikowano w gazetach? - Nie czytam po arabsku, ale lokalny dziennik angielski zamieścił dokładną relację o wypadku. Samolot rozbił się po dwóch godzinach lotu. Załoga i wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu, oprócz pani i pani włoskiego przyjaciela. Według niego, czekaliście na ratunek aż trzy dni. Znalazła was przypadkiem jakaś karawana... Mieliście wyjątkowe szczęście, wiele zawdzięcza pani panu del Campo. Zachował się jak prawdziwy bohater. Przez cały dzień niósł panią przez pustynię na rękach. - Cooo? Stefania była tak oburzona, że nie umiała odnaleźć swego bogatego słownictwa. Osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w doktora. - Dam pani coś na uspokojenie, miss Hedrichs. Z całą odpowiedzialnością zapewniam panią, że za kilka dni odzyska pani pełnię zdrowia. A jeśli chce pani zatelegrafować do rodziny czy do przyjaciół... - Nie mam nikogo. Miałam kochanka, ale mnie rzucił. Mam tylko siebie i na tym mi zależy. I niech mnie pan przestanie rozpieszczać i traktować jak noworodka. Już panu powiedziałam, że nie jestem delikatna. Potrzeba mi pieszczot i czułości, tak jak pułkowi Legii Cudzoziemskiej. Czy zechciałby pan uprzejmie polecić, żeby mi przyniesiono ten dziennik? - Wolałbym, żeby na razie nie próbowała pani czytać, ale skoro pani nalega. Wyszedł. Pielęgniarka przyniosła jej lokalny dziennik w języku angielskim. Samolot adeńskich linii lotniczych rozbił się na pustyni, Załoga i dziewiętnastu pasażerów zginęli, wśród nich słynny nowojorski fotograf pan Abdul Hamid. Przy życiu zostało dwoje: miss Stefania Hedrichs, słynna modelka, i aktor, pan Massimo del Campo. Wypadek spowodowała awaria silników. To wszystko. Ale najbardziej zdumiewająca była fotografia: zwęglone szczątki dakoty na pustyni. Ani śladu ciała stewardesy. Zniknęły także głowy. Nie, tylko piasek. Stefania odłożyła pismo. Wiedziała, że samolot nie spłonął. Wszak spędzili dwa dni pod osłoną jego skrzydeł. A przecież był to niewątpliwie ten sam samolot, w tej samej pozycji odwróconej litery „V”, którą tak dobrze zapamiętała, z wyrwą w boku. Cisnęła dziennik, przeciągnęła ręką po czole. Czyżby... Nie, nie! To nie był sen. Przecież nie miała halucynacji. - Proszę przyprowadzić tu Massima. Natychmiast! - Pan del Campo opuścił szpital dziś rano. Wrócił do hotelu. - Mam to gdzieś! Sprowadźcie go! Chcę także widzieć się z konsulem Stanów Zjednoczonych. Przeżyłam chwile przerażające, potworne, niewyobrażalne i nie pozwolę, żeby na dodatek robiono ze mnie kpiny. Żądam, żeby posłano po Massima, żeby sprowadzono amerykańskiego konsula, a jeszcze lepiej samego ambasadora Hendersona, jak również korespondentów zagranicznych agencji prasowych. Oczy jej pałały. Z zaciśniętymi pięściami, z rudą grzywą opadającą na twarz, krążyła gestykulując po małym pokoiku szpitalnym, odprowadzana wystraszonymi spojrzeniami lekarza i pielęgniarki. - Ależ oczywiście, miss Hedrichs. Poprosimy signora del Campo, żeby przyszedł. Niech się pani uspokoi, bardzo proszę. Zaraz zadzwonię. Doktor sięgnął po telefon. W pierwszej chwili „chluba Carrary”, mówiąc językiem jego reklam, odmówiła opuszczenia hotelu i mieszania się z tłumem, ale najwidoczniej ktoś zdołał go przekonać, a nawet zechciał się pofatygować i przywieźć własnym samochodem do szpitala. Tym „kimś” okazał się gliniarz, i to w sposób równie oczywisty, jak to, że jestem ruda, stwierdziła Stefania. - Przedstawiam ci mojego przyjaciela, pana Bakiri - powiedział Massimo. - Był ogromnie uczynny. Władze też. Wszyscy wprost wyłazili ze skóry. Mają tu wspaniałych krawców, spójrz na mój garnitur. Uszyli mi go w ciągu dwudziestu czterech godzin. Prawie tak dobrze skrojony jak w Rzymie. Ludzie tu nie są tak prymitywni za jakich się ich uważa. I zupełnie niedrogo, wiesz? Zamówiłem sobie pół tuzina. Jedwab z Tajlandii. To się naprawdę opłaca. - Massimo, czy zechcesz powiedzieć doktorowi, co widzieliśmy w samolocie? Włoch przybrał poważny wyraz twarzy. Stefania stwierdziła, że wcale się nie zmienił: miał tę samą kretyńską minę, jak zawsze kiedy udawał, że się nad czymś zastanawia. - Po co? Już wszystko opowiedziałem prasie. Natychmiast pożałowała, że w duchu zrobiła uwagę o kretyńskiej minie Massima. Czuła, że wyraz jej własnej twarzy nie świadczy wcale o inteligencji. - Ach, tak? Wszystko im powiedziałeś? Są poinformowani? - Oczywiście. Wystąpiłem na konferencji prasowej. Rzucili się na mnie wszyscy, ledwo wyszedłem ze szpitala. Mogę ci powiedzieć, że był tłum, dziennikarze przybyli specjalnie z Trypolisu, z New Delhi, nawet z Bagdadu. Opowiedziałem im, jak mi się udało wyciągnąć cię z płonącego samolotu i jak cię niosłem na rękach całe dwa dni przez wydmy... Stefania rzuciła kilka bardzo mocnych słów, po czym zacisnęła zęby. - Dobrze już, dobrze. Możesz sobie robić tyle reklamy, ile chcesz, i tak nie będziesz gwiazdorem. Coś im opowiedział dokładnie? - Co mam ci mówić? Opowiedziałem im o tym, co się stało. To wystarczy, nie uważasz? Powiedziałem im, że samolot miał awarię i spadł, i że wszyscy zginęli oprócz nas dwojga. Mnie wyrzuciło na zewnątrz, ale wróciłem do samolotu, żeby cię z niego wyciągnąć. Wtedy dakota zaczęła się palić, w ostatnim momencie udało mi się ciebie wydostać. Jeszcze parę sekund, a zostałabyś w środku. Ja, oczywiście, bardzo ryzykowałem, gdyż zbiorniki mogły w każdej chwili eksplodować, ale na szczęście nie eksplodowały, samolot po prostu spłonął. - Spłonął? - Tak. Ty byłaś nieprzytomna. Prawdopodobnie nie przypominasz sobie niczego. Stefania przyjrzała mu się uważnie. Na twarzy Massima nie dostrzegła najmniejszego śladu zażenowania, wiedziała, że jest zdolny do każdego kłamstwa, ale wiedziała także, do czego jest absolutnie niezdolny: do grania komedii. Poczuła, jak na czoło występują jej kropelki potu i poważnie zaczęła wątpić w swoje zmysły, w swoje wspomnienia. Ogarnęło ją uczucie niepokoju, zrobiło jej się mdło, w żołądku czuła pustkę ze strachu. Ale uważała, żeby nie okazać zaskoczenia i wahania, a pod opadającą na czoło strzechą rudych włosów twarz jej przybrała jeszcze surowszy, bardziej zdecydowany wyraz. Naszło ją dziwne wspomnienie: pomyślała o wojowniczej manguście przypartej do muru, jednak nadal walczącej... W Indiach widziała dużo mangust. Za każdym razem, kiedy wychodziła z hotelu, wpadała w złość, bowiem wszędzie na ulicach pokazywano walkę na śmierć i życic mangusty z kobrą. W Indiach były dwa rodzaje turystów: jedni płacili, żeby móc oglądać walkę mangusty z kobrą, inni płacili, żeby tej walce przeszkodzić albo jej zapobiec. Ale tym razem Stefania nie tylko nie miała najmniejszego zamiaru płacić za zaniechanie śmiertelnej walki, lecz sama czuła się mangustą zagrożoną przez kobrę tym niebezpieczniejszą, że będącą wszędzie naraz, jednocześnie pozostając niewidoczną. Ale nie da się wodzić za nos, to jedno było pewne. Będzie walczyć do końca. - Daj mi papierosa, kochanie. Massimo podał jej paczkę pleyersów i pstryknął z elegancją złotą zapalniczką. Stefania zaciągnęła się. Doktor Salter miał minę zafrasowaną i smutną. Gliniarz w cywilu starał się przybrać miły wyraz twarzy, wzbudzić zaufanie. W tym celu dysponował uśmiechem pełnym złota, w którym zaledwie parę wątpliwych zębów wyglądało, jakby czekały na następną łapówkę, żeby zapłacić za usługi dentysty. - Przyznaj się, Massimo, czy przypadkiem o czymś nie zapomniałeś? Dobra, zapłacili ci. To jasne. Po prostu pytam, dla czystego sumienia, wobec tych panów w pewnym stopniu należących do rodziny, jak to się mówi w mafii, czy powiedziałeś przynajmniej na początku o tym, co się wydarzyło na prawdę? O tych wszystkich odrąbanych głowach, które pasażerowie trzymali na kolanach? Że głowa Boba turlała się po ziemi jak piłka? Że ani jeden podróżny nie zginął w „wypadku”, ale że wszyscy zostali zamordowani wcześniej, ścięci? Ze pilota zabito dwiema kulami w plecy i że drugi pilot zniknął? Znam z góry twoją odpowiedź, ale zadaję ci to pytanie dla czystego sumienia... No bo mnie nikt nie przekupi. Massimo westchnął ze smutkiem i współczująco skłonił głowę. Posłał lekarzowi znaczące spojrzenie. Jako efekt sceniczny było to przeszarżowane i raz w życiu Stefania była głęboko wdzięczna Masssimowi, że jest tak kiepskim aktorem. - O Jezusie, Stefanio, doprawdy mocno cię trzepnęło - odpowiedział. - Dobrze już, spieprzaj! Pan Bakiri się wtrącił. Zrobił to z księżowskim gestem pulchnej dłoni, głosem łagodnym i słodkim. Stefania była zupełnym przeciwieństwem rasistki, ale nie znosiła rachatłukum. - Jestem pewien, że wszystko się ułoży, miss Hedrichs. W naszym przykrym klimacie skutki emocji trwają dłużej, jak odbicia w pewnej mierze, jak miraże. Wokół Zatoki Perskiej wszystkie regiony są, nawet z politycznego punktu widzenia, dotknięte ujemnym wpływem upału i wilgoci na nerwy. Ja kieruję Urzędem Turystyki. Gdyby pani potrzebowała czegoś … - wsunął rękę pod marynarkę, wsunął na nocny stolik wizytówkę. W ogóle, przy najdrobniejszym ruchu zaczynał sunąć. Zwróciła się do Massima. - Ile ci zapłacili? - Ależ coś ty... - Władze tego cholernego kraju chcą zatuszować sprawę. Ile ci dali? Mam prawo do połowy, prawda? Na twarzy pana Bakiri pojawił się wyraz zafrasowania. - Panno Hedrichs, w naszym kraju nie ma już korupcji. Skończyła się raz na zawsze. W tym momencie wspomnienie rozjarzyło się w głowie Stefanii, błysk nadziei, pewności. Jej polaroid! - Obawiam się, że z naszych rzeczy nic nie pozostało? Miałam aparat fotograficzny... - Ależ tak - powiedział Bakiri szczęśliwy, że może jej oddać przysługę. - Samolot nie spłonął całkowieie i udało się nam ocalić trochę bagaży. Znaleźliśmy również pani polaroid i kamerę pana Abdula Hamida. Myśleliśmy, że aparat należał do niego. - Polaroid jest mój. Czy mógłby pan przysłać mi go tu? - Ależ oczywiście, na pewno - obiecał Bakiri. Zapach róż, słodki a zarazem natrętny, był nie do zniesienia. Kazała je wynieść z pokoju. Po południu doręczono jej polaroid. Otworzyła go natychmiast. Ręce jej drżały ze zdenerwowania. Włożyła zdjęcia do zamszowej kieszonki wewnątrz futerału. Wszystkie na miejscu! Zdjęcia były znakomite. Na każdym widniał spalony szkielet dakoty i nie poza nim, z wyjątkiem szlachetnej pustki dokoła. Stefania podniosła słuchawkę i poprosiła o połączenie z konsulem Stanów Zjednoczonych. Przebywał w podróży, a wieckonsul ponoć leżał chory. Stefania opuściła klinikę jeszcze tego samego dnia. Bagaże czekały na nią w hotelowym pokoju, co było wielką uprzejmością ze strony tych, których zaczęła nazywać „organizatorami”, zwłaszcza jeśli się pamiętało, że samolot uznano za spalony. Ale oni będą nadal twierdzili, że ogień oszczędził komorę bagażową. Odzyskała nawet swoją torebkę i kiedy ją otworzyła, pierwszym co zobaczyła, była wizytówka Ahmeda Alaviego: Jedwabie, srebro, złoto, biżuteria, dostawca Ich Wysokości Imamów Adenu od 1875 roku. Autentyczność gwarantowana. Był to dobry punkt wyjścia. Z hotelu skierowała kroki prosto do suków. Stłoczone wokół zielonego meczetu kramy tworzyły oddzielny, zamknięty w sobie światek, kręty, wężykowaty, poplątany labirynt, który chyba nie miał innego celu, jak tylko wciąga nie klienta coraz głębiej, prowadząc go do nikąd. Panował tu nieodłączny zapach mięty, frytury, mirry i kadzidła, zrodzony przed czterema tysiącami lat w Babilonie, żeby żywić tymi kuszącymi wyziewami całą nędzę Wschodu od Morza Czerwonego po deltę Gangesu. Były to luksusowe perfumy ubogich. Stefania właśnie wyprzedziła sznur osłów przenoszących cuchnące skóry przeznaczone zapewne dla farbiarzy, kiedy spostrzegła, że jest śledzona. Parę razy skręcała w gmatwaninę zaułków, ale mężczyzna wciąż deptał jej po piętach. Był Europejczykiem. Sylwetka jakby wojskowa, w dresie khaki... Zawróciła do tyłu, ale zniknął natychmiast. Ulotnił się. Może go nigdy nie widziała? Znowu omamy, majaki? Bo doprawdy nie było najmniejszego powodu, żeby blondyn z karawany, która ich przygarnęła na pustyni, znajdował się teraz tutaj, w zaułkach Tewzy, o dwadzieścia kroków za nią. A jednak to on, nie miała wątpliwości. Nie mogło być w Adenie dwóch ostrzyżonych na jeża blondynów, dwóch identycznych karków. W uszach jej rozbrzmiały gongi: siedzący po turecku przed kramami rzemieślnicy z suku kowali formowali miedź. Hałas rozsadzał jej głowę, wpadła w panikę. A przecież nie miała najmniejszego powodu, żeby się denerwować. Żadnego. Gdyby władze Adenu postanowiły pozbyć się jej jako nie wygodnego świadka, nie wybrałyby na mordercę Europejczyka. I na pewno żadnego z mężczyzn, którzy wyratowali ją i Massima. Wypiła w jakimś sklepiku filiżankę kawy i zrobiła rachunek sumienia: „Stefanio, moja droga, dlaczego jesteś zawsze uparta jak muł? Daj spokój, wsiądź do pierwszego samolotu, wracaj do twego przytulnego mieszkanka na Manhattanie. Do twego świata, w którym jest Givenchy, Ungaro, Saint-Laurent.” Jak mawiała jedna z jej koleżanek, jeszcze bardziej zatwardziała od niej: „Nie wsadzaj swego nosa”. Ale był też Tołstoj, który napisał: „Świat jest odpowiedzialnością każdego”. Do diabła! Nie chodziło o to. Nie była ta sprawa moralności, sprawiedliwości, godności ludzkiej, idealizmu. Była to sprawa kobiecości i wspomnienie uroczej stewardesy w szmaragdowym sari, jej delikatnego ciała osuniętego na fotel i jej ramion wyciągniętych ku głowie leżącej koło nóg. Tak, kobiecości, kobiecej solidarności. Ktoś musi za to zapłacić. Stefania bez trudu odszukała sklep pana Alaviego w suku jubilerów. Był większy i wyraźnie lepiej prosperujący od innych. W środku nie zastała nikogo. Przeszła przez sklep i znalazła się na wyłożonym płytami podwórku: pośrodku fontanna zdawała się recytować delikatnym szeptem sury Koranu. Ciężkie drzwi z rzeźbionego drewna wiodły do prywatnych apartamentów; Stefania przekroczyła próg i weszła w półmrok. Przez chwilę rozkoszowała się kojącym chłodem, ale usłyszawszy za sobą szmer, odwróciła się: poprzez zasłonę z rafii patrzyły na nią czarne oczy w bardzo bladej twarzy. Stefania poznała ją natychmiast, widziała na jednym ze zdjęć, które pan Alavi jedwab, srebro, złoto, biżuteria pokazał jej w hallu hotelowym. Jego żona. Była w czarnej sukni, bez zasłony na twarzy. Włosy miała zaczesane do tyłu. Nagle, wobec tej tragicznej twarzy i czarnych szat Stefania doznała wrażenia, jakby opuściła Wschód: znajdowała się w Grecji. - Przepraszam, szukam pana Alaviego. - Tak. - To jego sklep, prawda? Dał mi wizytówkę. - Tak. - Pani mówi po angielsku? Milczenie. Głowa kobiety drgała, jak gdyby za chwilę miała odpaść. Stefania uświadomiła sobie nagle, że przez bardzo długi czas będzie miała problemy z głowami. Usłyszała, że ktoś się zbliża z lewej strony, szurając nogami, i zobaczyła starszego korpulentnego mężczyznę, wynurzającego się z obszernego, ciemnego pokoju, w którym można się było spodziewać mozaik, dywanów i zielonych roślin. Na pierwszy rzut oka człowiek ten wyglądał na co najmniej sto dwadzieścia lat, ale przyglądając mu się bliżej zrozumiała, że to nie wiek, lecz zmartwienie nadało mu wygląd steranego życiem starca. - Mój syn nie żyje. Czego pani chce od niego? On nie żyje. Kobieta stała bez ruchu, tylko głowa jej trzęsła się coraz bardziej. Ściany były wyłożone białym fajansem. - Wiem. Nie muszę mówić, jak jest mi przykro, nie wypada prawić takich banałów. Spotkałam pani męża przed odlotem. Byłam w tym samym samolocie. Wiem wszystko. Znowu milczenie. Nie, tylko szmer fontanny na podwórzu. Bardzo spokojny szum. - Wiem, co czujecie. Pragnę państwu pomóc. To była zbrodnia, potworna masakra. Usiłują zatuszować sprawę. Jestem świadkiem. Widziałam wszystko. To nie była zwykła katastrofa samolotowa. Było to zamierzone ludobójstwo. - Dzień dobry powiedział stary mężczyzna. W tej chwili to było bez sensu, ale Stefania zrozumiała, że chciał powiedzieć do widzenia. - Proszę, niech się pan nie boi. Mnie może pani zaufać. Winni muszą ponieść karę. - Dlaczego pani nie odchodzi? - zawołała nagle kobieta w poprawnej angielszczyźnie, wysokim, świdrującym głosem. - Proszę wyjść! Mieliśmy dość nieszczęść. Mój mąż nie żyje. Zginął w katastrofie lotniczej. To wola boska. - Na pewno nie. To wola bandy morderców na żołdzie władz tego kraju, które usiłują... Mężczyzna uniósł ręce. - Nie chcemy mówić o polityce w domu żałoby. Proszę odejść. Jest pani zwiastunem nieszczęścia. - Czy państwu oddali... - przełknęła ślinę - ciało? Wydatna pierś kobiety uniosła się w przyśpieszonym rytmie. Stefania zrozumiała, że wdowa lada chwila wybuchnie histerycznym szlochem. - Pogrzebałem szczątki mego syna wczorajszej nocy - powiedział mężczyzna. Teraz spoczywa w spokoju. Oby jego droga do Allacha była szybka i spokojna. Stefania otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Niemożliwe, na Boga, pytać tych przybitych bólem ludzi: czy wam zwrócili jego głowę? Do oczu napłynęły jej łzy. Sama nie wiedziała, czy to łzy litości, czy frustracji. - Dobrze. Rozumiem. Musicie dalej żyć w tym kraju. Jestem zrozpaczona. Do widzenia. Obróciła się na pięcie i uciekła z płaczem. Jeszcze nie bardzo panowała nad swoimi nerwami, ale nigdy nie czuła się pewniejsza siebie i bardziej uparta. Poszła w stronę hotelu krokiem szybkim i zdecydowanym, jakby dokładnie wiedziała, co zrobić. W suku jubilerów arabska melodia ulatywała ze zdartej płyty w głębi kawiarenki, podejmując z góry przegraną walkę z młoteczkami rzemieślników. Paru rycerzy pustyni, zapewne zwykłych wielbłądników, paliło, nargile siedząc przy stolikach i obserwując bezruch przesycony pogodną obojętnością wobec upływu czasu, wynikającą zapewne z braku przemysłu zegarmistrzowskiego. Jedni grali w warcaby, inni żuli kat oczekując kresu życia. W powietrzu unosił się zapach mięty i eukaliptusa. Stefania usiadła przy stoliku, zamówiła kawę, wyjęła z torebki notatnik i zaczęła pisać list do New York Timesa. Rousseau przyjechał do Bagdadu po zakup dziesięciu ton daktyli. Był to dziesiąty zbiór daktyli, który CIA zakupiła w Bagdadzie, i w sekcji budżetowej zaczynali już wyraźnie zgrzytać zębami. Ale trzeba było podtrzymywać handlową reputację przedstawieiela w Iraku i stworzyć handlarzom daktyli okazję do spotkania z nim, tak aby nie trafili do więzienia jako agenci amerykańskiego imperializmu. Stosunki pomiędzy rządem Baas a Waszyngtonem, do czasu powieszenia „agentów syjonistycznych” i dużych dostaw broni z ZSRR, spadły do zera. Rousseau miał nieskazitelny paszport włoski, a jego torba podróżna, sprawdzona w najdrobniejszych szczegółach przez celników, zawierała sześciomiesięczną korespondencję z producentami najlepszych daktyli, fig, winogron i moreli z Bagdadu, Damaszku i Algieru. Spędził osiem dni na studiowaniu arabskiego rynku suszonych owoców. Tu i ówdzie na ulicach stacjonowały jeszcze wozy pancerne, ale siedemnasty zamach stanu dokonany w Iraku w ciągu dwudziestu lat nie udał się. Ta ostatnia próba miała wszelkie cechy pośpiesznej improwizacji. Szef policji politycznej zaprosił na obiad swoich przyjaciół: ministra spraw wewnętrznych i ministra obrony. Po deserze zabił pierwszego z nich i ciężko ranił drugiego. Następnie na czele sił bezpieczeństwa usiłował zając pałac rządowy i radiostację, ale armia pozostała wierna partii al-baas i w dwie godziny wszystko się skończyło. Pułkownik Kazzar, który chciał zbiec do Iranu, został schwytany zaledwie parę kilometrów od granicy. Stracono go razem z dwudziestoma siedmioma innymi spiskowcami. Liczba była bardzo niedokładna, gdyż według urzędowego komunikatu „śledztwo trwało”. Na skutek tych wydarzeń napięcie pomiędzy Irakiem a Iranem jeszcze bardziej wzrosło. Rousseau jechał ulicami Bagdadu białą renówką w towarzystwie mężczyzny, który go powitał przy schodkach samolotu. Jego przewodnik miał pociągłą, energiczną twarz, jakby wygarbowaną „wiatrem od morza, słońcem i słonymi bryzgami”, szpakowate włosy, które pewnie by falowały, gdyby im pozwolono i nie zatrzymano w rozpędzie. Mocna, prosta fajka świetnie pasowała do tego profilu podróżnika. Trzymał kierownieę jak ktoś, komu prowadzenie sprawia jeszcze przyjemność. - O mały włos, a wszystko by się udało, wie pan - powiedział Anglik. - Gdyby samolot premiera nie miał paru godzin opóźnienia... Na lotnisku znajdował się w dobrym miejscu komitet powitalny, ale kiedy zobaczyli, że on nie wysiadł, wpadli w popłoch i zwinęli manatki. To zmieniłoby nie jedno, tu... i gdzie indziej. W jego głosie zabrzmiała nutka żalu i Rousseau odnotował to z zainteresowaniem. Rousseau otrzymał polecenie, by jechać przez Bagdad i zebrać najnowsze informacje na temat handlu bronią w całym rejonie Zatoki Perskiej pamiętając szczególnie, że tutaj na leżyją nazywać Zatoką Arabską. Kraje Bliskiego Wschodu wydały w ciągu pięciu lat ponad dziesięć miliardów dolarów na zakup broni, zaś na następne pięciolecie szacowano za mówienia na piętnaście miliardów. Znaczna część tych obrotów mniej więcej dwadzieścia procent w 1973 wymykała się wielkim mocarstwom na skutek zamówień „za plecami”, to jest na rzecz firm i pośredników prywatnych, którzy oferowali nawet 12 procent prowizji i rabatu miejscowym ludziom. Nafta i kryzys energetyczny zaczynały odgrywać tu taką samą rolę jak piwo w Chicago w latach dwudziestych, w czasach wielkiego amerykańskiego pragnienia wywołanego prohibicją: królestwa naftowe pokawałkowane były między różnych „kaidów”, uzbrojonych po zęby i pilnujących się nawzajem ukradkiem. „Prywatne” transakcje bronią, na wschód od Adenu stanowiły konkurencję dla „oficjalnych” zamówień budząc w Waszyngtonie poważny niepokój... Oczywiście w interesie pokoju... Rousseau się uśmiechnął, nie miał żadnych złudzeń. Chciał się spotkać z największym brytyjskim ekspertem w całej Zatoce Perskiej, który prowadził na bieżąco księgowość zamówień i dostaw „prywatnych”. Był to region, gdzie przez trzy czwarte wieku Anglia rządziła wszechwładnie, toteż konsultowanie starej damy należało niemal do zabobonów. Anglicy byli najlepszymi aktorami świata, i to nie tylko w teatrze. Nadal grali swoje role, gdy już zarówno tekst, jak i sam spektakl, dawno się skończyły. Od trzydziestu lat żaden inny serwis informacyjny nie doznał tylu głośnych porażek, jednak reputacja angielskich siatek przetrwała wszystkie klęski. Rousseau miał potem jechać do Adenu, żeby się zająć „stroną amerykańską” sprawy: zamówieniem na broń wartości dwustu milionów dolarów do natychmiastowej dostawy i sytuacją polityczną, która mogła wysadzić w powietrze całą równowagę emiratów, zważywszy sprawę samolotu. Większość osobistości z opozycji zginęła w wypadku, który radio Tripolis i Dżidda, przynajmniej jeden raz zgodnie, przedstawiły jako „kryminalny sabotaż”. Ale jak gdyby chwilowo nie znały nie których szczegółów, które trafnie, dosadnie i z upodobaniem przedstawiano w depeszach słanych do Waszyngtonu przez ambasadora Stanów Zjednoczonych w Tewzie. Wystarczyłoby tego, żeby podpalić całą naftę. Już teraz cena broni „gorącej’ z natychmiastową dostawą, wzrosła o 20 procent w okresie pomiędzy wyjazdem Rousseau z Waszyngtonu a jego przybyciem do Bejrutu. Ponownie do ostrej wymiany zdań doszło pomiędzy Irakiem a emiratem Kuwejtu, zaś przed dwudziestoma czterema godzinami także pomiędzy Irakiem a Iranem. Szach Iranu oświadczył, że nie pozwoli nikomu na „zmianę równowagi w Zatoce Perskiej”. Rousseau był potomkiem francuskich Kreolów z Antyli. Urodził się w Nowym Orleanie, miał twarz latynoską, taką, jaką się najczęściej określa jako „twarz konkwistadora”. Parę kropel krwi murzyńskiej bardzo mu pomagało w wykonywaniu zawodu. Ciąg przypadków genetycznych, na skutek których ujrzał światło dzienne, pozwalał mu bowiem uchodzić, wedle potrzeby, za Latynosa, Mulata, Żyda lub Araba. Jego koledzy z CIA mówili mu, że ma „gębę do wszystkiego”, co nie koniecznie było komplementem. Jego żona, nim go puściła kantem, podzieliła się z nim ciekawą refleksją według niej, miał on w twarzy tyle szlachetności, że musiała zużyć aż dwu lat, żeby go naprawdę poznać. Później nieraz z pewnym zdziwieniem zastanawiał się nad tym zdaniem i jego implikacjami. - Zbiór daktyli był w tym roku szczególnie obfity - zauważył jego kierowca. - Ale ceny wzrosły. Sytuacja jest korzystna dla hossy i, jak zawsze, sytuacja dyktuje rozwiązania. To jest pragmatyzm... W ciągu pół godziny jego towarzysz dwukrotnie użył sformułowania: „Sytuacja dyktuje rozwiązania” oraz „To jest pragmatyzm”. Rousseau to odnotował. Do identyfikacji człowieka wystarczało jeszcze mniej... - Zresztą za chwilę otrzyma pan najświeższe liczby. Samochód zatrzymał się w dzielnicy Bousaid przed białą obdrapaną willą z gatunku tych, które „znały lepsze czasy” Niegdyś to miejsce musiało być oazą, ale pięćdziesiąt lat temu przybył tu Zachód, żeby zdychać pod postacią will z szarego cementu, pochyłych słupów telegraficznych i domów, dumnie strzelających siedmioma piętrami ponad rudery; tynki natychmiast odpadały, a domy nabierały wyglądu nie zamieszkanych. Rousseau rozglądał się wokół z obrzydzeniem. Mierziły go miejsca, gdzie Wschód i Zachód prześcigały się w szpetocie, oskarżając się wzajemnie o brak elegancji, harmonii i dobrego smaku. Opiekun obserwował go znad fajki z lekką ironią. - Świetnie pana rozumiem! - powiedział. - Przecież to pora sjesty... trzeba zobaczyć wszystkie motocykle i ciężarówki... Czekam tu na pana, zawiozę potem do hotelu. Rousseau wziął teczkę i wysiadł. Anglik także wysiadł, oparł się o samochód i zaczął nabijać fajkę. Rousseau zadzwonił do drzwi i czekał, obserwując z sympatią czynności tamtego. Nie znosił odwracać się plecami do nieznajomego człowieka, i to w dodatku w odosobnionym miejscu. Była to mała „pragmatyczna” fobia, ale nie miał najmniejszego powodu, żeby chcieć się z niej wyleczyć. Wymienili uprzejme uśmiechy. Mężczyzna, który otworzył drzwi i przez chwilę mu się przyglądał, przybrał odpowiednio do okoliczności minę nieufną i tajemniczą jak lekarz specjalista od aborcji. Wyglądał na sześćdziesiąt lat, był w ubraniu z szarej flaneli, ale postawę miał wyraźnie wojskową. Wzrostu był raczej niskiego, szczupły, jego spojrzenie brunatne i młode spoczęło na Rousseau badawczo, z całkowitym lekceważeniem wszelkich reguł dyskrecji i kurtuazji, obowiązujących dobrze wychowanych nieznajomych. ‘. - Jeśli pan chce, może mnie pan zrewidować - odezwał się Rousseau, hołdujący tradycji lekkiego humoru amerykańskich żołnierzy. Mężczyzna potarł palcem górną wargę i powiedział surowo: - Nazywajcie mnie Watkins. - Zapewne P.C.D.K.W. Watkins? - zapytał Rousseau, posyłając pobożną myśl wszystkim kolegom, którzy zginęli, gdyż mieli zbyt wielkie zaufanie do kodów, znaków rozpoznawczych i haseł. W tym sosie można było zostać najłatwiej połkniętym. Mężczyzna natychmiast wyciągnął do niego rękę gestem, który miał wyrażać uznanie, jak gdyby gościowi udał się szczególnie trudny wyczyn. - Proszę wejść. Przeszli przez mały przedpokój, w którym stał wieszak i krzesło. Rousseau odnotował wygodne okno wychodzące na ogród. Główny lokal był prawie pusty: biurko, dwa krzesła, kartoteka i fotografia gospodarza w plastykowej ramce, młodszego o dwadzieścia lat, ale w pełnej gali, na koniu, z pejczem, w mundurze i bermycy grenadiera królowej. Cierpi na nostalgię. Rousseau prześliznął się wzrokiem po zdjęciu, a następnie po twarzy gospodarza. Była już bez wąsika zdobiącego ją na zdjęciu, ale poza tym nie wydawała się zmieniona. Nagle doznał wrażenia, że te rysy są mu jakby znajome... Tego człowieka już gdzieś widział... „Nazywajcie mnie Watkins” lekko obrócił się do okna i chwilę przez nie wyglądał. Zaczął mówić, ledwo poruszając wargami, prawie odwrócony tyłem do gościa, a jego uwagę zdało się przykuwać niebo, ptaki i palmy rosnące z rzadka po drugiej stronie ulicy. - Chyba dobrze zrozumiałem, że pana tu przysłano dla zebrania pewnych wiarygodnych informacji na temat sytuacji. Londyn prosił mnie o udzielenie odpowiedzi na wszystkie pańskie pytania... Zgoda. Cenię sobie opinię, jaką CIA zdaje się mieć o moich kompetencjach. Co pan chce wiedzieć? Ton był suchy, stanowczy, jego ostrość dobrze pasowała do zimnych oczu o nieruchomych powiekach, nie mrugających nawet pod światło. - A raczej zacznijmy od początku. Co pan wie dokładnie? Postaram się w miarę moich możliwości uzupełnić informacje. Rousseau podziwiał ręczny zegarek na jego nadgarstku. Małe cudeńko szwajcarskiego jubilera w złocie. Nie wspólnego z czarnymi smutnymi cyferblatami wojskowymi. Nie było także najmniejszego powodu, żeby zdjęcie gospodarza w mundurze znajdowało się tu, na pustym biurku, twarzą do gości, w pokoju wyraźnie pozbawionym jakichkolwiek osobistych akcentów. Metalowa szafka-kartoteka także nie była zbyt przekonywującą dekoracją. Rousseau wiedział że nie w niej nie ma. - Niech trochę uporządkuję myśli... Ładny dom. Dawno się pan tu wprowadził? Gospodarz przybrał wyraz lekko zirytowanej cierpliwości. - Mniej więcej dwa lata temu... Była tu ze mną moja żona, ale wydarzenia...- Wzruszył ramionami. - Reprezentuję tutaj Fiata i kilka innych firm... - Uśmiechnął się leciutko.- No tak! Ale teraz, panie Rousseau, wróćmy do rzeczy. Najpierw powiedzmy słówko o zbrojeniach, jeśli pan pozwoli. W ciągu ostatnich miesięcy sytuacja w Zatoce Perskiej uległa radykalnej zmianie. Streśćmy to, o czym pan zapewne wie tak samo jak ja. Iran właśnie nabył osiemset angielskich czołgów Chicetainów po pół miliona dolarów sztuka. Szejk Kuwejtu złożył zamówienie na najnowocześniejszą broń za pół miliarda dolarów, w tym na rakiety. Arabia Saudyjska idzie zaraz za Iranem z trzema miliardami dolarów w zamówieniach. Mogę panu podać dokładne liczby dla wszystkich pozostałych emiratów. Wiemy chyba także, że Stany Zjednoczone po niejakim wahaniu postanowiły uzbroić Aden. Ciekawa decyzja, nie ukrywam. Nowy reżim kieruje się coraz bardziej na lewo... Dwieście milionów dolarów na wyposażenie wojskowe. Zgadza się? Gwałtownie odwrócił się do Rousseau i rzucił mu przenikliwe spojrzenie. Rousseau wstał z krzesła. - Przepraszam, gdzie jest łazienka? - „Nazywajcie mnie Watkins” przyjrzał mu się badawczo, jego twarz poczerwieniała. - Proszę powiedzieć, przyjacielu... - Rousseau się roześmiał. - Jestem tylko człowiekiem, wie pan, cokolwiek panu na mój temat mówiono. Za pańskim pozwoleniem, pułkowniku, chciałbym skorzystać z toalety, gdzie jest WC? Anglik odchrząknął. - Tędy... Wskazał ręką w stronę wejścia. - Na prawo? Na lewo? - Na prawo. - Dziękuję. Rousseau opuścił biuro, przeszedł przez pusty pokój, minął kuchnię, z której najwidoczniej od dawna nie korzystano, gdyż nawet nie było w niej lodówki. Zobaczył jeszcze sypialnię, gdzie całe umeblowanie stanowiło wielkie łoże bez kołdry i prześcieradła. Zabawił tam kilka chwil, po czym wrócił. „Nazywajcie mnie Watkins” stał za biurkiem. - Lepiej się pan czuje? - Dziękuję i... przepraszam. Zanim porozmawiamy o zbrojeniach, chciałbym w paru słowach poinformować pana o tym, co wiemy na temat katastrofy dakoty. W Waszyngtonie uważamy, że ta operacja bardzo zręcznie przeprowadzona, miała na celu zdyskredytowanie rządu Adenu, sprowokowanie powstania plemion Radżadu, interwencję Arabii Saudyjskie} i rozległy konflikt w tym regionie. A teraz dodam jeszcze, w sposób jak najbardziej poufny, co odkryłem osobiście. To jest ogromnie interesujące, ale opowieść będzie dość długa. Proszę się poczęstować cygarem. Wyjął piękne skórzane etui. Rousseau miał słabość do ładnej skóry. Ten gest wykonywał już tyle razy, że nie odczuwał owego drcszczyka, jaki ogarniał go na początku, gdy bronił słusznych spraw i obowiązków. Efekt zaczynał się stępiać. To się zdarza wszystkim prawdziwym zawodowcom, czy to w golfie, tenisie, czy... Rzucił nożem wprost z etui na „cygara” i nie był to ruch, którego się nauczył na treningu z toporem w CIA, ale osobisty wkład jego ojca w wykształcenie syna. Ojciec należał do najbardziej szanowanych ludzi w melinach Nowego Orleanu. „Nazywajcie mnie Watkins” powoli upadł na podłogę, z rozkraczonymi nogami; plecami oparł się o ścianę. Nóż musiał trafić o dobrych kilka centymetrów od serca: akurat tyle, żeby człowiek miał siłę mówić. Może o jeden czy dwa centymetry za blisko; ale to z winy samolotu i dwóch nie przespanych nocy. Na twarzy „Call me Watkins” ukazał się wyraz takiego zdumienia, że Rousseau poczuł się w moralnym obowiązku, żeby coś dla niego zrobić: obszedł biurko i pochylił się nad rannym. - Gdyby pan mieszkał tu kiedyś ze swoją żoną, na pewno by pan wiedział, gdzie się znajduje klozet, prawda? Gospodarz przyciskał dłonią rękojeść noża, żeby zmniejszyć krwotok. Zawodowiec. - Myli się pan wyszeptał. Ale nie będę tracił oddechu... Pochylony nad nim Rousseau obserwował go w zamyśleniu, czekając, aż dojrzeje. Usiłował przypomnieć sobie, gdzie mógł go widzieć, ale wspomnienia umykały. Podniósł rękę do trzonka noża. - Wystarczy dotknąć, wie pan... Więc powie mi pan, kto kryje się za tą historią z samolotem. Jaka organizacja? Kto ją opłaca? Nazwisko odpowiedzialnej osoby w Adenie? Niestety, „Call me Watkins” usprawiedliwiał pierwszą ocenę Rousseau. Był to łajdak wysokiej klasy. Starzał się w oczach, ale w jego spojrzeniu błysnął promyk rozbawienia. - Jeżeli pan dotknie noża, skonam powiedział spokojnie. A więc zero. A jeżeli pan nie dotknie nic nie powiem. Proszę wybierać. Przez otwarte okno Rousseau dostrzegł mężczyznę z fajką. Miał teraz towarzystwo: dwóch Irakijczyków o wyglądzie świeżym, wypoczętym. Poważny błąd: powinni byli siedzieć w środku. Facet na podłodze szybko umykał: twarz miał zupełnie szarą. Rousseau uznał, że było to najlepsze, co powinien zrobić także i on, tyle że nie w tym samym kierunku. Wziął z biurka fotografię, wyjął z ramki i wsadził do kieszeni, celem późniejszej identyfikacji. Przez okno wyskoczył do ogrodu i puścił się biegom pomiędzy drzewami morelowymi i brzoskwiniowymi. Przebiegł przez ogród innego domu, przesadził mur i znalazł się na ulicy. Po dwudziestu minutach siedział w gabinecie dyrektora firmy importowo-eksportowej. Eksporterem suszonych owoców był Syryjczyk o grubych rysach i zamyślonej twarzy. Odbył cztery lata „studiów uniwersyteckich” w Stanach Zjednoczonych i uważany był przez Centralę na najlepszego eksperta od handlu daktylami na całym Bliskim Wschodzie. Przez jego ręce przechodziły wszystkie zamówienia. Podawano go za przykład długowieczności: dziesięć lat cksportu-importu w najbardziej podejrzliwym kraju świata. - Wziął pan na siebie ogromne ryzyko, Rousseau. Nadałem do Bejrutu dwie depesze, że Roscoe wyszedł ze swego hotelu w Damaszku przed trzema dniami i nikt go odtąd nie widział. Bardzo wątpię, czy kiedykolwiek znajdą jego ciało. Musiał przed śmiercią mówić, gdyż pański komitet znał zarówno cel pana wizyty, jak i ustalony szyfr. Wszystko to było w mojej ostatniej handlowej depeszy. - Tak, dziękuję, otrzymałem ją - uspokoił go Rousseau. - I po tym wszystkim pan przychodzi jak gdyby nigdy nie i włazi prosto do tego gniazda os. - To była szansa powiedział Rousseau. Syryjczyk przyjrzał mu się z uwagą. - Szansa? - Tak, okazja do spłatania figla. Syryjczyk chwilę się zastanawiał. - Różnimy się poglądami na zawód - oświadczył wreszcie. Tak czy inaczej, ostatnie informacje, jakie otrzymałem na temat Petera Roscoe, były zdecydowanie negatywne. Anglicy korzystali z jego usług od czasu do czasu, dopóki nie uciekł do Moskwy Kim Philby, ich przedstawiciel w Bejrucie, i jego szef. Odtąd już go nie dotykali... Podobno nie miał już żadnych zasad, śladu patriotyzmu. - Rousseau pokręcił głową, syknął przez zęby „tss, tss”. - Bardzo kompetentny, ale stopniowo stał się całkowicie amoralny. Typ człowieka, którego w naszej profesji trzeba się wystrzegać jak dżumy. Rousseau musiał zrobić minę jeszcze bardziej poważną i pełną dezaprobaty, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Syryjczyk westchnął. - Wie pan, nie tylko Francuzi mają „zaginionych żołnierzy” po Indochinach i Algierii. Anglia, od czasów Seuzu Rodezji i opuszczenia Singapuru, także wniosła swój wkład w Katandze i gdzie indziej. Zrazu „zdemoralizowani”, stali się cyniczni i zdolni do wszystkiego. Myślę, że Roscoe całkiem się stoczył. Tak jak jego szef Philby. Dwukrotnie pana ostrzegałem. - Tak, dziękuję - powiedział Rousseau. - Ale niech pan sobie wyobrazi, że mnie w tej chwili interesują nie gentlemani, lecz właśnie szuje... - Wyciągnął z kieszeni zdjęcie „Call me Watkins”. - Czy to coś panu mówi? Korespondent zmarszczył gęste brwi. - Nie. W każdym razie to nie jest Roscoe. Trzeba będzie zapytać Anglików. Rousseau zaczął się śmiać. - Wierzy pan w duchy... Odłożył fotografię do swojej aktówki. Nadal był pewny, że kiedyś już widział tę twarz... Zresztą... - Na Boga - powiedział. - To zupełnie jak ten Anglik z dakoty. Amerykaneczka dała bardzo szczegółowy opis. Oczy, wąsy, armia hinduska, wszystko... I niech pan się nie martwi o Roscoe. Był na miejscu. Wyszedł po mnie do samolotu i usiadł za kierownicą. Pięć lat temu przysłał nam pan jego fotografię. Syryjczyk nie wydawał się przekonany. - Pan zanadto ufa swojej wyobraźni. - Możliwe. Prawdopodobnie jestem z natury ufny. Ale to przecież chodzi o tych dwóch facetów. - Dlaczego Roscoe miałby grać tę komedię? - Może to sprawa brytyjskiego poczucia humoru. Albo megalomania: pułkownik Lawrence Arabski zaangażował się jako druga klasa... Ci ludzie bywają nieraz bardzo skomplikowani. W każdym razie teraz już wiem, co ich niepokoi. Chcieli wiedzieć, czy Waszyngton zgodził się dostarczać broń Adenowi. Konkurencja... Kupiec suszonych owoców wydawał się bardzo zaciekawiony. - Handlarze bronią? Ceny skoczyły o czterdzieści procent, dostawa natychmiastowa, w ciągu dwudziestu dni. Ale nie widzę związku ze sprawą samolotu. - Powstanie w Radżadzie i trzyletni zbrojny konflikt typu jemeńskiego oto co sprawiłoby wielu ludziom przyjemność, no nie? Syryjczyk zastanawiał się wolno, ciężko. Miał twarz grubo ciosaną, masywną. Takie twarze są bardzo przydatne w interesach, gdyż bije z nich prostota i uczciwość. - Możliwe. Ale „prywatni” handlarze bronią też dysponują takimi możliwościami. Operacja samolotowa zakłada całą organizację i... Uciął nagle. - Bersch - powiedział. - Słyszał pan o nim? - Tak - potwierdził lekko zirytowany Rousseau. Za kogo ten go bierze? - Ale jest jeszcze coś. Wiedzieli, że przejeżdżałem przez Bagdad, skoro pan zorganizował spotkanie. Wiedzieli niewątpliwie także, że jadę do Adenu. Jak? Przez kogo? Oto pytanie prowadzące prosto na szczyt, jeśli mogę tak powiedzieć. Ciekawe, co? - Tak - przyznał korespondent z westchnieniem. - Pasjonujące. Wie pan, nuda jest jedną z najbardziej niedocenianych rzeczy na świecie. Wstał, zaczął szukać czegoś w kartotece. Położył przed Rousseau kilka arkuszy. - Oto nasze kontrakty. Pięć ton daktyli, dwie fig. Proszę podpisać. Tu... i tu... Pójdzie pan do składu obejrzeć towar. Niech się pan postara zadać kilka inteligentnych pytań przedstawicielowi Ministerstwa Handlu. Pański samolot odlatuje o dziewiątej, mamy czas. Może lepiej, żebym zrobił panu mały wykład o hodowli daktyli. Tutaj siedzą na beczce prochu. Nie widzę, w jaki sposób rząd Adenu mógłby ukrywać tę paskudną sprawę dłużej niż przez parę dni. Na przykład ta karawana, która uratowała ocalałych? Beduini wszystko widzieli. Ciała, głowy. Prawdopodobnie byli to przemytnicy, którzy na razie nic nie powiedzieli, ale teraz, kiedy są daleko... - Myślę, że to zrobili ludzie z tej karawany - powiedział Rousseau. - I jest dwoje świadków, jak panu wiadomo. Włoski aktor, którego milczenie udało im się kupić, i młoda, bardzo znana Amerykanka, która, zdaje się, chce z tego zrobić osobistą krucjatę...Ci dwoje na pewno będą mówić. - Znowu udał zamyślenie. - Chyba, że... Zamilkł. - Tak zgodził się Rousseau. Chyba, że... Szanowny Panie! Nazywam się Stefania Hedrichs. Jestem modelka i byłam jednym z pasażerów samolotu, który rzekomo „spadł” na pustynie Adenu w zeszłym tygodniu. Pragnę oświadczyć, ze oficjalna wersja podawana przez rząd Adenu mianowicie „katastrofa” jest fałszywa. Samolot spadł na ziemie, ponieważ pilot dostał dwie kule w plecy i umarł przy sterach. Wszyscy pasażerowie samolotu, z wyjątkiem mnie i Massima del Campo, włoskiego aktora, mieli odrąbane głowy. Tak, odrąbane głowy. Widziałam to na własne oczy. Nie samo ścinanie głów, gdyż podano mi narkotyk i byłam nieprzytomna, gdy to się odbywało, ale widziałam głowy i wśród nich głowę mego przyjaciela, słynnego nowojorskiego fotografa Abdula Hamida, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Bobo Berkovici. Głowy leżały wszędzie, na podłodze i na fotelach, ale większość pasażerów trzymała je na kolanach. Kilku pasażerów, w tym drugi pilot, po prostu i najzwyczajniej zniknęli. Naliczyłam w sumie czternaście głów. Robiłam zdjęcia moim polaroidem, ale zostały zabrane przez policje i zastąpione innymi. Pragnę zwrócić uwagę na fakt, że wszystkie ścięte ofiary należały do Szahirów z Radżadu, co wyraźnie wskazuje na zamierzone ludobójstwo władz skierowane przeciwko etnicznej mniejszości tego kraju. Proszą o podanie tych faktów do wiadomości opinii publicznej i Komisji Praw Człowieka. Jeśli chodzi o wszelkie dodatkowe informacje, jestem do dyspozycji. Pozostaje z najwyższym szacunkiem Stefania Hedrichs Przeczytała list ponownie i zrezygnowała. Beznadziejna sprawa. List sprawiał wrażenie, jakby napisała go osoba chora psychicznie, przebywająca na kuracji w szpitalu. Nikt zdrowy na umyśle nie mógłby go potraktować poważnie. Z przykrości, złości, a szczególnie z frustracji rozpłakała się i starała to ukryć przed przechodniami, trzymając przy oczach chusteczkę. - Czy mogę w czymś pomóc? Pani pozwoli... Był to głos typowo amerykański, a jednak, gdy się obejrzała, zobaczyła twarz o tak egzotycznej urodzie, z czołem przepasanym złotem, że zaparło jej dech. Mężczyzna w białym burnusie miał smagłą cerę, rysy delikatne a zarazem twarde, przywodzące na myśl pustynię i legendarnych jeźdźców islamu. Stefania, dmuchająca jeszcze w chusteczkę, musiała zdobyć się na wysiłek, żeby nie unieść ręki i nie poprawić fryzury w odruchu Pawłowa. Nigdy jeszcze nie spotkała nikogo, kto by zrobił na niej tak wielkie wrażenie. Nieznajomy łączył w sobie nieugiętość, czujność i dumę, a biały welon i szeszia przetykana złotymi nitkami zdały się mówić o tysiącleciach. Próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jedynie coś w rodzaju dziecinnej, prawie zażenowanej minki. - Czegoś panu brakuje - powiedziała. Jakiegoś siedzącego na ramieniu orła czy jak im tam, wie pan, chodzi mi o ptaki używane na pustyni do polowania na gazele... Drapieżne. No tak, sokoły. Miał zęby raczej drobne, oczy w kształcie migdałów, błyskała w nich iskierka pochmurnej wesołości. Najwidoczniej jakiś szejk, na co wskazywały złote opaski, jeden z tych skurwysynów mających po dwieście kobiet w haremie. W gruncie rzeczy mogła to być głowa włoskiego kondotiera z XVI wieku czy konkwistadora od Pizzara lub Korteza. Stefania pomyślała z czułością o wszystkich świętych filmoteki nowojorskiej, w której był Tyrone Power, Ricardo Cortez, Errol Flynn... - „Kiedy piękne oczy płaczą, słońce przygasa”. To przysłowie Adenu, które traci wiele na przekładzie. Nie są to myśli i uczucia nadające się do tłumaczenia na inny język niż nasz... - Mówi pan po angielsku bez akcentu - stwierdziła Stefania. - Spędziłem trzy lata w Stanach Zjednoczonych. Przepraszam, że się narzucam, ale wygląda pani tak, jakby miała jakieś zmartwienie. Czy mógłbym pomóc w czymkolwiek? Stefania podała mu list. Przeczytał go uważnie dwa razy. Nie zdradzając najmniejszego zdziwienia oddał jej z ukłonem. - Napijmy się kawy. - Pan sądzi, że jestem wariatką. - Na pewno nie. Zwróciła się do niego spontanicznie: - Więc pan wierzy? Skłonił się lekko: - Koran mówi, że piękno nigdy nie kłamie. Sura Prawdy. Rousseau zaczynał się już zbyt dobrze czuć w swojej roli, a w takich wypadkach uczucie swobody i opanowania przejawiało się w robieniu do siebie samego oka, w postaci dowcipu. Należało wystrzegać się nadmiaru kunsztu, bo to często prowadzi do niezręczności. Ale ponieważ ani on, ani ona nigdy nie czytali Koranu, cytowanie świętej księgi nie stanowiło wielkiego ryzyka. Pochyliła się i położyła dłoń na jego ramieniu. - Pan mi wierzy naprawdę? Rousseau widział setki zdjęć Stefanii i spodziewał się, że jest po prostu piękna, ale nie sądził, że będzie wzruszająca. Jej twarz namiętna, zrozpaczona i zarazem zdecydowana, przejęta i podniecona, wydawała się drobna pod strzechą wspaniałych rudych włosów. Pukle opadały aż na ramiona i za każdym razem, kiedy poruszała głową, Rousseau łapał się na tym, że czeka na brzęk złotych monet. - Ja pani wierzę, oczywiście, ale nikt inny nie uwierzył by. Nie sądzę, doprawdy, że powinna pani wysłać ten list. Pomyślą zwyczajnie, że pani umysł ucierpiał w czasie katastrofy. - Właśnie już to sobie powiedziałam. - Nie ma pani żadnego dowodu? - W jaki sposób mogłabym mieć? W samolocie robiłam zdjęcia całej tej makabry. Ale kiedy byłam w szpitalu, agenci rządowi zabrali moje zdjęcia i zastąpili je paroma banalnymi ujęciami spalonej maszyny. Samolot się nie spalił, kiedy zleciał. To zapewne oni sami później go podpalili. O, Boże! Żałuję, że nie zabrałam do torby jednej albo dwóch głów. - Cóż, następnym razem zrobi to pani lepiej. - Następnym... Rousseau poczuł, że się zagalopował. Ten rodzaj wątpliwego żartu, rzuconego przez rycerza pustyni, zbytnio zalatywał Nowym Jorkiem i to w dodatku po dwóch szklaneczkach martini. - Pan ze mnie kpi... - Bynajmniej. Nie trzeba się cofać zbyt daleko w historię tego regionu świata, żeby znaleźć wydarzenia analogiczne do tych, jakie pani przeżyła. A więc w 1951 imam Jemenu kazał ściąć publicznie 57 osób, a pewnej liczbie odrąbał głowy własnoręcznie. Imam zasmakował w odrąbywaniu głów młodym oficerom, hołdującym nowym ideom. Wystawiono je w jedynej w mieście aptece, tam, gdzie dziś mieści się ministerstwo zdrowia. W tym czasie jako młodziutki student przybyłem właśnie do Stanów Zjednoczonych, ogromnie tym przejęty. To były średniowieczne metody. Uważałem, że wasze krzesło elektryczne jest znacznie bardziej cywilizowane, tak zresztą jak i napalm. Mniej osobiste... Starannie usunął ze swego głosu wszelkie ślady rozbawienia ale Stefania przyglądała mu się z zaciekawieniem. - Mam w sobie krew arabską i murzyńską. Nie mam żadnych przesądów rasowych czy religijnych. Jestem głęboko przywiązany jednocześnie do islamu i do demokracji. Rousseau odczuł leciutkie ukłucie szpileczki autoironii znanej mu dobrze, samodestrukcyjnej i prawie nienawistnej. Grał już tyle ról w swoim życiu zawodowym, że niekiedy zadawał sam sobie pytanie, czy w ogóle ma jakieś życic osobiste. Był już Żydem, Kubańczykiem, Portorykańczykiem, Włochem, Murzynem z Karaibów, terrorystą arabskim, brazylijskim, a wszystko to dzięki młodej niewolnicy antylskiej o łagodnym głosie, która oczarowała francuskiego awanturnika ponad sto lat temu. Na ogół unikał tych momentów samokrytyki, gdyż szkodziły mu na nerwy. Jego nerwy musiały być utrzymywane niezawodnie na chodzie, dobrze naoliwione i zawsze gotowe służyć, tak jak i płaski przedmiot ukryty w zanadrzu. Postanowił skończyć zabawę i uśmiechnął się. - Ale zanudzam panią tymi demokratycznymi historiami. - Wprost przeciwnie. - Jest pani zbyt piękna. Piękność nie może być demokratyczna, gdyż jest unikalna. Koran głosi: „Poznasz Litościwego w jałowej pustyni dzięki czystej wodzie i orzeźwiającemu cieniowi, które umieści na twojej drodze”. Sura Spragnionego Podróżnika. Rousseau był dość zadowolony z tego małego efektu literackiego. Już parokrotnie zdarzyło mu się przerabiać w cytatach Biblię, najwyższy czas przejść do Koranu. Stefania zmusiła się do przybrania poważnej, a nawet pełnej szacunku miny. Jej gusty literackie ciągnęły ją raczej do szkoły nowojorskiej Filipa Rotha i Normana Mailera niż do Biblii czy jej odpowiedników. Ale tutaj znajdowano się w pełni średniowiecza, więc należało umieć uszanować głębokie wierzenia innych i wystrzegać się taniej ironii. Ten mężczyzna był wyjątkowo autentyczny. Fizycznie był współczesny królowej Sabie, której baśniowe królestwo rozciągało się ongiś trochę bardziej na wschód w górach i piaskach Jemenu. Chociaż mówił po angielsku doskonale, to przy jego twarzy z zamierzchłych czasów amerykański akcent raził, nabierał charakteru sprzecznego z naturą, był czymś w rodzaju obrazy majestatu. Jego twarz z bardzo wysokim czołem zwieńczonym bielą i złotem, miała w sobie królewski majestat natury nawiązującej do pierwotnej czystości. Trudno było ustrzec się zażenowania wobec tej żywej obecności minionych epok. Pierwszy raz od owej grozy na pustyni mogła wreszcie zainteresować się otaczającym ją krajem i jego mieszkańcami. Szybciutko zrobiła rachunek sumienia, na wszelki wypadek, ale wybrnęła z tego problemu z godnością: Nie ma mowy o seksie! Był to ten sam rodzaj głębokiego wzruszenia, jakiego doznała przy posągu Tutenchamona, na wystawie arcydzieł sztuki egipskiej. Ludzie są czasami śmieszni. Sprawiają wrażenie, jak gdyby nie myśleli o niczym innym, tylko o sprawach łóżkowych. Rousseau spoglądał w dół, na list do New York Timesa. Chwilowo najważniejsze było powstrzymanie tej dziewczyny od opuszczenia kraju i wywołania całą historią zrywu oburzenia w Nowym Jorku. Listy i depesze nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia: czuwała nad tym poczta. Ale ona prosiła w hotelu o zarezerwowanie miejsca w najbliższym samolocie, toteż rozpaczliwie szukano argumentu, żeby ją skłonić do odłożenia wyjazdu. Podniósł oczy, spojrzał na nią. Ładna twarzyczka usiana piegami, które robiły wrażenie kropel deszczu spadających z jej rudej czupryny. Lekko zadarty nosek, który chciałoby się musnąć czubkami palców. Spojrzenie szczere, prosto w oczy, zdecydowane i stanowcze, z wyrazem dobrej woli, czułości, chęci czynienia dobrze. Nie była to klasyczna piękność, od doskonałości ratowała ją lekka nieregularność rysów; wysokie kości policzkowe, łagodne usta o pełnych wargach niezbyt harmonizowały z czołem bardzo wysokim i ze stanowczym podbródkiem. Rousseau nie ufał piękności. Często wystawiała wszystko na zewnątrz, nie pozostawiając niezego do odkrycia. - Sądzi pani naprawdę, że rząd maczał w tym palce? - zapytał. - To mi się wydaje oczywiste.; Robią wszystko, żeby zatuszować sprawę. - A co, jeśli to właśnie była prowokacja? Jeśli wrogowie nowego reżimu, czynniki prowokatorskie są odpowiedzialne za tę odrażającą zbrodnię? Według pani listu, wszystkie ofiary należały, jakby przypadkiem, do mniejszości etnicznej, do Szahirów. Ich egzekucja miałaby posłużyć za dowód, że Hassaniei, których u was czasem nazywa się „napływowymi”, pozbywają się za pomocą najohydniejszych zbrodni dawnych panów tego kraju... Stefania spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Ma pan rzeczywiście umysł polityka powiedziała. - W jej głosie nie było śladu podejrzenia, a jednak Rousseau się zaniepokoił, czy aby nie posuwa się zbyt szybko. - Jak już pani mówiłem, odbyłem studia w Stanach Zjednoczonych i jeśli jest coś, czego tam można się nauczyć, to właśnie polityki. Dochodziła szósta i uliczka zaczęła nabierać różowej barwy, jaką zachodzące słońce obdarza w chwilach łagodności. O tej godzinie kobiety szły do studni i tłoczyły się wokół kurka, z którego zawsze płynęła woda, w rogu pomiędzy meczetem a mcdresą. Każdy Beduin miał karabin, stanowiący atrybut jego męskiej godności. Karawany wielbłądów szły w kierunku wielkiej bramy po drugiej stronie placu, a handlarze galopowali pospiesznie na taksówkowych motocyklach obejmując za szyję kierowców. Procesja złożona z dwudziestu chłopaków defilowała z plakatami i chociaż Stefania nie umiała ich przeczytać, to jednak wystarczająco dużo podróżowała, żeby się orientować, że napisy głosiły chwałę demokracji i reformy rolnej. Rousseau opowiadał jej właśnie historię Adenu, wyrażając nieoczekiwaną nadzieję, że surowe obyczaje biblijne przetrwają zmiany, kiedy pochwycił na twarzy Stefanii wyraz strachu. Oczy jej się rozszerzyły, wargi rozchyliły, wpatrywała się w coś z najwyższą uwagą. Chciał obrócić głowę w tym kierunku, ale dotknęła jego ręki. - Proszę nie patrzeć... - Co się stało? - Znowu ten człowiek... wszędzie za mną chodzi... Pan pewnie pomyśli... Głos jej nabrał ostrych tonów i Rousseau instynktownie ścisnął ją za rękę. Nie był to gest, na jaki pozwoliłby sobie książę pustyni, ale w końcu przecież miał za sobą trzy lata studiów w Stanach Zjednoczonych. - Co znowu, ja pani wierzę! - Teraz może pan spojrzeć, o tam... Mężczyzna nosił bombajkę, długie spodnie serual i sandały; miał ostrzyżone na jeża włosy blond. Głowa była tej samej szerokości, co szyja, która chyba nie wiedziała, gdzie się zatrzymać. Twarz płaska, jakby przed chwilą wyszła ze zderzenia z walcem drogowym. Stał oparty o mur i z największą starannością unikał patrzenia na cokolwiek. - Dobrze, teraz się rozstaniemy i pani pójdzie wolniutko do swego hotelu. Przypuszczam, że to „Metropol”. - Tak. - Proszę na mnie czekać w hallu. - Co pan chce zrobić? - Dowiedzieć się. Wstali oboje, Rousseau przycisnął swoją rękę do ust i do serca, jak to się robi w tych stronach. Nieraz łapał się na gorącym uczynku kabotyństwa i wyrzucał sobie przyjemność, jaką mu sprawiało przebranie oraz granie roli tak znakomicie pasującej do jego wyglądu. Nie ulegało wątpliwości: on to lubił. Stefania podała mu rękę i sama się zdziwiła, że spogląda na tę wspaniałą głowę jeźdźca pustyni z pewną melancholią. Miałaby prawie ochotę zabrać ją z sobą do Stanów. Zaśmiała się. Wracała myśl... - Przepraszam. Śmieję się po raz pierwszy od owego dnia... Czuję się znacznie lepiej. Wolno poszła w kierunku „Metropolu”. Nie, nie zadurzyła się, to tylko koloryt lokalny. Mogła podziwiać piękno gdziekolwiek się na nie natknęła i nie było żadnego powodu, żeby go nie podziwiać w mężczyźnie. Zresztą skóra na twarzy jeszcze się jej łuszczyła i policzki miała jak żywe mięso. Tak wyglądając nie mogła się podobać, w dodatku wcale tego nie pragnęła. Oczywiście, po tych wszystkich przejściach nerwy miała w stanie opłakanym, w takich przypadkach kobiety rzucają się w ramiona nieznajomym. Do tego jeszcze nie doszła, dzięki Bogu. Rousseau obserwował mężczyznę. Tamten prawie natychmiast zaczął sunąć za Stefanią Rousseau odczekał parę chwil, rzucił na stolik kilka rahdów i wstał. Władze zapewniły go o jak najdalej idącej współpracy, nie musiał się więc krępować. Wybrał moment, kiedy mężczyzna przechodził obok sklepiku. Drzwi były otwarte na oścież. Nastąpił jeden z tych wyczynów, o których opowiada się później wnukom siedząc przy kominku z fajką w zębach. Rousseau wycelował w wątrobę faceta, jednocześnie wpychając go do wnętrza sklepu. Ten cios nazywano wśród agentów baby food, choć nikt nie wiedział właściwie dlaczego. Mężczyzna upadł półprzytomny już w sklepiku. Leżał płasko na brzuchu unikając wszelkich ruchów. Rousseau postawił mu nogę na karku i wystarczyło lekko nacisnąć, żeby złamać kręgi pacierzowe. W sklepie panował przyjemny chłodek. Na półkach kolorowe tkaniny, bawełny, jedwabie, aksamity, brokaty i kaszmiry przeplatały swoje połyski i wzory, skromność i wspaniałość. Kupiec i jego klient osłupiali, zamienieni w posągi, stali przy sztuce brokatu, którą kupiec trzymał w rękach; był to zapewne przedmiot ich gwałtownych targów. Obaj zaniemówili i wytrzeszczali oczy na Rousseau, ostatnie sylaby jeszcze nie zamarły na ich wargach. Pierwszy ożywił się właściciel sklepu. Był to młody, bardzo korpulentny mężczyzna ubrany w beżową dżelabę; na głowie miał afgańską fakhtf Hassanitów, nasadzoną na gęstą kędzierzawą czuprynę. Przemknął w stronę drzwi z prędkością grubasów nawykłych od dzieciństwa do uciekania. Nie była to chwila odpowiednia do kontaktu z policjantem niższego szczebla. Rousseau nieco silniej przycisnął nogę do karku, co zredukowało do minimum przytomność jasnej głowy pod jego butem. Potem w ostatniej chwili udało mu się schwycić kupca za rękę. - Niech pan będzie spokojny i dalej prowadzi dyskusję. Interes to interes. - .Nicht verstehen - powiedział grubas po niemiecku z powodów znanych tylko sobie. - Więc panu wytłumaczę. Proszę spojrzeć. Klient, do tej pory nieruchomy, z piękną sztuką brokatu przytuloną do serca, wybrał ten moment na próbę ucieczki. Wydał lekki okrzyk i skoczył do drzwi. Rousseau chwycił go w locie. Nie uderzył zbyt mocno, mając względy dla ludności cywilnej, ale klient był chyba naturą wrażliwą; zemdlał, raczej pod wpływem strachu niż z powodu otrzymanego ciosu. Rousseau odwrócił się do kupca. - Rozumie pan, co miałem na myśli? Sklepikarz nagle dokonał odkrycia: - Ja mówię po angielsku - oznajmił. - Jest pan cholernie skomplikowanym typem - stwierdził Rousseau. - Niech pan wraca za ladę i siedzi tam spokojnie. Kupiec usłuchał. Wykonując zamierzone czynności, Rousseau od czasu do czasu dostrzegał jego wystraszone oczy ponad sztuką jedwabiu brzoskwiniowego koloru. Poszedł zamknąć drzwi na klucz i wrócił akurat w porę, żeby wybić płaskogłowemu z głowy głupie pomysły. Bowiem delikwent oprzytomniał i jego prawa ręka sunęła wzdłuż uda do kieszeni. Rousseau dał mu kopniaka w gębę bez najmniejszych skrupułów. Natychmiast pogratulował sobie gorąco, gdyż teraz już nie miał najmniejszych wątpliwości co do powodów, dla których ten facet tropił Stefanię. Zawartość jego kieszeni była pod tym względem pouczająca. Poza nożem do rzucania z trzonkiem obciążonym dla równowagi lotu była tam także nieodzowna Beretta. Odkąd ta marka pomnożyła dwudziestokrotnie swoją produkcję i swoje obroty w ciągu piętnastu lat rozpowszechniła się na świecie jak szczoteczka do zębów. Rousseau zapalił papierosa, zaciągnął się i zaraz go zgasił. Już nie odstąpi tej małej ani na krok. I dopilnuje, żeby znalazła się na pokładzie pierwszego odlatującego stąd samolotu. Samolotu specjalnego, jeśli zajdzie potrzeba. Mężczyzna, któremu mógł złamać kark przyciskając nieco silniej stopę, otrzymał rozkaz zgładzenia Stefanii. „Policja polityczna Adenu usuwa świadka, który odmówił milczenia”. Już widział ten tytuł w gazecie za kilka dni. A jednak było tu coś, co nie przystawało tak całkiem dokładnie, maleńkie „coś”. Morderca u jego stóp był Europejczykiem. Dwaj gentlemani, z którymi załatwiał sprawy w Bagdadzie, byli Anglosasami. Zaczynało mocno zalatywać Zachodem. Zauważył, że płaskogłowy odzyskuje przytomność. Akurat tyle, żeby natychmiast przybrać pozór uspokajającej nieruchomości, po kilku pierwszych instynktownych ruchach, których nie zdołał opanować. Rousseau ściągnął z półek piękną sztukę aksamitu i mocno okręcił wokół ramion mężczyzny. Reszta tkaniny ułożyła się w bogate fałdy wokół niego. Najlepsze estetyczne efekty często zawdzięcza się przypadkowi. Znowu postawił obcas na karku tego człowieka i mocno nacisnął. - Nazwa organizacji? - Płaskogłowy połową twarzy był przytulony do podłogi. Rousseau widział jego lewe oko, niebieskie, małe i musiał przyznać, że z tą szyją pytona, z płaską twarzą i szczęką w kształcie podkowy, facet przedstawiał silną osobowość fizyczną. Krople potu na tej twarzy kobry nasuwały myśl o wadliwie umieszczonych kroplach jadu. -Chcę znać nazwę organizacji, jej siedzibę, jej tutejszego przedstawiciela. I plan działania. Miejsce, dzień, godzinę. Wszystko. Płaskogłowy milczał. Rousseau nacisnął obcasem tak mocno, że usłyszał równocześnie trzask kręgów i syk bólu. - Organizacją jest Tallycot Tool Company. Siedziba w Cape Town. Rousseau był zaskoczony. - Och, sprawiłeś mi prawdziwą przyjemność. O mało nie wpadłem im w łapy przed dwoma laty... A więc jeszcze raz to samo. Broń. Tallycot Tool Company była największą prywatną firmą handlu bronią na świecie, od czasów sławnego sir Basila Zacharowa z lat trzydziestych. Jego duchowi spadkobiercy. Ostatnie wyczyny transport broni do Irlandii nie opuszczały czołówek wszystkich dzienników przez całe tygodnie. Według oficjalnych liczb odczytanych z trybuny Narodów Zjednoczonych, Tallycot władała siedmioma dziesiątymi prywatnego rynku. Co najmniej jedna trzecia produkcji broni Czechosłowacji przechodziła przez jej ręce. Była to także jedna z rzadkich transakcji światowej wagi, której nawet amerykańska I.T.T. nie zdołałaby nadzorować! Siedziba Cape Town. Mowa! Siedzibą był cały świat! Przedsiębiorstwo było najzupełniej legalne. Handel odbywał się pod płaszczykiem jakichś dwudziestu organizacji. Tallycot dysponował jedną z najwspanialszych flot świata. Całe składowanie odbywało się na statkach. Żadnych magazynów na lądzie. Tally jak nazywano firmę w branży, mogła podjąć się dostawy w każdej chwili, nie składając zamówień fabrykom. Czołgi, samoloty, pociski wszystko, aż do malajskich krissów. Rousseau musiał zdobyć się na wysiłek, żeby nie zmiażdżyć głowy ofiary. Rzadko myślał o tych kilku kroplach czarnej krwi otrzymanych od babki i na ogół uznawał je tylko, jako pewien element dekoracyjny. Ale w tym interesie za dużo było południowych Afrykańczyków... Płaskogłowy lekko poruszył się pod jego stopą. - Lepiej się czujesz? Nie trzeba było... Nacisnął obcasem. - Imię osoby odpowiedzialnej tutaj? On je znał. Niewiele było informacji o Tallycot Tool Co, których by nie miał. Ale potrzebne mu było potwierdzenie. Rutyna administracyjna. - Imię? Facet milczał. Skrupuły. Rousseau postarał się, żeby mu przeszły. Podjął wykalkulowane ryzyko i przycisnął obcas do granicy. - To Bersch - zawył mężczyzna. - Dobrze - powiedział Rousseau. - Gdzie on teraz jest? - Nie wiem. Na pustyni. Nadaje rozkazy przez radio. - Jaka częstotliwość? Rousseau nie docenił kupca. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy krzesło roztrzaskało się na jego karku. Obrażenia były niewielkie, ale robiąc ruch dla zachowania równowagi, musiał oprzeć się całym ciężarem na prawej nodze. Nagle poczuł się wyczerpany, zdeprymowany, jak zawsze, kiedy zabijał. Przejście do próżni. Zastanawiał się wtedy właściwie, dlaczego nikt jego nie zabije. Sukiennik znowu skrył się za ladą. - Błagam, niech mnie pan nie zabija. Nie ma żadnego powodu, żeby mnie zabić. Jestem człowiekiem niezwykle pokojowym. Rousseau wydarł kartkę z księgi leżącej przy kasie i nagryzmolił parę stów. - Zanieś tę wiadomość do sir Davida Mandahara w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie będziesz miał kłopotów. Wyszedł. Cadillac z kierowcą czekał na niego przy Bramie Radości; przytrzymał szaty i usadowił się na skórzanym siedzeniu, wpatrując się ponuro w kark szofera. To delikatniejsze miejsce, niż uczono mnie w szkole, pomyślał. Robił sobie lekkie wyrzuty. Nieopanowany ruch nogi na zawsze zniweczył źródło informacji, słodszych dla ucha niż wszystkie fontanny Allacha. Bcrsch. Odwrócił się, żeby zobaczyć, czy jego straż honorowa jest na miejscu. Tak, okrakiem na BMW, z wiatrem w żaglach. Władze miały dla niego wszelkie względy. Cadillac jechał wzdłuż dużego muru, potem się od niego oddalił i wrócił na drogę do cytadeli. Nad wejściem powiewał nowy sztandar: czerwony z błękitnymi gwiazdami symbol rewolucji i nadziei. Na wewnętrznym dziedzińcu dawnym targu niewolników wzdłuż muru rosły dzikie róże, w słońcu nudził się opancerzony transporter w towarzystwie dwóch motocykli i jednego wojskowego, siedzącego na ziemi po turecku, w mundurze zniszczonym i niechlujnym, takim co wydają się zawsze tęsknić do armii brytyjskiej, gdzie się zrodziły. Rousseau przeszedł białym tunelem do biura, gdzie wytworna ręka natychmiast wskazała mu fotel. Dyrektor policji w Adenie miał jakieś pięćdziesiąt lat, ale jego wszechwidzące spojrzenie musiało najwyraźniej asystować już przy stworzeniu świata, a także przy wszystkich przykrych konsekwencjach, jakie z tego wynikły. Twarz delikatna, pociągła, odznaczała się owym wymownym brakiem wyrazu sugerującym tajemnice, niedostępne głębie, sekretną wiedzę, myśli prorocze oraz chytre podstępy, którym nie i nikt nie może się wymknąć czy przeciwstawić. Pośrodku wąskiej twarzy nos pokaźny sam przez się nabierał szczególnej doniosłości. Harmonijnie haczykowaty, ostry, obdarzony własną osobowością; był to nos, którego nie dało się inaczej zakwalifikować niż „przenikliwy”. Wnętrze nozdrzy, trochę zbyt widoczne, było chyba jedynym zwierzeniem, na jakie pan Darain sobie pozwalał. Czaszka łysiejąca, ogolona nad skrońmi. Twarz, jaką zapewne widywało się ongiś za tronem szacha perskiego. Za nim, na ścianie, wisiała reprodukcja autoportretu Rcmbrandta. Portret należał do nowego obrazu kraju i do nowego handlu obrazami Adenu. Takie wyznania nowoczesnej, kulturowej wiary widniały we wszystkich urzędowych budynkach. Żadnych obrazów politycznych, same szczyty humanizmu, sztuki, poezji i muzyki. Nawet znaczki pocztowe, drukowane w Holandii, przedstawiały arcydzieła Rijksmuseum w Amsterdamie. - Bersch - powiedział Rousseau. Pustynia otulała go swoją niemością, spalając najdrobniejsze ślady nieczystości, od Oceanu Indyjskiego po sady Syrii. Wiatr napełniał jego chciwe nozdrza najsłodszym ze wszystkich zapachów wonią absolutnej nagości. Był to wiatr nagi, czysty, tak kojący jak modlitwa i źródło; nie niósł z sobą najmniejszego śladu materii; nie, tylko gorącą, podniecającą obietnicę nieskończoności. Pchnął wielbłąda na wierzchołek wydmy. Musiał trzymać obie stopy w strzemionach, albowiem jego ciało wyschło i zesztywniało przez te lata i już nie mógł utrzymać się w siodle w stylu beduińskim na ugiętych kolanach, siedząc na piętach. Wielbłąd był z rasy washiba, najsilniejszej i o najwyższych nogach w całej Arabii, rasy, która narodziła się w Hedżazie i wiodła ku zwycięstwu wojowników Ibn Seuda. Bukłaki zawieszone po obu bokach wierzchowca zmieniały kształt zależnie od pory dnia i żaru słońca, nadymały się, dyszały, wzdychały jak gigantyczne płuca, żyły powolnym ruchem życia trzewi, sączyły się z nich kropelki wody i łączyły z potem jego kolan. Wielbłąd dotarł na szczyt wydmy i stanął sam z zadartą głową, tocząc powolnym spojrzeniem dokoła, zlizując jednocześnie ostatnie ślady soli z wędzideł. Washiba zawsze zatrzymują się same na wzgórzach. Jeździec trwał nieruchomo na wierzchowcu, osłaniając dłonią oczy. Nie. Nieskończona monotonia piasku miodowego koloru, nabierającego w cieniu barwy ochry, i wydmy wznoszące się bez końca z powolnym wdziękiem w falach upału. Morze Boga. Napełniało spokojem duszę jeźdźca. Jego dwaj towarzysze zsiedli i także obserwowali niebo. Nadal ani śladu sokoła. Tuż po wschodzie słońca zabili gazelę. To właśnie sokół zauważył zdobycz i wskazał ją myśliwym, okrążając ją, kreśląc w powietrzu arabeski, dopóki nie przybyli i nie powalili zwierzęcia biegającego we wszystkie strony, żeby wyswobodzić się z niewidocznej, niematerialnej sieci, usiłującego wymknąć się złowróżbnym znakom wypisującym koła nad jego życiem. Trzej mężczyźni upiekli gazelę na gałązkach ciernia, od których mięso przeszło zapachem tymianku; ugasili pragnienie mlekiem wielbłądzicy i wypełnili skąpy czas rozmową o innych znanych im sokołach, porównując ostrość ich wzroku i zajadłość, z jaką ścigały zdobycz, po czym ruszyli ponownie w wiecznym poszukiwaniu niebytu, który ich do tego skłaniał to ulubiona gra niemości, w którą bawi się ona zawsze z tymi, komu się marzy nieskończoność. Ale przy każdym kroku wielbłąda nieskończoność umykała, jednocześnie zaznaczając swoją obecność: pustynia nie ustawała w łudzeniu wiernych obietnicami, których nie mogła dotrzymać. Trzeba by iść znacznie dalej, lecz nie sposób było tam dotrzeć nawet na wielbłądzie washiba, ale brak granie wabił nadal, nakazywał, wydawało się to tak blisko, iż można przybyć z ibna. To słowo nie miało określonego znaczenia, było używane przez szydyjskich ghaw jako aluzja do ukrytej prawdy, której nie wolno wyjawić, żeby nie zdradzić jej natury. Po wykryciu gazeli i doprowadzeniu myśliwych do zdobyczy, sokół wrócił na zwykłe miejsce na lewym ramieniu swego pana. Przymknąwszy do połowy szare oczy, schował łebek w pióra i trwał w obojętności wobec ziemi i nieba. Kiedy upał wydał swoje rozkazy i wezwał do zatrzymania z autorytetem strażnika broniącego królestwa przed intruzami, usłuchali i zatrzymali się. Rozbili czarny namiot Szahirów, a kiedy się przespali, sokół już odleciał, więc wskoczyli w siodła. Człowiek, który od świtu oddawał się ulubionemu zajęciu, teraz zniecierpliwiony badał wzrokiem niebo, chciwie wypatrując w lśniącym przestworzu czarnej strzały, i uśmiechał się do olśniewającego słońca. Wielbił tego suwerena, który władczym blaskiem i w triumfalnym pochodzie nawiązywał do mieczy islamu i szabel jego zdobywców. Jeździec był człowiekiem, który starał się zawsze żyć na zewnątrz siebie, w obiekcie swoich pragnień. Trapił go nienasycony głód psychiczny i fizyczny i jedynie aktywność oraz zaspakajanie tych potrzeb powstrzymywały go od rozpaczy. Wszystkie marzenia musiały stawać się ciałem, ciało zaś musiało być natychmiast usatysfakcjonowane. Wierzył, że jego marzenia pochodzą skądinąd i widział w nich nakazy losu. Wierzył także, że zachodnia cywilizacja odciąga człowieka od jego prawdziwej natury i w ten sposób kryje w sobie zalążek samozagłady. Zatem świat należałby do tych, którzy potrafili zachować nienaruszone więzy z prawdą: instynkt władzy, instynkt śmierci. Ostatniej nocy marzenia o władzy i śmierci nie dały mu zasnąć, budziły go pragnienia obsesyjne, pożerające, władcze i, gdy otworzył oczy, natychmiast rzucił się w pogoń za jedynym sposobem zdolnym go zaspokoić. Mógłby udać się do Szibanu i oddać byle jakiej rozrywce w dzielnicy rozpusty. Jednakże miał głęboki wstręt do zawodowej uległości, zdobywanej łatwo, bez oporu, bez zwycięstwa. Gwałt był zawsze wiernym towarzyszem szabli. Teraz był już za stary, żeby sprzeciwiać się naturze. Nie pozostało mu dość czasu na „bylejakość”. Potrzebował dominacji, bezwzględnego posłuszeństwa na dawną modłę, jak zdobywca. Dzikość brutalnego obłapiania narzuconego bez litości. Na tym polegała różnica pomiędzy chłodnym źródłem w oazie a łykiem wody z kranu. Wielbłąd chrząkał, zapadał się i ślizgał po piasku, badał teren w poszukiwaniu solidniejszego punktu oparcia, chciał schodzić. Ale jeździec powstrzymywał go i sycił wzrok wszystkimi niewidocznymi królestwami za widnokręgiem. Na wschód Hadramawt i Zatoka Omańska. Na północnym zachodzie Mekka, bliżej zaś, zaledwie o pięćset kilometrów, zaczynał się dawny Jemen Szczęśliwej Arabii. Na południu wznosiły się góry Adenu. Jeździec nienawidził nowego Adenu bezpańskich psów. Nienawidził ze wszystkich sił. Jego zarządcy-bękarty zdradzili houda dobry kierunek wskazany przez Koran. Nie mieli ani rasy, ani honoru. Podła mieszanina nubijskich niewolników, niedotykalnych Hindusów i irańskich żebraków. W ciągu niespełna jednego stulecia, mnożąc się jak szczury, stali się panami kraju. Przed nim rozciągały się trzy tysiące kilometrów piasku. Pod tymi wydmami spoczywali: rzymskie legiony Aeliusza Gallusa i chrześcijanie z pierwszej wyprawy krzyżowej Renauda de Chatillon. Przed kilkoma laty odkrył ich szczątki odsłonięte po ośmiu wiekach przez khamsin. Wyschnięte ciała przypominały zrudziały i sczerniały pergamin, ale zbroje i szpady zachowały czystość i połysk jak w 1206 roku. Niektórzy sami zadali sobie śmierć własnymi kindżałami, żeby uniknąć bezlitosnego słońca i tortury pragnienia. Jeździec się uśmiechnął. To był świat miły jego sercu bezlitosny świat wojowników. Nawet słońce przeszywało go milionami szpad. Zobaczył sokoła. Ptak zniżał lot, spadając ostro poprzez płonące niebo jak uskrzydlony kamień, po czym się podciągnął, wzbił z elastyczną, jakby niedbałą swobodą, zatoczył jeden krąg, potem następny, coraz mniejsze, coraz niżej, osaczając zdobycz i wskazując ją oczom myśliwego. Jeździec ponaglił wielbłąda, który się cofnął, napiął, żeby wyrwać kopyta z piasku, po czym ruszył kołysząc się i ślizgając. Dotarli do podnóża wydmy, gdzie już czekali towarzysze myśliwego. Rzucili się w kierunku, który drapieżnik im wskazywał powolnymi spiralami. Dwaj mężczyźni jechali za panem sokoła, albowiem nikt nigdy nie wysuwał się przed niego, czy to w czasach pokoju, czy na wojnie. Natychmiast zauważyli zagajnik ciernistych krzewów i owych drzewek skromnych, lecz wytrzymałych, nie bojących się ani suszy, ani wiatru, ubogich krewnych aromatycznych boswelii, rosnących obficie na zboczach, których żywica jest przedmiotem handlu od najdawniejszych czasów. Wydmy stały się niższe, spłaszczone i śliskie; zobaczyli studnię za żółtym piaskiem. Obecność wody nadawała mu szary odcień. Ziemia stała się twarda i kamienista, ponownie świadcząc o współdziałaniu wulkanów z głębokimi źródłami. Dalej zaczynały się gęste krzaki abalu oraz oaza z dostojnymi, wzgardliwymi palmami. Kiedy jeździec osłaniając oczy dłonią uniósł wzrok ku słońcu, zobaczył w tym pożarze czarną strzałę dokładnie nad swoją głową. Uśmiechnął się po raz pierwszy od początku polowania. Zdobycz powinna być tam, za pokrytymi kurzem liśćmi. Dosłyszał dźwięki fletu. Młody pasterz przycupnął w piasku wśród szarych, białych i brunatnych kóz pasących się pod palmami i pośród skał. Jechali pod słońce i wynurzyli się z oślepiającego pieca tak, że chłopiec ich nie zauważył. A kiedy dostrzegł, już zatrzymali wielbłądy. Dalej grał. Jeździec milczał, jego dwaj towarzysze pozostawali trochę w tyle, czekając na jego przyzwolenie. Opóźniał tę chwilę, pozwalając żądzy narastać, drażnić krew. Chłopiec podniósł oczy, a sądząc z wyrazu ich twarzy pomyślał, że chcą pić. Z uśmiechem wskazał na studnię. Ale ponieważ oni się nie ruszali i przyglądali mu się z wysokości wielbłądów oczami, w których płonęła pożądliwość, zrozumiał. Odłożył flet na ziemię i prosił o litość wzrokiem błagalnym i nieśmiałym. Wtedy zobaczył, że nieznajomy będący ich wodzem, mężczyzna szczupły, z nosem krótkim i zakrzywionym jak dziób sowy, o brodzie ufarbowanej henną na rudo, podnosi lewą rękę. Niebo odpowiedziało i sokół spadł ze słońca, usadowił się na ramieniu pana, natychmiast tracąc wszelkie zainteresowanie dla ludzkiej zdobyczy, którą tropił z takim zapałem. Twarz nieznajomego stężała, niebieskie oczy pobladły, usta wyglądały jak gdyby połknęły zęby, stały się jedną prostą linią, jak gdyby były z drutu. Rysy twarzy młodzieńca były delikatne, a zarazem męskie, oczy rzucały zielone błyski, ciało zdało się czekać na poranną rosę. Nie był jeszcze obrzezany, jak o tym świadczyły włosy uczesane w koguci grzebień. Popatrzył po kolei na każdego z trzech jeźdźców, po czym opuścił długie rzęsy i rozpłakał się. Nieznajomy zsiadł z wielbłąda. Obaj towarzysze poszli w je go ślady. Ich pan pochylił się nad chłopcem, ujął go za podbródek i zmusił do podniesienia głowy. Oczy były jeszcze niewinne, drżące wargi jeszcze bardzo czyste. Skóra na ramionach, brzuchu, lędźwiach miała w dotyku delikatność aksamitu. Kiedy jego towarzysze zmuszali chłopca, aby ukląkł, jeździec myślał z wdzięcznością, że piaski zawsze były mu przychylne, nigdy nie skąpiły mu swych łask. Na ramieniu pana sokół spał z dziobem wtulonym w srebrzyste pióra. Chłopiec usiłował stawić opór, ale jeden z jeźdźców trzymał jego głowę między swymi kolanami, drugi zaś uwięził obie drobne dłonie w swojej pięści. Wargi mężczyzny wykrzywiły się w uśmiechu, uważnie patrzące oczy rzucały błyski w przystępie barbarzyńskiego upojenia. Było to tak, jakby zanurzał miecz w ciało słabej ofiary, jak gdyby jego krew wojownika raczyła się wreszcie całkowitym zwycięstwem. Dwaj towarzysze czekali na swoją kolej. Nazywał się Bersch. Hugo, Erazm, Ludwig, Amadeusz, Clemens, Alojzy Bersch Stefania oczekiwała go w patio hotelowym, a kiedy się ukazał, uśmiechnęła się zadowolona, zastanawiając się, czy to jego wita z taką radością, czy też swoje dziecięce marzenia. Twarz miał prawie łacińską w swej subtelności, cera zaś matowa, smagła tworzyła ze spojrzeniem równocześnie kontrast i więź, jak popiół z pożarem. Postawa pańska, nie wiadomo czy zawdzięczał ją powiewnym szatom pustynnym, czy własnej naturze. Przeszedł przez patio i lekko uniósł prawą dłoń do serca w tradycyjnym pozdrowieniu, przy czym jego poważne spojrzenie - chyba mu trochę brakuje poczucia humoru - spoczęło na niej z taką prostotą i pewnością siebie, że musiała zrobić wysiłek, żeby nie opuścić oczu. Człowiek ten wyglądał dokładnie tak, jak zawsze wyobrażała sobie Maurów: Otella, Jagona i Haruna al Raszida. Wydawał się stworzony z wątków literackich i wynurzał się z legendarnej przeszłości, a jego fizyczna obecność budziła większy podziw niż same legendy. - Nawet nie znam pana nazwiska powiedziała. - El Russaim - zaimprowizował Rousseau, który zaczynał budzić w sobie wstręt. Jeszcze nigdy nie czuł się bardziej hipokrytą, bo nigdy jeszcze nie wykorzystywał swego talentu szalbierza bardziej niechętnie. Była to droga bez powrotu, istniały znikome szanse, że mu przebaczy. Ale nie miał wyboru. Nie znał jej na tyle dobrze, by ryzykować. Nowe informacje o miss Stefanii Hedrichs, które wczoraj otrzymał z Nowego Jorku, spoczywające w aktach ambasady mówiły, że miała ona charakter nieprzewidywalny, dość kapryśny, aczkolwiek niewątpliwie idealistyczny przekazywała część swoich zarobków na sierocińce w murzyńskich gettach i że w środowisku Haute Couture cieszyła się opinią osoby inteligentnej i upartej jak muł. Jej przodkowie byli Irlandczykami i Francuzami, dokładnie Alzatczykami. Zalecano mu dużo ostrożności. Ale musiał też przyznać, że zachował zadawnione upodobanie do tego, co nazywał „ucieczkami” od samego siebie; była to nieodparta pokusa wcielenia się na okres jednej misji w osobowość jak najdalszą od jego własnej, którą znał nazbyt dobrze i po której nie spodziewał się już niczego nowego. Zresztą, co znaczy jeszcze jedna teczka! Ta międzynarodowa piękność, znana na całym świecie, stała się ważną figurą na politycznej szachownicy Zatoki Perskiej. Rousseau oglądał kiedyś wnętrzności komputera firmy I. B. M., ale miał wrażenie, że poplątane druciki były niczym w porównaniu do sieci intryg i interesów, do rachunków i manipulacji Bliskiego Wschodu. Z początku prosił władze o jak najszybsze wy ekspediowanie młodej kobiety do Nowego Jorku, ale to okazało się niemożliwe. Trzeba było jeszcze zyskać na czasie, poczekać kilka dni, dać urzędowi czas dla wydobycia sprawy na światło dzienne i przyznać autonomię Radżadowi, pomimo silnej opozycji w łonie Gabinetu. Ukazanie się miss Stefanii Hedrichs na ekranach telewizji Stanów Zjednoczonych było nieuniknione, ale należało je opóźnić, ile się tylko dało. Zażądał środków bezpieczeństwa i otrzymał je natychmiast, ale musiał się zgodzić, że nie można pozwolić jej na opuszczenie kraju. Wyciągnęła do niego rękę. - To miło, że pan przyszedł tak prędko. Czy udało się panu odkryć, dlaczego ten człowiek mnie śledził? Uśmiechnął się. - Jestem pewien, że to się pani zdarza nie po raz pierwszy. Spojrzała na niego ze zdziwieniem, pokręciła głową. - Wie pan, w pewnych momentach, pański sposób wyrażania się absolutnie do pana nie pasuje. - Koran głosi: „Oko nie znajdzie prawdy, trafia na nią „serce. - Pan chyba umie Koran na pamięć. Przez chwilę Rousseau szedł w milczeniu. CIA nie płaciła mu dostatecznie dużo za ten rodzaj pracy, którą właśnie wykonywał. Przeszli przez zalany słońcem nasyp ciągnący się pomiędzy Metropolem a mediną i weszli na ulice starego miasta przez bramę Ptasią, gdzie ćwierkała od wieków w tysiącach klatek cała powietrzna fauna islamu, od Kaszmiru po Sziraz. Spadziste uliczki podobne były raczej do pajęczyny utkanej przez pająka szaleńca. Było mało prawdopodobne, żeby człowiek, który przed godziną opuścił sklepik bławatny pod postacią wspaniałej beli szkarłatnego weluru trochę niedbale zwiniętej, tak szybko znalazł następcę. Echo jego ostatniego westchnienia musiało brzmieć co najmniej parę godzin, nim dotarło do jego mocodawców, nawet przez radio. Ale turystyczny spacer wśród tłumów przelewających się we wszystkich kierunkach, toczących z sobą tysiące juhbia, był dla Rousseau rozrywką, bez której mógł się doskonale obejść. Dwaj policjanci szli za nimi dyskretnie, tak beduińscy jak trzeba, ale nie miał i do nich zbytniego zaufania. Czuł dziwny niepokój. Postulat, będący punktem wyjścia ten z ambasady nakładał, że władze Adenu są niewinne. Ale w tym wszystkim tkwił pewien element niesłychanie zawiły i niepokojący. Rousseau zastanawiał się, czy w pewnej mierze nie był to po prostu efekt wizualny. Twarze osobistości, z którymi miał do czynienia od chwili przyjazdu, jak również twarze przechodniów były tak kolorowe, tak typowe, malownicze, słowem tak różne, że brakło mu psychologicznych przesłanek, żeby zbudować opinię. Nigdy jeszcze nie pracował z takimi gębami. Tutaj człowiek o wysokim poziomic moralnym potrafił mieć spłoszone spojrzenie oszusta, ostatnia zaś kanalia kryć się pod rysami o biblijnej dostojności. Na przykład twarz szefa policji pana Daraina była arcydziełem dwuznaczności i dyssymulacji. Można ją było określić jako „głowę sępa”, ale taki sąd opierał się na niekorzystnym a priori, gdyż z równym powodzeniem można było twierdzić, że to wspaniała głowa irańskiego arystokraty, który może miał wśród swoich przodków egipskiego skrybę skundlonego z Afgańczykiem i Arabem. Jednak najdwuznaczniejszym i najbardziej niepokojącym elementem w tym wszystkim była po prostu prawda. Rousseau jej nie znał. Ponownie musiał przyjąć za punkt wyjścia tezę adeńskiego urzędu, według której jego polityczni wrogowie starali się sprowokować wszelkimi sposobami powstanie w Radżadzie. Istniała też inna hipoteza. W rządzie były dwie zwalczające się frakcje. Jedna chciała przyznać Radżadowi autonomię, druga zaś była zdecydowana „ratować” jedność kraju. Rousseau już widział taką samą sytuację w Iraku przed trzema laty, zanim Bagdad nie przyznał autonomii Kurdom pułkownika Barzaniego. Radykalnym sposobem uniknięcia autonomii, skończenia raz na zawsze z „problemem szahirskim” było najpierw sprowokowanie powstania, a następnie dokonanie eksterminacji powstańców, ich przywódców, elit oraz znacznej części mieszkańców... Ludobójstwo. Jeśli ta ostatnia hipoteza była słuszna, wówczas należało uważać opiekę policji za mniej więcej tak samo zabezpieczającą jak kula w plecy. Był bardzo napięty, nerwowy, wahał się i odczuwał większą odpowiedzialność niż w najtrudniejszych momentach swojej kariery. I musiał grać komedię, przybierać jak najszlachetniejszą minę, pilotować Stefanię przez miasto, o którym nie miał zielonego pojęcia. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bezbronny: dziewczyna była urocza. Z tą drobną twarzyczką, dziecinnie wrażliwą i ożywioną pod strzechą rudych włosów, wzruszała go głęboko. Wzbudzała niemal fizyczną chęć wzięcia w ramiona, aby ochraniać, bronić... Usiłował sobie to wyperswadować. Do jasnej cholery, przecież takie właśnie wrażenie sprawia na wszystkich! Za to właśnie jej tak drogo płacą! To jej zawód! Dalej sunął w swoich szlachetnych woalach, ponuro spoglądając przed siebie. Stefania włóczyła się po medinie przez kilka godzin, ale nigdy starówka nie wydała się jej piękniejsza. A zza każdego zakrętu wynurzała się szmaragdowa zieleń najstarszego meczetu islamu. Fasady domów były mieszaniną ochrowych i białych kamieni: sztuka budowania pochodząca z czasów królowej Saby. Medresa był to pałac otoczony czterystoma kolumnami. W suku murarzy rozlegały się okrzyki: swddi!; ich głosy nadawały rytm wysiłkom tragarzy. Nawet żebracy byli wspaniali. Wyprostowani, nieobecni, nigdy nie dziękowali za otrzymaną jałmużnę i wzrok ich nadal błądził po drogach raju. Jak gdyby składało się obola przed posągiem świętego. Byli to panowie żebractwa. Unikała zbytniego przyglądania się towarzyszowi, żeby nie wyobrażał sobie Bóg wie czego. Był uroczy, dobry, ale nie wolno jej wpadać w romantyzm „objęty czarterem”. A jednak „lusiała przyznać, że jeszcze nigdy nie spotkała człowieka dokładniej zrośniętego z miejscem, z cywilizacją, a zarazem z nadal żywą starożytnością. Nie odzywał się do niej ani słowem i z posępną miną spoglądał przed siebie. - Wygląda pan na zagniewanego. Dlaczego? Rousseau postanowił zastosować wobec siebie pewne środki ostrożności, gdyż stawały się nieodzowne. Miał chęć całkowicie w tych okolicznościach niegodną - zaprosić miss Hedrichs do obejrzenia kolekcji znaczków japońskich albo ich miejscowych odpowiedników. Nie był on zasadniczo przeciwnikiem niegodziwości, ale w tym szczególnym przypadku, w środku gniazda os, z dziewczyną ryzykującą życiem, nie czuł się na wysokości zadania. Czuł się w pewnym sensie pomniejszony. Wykwintne skrupuły, jakie odczuwał, wydawały mu się nie mniej oburzające. Myślał, że nie ma już co do siebie żadnych złudzeń. Musiał z tym skończyć. - Zawsze jestem trochę zły, kiedy myślę o moich żonach. Twarz Stefanii jak gdyby jeszcze zmalała pod rudą grzywą. - Pańskie żony? Ile ich pan ma? Nie wiem dokładnie. Kiedy je liczyłem ostatnim razem, było ich dwadzieścia siedem, ale doszły mnie słuchy, że w czasie mojej nieobecności przyjaciele zaofiarowali mi jakieś nowe. - Przerwał, wściekły na siebie. - Nie widzi pani, że ja żartuję? Co? Macic dziwne po jęcie o nas. Nie mam żony. Ściślej mówiąc, nigdy nie byłem żonaty. Od czasu do czasu podrywam jakąś, jak wszyscy. Przystanęła, spojrzała na niego. - Coś takiego! Mówi pan jak amerykański wojak. Gdzie, do diabła, nauczył się pan tak mówić? Rousseau podniósł głos. - Przecież w końcu nie jesteśmy barbarzyńcami! Potrafimy nauczyć się paru sformułowań w obcym języku! Mogę panią zapewnić, że w Ameryce nie traciłem czasu. - Nie to miałam na myśli. Po prostu nie spotkałam dotąd nikogo, kto by mniej wyglądał na Amerykanina, no a żołnierska gwara w pańskich ustach... - Nie należy mieć przesądów - odparł Rousseau. Zatrzymała się przed sklepem z biżuterią; na wystawie leżały olśniewające szkiełka importowane z Niemiec. Ale Stefania zauważyła piękną próbkę artystycznego rzemiosła, skromnie ulokowaną wśród zagranicznej tandety. Była to czarna róża wyrzeźbiona w kawałku lawy. Namiętne zainteresowanie, jakie ta róża rozbudziła w Stefanii, nie uszło uwadze kupca. Wyszedł ze sklepiku, wciągnął na twarz szeroki uśmiech i zaczął zachwalać swój towar po arabsku. Trzymał czarną różę za łodygę przed oczami młodej kobiety. - Co on mówi? Rousseau nie umiał ani słowa po arabsku. Dla orła pustyni sytuacja nie była zręczna. Kupiec przemawiał do niego na pewno w języku poetyckim i literackim, i Rousseau, cały spocony z przerażenia, postanowił kłamać z energią rozpaczy. - To jest róża „hesad”, co u nas znaczy maskotka. Tradycja czarnej róży sięga Fatimy pani wie, że to była ukochana żona Mahometa. - Szybko wyciągnął z kieszeni pieniądze i wciskał je do ręki kupca, ale ten kontynuował swoją elegię.; - Twierdzi, że ta róża zdobiła harem Marbaka, największego ze wszystkich zdobywców... Druga garść banknotów wreszcie zastopowała elokwencję kupca i Rousseau wręczył różę Stefanii. - Pożałowania godne - skomentował. - Nasz naród zaczyna tracić własną kulturę. Arabski tych ludzi jest niewiarygodnie ordynarny. Z trudem mogę go zrozumieć. Niebawem musiał przejść jeszcze jedną próbę, kiedy Stefanii zachciało się skosztować mleka wielbłądzicy na placu Rais, gdzie ten przepyszny napój był czerpany bezpośrednio ze źródła. Rousseau wybełkotał parę gardłowych słów, które wprawiły sprzedawcę w zakłopotanie, ale parę wymownych gestów dokonało reszty. - Pan mieszka w Tcwzie? - zapytała Stefania. Rousseau spojrzał na nią popijając słodkawy napój, zdecydowanie przyprawiający o mdłości. Władze zakwaterowały go w jakimś domu w medinie, do którego w żaden sposób nie mógł trafić bez pomocy swego kierowcy. Gdyby umiał zorientować się w gąszczu absurdalnych uliczek, schwytałby piłeczkę w locie jeśli ona nią była i zaprosił Stefanię do siebie, i zdobyłby jeszcze jeden galon w zawodzie. Nigdy bardziej nie cenił jego piękna. Na domiar złego czuł, że źle odgrywa rolę bohatera, co było w najwyższym stopniu demoralizujące dla kogoś, kto uważał się za mistrza w sztuce wcielania się w kogoś innego na koszt podatników Stanów Zjednoczonych. Podstawił gliniany dzban pod wymię wielbłądzicy. - Nie. Rozbiłem swój namiot na pustyni. Przybyłem do Tcwzy z dwustoma wielbłądami, liczę na to, że je sprzedam wojsku. Stefania miała umysł praktyczny. - Ile jest wart taki wielbłąd? Rousseau zamknął oczy. - Bardzo różnie. To zależy od rasy, od wieku i... oczywiście od wielkości. Wsiedli do taksówki, pojechali zewnętrzną szosą wzdłuż wielkiego muru. Rousseau zaczął z zapałem mówić o Stanach Zjednoczonych, które ogromnie podziwiał. Podał Stefanii wszelkiego rodzaju przekonujące szczegóły o Nowym Jorku i Nowym Orleanie. - Pan rzeczywiście doskonale zna mój kraj - stwierdziła. Rousseau w trakcie jazdy kontynuował ten temat, dziwiąc się samemu sobie, że nie pomyślał o tym wcześniej. Zaczął oddychać z ulgą. Dziewczyna ani razu nie wspomniała o sprawie. Wyglądała na odprężoną, szczęśliwą, że jest z nim tutaj, z dala od tamtego koszmaru. Miał uczucie dobrze wykonanej roboty w trudnych okolicznościach. Gdy znaleźli się na szczycie wzgórza, Rousseau zwrócił uwagę Stefanii na miasto otoczone szerokim, płowym murem najeżonym minaretami. - Ten mur widział wojowników Mohali, władcy przeciwnika Mahometa. - Tak, wyczytałam to w folderze hotelowym powiedziała Stefania. Teraz muszę już wracać. Będę usiłowała nawiązać kontakt z zagraniczną prasą. Wiem, że Associated Press, Reuter i France-Press mają tu korespondentów. Robili ze mną wywiady nazajutrz po przyjeździe. Od tamtego czasu nie. Władze musiały im zagrozić, jestem pewna. Ale i tak do nich trafię. - Nie jestem pewien, czy to dobrze - powiedział Rousseau. Proszę już o tym nie myśleć. Jestem przekonany, że rząd robi wszystko, co w jego mocy, żeby wykryć winnych. Muszą przecież wiedzieć, że teraz już nie jest możliwe zachowanie milczenia w tej sprawie. Trzeba im dać czas. Serce Stefanii zamarło. Musiała zrobić wysiłek, żeby się nie odsunąć od swego towarzysza. W tym momencie przypomniała sobie pewien szczegół, który uszedł jej uwadze w czasie pierwszego spotkania przy kawiarnianym stoliku. On nie okazał najmniejszego zdziwienia, kiedy dała mu do przeczytania swój list do New York Tirnesa. Już wiedział. Może nawet był jednym z morderców... Rozglądała się dokoła udając, że podziwia widoki. Kierowca wysiadł z taksówki, oddalił się o jakieś pięćdziesiąt metrów i usiadł na ziemi, zwrócony do nich plecami. Wokół nie widać nikogo. Nikogo. Miejsce było całkowicie bezludne. Nie, tylko kamienie. On ją zabije... Rzuciła szybkie spojrzenie na towarzysza. Twarz jego miała wyraz niezwykłej zaciętości. Rysy drapieżcy, dzikie bezlitosne oczy. Jak mogła nie zauważyć tego wczoraj? To był morderca. Jak mogła uwierzyć, że Hassanita mówiący tak doskonale po angielsku znalazł się przypadkiem w kawiarni i usiadł za nią na tarasie? Usiłowała się opanować, przezwyciężyć ogarniającą ją panikę, ale już strzępy myśli, których nie umiała uporządkować, wypełniły jej głowę zamętem. Ten człowiek ją zabije. Rousseau opowiadał dalej. Dziewczyna udawała, że słucha. Może uda mu się ją przekonać? Zmusiła się do mówienia. - Myśli pan? Usłyszała swój głos z dalekiej przeszłości, swój głos z dzieciństwa. Do taksówki mieli sto metrów. Szofer oddalił się, był odwrócony do nich plecami. Przy odrobinie szczęścia... Przede wszystkim nie wzbudzać podejrzeń. - Może ma pan rację, nie wiem. Muszę się nad tym wszystkim spokojnie zastanowić. Rousseau uznał, że czas na sprecyzowanie. - Oczywiście uważam, że powinna pani zostać jeszcze kilka dni w Adenie i pomóc policji w odkryciu prawdy. To mi da, - mam nadzieję, - okazję do ponownego spotkania. Muszę dodać, że dostatecznie długo mieszkałem w Stanach, żeby wiedzieć, jak bardzo potrafią tam być cyniczni i okrutni. Mogą pomyśleć, że pani stara się w ten sposób zrobić sobie reklamę. Odwróciła się od niego i pobiegła do taksówki. Rousseau został z otwartą gębą. - Panno Hedrichs! Skakała z głazu na głaz jak gazela, a kiedy oprzytomniał i pobiegł za nią, było za późno. Już siedziała przy kierownicy. - Hej! Co takiego zrobiłem? Ruszyła. Jedno, co mu pozostało kiedy kierowca wrzeszczał jak oszalały i pędził wymachując rękami za autem, które mknęło z góry w kłębach kurzu to stanąć, zerwać źdźbło trawy, wziąć je w zęby i wybuchnąć śmiechem; był bowiem człowiekiem umiejącym szydzić z własnej rozpaczy. Wróciła do Metropolu płacząc, czując upokorzenie i rozpacz, które w końcu przerodziły się we wściekłą determinację: uciekać z tego przeklętego kraju! Teraz miała już całkowitą pewność, że jej uroczy orzeł pustyni, czy inny „syn szejka”, „emir”, kiepski arabski Rudolf Valentino był albo zwykłym gliniarzem, który otrzymał polecenie uwieść ją i zmusić do milczenia, zamykając jej usta pocałunkami, a może nawet mordercą, który ją wywiózł za miasto, w ustronne miejsce, żeby ją zlikwidować. Ta pewność wydawała się jej tak samo potworna jak sprawa samolotu, po prostu dlatego, że sztuczka o mały włos byłaby się udała, gdyż Stefania była bliska zadurzenia. Idiotka, zupełna idiotka, oto czym jest!... Stefania miała teraz jedno jedyne pragnienie: jak najprędzej wrócić do Nowego Jorku i zapomnieć. Udała się prosto do recepcji, żeby zarezerwować miejsce w najbliższym samolocie. Były tylko trzy loty tygodniowo. Recepcjonista sprawdził swoją listę; Bardzo żałował, ale wszystkie bilety zostały wykupione na tygodnie naprzód. Stukał ołówkiem w listę, spuszczał oczy. Kłamstwo było szyte tak grubymi nićmi, że aż się roześmiała. Chcieli jej uniemożliwić opuszczenie kraju. Zatelefonowała do ambasady z prośbą, żeby ją przyjęto natychmiast. Zaproponowano, żeby przyszła wieczorem, punktualnie o siódmej. O czwartej, kiedy leżała na łóżku patrząc w sufit, w stanie frustracji graniczącej z paniką, którą potęgował upał, zadzwonił telefon: oficjalna osobistość oczekiwała w hallu w ważnej sprawie. Czy mogłaby zejść? Była naga. Wciągnęła dżinsy i płaszcz kąpielowy, po czym zeszła boso na parter. Rude włosy miała rozwichrzone, na drobnej twarzy wyraz krańcowej wrogości i chyba wyglądała na pijaną czy znarkotyzowaną, gdyż dwaj czy trzej turyści, których minęła na schodach, popatrzyli na nią z niepokojem. „Oficjalna osobistość” wynurzyła się z głębokiego fotela, który ją jak gdyby wydmuchnął z ciężkim westchnieniem. Gość miał na sobie ubranie z czarnego szantungu i przyciskał wytwornie łokciem laskę z gałką z kości słoniowej do której jego szczupła, elegancka sylwetka z łysiejącą czaszką, z cieniem siwiejących włosów na skroniach była uderzająco podobna. Oko zadumane, wargi wąskie nad nikłym zarysem podbródka, wykrzywione w zastygłym uśmiechu. Ponad tym uśmiechem tkwił, jak gdyby chcąc przejrzeć jego tajemnieę, nos o budwie kościstej, o nozdrzach szeroko rozdętych wychwytujących najsubtelniejsze zapachy, skądkolwiek przywiałby je wiatr; sklepienie oraz łuki tego nosa przywodziły na myśl jakąś kon strukcję dróg i mostów. Stefania poczuła narastający przypływ wrogości. - Witam, panno Hedrichs - powiedział z angielskim akcentem znakomitej jakości. Spotkaliśmy się już na przyjęciu u sir Davida Mandahara, ale nie sądzę, żeby pani sobie mnie przypominała... Pani pozwoli... Skłonił się z przesadną grzecznością, świadczącą o doskonałej giętkości karku, i podał jej kartonik. W ten sposób Stefania dowiedziała się, że ma do czynienia z dyrektorem policji Adenu we własnej osobie. - O co chodzi? - Sprawa raczej delikatna, panno Hedrichs. - Pan Darain miał irytujący zwyczaj zatrzymywania się w środku zdania, żeby rzucić szybki uśmiech, którego częstotliwość wyglądała na uregulowaną z góry, jak w latarniach morskich.- Nie chcieliśmy pani trudzić, kiedy pani była jeszcze pod wpływem szoku... - Znów przerwa i uśmiech. Z taką twarzą, pomyślała Stefania, nie powinien być tutaj. Powinien siedzieć na rozkładającym się szkielecie pośrodku pustyni. - Czy nie zrobiłoby panu różnicy powiedzieć mi, o co panu chodzi? Już zauważyłam, że jest pan bardzo taktowny, a więc do rzeczy. Pan Darain pochylił głowę na bok z wyrazem wyrozumiałego wyrzutu i pogładził swój nie istniejący podbródek gałką laski. Stefania spostrzegła, że jego szyja, ozdobiona pokaźnym jabłkiem Adama, miała cienkość i długość, które powinny ułatwić sprawę jego następcy jako szefa policji. Olśniewający brzeżek chustki do nosa wystawał z lewego mankietu, gdzie tkwiła gotowa do użytku, po angielsku. Zapewne odbył studia w Oksfordzie. - Uwzględniając... delikatną materię sprawy powiedział chciałem przekazać pani tę wiadomość osobiście. Wyciągnął chusteczkę zza mankietu i otarł nią czoło. Skurwysyn, oszczędnie stosuje efekty zapewne jedyne, co oszczędzał w swojej karierze gliniarza. - Jak pani mogła zauważyć, zdołaliśmy odzyskać pani bagaże... Nowa przerwa, tym razem surowa. Musiał chyba ukryć uśmiech w drugim rękawie. - Dobrze, i co? - Znaleźliśmy w pani rzeczach dziesięć kilo haszyszu. Stefania wzruszyła ramionami. - Oczywiście! Znaleźliście, boście go sami tam wpakowali. Gliniarze zawsze tak robią. To stary trik. - Och, nie, panno Hedrichs! My nie jesteśmy w to zamieszani. I pani także. Tym razem nie już nie rozumiała. - Wiemy doskonale, kto włożył haszysz do pani bagażu. Pan Massimo del Campo wszystko nam opowiedział. Miał piętnaście kilo haszyszu we własnym bagażu i przyznał się, że wsunął pani dwie paczki na lotnisku. Stefania milczała. Co miała mówić? Massimo prosił ją, żeby schowała narkotyk w swoich rzeczach, doskonale to pamiętała. Dobra, to wiele tłumaczy. Teraz już wiedziała, dlaczego Massimo popierał z takim przekonaniem oficjalną wersję „wypadku”. - Niemniej nowe prawo przewiduje surowe kary więzienia dla osób przyłapanych na posiadaniu haszyszu - ciągnął dalej pan Darain. - Istnieje możliwość przymknięcia oczu na to wykroczenie, jeśli pan del Campo podtrzyma swoje zeznania na pani korzyść. Po tym wszystkim, co pani przeżyła... W tej chwili sprawa jest badana z całą przychylnością przez miarodajne czynniki... Stefania warknęła przez zęby: - To się nazywa szantaż i zastraszanie. Jest pan w trakcie dobijania jakiegoś targu ze mną. Ja zapomnę, co widziałam, a wy pozwolicie mi wyjechać z kraju, nie skazując mnie na karę więzienia. Może mi pan powiedzieć, co mi zamknie usta, kiedy się już znajdę w Stanach Zjednoczonych? - Przerwała. - A może macic zamiar zatrzymać mnie tu ostatecznie? Pan Darain skłonił się, wyraził nadzieję, że te „nieprzyjemności” niebawem się skończą; dodał, że jest całkowicie do dyspozycji Stefanii i wyszedł podrygując lekko i wytwornie przyciskając laseczkę łokciem. Oglądany od tyłu podobny był do ustawionego pionowo ślimaka o zbyt szerokich biodrach. Zeszła do baru i zastała tam Massima z zielonkawym Bakirim. Pokazywał właśnie nowemu przyjacielowi swoje zdjęcia jako gladiatora w filmie „Silniejszy od Herkulesa”. - Za tę rolę dostałem Oskara. Włoskiego Oskara w Bordigherze. - Tutaj nigdy nie oglądamy dobrych filmów - uskarżał się Bakiri. Stefania wzięła ze stołu szklankę grenadiny i wylała całą zawartość na nowe ubranie Massima. Włoch patrzył na nią zbity z tropu. - Ty gnojku, dziękuję, żeś wpakował haszysz do mego bagażu - powiedziała. - Nie gniewaj się... To rzeczywiście było kretyństwo. Nie miałem już miejsca w walizkach. Nigdy więcej tego nie zrobię. - Z pewnością. Nigdy więcej nie zrobisz i to z ważnych powodów. Jeżeli sobie wyobrażasz, że wypuszczą nas stąd żywych, żebyśmy mogli wszędzie opowiadać naszą historyjkę, to jesteś jeszcze większym idiotą, niż o tobie mówią. Pan Bakiri oglądał paznokcie, udając, że niczego nie słyszy. Massimo zrobił się bielszy od swego ubrania. - Nie umieraj tak zaraz, kochanie - mówiła dalej. - Zaczekaj. Zostało ci zapewne jeszcze dzień czy dwa życia. Postaraj się to wykorzystać. Wróciła do swego pokoju. Kiedy wchodziła, serce zaczęło jej walić jak młotem, odwróciła się, przywarła do drzwi, rzucając przerażone spojrzenie na korytarz. Nie, nikogo. Korytarz był pusty. A jednak uczucie zagrożenia utrzymywało się, narastało, przeradzało w wycie, warkot silników napełniał czaszkę łoskotem, ziemia falowała i uciekała spod stóp. Łopatki wentylatorów wirowały z szaloną szyb kością ponad jej głową, dyrektor hotelu stał nieruchomo przed ich stolikiem, podając Bobowi paszport w zaświaty... Ziemia przechylała się najpierw na jedno skrzydło, potem na drugie, prostowała, jak gdyby pilot przy sterach był w agonii. Dalej stała przytulona do drzwi, usiłując trzymać oczy otwarte, przepędzić tę potworną bestię strachu, która w niej skomlała. To nie, to nie, Stefanio. To nawrót. Odtąd obraz będzie powracać od czasu do czasu. Fale majaków. Pomału przejdzie. Jednak doznałaś cholernego szoku. W Nowym Jorku poradzisz się lekarza. Otworzyła drzwi. Na łóżku. Tam na łóżku. To nieprawda! Nieprawda! Majaczysz! Przyjrzała się. Wśród czerni włosów i brody rysy Boba miały wyraz pełen boleści. Wargi układały się w smętny grymas, jak gdyby mówiły: Widzisz, Stef, co oni mi zrobili? Twarz starego szejka była szarawa, czerń oczu przelewała się ciemnymi plamami na zagłębienia między dolną powieką a kośćmi policzkowymi. Głowa opierała się o brodę lekko rozpostartą, podobną do zgniecionej pajęczyny. Wokół niej śmigła samolotu kontynuowały swoje ponure wycie. Ziemia nadal falowała, uciekała... Ależ nie, Stef, przypomnij sobie. To nie śmigła, to łopatki wentylatora pod sufitem. Wszystko w jadalni było takie spokojne, wyciszone. Dyrektor hotelu stał obok niej. Przyglądał się badawczo, podając paszport ruchem nieubłaganym... Nie, nie bierz go! Otworzyła oczy. Widać nie zemdlała, skoro nadał była w pozycji stojącej. Obraz odważnej mangusty, podskakującej, żeby uniknąć ciosów kobry, nagle przyszedł jej z pomocą w przelotnym błysku, wywołał uśmiech. Cholera. Spójrz na nich w pewnym sensie zawodowo, Stef. Moda. Uznaj, że to była nowość z dziedziny kapeluszy. Najtrudniej było patrzeć na twarz stewardesy, może dlatego, że jej rysy zachowały całe piękno. Szeroko otwarte oczy nie straciły swojej orientalności; okolone długimi rzęsami, wpatrywały się w Stefanię, a ponieważ bezruch zastąpił nieobecne życie, ich wyraz nabrał uporczywości podobnej do niemego wezwania. Szminka na ustach i policzkach trzymała się jeszcze i prawie zakrywała niebieskawe plamy, jak gdyby biedna dziewczyna jakimś cudem kobiecej kokieterii poprawiła makijaż potem. Ale gęsta, czarna czupryna zgasła, straciła połysk. Stefania wzięła papieros, zapaliła, usiadła w fotelu naprzeciwko łóżka i założyła nogę na nogę. - Dziękuje, żeście przyszli - powiedziała lekko drżącym głosem, trochę cienkim, ale który szybko okrzepł. - Dziękuję. Teraz mogą dalej opowiadać swoje brednie o majakach, o halucynacjach. - Wydmuchnęła dym. - Tak... Ale co mam robić? Kto was tu przysłał? Rodzina? Ktoś, kto wam dobrze życzy? Nie przybyliście na próżno, co? Liczycie na mnie? Żeby wykrzyczeć prawdę, z poparciem dowodów, tak? - Nie bała się już wcale. Najbardziej uspokajał fakt, że była tu naprawdę. Nie postradała rozumu. - Co mam, według was, uczynić? Głowy wydawały się trochę mniejsze niż wtedy, kiedy je widziała na pustyni, lekko skurczone. Ułożono je starannie na gazecie, jak gdyby ten, kto je tu przyniósł, zadbał, by nie zabrudzić łóżka. Ciekawe... Kto tak bardzo troszczył się o bieliznę hotelową? Ktoś, kto za nią odpowiadał. Nie służący, o nie, ten by sobie nie z tego nie robił, Dyrektor hotelu. To on, prawda? Zrobił to instynktownie, przyzwyczajony do troszczenia się o wygląd i czystość pokoi. Odpowiedzi nie było, ale jej nie oczekiwała, dzięki Bogu. Jeszcze nie zbzikowała. Zauważyła kropelki wody, ledwo widoczne, jak gdyby twarze się pociły. Stefania wstała, podeszła do łóżka, dotknęła palcem czoła Boba. Było lodowate. Powróciła na fotel, usiadła, wciągnęła dym, wydmuchnęła go z satysfakcją. - Przechowano was w zamrażarce kuchennej, ot co. Jesteście kompletnie zmarznięte, moje małe biedactwa. A więc jest to ktoś, kto bardzo dba o majątek hotelowy, kto ma dostęp do kuchennej zamrażarki. I kto miał w swoich rękach paszport Boba z dobrym islamskim nazwiskiem Abdul Hamid. To był bardzo śmieszny pseudonim, Bobo, ale kosztował cię życic. Zgadzasz się, prawda? - Stefania czekała chwilę, jak gdyby chciała im dać czas do namysłu. - A więc dyrektor hotelu. Bo któż by inny? Miała wrażenie, że przemawia do trojga przyjaciół, którzy mają problemy i przyszli ją prosić o pomoc. - Tylko że to mały pionek, nie więcej. Jeśli to zrobił, musiał otrzymać rozkaz. Od kogo? I dlaczego? Czego ode mnie oczekuje? Ale od tego punktu myśli jej zaczęły się gubić w labiryncie poplątanym jak zaułki mediny. Dobrze, chwilowo nieważne. Jedno jest do zrobienia. Podeszła do telefonu, nie spuszczając oczu z trzech przedmiotów. Odbędziecie konferencję prasową, kochani. Po kolei prosiła o połączenie z Reuterem, France-Presse i AP, ale telefonistka poinformowała ją po dobrych pięciu minutach czekania czas na zapytanie kogo należy ze telefony są uszkodzone. Strasznie im przykro. Te ciągłe awarie... Zaczęła się śmiać. Śmiech przeszedł w szloch, w łkanie, ale to tylko z powodu ogłuszającego warkotu śmigieł musiała zatkać uszy. Samolotem rzucało po wzburzonym morzu, cze kała, że w każdej chwili trzy głowy spadną z łóżka i po toczą się w jej stronę. Potem samolot wyrównał kurs i Stefania pomyślała z wdzięcznością o starym pilocie przy sterach. Była szczęśliwa, że przyjęła jego zaproszenie na kolację w Bejrucie, dziś wie czorem... Ale najpierw jej polaroid. Zerwała się na równe nogi. Zostawiła go na pustym fotelu obok siebie. Nie, w torbie. W skórzanej, brązowej torbie firmy Gucci. Nie miała prawa wpadać w panikę. Teraz już nie. Nie teraz, kiedy posiadała dowody materialne, niepodważalne dowody leżące tu, na łóżku. Odwróciła się w stronę łóżka, nagle ogarnięta zwątpieniem. Ale leżały na miejscu. Wszystko w porządku. Na dnie torby znalazła swój polaroid, założyła błonę, zrobiła dwanaście zdjęć. Wyszły świetnie. Kolory wypadły znakomicie. Teraz należało je umieścić w bezpiecznym miejscu. Włożyła zdjęcia do kopert i zaadresowała je do New York Timesa, do Timesa londyńskiego, do Komisji Praw Człowieka ONZ i do sędziego Douglasa, na ręce Najwyższego Trybunału Stanów Zjednoczonych. Złapała się na tym, że adresuje ostatnią kopertę do Sumienia Świata, ale wybuchnęła śmiechem i podarła ją na drobne strzępy, gdyż zrozumiała, że takiego adresu nikt nie odnajdzie. Zrzuciła szlafrok, na chybił-trallł wyciągnęła suknię z którejś walizki z kolekcją, i szybko się ubrała. Chwyciła koperty i wyszła na korytarz. Korytarz na piętrze był nadal pusty i cichy. Ta pustka była oczywiście ogromnie podejrzana i sugerowała ukradkowe spojrzenia, czyjąś obecność za drzwiami. Ale nie miała wyboru. Nie mogło być mowy o tym, żeby powierzyć listy poczcie. Wybrała na los szczęścia jakieś drzwi, zastukała. Usłyszała uprzejme „proszę” i znalazła się twarzą w twarz z parą starszych Amerykanów. Usiłowali zamknąć walizki, kipiące od lokalnego kolorytu: „Mafaggis”, ręce Fatimy, nóż do papieru w kształcie jahbia, miniatury nargili, cały ten sub-folklor sub-Wschodu z komiksów, podrabiana egzotyka rodem ze śmiet ników Tysiąca i Jednej Nocy. - Przepraszam państwa bardzo. Czy mogliby państwo wziąć z sobą parę listów? Powiedziano mi, że poczta bardzo źle funkcjonuje. Wyglądali tak, jakby byli oczarowani możnością oddania jej przysługi. Amerykanie lubią pomagać sobie wzajemnie za granicą, w rozsądnych rozmiarach. To w pewnym stopniu podkreśla odwagę, jakiej wymaga ich obecność na drugim końcu świata, w kraju dalekim i niebezpiecznym. - Ależ oczywiście, droga pani... - Stara dama wzięła cztery listy z rąk Stefanii i starannie schowała do torby. - Nie ma pani nie więcej do przesłania? Może jakąś paczkę? Mamy miejsce... Stefania popatrzyła na walizy, zawahała się... Nie, paczkę mogą odkryć podczas odprawy celnej, nawet jeśli na niej na pisze „prezenty”. Surowe przepisy ograniczają to, co wolno wywieźć z Krajów Wschodu. Nagle poczuła, że ma gorączkę. Po skroniach spływały kropelki zimnego potu, lodowate dreszcze przebiegały po plecach. Ostrzegano ją, żeby się chroniła przed ukłuciem much (haar, będących jedną z plag tego regionu i wywołujących trzydniową gorączkę. Zapewne gorączką dało się wytłumaczyć jakby groźny i dziwny wygląd wszystkiego, co ją otaczało. Albo... Nagle zniknął znany wyraz poczciwych amerykańskich twarzy, ich uśmiechy. Teraz widziała, że te uśmiechy były wymuszone, zastygłe, groźne, pełne niepokojącego fałszu. Stali nieruchomo, odwracali się od niej gestami urywanymi, jakby w zawieszeniu, patrzyli na nią uważnie. Dlaczego się jej tak przyglądają? Dlaczego pakują się z takim pośpiechem, właśnie w tej chwili? I ta dziwaczna propozycja zabrania jakichś rzeczy, które może zechce im powierzyć? Jakie „rzeczy”? Czy to prawdziwi turyści, a może...? Stefania cofnęła się do drzwi. - Co się stało, moja droga? Coś nie w porządku? Pani zbliżyła się do niej. Miała siwe włosy, ale twardy wyraz twarzy. Tak, twardy. A może naprawdę zaniepokoiła ją nagła bladość Stefanii, jej oczy rozszerzone ze strachu, uśmiech jak przylepiony do warg? Stefania czuła, że zęby jej szczękają. Gorączka, to tylko gorączka, która wszystko zniekształca i najbanalniejszym rzeczom nadaje dwuznaczny wymiar. Mordercy, szpiedzy i obcy agenci nie napychają swoich bagaży gongami, nargilami i bazarowymi śmieciami. - Dziękuję. Bardzo dziękuję. - Pani nagle tak zbladła... Stefania wezwała na pomoc naturę w najbardziej prozaicznej postaci. - W tej chwili cierpię na biegunkę. - „Tunsta” - stwierdził Amerykanin z satysfakcją, przenosząc swoje doświadczenia z Meksyku do Arabii. - Mam świetny środek francuski. Proszę, bardzo proszę... Nam już jest niepotrzebny. Stefania chwyciła tubkę. - Zażywać po sześć dziennie... - Muchy - orzekła pani. - Nie ma tu żadnej higieny. - Życzę państwu miłej podróży - powiedziała Stefania. Wyszła, postąpiła kilka kroków, ale korytarz był tak pusty, że jego niesamowita cisza nią wstrząsnęła. To cisza rozmyślna. Wykładzina podłogowa była tak gruba, że Stefania miała wrażenie, iż ktoś się za nią skrada. Nie, nikogo. - Kretynka - mruknęła do siebie przez zaciśnięte zęby. Pozostało jej jeszcze pięć kopert. Wahała się, które drzwi wybrać, gdy nagle te od numeru 112 się otworzyły. Wynurzył się z nich jakiś dobrotliwy miś. Uda rozsadzały spodnie, szelki opadały na łydki. Miał płowe włosięta, krótkie i rzadkie, a jego twarz przywodziła na myśl frankfurckie serdelki. Stał na progu swojej klimatyzowanej nory z uśmiechem na wargach. Stefania już go wcześniej zauważyła w jadalni. - Przepraszam, pomyliłam pokoje. - Niedźwiedź odpowiedział z uprzejmym, pełnym galanterii uśmiechem. - Jest mi ogromnie przykro... Drzwi numeru 114 otworzyły się, stanęło w nich coś w rodzaju widma. Mężczyzna ubrany na biało od stóp do głów, włosy wylakierowane, twarz kanciasta z lekko garbatym nosem, pomarańczowymi kurzymi łapkami i starannie utrzymaną bladością z leciutkim odcieniem granatu na podbródku przypominała twarze wszystkich aktorów, których aparycja skazuje na drugoplanowe role w misterium Ukrzyżowania. Postawę miał omdlewającą i dziwnie niematerialną, wyglądał na człowieka wyczerpanego, jak gdyby fakt posiadania ciała stanowił dla niego ciężar ponad siły. Beczka jasnego piwa dalej stała na progu swego pokoju. Kontrast pomiędzy misiowatym stworem a tym przezroczystym, który jakby istniał jedynie dzięki pomocy klimatyzatora i ubrania, stwarzał wrażenie niespójności, przeciwieństwa, jak gdyby przywidzenia Stefanii, starając się ją oszukać i uchodzić za rzeczywistość, popełniły jakiś błąd techniczny. Ale mężczyzna w bieli trzymał w ręku podróżną torbę Aden-Air-Lines, no i na pewno miał dość sił, żeby przenieść kopertę. Tak, odlatuje po południu. Tak, oczywiście, może się zaopiekować kopertą. Jego głos wyraźnie nie zgadzał się z widmową aparycją: twardy, stanowczy, jakby zgubił swego prawowitego właściciela i wylądował na strunach głosowych kogoś innego. Stefania zauważyła, że jego oczy także nie miały nie wspólnego z wyglądem człowieka krańcowo znużonego. Nie patrzyły, lecz celowały. Nie chciała poddać się strachom spowodowanym nerwowym napięciem, gorączką. To idiotyzm wyobrażać sobie, że wszystkie pokoje w Metropolu są zajęte przez morderców i spiskowców. Ten facet wydał się jej niebezpieczny po prostu dlatego, że ona sama czuła się zagrożona. - Nadam to w Rzymie. Będę tam jutro z samego rana. Nie więcej podać nie trzeba? - Nie, dziękuję. Skinął głową i skierował się ku schodom. Rzuciła okiem na nalepkę przy torbie: J. Mendoza. Zapewne artysta z music-hallu. Może iluzjonista albo żongler. Na szczęście z pokoju numer 116 wyszedł pogwizdując turysta jak najbardziej zwyczajny i sympatyczny. Biła od niego uspokajająca banalność, więc dała mu trzy pozostałe koperty z nagłym zaufaniem, jakie wzbudza znany szczegół w nieznanym krajobrazie. Chwycił listy mówiąc szybko: - Proszę wybaczyć, ale zawsze boję się spóźnić na samolot. To nerwowe. Niech pani będzie spokojna, nie zapomnę. Korytarz był znowu pusty. Zawróciła w stronę pokoju i przez chwilę się wahała, nim otworzyła drzwi. Nie obawiała się, że znów zobaczy głowy: bała się, że ich już nie zastanie. Wtedy nie pozostałoby jej nie innego, jak poddać się kuracji w jakieś szwajcarskiej klinice. Ale leżały na miejscu, tak samo spokojne jak przed jej wyjściem. Stefania westchnęła z ulgą. Jedyna pewność; dlatego zależało jej na tym tak bardzo. Wzięła swoją torbę firmy Gucci, usunęła zawartość i starannie ułożyła głowy jedną na drugiej. Zaciągnęła suwak, zabrała torbę i zeszła do hallu. Obaj portierzy natychmiast podbiegli do niej z wyciągniętymi rękoma, ale Stefania odsunęła ich, pchnęła obrotowe drzwi i wyszła na ulicę. Taksówka czerwony ford ruszyła natychmiast i za trzymała się przy niej. Przed hotelem nie było innych taksówek i wystarczyło rzucić okiem na twarz kierowcy twarz młodego gliniarza w każdym kraju, z fałszywym uśmieszkiem, z okrutnymi oczami i wąsikiem żeby wiedzieć, że miał za zadanie pilnować jej ruchów. Minęła go nie zatrzymując się. Do szosy prowadzącej do miasta było ze sto metrów; uszła zaledwie pięćdziesiąt, kiedy taksówka ją dogoniła i dalej jechała obok. Kierowca przemawiał do niej po angielsku, zręcznie używając kilku znanych sobie słów, z wymownym naleganiem i z pewnością siebie wytrawnego lingwisty. - Come. No walk, very hol... l lake you... Szła dalej z surową miną, patrząc prosto przed siebie. Torba była ciężka. Ford jechał nadal wolniutko obok niej i kierowca, cały w uśmiechach, wyciągnął rękę. - lake... Very heavy. Rzuciła mu mordercze spojrzenie, wysunęła się ku przodowi samochodu i podbiegła parę kroków. Teraz trzymała torbę oburącz, ale nie było mowy, żeby mogła biec z tym ciężarem. Przystanęła. W jej głowie grzechotały kamienie, cała zwilgotniała od potu. Ford zatrzymał się przy niej. Kierowca uśmiechając się, nadal wyciągał rękę. Stefania czuła, jak słońce spływa jej po ramionach niczym topiony wosk. - take... Cheap... Pochyliła się do niego i wylała mu na głowę parę wyrazów prostych i jasnych: - Fuck off you bastard, lewe me alone. Uśmiech zniknął z twarzy kierowcy. Chyba rozumiał angielski lepiej, niż mówił. Oddaliła się. Taksówka stała z zapalonym silnikiem, ale już za nią nie pojechała. Zresztą nie mogłaby wjechać w wąskie uliczki starówki. Pozostawało jeszcze czterysta metrów do bramy wysokiej na 15 metrów, jednej z dwunastu wiodących do starego miasta. Torba była bardzo ciężka: Stefania miała wrażenie, że wraca z targu dźwigając 10 kilo melonów. Niepokój, zmęczenie, upał i gorączka zmieniały krajobraz, przekształcały go w złudzenie optyczne: miała wrażenie, że idzie w kierunku namalowanego płótna, które za chwilę się rozedrze, złapie ją, połknie wzbudzając potworne przerażenie. Gorączka. Przystanęła. Nie miała już siły iść dalej, szukała miejsca, gdzieby mogła usiąść i chwilę odsapnąć, jakiegoś głazu, rowu, ale nie nie znalazła. Jak zawsze u niej rozpacz, popłoch przerodziły się w złość. Och, do cholery, pomyślała. Położyła torbę na chodniku i usiadła na niej. Prawie natychmiast usłyszała samochód, po czym ford znowu zatrzymał się przy niej. Stefania wyjęła z torebki papierosa, zapaliła, kierowca czekał z uśmiechem na ustach. Wdał się w długą perorę za pomocą piętnastu czy dwudziestu angielskich słówek, jakie miał do dyspozycji. Stefania przyglądała mu się badawczo. Teraz była już pewna, że policja nie jest poinformowana. Nie wiedzieli, że ona ma dowody, że ktoś zapewne krewni ofiar wrzucili je do jej pokoju, i że te dowody są tu, w torbie, na której siedzi. Gdyby mieli najlżejsze podejrzenie, natychmiast by ją zgarnęli. A ponieważ nie mogliby negować faktów... Miss Stefania Hedrichs, znana fotomodelka, zginęła w wypadku samochodowym w Adenie, kiedy taksówka... Wstała, rzuciła papierosa, chwyciła torbę i skierowała kroki ku Bramie Spoczynku; taką nazwę otrzymała w czasach, kiedy się nią wychodziło do oazy, gdzie obecnie stał Metropol. Zatrzymała się przy pierwszym otwartym sklepiku, kramie z napojami, i zapytała o drogę do Agence-France Presse i Asociated Press. Było to tak, jak gdyby wymieniała Sardi czy Wieżę Srebrną. Sprzedawca dwukrotnie przytaknął głową i podał jej szklankę coca-coli, przypuszczając zapewne, że tej pani nie może chodzić o nie innego. Szewc i kupiec kolonialny z pobliskich sklepików także nigdy nie słyszeli o agencjach prasowych, ale zapytany następnie fryzjer, który mówił po angielsku, wpadł na pomysł, tyleż prosty co znakomity, że pójdzie z nią na posterunek policji, albowiem policja tutaj, powiedział z dumą, wie wszystko i zawsze wszystko znajduje. Podziękowała, a ponieważ wyszedł na ulicę, żeby jej towarzyszyć, zapewniła go, że się rozmyśliła i wraca do hotelu. Gdy tylko znalazła się na ulicy, wiedziała, że jest śledzona. Dwukrotnie zauważyła sunącą za nią postać ubraną w brunatną gandurę. Dwa, trzy razy skręcała w wąskie zaułki, mężczyzna nie odstępował. Ale teraz już się do tego przyzwyczaiła. Kierowca musiał ją pewnie opuścić, więc inny szpicel deptał jej po piętach. Zrezygnowała także z wyprawy do którejś agencji prasowej. Przede wszystkim dlatego, że przedstawicielem był na pewno obywatel Adenu, a zatem ktoś poddany wszelkim naciskom. A poza tym dlatego, że najlepszym wyjściem było udanie się wprost do ambasady Stanów Zjednoczonych, zażądanie rozmowy z ambasadorem i... opróżnienie przed nim torby. Najchętniej na jego biurko. Zapewne jego ekscelencja pan Henderson robił wszystko, co w jego mocy, żeby zadowolić rząd Adenu. Ale nawet w czasach Watergate były rzeczy, których nie mógł uczynić. Teraz musiała złapać taksówkę, prawdziwą. Ale przede wszystkim wydostać się z labiryntu wąskich, gwarnych uliczek. Szybko się zorientowała, że zabłądziła. Stare miasto oplątywało ją coraz ciaśniej, jak gdyby chcąc ją całkowicie skrępować. Torba wymykała się z rąk. Zbierało się jej na płacz, usiłowała biec i z nieprzytomnym wyrazem twarzy obijała się o tłum, płynący w różnych kierunkach jednocześnie, miała wrażenie, że w nim więźnie. Zakwefione kobiety obracały ku niej swoje niewidoczne twarze i przypatrywały się jej uważnie po przez trójkąty z gazy czerwonej, zielonej lub niebieskiej, wszytej w ich kwefy. Nagle zobaczyła amerykańską parę. Mężczyzna i kobieta wolno wspinali się stromą uliczką w jej kierunku. Ta sama para turystów, którym Stefania w hotelu powierzyła jedną ze swoich kopert ze zdjęciami. Miała ich tutaj, przed sobą. A więc nie odlecieli samolotem. Przystanęła. W tym momencie ją zauważyli. Byli tuż-tuż, bliziutko. Stefania lekko się cofnęła. Nigdy jeszcze nie widziała twarzy tak fałszywych, tak szpetnych, tak potwornych. Właśnie potwornych, z tą ich pełną hipokryzji dobrodusznością. - Ach, to pani, moja droga. - Jej głos był tak uspokajający, jak głos pielęgniarki, która zapewnia, że się nic nie będzie czuło... - Pani nie wie, co się nam przydarzyło? Nasz lot został anulowany. Awaria techniczna... Najbliższy samolot odlatuje dopiero za dwa dni... No i, rzecz jasna, nie mogliśmy wysłać pani listu. Stefania wyciągnęła rękę. - Oczywiście powiedziała. Proszę mi go zwrócić. Teraz przyszła kolej mężczyzny na wygłoszenie swojej kwe stii. - Proszę sobie wyobrazić aż trudno uwierzyć! policja skonfiskowała listy. Po pierwsze, ponoć pasażerom zakazuje się przewożenia poczty. To prawo międzynarodowe. Listy mają być wysyłane pocztą. - Oczywiście, państwo byli rewidowani? - zapytała Stefania, starając się nadać tym słowom ton jak najbardziej sarkastyczny. - Właśnie, dokładnie tak zrobili - odparł mężczyzna z oburzeniem. - Ciągle te środki ostrożności z powodu powietrznych piratów, oczywiście... Ale listy! To niedopuszczalne. No cóż, jest to taki kraj... - Muszę przyznać, że byli bardzo uprzejmi - dodała kobiecina. - Przeprosili za spóźnienie samolotu i zapewnili, że koszty naszego dwudniowego pobytu bierze na siebie Urząd Turystyki. Korzystamy z tego, żeby trochę dokładniej zwiedzić stare miasto i zrobić jeszcze parę zdjęć. Droga pani zechce się do nas przyłączyć? Stefania miała wrażenie, że kobieta uporczywie wpatruje się w jej torbę z uśmiechem zastygłym na wargach. - Proszę wybaczyć, ale na mnie czekają - powiedziała. - No to spotkamy się niebawem w hotelu - rzekła kobieta. Stefania zastanawiała się, jak ona potrafi mówić nie likwidując uśmiechu. - Proszę nam zrobić przyjemność i zjeść z nami obiad - zaproponował Amerykanin. Stefania odeszła o parę kroków i obejrzała się: śledzili ją wzrokiem, ale już się nie uśmiechali. Skręciła w pierwszą uliczkę na lewo, zeszła po kilku schodkach, przeszła przez jakiś plac... Był tylko jeden sposób wydostania się z tego labiryntu: poprosić kogoś, żeby ją odprowadził do taksówki. Zobaczyła bramę i po drugiej stronie wewnętrznego dziedzińca dziecko siedzące na ocembrowaniu studni. W tym momencie trzymała swoją torbę oburącz. Nie dostrzegła trzech stopni prowadzących na podwórze, straciła równowagę i wypuściła torbę z rąk. Dwie głowy: szejka i Boba wysunęły się i potoczyły po piasku w stronę chłopca, który sześcio - czy siedmioletni, nie tracił ani chwili. Uważając zapewne, że te dwa okrągłe przedmioty to piłki futbolowe o jakich namiętnie marzył, zerwał się jednym susem i celnymi kopniakami odrzucił głowy jedną po drugiej w kierunku Stefanii. - O, Boże, Boże, Boże! - jęknęła Stefania w krótkim, spóźnionym hołdzie złożonym przyzwoitości, godności i szacunkowi dla ludzi. Szybko schwyciła głowę Boba i schowała na miejsce, do torby, ale kiedy odwróciła się po drugą, chłopak, który najpewniej wiedział wszystko o wyczynach Pelego i Crujiffa, czy ich lokalnych odpowiedników, już po raz drugi zdążył kopnąć opatrznościową piłkę, którą Allach w swej dobroci mu zesłał. Głowa starca potoczyła się po piasku i wpadła do rynsztoka pomiędzy murem a studnią. Stefania galopem pobiegła na ratunek, ale rynsztok miał ponad metr głębokości, i choć udało się jej dosięgnąć głowy i chwycić za brodę, jednak zaklinowała się między ściankami, tak że nie sposób było ją wyciągnąć. Po jeszcze jednej próbie Stefania uznała się za pokonaną. Nie mogła tu pozostać, żeby odzyskać odrąbaną głowę. Wyprostowała się. Smarkacz czekał patrząc bystrym okiem, gotów wrócić do wspaniałej zabawy. - Taxi? zapytała i powtórzyła: Taxi, taxi. - Taxi! krzyknął triumfalnie chłopak, a chcąc zapewne pokazać, że świetnie zrozumiał, dodał: - Coca-cola! Wziął ją za rękę, Stefania rzuciła szybkie, pełne żalu spojrzenie na rynsztok i poszła za nim. W pięć minut później wsiadała do jednej z trzech taksówek czekających w cieniu figowców i palm na małym placyku przy jedynym w mieście kinie, zajmującym całe skrzydło, w „zespole kulturalnym”, urządzonym w dawnej łaźni zbudowanej przez Turków. Stefania zdążyła rzucić okiem na afisze przy wejściu i poczuła się nieco lepiej na widok dobrych, kojących twarzy Jamesa Stewarta i Gary’ego Coopera. Nie znała adresu ambasady, ale w końcu zrozumiał ją kierowca, który pochodził z Adenu i trochę mówił po angielsku. Z powodów, których nie umiała pojąć, kierowca zrobił nadludzki wysiłek, żeby opowiedzieć jej o ekspedycji balonem na biegun północny. W końcu jednak zrozumiała, że chodzi o film wyświetlany w zeszłym tygodniu i że chyba ona popełniła wielki błąd, że go przegapiła. Później zwierzała się swoim nowojorskim przyjaciołom, że słowa „biegun północny” wzbudziły w niej wtedy niesłychaną nostalgię nie tyle z uwagi na upał, ile dlatego, że biegun północny był najbardziej w świecie oddalonym miejscem od Adenu. Biura ambasady były zamknięte, ale strażnik dał jej adres rezydencji. Stefania kazała taksówkarzowi zaczekać i zadzwoniła do drzwi, mocno trzymając w rękach torbę. Miejscowy portier otworzył drzwi na raty: raz żeby zobaczyć, kto dzwoni, a potem szeroko gestem „przysłowiowej grzeczności”, kiedy poznał Stefanię. Nie, jego ekscelencji nie ma. Tak, oczywiście, jest sekretarka. Czy to Amerykanka? zapytała Stefania, która tyle przeszła, że zaczęła już marzyć o spotkaniu siostrzanej duszy, żeby móc jej przekazać pochodnię. Kamerdyner zrobił zdziwioną minę. Tak, oczywiście, panna Tetley jest Amerykanką. Spojrzał do góry, na schody. Miła dziewczyna w zbyt obcisłych spodniach i liliowej bluzie schodziła ze stopni z zamyśloną miną. Przystanęła, poznała Stefanię, uśmiechnęła się jak należy, gdy się jest w służbie amerykańskich podatników za granicą i szybko podeszła do młodej kobiety wyciągając obie ręce. - Och, panno Hedrichs, jakże miło panią widzieć. Ambasadora nie ma, ale jeśli mogę pani w czymś pomóc... - Chciałabym zamienić z panią dwa słowa. Sekretarka zrobiła gest zapraszający do salonu na prawo. - Ależ oczywiście, proszę wejść... Salon był zdecydowanie amerykański, z meblami, które Stefania znała, odkąd zwiększyła o dwadzieścia procent ich sprzedaż pozując wśród nich dla Gimbelsa. - Proszę usiąść... Czego się pani napije? Przy tym upale... Panna Tetley podeszła do baru i wróciła niosąc szklankę ginu z tonikiem. Stefania wygodnie usadowiona w fotelu z białego plastyku, z torbą na kolanach, wychyliła szklankę z roz koszą. - Jeszcze? - Chętnie. Jednym tchem wypiła drugą szklankę, po czym spojrzała w zamyśleniu na pannę Tetley. - A pani nic nie pije? Sekretarka się roześmiała. Miała twarz o nieokreślonych rysach; takie twarze zawsze wyglądają, jakby były niedokończone. - W tym klimacie nigdy nie piję przed siódmą wieczór. - Powinna pani - poradziła jej Stefania. - Czeka panią szok! Sekretarka patrzyła na nią z wyrazem pośrednim między zdziwieniem a uśmiechem. - Pani wie, że ja byłam w tym samolocie - powiedziała Stefania. - Oczywiście. To musiało być przerażające. - Tak, dosyć. Wie pani także, że nikt mi nie uwierzył, kiedy mówiłam, że to nie był wypadek i że pasażerowie samolotu zostali zdekapitowani. Sekretarka poprawiła okulary. Uśmiech zgasł prawie całkowicie, pozostawiając na widoku tylko dwa zęby. Przez grzeczność wstrzymała się od komentarzy. - Wśród ściętych pasażerów był obywatel amerykański, mój drogi szef, który mnie namówił na przyjazd do tego cholernego kraju, fotograf Abdul Hamid z domu Bolesław Berkovici, Bobo dla przyjaciół. Tak, z odciętą głową. Uśmiech sekretarki zwiększył się o jakieś dziesięć procent. - Droga miss Hedrichs... - Jeszcze nie skończyłam - ucięła Stefania. - Powiedziałam sobie, że najlepszym sposobem udowodnienia panu Hendersonowi, ambasadorowi Stanów Zjednoczonych w Adenie, że amerykański gość w tym kraju został ścięty, będzie dostarczenie głowy wyżej wymienionego w celu zarówno dowodu, jak i repatriacji. Stefania wstała, pochyliła się, wyjęła z torby głowę Boba i położyła na okrągłym stoliku przed sekretarką. Następnie obserwowała wywołany efekt z zaciekawieniem, w którym była jak to stwierdziła później spora doza uciechy, gdyż mściła się nie tylko za to, co przeszła, lecz także za niedowierzanie i ironię, z jakimi się spotkała. Wrażenie na sekretarce sprawiła dobre, nawet doskonałe. Twarz się jej zmieniła, zęby zaczęły szczękać, na blade czoło wystąpiły krople potu, usta otwarły się szeroko, panna Tetley wydała z siebie przerywane wycie, po czym poszła na łatwiznę i zemdlała. Stefania przez chwilę przyglądała się swemu dziełu, po czym nalała sobie przy barze ginu z tonikiem. Następnie podeszła do sekretarki, stojąc wychyliła szklankę i odstawiła ją na stół. - To was oduczy robić zabawkę dyplomatyczną z życia i śmierci ludzi - powiedziała. To was także oduczy robienia ze mnie wariatki. Może teraz zmusicie tych skurwysynów do przyznania się do zbrodni. Chyba że nafta uderzyła wam do głowy i wy ich bronicie. Wzięła ze stołu kubek z kostkami lodu i wysypała je do torby, która stała się o wiele lżejsza. Skierowała się do drzwi. Ale miała niedobry charakter, wiedziała o tym. Nawet w nowojorskiej dżungli dyktatorów mody cieszyła się opinią osoby, z którą trzeba się liczyć, a przynajmniej uważać. Zanim wyszła, zawróciła, wzięła głowę Boba i pocałowała w czoło. - Good bye, you old son of a bitch - powiedziała z czułością. Następnie ułożyła głowę na kolanach sekretarki, chcąc mieć pewność, że przebudzenie będzie miłe, i wyszła. Kierowca taksówki powrócił do swojej opowieści o Dalekiej Północy i Stefania zadała sobie pytanie, czy gdyby nie ta opowieść, pomyślałaby o wrzuceniu kostek lodu do torby. Kierowca wydawał się lekko zdziwiony, kiedy usłyszał, dokąd mają jechać; musieli wrócić, żeby zatankować pełny zbiornik. Pojechali w kierunku gór. Nie ma nie łagodniejszego niż pełna spokoju pora, kiedy słońce się oddala po ukończeniu swojej pracy podpalacza. Droga schodziła do doliny Sziranu, gdzie unosił się kurz wzniecony przez powracające na noc stada, gdzie wysokie ściany skalne podziurawione kaskadami rzucały cienie pachnące jaśminem i owymi dzikimi roślinami o nazwach Stefanii nieznanych, łączącymi wonie mięty i mirry. Ale z pustyni już docierała piekąca zapowiedź sahardim tak właśnie, głosem pełnym szacunku, kierowca nazywał królestwo piasku. Po dwóch godzinach ukazała się oaza Sidi Barani. Cztery białe kopuły pałacu wznosiły się ponad grubą ścianę zieleni w gasnące niebo, wydzierając sobie ostatnie liliowe i purpurowe strzępy dnia. Stefania westchnęła z ulgą, uśmiechnęła się: w tym kraju znała jedną osobę, której mogła zaufać, a było nią dziecko. Tylko dziecko mogło wnieść kojącą niewinność, tak bardzo potrzebną po ogromie zdrady, podłości i perfidii. Dyskusja trwała już godzinę, a Rousseau nie zdołał wtrącić jednego słowa. Po jego lewej stronie rozsiadł się w fotelu, z ręką niedbale zwisającą, ambasador Stanów Zjednoczonych Henderson i ukrył się za owym wyrazem ogromnej grzeczności, która w języku znaków dyplomatycznych oznacza niezgodę. Zanim wszedł do gabinetu ministra, powiedział do Rousseau, biorąc go za rękę: - Proszę mi to pozostawić. Wszystkie małe kraje mają lepsze samopoczucie, gdy mogą się poznęcać nad przedstawicielem Stanów Zjednoczonych. Pan Sambro, minister spraw zagranicznych, był człowiekiem sympatycznym, o rysach delikatnych i nerwowych. Na ścianie za jego plecami wisiał portret Wiktora Hugo, francuskiego poety XIX wieku, co wprawiało w osłupienie Rousseau, choć nie umiałby powiedzieć dlaczego. - Panie ambasadorze, proszę uprzejmie, aby zechciał pan uświadomić swój rząd, że stawiamy Stanom Zjednoczonym ultimatum. Henderson przybrał jeszcze bardziej uprzejmy wyraz twarzy. Dawniej ultimatum zazwyczaj oznaczało wojnę, ale teraz, od Afryki po Ocean Indyjski, „stawiać ultimatum” było tylko wyrazem słownej inflacji oraz podbijaniem ceny frustracji i niemocy, które doprowadziły do całkowitego pozbawienia słów ich sensu. „Ultimatum” znaczyło zatem nie więcej niż dosadnie wyrażona opinia. Ambasador skłonił głowę. - Oczywiście powiedział. - Przetelegrafuję ultimatum waszej ekscelencji do departamentu stanu za niecałą godzinę. Niezawodnie. Okulary pana Sambra rozbłysły. - Nie do departamentu stanu - powiedział, podnosząc głos. - Do prezydenta Nixona osobiście. Mina ambasadora wyrażała najwyższy zachwyt. - Zgadzam się najzupełniej. Wyślę depeszę do prezydenta osobiście. Może pan na to liczyć. Przekażę mu ją natychmiast. Rousseau zaczynał podziwiać dyplomatę. Musiał się on odznaczać niezwykłą siłą charakteru, skoro nie został alkoholikiem. - Ta sprawa samolotu co za ohyda! dowodzi, do czego mogą dojść nasi wrogowie, chcąc wywołać u nas wojnę domową, pociągającą za sobą obcą interwencję. Zatem powie pan prezydentowi co następuje: albo Stany Zjednoczone dostarczą nam sprzęt wojskowy, o który prosiliśmy dwa miesiące temu, albo zaopatrzymy się gdzie indziej. Zaznaczam, że nalegamy szczególnie na otrzymanie taktycznej broni nuklearnej. Oczywiście użyjemy jej tylko wtedy, kiedy zostaniemy zaatakowani. Jesteśmy gotowi udzielić w tym względzie wszelkich gwarancji. Ale żądamy broni jądrowej, i to na-tych-miast. Rousseau drżącą dłonią otarł czoło. Wydawało mu się, że śni. Uprzejmy uśmiech ambasadora zastygł, zesztywniał, jak gdyby miał się za chwilę przełamać na pół, ale Henderson szybko się opanował i jego uśmiech ponownie stał się ciepły, zachęcający, optymistyczny, z gatunku „ależ jakże, ależ natychmiast”. Rousseau w duchu uścisnął mu dłoń. To był prawdziwy as. - Nasi sąsiedzi prowokują i szykują się do podboju. Stany Zjednoczone muszą nam dostarczyć broni atomowej. Ambasador zwierzył się później Rousseau, że to, co go zaskoczyło, to nie żądanie jako takie. Stanowiło ono bowiem prosty objaw strachu u człowieka tak głęboko pokojowego jak Sambro. Nie, zaskoczył go pewien zbieg okoliczności. Otóż tego samego ranka jego siedmioletni synek także poprosił go o broń atomową. - Nie omieszkam, oczywiście - powiedział mając zapewne na myśli przekazanie „ultimatum”. Jednak, panie ministrze, mój rząd obarczył mnie zadaniem panu pewnego pytania. Doszło do nas, że złożyliście bardzo poważne zamówienie w Południowej Afryce, w Tallycot Tool Company, jeśli się nie mylę... Twarz pana Sambra stężała na marmur. - Szpiegostwo skomentował oschle. Ambasador wydawał się uspokojony. Zarzut szpiegostwa stał się dla niego chlebem powszednim w ciągu ostatnich dziesięciu lat, na wszystkich stanowiskach, przez które przeszedł. Miło było czuć, że nie wychodzi z rutyny, i że mu się nie serwuje czegoś niespodziewanego. Wyraz jego twarzy stał się niemal euforyczny. - Niezupełnie - powiedział. - Nasze informacje pochodzą bezpośrednio z Capetown. Pisały o tym wszystkie tamtejsze gazety. Pan Sambro siedział pogrążony w ponurym zamyśleniu, postukując ołówkiem w blat biurka. - Jesteśmy zagrożeni eksterminacją - rzekł. - Jeśli ta okropna historia dotrze do uszu Szahirów a jestem pewien, że prowokatorzy zrobią wszystko w tym kierunku Radżad przejdzie do powstania. Wtedy zaapeluje się do jedności arabskiej, żeby usprawiedliwić inwazję i nas zaatakować. Pod pretekstem, że należymy „do obcej rasy”. Tak jak to miało miejsce w Zanzibarze czy Ugandzie. Oto dlaczego jesteśmy gotowi kupić wszelkie uzbrojenie od każdego, kto nam je zaoferuje. Henderson skwapliwie przytaknął. - Rozumiem. Pan wie, oczywiście, że ta sama Tallycot Tool Company uzbraja waszych wrogów, mianowicie klany Radżadu. Jesteśmy prawie pewni, że ci właśnie agenci kryją się za sprawą samolotu. - Nie mamy wyboru oświadczył pan Sambro. Jeśli nie uda się inaczej, będziemy kupować broń od samego diabła. Sprawa przetrwania... Rousseau miał dosyć tego politycznego szczytu. - Właśnie a propos przetrwania, panie ministrze - powiedział. - Uważam, że panna Stefania Hedrichs powinna jak najszybciej opuścić kraj. Pan Sambro nastawił na niego swoje okulary. Podobne były do dwóch lusterek okulisty. - A to dlaczego, jeśli łaska? Żeby nas oskarżyć o zbrodnię przeciw ludzkości i w ten sposób działać na korzyść naszych wrogów dokładnie tak, jak to przewidzieli? A przede wszystkim jak to się stało, że miss Hendrichs i signora del Campo oszczędzono, zechce mi pan powiedzieć? To trochę dziwne, nie uważa pan? - Nie może pan poważnie oskarżać panny Hedrichs o współdziałanie z mordercami, panie ministrze - powiedział Henderson. - Nikogo nie oskarżam. Ale jej rola w tym wszystkim bynajmniej nie jest jasna. Dlaczego wkłada tyle zapału w pomaganie naszym wrogom? Jak to się stało, że owa karawana - której już nikt więcej nie widział znalazła się na miejscu akurat po to, żeby uratować pannę Hedrichs i jej towarzysza. Co? Nie uważa pan, że bywają dziwne... zbiegi okoliczności. Nie oskarżam nikogo, ale dopóki ta sprawa nie zostanie wyjaśniona, miss Hedrichs pozostanie tutaj. W końcu miała przecież w bagażu haszysz... Rousseau wreszcie udało się dojść do słowa. - Tej młodej kobiecie zagraża śmierć, panie ministrze. Właśnie dzisiaj rano uniknęła zamordowania. Szef policji wie o tym. Nie ulega wątpliwości, że wasi wrogowie, kimkolwiek są, mają interes w tym, żeby zlikwidować świadka, którego zmuszacie wszelkimi dostępnymi środkami do trzymania języka za zębami, i do wrzucenia wam tej zbrodni na kark. To mi się wydaje oczywiste. To jest do zrobienia, lub jeśli pan woli, panie ministrze, następny ruch na politycznej szachownicy... Jeśli wolno mi się tak wyrazić. Powiedzą, że adeńska policja spowodowała zniknięcie panny Hedrichs, ponieważ ona nie chciała milczeć i trudno będzie zaprzeczyć, żeście zrobili wszystko, co było w waszej mocy, żeby ją zmusić do milczenia. Zrozumiał, że powiedział dość dużo. Twarz pana Sambra zszarzała. Nawet sam Henderson był zbity z tropu. - Gdzie ona teraz przebywa? - zapytał minister. - Pewnie w hotelu. Pan Sambro całkowicie odzyskał panowanie. - O, Boże - westchnął. - Chyba pan ma rację. Niech pan robi, co trzeba. Może ona odlecieć najbliższym samolotem. Proszę zapomnieć o tamtych zastrzeżeniach. - Wydawał się teraz zagubiony, gdy tak siedział za ogromnym biurkiem, z Wiktorem Hugo nad głową. Podniósł się. - Proszę wybaczyć, ale muszę wracać na salę obrad. Rząd debatuje nieprzerwanie od rana. Przerwano posiedzenie, żeby mi umożliwić złożenie tego oświadczenia. - Podszedł uściskać im dłonie. - Może się trochę uniosłem, panie ambasadorze. - Ależ bynajmniej, panie ministrze, bynajmniej. Pan Sambro tak się pocił, że wyglądał, jakby płakał. - Panie Rousseau, liczę na pana. Nasza policja jest do pańskiej dyspozycji. Sądzę, że gdyby cokolwiek spotkało tę uroczą młodą kobietę, ja bym... Rousseau zrobił mało protokolarny gest: objął ministra za ramiona. - Najgorsze nie zawsze się sprawdza powiedział. A najlepsze, co można zrobić, to powiedzieć jej wszystko. Absolutnie wszystko. Co uczynię natychmiast, a w razie potrzeby poproszę pana ambasadora i pana, panie ministrze, żebyście z nią porozmawiali. Rousseau wsiadł do samochodu Hendcrsona. Jechali w milczeniu. Na drodze panowało niezwykłe o tej porze wściekłego upału ożywienie, ale Rousseau nie zwracał na to uwagi. Przed bramą Hadż stał opancerzony transporter. Ambasador z roztargnieniem patrzył na krajobraz. Twarz miał smutną. - Broń atomowa, coś takiego - mruczał. - Przed reformą agrarną umieralność dzieci wynosiła czterdzieści pięć procent. Dochód na głowę mieszkańca wynosił sześćdziesiąt dolarów rocznie. Mój poprzednik mówił, że zdarzało mu się często widzieć wzdłuż tej trasy poniewierające się na poboczach obcięte ręce zbójów i złodziei. Z tego wybrną, ale ciężar przeszłości jest przygniatający. - Proszę mnie tu zostawić - powiedział Rousseau. Wsiadł do swego samochodu. Kierowca jechał powoli, z szybkością niegodną najpiękniejszej w kraju szosy o długości pięćdziesięciu kilometrów. Beduin w brunatnej gandurze, wydętej od wiatru, przypominającej habit franciszkanina, towarzyszył im na motorze. Zwykła eskorta... Rousseau pomyślał o swojej biednej matce w wyrzutem. Nigdy nad nim nie czuwała z taką uwagą. Cadillac zatrzymał się przed starożytną bramą Ulema, przechrzczoną niedawno na bramę Rewolucji. Była to najkrótsza droga do jego domu, zresztą jedyna, jaką znał. Stąd miał pięć minut pieszo, ale tłum był tutaj szczególnie gęsty o każdej porze dnia: znajdowali się w dzielnicy handlowej i „bankierzy” siedzieli na niskich stołkach przed sklepikami, omawiając różne ciemne interesy. Życic ocalił mu sprzedawca wody. Przechodził przez ulicę torując sobie drogę wśród ciżby, zgięty pod ciężarem towaru, kiedy Rousseau dostrzegł o parę kroków przed sobą lufę wielkiego rewolweru wycelowaną w jego kierunku. Nie miał czasu na najmniejszy ruch. Ale sprzedawca właśnie postąpił o krok. Pochylił się do przodu i zatonął wśród ludzkiej fali zalewającej jezdnię. Rousseau nie czekając, aż on zniknie, dał nura na prawo, za pierwsze plecy, jakie się nawinęły. Bez najmniejszych skrupułów: w końcu to był ich kraj. Beduin, którego przypadek zesłał mu jako osłonę, runął także i morderca natychmiast wsiąkł w tłum ogarnięty paniką, co pozwoliło Rousseau odskoczyć o pięćdziesiąt metrów; tymczasem przepychanka i wrzaski za jego plecami sprawiały, że wszelki zamiar pogoni z rewolwerem w ręku był bardziej niż wątpliwy. Rousseau zapamiętał migawkę: rewolwer z tłumikiem na brunatnym tle franciszkańskiego habitu. Wtedy zrobił dwie rzeczy. Pierwsza okazała się decydująca. Zaryzykował powrót biegiem, rozpychając się łokciami, do cadillaca czekającego jak zwykle przy bramie. Motocykl mężczyzny w brunatnej gandurzc stał na skraju drogi, Rousseau zerwał tabliczkę, wsiadł do samochodu i kazał się wieźć do domu przez bramę Jemenitów. Rousseau zaprosił kierowcę do mieszkania i kazał zaczekać, aż on weźmie natrysk. Następnie zapalił z zamyśloną miną papierosa i zdjął słuchawkę z widełek. Telefon zainstalowany specjalnie dla niego miał dwie bezpośrednie linie Jedną do ambasady, drugą do naczelnika policji. Głos pana Daraina nie zdradzał najlżejszego zdziwienia, może był on przyzwyczajony do rozmów z nieboszczykami... - Jestem szczerze zdziwiony, drogi przyjacielu. Mówi pan, że Beduin? - Beduin z tłumikiem. Jechał za mną. Jeżeli mój kierowca umie czytać na motorze z tabliczką policji Adenu. Pan Darain zachował wymagane w takich okolicznościach milczenie. Cisza wzdychała, wyciągała chusteczkę, osuszała czoło. - To był zapewne skradziony motocykl. - Zapewne. Z kolei Rousseau zachował wymowne milczenie. Pan Darain, także. Potem pozwolił sobie na lekki śmiech. - Panie Rousseau, zgadzam się z panem. Trzeba zawsze uwzględniać wszystko. Ale gdybym otrzymał rozkaz zabicia pana, zapewniam, że nie wybrałbym w tym celu policjanta i motoru tak... prawdziwych. To nie leży w moich zwyczajach... Jeśli wolno mi tak powiedzieć. Czekam na pana. Rousseau także odłożył słuchawkę. Dopiero po godzinie udał się do Cytadeli. Musiał najpierw uporządkować myśli, w których panował nieprawdopodobny zamęt. Jeśli istniało coś, czego nienawidził, to właśnie zawdzięczanie życia przypadkowi. Przypadek bowiem miał notorycznie ograniczone środki, krótki oddech i na długich dystansach był najzupełniej nieprzydatny. Darain siedział za biurkiem, paląc jednego papierosa po drugim. - Powinien pan kazać opróżnić popielniczkę - powiedział Rousseau. Darain zgasił papierosa i bez najmniejszego zainteresowania rzucił okiem na tabliczkę rejestracyjną, którą Rousseau przed nim położył. - Tak, oczywiście - powiedział.- Westchnął, zrobił gest wyrażający rozczarowanie. - Ależ pan mnie nie docenia - rzekł. - Doprawdy... I nawet, jeśli mnie pan posądza o takie... grubiaństwo... - Był to chyba najokropniejszy wyraz, jakim dysponował. - Dlaczego miałbym otrzymać rozkaz zlikwidowania pana? - Nigdy nie mówiłem, że pan otrzymał rozkaz. Twarz Daraina zbielała, a jest to efekt, którego nawet najlepsi aktorzy nie potrafią rozmyślnie usunąć ze swoich twarzy. - Panie Rousseau, jeśli pan mnie posądza o to, że chciałem pana zlikwidować na rozkaz to jest hipoteza, ale jeśli pan uważa, że jestem zdolny zrobić coś takiego bez rozkazu, to obelga! - Ani jedno, ani drugie. Po prostu informuję pana, że jeden z pańskich ludzi usiłował mnie zabić. I że dysponował bardzo wymyślnym cichostrzelnym rewolwerem. Chyba westbronnem. Ostatnie słowo techniki. Nie kupił go za żołd. Dcrain przyglądał się gościowi w zamyśleniu. - Zastanówmy się wspólnie, jeśli łaska. Dlaczego pana? - Może dlatego, że zaczyna się podejrzewać, iż świta mi w głowie, co się stało naprawdę. Darain huśtał na kolanach swoją laskę. - A co panu świta? Rousseau zachował milczenie w sposób jak najbardziej wymowny. - Dobrze, pan mi nie ufa - odezwał się Darain ze znużeniem. - Rozumiem pana. Pan mnie zna od niedawna... - Uśmiechnął się. - Jestem bardzo trudny do rozgryzienia, sam mam z tym pewne kłopoty. A propos, skorzystam z pańskiej obecności, żeby poinformować, że panna Hedrichs może opuścić kraj, kiedy zechce. Najlepiej jutro. Liczę, że ją pan zawiadomi. - W tej chwili jestem przez nią raczej źle widziany - odparł Rousseau. - Myślę, że ona mnie bierze za tego, kim jestem. - Nie sądzę, żebyśmy musieli grać w Spassky’ego i Fischera, pan i ja. Tak, interesuję się szachami. Niestety, nie jesteśmy w Reykjaviku. Tutejszy klimat jest znacznie bardziej dokuczliwy. Podszedł do żaluzjowej szafy, wrócił z butelką whisky i dwiema szklankami. - Zupełnie wyjątkowo wykażę brak posłuszeństwa prawu... Przyznaję, jestem trochę poruszony...- Napełnił szklanki. - Co do zamachu, którego był pan celem... pańskie zdrowie... - Pańskie. - ... a który zagraża mi tak samo jak panu. - Dostrzegł nieme pytanie w spojrzeniu Rousseau i uniósł rękę. - Nie, nie teraz... Proszę mi udzielić, powiedzmy... czterdziestu ośmiu godzin. Ma być proklamowana autonomia Radźadu. Inch Allah. Tej nocy albo jutro. Wtedy zobaczymy, czy pana myśli i moje się zbiegają. Znowu napełnił szklanki. Rousseau zorientował się, że ma przed sobą człowieka, który gra o swoje życic bez pewności, że wygra. Ręka pana Daraina lekko drżała, kiedy uniósł szklankę do warg. - Co zaś do tego, który usiłował pana zabić... Jedno panu obiecuję. W Adenie nie ma kary śmierci, z wyjątkiem zbrodni przeciw Ludzkości. Ale zapewniam pana, że położę na nim łapę... w ciągu czterdziestu ośmiu godzin... I w tym momencie będzie gorzko żałował, że chybił, drogi przyjacielu. - Zaczął się śmiać. - Albo, jeśli pan woli, że do pana strzelał. - Znów wzniósł szklankę. - Życzę panu długiego życia, El Roussaim. - Cheers - rzekł Rousseau. Nie miał odwagi odwzajemnić życzenia, gdyż nie chciał sprawiać wrażenia, że mówi o sznurku w domu powieszonego. Wstał, żeby opuścić gabinet, i w tej samej chwili ten, którego coraz bardziej podejrzewał o nadmierne ambicje polityczne, otrzymał telefoniczne wezwanie do ambasady Stanów Zjednoczonych. Tak zaczęły się godziny aktywności, podczas których Rousseau parokrotnie błogosławił zapas whisky, jaki zmagazynował w swoim żołądku. Kiedy wiadomość o jego obecności w biurze dyrektora policji dotarła do ambasadora, uzyskał prawo do krótkiej rozmowy z Hendersonem, który, jak się wydawało, znajdował się w stanie euforii nazywanym przez psychiatrów hipermaniakalnym. Do tego stopnia, że Rousseau potem zadawał sobie pytanie, czy przysłowiowy spokój wielkiego specjalisty od „trudnych sytuacji” nie był oznaką demencji, która dzięki łagodnym objawom zdołała ujść uwadze Departamentu Stanu. Głos Hendersona kipiał świetnym humorem i jakąś satysfakcją graniczącą wręcz z zachwytem. - ...Moja sekretarka jest w stanie szoku... Myślę, że będę musiał odesłać ją do kraju... Tak, na jej kolanach, mój drogi... I w torbie musiała mieć jeszcze inne. Zrobiła zapas kostek lodu i poszła. Cóż, takie rzeczy się zdarzają... Rousseau sapał w słuchawkę i rzucał przerażone spojrzenia na Daraina. Szef policji zajęty był przy drugim telefonie. - Wie pan, Rousseau, ja służyłem na Haiti pod wielkim Duvalierem-ojccm, zatem... Nie słuchał pan przed chwilą radia? Generał Amin ostrzegł Azjatów, którzy jeszcze przebywają w Ugandzie, że jeśli nadal będą nakładali na twarz szuwaks, żeby uchodzić za Murzynów, w nadziei, że unikną wydalenia, zostaną poważnie ukarani! To wiadomość oficjalna, mój drogi. Odebrana przez agencję. Mówię to panu ot tak, mimochodem... Najpiękniejszy zawód świata. Proszę mi powiedzieć, mój drogi, nie sądzi pan, że ta dziewczyna jest przekupiona? Zaczynam się nad tym zastanawiać... Ten zapał, jaki wkłada. Zapraszam do mnie na obiad. To trochę kłopotliwe, że chodzi o obywatela amerykańskiego. Nie mogę przechowywać w nieskończoność głowy amerykańskiego obywatela w lodówce ambasady. Więc oczekuję pana na obiedzie... Czym chata bogata... Rousseau odłożył słuchawkę. Pan Darain wyczyniał jakieś manipulacje chusteczką przy trupio bladej twarzy. Rousseau chwycił butelkę i wykończył ją bez użycia szklanki. - Jest pan pewien, że ona tam niczym nie ryzykuje? - To lodówka amerykańska - odparł Darain głosem lekko schrypniętym. Rousseau wrzasnął: - Na Boga, ja mówię o dziewczynie! - Nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, zapewniam pana. Moje patrole na transporterach opancerzonych stale zmieniają się wokół oazy. Po pierwsze dlatego, że książę Ali Rahman nie jest tak całkiem „małym księciem” Saint-Exupery’ego, mój drogi...- Rousseau zlekceważył ten dowód znajomości literatury francuskiej. - ...jest w stałych kontaktach z szahirskimi osobistościami i w razie porwania... Ponowne otarcie czoła chusteczką. Podziwiajcie delikatność dłoni i przegubów, pomyślał Rousseau z narastającą wrogością. Był prawie pewien, że ma przed sobą następnego silnego człowieka Zatoki. A jednak czegoś brakowało... Coś jeszcze nie dojrzało w jego rozumowaniu. - A poza tym dlatego, że gdyby ją zamordowali jacyś prowokatorzy, byłaby to dla nas prawdziwa klęska... - Jakich „nas”? Dla rządu? Czy dla pańskich kumpli? Darain ujął go za ramię. - Chodźmy... Dmucha ze wszystkich stron, mój drogi! Na posterunku policji dzielnicy Badr, gdzie się znaleźli w pięć minut później Rousseau zanotował na poboczach pokaźną ilość wojskowych ciężarówek pod plandekami para amerykańskich turystów o siwych głowach właśnie wrzeszczała coś do podoficera, który rzucił Darainowi zrozpaczone spojrzenie, oddając jednocześnie nienaganny salut w stylu angielskim. - Sześcioletnie dziecko, to wstyd! - grzmiał mąż z oburzeniem, które wzmogło się w dwójnasób, kiedy Darain ostrzegł go, że rozumie po angielsku doskonale i że wobec tego nie ma potrzeby wrzeszczeć. - ...sześcioletnie dziecko! Chłopiec siedział przed hotelem i proponował turystom kupno ludzkiej głowy! Tak, dokładnie! Pan mnie dobrze słyszy! Souwenir Souvenir! Było to jedyne angielskie słowo, jakie znał. Według naszego kierowcy, dała mu ją jakąś młoda cudzoziemka. Rzuciła ją do rynsztoka! Tak, panowie! Siedział w kucki przed hotelem i proponował turystom ludzką głowę! Czy ktoś ją od niego kupił? zapytał z zaintereso waniem Rousseau. W parę minut dojechali do Metropolu, poprzedzani motocyklistami i syrenami, które przypomniały Rousseau spokojne dni w Nowym Jorku. Pan Darain znalazł chłopca z jego „piłką futbolową”, jak powtarzał, w biurze dyrektora hotelu, którego twarz była jeszcze bledsza niż mułły Bahraniego, szefa opozycji religijnej w rządzie hassaniekim. Rousseau poznał go natychmiast z fotografii. Pan Darain skorzystał z tego i wydał nakaz aresztowania dyrektora hotelu. - Jeżeli wie cokolwiek, będzie mówił zapewnił towarzysza, kiedy jechali setką w kierunku biura Associated Press, skąd radiotelefon nadawał wezwania. Rousseau powstrzymał się od komentarzy. Najlepszym sposobem na pewność, że jakiś facet będzie milczał, to trzymać go pod kluczem. Przedstawicielem AP w Tewzic był szpakowaty Hindus, pulchny, nerwowy; robił rozpaczliwe wysiłki, żeby flegmatycznie palić dobrą, starą fajkę jak człowiek zachowujący pogodę ducha w każdych okolicznościach. - Pan pozwoli sobie powiedzieć, że mam powyżej uszu tego waszego folkloru - rzucił pod adresem Daraina, ledwo weszli do pokoju. Pochylił się, wyprostował i położył obok swojej maszyny do pisania coś, co należało kiedyś do pana Mirzy Nazzreddina, adwokata i jednego z głównych rzeczników mniejszości szyickiej w parlamencie. Rousseau znał na pamięć zdjęcia wszystkich pasażerów dakoty i wiedział na pewno, że ich nigdy nie zapomni... Nazzreddin był osobistym doradcą księcia Alego Rahmana. Associated Prcss patrzył z zachwytem na wywołany przez siebie efekt. Trzymał łokcie na stole, dłonie miał złączone, palce zwierały się jak w catchu. - Nadszedł moment, żeby powiedzieć całą prawdę, i to natychmiast! - wykrzyknął. Inaczej będziecie mieli przeciw sobie opinię całego świata! - Rząd złoży szczegółową deklarację w sprawie samolotu, gdy tylko będzie miał w ręku wszystkie elementy - oświadczył Darain. - Jak pan wszedł w posiadanie...? Lekko uniósł czubek laski we właściwym kierunku. - Znalazłem to przed drzwiami mego biura wracając ze sjesty - ryknął A. P. - Niech się pan uspokoi. - Natychmiast przekabluję całą historię! Tutaj nie znają jej tylko głuchoniemi. - Informuję pana, że wszelkie połączenia telefoniczne i telegraficzne z zagranicą są od tej chwili przerwane - powiadomił Darain biorąc do ręki słuchawkę. - Stan wyjątkowy? A co znaczą te wojskowe ciężarówki stacjonujące we wszystkich punktach strategicznych? Obawiacie się zamachu stanu? Czy może go oczekujecie? - Gdyby zaszło coś tak ważnego, nie traciłbym tutaj czasu - odparł Darain. - Odtąd dziennikarze muszą przedkładać swoje depesze ministrowi spraw wewnętrznych. To tymczasowe zarządzenie. Zechce pan także przyjąć do wiadomości, że oddziały, którymi dysponuję, nawet nie opuściły swoich kwater. To powinno pana uspokoić. A. P. przyglądał mu się z uwagą. - Ktoś prowadzi wielką grę - powiedział. Wydaje mi się, że wiem kto... Darain mówił przez telefon. A.P. zrobił oko do Rousseau zerknął na plecy dyrektora policji i powszechnie znanym gestem dotknął dłonią jak ostrzem noża swojej szyi. Darain skończył rozmowę. - A teraz panowie zechcą mi wybaczyć... - Uśmiechnął się do Rousseau, wziął laskę pod prawy łokieć i wyszedł, trzymając za włosy drugą ręką to, co niegdyś było najlepszym politycznym mózgiem Radżadu. A.P. wstał i podstawił twarz pod wentylator. Może pan wierzyć lub nie, ale ja kocham ten kraj. Jest Mekką dziennikarzy. Nie trzeba dodawać, że każda arabska ambasada tutaj już otrzymała swój mały prezencik... Było ich czternaście. Za parę godzin rozpocznie się wielka feta tranzystorowa. Odwieźć pana do domu? Rousseau chciał przybyć trochę wcześniej na obiad do Hendersona i poprosił o podrzucenie do ambasady. Miał teraz tak jasny pogląd na całą sprawę, że ponieważ znajdowali się na Bliskim Wschodzie był pewien, że się myli. Świat dokoła nabierał różowej barwy, światło sączyło się przez otwór i kładło u jego stóp wewnątrz namiotu, który był osobistym podarunkiem Ibn Seuda po bitwie pod Dinharen. Afrykaner był milczący, ukojony w tej godzinie modlitwy, kiedy stąd do Sanaóa i od Omanu po Suez każde ziarenko ludzkiego prochu pochylało ciało, żeby złożyć hołd Bogu, w którego on sam nie wierzył, ale uważał za kolosalnie użytecznego i zasługującego zdecydowanie na imię Wszechmogącego. Ważne było mieć ten wielki niebyt po swojej stronie. Był mały, o łysej, mocnej czaszce lekko pośrodku wklęsłej bin Maarufowie nazywali to „końskim siodłem” a jego twarz z bladoszarymi oczami, z krótkim haczykowatym jak dziób sowy nosem nad cienką, hermetyczną linią warg znacznie bardziej zdradzała jego wiek skamieniałą nieruchomością niż zmarszczkami. Brodę miał starannie ufarbowaną henną, w równym stopniu w hołdzie dla Proroka, co dla ukrycia siwych włosków. Ramiona i dłonie były jeszcze tak silne, jak jego bałtyckich przodków, przyzwyczajonych do ciężkich mieczy i puklerzy. Ostatni z rycerzy teutońskich przybył z siedmiowiekowym opóźnieniem na spotkanie z wielkością. Afrykaner wyciągnął z kieszeni zdjęcia i raz jeszcze im się przyjrzał. Były doskonałe. Znacznie mocniejsze, bardziej frapujące niż wszystko, co dotąd zrobiono gdziekolwiek z gatunku „zdjęć horrorów”. Uśmiechnął się i zaczął chodzić po namiocie, pocierając brodę. Inch Allah, oczywiście, ale zrobił to jak najlepiej. Za parę godzin wszystkie tranzystory Zatoki Perskiej i od Suezu do Bagdadu będą się pieniły ze wściekłości. Amerykanka chyba już nie żyje. Spojrzał na zegarek. ...Cztery godziny temu „władze Tewzy zlikwidowały świadka, który nie chciał milczeć”. Jeszcze brzmiał mu w uszach chrapliwy głos spikera. Pośrodku namiotu Selim, radość jego starych dni kiedy miłość przeradza się w przyjaźń, męską wspólnotę, pochylony był nad krótkofalówką osadą najmniejszą, najlżejszą i za pewne najsilniejszą ze zminiaturyzowanych stacji nadawczo-odbiorczych. Bersch nienawidził elektroniki. Była wrogiem wolności. Przeklęte aparaty niweczyły przestrzeń i wszędzie wysyłały czyimś tropem sfory niewidocznych psów. Ale nie sposób negować ich przydatność. Zrozumiał to natychmiast po wojnie i posłał Selima do Szkoły Politechnicznej w Zurychu. Teraz ten ekspert regulował osadę ręką delikatną i pewną. Selim miał czterdzieści lat, włosy zaczynały mu siwieć. Był jeszcze dzieckiem, kiedy Bersch zauważył go na ulicy Dżiddy i zakochał się w nim. Przez ponad ćwierć wieku dzielili te same niebezpieczeństwa, uczestniczyli w tych samych walkach. - Mendoza woła. Głos pokonywał dwa tysiące kilometrów pustyni z taką ostrością, że wydawał się prawie namacalny. Selim natychmiast zmienił falę. Odtąd pulsator zapewniał automatyczną zmianę co trzy sekundy: skuteczniejsze od wszelkiego zakłócania. Bersch podszedł do aparatu. - Słucham. - Był kłopot... Afrykaner zesztywniał. Jego zaciśnięte wargi utworzyły stalową nitkę. - Nie lubię słowa „kłopot”, Mendoza. Na ogół oznacza ono niekompetencję. - Nie, to nie tak. Lekarski miał wypadek parę godzin temu. - Jakiego rodzaju? - Złamany kark. Umarł. - Dopiero teraz mnie się o tym zawiadamia? - Dowiedziałem się przed chwilą. Bersch nie znosił Latynosów. Pomocnik Portugalczyk był dla niego osobistą zniewagą. Ale nie miał wyboru. „Rekomendacja” przyszła z Capetown. No i trzeba przyznać, że człowiek świetnie się spisał w Mozambiku. - Co do Amerykanki... - Mendoza zamilkł. - Kto? Coście zrobili z jej ciałem? Trzeba je odnaleźć natychmiast. Powiedziałem przecież, że należy je położyć na placu targowym. - Jeszcze nie zrobione. Lekarski zginął przedtem. Afrykaner nic nie powiedział. Jeśli mu na czymś zależało, to na opinii „baraka” szczęściarza. Udało mu się ją zdobyć i zachować wbrew wszystkim przeciwnościom i zmiennym kolejom losu od przeszło czterdziestu lat. Ta reputacja była przydatniejsza, a nawet niezbędniejsza w Arabii niż wszelkie polityczne protekcje. A teraz... Mendoza próbował odwrócić uwagę: - Proszę sobie wyobrazić, że powierzyła mi list ze zdjęciami trzech głów, które podrzuciliśmy do jej pokoju... Tak mnie! Całkiem przypadkowo... Wychodziłem z pokoju, ona stała na korytarzu z kopertą w dłoni. Dała mi ją prosząc o wysłanie. - Zrobił pauzę, ale Bersch milczał. - Posłuchaj pan, nie obawiaj się. To sprawa kilku godzin. Ona udała się do księcia Alego Rahmana, do oazy. Tam nie będzie żadnego problemu, możesz pan ją uważać za trupa. Słyszy mnie pan, Hugo? - Kto i jak zabił Lekarskiego? - Bójka w medinie. Tak przynajmniej brzmi wersja policji. - To bez sensu. W każdym razie proszę mu podziękować. - Komu? - Lekarskiemu. Powiedzieć mu, że otrzymałem zdjęcia. Dobra robota. Proszę mu podziękować. W odbiorniku na dłuższą chwilę zaległa cisza. - Hugo, przecież powiedziałem, że Lekarski nie żyje - odezwał się lekko przestraszony głos Mcndozy. Selim podniósł wzrok i zobaczył na twarzy przyjaciela dobrze mu znany wyraz rozbawienia. Ostatnim razem widział to w samolocie, kiedy Afrykaner wolno kręcił się w przejściu, żeby się upewnić, że wszystkie głowy zostały umieszczone tak, jak kazał. Zatrzymywał się od czasu do czasu, żeby poprawić jakiś szczegół. Selim spuścił oczy. Humor był jedną z cech, które były mu zupełnie obce. Wydawało mu się, że to jedyny ślad Zachodu, jaki zachował jego przyjaciel. - Lekarski nie żyje, Hugo. Słyszysz mnie? - No to idźcie do meczetu, zmówcie modlitwę za spokój jego duszy i postarajcie się, żeby dotarła do niego wraz z moimi podziękowaniami. Głos Mendozy nabrał twardych tonów. - Proszę posłuchać, Hugo, mówię z Tewzy, z paszczy wilka i nie mam chwili do stracenia. W każdym razie oni podpisali zamówienie, Sanders ma je w kieszeni. Co mam robić? Przecież jest pan jeszcze szefem... chwilowo. Afrykaner nie zareagował na bezczelność. Stawiał na ostatnią kartę i Mendoza o tym wiedział. Numer z dakotą był osobistą, rozpaczliwą inicjatywą i gdyby zawiódł... Uśmiechnął się. Gdyby numer zawiódł, nigdy nie otrzymałby innego zamówienia. W każdym razie nie na ziemi. Teraz już nie mógł się cofnąć. Gra stała się tak wysoka i tak ryzykowna, że nie pozostało nie innego do zrobienia, jak podbić stawkę. A człowiek, który go wspierał w Adenie, trzymał mocno w garści wszystkie niei. Nie można było marzyć o lepiej ulokowanym i bardziej zdecydowanym protektorze... Uśmiechnął się. Psy adeńskie będą miały niebawem nowego pana... - Niech pan weźmie samochód i upewni się, że teren do lądowania jest w dobrym stanie. Był zaminowany i jestem pewien, że zostały tam jeszcze jakieś miny. - Amerykanka? - Sam się nią zajmę. Wygląda na to, że ma pan pietra, Mendoza, a tego nie znoszę. Wywołam pana za godzinę i powiem, czy jest mi pan potrzebny i gdzie. I niech pan uważa, żeby się nie przewrócić przechodząc przez jezdnię. Oprzyj się pan na jakimś chłopaku albo na lasce niewidomego. - Idź pan do cholery, Bersch - krzyknął Mendoza z nienawiścią. - Informuję, że czas możnowładców minął. To stara szkoła i o tym wiedzą w Capetown. Działał pan bez konsultacji z nimi i oni... Selim spiesznie wyłączył radio. Gasnący dzień sączył się poprzez płótno namiotu i to zapewne nadawało twarzy Afrykanera żółtawy odcień. Wyszedł. Wtulone w zagłębienia gór mury nie zmieniły się od trzynastu wieków przez szacunek dla oczu Mahometa, który na nie patrzył. Prorok i jego pierwsi towarzysze walczyli dokładnie w miejscu, gdzie Bersch rozbił swoje namioty i każdy kamień nadal był relikwią. Maarufowie karmili wielbłądy. Zapalono ogniska, by przygotować wieczorny posiłek. Pozostało mu już tylko stu dwudziestu ludzi, z których trzydziestu znajdowało się tutaj: strzępy marzenia. Ta „prywatna armia”, śmieszna, nie już nie znaczyła w sensie władzy, ale była mu tak potrzebna jak powietrze, którym oddychał. Nie mogła dokonać niczego, poza utrzymywaniem go przy życiu. Złudzenie osobistego imperium... Była to gwardia honorowa. Marzenia. Ludzie należeli do bin-Maarufów, nazywano ich „wilkami pustyni”, złodzieje, maruderzy. Nikt już nie pamiętał, jak się zrodziła nienawiść i pogarda, jakie nadal wzbudzali. Nienawidzeni, poniżani przez całe wieki, w końcu stracili wszelki szacunek dla samych siebie. Okazywali ślepe posłuszeństwo, które stało się rzadką zaletą. Nagle jak cień musnęło go zwątpienie. Pustka, brak myśli... Przeciągnął dłonią po czole. Wiek. Ale miał przed sobą jeszcze dobrych parę lat, chciał zakończyć je wśród piękna: zachód słońca szkarłatny i wspaniały... apoteoza... Afrykaner trzymał w ręku zdjęcia i przyjrzał się im raz jeszcze, żeby odzyskać zaufanie. Porażka była nie do pomyślenią. Nie z tym. Tę sprawę przeprowadził z drobiazgową starannością. Powróciło mu poczucie humoru i zaczął się śmiać. W sumie można by powiedzieć, że włożył w to najlepszą cząstkę samego siebie. Usłyszał za plecami głosy i obrócił się: przybyli młodzi. Teraz, za każdym razem, gdy spotykał młodych Arabów, czuł się nieswojo. Spojrzał na nich, przez grzeczność unikając przyglądania się ich europejskim strojom. Nie go bardziej nie irytowało niż taki nieodpowiedni strój w pobliżu miasta matki Koranu. „Postępowcy”. Kiedy miewał z nimi do czynienia, odnosił wrażenie, że cała jego znajomość świata arabskiego, jego tradycji i obyczajów, jego nawyków myślowych, jego przeszłości i marzeń na nie się już nie zdaje. Zaprosił ich uprzejmie, aby weszli do namiotu, na parę chwil odpoczynku i milczenia nieodzownego przed poważnymi rozmowami, ale odmówili gestem ręki. Żadnej kawy, żadnej straty czasu, żadnych uprzejmości. Spieszyli się, a pośpiech oznaczał koniec Islamu. Oznaczał Zachód. Nawet ich język był pełen obcych słów, intonacja nabrała akcentu mechanicznego, płaskiego, bez cienia emocji. Kiedy z nimi rozmawiał, starannie unikał zbyt literackich zwrotów i tradycyjnego formalizmu, żeby nie wydawać się staroświeckim. Podał im zdjęcia, czekając na wywołany efekt z dumą autora, którą starał się ukryć. Obaj młodzi mężczyźni nie mieli chyba więcej niż po dwadzieścia pięć lat długo je oglądali, jedno po drugim, wymieniając niekiedy spojrzenia. Potem młodszy o imieniu Talat, a było to bardzo stare imię szahirskie, powiedział podnosząc wzrok na Afrykanera: - To ohydne. Niepojęte. To nie arabskie. Jego towarzysz miał wzrok wbity w ziemię, jak gdyby się wstydził. Afrykaner milczał, zbity z tropu, zawiedziony. A przecież to był ewidentnie jeden z tych przypadków, kiedy autor nie może spodziewać się gratulacji... Ledwo powstrzymał uśmiech. - Nie, to nie arabskie, rzecz jasna. Od kiedy to Hassaniei mieliby być Arabami? Rząd Adenu dogorywa i to jest dowód. Jeden z młodych ludzi, ten, który miał wąsy tak gęste, że wydawały się starsze od ich właściciela, odezwał się po raz pierwszy. - Jak pan zdobył te zdjęcia? Amerykańska kobieta zrobiła je w samolocie. Policja adeńska zarekwirowała. Ja dostałem je przez wysoko postawionego przyjaciela. - Dlaczego je panu dał? Szahirowie mają jeszcze paru przyjaciół w Tewzie, więc... Afrykaner starał się wyrugować ze swego głosu wszelki ślad ironii, jak przystało, gdy się rozmawia z młodymi „idealistami”. Ryzykowałby zbytnio, że mogą to uznać za cynizm. - Sprawa samolotu wygląda zdecydowanie na próbę prowokacji powiedział ten, który miał na imię Talat. - I jest nią, oczywiście. Afrykancr nieznacznie wzruszył ramionami. - Chodzi o sprowokowanie powstania klanów Radżadu... A ponieważ one nie są uzbrojone... Represje położą kres sprawie Radżadu raz na zawsze. W sumie chodzi właśnie o sprowokowanie represji. - Czy to prawda, że wasze ceny od paru dni wzbiły się w górę jak strzała? - zapytał młody wąsacz głosem równie twardym, jak jego spojrzenie. Bersch zacisnął wargi... To było coś, czego nienawidził najbardziej na świecie: ceny. - Te sprawy mnie nie interesują - powiedział. Jesteście bardzo młodzi... Gdyby był pan o trzydzieści lat starszy, nie przemawiałby pan do mnie w ten sposób. Poświęciłem całe życic służbie. - Mało nie powiedział „Islamu” ale w porę uniknął języka z innej epoki. - W służbie jedności arabskiej - dodał. Obaj młodzi na chwilę odeszli porozmawiać. Ale kiedy wrócili, Afrykaner wiedział, że tę partię wygrał. Za dwadzieścia cztery godziny najpóźniej opowieść o adeńskich bestialstwach przyprawi wszystkie arabskie serca o palpitację z oburzenia i nienawiści. Z pogardą patrzył, jak odchodzili. Nigdy nie myślał, że dożyje chwili, w której ujrzy nowych Arabów. Jednak taki dzień nadszedł. Tym dwóm przyświecał jeden cel i to na pewno nie wiara religijna lecz ideologia. Jedyna rzecz, jaka mogła uratować stary świat, to radykalna samozagłada nowego świata. Trzeba było dopomóc w tym nowemu światu. Wtedy zakwitną znów owe kwiaty pustyni, którym na imię męskość, czystość i odwaga. Wszedł do namiotu. Selim spał na podłodze przy nadajniku. Afrykaner popatrzył na siwiejące włosy tego, którego znał dzieckiem i nagle poczuł, jak gdyby jego własna starość go przyzywała. Pochylił się i delikatnie pogłaskał śpiącego po głowie. Przycupnął w kącie i znieruchomiał, przebierając paciorki bursztynowego różańca. Jego ciało snuło opowieść o życiu sztywnieniem i bólem. Ale gdy tylko zapadnie noc, a gwiazdy ponad królestwem piasków ponownie zajmą przynależne im od niepamiętnych czasów miejsca, jego sługa przyprowadzi mu do namiotu młodziutkiego chłopca, by mógł ugasić pożerające go pragnienie młodości, surowości i męskości. W oddali rozległo się wołanie muezina i poszybowało nad pustynią. Namiot łagodnie pogrążał się w mroku. Bersch czekał. Było to pierwsze pytanie, jakie musieli jej zadać przedstawieiele amerykańskiej telewizji, kiedy schodziła z samolotu w Idlewild: dlaczego podjęła takie ryzyko? Przecież powinna była wiedzieć, że młody Ali Rahman jest przywódcą wszystkich klanów Radżadu i że jego zwolennikom przyświeca jedna tylko myśl: wprowadzić go ponownie na tron. Niezmiernie trudno przychodziło jej tłumaczenie tego wszystkiego. Dlaczego? Dlaczego? Może dlatego, że to był dzieciuch, po prostu piętnastoletni chłopaczek... Ona zaś była spragniona niewinności... Szukała u niego schronienia instynktownie, zbytnio się przecież nie zastanawiając. Przez tych kilka dni widziała wokół siebie tyle zdrady, tyle dwulicowości, że wspomnienie tej dziecinnej twarzy, tak poważnej, tak czystej, stało się jak gdyby oazą w jej rozgorączkowanej wyobraźni. Bo trzeba przyznać, ze doktor Salter lekarz szpitalny miał rację: w czasie masakry doznała szoku i nie postępowała z takim rozsądkiem, jakiego wy, panowie, jestem pewna, dalibyście dowód w podobnych okolicznościach. Rozległy się stłumione śmiechy, ona sama uśmiechnęła się miło, żeby trochę złagodzić ironię tej uwagi. Zawsze jej zarzucano pewną skłonność do agresywności. Ali Rahman przyjął ją w parku, gdzie właśnie rozmawiał z gośćmi, ale dostrzegła w alei tylko powiewną białość, która się oddalała. Afgański czerwono-czarny dywan rzucony był na trawnik, książę stał pośrodku w cieniu palm, mangowców i kwiatów nazywanych tu egzotycznymi, gdyż pochodziły z Italii. Na gałęziach drzew siedziały pawie i synogarlice, na srebrnych półmiskach postawionych na dywanie leżały owoce i słodycze, z tyłu za księciem ten, który go nigdy nie opuszczał, stał na odległość szeptu. Ku zdziwieniu Stefanii, na jego twarzy zapomnianej przez czas pojawił się, gdy ją zobaczył, cień powitalnego uśmiechu. Doprawdy, nie spodziewała się, że jej widok sprawi mu przyjemność. W tyle znajdowała się cudowna, mozaikowa fontanna, o zieleni nie znającej granie w swych odcieniach i grze z ostatnimi promieniami dnia. Ali miał na sobie haftowany kaftan, bladożółty; szarfa związana w turban ozdobiony nad czołem rubinem zwisała nie dbale jak tren na prawe ramię; spodnie białe jodhpury. Za krzywiona szabla władców Adenu w pochwie inkrustowanej perłami wyglądała jak świeżo zanurzona w Mlecznej Drodze. W tym stroju padyszachów pochodzącym z XVII wieku młody książę tak świetnie stapiał się ze scenerią, że jego strój zdawał się stanowić część przyrody, tak jak kwiaty i ptaki. - Proszę wybaczyć dziwaczny, nieco ekstrawagancki strój... To jest dzień dahra, spędziłem go przy chorych w wioskach. Stefania okazała zrozumienie, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego taki pokaz luksusu był niezbędny przy odwiedzaniu ubogich. Zauważyła odbiornik „Transoceanie” na ocembrowaniu fontanny, obok dwie gruchające turkawki. Stefanię znów ogarnęło nagle, nieomal brutalnie, uczucie czegoś nierealnego, jakiegoś snu, jakby za tym wszystkim, co widziała, krył się zupełnie inny świat, przyczajony, gotów się wynurzyć, objawić. Gorączka i wyczerpanie nerwowe zrodziły nie pokój, ogarnięta nim szukała wiarygodnych przyczyn, no i wiedziała, po prostu wiedziała, że w krzakach wokół nich są schowane przedmioty. Zrobiła nawet gest, żeby odpędzić sprzed oczu głośno brzęczące ogromne zielone muchy. I ta potworna obecność, tym bardziej nieludzka, że przybierająca pozory człowieka... twarz Murada przywodziła na myśl egipskich kapłanów, przekleństwa, grobowce nieznanych bogów i to wszystko, co Stefania wiedziała o faraonach i ich wiernych sługach, grzebanych razem z panami po to, aby mogli nad nimi czuwać i służyć im po śmierci. - Jaka pani jest piękna! Była tak bardzo przyzwyczajona do wysłuchiwania tych słów, że świat zewnętrzny dokoła niej natychmiast stał się normalny i naturalny, jakby zapożyczając od banalności komplementu swój zwykły wygląd. - Pani suknia jest fantastyczna. - Tak pan uważa? Stefania okręciła się w koło rozwiewając włosy i muśliny, odnajdując w zawodowym odruchu gest, pozę, uśmiech. Swoją suknię zauważyła dopiero teraz. Wyciągnęła pierwszą lepszą z walizy z kolekcją. - To kreacja Niny Ricci, suknia-tunika z haftowanej organdyny... Nosi się ją z boa z lisa... Cena 29900 funtów. Przerwała, uniosła dłonie do skroni. Stef, zbzikowałaś kompletnie. Przybyłaś tu, żeby... Popatrzyła dookoła. Torba Gucci leżała na trawniku u jej stóp. Stefania chwyciła ją i wysypała zawartość na dywan. Poczuła się lepiej. Bogu dzięki. Pochyliła się i podniosła uroczą głowę, która upadła na policzek. Ustawiła ją prosto, jak trzeba, i lekko poprawiła włosy. Lód roztopił się i twarz wyglądała jakby ociekała łzami. Młodzieniec przyglądał się twarzy stewardesy z zafrasowaną miną, ale nie wyglądał na zaskoczonego. - Tak, wiem wszystko - powiedział. Rząd powiadomił mnie od razu... To potworne. Zbrodnia przeciw ludzkości. - Pochylił się, sięgnął po szklankę soku pomarańczowego i podał ją Stefanii. - Proszę wypić. Jazda taksówką musiała być bardzo męcząca. Klasnął w dłonie i służący pośpieszył z kawą i kanapkami z kawiorem. Książę nie zwracał już najmniejszej uwagi na przedmiot leżący na dywanie. - W górach dużo się o tym mówi... Staram się uspokoić wzburzone umysły, ale... I w tym momencie zapewne na skutek braku reakcji ze strony Alego Rahmana i służących Stefania po raz pierwszy doznała uczucia, że sprawy wyglądały dokładnie tak, jak miały wyglądać, żeby było normalnie, i że najwyższy czas, aby i ona zaczęła szanować zwyczaje i obyczaje tych ludzi i przestała się im naprzykrzać zachodnimi przesądami. - To miło, że pani przyjechała odezwał się Ali. - Chciałem odwiedzić panią w klinice, ale mi odradzono. - Pańskie róże były przepiękne - powiedziała Stefania.- Zapomniałam panu podziękować, ale wciąż coś stawało na przeszkodzie. - Na chwilę wróciła do tematu: - Tylko takie wrażenie zrobiło to na panu? Ali rzucił spojrzenie na dywan. Wypił łyk soku pomarańczowego i rzekł obojętnym tonem, w którym Stefania wyczuła przymus: - Wie pani, mego ojca zatłukli kijami, potem przywiązali jego ciało do konia i...- Wzruszył leciutko ramionami i zapytał: - W jaki sposób zdobyła pani tę głowę? - Zdobyłam? Zdobyłam? Mogę pana zapewnić, że... - Chciałem powiedzieć, jak ona się znalazła w pani rękach? Słuchał z roztargnieniem jej opowieści, wydawał się spięty zaaferowany. Nigdy już nie miała zapomnieć wdzięcznej sylwetki młodzieńca w szatach ze wschodniej bajki, jak stał z ręką na biodrze w postawie władczej, wyniosłej, mając u swych stóp zadumaną głowę na czamo-czerwonym dywanie. - Nie, na pewno nie byłam normalna, byłam na pół obłąkana, ale nie zdawałam sobie sprawy, no i trzeba przyznać, że ten koszmar prezentował się w najpiękniejszych kolorach, jakie można sobie wyobrazić. - Urzekające ramy, - rzucił któryś z dziennikarzy ironicznie, ale pod wpływem tych wspomnień twarz Stefanii musiała przybrać wyraz wściekłości, gdyż nikt się nie roześmiał. Niekiedy odczuwała żal; tak, żal, że nie było tam Boba z jego kamerą, a niekiedy ogarniał ją dziwny śmieszek, nad którym nie umiała zapanować. Ale nie należy jej oskarżać o brak serca, to było nerwowe, była pewnie o krok od histerii, - No i, panowie, muszę przyznać, że stać tam w sukni od Niny Ricci... - Dostała ataku niepohamowanego śmiechu, potem wybuchnęła płaczem, flesze wokół niej zaczęły się uwijać ze zdwojoną gorliwością, tymczasem dziennikarze zachowywali pełne szacunku milczenie, żeby nie przerywać tej chwili prawdy schwytanej na żywo, którą żarłocznie pasły się jednookie kamery. - Ali dał znak i z pachnącej gęstwiny, w której gruchały turkawki, wyłonił się służący z chłodnymi napojami. Mrożony sok granatów miał cudowny smak, a figi podane na tłuczonym lodzie, ich czerwony miąższ... Nigdy nie jadła niczego smaczniejszego... - Zapewniam was, panowie, że w tym momencie książę nie czynił najmniejszej aluzji do swoich „opcji politycznych”, a zresztą myśl, że ten dzieciak mógłby stanąć na czele zbrojnej rewolty nie przeszła mi przez głowę. - Ale jak pani mogła tam tkwić, delektując się sokiem granatów, kiedy u pani stóp...- Spiorunowała dziennikarza wzrokiem. - Załóżmy, panowie, że zaczynałam się przyzwyczajać do tego kraju. Przystosowanie, znacie to? Nasze nerwy mają na szczęście takie właściwości, że przychodzi chwila, kiedy w jakimś sensie biorą nas w obronę przestając reagować. Ponadto zapadł wieczór, wieczór w oazie, z jego cudowną świeżością, która jak gdyby czule pieściła ciało i skronie, żeby odpędzić gorączkę, przynosząc niezwykłe uczucie ulgi i błogostanu. Ali oznajmił, że natychmiast prześle pismo do ministra spraw wewnętrznych sir Davida Mandahara, żeby go o wszystkim powiadomić. Zapewnił ją z całą powagą o swojej pomocy i opiece, jak gdyby był władcą kraju, i zaprowadził trzymając za rękę do apartamentów dla gości. - Panno Hedrichs, - przerwała głosem rozedrganym nadzieją dziennikarka z „Mody i Urody”, - mogę zapytać, czy pomiędzy panią a młodym księciem było coś więcej niż wzajemna sympatia i czy ten pociąg był czymś... romantycznym? Stefania zagryzła wargi, żeby pozostać uprzejmą. - W moich oczach był dzieckiem - odrzekła. - Oczywiście, według Koranu, piętnaście lat to wiek męski, ale mogę panią zapewnić, że ja nie zaglądam do Koranu, jeśli chodzi o moje uczucia. Skoro mówię, że książę prowadził mnie za rękę do apartamentów... Proszę posłuchać, to gest bardzo przyjęty na całym Bliskim Wschodzie, nawet mężczyźni spacerują trzymając się za ręce. I zawsze za nimi ta obecność o twarzy, którą czas przeorał do tego stopnia, że zatarły się oznaki wieku. Ponowny natłok pytań. Uniosła rękę... - Proszę, bardzo proszę... Nie jestem Szeherezadą, jestem wykończona, oczywiście wiedziałam. Książę opowiedział nam tę historię w trakcie naszej pierwszej wizyty. Powiedział, że stary potwór złożył kiedyś ślub, że za jednym zamachem szabli zetnie trzy głowy. Teraz to się wydaje ważne, ale zapewniam państwa, że wtedy o tym nie myślałam. Całkiem umknęło mi z pamięci. Apartamenty gościnne zajmowały całe skrzydło pałacu, sześć ogromnych pokoi. Królowały tam brokaty i aksamity, jedwab i złocenia; na ścianach łuki i strzały, szpady, trofea myśliwskie. Łazienka urządzona była z nowoczesnym luksusem w owym złym guście, który nie waha się przed zakładaniem złotych kurków. Otworzyła okno wychodzące na ciemne ogrody, nad którymi powoli wstawały gwiazdy i sierp księżyca jak uwolnione kwiaty ziemi. Powiał wiaterek, leciutki, mający tyle tylko siły, ile trzeba, żeby przynieść wszystkie wonie oazy, w których dominował jaśmin. Przez chwilę pozostała przy oknie i na granatowym nocnym niebie wolno przesunęło się wspomnienie tego, którego twarz zdała się mieścić w sobie całą surową urodę Adenu. Wonie ogrodu, jasność nieba i dalekie szemranie strumieni owiał smutek. Stefanio, moje dziecko, zbyt wiele marzyłaś w kinotekach, musisz się zadowolić tym, że jeszcze żyjesz. Uśmiechnęła się, wsunęła do pościeli i zgasiła światło. Była pierwsza rano, kiedy wicekonsul przybył do rezydencji z ostatnimi „podmuchami nocy” tak szyfranci nazywają telegramy zaznaczone „do natychmiastowego rozszyfrowania”, które zmuszają ich do ślęczenia nad kratkami kodu do świtu. Ambasador Stanów Zjednoczonych w Dżiddzie zawiadamiał swego kolegę w Tewzie, że Arabia Saudyjska gromadzi od działy na granicy Adenu i postawiła swoje siły powietrzne w stan pogotowia. Poprzedni „podmuch” przyszedł z Iranu przed godziną. Teheran uprzedził Waszyngton, że wszelka próba agresji przeciwko Adenowi ze strony jego sąsiadów pociągnie za sobą „natychmiastowe i poważne konsekwencje”. Rousseau dotrzymywał towarzystwa Hendersonowi na tarasie rezydencji górującej nad miastem i ogrodami Mosswaty na wschodzie stolicy. Obserwował gospodarza z zachwytem rosnącym z godziny na godzinę: odkąd złe wiadomości zaczęły spadać na antenę ambasady a był to raczej prawdziwy grad twarz przedwcześnie postarzałego studenta Teddy’ego Hendersona jakby odnajdywała tę, którą pozostawił na uniwersytecie harwardzkim. - Kąpiel orzeźwiająca - powiedział, uprzejmym gestem podając Rousseau żółtą przebitkę. Departament Stanu stawiał pytanie swemu przedstawicielowi w Adenie. Radio Tripolis oskarżało ambasadę Stanów Zjednoczonych w Tewzie, że w swojej siedzibie przetrzymuje jednego ze świadków sprawy samolotu, żeby uniemożliwić mu mówienie... Waszyngton chciał otrzymać na ten temat jakieś informacje, nim opublikuje oficjalne dementi. - Przetrzymałbym ją z przyjemnością - westchnął tęsknie Henderson. - Jest urocza. Ale cóż, inna kobieta z mojego haremu, która w tej chwili przebywa w San Francisco, na pewno by zaprotestowałaby. - Dlaczego pan jej nie powiedział wszystkiego od samego początku? - zapytał Rousseau. - Nawet urządził się pan tak, żeby się z nią nie zobaczyć. Doktor Salter twierdzi stanowczo, że ona wpadła w poważną depresję z manią prześladowczą i całą resztą... Miała z czego... Ona czuje się otoczona prawdziwą konspiracją i się nie myli. Henderson zrobił gest wyrażający bezsilność. - Drogi przyjacielu, nie mogłem prosić młodej kobiety, idealistki i uczciwej, żeby pomogła rządowi Adenu zdusić całą sprawę. Ona by mi wydłubała oczy. Usprawiedliwiłbym jej najgorsze podejrzenia na temat polityki amerykańskiej. Proszę pamiętać, że ja nie powinienem wiedzieć o niezym i dlatego jest pan tutaj. Władze miały nadzieję, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin odnajdą prawdziwych winowajców, potem potrzeba im było kilku dodatkowych dni i... Nie mogłem powiedzieć prawdy, gdyż obowiązywała mnie tajemniea, a proszę nie zapominać, że chodzi o młodą kobietę tak czy owak głęboko przekonaną, że polityką zagraniczną Stanów Zjednoczonych kieruje mafia i że Nixon jest jej „ojcem chrzestnym”. - Ambasador przerwał. - Pan coś mówił, drogi przyjacielu? - Nie - odparł Rousseau z uśmiechem. - Mnie się istotnie zdawało, że słyszę zdumiewający brak pełnego oburzenia protestu z pańskiej strony - powiedział Henderson z powagą. - A więc nie mogłem powiedzieć jej prawdy. Z drugiej strony nie lubię kłamać. Cóż, nie przesadzając i z wyrazem niewinności oraz ojcowskiej troski o stan psychiczny miss Hedrichs... Ale są granice. Więc wolałem jej unikać. Proszę! Wrócił wicekonsul cały w uśmiechach. Zakażenie bakcylem „hierarchii” sprawiło, że wszyscy agenci ambasady mieli zachwycone miny, kiedy przynosili złe wiadomości. Służba nasłuchu informowała ambasadora, że tajna stacja nadawcza objawiła się w górach Radżadu. Odkrywała ze szczegółami masakrę dakoty, profanację trupów szahirskich i oskarżała „bezbożną” klikę materialistyczną na żołdzie imperialistów amerykańskich z Tewzy o podżeganie do tych potworności. Następował apel do „bratnich narodów” i wezwanie do zbrojnego oporu. Radio Aden w odpowiedzi nadawało co kwadrans ostrzeżenia przeciwko agentom-prowokatorom tych samych „potęg imperialistycznych”, jednak bez wymieniania Stanów Zjednoczonych, co zdaniem Hendersona było grubym błędem. - Krótko mówiąc, klapa - zakonkludował Rousseau z roztargnieniem: coraz bardziej uświadamiał sobie powagę problemu osobistego. Tym problemem były rude włosy, zielone spojrzenie o szczerości, od której nawet agent CIA mógł dostać wyrzutów sumienia oraz charakter dzikiego kota, który przeszedł kurs doskonalenia w Północnej Irlandii. Nie było połączenia telegraficznego z Sidi Barani, lecz Ali Rahman posłał kierowcę do pana Daraina z uspokajającą wiadomością: miss Stefania Hedrichs miała lekki napad febry i przyjechała do oazy w poszukiwaniu ochłody. Rousseau nie był wcale zachwycony myślą o tej „ochłodzie”, która mu się jawiła w postaci wyrostka rzadkiej urody. Było coś zabawnego w tej zazdrości o piętnastoletniego smarkacza, ale Rousseau nie miał ochoty do śmiechu. Parę krótkich, szyderczych uśmiechów, to wszystko, co z siebie zdołał wykrzesać. Do przesłania Alego Rahmana, bez komentarzy, dołączona była paczka której zawartość jedna tylko sztuka zmusiła pana Daraina do kalkulacji, zresztą dość prostych, gdyż tylko za pomocą jego arystokratycznych palców. Obliczając sztuki odzyskane w hotelu, w agencjach prasowych i w różnych ambasadach, cały zestaw był teraz w komplecie. Rousseau nie mógł zrozumieć, dlaczego ta idiotka poleciała do takiego szczeniaka. Gdyby nie popełnił gafy, zapewne w tym momencie byłaby przy nim i... Od tego punktu wszystko stało się złością i frustracją. Co do Adenu, to w Tewzic przebywał ambasador Stanów Zjednoczonych, który musiał wziąć na siebie konsekwencje porażki „polityki amerykańskiej na rzecz pokoju” w tym kraju. On, Rousseau, otrzymał bardziej ograniczone zadanie: sprawdzić podejrzenia CIA co do roli odegranej przez spółkę Tallycot w sprawie dakoty i przez „grupę akcji podziemnej”, którą, jak posądzano, Tallycot utrzymuje w Arabii. Bersch. To imię brzmiało w uszach Rousseau jak uprzejme beknięcie, jakim synowie pustyni zapewniają gospodarza, że posiłek był wystarczająco obfity. Taras kąpał się w gwiazdach. - Przepadło powtórzył ponuro, mając zresztą na myśli coś znacznie bardziej osobistego niż Aden. Ambasador wypił łyk wody. Alkohol musiał zachować na dzień, kiedy będzie miał naprawdę kłopoty. - Nic pewnego, stary, nic pewnego. Przyznają autonomię Radżadowi i to uspokoi umysły. To się w tej chwili rozgrywa. Istnieją, jak panu wiadomo, dwie tendencje. Jedność kraju przede wszystkim z jednej strony, i autonomia, federalizm z drugiej. - Chyba że tendencja „twarda” i Bersch... uczynią zgodę niemożliwą - odrzekł Rousseau. - Może w chwili, kiedy tu rozmawiamy, on przygotowuje się do podbicia stawki. Coś, co podłoży ogień pod beczkę prochu. - Może. Ale nie ma pan racji, traktując Berscha jako postać tak znaczącą. On jest tylko wykonawcą... Tu chodzi o coś więcej, znacznie więcej. Rousseau z nabożeństwem pomyślał o Darainie. - Oczywiście potwierdził. Ale jeśli siły bezpieczeństwa zaryzykują zamach stanu, armia jest dostatecznie dobrze wyposażona, żeby wybić im to z głowy. - Warte jedno drugiego odparł Henderson. - Siły są mniej więcej równe, po prostu dlatego, że Szahirowie są zarówno w oddziałach bezpieczeństwa, jak i we właściwej armii. - Westchnął z rozkoszą. - Lubię żyć - oświadczył bez ogródek, patrząc na Rousseau, jakby właśnie uczynił kompromitujące zwierzenie. Rousseau zaczął się śmiać. - Jest pan wspaniałym typem, Ted. Można by powiedzieć, że złe wiadomości utrzymują pana w formie. Ale co się tyczy Tallycot i Berscha, to jest moja zwierzyna; oni siedzą w tym po uszy. Już od dziesięciu lat usiłujemy ich przyskrzynić. Okulary Hendersona wysyłały ironiczne sygnały. - Tak, oczywiście - stwierdził. - Wielkie mocarstwa nie lubią handlarzy bronią... prywatnych. Nienawidzą konkurencji. Kamerdyner wyszedł na taras i pochylił się nad Rousseau. - Dyrektor policji pan Darain pragnie z nim mówić. - Gdzie jest telefon? - Nie, nie przez telefon. Pan Darain przybył osobiście. To podobno bardzo pilne. Rousseau wyszedł. Dyrektor policji i dwaj mężczyźni stali w nocnych ciemnościach przed samochodem z zapalonymi światłami. Darain był trupio blady. - Co się stało? - Proszę ze mną... Rousseau zadał sobie pytanie, dlaczego Darain okazuje mu od pewnego czasu tyle zaufania i wszędzie go z sobą ciągnie. Ubezpieczenie na przyszłość od strony amerykańskiej? W parę minut dojechali na stary rynek za meczetem. Dzielnicę zamykały opancerzone transportery. Świecił piękny księżyc, okrągły, rudy, ciężki. Setka ciekawskich już wyległa z sąsiednich domów i utworzyła koło, trzymana na odległość przez żołnierzy. Głowa Massima del Campo była położona o kilka metrów od tułowia, oczy miała otwarte. Piękna głowa rzymskiego posągu o klasycznych rysach. Twarz pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, jakby trzeciorzędny aktor nie potrafił wcielić się w swego bohatera nawet przy tej ostatecznej okazji. Rousseau ogarnęły przykre myśli. Brutalne wrażenie całkowitego wyobcowania, innego świata, całkiem innego wieku pozbawiało to, co widział, grozy i w efekcie dawało niemal teatralne wrażenie nierealności, snu... Ani jednej kropli krwi. Egzekucja musiała odbyć się gdzie indziej. Potem przeniesiono zwłoki i głowę tutaj, na plac targowy, żeby wszyscy mogli je dobrze widzieć. Reżyseria obliczona na uzyskanie maksymalnego efektu. I trzeba przyznać, że przy tym świetle księżyca, wspaniałym i zarazem spokojnym, w dekoracjach minaretów pod gwiazdami i przy szczekaniu psów, odcięta głowa ułożona opodal ciała nie była pozbawiona majestatu... Tłum milczał. Po raz pierwszy w całej karierze Massimo del Campo zdobył uznanie. Rousseau zdołał wreszcie wyjść z transu. Jutro radiostacje świata arabskiego doniosą, że „reżym morderców” zlikwidował jednego ze świadków. Zlodowaciał. Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. - Zapewniam pana, panie Rousseau, że miss Hedrichs nie ryzykuje absolutnie niczym. Mam tam dość ludzi, żeby... Rousseau spojrzał na niego. Poczuł, że jest wypełniony jadem, niczym żmija. - Wie pan, Darain, gdyby to zależało tylko od mnie... B 52 stacjonujące w Wietnamie popełniłyby dziś w nocy swój największy błąd w bombardowaniach... Gwałtownie odepchnął „przyjazną” rękę i rzucił dokoła zrozpaczonym spojrzeniem. Jeep... Podbiegł do któregoś z uzbrojonych pojazdów, rozciągnął na ziemi ciosem łokcia w szyję kierowcę, który usiłował stawić opór, i wskoczył do szoferki. Darain wydał wrzaskiem jakiś rozkaz, który zapewne uratował mu życic... Oczywiście, za dużo świadków, pomyślał Rousseau w nowym przypływie nienawiści. Sprawdził wskaźnik paliwa dopiero wówczas, kiedy znalazł się za miastem. Zbiornik był w połowie pusty, ale transportery opancerzone nie zaopatrują się w paliwo na stacjach benzynowych. W pojeździe było tyle pełnych kanistrów, że starczyłoby na jazdę do Mekki. Ona nie żyje, nie żyje, - myślał pędząc wśród nocy, którą reflektory pozbawiały niebieskich świateł. - Nie żyje, nie żyje... - Nie przestawał powtarzać w myśli tych słów; była to stara zabobonna sztuczka, zapamiętana z dzieciństwa, dla zaklęcia losu, który nie lubi być stawiany wobec faktów dokonanych i wyprzedzany w swoich subtelnych gierkach... Unosiła się na spokojnym morzu, które ciągnęło ją łagodnie od brzegu. Nie czuła strachu. Wiedziała, że ojciec mocno trzyma ster i że wystarczy, żeby uchyliła kołdrę, a zobaczy gwiazdy. Statek był solidny, ona często sypiała na pokładzie szczęśliwa, że przebywa daleko od lądu, między niebem a wodą. Stefania otworzyła oczy i nic nie zobaczyła. Chciała unieść ramiona, ale koc otulał ją szczelnie, a wokół ramion i wokół ud czuła dwie żelazne obręcze. Zaczęła się szamotać, ale kleszcze się nie rozluźniły. Wata kneblowała usta i tłumiła krzyk. Walczyła wściekle, ale każdy wysiłek udaremniała para oplatających ją ramion. Po ruchach człowieka, który ją niósł, domyślała się, że schodzi po schodach. Potem krok znów się wyrównał. Nie czuła w nim pośpiechu. Kroki były miarowe, spokojne, pewne. Stefania przestała się szamotać, zebrała siły, po czym nagle się rozprężyła i to był zapewne najgwałtowniejszy, najbardziej rozpaczliwy wysiłek, na jaki zdobyła się w życiu. Nie. Kleszcze zacisnęły się nieco mocniej, ale na tym się skończyło. Oddychała z trudem pod kocem i to powolne duszenie się wywoływało niepojęte przerażenie, ślepe, nieludzkie, pierwotne; nie było już świadomości ani pytań, nie, tylko magma z ciała i nerwów, w której każda pozbawiona tlenu komórka wołała o pomoc. Ale się nie udusiła i gdy tylko zrozumiała, że takie zagrożenie w istocie było skutkiem strachu, zaczęła oszczędzać oddech, żeby przetrwać. Mężczyzna, który ją niósł, pozostawiał jej tyle tylko powietrza, żeby mogła oddychać. Wyczuwała jego unoszącą się pierś, słyszała nawet skrzypienie żwiru pod stopami. Przypomniała sobie alejki ogrodu i drobny, szary żwirek między kępami zieleni. Ale w tym ogrodzie byli także uzbrojeni strażnicy. Gdzie się znajdowali? W jaki sposób ten człowiek mógł się tak swobodnie poruszać po pałacu i po parku? Dokąd ją niósł? Pierwsza odpowiedź, jaka przyszła jej na myśl, była podyktowana przerażeniem. Wrzucą ją do studni, zginie na dnie jednej z dwunastu studzien oazy. Nagle poczuła absolutną pewność, bez najmniejszej wątpliwości, a kiedy później zastanawiała się nad przyczyną tak stanowczego przekonania, zrozumiała, że myśl o studniach i o topieniu zrodziła się z braku powietrza i zaczynającego się duszenia. Wydawało się jej, że ten człowiek tak szedł od dłuższego czasu, dziesięć, może piętnaście minut. Później nie potrafiła już tego sprecyzować. Zniknęło wszelkie poczucie czasu. Usłyszała głosy, ale nie rozumiała słów. Niosący ją człowiek zmienił pozycję rąk i ułożył ją na ziemi jak statuę. Stefania wyczuła dwa rzemienie, które ją ściskały, jeden wokół rąk nieco poniżej ramion i drugi ponad kolanami. Była pewna, że są to rzemienie, a nie sznury, poznała to po sposobie, w jaki je dociągano i zaciskano, jak rzemienie przy walizce. Teraz miała już znacznie więcej powietrza i czuła, że jeszcze trochę a mogłaby mieć głowę na wolności. Następnie została uniesiona i ulokowana w pozycji siedzącej na czymś, co mogło być tylnym siedzeniem auta. Prawdopodobnie był to jeep lub coś w tym rodzaju, gdyż nie miał dachu. Samochód ruszył prawie natychmiast i Stefania energicznie potrząsnęła głową, usiłując ją wyswobodzić. Jakaś dłoń odchyliła koc i Stefania zobaczyła mężczyznę siedzącego po lewej stronie. - Przykro, panno Hedrichs, jest mi ogromnie przykro. Proszę wierzyć, naprawdę wolałbym poznać panią w innych okolicznościach. Ale tego wymaga sytuacja... Gdyż sytuacja zawsze dyktuje rozwiązania. To pragmatyzm! Nieskazitelny akcent najlepszych angielskich uczelni. Pustynia i niebo lśniły wokół nich w bladej poświacie biblijnych nocy. Mężczyzna był ubrany w resztki wojskowego munduru. Brakowało tylko dystynkcji: stopnia, tarczy i odznaczeń. Miał około czterdziestu lat. Koścista twarz z wydatnym nosem, krótko ostrzyżone, siwiejące włosy. Mężczyzna za kierownieą, blondyn z gołą głową, był ubrany tak samo. Stefania usiłowała coś powiedzieć, ale zalewała ją nienawiść tak wielka, że nadmiar wrażeń przeszkodził w wyrażeniu czegokolwiek. Mogła tylko bełkotać. Mężczyzna podał jej manierkę. - Burbon. Praktycznie tutaj to nie egzystuje. Proszę wypić, dobrze zrobi. Stefania zdołała wreszcie coś wykrztusić. Po policzkach spływały jej łzy wściekłości i upokorzenia. Potok wymysłów był dla niej koniecznym środkiem uspokajającym. Mężczyzna zrozumiał i zaaprobował skinieniem głowy. - Niech pani klnie, to dobrze robi. Nadmiar uczuć... Zapalił. - Kim pan jest? Mężczyzna głęboko wciągnął powietrze z przyjemnością spowodowaną dymem cheroota, lub poczuciem swojej osobowości. - Błędni rycerze, tak, błędni rycerze. Nieprawdaż, Raul? Czy nie jesteśmy właśnie nimi? Mężczyzna przy kierownicy wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. - Zawsze w służbie szlachetnych spraw i wszędzie tam, gdzie one występują, od Biafry po Kongo, od Mozambiku po Rodezję, na prawo, na lewo, tam, dokąd nas wzywa ideał. Wdowa, sierota i takie tam. Rycerze współcześni, tak. Oczywiście, nasi wrogowie nazywają nas najemnikami. Ale kto ryzykowałby życiem jedynie po to, by na nie zarobić? Nie, nie, proszę mi wierzyć, miss Hedrichs, jesteśmy tak jak i pani, w służbie piękna, chociaż w naszym przypadku chodzi o piękno ideału... Pani nie pije? - Chwycił manierkę, odkręcił korek, przytknął ją do warg. - Nas łączy jeszcze coś wspólnego z panią, miss Hedrichs, my także jesteśmy w służbie mody. Powtarzam: mody. Była moda na Biafrę... Pani pamięta? Dzisiaj już całkiem zapomniana. I to jak zapomniana! Walczyliśmy tam z całego serca. Była także moda na Katangę, na nieboszczyka pana Czombe ona wyparowała myśmy brali udział w uczcie. Piękno rzeczy polega na ciągłej zmianie, jak u pani w modzie. Modele, jakie prezentowaliśmy w tych wszystkich okazjach, na pewno były nieporównywalne z pani modelami pod względem wdzięku i elegancji. Ale mogę panią zapewnić, że pistolet maszynowy Vickersa, karabin maszynowy Skody, automaty izraelskie czy cały katalog broni francuskiej należą do najpiękniejszych wyrobów i wywierają wyjątkowe wrażenie na zainteresowanych. Mężczyzna przy kierownicy odwrócił głowę i Stefania zobaczyła jego profil ze złamanym nosem i blond zarostem na brodzie. - Może byś tak skończył, co? Anglik roześmiał się bezgłośnie. - Oczywiście, winni jesteśmy pani wyjaśnienie. A propos, nazywam się Harkiss. Do usług. Tak, właśnie tak się nazywam chwilowo... Lubię zmiany. - Spojrzał na nią. - Przybyliśmy po panią, bo jest nam pani potrzebna. - Tak? - zapytała Stefania. - Och, zobaczy pani. Ludzi młodych, czystych i nieugiętych. Są tego samego pokroju co pułkownik Kadafi, obecny miecz Islamu. Oczekują panią w górach, ot tam...- Wskazał szerokim gestem na horyzont.- Potrzebne mi jest pani świadectwo. Powie im pani o wszystkim, co widziała na własne oczy... Potem... - Uśmiechnął się patrząc prosto przed siebie. - Potem odwiozą panią spokojnie do Sidi Barani. I tyle. Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby się przejmować. Drobne świadectwo na ołtarzu Praw Człowieka. Po prostu przejażdżka tam i z powrotem. Proszę to potraktować jak spacer. - Pochylił się w jej stronę i odpiął rzemień krępujący jej ręce. - Proszę usiąść wygodniej.- Wtedy Stefania zauważyła z przodu karabin maszynowy przymocowany do maski samochodu z lufą nad przednią szybą, i drugi z tyłu, z lufą skierowaną do tyłu. Mężczyzna siedzący obok niej nucił sentymentalną melodyjkę. Ale to nie wystarczało, żeby go uwolnić od nadmiaru uczuć. Odczuwał potrzebę otworzenia serca. - Och, pustynia mamrotał. Przestrzenie gwiezdne i nieskończoność... Lata świetlne... Jeśli się raz tego zakosztowało... Wziął manierkę i pociągnął długi haust. Stefania widziała go z profilu. Była to jedna z tych twarzy, które zdradzają prawdziwą naturę dopiero z profilu, kiedy chytre i szulerskie gierki mimiczne już niczego nie kamuflują. Wydawał się wyciosany brutalnie i w pośpiechu, ze zbyt krótkim nosem, ciężką szczęką i wargami zastygłymi w twardym grymasie nad okalającą je blond brodą. Na kolanach trzymał pistolet maszynowy, a kiedy się obracał w jej stronę, widziała kolbę pistoletu zwisającego z pasa pod lewą ręką. - Jestem, jak to się mówi, poszukiwaczem przygód, miss Hedrichs, i przeżyłem już dużo podniecających chwil, ale mogę panią zapewnić, że ta przejażdżka w bezkresnych obszarach w pani towarzystwie... Mężczyzna przy kierownicy zahamował gwałtownie, odchylił się do tyłu i wyrwał manierkę z rąk swego towarzysza. - Dość tego warknął. Za dużo pijesz! Rzucił manierkę z whisky w piach. Jego towarzysz skwitował to szerokim gestem wyrażającym rozczarowanie. Przed nimi łańcuch gór Radżadu jak gdyby wyrastał prosto z pustyni, na zachodzie zaś lawy Szaddinu, gdzie leżały kopalnie złota wyczerpane już od stu lat, wznosiły swoje czarne, postrzępione zarysy ponad wydmami. Droga pięła się w górę pośród wulkanicznych formacji lawy i kamieni. Landrower opuścił główną szosę i wjechał w łożysko strumienia, gdzie tylko skarłowaciałe drzewka i płożące się rośliny zachowały nikłe wspomnienie wody. Po paru chwilach Stefania znalazła się w grocie oświetlonej lampą naftową, postawioną na skrzyni. Młody mężczyzna z karabinem na ramieniu stał w wejściu, dwaj inni siedzieli za skrzynią, przed dyktafonem. W czapkach i panterkach przypominali zdjęcia palestyńskich bojowników z El-Fatah. - Proszę usiąść, miss Hedrichs. Usiadła na składanym krześle dziwnie uspokojona. W młodych, surowych twarzach było coś prawdziwego, autentycznego. Właśnie ich młodość wzbudzała zaufanie, jak gdyby dwulicowość, cynizm i zręczne kalkulacje były zawsze owocem doświadczenia i dojrzałego wieku. - Miss Hedrichs, my wszyscy trzej jesteśmy członkami Komitetu Wyzwolenia Radżadu. Ta nazwa, jak może pani wie, została starta z mapy Adenu przez obecny rząd. Ale my jesteśmy bezwzględnie zdecydowani zdobyć naszą niepodległość. Dlatego prosimy panią o dokładną relację tego, co się stało w samolocie. Zarejestrujemy pani zeznanie, chciałbym zaznaczyć, że nie zamierzamy robić z niego użytku natychmiast. Cała ta afera jest najwyraźniej prowokacją obecnego rządu. Jej celem jest wywołanie powstania klanów Radżadu, ażeby następnie zastosować represje, a ściślej mówiąc ludobójstwo... Nie mamy zamiaru ruszyć palcem, zanim nie będziemy mieli potrzebnego uzbrojenia. Ale sprawą zasadniczą dla nas jest dysponowanie pani zeznaniem, ażeby zmobilizować opinię świata arabskiego w odpowiedniej chwili. Zechce nam pani powiedzieć, co widziała? Tak. Młody bojownik włączył dyktafon. Stefania mówiła przez pół godziny. Po raz pierwszy mogła się uwolnić od grozy, wydobyć wszystkie szczegóły nie napotykając na niedomówienia, na miny wyrozumiale protekcyjne, jakie przybiera się wobec osób będących w szponach majaków, a każde wypowiedziane przez nią słowo było nie tylko wysłuchane, ale i zarejestrowane jako niezbity dowód i oskarżenie bez możliwości dementi. Podkreśliła z naciskiem wysiłki czynione przez władze Adenu dla zatuszowania sprawy i presję skutecznie zastosowaną wobec Massima del Campo, który został przekupiony i któremu groziło więzienie za przemyt narkotyków, i na zakończenie oświadczyła, że jest gotowa powtórzyć swoje zeznania wobec najwyższych instancji, przed Komisją Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych, wszędzie, gdzie zajdzie potrzeba. Winni muszą być ukarani, ohydne zbrodnie wciągnięte do rejestru najpotworniejszych aktów zainspirowanych fanatyzmem politycznym i stronniczym zaślepieniem. Nie mogła się powstrzymać od mówienia. Sympatia, z jaką słuchano oraz wewnętrzne napięcie dni strachu, wściekłości i frustracji przerodziły się w potok słów, w gorączkową elokwencję, w uwolnienie, wyzwolenie... - Jak pani myśli, dlaczego przyniesiono pani te głowy do hotelu? I czyja, pani zdaniem, była to inicjatywa? - Nie wiem... może rodzin... - Nie. Powiedziano im, że ciał nie można rozpoznać na skutek katastrofy i wywołanego nią pożaru. A z jakich powodów, umieszczono je u pani? - Żebym mówiła. Żebym zaświadczyła. Żeby mi dać do rąk dowody, żeby prawda wyszła na jaw. - W jakim celu? Mężczyzna zatrzymał dyktafon. - W trosce o sprawiedliwość i ludzkość - powiedziała Stefania z pewną emfazą, która jej samej się wydała nieco przesadna. Młody człowiek przy dyktafonie patrzył na nią ze smutkiem. - Nie sądzę, panno Hedrichs. Myślę, że ludzie, którzy dostarczyli te głowy, byli mordercami, prowokatorami. Liczyli na panią, żeby udała się próba prowokacji. Bezwiednie proszę wierzyć, że nie moglibyśmy pani za to potępić pomogła im pani od samego początku. Stefania szeroko otworzyła oczy. Czuła się kompletnie zdezorientowana, psychicznie rozbita, zagubiona. Trzej młodzi ludzie stojący przed nią byli zaprzysiężonymi wrogami rządu Adenu. A przecież jak gdyby przekreślali odpowiedzialność rządu w tej sprawie. - Nie rozumiem powiedziała. - To łatwo zrozumieć. Można założyć, że rząd stara się sprowokować rewoltę prowincji Radżad, żeby nas prędzej wyniszczyć. Bardzo dobrze. W dodatku trzeba pamiętać, że ryzyko interwencji sąsiednich krajów jest prawie nieuniknione... Ale gdyby rząd zmontował tę aferę w celu prowokacji, nie starałby się jej zatuszować, wręcz odwrotnie. - To prawda przyznała Stefania. - Przecież pani sama zeznała, że zastosowano wszelkie środki nacisku, żeby uniemożliwić dwóm świadkom mówienie. Jest w tym uderzająca sprzeczność. Stefania milczała. Ten młody mężczyzna o twarzy spokojnej i ponurej, z pistoletem maszynowym na kolanach, w żółtym świetle lampy naftowej, która rzucała mu na plecy jego własny olbrzymi cień, miał dziwnie logiczny umysł i nie wydawał się podatny na jakiekolwiek zaślepienie. - Nie sądzę, żeby rząd Adenu podżegał do tej zbrodni - powiedział. - I chociaż to prawda, że nie brak fanatyków i ludzi doprowadzonych do rozpaczy w moich własnych szeregach, nie wierzę, żeby ktoś z naszych zmontował tę potworną prowokację w nadziei rozniecenia pożaru, który by nam podarował niepodległość. Sprawa, jak ją pani opisała, wymaga precyzyjnej organizacji, wielu ludzi i tego, co nazwałbym technicznym poziomem wykonawstwa; po prostu nie do pogodzenia z obecnym stanem naszej partyzantki oraz środkami, jakimi dysponujemy. Wreszcie... - Mówił z wielką swobodą. Chyba studiował w Ameryce, pomyślała Stefania i natychmiast zaczęła robić sobie wyrzuty, gdyż ta myśl zawierała bardzo pochlebną ocenę kultury amerykańskiej i była ukrytym oczernianiem uniwersytetów Bliskiego Wschodu.- Wreszcie wśród ofiar znajdowało się pięć osobistości po litycznych lub przynajmniej pięciu wyższych funkcjonariuszy i dyplomatów Adenu. Byli to ludzie i wierni słudzy rządu. Trudno ich sobie wyobrazić jako żyjących gdzieś w ukryciu. Jest zatem prawdopodobne, że także zostali zabici i pochowani na pustyni, żeby ich uważano za wspólników, którzy zostali oszczędzeni. Hassaniei nie daliby zabić swoich własnych przyjaciół i dzieci, braci i kolegów jedynie dla zmontowania tej afery w celu prowokacji. Czy pani się nad tym zastanowiła? - Ja... Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę z tego, co przeżyłam - odparła Stefania trochę zanadto podnosząc głos, co nadało mu brzmienie ostre i przykre. Opanowała się.- Jeżeli pan sądzi, że te wszystkie wydarzenia, ten grad głów i to porwanie w środku nocy sprzyjają obiektywnemu zdrowemu zastanowieniu... Po raz pierwszy na młodej twarzy mężczyzny ukazał się cień uśmiechu. - Rozumiem. Doskonale rozumiem. Ale pani zeznania są dla nas bardzo cenne... Albowiem mamy własny pogląd na sprawę. - Przerwał. Jego wzrok błąkał się gdzieś za Stefanią. Od wróciła się. Pan Harkiss stał bokiem w wejściu do groty, paląc swojego cheroota na tle gwiaździstego nieba. - Ta afera spowodowała zwyżkę cen broni w tym regionie o sto procent w ciągu kilku dni sto procent przy natychmiastowej dostawie nie ma w Zatoce ani jednego państwa, które by nie brało udziału w licytacji w Dubaju. Kraje takie jak Stany Zjednoczone, Francja i Szwajcaria żądają trzech miesięcy na dostawę a przypominam, że Kanał Sueski jest zamknięty. Jedyny dostawca w stanie gotowości nazywa się Tallycot Tool Company, z siedzibą w Capetown; jego trzydzieści dwa statki mają ładunek do dyspozycji najwięcej płacącego klienta. - Wzruszył ramionami. - Zresztą to tylko hipotezy. Wydobędziemy tę sprawę na światło dzienne. Tymczasem….- Wstał, wyjął taśmę magnetyczną z dyktafonu. - Zachowamy pani świadectwo skrupulatnie. W odpowiedniej chwili zaważy ono ciężko na szali. Stefania uświadomiła sobie, że dalej siedzi, czekając na rozkazy. Wstała. - A co się stanie ze mną? - Ci panowie odwiozą panią do pałacu w Sidi Barani. Jeśli pani zobaczy młodego księcia, proszę mu przekazać pozdrowienia od Talata. - I Szahdiego dodał wąsaty towarzysz, który przemówił po raz pierwszy i ostatni. - Niegdyś byliśmy przyjaciółmi - powiedział Talat. Trzeci Radźańczyk nie odzywał się. Siedział na ziemi z karabinem na kolanach. To wieśniak, pomyślała Stefania. Nie chodził do tych szkół, co tamci dwaj. Stefania uścisnęła im dłonie. Wydawało się jej, że nie mogłaby bez tego odejść. Wyczuwała już, że niezawisły Radżad będzie krajem pięknym i dumnym, i była prawie gotowa jechać tam w odpowiedniej chwili, żeby pracować w jakimś kibucu... no, w arabskim odpowiedniku izraelskich kibuców. Nieważne są chwilowe rozróżnienia, liczy się tylko dobra wola. Przesunęła rzemień, którym skrępowano jej uda, trochę wyżej, ku talii, robiąc z niego pasek. Koc sięgał jej do stóp i musiała uważać, żeby jej piersi nagle spod niego nie wytrysły, ale z rzemykiem wokół talii była prawie ubrana. Przypomniała sobie zdanie z „Wear” stwierdzające: „Ciało Stefanii Hedrichs jest największym krawcem świata”. Skierowała kroki ku wyjściu z groty. Kamienie i piasek pod stopami były ciepłe, ale powietrze zimne i suche, a niezmierzone niebo okrywało pustynię miliardami światełek. Niekiedy meteor przecinał bezkresny przestwór i rozbłyskał, jak należało, w błękitnym sąsiedztwie ziemi. - Uwaga, miss Hedrichs, tu są ostre kamienie. Harkiss wyciągnął rękę i ujął ją troskliwie pod ramię. Uwolniła się. Po lewej stronie zobaczyła jasnowłosego, ociężałego mężczyznę z odrażającymi szynkami w szortach; właśnie podnosił się ziewając, z pistoletem maszynowym pod pachą. Wyglądał, jak gdyby się smacznie przespał. Postąpiła krok w stronę landroweru i w tej samej chwili za jej plecami rozległa się strzelanina. Obróciła się z krótkim okrzykiem, stłumionym przez strach. Ten, który przedstawił się jako Harkiss, i ten, którego nazywano Raulem, kończyli właśnie opróżniać magazynki strzelając do trzech Szahirów. Nie dali im najmniejszej szansy, nie ponosili żadnego ryzyka. Zgodnie odwracali się do nich i opróżniali magazynki trzema krótkimi seriami, precyzyjnie i zawodowo. Kiedy Stefania spojrzała, trzej młodzi już znieruchomieli. Mordercy wystrzelili jeszcze po jednej krótkiej serii, zapewne dla czystego sumienia. Harkiss pochylił się nad dyktafonem, wyjął zwoje taśmy i schował je starannie do kieszeni kurtki. Jedna z kul trafiła w lampę i światło drgało jak rude zwierzę przybite do ściany. Stefania oparła się o skalną ścianę, żeby nie upaść. Harkiss podszedł do niej i ujął za rękę. - Nowe wzruszenia, co? No cóż, co trzeba, to trzeba. Tutaj w grę wchodzą poważne interesy... - Mrugnął do niej - ...nasze! Ściskał jej ramię i popychał ją do samochodu. Jego towarzysz już siedział za kierownicą. Harkiss podniósł ją i cisnął na siedzenie. Głowa Stefanii stuknęła o tylny karabin maszynowy. Straciła przytomność nie od uderzenia, lecz ze zgrozy... Z dwugodzinnej jazdy z Tewzy do oazy Rousseau zachował tylko wspomnienie śmiertelnej nienawiści i tumultu słyszanego i widzianego, w którym wycie opon, hamulców i światła reflektorów tak dokładnie mieszały się z łoskotem wewnętrznym, z rozpaczą i bezwzględną, ślepą wolą nie dawania wiary, że niekiedy sam już nie wiedział, czy to wyje silnik, czy on sam... Do Sidi Barani dojechał w niecałe dwie godziny i ze wściekłości wpadł swoim jeepem na dwa stopnie przed portalem. Pałac był oświetlony i Ali Rahman w dżinsach, trzymając w rękach pistolet maszynowy, wybiegł na spotkanie w oślepiających światłach reflektorów. Za nim kilku uzbrojonych mężczyzn i kochana, stara niania o ramionach dusiciela, której brakowało do szczęścia tylko trzech głów. Rousseau miałby ochotę wysłać ją do piekła, z którego przyszła. - Gdzie ona jest? - Nie wiem. Nie ma jej w pałacu. Szukaliśmy wszędzie.. - Ja myślę... myślę...! - Łzy błysnęły w oczach pretendenta do tronu. - Myślę, że została porwana... - Tak pan myśli, doprawdy! A te słynne warty pana przyjaciela i przyszłego premiera, szefa policji? - Ali Rahman spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. - Tak? A ja sądziłem, że pan studiował w Oksfordzie. - Hamował się, żeby go nie schwycić za kołnierz. - Proszę mi powiedzieć, książę, w jaki sposób zauważył pan, że nie ma jej w pokoju? Przeczucie? Czy arabski telefon? Młodzieniec z trudem powstrzymywał łzy. - Bardzo pana proszę... Umieściłem przed jej drzwiami sługę... Na wypadek, gdyby czegoś potrzebowała... To taka tradycja... Kiedy nowy służący przyszedł go zastąpić, znalazł go uduszonego. Rousseau wskoczył do łazika i zjechał tyłem ze stopni. Ali Rahman uczepił się drzwiczek. - Niech pan mi pozwoli jechać z sobą... Jestem świetnym strzelcem. - Idź pan do cholery. Nie mam najmniejszej ochoty, dostać kulą w plecy. Przejechał przez park, stanął, dokładnie badał grunt. Zresztą nie było powodu do wahania. Istniały tylko dwie drogi: do Tewzy, którą właśnie przyjechał, i dróżka wiodąca do pustyni solnej w góry Radżadu. Księżyc świecił dość jasno, żeby dojrzeć na dróżce świeże ślady kół. Przebycie trasy z oazy na pustynię solną zajęło mu czterdzieści minut. Miejscami drogę pokrywał piasek, niekiedy ginęła pod kamieniami i trzeba było jej szukać. Teraz miał do wyboru dwie drogi: góry na północy i Arabię Saudyjską na zachodzie. Na szczęście ślady kół wiodły nadal do Radżadu. Wskaźnik benzyny zbliżał się do zera. Rousseau zjechał z oświetlonej księżycem przestrzeni, zostawił łazika w upiornej uliczce, która wyglądała jak zasypana śniegiem, za jednym z igloo. Wydawało mu się, że słyszy szum silnika, a nie miał wcale ochoty, żeby go z daleka dojrzał jeden z patroli pana Daraina. Dokładniej mówiąc, gdyby napotkał go, chciał mieć pewność, że zdoła strzelać pierwszy, do woli i najchętniej od tyłu. Napełnił paliwem z kanistrów zbiorniki benzyny i oleju, sprawdził karabin maszynowy na masce, nabił go. Miał jeszcze pół tuzina zapasowych magazynków. Kończył napełniać zbiornik, kiedy znów usłyszał szum zbliżającego się samochodu ze zgaszonymi światłami. Tym razem był pewien, że się nie myli: warkot silnika był wyraźny i się wzmagał. Pan Darain nie kłamał, gdy mówił, że jego ludzie patrolują pustynię: opuścił tylko bliższe określenie rodzaju ich misji... Rousseau raz jeszcze sprawdził broń i czekał. Kiedy odzyskała przytomność, łazik zbliżał się już do pustyni solnej. Siedzący obok niej Harkiss pogwizdywał. Noc była w pełni swojej świetlistej krasy, piasek, skały i błękitne oraz białe plamy przypominały lód, zastygłe wody i zwierciadła. Solna pustynia wyglądała, jakby powstała z substancji księżycowych i po tej lodowej ławicy landrower sunął bezszelestnie i bez wstrząsów. - Proszę nie rzucać na mnie morderczych spojrzeń, panno Hedrichs - odezwał się Harkiss. - Ani przez chwilę nie miałem złudzeń co do uczuć, jakie pani wobec mnie żywi. Ci młodzi ludzie, jak pani sama słyszała, mieli zamiar ukryć pani zeznanie. Oskarżali, nie wiem kogo o nie wiem jaką prowokację; nie wiem w jakim celu. Trzeba było ich zatem zlikwidować. Jak już pani mówiłem, zawsze sytuacja dyktuje rozwiązania. To pragmatyczne. - Wyjął z kieszeni magnetyczną taśmę i ją obejrzał. - Przedmiot wielkiej wartości, miss Hedrichs. Pani zeznanie była pani, nawiasem mówiąc, godna podziwu, jeśli chodzi o precyzję i klarowność jest bezcennym klejnotem. Gdyby wpadła pani na myśl sprzedania go najlepiej płacącemu oczywiście to zwykła hipoteza jestem pewien, że pułkownik Kadafi zaofiarowałby milion dolarów za ten dowód niesłychanej podłości materialistycznego reżimu Adenu, a na wet sam rząd Adenu odkupiłby go od nas za wysoką cenę. Nie wspominając już o Iraku, Arabii Saudyjskiej czy Iranie. Niepowtarzalna okazja dla dwóch idealistów zmęczonych gonieniem, którzy zasługują na trochę odpoczynku po tych wszystkich przysługach, jakie oddali słusznym, zagrożonym sprawom. Z odchyloną do tyłu głową wyglądał, jakby się zwracał do gwiazd. Łazik stanął. - Nasze drogi się rozchodzą, miss Hedrichs. Zostawimy tu panią. Proszę wysiąść. Tutaj przybywają karawany po sól. Któraś panią znajdzie. Bez najmniejszych wątpliwości. Stefania wysiadła. W oświadczeniach złożonych po powrocie do Nowego Jorku przemilczała to, co później nazwała „swoimi ostatnimi chwilami”, gdyż jeszcze się jej zdarzało wątpić w ich realność. Usiłowała przypomnieć sobie te nie kończące się chwile, które zdały się schwytane i unieruchomione w całkiem innym wymiarze niż czas; zwłaszcza przypomniała sobie uczucie dziwności, ciekawą nieobecność siebie samej. - Nie wiem, czy to kwestia mojego zawodu, przyzwyczajenie od piętnastego roku życia przebywania całymi godzinami i dniami w niesamowitych sceneriach wymyślonych przez wielkich fotografów, czy też mój instynkt samozachowawczy, który przyszedł mi z pomocą, nie pozwalając wyć z przerażenia albo zwariować. Ale nagle wpadło mi do głowy przypominam sobie jasno, albowiem była to jedyna spójna myśl, której udało się utorować sobie drogę do mojej świadomości że to Bobo wymyślił całą tę scenerię i że to się zakończy fleszami fotografów. A potem nastąpiła pustka, całkowita pustka, taka jaką trzeba w sobie umyślnie wyrobić, żeby uniknąć najgorszego, i zrozumiałam, że pozostało mi zaledwie kilka minut życia, gdyż ci ludzie mieli moje zeznanie zarejestrowane na taśmie, że ja już nie byłam im potrzebna, że byłam świadkiem, którego nie wolno oszczędzać po morderstwie, jakie dopiero co popełnili. Wymagała tego sytuacja. Jak zawsze sytuacja dyktuje rozwiązania. To pragmatyczne. Nigdy już nie miała zapomnieć kpiącego głosu, rzucającego to swoje credo, drwinę ze świata. Wysiadła z samochodu, zrobiła parę kroków po twardej i ciepłej warstwie soli, po czym odwróciła się w stronę karabinu maszynowego, gdyż nie chciała, aby śmierć dopadła ją od tyłu. Przez długie miesiące wciąż na nowo przeżywała prawie każdej nocy te chwile, niekiedy także w biały dzień, i nawet wydawało się jej, że je lubi, gdyż nadawały więcej smaku życiu. Ale dziennikarzom powiedziała tylko: - Tak, spodziewałam się, że mnie zabiją, oczywiście... Potem już w domu, wyciągnięta na łóżku w swoim luksusowym apartamencie na Manhattanie, przy drzwiach zamkniętych na wszystkie spusty, na próżno starała się przekonać siebie samą, że naprawdę jest tutaj, że nie jest kimś innym, gdy tymczasem prawdziwa Stefania leży skurczona na błękitnej pustyni z podziurawioną kulami piersią. Widziała ją tak wyraźnie leżącą w sukni z koca przepasanego rzemieniem, skuloną we dwoje w solnym pyle, z rudą grzywą wtuloną w zagłębienie ramienia, jak przywiązane do niej zwierzę, które podzieliło jej los, że zaczynała szlochać ogarnięta litością i czułością dla tej biednej, tak dobrze jej znanej dziewczyny. Co prawda była wtedy w stanie „opóźnionego szoku”, jak to nazwał lekarz. Na razie doznawała jedynie uczucia, że porusza się z niezwykłą powolnością w świecie zatopionym i błękitnym, jakby schwytana w ogromną, lśniącą pajęczynę nieba, które trzyma ją w swojej mocy. Solna pustynia, z jej polarną bielą i ruinami miasteczka, z uliczkami i murami z kryształu, przypominała jej sztuczny śnieg okrywający plastykowe sosny w studiach na Madison Avenue, gdzie pozowała otulona w futra w scenerii Dalekiej Północy. Wyczerpanie nerwowe, które nie zostawiało jej dość sił i przytomności, żeby mogła się bać, nadawało tym „ostatnim chwilom” charakter nierealny, i nagle usłyszała wyraźnie głos Boba, który szeptał: „Wysuń nogę, moja droga. Unieś trochę głowę. Bądź hieratyczna, władcza, wzgardliwa. Messalina! Teodora Bizantyjska! Królowa Saba! Mina wyzywająca... Tak, tak właśnie, znakomicie, nie ruszaj się...” Miała wrażenie, że pozuje do zdjęcia w chwili własnej śmierci. Pierwsza seria z karabinu maszynowego nie trafiła Stefanii. Ale na Harkissie trzymającym broń sprawiła nieoczekiwane wrażenie. Uniosło go, wyrzuciło w powietrze z rozkrzyżowanymi ramionami. Kierowca zaś, trafiony w plecy, wydał ochrypły krzyk, łazik ruszył i zaczął jeździć we wszystkie strony jak wielki, oszalały owad. Ruch pojazdu rzucił Harkissa na jego karabin; pozostał tak zwalony, przygwożdżony, nieruchomy, groteskowy... Mężczyzna przy kierownicy, trafiony w plecy, szamotał się i naciskał na gaz, przekazując pojazdowi własne spazmy agonii, jak gdyby usiłował szybkością niezbornej, panicznej jazdy uchronić się przed kulami, które go przeszyły... „To był nie zwykły widok” napisała później Stefania, ale wykreśliła zdanie nie bez żalu, przez wzgląd na wrażliwość czytelnika. Chociaż Henderson powiedział, żeby w „raporcie”, o który prosił, spisała wszystko tak, jak to odczuwała, wydało się jej, że „niezwykły widok” może nie być stosownym sformułowaniem w opisie okrutnej agonii. Tkwiła nieruchomo na oświetlonym placyku, na którym landrower nadal wykonywał obłąkany taniec, to wirując dookoła swojej osi, to uciekając do przodu, żeby potem skręcić, posłuszny konwulsjom tego, który jeszcze przez kilka chwil był Raulem i usiłował strząsnąć ze swoich ramion obejmującą go śmierć. Harkiss był nadal przygwożdżony do tylnego karabinu maszynowego, zapewne zaczepiony o swój pasek, ze sztywnymi ramionami poruszającymi się jak u marionetki, jak gdyby dyrygował niewidzialną orkiestrą. Głowa i szyja zwisały ponad lufą broni, która od wstrząsów i nacisku na spust strzelała seriami pod brodę. „Efekt był wysoce moralny”, pisała Stefania, „ponieważ on lekkimi kiwnięciami głowy jakby dawał znak aprobaty uznając, że zasłużył na swój los... Został zabity na miejscu, przecięty na pół pierwszą serią; jego towarzysz konał za kierownicą i wyglądało, że to łazik zbierał resztki jego życia. Pojazd się zmagał nie ma innego słowa jak gdyby sam skręcał się z bólu, uciekając na wszystkie strony, jakby usiłował wymknąć się szponom śmierci usadowionej na plecach. Myślałam, że łazik się przewróci i będzie przebierał łapami jak zdychający owad. Ale w tym momencie zaczęłam wracać do życia, myśleć, bać się... Kiedy rozległy się dwie pierwsze serie, krótkie, kłótliwe, a potem zamilkły, kiedy łazik zakołysał się i przejechał tuż obok mnie, pierwszym przytomnym odruchem było spojrzeć dookoła, pod nogi, na ziemię lśniąco białą, gdzie każde ziarenko soli pyszniło się niebieskimi światłami i tam poszukać. Tak, naprawdę, nie mam na to rady! Szukałam tam mojego własnego ciała, miejsca, na które padło. Oczywiście, myślałam, że to Harkiss do mnie strzelał. Może taka jest właśnie śmierć, ślad świadomości, która pozostaje po nagłym fizycznym zniknięciu naszego ciała i wszelkich odczuć. To łoskot łazika opróżnionego z życia, który kontynuował swój ślepy bieg oparzonego owada na solnym klepisku, wydobył mnie z niemości...” Wtedy zobaczyła, jak z tego, co było ongiś wiejską uliczką, wypada landrower, poznała mężczyznę za kierownicą, reszta była tylko wewnętrznym chaosem, w którym wszystko zginęło w zgiełku i łoskocie odzyskanego życia. Rousseau w ataku wściekłości miał ochotę dopaść kierowcę łazika, choć temu niewiele pozostało z życia, żeby wzbogacić jego ostatnie chwile o nowe doznania. Konający czasem wyobrażają sobie niesłusznie, że nie mają się już czego obawiać, więc chciał go wyprowadzić z błędu. W ciągu dwudziestu lat swojej bogatej kariery nigdy jeszcze nie doświadczył tak dzikiej urazy i bardziej morderczej wściekłości. To już nie była sprawa zawodowa, lecz moralna. Później wyznał Stefanii, że chętnie przystałby w tym momencie na poniesienie tego, co nazywał najwyższą ofiarą, czyli zrezygnowanie z dziesięciu lat żołdu i przynależnych beneficjów, żeby móc porozmawiać z jednym z ludzi Berscha, trzymając w ręku kleszcze. Nie mógł zaspokoić tej uzasadnionej potrzeby. Wolno krążył wokół landrowera, stojąc przy karabinie, z ręką na kierownicy i celując w opony pojazdu, żeby go zatrzymać. Jednak szybko spostrzegł, że nie ma do czynienia z jednym z tych umrzyków, których zbliżanie się końca skłania do poddania. Landrower był prawdziwą bestią pełną nienawiści, która kierowała, posłuszna konwulsjom, swoje czarne żądło w stronę Rousseau. Przednie szkło nagle roztrzaskało się od kuł. Z odległości dwudziestu metrów Rousseau widział jednak wyraźnie człowieka, który powinien był w dziewięciu dziesiątych być trupem, a trzymał się przy życiu jedną dziesiątą nienawiści. Rousseau nie był skłonny dać się ponosić wyobraźni, co zawsze szkodzi akcji i co lepiej odłożyć na starość, żeby przyjemnie wypełniać puste godziny spokojnej emerytury wspomnieniami, przyprawiającymi o retrospektywny dreszczyk. Ale kiedy nowa seria kuł zastukała o maskę jeepa, choć człowiek za kierownicą wydawał się na dobre martwy, odniósł wrażenie, że stalowa bestia przejęła morderczą wściekłość swego kierowcy i że to ona kontynuuje walkę. Zahamował, puścił kierownicę, wstał i uważnie celując w kanister z benzyną, nacisnął spust w chwili, kiedy landrower przejeżdżał przed nim ponownie. Pojazd zapalił się natychmiast, ale nie przerwał jazdy, to co nastąpiło potem, przypomniało mu pewne wydarzenie z młodości: w luizjańskim zaułku jacyś okropni smarkacze oblali benzyną psa i podpalili. Płonące zwierzę jeszcze przez niekończącą się minutę biegło na oślep jak żywe ognisko. Rousseau odczuł nagły, przejmujący odruch litości, ale dotyczyła ona wyłącznie psa z jego dzieciństwa, który palił się na jego oczach i którego nie udało mu się uratować. Męczarnie człowieka za kierownicą, który zniknął w płomieniach, także wzbudziły pewien żal, że nie trwały dość długo. Wrażenie skończonej roboty. Landrower wybuchnął nagle ku gwiazdom i stalowy szkielet, z którego płomienie zlizywały ostatnie ślady benzyny, znieruchomiał z czarnym żądłem skierowanym na Mleczną Drogę. Rousseau ujął ponownie kierownicę i wolno wrócił do Stefanii. Cisza była teraz zdumiewająco pogodna. Dopalający się landrower jak gdyby zajął swe miejsce w niezmiennym świecie, w którym epoki geologiczne miały odtąd czuwać nad jego szkieletem. Zszedł z łazika. Był to moment, kiedy każde słowo nabiera cech błahości, banału, a słownictwo staje się czymś w rodzaju upośledzenia myśli i tylko milczenie może przekazać sens. Delikatnie przytulił młodą kobietę, ona ukryła twarz na jego ramieniu, płacząc. Jego wargi zaczęły błądzić w masie rudych włosów, odkrył w sobie delikatność i tkliwość, do jakich nie podejrzewał, że jest zdolny. Dwadzieścia lat „zawodu”, w którym twardość i oschłość są warunkiem przeżycia, nie zdołały go odczłowieczyć. Uśmiechnął się. W sumie porażka. Nie kochać, nie marzyć, nie oczekiwać. Stosować się do czasów, wykonywać powierzone zadania, redukując w sobie do minimum obszar złudzeń. Ale nie sposób czuć w objęciach te drobne, drgające ramiona, a pod wargami tę słodycz, nie kwestionując wszystkich „nieodwołalnych” decyzji dotyczących stoicyzmu, samotności, ironii... Rzucił okiem na stalowy szkielet lizany płomieniami. Jeśli istnieje jakaś przyszłość, wszystko będzie zawdzięczać kobiecości, pomyślał; a było to rozważanie tak obce jego naturze, że wydało mu się, jak gdyby taki świat już zaistniał. Zaczęła mówić. - Zostałam porwana w środku nocy i uprowadzona przez tych mężczyzn w góry. Byłam przesłuchiwana w grocie przez trzech młodych ludzi z Komitetu Wyzwolenia Radżadu na temat sprawy samolotu. Nagrali moje zeznania. Byli bardzo mili. Po czym ci dwaj, którzy mnie porwali, zabili tych biednych chłopców strzałami z pistoletów maszynowych. Zabrali taśmę. Powiedzieli mi, że ona jest warta moc pieniędzy. Mieli zamiar sprzedać ją Libii czy nawet rządowi Adenu. Mieli mnie zgładzić, ponieważ byłam świadkiem tego... tego... Słowa i wspomnienia sprawiły, że horror odżył z taką intensywnością, aż całe jej ciało zaczęło drżeć. Rousseau ogarnął ją ramionami, żeby stworzyć złudzenie osłony. Nie przestawała mówić, chciała uwolnić się od wewnętrznego napięcia wyrzucając z siebie potok słów, czego jedynym skutkiem było, że przeżyty koszmar odżył z nieomal fizyczną intensywnością. Ale tym razem efekt powrotu grozy przejawił się tylko drżeniem głosu. Kiedy znów uniosła ku niemu twarz, odsuwając ręką włosy, Rousseau już nie zobaczył na niej oznak rozterki, pogrążania się, załamania, jakich oczekiwał, jakich jego męskość nawet pragnęła z pewnym upodobaniem, żeby nadać więcej wartości i sensu jego opiekuńczemu objęciu. Nigdy jeszcze nie spotkał dziewczyny tak bezkompromisowo zdecydowanej nie kapitulować i traktującej własne nerwy, własną fizyczną i psychiczną odporność z takim absolutnym brakiem względów. - Dlaczego to zrobili? Dlaczego ich zamordowali? - Proszę posłuchać, pani nagrane zeznania, pani głos na dany przez Radio Tripoli, Radio Bagdad wystarczyłyby, żeby obrócić cały ten region w perzynę, żeby spłynął krwią. - Ale oni tego właśnie nie chcieli! - zawołała. - Czuli, że za tym kryje się jakaś prowokacja. Powiedzieli mi, że nie są gotowi, że nie mają broni. Chwileczkę, zapomniałam o najważniejszym. Powiedzieli mi, że nie wierzą. Tak, mieli wątpliwości. Wysłuchali moich zeznań i ani przez chwilę co do nich nie mieli wątpliwości, ale powiedzieli mi spokojnie, że nie wierzą, że to rząd Adenu zorganizował tę masakrę w samolocie. A przecież to byli rewolucjoniści, bojownicy gotowi na wszystko, żeby wydrzeć Adenowi swoją niepodległość. Jak Kurdowie i Irak. Ich zdaniem inicjatywa tych potworności nie wyszła jak mówili od „kliki rządzącej” Adenem. A więc od kogo? Od kogo? Odsunęła się, żeby lepiej go widzieć, i Rousseau doznał nagłego uczucia fizycznej straty, jak gdyby koniec uścisku zmniejszał go do połowy. Głęboko odetchnął, udało mu się zaczerpnąć nieco świeżo ści od nocy i gwiazd. - To chyba nie jest odpowiednia chwila na rozplątywanie tego kłębowiska żmij -powiedział. - Polityka Zatoki Perskiej nie straci na urodzie, jeśli zaczeka, a pani potrzebny jest wypoczynek. - Dlaczego zabito tych młodych? Rousseau wzruszył ramionami ze znużeniem. - Dlatego, że odmówili udziału w grze prowokatorów. W dodatku mordercy liczyli na część zysku bardziej bezpośredniego i natychmiastowego. Przecież powiedzieli sami. Pani nagrane zeznanie warte jest, lekko licząc, pół miliona dolarów. Myślę nawet, iż rząd Adenu uległby szantażowi i zapłacił tę sumę, żeby odzyskać taśmę. Wytłumaczyć to pani? Od dwóch tygodni cena broni z natychmiastową dostawą wzrosła w tym regionie o czterdzieści procent. Powtarzam, z natychmiastową dostawą, a to znaczy Tallycot Tool Company, której statki, dosłownie wypchane czeską bronią, są w stanie gotowości. Zakupy już się rozpoczęły. Z długim terminem dostawy od sześciu tygodni do trzech miesięcy perspektywy są także doskonałe. Jeśli pani zerknie na listę przybyłych do hotelu Metropol, zobaczy pani nazwiska dobrze znane przedstawicieli fabryk zbrojeniowych francuskich, amerykańskich, belgijskich. To są zawsze te same nazwiska, gdy tylko wyczują padlinę. Powiem pani coś innego. Tallycot Tool Company jest potężna, ale nie wszechmocna. Myślę więc, że istnieje coś więcej niż Bersch i jego doskonała organizacja. Zauważył nagle błądzące po nocnym niebie światła, które nie pochodziły od gwiazd. Odwrócił się. Dwa tuziny źródeł tego światła sunęły po linii prostej przez pustynię, a ruchome reflektory omiatały teren jednym okiem. - Te łajdaki myślą, że są na manewrach - powiedział. W stolicy nie zostało chyba ani jednego maszynowego karabinu. Odwrócił się do Stefanii z uśmiechem. W pani interesie jest zemdleć rzekł. Inaczej będzie pani musiała spędzić noc na składaniu szczegółowego sprawozdania ze wszystkiego, co zaszło, i na odpowiadaniu na niekończące się pytania, według reguł przesłuchań prowadzonych przez oficerów informacyjnych. Będzie pani miała prawo od czasu do czasu do filiżanki kawy. Według mnie, dla własnego dobra lepiej, żeby pani zemdlała. Uśmiechnęła się także po raz pierwszy i pokręciła głową. - Mam bardzo rozwinięty instynkt samozachowawczy - powiedziała. - Teraz już wiem, że najlepszym dla mnie sposobem pozostania przy życiu, to mówić wszystko, żeby nikomu już nie zależało na zlikwidowaniu mnie i zmuszeniu do milczenia. Od tej chwili chcę zostać najbardziej gadatliwą dziewczyną od czasów Szeherezady. Ja już nie zamilknę, przyjacielu. Ubezpieczę się w ten sposób na życic, będę miała gwarancję, że uniknę gwałtownej śmierci opowiadając każdemu, kto zechce słuchać, wszystko o czym wiem i co widziałam. I będę tak dalej robiła po powrocie do Ameryki, i ujmę to na piśmie, i opublikuję licząc na dostarczenie handlarzom broni lektury, którą będą się delektować. Nie mam, oczywiście, żadnej nadziei, że zmienię cokolwiek lub że zaszkodzę ich interesom. Rousseau rzucił okiem na linię reflektorów na horyzoncie. Dziesięć, piętnaście minut... wciągnął duży haust powietrza. Pozostało do zrobienia najtrudniejsze: podać Stefanii swoje prawdziwe nazwisko, imię i funkcję. Był to najlepszy moment, gdyż uwzględniając nawet irlandzki temperament, zapewne nie zdąży zbytnio się oburzyć. Kalkulacja była dobra i kiedy Rousseau skończył swoją spowiedź, pogratulował sobie, że tak to dobrze rozegrał. Reflektory były już blisko, ale cienia i czasu pozostawało akurat tyle, ile trzeba, żeby przejść do bar dziej czułych wyznań. Noc już rzedła, kiedy opancerzone transportery „lotnej grupy” jak sir David Mandahar dumnie nazywał swój zmotoryzowany oddział sił bezpieczeństwa zatrzymały się przed białymi ruinami Bahru. Pojazdy utworzyły regularne półkole wokół nich dwojga. Sir David Mandahar przybył osobiście w samochodzie dowództwa i na tle blednącego nieba z migocącymi gwiazdami jego sylwetka wznosiła się ponad anteną radiową. Zeskoczył na ziemię w asyście Daraina i zbliżył się do Stefanii z otwartymi ramionami. - Och, drogie dziecko mruczał, a wąsy i broda zjeżyły mu się z przejęcia. Rousseau pomyślał, że przezwisko „dzika górskiego” Pathan zawdzięczał co najmniej w równym stopniu swojemu owłosieniu, co brawurze. - Och, moje dziecko! Jeżeli coś się pani stało... Więcej nic nie powiedział; zawieszone w ten sposób zdanie miało przejąć troską o wywołanie w umysłach najgorszych katastrof jak trzęsienie ziemi, wybuchy wulkanów, gwałtowne przypływy czy koniec świata, jakich nie zawahałby się sprowokować, gdyby stała się najmniejsza krzywda miss Stefanii Hedrichs. Szybko ją uściskał, podkreślając tym gestem swoje wzruszenie, i zwrócił się do Rousseau:. - Myślę, że wykonał pan dobrą robotę, przyjacielu, sądząc po tym szkielecie i leżących tam dwóch trupach. Wskazał laseczką ciemną masę dopalającego się landrowera. Darain stał z szacunkiem o kilka kroków za nim trupio blady, na ile pozwalały to osądzić ostatnie cienie nocy; w wozie dowództwa lokaj, sekretarz, doradca czy po prostu cień ministra spraw wewnętrznych, widziany w jego otoczeniu dwa miesiące wcześniej, ulokował się na tylnym siedzeniu. Miał na sobie szary garnitur w jodełkę, który jakby oznajmiał, że angielska wełna i ten, co ją nosi, odmawiają poddania się wymaganiom klimatu i szerokości geograficznej. Rousseau nigdy nie widział niczego bardziej niestosownego niż kanarkowa kamizelka, rękawiczki i melonik na pustyni pomiędzy Mekką a Ammanem. Żołnierze wygasili reflektory. - Miałem wielkie szczęście - powiedział Rousseau. - Musiałem się zatrzymać, żeby przelać benzynę i... - Kapitalne! Kapitalne! - zawołał sir David Mandahar, mocno i przyjaźnie klepiąc go po ramieniu. - Ale przede wszystkim musimy się posilić. W oka mgnieniu na ziemi rozłożono dywan i Stefania zobaczyła w tym samym miejscu, gdzie mało nie postradała życia, pasztet Perigord, bażanta w galarecie, kawior i mnóstwo innych delicji... W ten sposób groza śmierci jak najuprzejmiej przerodziła się w gastronomiczną feerię, żołnierze zaś z „osobistej milicji” ministra spraw wewnętrznych z tą samą prędkością i gotowością przedzierzgnęli się w dobrze wyszkolonych kelnerów. Piknik, pomyślała Stefania ze zdumieniem połączonym z rezygnacją. Nie miała już sił, żeby się oburzać, reagować; wszystko stało się obojętne, mętne, nierealne, dziwaczne wszystko było gdzie indziej. Na jej wstrząsane dreszczami ramiona ktoś narzucił szal. W gardle utworzyła się kula i nie chciała zniknąć... Sir David Mandahar ulokował się przed nią, a o jakieś trzydzieści metrów za nim szkielet landrowcru i dwa czarne trupy jak gdyby się zbliżały w miarę narastania świtu. Żelastwo jeszcze dymiło i letni wietrzyk wiejący od gór przynosił ku nim swąd spalenizny. Po jej lewej stronie człowiek, który ją uratował, spokojnie brał palcami mięso pieczonego barana. Miniona noc nie zostawiła na jego twarzy najmniejszego śladu zmęczenia. Kiedy ich wzrok się spotykał, uśmiechał się, i trudno było sobie wyobrazić surowszą twarz, która byłaby zdolna do tak przyjaznego uśmiechu. Nie, słowo „przyjazny” nie jest stosowne można by prawie mówić o czułości. Kawior i znów kawior czyż nie twierdzono, że Aden jest utrzymywany przez Iran? Ta słynna „pomoc materialna” wzbudzająca oburzenie Tripohsu i Bagdadu chyba płynęła głównie pod postacią kawioru. - Proszę skosztować miejscowego napoju - zagrzmiał Mandahar podając jej puchar różowego, musującego płynu. - Przyrządzony jest ze sfermentowanego mleka wielbłądzicy według specjalnych przepisów. Mrugnął do niej, niosąc puchar do warg. Stefania wypiła: był to szampan. W górze, na firmamencie, który stopniowo gubił blask, cienki sierp księżyca jakby zbladł jeszcze bardziej od obelgi dla wiary Proroka. Darain powstrzymał się od udziału w tym śniadaniu, mającym coś z atmosfery Ritza i latających dywanów. Poszedł pomyszkować w spalonym landrowerze i teraz stał nieco na uboczu, za swoim ministrem, wyciągając niekiedy z rękawa marynarki chustkę, ale potem jej nie używał. Jego dusza policjanta musiała przechodzić katusze z chęci zadawania pytań, wyglądał na pokonanego. Stefania rzucała nań od czasu do czasu wdzięczne spojrzenia, albowiem był on jedynym wśród otaczających ją ludzi, który wydawał się świadom tego, czym dla niej była przeżyta noc. Baron How-How został obsłużony w „wozie dowódcy”; żołnierz w turbanie postawił tacę z wiktuałami na jego kolanach i ten zaczął jeść z łokciami uniesionymi do połowy tułowia, zachowując maniery godne damskiej herbatki w Hampton Gourt. Niekiedy unosił nieco swój kielich i bojownik przemieniony w kelnera serwował mu trochę „miejscowego napoju”. Stefania, skubiąc kiść winogron, nie odrywała oczu od twarzy gentlemana, absolutnie pozbawionej wyrazu, o niebieskich porcelanowych oczach, które wyglądały jak znieruchomiałe na skutek jakiegoś wewnętrznego kataklizmu. Ambasada Wielkiej Brytanii nie zdołała otrzymać w Londynie najdrobniejszej informacji na jego temat. Henderson powiedział Stefanii z uśmiechem, że tak tajemniczy osobnik mógł spełniać jedyną rolę: reprezentował w Zatoce Perskiej tajne konta w szwajcarskich bankach. - Ma go pan od dawna? - zapytała sucho Mandahara. Od kilku miesięcy odparł minister, stawiając na dywanie puchar ze „sfermentowanym mlekiem wielbłądzicy” Znalazłem go u Harrodsa w Londynie. Ha! Ha! Ha! Harrods to wielki magazyn na Knights Bridgc i Stefania mało go nie zapytała, ile za niego zapłacił. - To autentyczny lord, ma na dowód tego dokumenty. Bardzo dekoracyjny, nie uważa pani? Jesteśmy namiętnie przywiązani do demokracji, ale dla kultury i edukacji zachowujemy relikty przeszłości, przedmioty i meble wiktoriańskie, wszystko... Ja byłem ongiś zwykłym żołnierzem Armii Hinduskiej, w wieku szesnastu lat zaciągnąłem się do Gurhków no i jest mi przyjemnie mieć w swoim otoczeniu angielskiego lorda, który przypomina, co demokracja i niepodległość mogą zrobić dla dziecka ludu. Stefania podniosła wzrok na barona w nagłym przypływie sympatii. Był to zapewne mały łotrzyk, który odkrył nowy sposób na życic w komforcie i luksusie, stawiając na drobne słabostki dawnych kolonistów. W sumie, nadal żył z autochtonów. - Tak, ja się ubieram w Londynie - oświadczył sir David Mandahar, rzucając na angielskiego arystokratę spojrzenie, w którym malowała się duma właściciela królewskiego pudla o wspaniałym rodowodzie. Darain nie mógł już ustać w miejscu. Podszedł do Mandahara, pochylił się nad nim z szacunkiem i szepnął mu do ucha kilka słów. - To prawda, racja - mruknął minister. - Ja sądzę, panno Hedrichs, że mogłaby nam pani zrelacjonować wydarzenia. Albowiem przypuszczam, że zaszły tu wydarzenia, sądząc po tamtych dwóch trupach. A ponieważ mały Ali Rahman chciał tu z nami przyjechać, ale go odwiodłem, nie trzeba, żeby był w to wszystko zamieszany tak, ponieważ młody Ali Rahman twierdzi, że została pani porwana w środku nocy... Stefania była u kresu sił, wyczerpanie zaś oraz spadek nerwowego napięcia działały jak narkotyk. Z trudem znajdowała słowa, myśli nie dawały ująć się w zdania, musiała robić fizyczny wysiłek, żeby łączyć sylaby, miała wrażenie, że mówi rękami. „Tak, to było jak ręczna praca, musiałam kopać, gromadzić, wyciągać z głębi, wyrzucać na zewnątrz każde słowo prawdziwa praca wykopaliskowa”. W spisanej na prośbę Hendersona relacji stwierdziła: „Wydaje mi się, że jeszcze nigdy tak dużo nie mówiłam jak tam tej nocy i następnych dni... Chyba powtarzałam od początku wszystkie szczegóły dziesięć czy dwadzieścia razy. Ale to nie tylko dlatego, że mnie wypytywano policja, rząd wszak musiałam jeszcze spotkać się z pięcioma czy sześcioma ministrami, albo i z tobą, Ted... Wiedziałam, że z chwilą kiedy opowiem wszystko, znajdę się poza niebezpieczeństwem. Wiedziałam, że od tego momentu przestanę być jedynym świadkiem, którego zniknięcie spowoduje, że zniknie także prawda. W sumie byłam Szeherezadą z Tysiąca i Jednej Nocy, tą biedną dziewczyną, która musiała mówić bez przerwy pod karą ścięcia... Nigdy w życiu nie doświadczyłam takiego znużenia, ale nie pominęłam żadnego szczegółu i nawet myślę, że zmęczenie i wyczerpanie nerwowe w pewnym sensie mnie podtrzymywały. Chcę przez to powiedzieć, że już nie byłam zdolna do reakcji, zmęczenie wyczerpało źródła nerwowe, w których rodzą się emocje, wobec czego mogłam minuta po minucie, godzina po godzinie przeżyć na nowo nocne wydarzenia, ale to już nie było udręką. Mogłam więc mówić spokojnie i pamiętam, że kiedy skończyłam, niebo nabrało właściwych kolorów, a to jest zawsze chwila ulgi, te spokojne ranki, uczucie wyzwolenia, jak gdyby człowieka więcej nie złego nie mogło spotkać...” Ledwie skończyła, sir David Mandahar odwrócił się do Daraina i obrzucił go obelgami. Nie zrozumiała ani jednego słowa z tego, co powiedział, ale wściekłość, od której drgały koniuszki jego wąsów, dwie żyły nabrzmiałe pośrodku czoła, spojrzenie, w którym błyskał morderczy gniew, nie zostawiały najmniejszych wątpliwości, co do rodzaju wypowiedzi. Darain wytrzymał atak z pogodą człowieka przyzwyczajonego od dawna do roli piorunochronu. - Nie do wiary - zrzędził już po angielsku sir David Mandahar zwracając się do Stefanii. - Nasze góry są dosłownie naszpikowane maoistowskimi prowokatorami i agentami saudyjskiego feudalizmu... Prosiłem, żeby granice zostały zaryglowane, ale armia odpowiedziała, że nie mają dość lekkich pojazdów... Wielkie mocarstwa umyślnie odmawiają nam broni, żeby nas trzymać w swojej mocy. Ale i tak ją zdobędziemy, może pani być spokojna. Opróżnimy nasze kasy, jeśli zajdzie potrzeba, ale niebawem będziemy mieli najlepiej wyposażoną armię Zatoki Arabskiej. - Myślę, że teraz nie ma pan wątpliwości na temat tego, co zaszło w samolocie? - zapytała Stefania. - Ależ nie mieliśmy ich nigdy! Nasi wrogowie musieli znaleźć pretekst do interwencji. - Pretekst, pomyślała Stefania, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała. - Nalegałem, żeby prawdę wyjawić od samego początku, ale cóż pani chce, nie jestem całym rządem! Stefania doznała dziwnego wrażenia, jakby rzemienie nadal oplatały jej ciało, nadal je ściskały. To jeszcze nie koniec. Usłyszała swój własny głos, trochę za ostry, trochę za śmiały: - Ile kręgów robi wąż boa, kiedy oplata człowieka, żeby go zadusić? Trzy? Cztery? - Zaczęła liczyć na palcach: - Chwileczkę... Był samolot... Facet, który za mną szedł, żeby mnie zabić... I ta noc... To już trzy. Poczuła czyjąś rękę na swojej i podziękowała Rousseau uśmiechem. Ranek był olśniewająco jasny, ale te chwile spokoju wydawały się jej zwodnicze, jak gdyby jasność dnia była kamuflażem, lśniącą zasłoną zręcznie rzuconą na rzeczywistość nadal groźną. Szukała podtrzymania i uspokojenia w spojrzeniu Rousseau, ale zrozumiała po wyrazie zaniepokojenia i współczucia, że traci kontrolę nad sobą. Próbowała się opanować, używając małych zawodowych sztuczek, żeby przybrać minę nonszalancką i swobodną, w nadziei, że pozbędzie się strachu. Po dokładnym przyjrzeniu się stwierdziła, że Mandahar miał twarz bandyty z gór afgańskich, a w świetle jasnego poranka z rysów jego biła bezwzględność i okrucieństwo, i tych cech absolutnie nie pomniejszały uprzejme maniery nabyte w armii angielskiej. I nic nie wzbudzało mniejszego zaufania, niż fizjonomia Daraina, z nosem, który wciąż krążył wokół swego mistrza niczym sęp spieszący na ucztę. Była to twarz jak najmniej pasująca do świtu i do światła wczesnych promiennych poranków. A kim był naprawdę ten dziwny osobnik w samochodzie, ten baron, lord czy kto-go-tam-wie, równie nieskazitelny w środku pustyni w swoim garniturze Savile Row, jak przy ważeniu przed ostatnim derby czy w kuluarach Whitehallu? Rousseau pomógł jej wstać. - Nie udzielił mi najmniejszego wyjaśnienia - powiedziała, gdy szli w stronę jeepa, i natychmiast zamilkła, speszona swoim łamiącym się głosem, w którym słowa źle się łączyły, jak fragmenty zerwanego łańcucha. - Nie bardzo wiadomo, co Mandahar mógłby pani powiedzieć. Pani złapała ich słabość na gorącym uczynku. Dowodem, że nie panują w górach, jest to, że klany szahirskic są praktycznie tak samo niezależne jak Kurdowie. Myślę, że ten piknik był szlachetnym wysiłkiem ze strony sir Davida Mandahara, żeby pokazać, że jest on gotów przyjąć koniec swojej politycznej kariery jak gentleman. Papieros i szklanka rumu skazańca, ale luksusowego: kawior, pasztet z wątróbek i szampan. W rządzie jest on najzagorzalszym wrogiem autonomii dla Szahirów. Więc po tym, co się stało, jego pozycja polityczna... - Rousseau wzruszył ramionami. - Wyobrażam sobie, że on poda się do dymisji w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Szkoda. Ma gębę godną reprezen tować ten kraj... - Tak, to piękna głowa - mruknęła Stefania. Jechali już około pół godziny, kiedy chmura pyłu zaanonsowała jadący z przeciwnej strony samochód. Był to rolls-roycc. Ali Rahman siedział za kierownicą. Zatrzymał silver cloud brutalnym poślizgiem, zagradzając drogę. Jasne było, że używał kierownicy i hamulców nie tyle dla prowadzenia, ile dla wyrażenia swego stanu. Książę wysiadł powoli i poszedł w ich kierunku, patrząc na Stefanię wybałuszonymi oczami. Jakby myślał, że śni. - O, Boże! - szepnął. - Byłem pewien, że oni panią zabili. - Jacy „oni”? - zapytała Stefania. Ali Rahman pokręcił głową. - Nie wiem. Ci, co panią porwali. Pewnie sprawa okupu. To się jeszcze zdarza... Nawet na Zachodzie. W Argentynie porwali dyrektora Fiata i... - Zamilkł. Był w dżinsach i w kraciastej amerykańskiej koszuli z grubej wełny. - Pragnę panią przeprosić w imieniu mego kraju... - Pan mówi po francusku, Ali? - zapytała Stefania. - Parę słów... - A więc merde, merde! do jasnej cholery z przeprosinami! - rzuciła Stefania. - Jeszcze nigdzie nie spotkałam bandy łajdaków tak kurtuazyjnych jak tu! Zamilkła. Murad na tylnym siedzeniu silver cloud był chyba najdziwniejszą przygodą, jaka kiedykolwiek się zdarzyła samo chodowi tej marki. Ten posąg olbrzyma o łysej czaszce, o twarzy pożółkłej jak najstarsze papirusy, sprawiający wrażenie, jakby wyszedł z grobowca faraona, siedzący na najpiękniejszej rudej skórze ze swoją jahbia na kolanach, sprawiał wrażenie głębokiego, nieodwracalnego rozregulowania świata, rzeczywistości, teraźniejszości i przeszłości, podawał w wątpliwość rozum, percepcję, jednocześnie przywołując na myśl jakieś obłędne igraszki z zaświatów, gdzie bogowie nieznani, pijani ohydnymi napojami czy po prostu swoją potęgą, zabawiali się, szydząc z konwencjonalnych pozorów spójności, które dotąd szanowali jako prawo gatunku, prawo dobrego użytku z rzeczywistości. Tak, takie było dominujące uczucie: obecność wbrew naturze i brak rzeczywistości, która jednak narzucała się oczom świadomości z przejmującym realizmem. Stefania wybuchnęła śmiechem: szampan! Czuła na ramieniu rękę Rousseau i usiłowała się opanować, żeby uniknąć zakażenia teraźniejszości wydarzeniami ubiegłej nocy, które zachowały całą swoją moc paniczną i zniekształcającą. Rzuciła ostatnie spojrzenie na kolosa, którego twarz o żółtych oczach, w szybko następujących asocjacjach myślowych, wywoływała tabliczki skrybów, papirusy, mumie, grobowce w piramidach, przedpotopowe jaszczury i z.ombies z Karaibów, a wszystko to w rolls-roysie silver cloud. I w tej właśnie chwili, kiedy jej wzrok ślizgał się po ramionach obnażonych, potężnych, bez śladu lat, Stefania na nowo odczuła, jak przed chwilą, nad kolanami i wokół talii ucisk otaczających ją żelaznych ramion... Człowiek, który ją zaskoczył we śnie i spokojnie wyniósł z pałacu, żeby wręczyć temu, który kazał się nazywać Harkiss, i jego towarzyszowi, to był Murad. Podniosła wzrok ku płaskiej twarzy o wydatnych kościach policzkowych; skóra na nich napięta i sucha, bez odrobiny połysku żywej skóry czy potu, nie miała wieku, lecz całe wieki. Rysy pozostałe stężałe, pozbawione wyrazu, ale Stefania była prawie pewna, że w nieruchomych oczach dojrzała błysk niepokoju. Spojrzenie jej prześlizgnęło się na Alego Rahmana, który stał przy samochodzie w ubraniu kowboja i tak piękny w swojej niezaprzeczalnej młodości, jak tamten przerażający i ohydny w swojej antyczności. Nie bardziej niewinnego od twarzy młodzieńca. Ale Stefanię łączyły z urodą stosunki zawodowe: znała kilka najpiękniejszych obecnie kurewek, którym na podstawie ich uroczych twarzyczek dano by bez wahania nagrodę za świętość. Trudno, wręcz nie sposób pomyśleć, że Murad porwałby ją i dostarczył Harkissowi i jego towarzyszowi niedoli bez zgody swego pana. Uważnie obserwowała młodego księcia, który milczał, czując się wyraźnie nieswojo pod tym badawczym, wrogim spojrzeniem. Albowiem narzucał się taki wniosek: książę Ali Rahman szczerze zgadzał się z Komitetem Wyzwolenia Radżadu i współ działał z jego przedstawicielami. Ci chcieli mieć zeznania Stefanii zarejestrowane na taśmie, ale nie uwzględnili marzeń, ambicji, nadziei, chciwości i niepohamowanej żądzy bogactw obu najemników. - Ali, mam dla pana wiadomość... W górach spotkałam dwóch pana przyjaciół. - Chłopiec rzucił na nią zdziwione spojrzenie. - Jeden z nich nazywał się Talat. Drugi... już nie pamiętam jak. Twarz księcia się rozjaśniła. - Talata znam dobrze - powiedział. Razem studiowaliśmy w Anglii. Stefania miała już cisnąć mu: A więc jego zabili. Ale w spojrzeniu młodzieńca było coś tak miłego i taka czystość, że znów powróciła myśl: „To niemożliwe”, więc złożyła swoje podejrzenia i „pewności” sprzed paru chwil na karb wyczerpania nerwów. Poczuła, jak Rousseau obejmuje ją ramionami, usłyszała jego głos z wielkiej oddali. - Trzeba spróbować zasnąć, naprawdę. Nie można tak dalej. Jest pani u kresu sił. Stefania miała czkawkę. - Chcę jeszcze szampana - protestowała. Wzrok jej się mącił. Znowu usłyszała warkot śmigieł. Podjechał wóz dowódcy, Mandahar prowadził sam. Pod bladoliliowym turbanem głowa dzikiego wojownika afgańskicgo, którą dzieje zwycięstw, imperiów i gwałtów stoczyły z gór Chajbcrnu na piaski Arabii, wyglądałaby wspaniale jako ozdoba na nocnej lampie albo na bibliotecznych regałach, stwierdziła Stefania. Darain siedział obok niego oparty o swoją kosztowną laskę z gałką z kości słoniowej i Stefania przyrzekła sobie, że obejrzy z bliska i laskę, i gałkę. Na Nowej Gwinei sprzedawano suszone głowy, nie większe od kuli bilardowej, bardzo wysoko cenione przez kolekcjonerów. Z tyłu siedział baron, lord How-How, czy jak się zwał, nieskazitelny, z wypróbowaną godnością, elegancją i schludnością, wspaniały i wzruszający w swej ubraniowej dostojności, reprezentując pośród haniebnych wydarzeń i najbardziej zdradzieckich intryg Zachód banków oraz interesów o najwyższej, szlachetnej i arystokratycznej wymowie. Albowiem ten niewątpliwy członek naszych najlepszych rad nadzorczych wydawał się równie mało przejęty zdarzeniami, perypetiami, masakrami, wiekami, tysiącleciami i ziarnkami piasku, co zapasowe opony landrowera. Stefania wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i nie mogła się uspokoić przez parę minut, Rousseau najpierw poczuł na swojej szyi jej łzy, szlochanie, wreszcie parę głębokich westchnień i regularny oddech. Rousseau szedł za swoim przewodnikiem w mroku, przy księżycu godnym najpiękniejszych sentymentalnych spacerów, ale który jak gdyby nie miał innego celu poza wydobyciem z ciemności śmieci, skórek arbuzów i brudnych gazet z nie uniknionymi wezwaniami do jedności i wolności. Była to pora, kiedy nowinki przebiegają przez medinę ukradkiem, szybkie i zręczniejsze niż szczury i karaluchy, od których roi się wokół wszelkich odpadków. Na placu Ksar setka wielbłądów stękała przez sen. W pozycji leżącej zwierzęta przypominały zatopione statki, których dzioby sterczą ponad falami. Ich głowy i szyje miały pewne powinowactwo z głową i szyją Daraina, który zbudził Rousseau przysyłając mu bilecik zaznaczony „poufne”, wzywający spiesznie do jego prywatnego mieszkania. Od kilku godzin cena „broni gorącej”, czyli z natychmiastową dostawą, załamała się w całej Zatoce Perskiej. W Tewzie, Szahdzie, Bahrainie legalni, oficjalni i szacowni przedstawiciele zakładów zbrojeniowych francuskich, belgijskich, amerykańskich, angielskich i czeskich zastawali swoich miejscowych rozmówców pogrążonych w letargu, i to tych samych, którzy jeszcze wczoraj gotowi byli spiesznie podpisywać kontrakty bez zbytniego targowania się o cenę. Ten nagły marazm w interesach przypisywano nieoczekiwanemu spadkowi napięcia politycznego w Adenie, co z kolei łączono z bliską autonomią którą rząd Tewzy zamierzał przyznać północnym prowincjom. Wezwany do stawienia się na spotkanie, na które dyrektor policji zapraszał go tak stanowczo w środku nocy, Rousseau nie obudził Stefanii. Po dwunastu godzinach snu spędziła kilka niezapomnianych godzin... bez snu. Odmówiła powrotu do Metropolu na samą nazwę hotelu oblewała się zimnym potem i przyjęła gościnę u Rousseau. To, co nastąpiło, należało do tych momentów w życiu mężczyzny, które jakby skreślały wszystko, co je poprzedzało, i spychały lata życia i przygód łóżkowych do niegodnego wymiaru rutyny i mechaniki. Rousseau wydawało się, że nawet jego ciało się zmieniło i że ofiarowana mu czułość i tkliwość odtąd pozostaną w nim na zawsze, w jego powłoce awanturnika, o którym szefowie mówili, że ma tendencję do interpretowania rozkazów jako „zachętę do czynów gwałtownych”. Przeczytał tę opinię w dziale personalnym dzięki pewnej sekretarce, która... którą... od której... Westchnął. To wszystko skończone. Dowiedziawszy się o śmierci Massima del Campo, Stefania przez chwilę płakała myśląc ze wzruszeniem o pięciotonowej ciężarówce, która nigdy już nie miała zobaczyć tego, kto ją tak lekkomyślnie porzucił. Zaproszenie Daraina zdziwiło Rousseau swoim ostrym tonem: wyczuwał w nim nerwowość, by nie rzec panikę. Było to tym bardziej nieoczekiwane, że sprawa wydawała się dobiegać pokojowego rozwiązania. Prawda, że „podmuchy nocy”, od których bledli nad kodami szyfranci Hendersona, nadal były nerwowe, te zaś, które spadały jak grad na anteny innych ambasad, zapewne nie były lepsze. Handel bronią zajmował pierwsze miejsce we francuskim eksporcie. Anglia prowadziła w Zatoce Perskiej poważne interesy, i to nie tylko naftowe. Jej armia i lotnictwo „utrzymywały porządek” w Maskat-el - Omanie, powstrzymując z trudem rewolucyjną, maoistowską partyzantkę na południowym zachodzie kraju, w Dhofarzc. Właśnie strącono lotnika i samolot z Royal Air Force była to pierwsza śmierć oficjalna angielskiego pilota w walkach w emiracie. Sześćdziesiąt procent wszystkich zasobów nafty, znanych na świecie, śpi pod tymi piaskami. Wszystko to było bardzo jasno streszczone w ostatniej prasowej depeszy, jaka spadła z tickera. Jeden z najpoważniejszych europejskich tygodników politycznych informował swoich czytelników, że Biały Dom zajął zdecydowane stanowisko, takie jakie zakomunikował rządowi sowieckiemu. W razie nowego poważnego kryzysu zagrażającego ropie naftowej, maszyny B 52 natychmiast wypuściłyby tysiące spadochroniarzy na newralgiczne ośrodki Zatoki Perskiej. Komunikaty, które Henderson otrzymywał co godzinę z po siedzenia Rady Ministrów, zwracały uwagę na poważne nie porozumienie w łonie rządu. Wbrew temu, co wydawało się pewne, sir David Mandahar nie został zmuszony do dymisji z powodu niekompetencji po porwaniu Stefanii i masakrze trzech członków Komitetu Wyzwolenia Radżadu. A przecież sir David Mandahar uchodził za zajadłego przeciwnika auto nomii Radżadu... Rousseau stanął nagle, wyjął papierosa, zapalił. Przewodnik, który go wyprzedził, wrócił i gestami ponaglał, żeby za mm szedł. Rousseau nie ruszył się z miejsca. Po raz pierwszy miał do czynienia z zawiłościami, dwulicowością i subtelnymi do perwersji manewrami polityki, która odziedziczyła zapewne z tureckich serajów czy wręcz z Bizancjum swoje wężowe skręty. Nagle natchnęła go myśl, która chyba zawdzięczała jedną połowę światłom nocnego nieba i rogalikowi księżyca w kształcie „szabli raju”, a drugą ciemnościom i przykrym wokół zapachom. Ta myśl miała przynajmniej jedną zaletę: wyjaśniała.wszystkie wydarzenia od samego początku. Gdyż było wykluczone, żeby Bersch mógł działać z taką swobodą z własnej inicjatywy i jedynie w interesie handlu bronią. Tallycot nie miała dłuższych rąk niż amerykańskie ITT, a przecież nawet ITT poniosła porażkę w Chile. Bersch był tylko wykonawcą na miejscu, a jego ludzie najemnikami bez żadnych innych motywów, bez innych pobudek niż pieniądze. Dwaj awanturnicy, których zabił na pustyni, działali w końcu na własny rachunek. Ale tocząca się gra była na skalę polityki światowej, a to zakładało potężną rękę manipulującą marionetkami, pociągającą za sznurki. Nie chodziło o pieniądze, jak myślał na początku: chodziło o władzę. Gdyż jedność kraju mogła się dokonać także z korzyścią dla Radżadu. Przewodnik zatrzymał się przed wysokim, niebieskim murem, nad nim figowce, migdałowce i kwiaty, zapach upajający. Za masą zieleni wznosił się dom w kształcie wieży wysokości czterech pięter, z kamienia koloru ochry, o oknach obramowanych istną koronką z drewna. Była to architektura wszystkich tutejszych siedzib feudalnych, także ferm. Na parterze bydło, na pierwszym piętrze służba, na drugim pan domu, na trzecim rodzice, na czwartym harem. Ale teraz pozostała tylko architektura, cała reszta się skończyła. Służący, trzymający w ręku latarkę elektryczną, uchylił ciężką drewnianą bramę obitą blachą i Rousseau wszedł. Przeszedł przez ogród z nieodzowną fontanną, która szemrała pacierze, jakby nadrabiała lenistwo wiernych, poświęcających tak mało czasu na modlitwę. Oczywiście, na parterze nie było śladu bydła, lecz salon w angielskim guście, bardzo dziewiętnastowieczny, gdyż jeszcze długo królowa Wiktoria miała popierać angielski eksport do krajów na wschód od Adenu. Pan Darain stał przed wspaniałym kominkiem, pustym i smutnym, skazanym na próżne marzenia o dobrym, zimowym ogniu. Szef policji nie trzymał w dłoni swojej laski i z braku tego dodatku jego nos nabrał jeszcze potężniejszych rozmiarów. Z wyciągniętą ręką ruszył na spotkanie Rousseau, który zauważył, że laska z gałką z kości słoniowej nie stanowiła jedynego brakującego atrybutu: gospodarz stracił także uśmiech i słowom zabrakło złota. Darain był trupio blady, wydawało się, że zapomniał, co to sen. - Prosiłem pana o przybycie, drogi kolego, żeby zapytać, czy w razie potrzeby mógłby pan uzyskać u jego ekscelencji pana Hendersona...- Przerwał, a jego jabłko Adama szybko wykonało kilka ruchów przypominających windę, której awaria nie pozwala zatrzymać się na piętrach. - Krótko mówiąc... Czy przyznano by mi prawo azylu w pewnych okolicznościach? Rousseau usiadł na haftowanej kanapie z motywem spółkujących zwierząt w ogrodach Edenu i sięgnął po garść pistacji z czarki na stoliku. - Jakie okoliczności ma pan na myśli dokładnie? - zapytał. Uwiedzenie nieletniej? Czeki bez pokrycia? Darain nie znalazł w sobie dość siły na uśmiech. Znalazł natomiast chustkę - Rousseau zauważył, że nie była ona tak nieskazitelna jak zawsze i musiała tej nocy być w ciągłym użyt ku w wąskim rękawie marynarki. Otarł wargi, jakby chciał usunąć z nich gorzki smak. - Usiłują zrobić ze mnie kozła ofiarnego - powiedział. - Sprawa panny Hedrichs na przykład... - Która sprawa panny Hedrichs? - zainteresował się Rousseau. - Pierwsza czy druga? - Weźmy ostatnią, jeśli łaska. - Zaczął chodzić tam i z powrotem przed gościem, w uderzający sposób podobny do czarnej czapli, której smutny dziób nie znajduje ryby.- ...Brak patroli na pustyni, dla przykładu. Wydałem dokładne rozkazy, żeby transportery opancerzone patrolowały w dzień i w nocy obie drogi na północ od Sidi Barani aż do gór. Przydzieliłem cztery uzbrojone pojazdy i każdego ranka otrzymywałem od ochrony raport godzina po godzinie. Otóż ostatniej nocy dokładniej o osiemnastej ten rozkaz został cofnięty nowymi instrukcjami przez radio na fali głównego nadajnika... A więc ktoś, kto znał częstotliwość zapewne wszystkie częstotliwości kwatery głównej policji rozmyślnie odwołał patrole, żeby umożliwić porwanie miss Hedrichs. Chciałbym także zwrócić uwagę, że ten „ktoś” był dziwnie au courant każdego ruchu panny Hedrichs i kazał ją śledzić bez mojej wiedzy. To oczywiste, gdyż nie mógł przewidzieć, że ta pani opuści hotel i uda się do Sidi Barani. Chusteczka ukazała się ponownie, ale tym razem wspięła się aż do czoła, po czym zniżyła do oczu zaczerwienionych od bezsenności. Rousseau obserwował go zimno, dalej gryząc pistacje. - Proszę mówić, słucham. To bardzo ciekawe, co pan mi tu opowiada. - Weźmy teraz sprawę samolotu. Oczywiście, wyjaśniliśmy wszystko. Pilot został zmuszony do lądowania na dawnym, nie używanym pasie Salemu, wykorzystywanym przez lotnictwo imama. Ten Jugosłowianin był człowiekiem odważnym. Kiedy mu kazano lądować, zaczął się bronić. Został dwukrotnie ranny i to zapewne drugi pilot dokonał lądowania. Zawsze słyszałem, że Jugosłowianie to ludzie twardzi i odważni, ale kapitan Michajłowicz był kimś zupełnie wyjątkowym... Kiedy ścinano głowy pasażerom szahirskim, Beduini, którzy go pilnowali bin Maarufowie, hołota pustynna byli bardzo zajęci tym widowiskiem, a ponieważ pilot został ranny, za pewne poluzowali trochę nadzór... w każdym razie Michajłowicz udusił swego strażnika i to ze strzaskaną ręką. - Od tyłu to się na ogół robi ramieniem poinformował go Rousseau. - Dziękuję. A więc go udusił, a nawet zdołał zdjąć z niego burnus i sam go włożył. Następnie wziął karabin strażnika i skierował się do dakoty. Musieli mu to ułatwić bin Maarufowie swoją krzątaniną przy transportowaniu zwłok do samolotu. W każdym razie udało mu się wejść na pokład i ukryć w tylnych toaletach znaleźliśmy tam plamy krwi i bieliznę podartą na opatrunki, żeby zatamować krwotok i kiedy Bersch zakończył swoją odrażającą robotę, kiedy drzwi tej kostnicy, w którą zamieniła się dakota, zostały zamknięte, poszedł do kabiny pilota i zasiadł przy sterach. Sądzimy, że Bersch chciał, żeby ta zbiorowa trumna została odkryta przez Szahirów z wioski oddalonej o jakieś sześćdziesiąt kilometrów od tego miejsca. Ale Jugosłowianinowi udało się uruchomić maszynę i startować. Zaczęto do niego strzelać, kiedy zapuszczał silniki. Znaleźliśmy dziesiątki śladów po kulach. Zdołał jednak wystartować z przebitą oponą. Niestety, trzy rany sprawiły, że stracił dużo krwi. Zresztą, nie umarł od tych ran, ale był tak osłabiony, że stracił przytomność przy sterach mniej więcej po dwudziestu minutach lotu, a upadek dokonał reszty. - Wygląda na to, że pan ma te informacje z pierwszej ręki - zauważył Rousseau. - Czy też może mam je potraktować jako wyznanie? Darain ze znużeniem skinął ręką. - Bardzo proszę, panie Rousseau! Udało się nam dostać do rąk jednego z bin Maarufów Bcrscha., - Nikt mi nie wmówi - rzekł Rousseau że to Bersch ponosi główną odpowiedzialność. Ta operacja sugeruje poparcie na znacznie wyższym szczeblu... - Dochodzenie trwa - odparł Darain. - Ja tu panu podaję niewątpliwe fakty. Tak mogliśmy wyświetlić ważny politycznie punkt. Anglik, który przeprowadzał operację na pokładzie dakoty... - „Cali mc Watkins” - wtrącił Rousseau. - Czy znane jest jego prawdziwe nazwisko? - To jeden z tych bohaterów Wielkiej Wojny - powiedział Darain - którzy zeszli na złą drogę. Nazywał się Stanford. William Stanford, opuścił armię w stopniu majora i z wszelkimi odznaczeniami, jakie pan może sobie wyobrazić... A propos, pan go zabił... - Ach, tak - mruknął Rousseau. - Mówiąc dokładniej, jego kolega Roscoe, który pana odbierał w Bagdadzie, dał mu umrzeć, może zadał mu nawet cios łaski, bo każdy lekarz, do którego by się zwrócił w Bagdadzie, natychmiast zadenuncjowałby go władzom. - Sytuacja tego wymagała - powiedział Rousseau, śląc pobożną myśl zwęglonej mumii landrowera w solnej pustyni. - Cóż pan chce, wymagała tego sytuacja. Sytuacja zawsze dyktuje rozwiązania. To pragmatyczne. Darain spojrzał na niego z dezaprobatą. - W każdym razie pański „Cali me Watkins” miał pomoc i to jest dla nas bardzo ważne ze strony dwóch pasażerów samolotu, dwóch Hassanitów. Co świadczy, że pieniądze są niekiedy silniejszą namiętnością niż przekonania polityczne, nawiasem mówiąc... Bersch oczekiwał na ziemi z trzydziestką ludzi. Czternastu pasażerów, wszyscy Szahirzy z wyjątkiem pana Abdula Hamida, który był Amerykaninem, ale przybrał bezwiednie szahirskie imię i nosił burnus zostali ścięci. Następnie umieszczono ich wewnątrz samolotu w pozycjach strasznych i poniżających, jak panu wiadomo. Ta sceneria przez swój potworny cynizm i groteskowy, profanujący charakter, zwłaszcza jeśli się zna wysoki poziom umysłowy i moralny tych ofiar...- Rousseau ponownie sięgnął po orzeszki. - ...miała oczywiście na celu okrycie hańbą domniemanych inicjatorów tej grozy, nowych hassanickich władców kraju. Pan przecież wie, jaki los spotkał wybitne osobistości partii szahirskicj, ale my odnaleźliśmy także inne zwłoki. Wrzucono je do zasypanej piaskiem studni, o której nie wspominają już mapy, o trzy kilometry stąd. Ja ją znałem, ale ja znam ten kraj jak własną kieszeń... A więc trzy ciała, wliczając drugiego pilota i dwóch hassanickich wspólników, były wszystkie pod piaskiem. Wszyscy należeli do ludzi całkowicie oddanych nowej polityce władz, dlatego ich ciała musiały zniknąć. Innymi słowy, cała ta afera była obliczona na wzniecenie powstania na Północy, sprowokowanie represji i uniemożliwienie zarówno współpracy pomiędzy Południem a Północą, jak i autonomii Radżadu. - Pański rząd już wytłumaczył to wszystko bardzo dokładnie ambasadorom wielkich mocarstw i ja to znam - powiedział Rousseau. - Po cóż więc ten monolog? - Bo to ja pomyślałem o studni i znaleziono ciała kierując się moimi wskazówkami - rzekł Darain z pewną emfazą. No i proszę sobie wyobrazić, że z tego wyciągnięto w wysokich sferach wniosek, że widząc sknoconą robotę wpadłem w panikę i chciałem być kryty, więc wyjawiłem miejsce, gdzie wrzucono ciała. Inaczej mówiąc...- Po raz pierwszy na jego twarzy ukazało się coś w rodzaju uśmiechu krzywego, kurczowego ale jednak uśmiechu. - Jestem o włos od aresztowania i osądzenia jako prowokator i wróg ludu, panie Rousseau. Niedługo minie dwadzieścia pięć lat odkąd balansuję w służbie mego kraju, ale mocno się obawiam, że tym razem upadnę. Rada ministrów obraduje od jedenastej wieczór, a teraz jest czwarta dziesięć rano. Jestem prawie pewien decyzji, jaka zapadnie. Może pan zauważył, że nie mam sympatycznej twarzy wybryk natury, lud zaś zawsze jest szczęśliwy, kiedy mu się rzuca na pożarcie głowę szefa policji. Na szczęście u nas już nie ma kary śmierci, jedynie za zbrodnię przeciw ludzkości. Żeby dłużej nie tracić czasu: czy zgodziłby się pan towarzyszyć mi do rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych i tam poprzeć z uwagi na moją całkowitą, pełną współpracę z panem od samego początku moją prośbę o przyznanie azylu, jako uchodźcy politycznemu? - Nie - powiedział Rousseau. Chustka, którą szef policji delikatnie ocierał czoło, nagle zmieniła kolor, zrobiła się całkiem szara pod wpływem emocji. Był to efekt kontrastu z nagrobkową bielą, która rozlała się na twarzy Daraina, ale Rousseau nigdy nie widział chustki bardziej zmiętej, sfatygowanej i wymowniejszej. - Chcę panu powiedzieć... - Chcę powiedzieć, że istnieje cała teczka na pana temat w centralnym archiwum w Waszyngtonie D. C. Z chwilą kiedy imię Berscha wypłynęło na powierzchnię tej ładnej „lokalnej” sprawki, poprosiłem o informację. Figuruje pan od dwunastu lat w Tallycot Co z rocznym stałym żołdem 10000 funtów sterlingów plus 3 procent prowizji od wszystkich kontraktów dotyczących sprzedaży broni. Rousseau stwierdził ze zdziwieniem, że Darain sprawia wrażenie, jak gdyby poczuł ulgę. - To się zgadza - powiedział po francusku, nagle przechodząc na ten język w jakimś odruchu Pawłowa, gdyż francuski był od blisko piętnastu lat językiem największych transakcji związanych z bronią w świecie. - Zgadza się powtórzył. Ten rodzaj prowizji jest u nas całkiem normalny: to przywilej pełnionej przeze mnie funkcji. Pozwalało to różnym rządom, którym służyłem, nie płacić mi pensji. A ponieważ CIA posiada moje dossier zaiste, to wielki zaszczyt musi pan także wiedzieć, że uzyskiwałem regularnie od Tallycot Tool Company ceny o wiele niższe od tych, jakie akceptowali nasi oficjalni negocjatorzy... którzy chowali, właśnie oni, siedem pro cent do kieszeni. Z głębi nocy dobiegł i zbliżał się głuchy warkot, od którego zadrżały mury domu. Rousseau poderwał się jednym susem. Darain stał nieruchomy, wszelki ślad napięcia nerwowego i niepokoju zniknął z jego rysów, które nawet nabrały wyrazu spokoju i prawie pogody: wschodni fatalizm nie był czczym frazesem. - Czołgi - powiedział Rousseau, a Darain lekko wzruszył ramionami ze śladem uśmiechu, jak gdyby mówił: „Cóż innego?” Łoskot był już tak bliski, że Rousseau poważnie zadawał sobie pytanie, czy czołgi po prostu nie sforsują muru ogrodu. Taka demonstracja wydawała się komiczna wobec nitkowatego człowieczka, który stał przed bardzo angielskim kominkiem, uzbrojony jedynie w laskę wziął ją, jakby chcąc być w pogotowiu do wyjścia w chustkę i w swój nos. Ale sprawy okazały się bardziej skomplikowane i w sposób ostateczny potwierdziły pewne myśli, które nawiedziły Rousseau w ciągu tej nocy i odsuwały kompanię Tallycot Tool i jej trzydzieści dwa statki wypchane bronią na miejsce nieco mniej eksponowane w hierarchii Zatoki Perskiej... Ruchome reflektory czołgów stojących za murami rozpostarły nad ogrodem płachtę światła, które opadało na palmy, drzewa laurowe i róże niebieskawą zielenią akwarium. Sir David Mandahar, który chyba zamienił swoją „lotną grupę” sił bezpieczeństwa na oddział wozów pancernych armii, wynurzył się z tych podmorskich głębin, stał w drzwiach trzymając w jednej ręce laskę, w drugiej haid, różaniec do medytacji, którym Patanie zaświadczają o swej pogodzie ducha, o oderwaniu od świata i mądrej obojętności wobec jego hałasów i na miętności. Obfitość owłosienia ministra spraw wewnętrznych pozostawiała mało miejsca dla wyrazu twarzy, ale nie dało się ukryć, że rozsadza go wściekłość i uraza, co sprawiało, że istotnie stał się podobny do legendarnego dzika z afgańskiego folkloru, który gonił wrogów króla do samego nieba, sprowadzał ich na ziemię i skazywał na wieczne życic w głębi studni. Stał z gołą głową i Rousseau stwierdził raz jeszcze, że na świecie istnieje fizyczny typ łotrzyka, który drwi z ras czy szerokości geograficznych. W tym momencie sir David Mandahar mógłby równie dobrze być Sycylijczykiem, jak Meksykaninem czy Afgańczykiem, z dużym podobieństwem, dodawszy brodę, jednocześnie do Pancho Villi i do jego „kuzyna” Dauda, nowego dyktatora Kabulu. Nieco z tyłu za nim stał jego gentleman’s gentleman, sekretarz, doradca, lokaj czy zwyczajnie oznaka społecznego sukcesu i ozdoba, członek najlepszych klubów. Sanders był równie nieskazitelny w swoim pepitkowym ubraniu, jak wówczas kiedy przegrywał fortunę przy ruletce w Monte Carlo w 1890, czy gdy polował na królewskiego tygrysa w Bengalu z wicekrólem Indii. Za nim dwaj żołnierze w panterkach wynurzyli się z akwarium z karabinami w ręku, a tymczasem reflektory zbudziły w koronach drzew szczebiot ptaków, które uwierzyły, że to świt. Sir David Mandahar wysunął się na środek salonu i stał przez kilka chwil, piorunując Daraina spojrzeniem. Ponieważ dyrektor policji jakoś przeżył to bombardowanie śmiercionośnymi promieniami bez widocznych skutków poza konwulsyjnym drżeniem warg, Mandahar cisnął mu w twarz różaniec medytacyjny trzymany w dłoni i dodał kilka gardłowych zdań, których wartość literacka, niestety, była stracona dla Rousseau, zdawało mu się tylko, że chwycił w locie słowo kelb pies. Następnie minister przeszedł na angielski, najwidoczniej wolał upokarzać swego podwładnego w sposób zrozumiały dla cudzoziemca. - Rząd dał mi czterdzieści osiem godzin na wykrycie winnych i zaaresztowanie ich wspólników. Albowiem wydaje się, że mieli wspólników tutaj, i że wszystko nie jest prostą prowokacją handlarzy bronią w celu sprzedaży ich towaru i podbicia cen. Nie, wydaje mi się, że jest to plan polityczny na wielką skalę, mający na celu niedopuszczenie do autonomii... Proszę spojrzeć... - Wyciągnął rękę w stronę ogrodu otulonego świetlistą kopułą. - Mój kolega, minister spraw wojskowych, nalegał, żeby mi dać eskortę... Podobno moje życic jest zagrożone przez elementy szahirskie, gdyż jestem wrogiem autonomii. Eskorta czołgów w środku nocy... Pan oczywiście rozumie, co to znaczy? Mnie się nie ufa, posądza, że dokonam zamachu stanu, żeby przeciwstawić się autonomii! Zapomina się, że moja matka była z Szahirów. Jestem na pewno przeciwko autonomii, gdyż chcę zachować jedność kraju. -Rousseau przygryzł swojego cheroota. Wszystko stawało się absolutnie jasne. - Już trzy razy składałem dymisję, ale jej nie przyjęto. Obawiają się, że się usunę do swoich dóbr... I że będę trudny do pilnowania. Podobno jestem reakcjonistą, feudałem. Nie mam demokratycznego umysłu. Oto, czego musiałem wysłuchać. Ach tak, zapomniałem: otrzymuję pieniądze z Arabii Saudyjskiej ponieważ Fajsal popiera moje reakcyjne poglądy. A przecież gdyby nie ja, imam jeszcze siedziałby na tronie a przynajmniej jego syn bo wszak to ja zająłem pałac z rewolwerem w ręku, mając zaledwie dwunastu ludzi. A wszystko przez tego robaka nędznego, niezdolnego prawidłowo wykonać swojej pracy... Rousseau osądził, że Darain przyjmuje to wszystko uderzająco dobrze. Jego jedyną reakcją poza pobłażliwym uśmieszkiem z gatunku: „Trzeba mu wybaczyć, to wielki oryginał” był gest, jakby chciał rozluźnić kołnierzyk. - Mam pracować dalej, czy ustąpić ze swojej funkcji? - zapytał Darain łagodnie i Rousseau wyczuł w tym pytaniu jakby lekką nutkę perfidii... Sir David Mandahar trochę się uspokoił. Zapadła cisza pełna porannego świegotu ptaków schwytanych w siatkę świateł. Po raz wtóry Rousseau poczuł, że pomiędzy dyrektorem policji a jego bezpośrednim zwierzchnikiem, ministrem spraw wewnętrznych, dzieją się jakieś ciemne sprawy, które pozostają niewypowiedziane i może śmiertelnie groźne i niebezpieczne dla jednego, jak i dla drugiego, niż dowody podjęcia milionów dolarów w łapówkach czy w prowizji od handlarzy bronią. - Pańska sprawa była rozpatrywana przez Radę Ministrów - powiedział Mandahar powoli. - Zaproponowałem natychmiastowe zwolnienie pana. Rząd stanął na stanowisku, że pana osiągnięcia w pracy zasługują na danie panu jeszcze jednej szansy. W końcu jest pan w tej samej sytuacji, co ja. W najbliższych godzinach musimy doprowadzić tę sprawę do pomyślnego epilogu. W przeciwnym razie ten kraj zniknie z mapy... - Rzucił wredne spojrzenie na Rousseau. - Rząd zwrócił się do pańskiego ambasadora z żądaniem, żeby pan opuścił kraj najbliższym samolotem, razem z panną Hedrichs. - To pański rząd prosił mnie, żebym tu przybył - odparł Rousseau. Mandahar wzruszył ramionami. - Prosiliśmy Stany Zjednoczone o kredyt na zakup broni z natychmiastową dostawą. W tym kontekście wyraziliśmy zgodę na pańską obecność tutaj. Kredytów odmówiono, jak pan zapewne wie. Podobno uważa się, że nie ma zewnętrznego zagrożenia i że broń posłużyłaby do wojny domowej. - Przerwał i krótko się zaśmiał. - ...Ale Arabia Saudyjska właśnie kupiła broń za trzysta pięćdziesiąt milionów funtów sterlingów... Budżet wojenny Iranu stanowi jedną trzecią budżetu Francji. Kubańscy lotnicy pilotują mystery Południowego Jemenu. Północni Koreańczycy obsługują sowieckie instalacje w Egipcie, Kuwejt właśnie zakupił trzydzieści pięć myśliwców. Przeciwko komu? Odmowa Stanów Zjednoczonych zmusza nas do kupowania broni u handlarzy, do płacenia gotówką i o czterdzieści procent drożej za natychmiastową dostawę. Siła perswazji, która wibrowała w głosie Mandahara, była szczera, ale Rousseau miał uczucie, jak gdyby pochodziła z całkiem innego źródła, niż zagrożenie, jakie zaciążyłoby na Adenie z powodu zbrojenia się jego sąsiadów. W salonie, gdzie wiktoriańskie meble i bibeloty przeciwstawiały swoją angielską pogodę egzotycznej roślinności ogrodu, zapanowała owa cisza, kiedy wymieniane spojrzenia wyrażają wzajemne zrozumienie, obchodzące się bez słów. Sir David Mandahar był istotnie stanowczo przeciwny autonomii Radżadu w łonie Adenu, co zapewniałoby terytorialną integralność Adenu... ale dlatego, że pragnął jedności z korzyścią Radżadu. Nie chciał słyszeć o autonomii dla północnych prowincji, bo uważał, że ludność tych okolic, Szahirowie, powinna znów zapanować nad całym Adenem, tak jak było zawsze, dopóki istniało to państwo, do chwili, kiedy równowaga demograficzna kraju zmieniła się na korzyść nowoprzybyłych. Inaczej mówiąc, sir David Mandahar był nie tylko w zgodzie w Szahirami, ale jako ultras zdetronizował dawnego imama z myślą, że tron przypadnie młodemu Alemu Rahmanowi, on zaś sam stanie się pierwszą po nim osobą w kraju. Nikt bardziej od niego nie pragnął usłyszeć zeznania Stefanii nadawanego przez wszystkie arabskie radiostacje. Niestety, dwie kanalie, najemnicy u schyłku kariery pokusili się o „wielki cios” z takim rezultatem, jakiego człowiek, który śledził wzrokiem myśli w głowie Rousseau, nie przewidział... - Jeżeli ma pan osobiste poglądy na wewnętrzną politykę naszego kraju, - Rousseau warknął stanowczo - radzę zatrzymać je dla siebie. Amerykanie już dostatecznie ośmieszyli się w Wietnamie i na Kubie, nie jest więc dla nich konieczne otrzymanie kopa w zadek w Zatoce Perskiej. Wykręcił się na pięcie i wypadł z pokoju. Jego ogromnie brytyjska maskotka pobiegła za nim. W późniejszych czasach Rousseau często zastanawiał się nad dziwną potrzebą, jaką odczuwał ten dziki wojownik tak dumny ze swego ludowego pochodzenia, która sprawiła że wziął za maskotkę i oznakę społecznego sukcesu ten manekin z Savile Row o ledwo widocznych cechach ludzkich. Po wyjściu Davida Mandahara nastąpiły kilkuminutowe manewry czołgów z łoskotem, który niemal zagłuszyły ryki wystraszonych wielbłądów na placu Ksar. Nie ulegało wątpliwości, że minister spraw wojskowych miał do swego kolegi od spraw wewnętrznych zaufanie raczej ograniczone. Ogród odzyskał swój mrok i swoje ciała niebieskie. Rousseau wstał, poranny chłód przeszył go dreszczem. Darain, który w trakcie ostatniej wymiany słów zachował wyraz nieprzenikniony, bliski paraliżowi, miał na swojej twarzy odbitą niebiesko-zielonkawą poświatę rodzącego się dnia. - Proszę nam wybaczyć - powiedział w jak najmniej przekonywający sposób, usiłując odzyskać wątek tradycyjnej, wielowiekowej gościnności Islamu. - Po czym zdradził swego szefa, w pewnym sensie z rozpędu i nadal dla ratowania honoru oraz praw gościnności. - Mogę pana zapewnić, że marszałek... właściwie generał, zastosował wszelkie środki ostrożności, żeby panna Hedrichs nie poniosła najmniejszego ryzyka. Chodziło tylko o to, żeby jej zeznań mogli wysłuchać członkowie Komitetu Wyzwolenia Radżadu. Marszałek, rzecz jasna, nie mógł przewidzieć, że dwaj awanturnicy, rozumiejący, jak pokaźne kwoty mogą wyciągnąć z tego dokumentu... Marszałek jest w gruncie rzeczy bardzo przywiązany do przeszłości, to tradycjonalista. Ten „marszałek” był przeznaczony do uświadomienia Rousseau, co się szykuje. Darain westchnął. - Dzisiaj by się powiedziało reakcjonista. W rzeczywistości jest on bardzo skromnego pochodzenia. Ludzie niskiego rodu są bardzo przywiązani do tradycji. Jego ojciec był Patanem z Ghajberu, który osiedlił się u nas. - Pan, oczywiście, o wszystkim wiedział - rzekł Rousseau. Prawa ręka Daraina zaprotestowała gestem zmęczonym i zarażeni zrezygnowanym... - Pan się myli. Ale zrozumiałem natychmiast, gdy się dowiedziałem, że wydano rozkaz przerwania patrolowania pustyni. Jedynie Mandahar był władny to zrobić. Rousseau wrócił do domu uliczkami, na których naliczył więcej wojskowych ciężarówek niż bezpańskich psów. Kramiki jeszcze nie były otwarte, ale przed ich drzwiami już ustawiały się kolejki, tradycyjny znak nerwowości mieszkańców. Wszelkie zagrożenie zamachem stanu czy wojną domową od razu przejawiało się w gromadzeniu żywności. Kazał się zawieść do rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych, gdzie się dowiedział, że Henderson spędził noc w ministerstwie spraw zagranicznych i teraz znajduje się w ambasadzie sowieckiej, gdzie panuje oburzenie z powodu roli „żandarma”, jaką Iran wydaje się coraz bardziej zdecydowany pełnić w Zatoce Perskiej. Dowiedział się także, że już od wczesnych godzin nocnych najpierw radiostacje tajne, a potem rozgłośnie Tripolisu i Bagdadu nadają co godzinę wysoce emocjonalne komunikaty o „ludobójstwie” i informują opinię światową, że z dwojga ocalałych świadków, Massima del Campo i Stefanii Hedrichs, jeden został już zlikwidowany, a drugi ledwo uniknął próby zamordowania. Trudno o lepszą i szybszą informację... Była szósta rano. Rousseau szykował się do wyjścia, gdy samochód Hendersona z gwiaździstym proporczykiem nadjechał całym pędem i zatrzymał się z nerwowym zgrzytem na żwirze. Rousseau zobaczył dwa jeepy wojskowej eskorty obficie uzbrojone: za każdym razem, kiedy polityczny barometr się podnosił w którymś z krajów trzeciego świata, tłum rzucał się na przedstawicieli Stanów Zjednoczonych. Henderson wysiadł z cadillaca, starając się powstrzymać uśmiech przy świadkach, żeby nie posądzono go o brak szacunku dla narodowej tragedii, która się właśnie rozgrywała. Ale za grubymi okularami w szylkretowej oprawie migotały iskierki nie mające nie wspólnego ze zwykłą grą świateł i szkła. - Rząd daje panu termin do jutra na opuszczenie kraju, tak samo pannie Hedrichs - powiedział do Rousseau. - Podobno wtrąca się pan w wewnętrzne sprawy kraju w sposób niedopuszczalny. - Wiem. - Dają dowód taktu i dobrej woli - ciągnął dalej Henderson. - Wydalają pana, żeby nie wydalić mnie. Ale... Nie wiem, czy pan jest zorientowany? Zamilkł dla większego efektu i tym razem pozwolił sobie na lekki uśmiech. Najwyraźniej był to człowiek delektujący się niespodziankami. - Byłem zorientowany dziesięć minut temu - odparł Rousseau ale tutaj to już zamierzchłe czasy. - Minister spraw wewnętrznych, sir David Mandahar... A propos, pan wie, że słowo „sir” nie jest, jak się to powszechnie myśli, honorowym tytułem angielskim; to znaczy „potężny pan” w jednym z dialektów afgańskich. Pochodzi od perskiego Sirdar. Jeżeli ambasador bawił się chcąc go upiec na wolnym ogniu ciekawości, Rousseau był gotów wziąć w tym udział. - Tak, wiem, to było w jego aktach. - Mandahar uciekł. W tej chwili powinien znajdować się w górach Radżadu. Rousseau spojrzał na zegarek. - Widziałem go niespełna półtorej godziny temu i mogę pana zapewnić, że trzymano go pod dobrą strażą. Wokół niego było co najmniej dziesięć czołgów. - Jest już ich tylko trzy odparł ambasador i oficer, który nimi dowodzi, to Szahir. Nie są one wokół niego, lecz z nim. Musiał także mieć co najmniej jeden wojskowy helikopter do dyspozycji, gdyż dwadzieścia minut temu przemawiał przez radio nowa rozgłośnia, chyba Radio Jedność żądając dymisji rządu „marionetek” zaprzedanych imperialistom amerykańskim i odbierających rozkazy od CIA. Sądzę, że to mierzy w pana osobiście. Rousseau musiał przyznać, że opanowanie się przychodzi mu z trudem. - A propos - zapytał - czy Nixon ma się podać do dymisji? - Nie, podobno udał się do Camp David i tam organizuje opór. Pan się jednak wydaje wstrząśnięty, przyjacielu. Proszę sobie przypomnieć zasadę Mac Carthy’ego: Kiedy wypadek może się zdarzyć, na pewno się zdarzy. To nie wszystko. Mandahar jeszcze oskarżył rząd „ateistyczny” i „profanujący Święte wartości Islamu” o zamiar zgładzenia księcia Alego Rahmana, jedynego człowieka zdolnego obronić jedność kraju. Zaczynało się robić gorąco. - To Mandahar kazał porwać pannę Hedrichs oświadczył Rousseau. - Myślał, że jej zeznania przed Komitetem Wyzwolenia Radżadu sprowokują natychmiast powstanie. Ale ci młodzi ludzie byli podobno naprawdę „polityczni”: zrozumieli, skąd pochodzi prowokacja i jaki jest jej cel. Myślę, ze oni nie żywią najmniejszej sympatii dla „górskiego dzika” i odmówili udziału w jego grze. Henderson w zamyśleniu spoglądał na swego rodaka. - Wydalony czy nie, sądzę, że w pańskim interesie leży jak najszybsze opuszczenie kraju, Rousseau - powiedział, a tym razem w jego głosie nie było śladu udanej obojętności. -Żałuję, że pierwszy samolot odlatuje dopiero jutro po południu. Radzę, żeby pan wrócił do siebie i nie wychodził, dopóki nie przyślę po pana samochodu. Rousseau zaczął się śmiać. Rozpacz i może także oburzenie prawie moralne, które wolał przypisać raczej zmęczeniu niż jakiejś ukrytej iskierce idealizmu, jak zawsze budziły w nim agresję, wolę walki i atakowania, a jednocześnie pewien stan alarmowy odczuwany w całym ciele mobilizował wszystkie rezerwy nerwowe. Był to moment, w którym ukryty czynnik osobisty, od dawna wyczuwany przez jego szefów, dochodził do głosu i dokonywał głębokiej zmiany jego stosunku do powierzonych mu misji. Pewnego razu któryś z jego zwierzchników wyraził to z wyniosłą dezaprobatą, krótko: „Ma pan skłonność do zbrodni w afekcie, Rousseau”. - Ja wcale nie chcę wpływać na pana, drogi przyjacielu - powiedział lekko zażenowany Henderson, kładąc mu dłoń na ramieniu. Ale wydaje się, że pan zrozumiał o wiele za dużo, Mandahar zaś na pewno ma tutaj oddanych mu ludzi. - Wyjadę jutro, żeby panu nie sprawiać kłopotu i ponieważ jestem tu pod pana rozkazami - odrzekł Rousseau oschle. - Ale pański „górski dzik” i ci, którzy mu są oddani, na prawdę kuszą mnie, żeby tu trochę dłużej pozostać... - Pomyślał o tym, który go tej nocy wzywał na pomoc. - Co oni, pańskim zdaniem, zrobią z Darainem? - zapytał? Odczuwał pewną sympatię dla człowieka, którego talent do żeglowania po mętnych wodach polityki mógł rywalizować z talentem wykazanym ongiś na szlachetniejszych wodach przez Vasco da Gamę. - Na razie przebywa w areszcie domowym. Wszystko zależy do tego, jaki obrót przyjmą sprawy. Ma podtrzymanie w obydwu obozach, co może doprowadzić do jednomyślności; albo zechcą go rozstrzelać, albo wezmą do przyszłego rządu „zgody narodowej”. W oddali rozległ się strzał w lekkiej broni. - Nieodpowiedzialne elementy - stwierdził Henderson z zachwyconym uśmiechem i, klepnąwszy przyjaźnie ostatni raz gościa po ramieniu, wszedł na stopnie rezydencji. Rousseau wrócił do domu, gdzie zastał Stefanię krzątającą się przy śniadaniu z miną matki rodziny. Wręczył jej pół tuzina depesz, które przyszły na jej nazwisko do ambasady. Poza wszystkimi klasycznymi tekstami: „Najlepsze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia, dużo o Tobie myślimy, kochana” były też pełne niepokoju pytania dotyczące zdjęć robionych przez Boba, którym śmierć autora i niezwykłe jej okoliczności nadawały wyjątkowej wartości w przeddzień pokazów mody. Wczesnym popołudniem, po pertraktacjach z panem Sambro, otrzymali pozwolenie udania się do oazy Sidi Barani, żeby się pożegnać z młodym księciem. Narzucono im eskortę dwóch transporterów opancerzonych, ale sądząc po ruchu na szosie, cała armia Adenu parła w kierunku pustyni. Gdy po opuszczeniu stolicy znajdowali się już pól godziny w drodze, nagle zobaczyli rolls-royce’a Alego Rahmana w eskorcie opancerzonego transportera i landrowera z sześcioma uzbrojonymi żołnierzami. Pierwsze wrażenie było takie, że młodego księcia wiozą jako więźnia oskarżonego o spiskowanie przeciwko reżimowi lub jako zakładnika, żeby go odizolować od wpływu klanów. Okazało się, że wprost przeciwnie, młody książę powracał z wielkiego zebrania z notablami szahirskimi, w trakcie którego nawoływał ich do spokoju i posłuszeństwa w oczekiwaniu na autonomię, która miała im być przyznana lada chwila. Ali był w tradycyjnym stroju, który Stefania już znała; miał go na jednym ze zdjęć zrobionych przez Boba w trakcie ich pierwszej wizyty w pałacu Sidi Barani. W tym złotym turbanie i wyhaftowanym drogimi kamieniami kaftanie, w jahbie inkrustowanej perłami u pasa, w rolls-roysie cloud, z żołnierzami w panterkach, wśród stromych gór wznoszących się po obu stronach drogi przeciętej białą kaskadą tam, gdzie trzeba, żeby sprawić oczom przyjemność, był spontaniczną kreacją, którą wieki historii, cuda przyrody, wolność ludów, demokratyczny rząd, nafta, handlarze bronią, wielkie mocarstwa i chichoczące demony, zabawiające się niekiedy takimi improwizacjami, ofiarowały Stefanii na jej ostatni wieczór w Zatoce Perskiej. Gratulując nie wiadomo komu i czego wspominając pierwsze gwiazdy i księżyc, który usadowił się na pasie młodego księcia... Stefania chwyciła swój polaroid i zrobiła zdjęcie; miała nadzieję, że jest dość światła, żeby niczego nie uronić z doskonałej całości, a szczególnie nie stracić sylwetki gigantycznego żółwia bez skorupy, lecz o potężnych ramionach, siedzącego w samochodzie. Albowiem był tu Murad, znakomicie na miejscu w myślach całkowicie zwróconych ku przeszłości, niewolnikom, eunuchom i szablom raju... Dowiedzieli się, iż rząd poprosił księcia o opuszczenie pałacu w Sidi Barani; leżał on zbyt blisko pustyni, gdzie Ali Rahman mógł być narażony na pewne niebezpieczeństwa albo jak pomyślał Rousseau na kontakty z sir Davidem Mandaharem. Ali potwierdził jego podejrzenia. Tak, powiedział ze smutnym uśmiechem, ta troska o jego bezpieczeństwo jest bardzo podobna do nieufności, ale trzeba przyznać, że kraj przeżywa trudny okres. Co do Mandahara... - W twarzy młodzieńca coś drgnęło i wewnętrzny żar objawił się na anielskiej cerze nagłym rumieńcem. Co do Mandahara... Czy za pomniano, że ten afgański awanturnik zabił jego ojca imama, i jeśli spiskuje, chcąc osadzić na tronie jego, Alego Rahmana, to tylko po to, żeby zostać panem kraju? „Dzik górski” właśnie spiskuje z szahirskimi tradycjonalistami, żeby odbudować jedność kraju z korzyścią dla Radżadu, przywrócić władzę ulemów, żeby odżyła przeszłość. Ten człowiek, zresztą cudzoziemiec, powinien być aresztowany, stanąć przed sądem, a jego zbrodnie podane do wiadomości całego świata. Nie ulegało wątpliwości, że książę znajduje się jeszcze pod wpływem gadaniny, w której brał udział i skłonny jest przedłużać jej szlachetne i elokwentne echa. Niemniej stało się oczywiste, że dojrzewa młody polityk, z którym ta błogosławiona ziemia, jej ludność i władcy będą odtąd musieli się liczyć. Nie pierwszy raz przykład Sihanouka z Kambodży stanowił dowód spadkobiercę dziesięciu wieków absolutnego despotyzmu osadzonoby na tronie jako ostatni; krzyk demokracji. Okiem doświadczonym i sceptycznym co wychodzi na jedno lekko przymrużonym czy to od ironii, czy od dymu jego cheroota Rousseau obserwował z rozbawionym zainteresowaniem i nie bez sympatii uroczą twarz młodzieńca. Ten, który przed kilkoma dniami oświadczał, że nie ma innych ambicji jak tylko „studiowanie metod nowoczesnej irygacji”, żeby służyć swemu krajowi w charakterze „inżyniera agronoma”, zdradzał wielkie zadowolenie, a nawet pewną egzaltację, w czym odbijało się poczucie własnej ważności, nie pozbawione upodobania i dumy. Mało prawdopodobne, żeby kiedykolwiek odzyskał kilkadziesiąt hurys, które by posiadał w tym wieku w innych czasach, ale umiał robić dobry użytek z nowego słownictwa. Niewątpliwie długo się zastanawiał nad dialektyką i prawdopodobnie „nowe metody irygacji” oraz zawód „inżyniera agronoma” miały stracić w Adenie adepta cennego, lecz niewątpliwie przeznaczonego do wyższych celów. Na jego twarzy ukazał się ślad przebiegłości, kiedy mówił o współczuciu okazywanym mu przez rząd Adenu. - Trzeba ich zrozumieć. Gdyby coś mi się przydarzyło, byłaby to wojna domowa i wszystkie arabskie rozgłośnie natychmiast by ich oskarżyły o morderstwo. Moje klany są mi bardzo oddane. Gdzie byłby dziś Hussajn z Jordanii bez poparcia i absolutnej wierności swoich klanów? Moje klany, zanotował Rousseau z pobłażaniem. Słownictwo nie było jeszcze dojrzale i zdarzały się potknięcia. Ali nie przestawał perorować. W zapadającym zmierzchu na ścianach skalnych i w przepaściach cienie rozpościerały skrzydła, ślizgały się, spadały i siadały niczym orły powracające do gniazd, gdy oddalił się ich słoneczny wróg. W łagodnym i świeżym powietrzu szemranie kaskad nagle stało się wyraźniejsza, z głębi przepaści ciągnącej się wzdłuż drogi dobiegało beczenie wielbłądów z karawany, która szła łożyskiem Rahilu o trzysta metrów niżej. Nagły koniec upału, który jakby spadł na dno otchłani, przyniósł nerwom i zmysłom ukojenie przechodzące w lekką euforię. Wszystko było ogarnięte łagodnością po modlitwie, na którą spokój wieczorny odpowiada z całą wyrozumiałością Allacha. Stefania wyjęła pożegnalny prezent przygotowany dla Alego Rahmana i wręczyła go księciu. Był to album ze zdjęciami kolekcji, które Bobo zrobił w czasie ich pobytu w Adenie. Były tam najpiękniejsze kreacje takich firm jak Saint-Laurcnt, Ungaro, Dior, Cardin i Givenchy, w sumie koło czterdziestu. Mistrz-fotograf przeszedł w nich samego siebie, żeby uwypuklić wspaniałość toalet, urodę Stefanii i kraju. Bez wątpienia Bobo miał niezwykłe wyczucie piękna. Była tam mianowicie suknia wieczorowa ze szmaragdowych cekinów, które przechwyciły i utrwaliły kolory, cienie i błyski zapadającego wieczoru. Stefania lubiła także suknię od Courreges’a z wełnianej krepy, z rękawami z norek, z haftami oraz groszkami z półszlachetnych kamieni, które wspaniale pasowały do jej rudych włosów; Bobo kazał jej ubrać się w nią w pałacu Sidi Barani, żeby sfotografować ją obok Murada. Olbrzym stał nieco z tyłu w dwuczęściowym granatowym ubraniu janczara, ze skrzyżowanymi ramionami, a zdjęcie uchwyciło na jego twarzy absolutny brak wyrazu; ta kamienna obojętność przerodziła się właśnie w doskonałą nicość. Teraz Stefania otaczała negatywy największą troską. Zebrane w luksusowy album, na okładce sfotografowana polaroidem, bardzo naturalistyczna odcięta głowa Boba, w środku zaś wszystkie zdjęcia, które zrobiła w swoim hotelowym pokoju przemieszane z fotografiami kolekcji; to jest to... Od czterdziestu godzin zamartwiała się, że nie zdołała odzyskać klisz z wnętrza samolotu, które władze Adenu jej ukradły. Jeszcze rano trzeba było poprosić ambasadora Hendersona, żeby wszczął starania w departamencie protokolarnym ministerstwa spraw zagranicznych o odzyskanie tych unikalnych dokumentów. A ta urocza stewardesa w pięknym sari, która wyglądała, jak gdyby się pochyliła, żeby podnieść swoją głowę. Nagle Stefania uniosła dłonie do oczu i się rozszlochała. Młody książę chwycił ją za rękę ze współczuciem. - Co się stało? Co pani jest? Stefania opanowała się, potrząsnęła grzywą, zdobyła się na uśmiech. - Nic. W końcu stanę się słabym kobieciątkiem, jeśli tak dalej pójdzie. - Ucałowała go po macierzyńsku, przeciągnęła palcami po jego twarzy. - Good bye, sweet pńnce. Do widzenia, słodki książę. Lecz Ali Rahman zaprotestował. Znajdowali się zaledwie o parę kilometrów od letniej rezydencji, którą jego ojciec zbudował w górach, więc błagał Stefanię i Rousseau, żeby zechcieli przyjąć jego gościnę na noc. Tam zawsze wszystko jest gotowe na przyjęcie gości i nocleg znacznie spokojniejszy niż w stolicy, gdzie zbrojne patrole krążą bez przerwy i nawet zdarza się podobno strzelanina, a także potyczki z elementami maoistowskimi sympatyzującymi z buntownikami z Dhofaru. Letnia rezydencja znajdowała się w całkiem bezpiecznej strefie i wszystkie okoliczne wioski dostarczały ongiś osobistej straży imamom. Błagał nie bez władczego autorytetu, podnosząc na Stefanię spojrzenie, w którym ciekawie przeplatała się obawa dziecka przed odmową z pewną arogancją. Stefania rzuciła towarzyszowi spojrzenie i w odpowiedzi otrzymała zrezygnowane wzruszenie ramion. Nie było najmniejszego powodu, żeby odrzucić gościnę ofiarowaną przez tego dzieciaka, który w końcu żył w niewiarygodnej samotności, w towarzystwie piastunki zapewne zawdzięczającej swoją ludzką postać jakiejś pomyłce natury, której się pomieszały epoki geologiczne i materiał. Wsiadła do rollsa obok Alego, który sam prowadził, Rousseau zajął miejsce przy mumii. W samochodzie świeżo zainstalowano radiotelefon i Ali z wyraźną przyjemnością i wielką powagą, jakiej wymagała taka zabawka, sytuacja polityczna i troska o skuteczność we wszelkich sprawach, połączył się z komendantem policji, żeby poinformować, iż kontynuuje podróż do rezydencji w Dhuarzc, i że się nie należy niepokoić nieobecnością panny Hedrichs i jej towarzysza, gdyż zatrzymuje ich u siebie na noc. Komenda policji odpowiedziała księciu najpierw po arabsku, potem przeszła na angielski i najuprzejmiejszym tonem Darain przekazał pozdrowienia dla miss Hedrichs i pana Rousseau. Rousseau wydał przez zęby pełen podziwu gwizd, jaki amerykańscy żołnierze rezerwują na ogół dla ładnych kobiet. Zdolność utrzymania się przy życiu starego sępa mogła być cennym przykładem dla szefów policji na całym świecie. Pochylił się szybko i wyrwał telefon z ręki księcia. - Sądziłem, że pan przebywa w areszcie domowym - powiedział i może nawet z ołowiem w skrzydle? Z dwunastoma kawałkami ołowiu, mówiąc dokładniej. - Pan ma zdecydowanie zachodnią, nieokiełznaną wyobraźnię - uprzejmie odpowiedział głos. - Chciałem pana także poinformować, że kara śmierci nie istnieje w naszym kraju. Z wyjątkiem zbrodni przeciw ludzkości, oczywiście. - Każdy szef policji ma szczególne podstawy, żeby figurować w tej ostatniej kategorii - stwierdził Rousseau. Z drugiej strony gór rozległ się dyskretny śmieszek, jakby dolatujący z Cambridge. - A propos - - rzucił Rousseau. Rozmawiałem z Hendersonem. Ambasada Stanów Zjednoczonych nie wydaje się skłonna do udzielenia panu azylu politycznego. Tym razem śmiech jak gdyby napotkał na trudności przy pokonywaniu gór. - Pragnę zauważyć, panie Rousseau - powiedział głos z łagodnością i emfazą, której przeszkadzały zakłócenia fal radiowych odbitych od skał - pragnę zauważyć, że zabiegi, których pan był świadkiem, stanowią dowód mego głębokiego przywiązania do legalizmu. Czyniłem je w chwili, kiedy David Mandahar i jego reakcyjna klika chcieli obalić zdradą i siłą prawowity rząd tego kraju. Może pan o tym zaświadczyć. Właśnie w tym celu pana wzywałem. Rousseau zachował pełną szacunku ciszę. Był coraz bardziej przekonany, że nos Daraina stanowił przyrząd nawigacyjny, który pozwalał jego panu zawsze odnajdywać kurs i docierać pomyślnie do portu, bez względu na ciemności, burze i rafy, jakie mógłby napotkać na swojej drodze. Zapadła noc. U boku Rousseau olbrzym z łysą czaszką dziwnie lśnił w świetle gwiazd. Szablę trzymał na kolanach i Rousseau pomyślał, że przy odrobinie szczęścia i przy pomocy postępu ten muzealny eksponat będzie żył dość długo, żeby figurować na folderach Adenu i na zdjęciach przywożonych przez klientelę czarterów oraz zorganizowanych wakacji. Z czystym zamiarem profanacji poczęstował go cherootem, ale stary ani drgnął. Jednak najbardziej zadziwiające było zestawienie wieku z siłą. Jego ramiona, nawet w spoczynku, miały muskulaturę owych tureckich zapaśników, których nikt nie był w stanie pokonać w czasach, kiedy wolna walka nie była jeszcze zaszachowana. Twarz o wydatnych kościach policzkowych przywodziła na myśl raczej Anatolię niż Hidżaz, czy Zatokę Perską. Była to głowa, którą pozostawiły po sobie wieki tureckiej okupacji. Ali powtarzał, jaki jest szczęśliwy, że może zaofiarować swoim przyjaciołom gościnę w letniej rezydencji imamów. - To właśnie tu mój ojciec lubił przebywać w porze upałów. Tak, wypoczynek tyrana pomiędzy dwiema masakrami. - Opanuj rozgoryczenie, Ali - powiedziała Stefania. - Jednak widziałam parę zdjęć twego ojca z szablą w ręku. - Zamilkła zażenowana i dotknęła ręki młodzieńca.- Przepraszam... - Nie jestem wcale obrażony pani uwagą - odparł spokojnie Ali. Znam fotografię, którą ma pani na myśli. Opublikowała ją cała światowa prasa, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. To zdjęcie przedstawia mojego ojca z szablą w ręku, ścinającego głowę ówczesnego premiera, który usiłował namawiać do zgładzenia go. Był to haniebny spisek montowany przez człowieka, do którego mój ojciec miał pełne zaufanie. To Murad ścinał skazańców. Ale w przypadku Abdula Azaza, wiarołomnego ministra, jego brata, mój ojciec pragnął sam trzymać szablę. Ja na jego miejscu postąpiłbym tak samo. A przecież jestem dobrym demokratą. Rousseau pomyślał, że słowo „demokracja” zgromadziło w sobie całe cierpienie Chrystusa. Głos chłopca drżał ze wzruszenia. Reflektory rollsa omiatały drogę wiodącą w dół i niekiedy chwytały przelotnie pastucha w dziwnym kapeluszu z trzciny bambusowej i stado owiec, które określa się zawsze jako „spokojne”, gdyż są bezbronne. - Nie ma nie bardziej podłego od zdrady. Proszę, co się przydarzyło mojemu kuzynowi, królowi Hassanowi z Maroka. Miał do swego ministra Ufkira absolutne zaufanie. Cały świat uznawał Ufkira za jedynego człowieka, na którym król Maroka mógł całkowicie polegać. I to Ufkir właśnie ukartował pierwszy zamach na króla w jego pałacu w Szkiracie; zbuntowane oddziały zaatakowały, kiedy król przyjmował cały korpus dyplomatyczny i setki zaproszonych gości z Europy. Zamach chybił przez przypadek. Ufir rozstrzeliwując tych, których sam podburzył do rewolty i zostaje ministrem spraw wewnętrznych. Wtedy organizuje atak myśliwców na boeinga, w którym się znajduje król Hassan. Podobno Ufir zginął od kuli z pistoletu maszynowego. Ja bym mu odciął głowę własnymi rękami. Pani mi nie wierzy? - Szabla musi być bardzo ciężka, prawda? - zapytała Stefania dla podtrzymania rozmowy i okazania swego zainteresowania. Stanowczo będę musiała zmienić zawód, pomyślała, jak gdyby profesja fotomodelki miała od niej odtąd wymagać robienia szablą zbyt ciężką dla jej ramion. - Szablę trzyma się oburącz i jest to raczej kwestią zręczności niż siły - wyjaśnił Ali. - Ach tak, rozumiem - powiedziała Stefania. - Pokażę pani, jeśli pani chce - zaproponował książę. - Oczywiście, potrzeba dużej praktyki, jak w każdej sztuce. Trzeba uchwycić ruch. - Och, shit - mruknęła przez zęby Stefania. - Nauczyłem się władać szablą, kiedy miałem sześć lat - paplał Ali. Murad udzielał mi lekcji. To był pierwszy sport, jaki uprawiałem, potem koń, polo, tenis. Trzyma się ją mniej więcej w ten sam sposób, co kij golfowy. Zresztą, doszedłem nawet do tego, że grałem w tenisa trzymając rakietę w taki sam sposób, oburącz. Trzeba wyrobić sobie ten ruch. Zobaczy pani. - Nie zobaczę, absolutnie nic - oświadczyła Stefania. - Może pan zatrzymać ten „wyrobiony ruch” dla siebie, Ali. Nie chcę kontynuować tej rozmowy. Nigdy pana nie nauczono jeździć na hulajnodze czy grać w kręgle, kiedy był pan dzieckiem? Stało się wtedy coś, co spowodowało taki szok, że Stefania skamieniała, z rozszerzonymi oczami i drżącymi wargami, jak gdyby rażoną jakąś złowrogą siłą, wobec której była bezbronna. Przy słowie „kręgle” nagle znalazła się ponownie w samolocie, zobaczyła głowy toczące się w różnych kierunkach i uderzające o siebie, i instynktownie podniosła nogi, żeby ich uniknąć. - Och, nie! - wyszeptała i przeciągnęła dłonią po oczach. Ali Rahman gorąco ją przepraszał. Zupełnie zapomniał... Tak, popełnił nietakt, przywołał wspomnienia. Ale byli już prawie na miejscu i miał nadzieję, że ostatnia noc w Adenie pozostawi jej całkiem inne wspomnienia o jego kraju. Słynny niemiecki dziennikarz Walter Burckhardt, który zwiedził letni pałac imamów pół roku temu, napisał, że było to miejsce „gdzie odpoczywa dusza” i że nie istniało nie piękniejszego i spokojniejszego z wyjątkiem widoku feluk płynących Nilem przed oknami Zimowego Pałacu w Luksorze. - Mamy zamiar bardzo szeroko otworzyć kraj dla turystów - zakończył Ali.: W półmroku samochodu Rousseau rzucił okiem na posąg czasów starożytnych siedzący obok niego. Skończysz jako portier hotelowy, stary pomyślał i ziewnął, walcząc z sennością. Wyobrażenie księcia o „kilku kilometrach” miało niewiele wspólnego z rzeczywistością. Upłynęły trzy godziny, nim do tarli do Sziditu, gdzie góry się rozstępowały, robiąc miejsce oazie na wysokości półtora tysiąca metrów. Stefania spodziewała się zobaczyć raz jeszcze jeden z owych tortów z kremem Chantilly, czyniących z każdej architektury, jaką nafta zbudowała na piasku, mieszaninę bankierskiego zamku i stacji benzynowej Shella, całość głęboko przemyślana przez cukiernika z Waldorf-Astorii. Ale stary imam nie był parweniuszem i nie miał żadnego upodobania do Zachodu. Cztery kopuły i drewniane wieże wznoszące się ponad masą zieleni odznaczały się twardością i surowością archaicznej sztuki stepowej, przybyłej do Indii wraz z pierwszymi zdobywcami mongolskimi; przypominały także szachy z czasów podboju, łączące w sobie wdzięk, siłę, dzikość i piękno. Bloki lawy uciekały dalej, poza pałac, ku niezmierzonym obszarom piaszczystym, których pustka sięgała aż do Mekki. Oaza wypuszczała swoją nieruchomą kawalerię z palm i drzew mangowych w gęstych szeregach ku wschodowi i zachodowi, zatrzymując ją w tym miejscu, gdzie się zaczynało niedostępne królestwo Hadż-el-Nura, panującego dzięki potędze, na którą składa się pragnienia, susza i ogień. Musieli wysiać z samochodu i przejść przez strumyk, który zgarniał do swojej lodowatej wody srebrny bilon spadający z nieba. Stary drewniany mostek się zawalił. Stefania zdjęła pantofle i z rozkoszą brnęła w tej świeżości. Z bliska pałac wydawał się dziełem jednej pary rąk, która wyrzeźbiła, pomalowała i wypieściła miłośnie każdy detal. Ściany wyłożone płytkami z białego fajansu, na których dziwnie splatały się motywy gołębi i lwów, były prawie całkowicie okryte kwiatami pnącymi się w girlandach nad portykiem z białego marmuru i opadającymi do środka kaskadą, w której przeplatały się żółcie, purpury i fiolety. Fontanna w patio przechwytywała w locie fosforescencję nieba i rzucała ją do basenu, w którym snuły się złociste karpie importowane z Japonii. Trudno powiedzieć, czy był to skutek przypadku, czy świadoma kalkulacja budowniczego, ale pałac pozostawał w dziwnej zażyłości z niebem tak dalece, że gwiazdozbiory zdały się tworzyć sklepienie spoczywające na czterech drewnianych wieżach i uzupełniały całość z perfekcją, w której wyczuwało się raczej rękę artysty niż Boga. Strażnik Bramy rozsypał się w salaamach, brodą niemal dotykając ziemi, z ręką na jahbia, w tradycyjnym geście swmoara czyli klucznika, w każdej chwili gotowego bronić namiotu pana i swego własnego. Miał na sobie starą wojskową kurtkę spódnicę oraz pomarańczowy turban Szahirów. Stefania miała wrażenie, że kolumny, mury i tarasy leciutko falują, że ich biel się przemieszcza, żyje i oddycha; tym ruchom towarzyszyło nieprzerwane gruchanie. Wreszcie spostrzegła, że pałac jest całkowicie pokryty tysiącami turkawek, a kiedy weszli na górny taras, żeby podziwiać bloki lawy, które tu dotarły i skonały przed stoma tysiącami lat na obrzeżu pustyni, zobaczyła czarny chaos, podobny do ruin świata, którego nikt nigdy nie znał. Nawet cisza miała geologiczną wymowę, przemawiającą językiem kataklizmów nie mających nazwy. - Mamy tu atrakcję turystyczną wielkiej wartości, nie uważa pani? - zapytał Ali. Rousseau ujął pod rękę Stefanię widząc, że cała drży; w skamieniałym przypływie morza, odpowiadającego swymi czarnymi drgawkami na gruchanie turkawek, było coś złowróżbnego i niepokojącego, co zdało się obiecywać całkiem coś innego niż widokówki. Odwróciła się od smoków z lawy, na które geologiczna nieśmiertelność jakby spadła w najgorszych chwilach ich agonii, i zobaczyła Murada stojącego za księciem, z torsem połyskującym w rozchyleniu kamizelki. Ulżyło jej, kiedy stwierdziła, że zamiast znienawidzonej szabli, trzyma w rękach srebrną tacę, na której ustawiono trzy filiżanki kawy, sok z granatów i różę w szklance. Gościnność... - Ile on ma lat? zapytała. - Nie wiem. Jest bardzo stary. Lubię mieć go przy sobie, bo mi przypomina odległą przeszłość mojego kraju. Dawne czasy odrzuciły go na piaski, a teraz trudno mu oddychać nowym powietrzem. On był jednym z najodważniejszych wojowników Ibn Sauda. Ale co za życic! Już w wieku dwudziestu lat skazał się na czystość. Zdaje mi się, że pani o tym opowiadałem. W nadmiarze religijnego zapału Murad złożył ślub. Przysiągł, że nie dotknie kobiety, dopóki nie zetnie trzech głów za jednym zamachem. Ale świat zmienił się bardzo szybko i on nigdy nie zdoła wypełnić swego ślubu. - Każdy z nas ma swoje małe zawody - powiedziała Stefania, której ta historia wcale się nie podobała, a jeszcze mniej owa mina pana dumnego ze swego psa, z jaką Ali powtarzał ową kwestię z wyraźnym upodobaniem. - Był bardzo młody, kiedy składał ten ślub i od tego czasu nie dotknął kobiety. Historia ślubowania Murada wzbudziła zawodowe zainteresowanie Rousseau. - Nie sądzę, żeby było technicznie możliwe ścięcie za jednym zamachem trzech głów. Naturalnie, ja nie jestem ekspertem w tej materii - powiedział - moje szkolenie dotyczyło całkiem innych środków wyrazu. Ale to nie powinno być możliwe. Przede wszystkim w walce ludzie nie pozostają nieruchomi, ruszają się bez przerwy, następnie musieliby być jednakowego wzrostu, stać w jednej linii... Krótko mówiąc, to jest niewykonalne. - Nie podzielam pańskiego zdania - odparł książę z nutką irytacji w głosie. - Mistrz w tym rzemiośle może, zadając cios, spowodować falowanie szabli i nierówność wzrostu ma małe znaczenie... Mogę panu dać przykłady... - Słuchajcie, dość już tego - zawołała Stefania. - Dlaczego w tym kraju panuje obsesja głów? - Bo zawsze winna jest głowa - odparł Ali Rahman. - To w głowie ukrywa się zło. W końcu psychoanaliza nie mówi niczego innego. - Obrócił się do Rousseau, jak gdyby po to, żeby wyłączyć Stefanię i kontynuować rozmowę między mężczyznami - Żeby skończyć z tym tematem, jeżeli Murad mógł złożyć taki ślub w młodości, to dlatego, że doskonale znał historię towarzyszy Proroka oraz ich potomków. I tak Harun, najstarszy syn Ibn Ahala, ściął jednym ciosem szabli głowy trzech wrogich jeźdźców przy zdobywaniu Granady. To fakt historyczny. Byli świadkowie, którzy utrwalili na piśmie ten wspaniały wyczyn rycerza. Takiego samego dokonał Meddżin Ali, wielki rywal tego, którego Hiszpanie zwali Cydem. W obecności czterdziestu dwóch świadków, w trakcie krwawych zamieszek pod murami Kordoby, Meddżin Ali zrzucił jednym machnięciem szabli trzy hiszpańskie głowy w pył pola bitwy. Wokół nich gruchały synogarlice. Stefania gryzła palce, żeby się nie śmiać. Za nimi olbrzym, którego łysa, okrągła czaszka lśniła na wygwieżdżonym tle nieba niczym nowa konstelacja dorzucona do jego piękności, pozbierał szklanki i ustawił na tacy. - Nie mogę uwierzyć - powiedział Rousseau z przekonaniem profesjonalisty znakomicie wyszkolonego najpierw przez FBI, potem przez CIA w sztuce zadawania gwałtownej śmierci. - To nie jest historia, to są legendy. Zgoda, przypuśćmy, że jeden z pańskich wzorowych bohaterów ściął trzech facetów za jednym zamachem, ale wtedy albo zapłacił im, żeby kooperowali, albo ci Hiszpanie byli pijani w trupa... Pozowali dla potomności, ustawili się i wtedy... - Ryziu, ryziu - dokończyła Stefania, pijąc sok z granatów pachnący jaśminem. Oboje pożałowali tego lekkiego tonu, gdyż na twarzy księcia odmalowała się złość., - Panie Rousseau, nie powinien pan kpić z towarzyszy Proroka, ani z bohaterów islamu. Rousseau przeprosił. - Ogromnie mi przykro, książę. Wie pan, my, Amerykanie, nie mamy już szacunku nawet dla naszej własnej tradycji. - Z przyjemnością mogę stwierdzić, że pana respekt dla prawdziwych wartości pozostaje niezachwiany. Zresztą już panu mówiłem, że zupełnie nie znam się na szabli. My to robimy inaczej. Chętnie wierzę, że nasz przyjaciel, ściąłby za jednym zamachem trzy głowy pod murami Kordoby czy gdzie indziej, ale nie powinien był składać tego ślubu... Ali Rahman obrzucił swego goryla smutnym spojrzeniem. - Pięćdziesiąt lat przeżył bez kobiety i tak już dokona swoich dni - powiedział. Rzucił się w długi historyczny wywód o powodach, które skłoniły jego ojca do zbudowania tego pałacu oraz o majstrze, którego ten sprowadził z Szirazu. - Dlaczego tyle turkawek? - zapytała Stefania. - Było ich raptem ze dwadzieścia, kiedy mój ojciec przybył tu po raz pierwszy w podróży poślubnej... Od tego czasu się rozmnożyły... To właśnie tutaj ojciec zawsze spędzał miodowe miesiące. Nagle Stefania poczuła, że ją lekko mdli od tego gruchania. Dawny imam pojął trzysta siedemdziesiąt żon, co uczyniło trzysta siedemdziesiąt podróży poślubnych. Żołnierze z eskorty piekli całe barany na ogniskach. Ali odprowadził ich do ich pokojów i przez wzgląd na gorące, błagalne spojrzenie chłopca, Stefania pożegnała Rousseau z całą hipokryzją, jakiej wymaga moralność islamu od niższej płci. Czyż pułkownik Kadafi nie mówił na konferencji w Kairze o „niższości biologicznej kobiet”? Jeszcze parę minut stali na ruchomym dywanie gruchającym u ich stóp, milczący pod odwiecznym sklepieniem pustyni z jego klejnotami, od których niekiedy odrywała się perła czy diament. Stefanii zdawało się, że widzi rękę królowej Saby, jak ściąga z palca pierścionek i rzuca go tym, którzy jeszcze umieją o niej marzyć. Ale cała reszta musi być od dawna w skarbcach szwajcarskich, zdecydowała Ściany i sufit pokoju zdobiła mozaika w kolorach bladożółtych i różowych, zielonych i błękitnych, odnajdywały się w niej tematy drogie osiemnastowiecznym padyszachom, ich delikatność i kobiecość zrywała z malarską, surową i ascetyczną tradycją islamu. Perskie korzenie Szahirów i ich imamów były niewątpliwe. Na nocnym stoliku z hebanu z kości słoniowej paliła się oliwna lampka. Na tacy z delikatnej miedzianej koronki i czerwonej emalii stały ciasteczka z ziaren sezamowych i miodu oraz nieodzowna czerwona róża w szklance. Stefania uważnie przyjrzała się ściętej róży, delikatnie musnęła ją koniuszkami palców i wstrząsnął nią dreszcz. Zgasiła lampkę i przez chwilę leżała w ciemności, delektując się wonnym chłodem płynącym przez kratki otwartych okien z pnących roślin pachnących miodem. Miejsce to skłaniało do wypoczynku i do słodkich, mglistych marzeń, w których nic nie przybiera realnych kształtów, cisza zaś porywa z sobą na wędrówki między niebem a ziemią. Myśli zaczynały się i nie kończyły, urywały się, przelatywały jak obłoki, były samą pogodą i błogostanem, czuła wokół siebie jakąś immanentną życzliwość, nic nie miało początku ani końca. Ostatnią myślą, jaką sobie uświadomiła, była ta, że pomimo wszystko to jest bardzo zajmujący kraj. Wymiótł ją z łóżka huk wybuchów, ocknęła się stojąc na środku pokoju w bladym świetle poranka, a w ciszy, która nagle zapadła, rozlegało się gruchanie synogarlic. Dochodziło jakby ze wszystkich stron jednocześnie i przez długie chwile otulało ją jak klejem, słodkawym i lepkim. Jej serce waliło w gwałtownej panice, jakby budziła się z koszmaru. Podeszła do stolika i wzięła szklankę wody przeklinając nadszarpnięte nerwy, kiedy na zewnątrz rozległa się długa seria z broni maszynowej, potem nowe wybuchy, krzyki i rozdzierające wycia, pojedyncze wystrzały i znów serie, a po nich, w ciszy, ponownie lubieżne gruchanie i trzepot skrzydeł. Znowu krzyki, nawoływania, znów pojedyncze strzały bardzo bliskie wewnątrz pałacu, na korytarzach, na dziedzińcu, pod jej drzwiami, odgłosy walki, kroki biegnących mężczyzn i straszny krzyk agonii, tuż, tuż... Rzuciła się do drzwi, otworzyła je i jej pamięć zarejestrowała migawkę, której precyzja i wyrazistość nigdy już nie miały się zatrzeć: brodaty Beduin w wojskowej kurtce, z ładownicą w poprzek piersi, wypuszcza z ręki karabin, pada do tyłu z uniesionymi ramionami, dalej wrzeszcząc, nadziany na nóż, który Rousseau wbił w jego plecy. Kiedy mężczyzna runął, Rousseau podniósł na nią oczy, trzymając w ręku zakrwawiony nóż. Inny Beduin wił się na podłodze za nim, na korytarzu. Jeszcze huk granatu na zewnątrz w chwili gdy Rousseau skoczył do niej i schwycił ją za rękę, po czym znowu cisza wypełniona owym płynnym, ohydnym gruchaniem lubieżnego ptactwa, kołysanką dla gniazda miłości. Stefania rzuciła na Rousseau błagalne spojrzenie, ale było już za późno na pytania i odpowiedzi. Gromada uzbrojonych Beduinów wpadła na korytarz i wepchnęła ich, bijąc kolbami, do pokoju; tam trzymało ich dobrych dwadzieścia minut pod groźbą karabinów pięciu obszarpańców ubranych w woskowe kurtki i w spódnice fatiah. Boso, w burnusach na głowach, żuli kat, trzymali palce na spustach i wykazywali nerwowość stada głodnych bezpańskich psów, które zaznały bicia i tylko strach powstrzymuje je od skoczenia ludziom do gardeł. Rousseau zauważył u dwóch tranzystorki zaczepione o ładownice; jeden był włączony i nadawał po arabsku coś, co musiało być najnowszymi wiadomościami ze świata. Pierwszą przytomną myślą Stefanii było, że nastąpił okrzyczany zamach stanu, oczekiwany z nadzieją lub obawą w Tewzie, którym tak przejmowali się Henderson i Rousseau. Stwierdziła także, że nie odczuwa już nie absolutnie nie jak gdyby obrażone nerwy postanowiły zwinąć manatki i pozostawić ją na łasce losu. Dotknęła ramienia Rousseau stojącego nadal z obnażonym torsem pomiędzy nią a karabinami. - Zasłaniasz mi widok - powiedziała. Rousseau odsunął się i stanął obok niej. Chciał ją wziąć za rękę, ale zobaczył na jej bladej twarzyczce wyraz takiej stanowczości, że opuścił ramię i uśmiechnął się. - Co to ma znaczyć, dokładnie, to wszystko? - zapytała. - Zapytaj princy. Ale myślę, że niebawem się dowiemy. Było coś niemal występnego w rozgruchanej ciszy panującej teraz w „gniazdku miłości” imama. Wydawało się, że synogarlice objęły to zaczarowane miejsce w wyłączne władanie. Niektórzy z żołnierzy rozsiedli się na podłodze, inni stali, ale karabiny ani drgnęły, palce pozostawały na spustach. Rousseau, odkąd przybył do Adenu, nie widział podobnych typów. Wystrzępione burnusy, ostre rysy, oczy jak szparki, a wszyscy wyglądali jak jedna rodzina. Twarze narzucające porównanie do zwierząt: psy, wilki, szakale, drapieżniki. To bin Maarufowie, pomyślał nagle. Najbardziej pogardzany klan pustyni. - Bersch - mruknął. - Ludzie Bcrscha. Po głowie przebiegały mu bezładne myśli, szukał jakiegoś wyjścia, wyjaśnienia, sensu. Na twarzy Stefanii malowała się śmiertelna nienawiść i Rousseau znów ujął ją za rękę, przytulił do siebie. Wyswobodziła się. - Chciałabym tylko zrozumieć, zanim zostanę zabita - powiedziała. - To jednak daje więcej satysfakcji. Jeszcze kilka minut lepkiej ciszy wypełnionej gruchaniem. Drzwi się otworzyły i na progu ukazała się sylwetka jak prosto z kartek starego numeru męskiej mody madę in England. Sanders baron, baronet, sir, lord czy jaki tam tytuł miał ten reprezentant nieśmiertelnej tradycji odzieżowej znanych londyńskich krawców świeży, wyszczotkowany, odprasowany i wyglansowany jak w najpiękniejszych dniach Britannia. Jego ubranie pńnce-de-Galles i kamizelka z kanarkowego zamszu, biała koszula i muszka w niebieskie groszki, szary melonik i twarz lekko zaróżowiona, w czerwone żyłki, o bardzo niebieskich oczach, ozdobiona małym drgającym wąsikiem, wszystko to przez chwilę tkwiło w otworze drzwi, po czym szybko zniknęło po wybełkotaniu przez właściciela paru słów przeprosin z zażenowaniem hotelowego gościa, który pomylił pokój i jest zaskoczony widokiem, jakiego jego oczy bynajmniej nie pragnęły zobaczyć. - Mandahar - powiedział Rousseau. Ale to, co takie wyjaśnienie natychmiast sugerowało, nie było przyjemnym przypuszczeniem, zwłaszcza jeśli się założyło, że dwulicowość, hipokryzja, kłamstwo i ambicje polityczne nie mogą iść w parze z twarzą młodą, bardzo piękną i bardzo czystą, z poważnym i szczerym spojrzeniem oraz wyznaniami wiary demokratycznej. - Niemożliwe! - stwierdziła Stefania ostrym głosem i po raz pierwszy miała ochotę wyć z oburzenia. - To jeszcze dzieciak! - Wyczytałem w archiwach CIA, że Aleksander Macedoński podbił świat jako szesnastolatek - odezwał się Rousseau. - Ten ma piętnaście. Stefania chciała już zapytać, dlaczego CIA przechowuje dossier Aleksandra Wielkiego, ale zadowoliła się spojrzeniem pełnym wyrzutów. - On nie wplątałby nas w to rozmyślnie. - Nie mógł inaczej postąpić - odparł Rousseau. Po przybyciu do Sidi Barani stwierdzilibyśmy, że go tam nie ma i wszczęlibyśmy alarm. Ten uroczy „dzieciak” marzy o wstąpieniu na tron imamów, Mandahar zaś najprawdopodobniej jest mu oddany duszą i ciałem. Nie zapominaj, że jest to tradycyjny nacjonalista i „ultras”. Ideą jest zjednoczenie Adenu z korzyścią dla Szahirów i Radżadu. Więcej niż prawdopodobne, że nasz przyjaciel Darain należy do spisku. Nie zapominaj o tej rozmówce przez radiotelefon w rollsie. - A my? - zapytała Stefania. - Pewnie zatrzymają nas tu, dopóki wszystko się niewy jaśni w stolicy. Po czym będą kwiaty, przeprosiny, wyrazy ubolewania, wspaniałe prezenty i gorące zaproszenie do powrotu. W oazie rozległy się pojedyncze strzały. Stefania spojrzała pytająco na Rousseau, ale on: wydawał się pochłonięty oglądaniem swoich stóp. Nie miał najmniejszej ochoty tłumaczyć Stefanii, że był to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, odgłos ostatnich doraźnych egzekucji. Później musiał robić sobie wyrzuty, nie dlatego, że interpretował wydarzenia z łatwym cynizmem, odwrotnie, gdyż poważnie nie docenił cynizmu i zbrodniczych czynów, do jakich ambicja oraz namiętności polityczne mogą doprowadzić pewnych szaleńców. Wyrzucał sobie, że zbyt łatwo ustąpił stereotypom myślowym, aczkolwiek nie pozbawionym wyższości na temat tak zwanych mentalności „orientalnych”, i dlatego wpadł w pewnym sensie w pułapkę psychologicznych rasistowskich szablonów, poszedł zbytnio na „zlokalizowanie”. Powinien był, wręcz przeciwnie, odwołać się do starej Europy, tej od pieców krematoryjnych, komór gazowych i „wielkich polityków” jak Stalin i Hitler. Albowiem w poszukiwaniu tłumaczenia i sądząc, że posunął się bardzo daleko, zatrzymał się w miejscu, a powinien był zrobić jeszcze kilka kroków, żeby do końca prześledzić wszystkie ozdobniki tej gry władzy, szaleństwa i śmierci. Stefanii zdawało się, że otaczająca ich cisza, zakłócana jedynie słodkim gruchaniem spadającym ż dachów, w każdej chwili może przejść w potworny łoskot. Ale była to tylko sprawa jej napiętych do ostateczności nerwów oraz serca, które szukało na zewnątrz echa swego oszalałego kołatania. Kiedy sir David Mandahar wpadł otwierając z rozmachem drzwi, aż grzmotnęły o ścianę, w pierwszym odruchu chciała się na niego rzucić i Rousseau ledwo zdążył ją powstrzymać. „Dzik górski” nosił czarną jedwabną tunikę bogato haftowaną, z naramiennikami ze stalowych oczek, które ongiś zdobiły mundury oficerów Kajberu i Transjordan Frontice Force. Ale w ręku trzymał nie lancę, lecz kolta, oddech przyśpieszony sugerował nie tyle walkę wręcz, co rozedmę płuc. Miał na sobie patański turban biadoliła i spodnie khaki z czerwonymi lampasami. Rousseau znów nie odmówił sobie przyjemności pozbawienia go w myśli wąsów i brody jeżozwierza, odnajdując tym sposobem znane twarze mafiosos i meksykańskich bandidos. Wysunął się na środek pokoju efektownym krokiem i spojrzał na nich ponuro, z chłodem, od którego jego rysy twardniały jeszcze bardziej, choć to im wcale nie było potrzebne. - Nie wiem, jaki przypadek czy wyrachowanie sprowadziły was tutaj, ale to ubolewania godne - powiedział. - Będziecie świadkami pewnego...- Uniósł gęste brwi niby w ironicznym grymasie. - Będziecie świadkami „okrucieństwa” popełnionego przez klikę Adenu na osobie jego królewskiej mości księcia Alego Rahmana. Innymi słowy ten smarkacz, który zdradził wiarę ojców i święty głos krwi współdziałając do samego końca z ateistyczną hassanicką hołotą, otrzyma karę, na jaką zasługują zdrajcy. Zresztą stwierdzam, że obecność agenta CIA wymownie świadczy o tym, kto jest prawdziwym panem w tym kraju. Ale to się skończy za kilka godzin. Właśnie proklamowano autonomię, a Szahirowie nie chcą autonomii. Chcą być panami całego Adenu. Jakimi byli zawsze. A kiedy się dowiedzą, że klika będąca u władzy w Adenie nie zawahała się przed zgładzeniem ich prawowitego i ukochanego wodza...- Na jego twarzy zadowolenie mieszało się z chytrością, rysy jakby powiększyły się i zgrubiały pod wpływem pychy rozpierającej tego „dzika górskiego”, któremu musiały zagwarantować ludzki wygląd. - Sprawa samolotu nie przyniosła spodziewanych rezultatów. - Skłonił się nisko przed Stefanią. - ...Pomimo pani współdziałania, miss Hedrichs. Doceniam upór, z jakim robiła pani dla nas wszystko, co mogła. Tak, pani rzeczywiście zrobiła wszystko, co w jej mocy. Ale kiedy znajdą tułów z odciętą głową młodego pretendenta do tronu imamów, tak kochanego i szanowanego przez Szahirów... Mrugnął do nich i zaczął się śmiać. Po czym beknął. - niadanie - stwierdziła chłodno Stefania. Twarz ostatniego zbója z afgańskich gór spochmurniała. - Niebawem odechce się pani śmiać, miss Hedrichs - powiedział. - Ale zapewniam panią, że to się odbędzie bezboleśnie, mnie nie interesuje okrucieństwo, jedynie skuteczność. Jest mi trochę przykro, że państwa tu zastałem. Albowiem nie ulega kwestii, że tym razem obejdzie się bez świadków. Wasz tragiczny koniec wywoła oburzenie cywilizowanego świata i udowodni, do czego może się posunąć zaprzedana imperialistom klika przy władzy, chcąc zlikwidować świadków swoich zbrodni. Pozwolił sobie na nowy wybuch grzmiącego śmiechu i wykonał gest, jakby szukając rękojeści szabli, ale tylko wyciągnął z kieszonki wykałaczkę z kości słoniowej i zaczął eksplorację jamy ustnej. Następnie cisnął żołnierzom rozkaz i wyszedł. Bin Maarufowie rzucili się na nich jak sfora psów posłusznych głosowi pana. Kiedy tak szamotali się w rękach wyklętych przez Allacha, którzy tylko dzięki nikczemności i zdradzie utrzymali się przy życiu po wydaleniu z Hadzazu, Rousseau poczuł przypływ nienawiści połączonej z rozpaczą. Tę łatwą reakcję osądził później surowo i ze zdziwieniem, gdyż dawno już nie uważał siebie za zdolnego do takiego bogactwa uczuć. Bitych kolbami wypchnięto na zewnątrz, musieli iść czując lufy karabinów na plecach, „wilki pustyni” uwijały się wokół nich z podnieceniem, które w każdej chwili mogło przejawić się strzałem w kark. Stefania stąpała boso po zimnych płytach i jedynym, co pozostało jej w pamięci, była powracająca piosenka z dzieciństwa, której pierwsze słowa brzmiały: „W krainie spokojnych poranków”. Kiedy przechodzili wewnętrznym ogrodem, zobaczyła basen, palmy, ściany i okna białe od turkawek, które okrywały także gałęzie palm. Cały pałac drgał, poruszał się i mdłe gruchanie dobiegało zewsząd jak odgłos prostackiej orgii. Zemdliło ją i zwymiotowała. Ta niekończąca się miłosna pieśń, pałac z perskiej miniatury, bin Maarufowie, którzy ich otaczali i popychali do przodu trzymając oburącz karabiny, piasek pod bosymi stopami, wstający ranek w swojej najczystszej godzinie, czarne zwały lawy za piaskami... Ani śladu strachu. Miała wrażenie, że będzie tak szła wiecznie. Na wszystkim ciążyła skrajna powolność, jak gdyby każda sekunda, każda minuta musiała przebiec bezkresną pustynię, nim do niej dotrze. Dopiero kiedy przeciągnęła dłonią po twarzy, poczuła łzy. Uśmiechnęła się. Nikt jej nie słucha. Oczy pozwalają sobie na płacz. W pustce jest także łomocące serce. To ktoś inny. To nie może być ona, skoro jej tu nie ma. Jest gdzie indziej, bardzo daleko, daleko. Pewnego dnia, jak będzie duża, zostanie fotomodelką, której elegancja, szyk, „maniera” staną się przedmiotem podziwu i zazdrości wszystkich kobiet. Na razie jest tylko dziewczynką, która płacze, pakując piąstki do oczu. Pałac oddzielało od bloków lawy sto metrów piachu. Arena, pomyślał Rousseau. Imam pamiętał o wszystkim. Ali Rahman stał pośrodku z gołą głową, w prostym burnusie Beduina. Na lewo od niego, trochę cofnięty, stał Murad trzymając oburącz szablę. Ciosy kolbą w plecy zmusiły ich, by przesunęli się do przodu. Przy wyjściu z pałacu, na lewo, pod mangowcem o lśniącej zieleni, dającym rozkoszny cień, dwudziestka bin Maarufów, wśród których Rousseau dostrzegł kilka „wiernych sług” Alego Rahmana siedzących w kucki na ziemi w postawie widzów, zachwyconych perspektywą rozrywki, niewątpliwie jak najbardziej zasłużonej. Na drzewie oko Rousseau, chwytające każdy szczegół z zabójczą ostrością kamery, zanotowało coś, co niebawem, za pół roku, za rok z pewnością zachwyci czarterowych turystów, którzy przybędą zwiedzać te szczęśliwe miejsce, tę „perską miniaturę”: turkawki i pawie. Murad stał na tle bloku czarnej lawy w swoich niebieskich szarawarach, z nagim torsem. Rousseau przypomniał sobie, że te bufiaste spodnie, osławione w tylu epickich walkach, całkowicie przylegające u dołu i dostatecznie szerokie, żeby zmieścić kilogramy zawartości, zostały wymyślone w XIV wieku, żeby umożliwić jeźdźcom wypróżnianie się bez schodzenia z konia i tracenia czasu na zatrzymywanie. Murad wysunął lewą nogę do przodu szukając mocnego oparcia na piasku, na wzór miotaczy ciężarów lub oszczepów: trzymał szablę oburącz, a na jego twarzy, która lśniła w słońcu niczym gong, było coś, co przypominało dobry uśmiech. A tymczasem stopa ghazi macała kark tego, który miał umrzeć, gdyż zdradził wiarę swoich ojców, jedyną, prawdziwą i wyłączną!, godząc się służyć reżymowi, który zerwał ze słowem Proroka i ze świętymi, dawnymi obyczajami. Przed opuszczeniem szabli Murad miał zapewne wymruczeć surę Koranu odpowiednią dla sługi bożego. Rousseau pomyślał, że do pełnego powrotu do źródeł brakowało tylko kilku szybów naftowych. Albowiem on nie dawał się nabrać na „koloryt lokalny”, na szablę Proroka i na oczyszczenie żelazem czy krwią. „Autentyczność” Murada była po prostu obłędem, zręcznie eksploatowanym przez interesy nie mające nie wspólnego z islamem i czystością. Pod ziemią Adenu znajdowały się złoża nafty, którą imam zabronił eksploatować. Ten; który zawładnie wąskim przesmykiem Zatoki Perskiej, zapanuje nad dziewięcioma dziesiątymi naftowych zasobów świata. Zwoje boa, o których tak chętnie mówił Henderson, widoczne były gołym okiem. Egzekucja Alego Rahmana nie była niczym innym jak tylko manewrem politycznym, ani mniej, ani bardziej „barbarzyńskim” niż egzekucja prezydenta Diema w Wietnamie czy zamordowanie Kadafiego, które się zapewne szykowało. Młoda głowa, która miała się stoczyć w piach, nie była wcale bardziej egzotyczna od nowej figury wprowadzanej na szachownicę przez zawodowych graczy. Musieli wstawić do rachunku Tewzy najwyższą zbrodnię, morderstwo młodego imama, którego żadne sumienie szahirskic nie mogło tolerować. Koloryt lokalny to odmienny sposób ubierania się i nie więcej. Tylko stary ghazi wierzył, że spełnia wolę Boga. Wokół rytualnej szabli, gotowej spaść na kark Alego Rahmana, kłębiły się sny o władzy: ponad sto czterdzieści towarzystw wielonarodowych kontrolowanych przez jedną jedyną firmę i jej prezesa, wbrew ustawie antymonopolowej, miliardy dolarów na tajnych kontach w Bejrucie i Zurychu, mafia i trzysta milionów dolarów wypłaconych tytułem „prowizji” członkom rządu w trzydziestu dwóch krajach, konflikty interesów potężniejsze niż państwa i miliardy dolarów w akcjach na okaziciela, które co roku znikały tajemniczo na skutek „kradzieży” u maklerów... Młoda głowa miała się stoczyć w piach jak w dawnych czasach, ale najnowocześniejsze zbrojenia grały w tej „archaicznej” zbrodni rolę znacznie ważniejszą niż cuchnące emanacje z odległej przeszłości. Główne narzędzie i beneficjant tej operacji stał o kilka kroków od księcia ubrany w czarny mundur, o którym zapewne marzył w młodości jako niepiśmienny żołnierz, kiedy był ordynansem jakiegoś angielskiego oficera. Pod pachą trzymał pistolet maszynowy, ale ani liliowy turban, ani mundur z Chajberu, nie zdołały nadać mu owej godności dzikiego bojownika, o jaką tak wyraźnie zabiegał. Wyglądał na przebranego mafioso. Po lewej stronie stał jego nieodłączny cień, jak zwykle świeżo odprasowany. Trudno było sobie wyobrazić, co tu robił Sanders ubrany jak za najpiękniejszych dni czcigodności bankowej oraz co reprezentował, jaką śmietankę towarzyską, jaki ekskluzywny klub? Palił małe cygaro. Jego twarz nie wyrażała żadnego uchwytnego zainteresowania, jak gdyby jego wrażliwość i zdolność emocjonalna wyczerpały się całkowicie, odkąd wyszedł z pracowni swego krawca, żeby obnosić po świecie swoją ubraniową godność i w ten sposób, wśród najpotworniejszych zbrodni, dawać bardzo wysokie wyobrażenie o reprezentowanych przez siebie wartościach. Nie bardziej ekstrawaganckiego niż to wcielenie starego dostojeństwa „City” londyńskiego na piaskowej arenie między „dzikiem górskim” a Berschem. Bcrsch... Jego zdjęcie, które Rousseau widział w archiwach ambasady, pochodziło z 1959 roku, ale Afrykaner prawie się nie zestarzał. Nad rudą brodą ufarbowaną henną, usta bez najmniejszego śladu warg, mały haczykowaty nos i oczka, jakby przeżarte wiatrem pustyni i słońcem dwie bezrzęse szparki zastygłe w stałym, bladoszarym błysku. W wieku siedemdziesięciu lat ten człowiek nadal uganiał się po pustyni szukając obłąkanego wizerunku samego siebie. Mandahar wyszczekał jakiś rozkaz. Turkawki gruchały pieszczotliwie, jak trzeba w gnieździe miłości. Sekundy, które nastąpiły, Rousseau zachował w pamięci jako arcydzieło. Nigdy nie doświadczył i już nie miał doświadczyć momentów tak zadowalających, tak wzruszających swoim pięknem i doskonałością. W chwilach zniechęcenia i znużenia wystarczyło, że o tym pomyślał, a natychmiast odzyskiwał uśmiech, dobry humor oraz zaufanie do życia. Murad trzymając oburącz szablę, zwrócił oczy na Mandahara, jak gdyby dając do zrozumienia, że jest gotów, czeka i prosi o bash, rozkaz zadania ciosu. Rousseau nagle przerwał rozmyślanie widząc zdumiewający wyraz, jaki się ukazał na twarzy starego fanatyka. Mieszały się na niej zdumienie i niedowierzanie Jakby ten człowiek jeszcze nie ośmielał się wierzyć własnym oczom i po chwili zniknęły, ustępując miejsca szalonej radości i zapałowi, potem nieubłaganej decyzji. Rousseau poszedł za wzrokiem ghalego i zrozumiał. Bersch, Mandahar i jego zachodni totumfacki stali wszyscy trzej w jednej linii, o dwa kroki od Murada. Trzej! Rousseau przez parę chwil, ze ściśniętym gardłem odmawiał najpobożniejszą, najkrótszą i najgorętszą modlitwę swego życia. Usłyszał, jak Mandahar rzuca rozkaz. Potem koniec. Szabla była jednym błyskiem w rękach Murada. Przeszła przez szyję Berscha z taką siłą i szybkością, że odcięta głowa pozostała na ramionach i oddzieliła się od tułowia dopiero kiedy ciało się zwaliło. Głowa sir Davida Mandahara upadła do jego stóp, spomiędzy ramion buchnął gejzer krwi i „dzik górski” siadł na własnej twarzy, nim stoczył się w piasek. Głowa jego szarej czy czarnej eminencji, reprezentująca tyle zakonspirowanych tajemniczych interesów, tak zręczna w pociąganiu za sznurki, tak oddana prawdziwym wartościom, zleciała w tej samej chwili oddzielona od tułowia ciosem tak szybkim i czystym, że szary kapelusz pozostał na miejscu, a cigarillo między wargami, kiedy ciało chwiało się, wahało, jakby nie chcąc padać z obawy, że się ubrudzi, a może od razu szukając postawy o większej, pośmiertnej godności. Rousseau skoczył do pistoletu maszynowego, który upadł pomiędzy głową a tułowiem Mandahara, ale nim zdołał go chwycić, już Ali Rahman otworzył ogień do bin Maarufów i z pistoletu Berscha i przez kilka sekund obaj mężczyźni rozładowywali magazynki, a zarazem swoją złość. Potem była już tylko cisza i lepkie gruchanie, płynące ze wszystkich zakątków tej przepięknej, perskiej miniatury. Już prawie nikt nie został do zabicia. Paru nie do końca zgładzonych bin Maarufów gestami wkładało w oznaki życia całą ekspresję poddania i błagania, na jaką pozwalały ich rany... Godziny przeżyte od momentu, kiedy zobaczyła uniesioną szablę w ręku Murada, do przybycia „na kilka dni odpoczynku” do kliniki Bellevue w Genewie, pozostawiły Stefanii, przy dziwnym braku ciągłości jakby poprzedzielanej białymi plamami, wspomnienie szeregu obrazów, których kolejność zakłócało rozregulowanie czasu odznaczającego się grząską powolnością. Najpierw we wspomnieniach widziała siebie, a raczej swoją długą suknię z haftowanej organdyny, model Niny Ricci w cenie 22000 franków ale brakowało do kompletu różowego boa na szyi, zostało w walizkach z kolekcją błądzącą w piaskach i nucącą coś dla uspokojenia Rousseau i Alego, zatroskanych jej stanem. Przystawała niekiedy przed trzema głowami i leciutko kiwała ręką hallo there! a Rousseau starał się wprowadzić ją do pałacu powtarzając co rusz: „No chodź, Stef, chodź, nie stój tutaj!” i uspokajał ją, zwłaszcza kiedy wybuchała śmiechem, jak gdyby radość i śmiech nie stanowiły najpewniejszych oznak dobrego stanu zdrowia psychicznego i równowagi nerwowej. Ale najlepiej zapamiętała Murada, jak stał z oczami i ramionami wzniesionymi ku niebu, ze łzami spływającymi po twarzy promieniejącej szczęściem i wdzięcznością. Potem był Ali pochylony nad trupem bin Maarufa, włączający tranzystor, który nieboszczyk miał przy pasie, żeby złapać wiadomość ze stolicy, ale była to zapewne godzina muzyki współczesnej w Radio Aden; głosy Rolling Stonesów zalały oazę. Bin Maaruf leżał na piachu z głową i ramionami opartymi o mangowiec, z twarzą zastygłą w wyrazie bolesnego zdumienia, z tranzystorem na brzuchu i rytmicznym wyciem Micka Jaggera na tle elektrycznych gitar. Stefania zaś słuchała z wdzięcznością, bo to nareszcie zagłuszało gruchanie turkawek. Nagle poczuła przemożną chęć znalezienia się na jakimś tarasie na Capri, ubrana w szmaragdową suknię, z kielichem szampana w ręku, słuchając starych, neapolitańskich piosenek, i nawet zrobiła, pogwizdując, parę tanecznych kroków na piasku, ale poczuła obejmującego ją w pół Rousseau, więc ukryła twarz na jego ramieniu i się rozszlochała... - To już koniec, Stef, to koniec. - Mamy godzinę muzyki współczesnej trzy razy w tygodniu - tłumaczył Ali. - Jeżeli kiedyś zostanę ministrem Edukacji Narodowej, zorganizuję tu festiwal muzyczny jak w Baalbeku, w Libanie, czy w Ispahanie. To miejsce nadaje się cudownie. Strażnik pałacu, któremu udało się ukryć w przybudówkach, teraz wynurzył się w napadzie lojalności i mściwej furii, co przejawiała się w pluciu i kopaniu rannych bin Maarufów. Następnie chwycił pistolet maszynowy i musieli siłą przeszkodzić mu w dobijaniu rannych, ponieważ Rousseau uważał, że oni mogli udzielić władzom Tewzy pożytecznych informacji. Ali Rahman wysłał go zatem na wieś Achda odległą o jakieś dziesięć kilometrów i strażnik pobiegł do stajen; nie oparł się, żeby nie uhonorować kupy trupów pod mangowcem wśród których na poczesnym miejscu leżeli dwaj „wierni” słudzy Alego paroma ostatnimi splunięciami. Dwaj żołnierze z eskorty wyszli z palarni, gdzie udało im się przeczekać poranną masakrę. Jeden z nich był ranny, groziła mu utrata ręki. - Trzeba by jednak spróbować dowiedzieć się, co się dzieje w stolicy - powiedział Rousscau. - Mandahar miał na pewno sympatyków w armii. Chcieli nawiązać kontakt z komendą główną policji przez radiotelefon rollsa, ale seria z pistoletu maszynowego zakończyła jego przydatność, jak również sierżanta dowodzącego ośmioma żołnierzami eskorty. Zwalił się na siedzenie, trafiony zapewne w chwili, kiedy chciał zawiadomić Komendę Główną. Ale radio było nienaruszone, więc usiłowali złapać doniesienia o sytuacji w Adenie z rozgłośni Kuwejtu i Dubaju. Najpierw usłyszeli, że terroryści japońscy porwali bocinga, lecącego do Zatoki Perskiej. Dziesięć irlandzkich bomb i trzy listy-pułapki wybuchły w Londynie. W Algierze odbywała się konferencja krajów niezaangażowanych, w Adenie tej nocy nie udał się zamach stanu. Jego iniejator, David Mandahar, minister spraw wewnętrznych, schronił się w górach wśród swoich partyzantów. Obawiano się długotrwałej walki, jak ta, która przez lata utrzymywała w stanie wojny żołnierzy imama Badra z Jemenu i oddziały republikańskie i sprowokowała interwencję armii egipskiej. - Nie będzie wojny domowej - orzekł Ali Rahman z pewnością siebie. - Klany Radżadu są mi posłuszne. Będziemy mieli autonomię Radżadu i federację typu szwajcarskiego. - Szwajcaria? - wyszeptała Stefania. Nic nie wydawało się jej w tym momencie bardziej nie prawdopodobne, dalekie, mitologiczne i baśniowe niż Szwajcaria. Żołnierze z ich eskorty leżeli na drodze, z policzkami zdeformowanymi kulkami kat. - No, federacja typu szwajcarskiego dostosowana do na szych szczególnych warunków i naszego charakteru narodowego - mówił Ali. Głowa sir Davida Mandahara wyglądała jak śpiąca, leżała na prawym policzku, wystawiając lewy w dość chrześcijańskiej pozie, co zdawało się potwierdzać wspólne braterskie korzenie wszystkich religii. Stefania powiedziała do Rousseau, gdy ujął ją pod rękę i chciał odciągnąć od rozrzuconych szczątków ministra spraw wewnętrznych: - Nie, ależ nie, ja się czuję bardzo dobrze, pozwól mi patrzeć, inaczej mogę go zapomnieć. - Stef, bardzo proszę... wejdź do środka. Nie jesteś przyzwyczajona... Spojrzała na niego uważnie. - Bo ty jesteś przyzwyczajony? - Służyłem dwa lata w Wietnamie, po masakrze Mai-Lai byłem członkiem komisji śledczej. - Zastanawiam się, czy Jackie Stewart znowu zostanie mistrzem świata - odezwała się Stefania, żeby udowodnić, że jest w pełni władz umysłowych. Mówiono, że Capri jest nie do życia w lecie, jak Saint-Tropcz, ale Stefania postanowiła wytłumaczyć Rousseau, że wystarczy pojechać tam poza sezonem, wiosną lub jesienią i że ona zna pensjonat z ukwieconym tarasem tuż nad morzem, i ze śpiewacy ncapolitańscy, którzy... - Stef, nie stój tutaj... Zamilkły głosy Rolling Stonesów i spiker nadawał chyba komentarz kulturalny, albowiem rozróżniła imiona: Bob Dylan i Chess Williams. Głowa Berscha miała twarz zwróconą ku niebu. Oczy pozostały otwarte. Blada szarość tego zastygłego spojrzenia miała w słońcu odblask szkła. Stefania ubóstwiała Wenecję i w ogóle sztukę baroku... - Powiedz, proszę, czy myślisz... - Zawahała się lekko. Rousseau, który ją obserwował z rosnącym zaniepokojeniem, kiedy tak snuła się to tu, to tam po piasku, trzymając w ręce wyimaginowany kielich i pogwizdując niekiedy neapolitańską melodyjkę, pomyślał, że jest pedobna do Ofclli w scenie obłędu; obleciał go strach. - Czy myślisz? - Co? - Że te... przedmioty się utrzymają? - Co? - Mam na myśli... Po tym wszystkim, cośmy przeszli... Gdybym poprosiła, żeby mi je dali... jako... jako trofea. Kat, pomyślał nagle Rousseau. W końcu był to środek uspokajający, który powodował przyjemne omroczenie. Podszedł do bin Maarufa i wziął garść trawy ze skórzanego guń, które każdy nosi przy pasku. - Masz, Stef, pozuj to. - Nie jestem głodna... Na pewno jest sposób na zabalsamowanie ich, żeby przechować... Tak jak zrobili ze Stalinem na Kremlu. - Z Leninem - wybąkał Rousseau. - Chodź, bardzo proszę. - Tak, z Leninem. Chciałabym zabrać je z sobą do Nowego Jorku. To eksponaty muzealne, archeologiczne. Chciałabym przynajmniej tę... Nogą dotknęła głowy Berscha. Twarz ostatniego z rycerzy teutońskich, z naszyjnikiem rudej brody, z niewidocznymi wargami ukrytymi zapewne gdzieś w środku, z haczykowatym nosem, budziła u Rousseau nieomal zwierzęcą wrogość: sny o wielkości i potędze, które nawiedzały tę głowę, uleciały, ale tylko po to, żeby się usadowić gdzie indziej. Nigdy im nie zabraknie schronienia, ani korzystnych ciemności. W teczce znaleźli listę nazwisk, które niewątpliwie uszczęśliwią rząd Adenu. Nie było na niej Daraina. - Myśli pan, że on nie maczał w tym palców? - zapytał Rousseau. - To człowiek ostrożny - odparł Ali Rahman. Już dwadzieścia pięć lat udaje mu się przetrwać na tym stanowisku. - To on prosił, żeby pan opuścił pałac w Sidi Barani i przybył tutaj. Następnie dał znać Mandaharowi. Prawda? Ali wzruszył ramionami. - Byłem otoczony zdrajcami, jak pan zapewne zauważył. Darain jest człowiekiem całkowicie pozbawionym zasad, co znaczy, że nigdy nie służy jednej sprawie. Studiuje raporty o siłach i zawsze ustawia się po stronie dominującej. To zimny kalkulator i nie bardzo widzę go stawiającego na Mandahara. Musiał być informowany, do pewnego punktu, i trzymać się przezornie w pozycji wyczekującej... Zresztą, wszystkie znalezione dokumenty były pasjonujące, a mianowicie kontrakt podpisany przez Sandersa, którego współsygnatariuszem była filia Tallycot, na dostawę broni do Adenu. Umowa opiewała na sto milionów dolarów i wymienioną szczegółowo broń. Wreszcie zdjęcia „potworności” zrobione w samolocie i nie mające nie wspólnego z polaroidem Stefanii. Faceci z karawany, pomyślał Rousseau. Stefania patrzyła mu przez ramię. - Moje zdjęcia nie były takie ładne, ale miały więcej... życia. Mogę je zatrzymać? - Nie - odparł Rousseau. Tranzystor na brzuchu martwego bin Maarufa nadawał teraz trochę muzyki klasycznej. Tewza jak gdyby zawiesiła wszelkie wiadomości. Pierwsze sępy już zaczęły się zlatywać i Ali Rahman od czasu do czasu strzelał, żeby je spłoszyć. Rousseau jeszcze raz przeszukał kieszenie Sandersa, oderwał podszewkę kurtki, ale nie znalazł niczego. Rzec by można, że tożsamość tego, który był zachodnim cieniem sir Davida Mandahara wyczerpała się w podpisie złożonym pod zamówieniem na broń. Cała reszta składała się teraz z czterech oddzielnych elementów: tułów, głowa, cygaretka i melonik bardzo „City”. Jego ubranie, nawet w tym nieładzie, zachowało nieskazitelny wygląd, buty zaś w swoim blasku jakby przechowywały resztki życia właściciela. A więc nie znaleźli w kieszeniach niczego, co mogło świadczyć o przezornej duszy, spodziewającej się rewizji po przybyciu na miejsce. Stefania podzieliła się tą myślą z Rousseau, który ponowił naleganie, żeby odeszła. i spróbowała zdrzemnąć się przed odjazdem. Nie chciała o tym słyszeć. Tłumaczyła, że przeżywa niezwykłe chwile i że nigdy w życiu nie czuła się lepiej. Pilnie żuła kat, policzek miała wypchnięty kulą, na twarzy wyraz intensywnego zadowolenia. - Nigdy nie widziałam nic piękniejszego - oświadczyła stanowczo. - To cudowny kraj. Myślę, że kupię tu mały domek i będę w nim spędzać miesiąc lub dwa w roku, żeby uciec od okropności życia w Nowym Jorku. Ze czterdzieści wielbłądów pozbawionych porannych porcji dum wyszło zza bloków lawy i snuło się, protestując z oburzeniem. Murad siedział na piasku zatopiony w modlitwie. Stefania zauważyła z zainteresowaniem, że jego szabla była ledwo zaczerwieniona. - Zwracam uwagę - powiedziała obojętnym tonem, aczkolwiek nieco nadętym, wracając do sposobu mówienia, którego ją nauczono, kiedy wykonywała zawód przewodniczki oprowadzającej turystów po gmachu Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku - zwracam uwagę, że na szabli jest bardzo mało krwi z powodu niezwykłej siły i prędkości, z jaką cios został zadany. Chciała podnieść szablę, lecz Ali Rahman ją powstrzymał. - Nie, bardzo proszę, Stefanio. - Czy pan sobie zdaje sprawę z wrażenia, jakie to sprawi? Moje zdjęcie w „Vogue” z szablą w ręku? W sukni od Ungaro? Zapłacą mi fortunę! Ta mała jak jej tam już mnie bije, właśnie podpisała umowę na pół miliona z firmą Revlon. Bredziła. Pot spływał jej po twarzy, ramiona drżały. Ali odciągnął Rousseau na bok. - Wie pan, mój ojciec nie pił, oczywiście... - Oczywiście podchwycił Rousseau. Ale tam jest wszystko, co trzeba... dla gości. Tak? Rousseau nie odważał się opuścić terenu. Sądząc po ilości wielbłądów, w oazie musiało się jeszcze ukrywać co najmniej dziesięciu bin Maarufów. Zwrócił na to uwagę Alego. - Oni już nie są niebezpieczni. To są teraz bezpańskie psy. Mocne powiedzenie jak na demokratę marzącego o szwajcarskiej konstytucji, pomyślał Rousseau. - Pójdę sam. Stefania zajęta była kręceniem gałką radia znajdującego się na brzuchu bin Maarufa. Przecież gdzieś w tym rejonie musi być rozgłośnia nadająca wiadomości po angielsku; chciała koniecznie dowiedzieć się, co się dzieje z aferą Watergate, czy Nixon podporządkuje się nakazom senackiej komisji dochodzeniowej i trybunału, żądającemu oddania taśm, na których prezydent Stanów Zjednoczonych zarejestrował bez wiedzy rozmówców wszystkie rozmowy, jakie z nimi odbył w Białym Domu... Jaka szkoda, że jest tak daleko, kiedy w Ameryce dzieją się tak ciekawe rzeczy. Bin Maaruf oparty o drzewo przyglądał się jej mętnym okiem. - Jesteśmy tak daleko od wszystkiego - sarkała Stefania. - Zastanawiam się, jak Nixon się z tego wykaraska. Ali wrócił z butelką whisky, wypiła łyk. Był także kawior, oczywiście: znajdowali się o czterdzieści minut lotu od Iranu, mieli też najlepszy kawior świata. Postanowiła opowiedzieć Alemu o swojej podróży, którą rok temu odbyła do Iranu. - Kolebka cywilizacji... Wszystko się stamtąd zaczęło. Nie bylibyśmy tym, czym jesteśmy, gdyby nie Persja. Nie wiem, czy pan czytał książkę Johna Marriola o sztuce Sassanidów... Jadła kanapki z kawiorem oblizując czasem palce, patrząc na pałacyk otoczony trzepocącą się chmurą turkawck i na sępy krążące nad ich głowami. Bin Maarufowie jak gdyby odbywali sjestę w cieniu mangowca; przywiodło to jej na myśl słynny obraz Breughla „Śpiący”, ale bardziej perski, malowniezy. Jej oczy były straszne. Rousseau nie śmiał na nią spojrzeć. Majaczyła. Potrzebny był lekarz, zastrzyk... Usfyszcli samolot, ale srebrzysty pasek ukazał się bardzo wysoko na niebie. Ali poinformował, że to szwedzki boeing, który zabiera turystów skandynawskich na Cejlon i do Bombaju. Minęły już dwie godziny od odejścia strażnika i Rousseau nie mógł zrozumieć, dlaczego Alemu tak zależy na doczekaniu się przybycia ludzi z jego klanu. Zarówno samochody eskorty, jak i rolls-roycc były na chodzie, mogli więc opuścić teren, kiedy chcieli. Jednak młody dowódca Szahirów z nieco zażenowaną miną i przeprosinami, ale nie dając najmniejsze go wyjaśnienia, nalegał, żeby czekać na przybycie „jego ludzi”. Rousseau pomyślał, że jest w tym jakiś powód polityczny, który mu się wymykał. Pierwsze rzędy palm dokoła były rzadkie, ale dalej oaza gęstniała, przechodziła w dżunglę i wbrew opinii młodego księcia o bin Maarufach, o ich przysłowiowym tchórzostwie twierdził, że są zdolni do walki tylko w gromadzie i posłuszni jednemu panu Rousseau pomimo wszystko uznał bezpieczeństwo na obszernej, lecz całkiem otwartej przestrzeni za raczej względne. Pierwszy raz w życiu czuł się bezbronny: bał się o Stefanię. Dochodziła jedenasta i ciała bin Maarufów zaczynały zaznaczać swoją obecność nie tylko wizualnie, kiedy na zboczu górskim na zachodzie wzbiła się chmura kurzu. Jakże odległa od teraźniejszości była ta kawalkada, jakby wynurzająca się z podręcznika historii Wschodu, którego kartki otwarły się nagle na minionych wiekach. Pomarańczowe turbany tak były grubo zwinięte, że tkanina tworzyła prawdziwe kopuły nad twarzami. Nie mieli nic z Beduinów i jeśli nie istniał żaden dokument stwierdzający afgańskie pochodzenie mężczyzn, którzy pojawili się w tych górach dwa wieki wcześniej, nim Mahomet rozwinął swój sztandar, ich twarze nosiły wyraźne cechy Indii z pogranicza Khyberu. Nawet ich khaida tuniki z surowego płótna rozcięte po bokach do pół uda w niczym nie przypominały pustynnych burnusów; jedynie małe czarne koniki przywodziły na myśl pastwiska Arabii. Szczęśliwej „Arabia Felix” Rzymian, Jemenu, skąd wyruszyła wielka konkwista arabska. Na końcu kolumny cwałował strażnik pałacu prowadząc za sobą konia, którego jeździec z daleka przypominał kolorową kukłę opatuloną w brokat i jedwab. Kiedy kawalkada znalazła się przed nimi, Rousseau stwierdził, że tą bogato odzianą lalką jest zakwefiona kobieta, dostrzegł jedynie jej czarne oczy i małe stopy w czerwonych pantofelkach. Na próżno usiłował sobie wytłumaczyć jej obecność w tym miejscu, a kiedy zaczęło mu świtać w głowie, usłyszał za sobą uroczy głos śpiewa ący: My bonnie lies over the ocean My bonnie lies over the sea ...Oh, bring back my bonnie to me! Mieszanka kat i whisky chyba przypadła do gustu Stefanii. Stała z butelką w ręku pod mangowcem wśród śpiących wiecznym snem, a na gałęziach drzewa o lśniących liściach pawie i turkawki tworzyły ów lekko kontrastowy akcent, bez którego nie ma prawdziwego piękna. Marnuje się tu dziesięć tysięcy dolarów, pomyślał Rousseau: zainkasowałby je fotograf, gdyby znalazł się tutaj, żeby zrobić zdjęcie Stefanii na tym tle i w sukni od Givenchy’ego. My bonnie lies over the ocean My bonnie lies over the sea... Oh, bring back my bonnie to me! Rousseau uznał, że czas dyskusji minął. Zbliżył się do Stefanii, ujął ją pod ramię, ale ponieważ chodzenie sprawiało jej pewną trudność, wziął ją na ręce i zaniósł do pałacu. - But I love it - protestowała. - simply love it! Lubię! Ułożył ją na łóżku i delikatnie odebrał butelkę. - Masz gorączkę i bredzisz. Stefania bynajmniej nie była zadowolona i oczywiście mu to oznajmiła. - Ja chcę widzieć. Jestem pewna, że się jeszcze coś wydarzy. Chcę widzieć. - Dosyć już widziałaś. Wyszedł na balkon. Młoda Szahirka szła drobniutkimi kroczkami w stronę pałacu, za nią Murad. Prawowierny spełnił swój ślub i teraz miał otrzymać nagrodę. Ali Rahman stał z ręką na biodrze, z wysuniętą do przodu nogą, w cieniu mangowca; słuchał wodza wioski, który przemawiał do niego z szacunkiem. Młody „demokrata” na pewno nie stracił ani trochę ze swego prestiżu u przyszłych wyborców. Dwunastu jeźdźców zsiadło z koni, sunęli teraz z bronią w ręku do palmowego gaju. Rozległy się strzały i kilku bin Maarufów popychanych ciosami kolb wyszło z podniesionymi rękami. W swoich białych szatach i nakryciach głowy byli podobni do obsługi hotelu Shepharda w Kairze. Słońce stało teraz w zenicie, ale upał nie miał wpływu na zapał turkawck. Nikt nie zwracał już uwagi na sępy i ze dwadzieścia ptaków usiadło na trupach. Jedyną ciemną plamą na tym obrazie były bloki lawy. Rousseau oszacował, że po trwającej pół wieku abstynencji, pomimo swoich lat, Murad będzie przez jakiś czas zajęty. Cofnął się z balkonu i wyciągnął obok Stefanii, która spała jak aniołek, z wargami rozchylonymi w lekkim uśmiechu. Patrzył na nią dłuższą chwilę, nim zasnął; chciał się upewnić, że będzie miał piękne sny. Kiedy się zbudził, słońce stało nisko. Chłodne podmuchy z gór niosły zapach źródeł, mchów i przepaści. Była dopiero piąta, ale na zachodzie góra wysokości tysiąca pięciuset metrów zasłoniła już słońce i na niebie lśniły tylko jego skrzące okruchy. Stefania dalej spała. Rousseau czuł w całym ciele zmęczenie po niespokojnych snach. Cichutko wstał, wyszedł na balkon i oparł się o balustradę. Dziesięciu bin Maarufów ze związanymi rękami i kolanami oczekiwało swego losu pod czarnymi skałami. Wielbłądy błąkały się samopas, konie rżały w palmowym gaju. Na środku piaszczystej areny klęczał Murad. Obok niego stał Ali Rahman z szablą w ręku. Co tu się dzieje? Stefania stanęła przy nim, a Rousseau nie miał siły bawić się w starszego brata-opiekuna i bronić jej patrzeć na to. Ali stał na rozkraczonych nogach trzymając oburącz szablę, której koniec skierowany był na południe. Rozległ się głos Murada odmawiającego modlitwę. Niebo nad areną odbijało jeszcze blask słońca. Wykonanie było zręczne, czyste, oszczędne i swobodne. Szabla opisała półkole, zresztą w niespodziewanym kierunku, z lewa na prawo, i głowa Murada jak wyrzucona z szyi wewnętrzną sprężyną, wykonała dwudziestocentymetrowy skok w kierunku odwrotnym od ruchu szabli, po czym spadła na piasek. Precyzja, prędkość i misterność ciosu były tak wielkie, że tułów jakby nie utracił równowagi, dalej siedział na piętach ze zwieszonymi ramionami, lekko rozchylonymi, z dłońmi obróconymi na zewnątrz... w geście ofiarowania. Mistrz dobrze wyszkolił ucznia w tej sztuce. Gdzieś spod warstwy sępów tranzystor nadawał teraz coś, co było zapewne przemówieniem politycznym sądząc po gwałtowności i chropowatości tonu. W relacji z podróży do Adenu opublikowanie jej spowodowało protest ambasadora Tewzy w Waszyngtońskim Departamencie Stanu Stefania zabawnie nazwała tranzystor spokojnie kontynuujący swoje wokalne istnienie przy pasku nieboszczyka i pod szponami sępów „radio stacją bin Maaruf”. Tymczasem ograniczyła się do zamknięcia oczu, zaciskała pięści i powtarzała modlitwy-egzorcyzmy, przywołując na ratunek; wszelkie przeciwieństwa męskości, machismo, okrucieństwa, zajadłości i tysiącletnich tradycji nakazujących krwawą zemstę i wymierzanie sprawiedliwości za pomocą kary śmierci. - Balenciaga - mruczała szczękając zębami z zapałem, w którym przejawiała się cała rozpaczliwa potrzeba ucieczki, schronienia się w świecie jak najdalszym od tego horroru - Balenciaga, Christian Dior, Givenchy, Conrrćges. - Oni tu zorganizują w przyszłym roku festiwal muzyczny - powiedział z wściekłością Rousseau. - Już podpisali porozumienie z wielkim francuskim klubem wakacyjnym. Ali wbił miecz w piasek i wolnym krokiem oddalał się od bezgłowej sylwetki siedzącej na piętach, ze zwisającymi ramionami, przypominającej Stefanii postacie bonzów, którzy oblewali się naftą i podpalali w Wietnamie... - To jest jednak mniej barbarzyńskie niż porucznik Halley i wieśniacy, zabijani z pistoletu maszynowego w My Lai - szepnęła Stefania w trosce o sprawiedliwość, bezstronność; dla spokojnego sumienia Amerykanów jest to konieczne. Rousseau delikatnie pociągnął ją do pokoju. Jeszcze dziesięciu bin Maarufów czekało na swoją kolej, ale obawiał się, ze ich egzekucja może nie mieć piękna i tragicznego patosu egzekucji przed chwilą dokonanej. Zawsze tak jest na corridach, myślała Stefania. Jeśli brakuje perfekcji, to się staje nikczemne... Jatki... Usiedli na łóżku i przekazywali sobie butelkę whisky. Rousseau był tak bardzo wstrząśnięty powrotem do źródeł honoru i sprawiedliwości, któremu przed chwilą asystowali zresztą pułkownik Kadafi właśnie przywrócił w Libii koraniczne prawo karne sprzed czternastu wieków że zagłębił się w filozoficzne rozważania, co wskazywało, że niedawne wydarzenia doświadczyły go poważnie. - Wbijmy sobie raz na zawsze do głowy, że nic nie widzieliśmy - oświadczył nieco zachrypniętym głosem. - To tylko projekcja, transpozycja, wizja narzucona przez tajemną pracę, od dawna odbywającą się w głębi naszej zbiorowej psychiki... Musimy tylko być zorientowani, to wszystko. - Co chcesz powiedzieć przez „być zorientowani”? - mruknęła Stefania. Na zewnątrz rozległ się rozdzierający krzyk, nagle urwane ostatnie błaganie. Rousseau wstał i poszedł zamknąć okiennice. - Musimy być zorientowani, to wszystko - powtórzył z uporem. - Zbiorowa podświadomość, ot co. Pełno jest tych staroci. Jung. Musisz się jeszcze wielu rzeczy nauczyć, Stefanio. - Niczego nie muszę się uczyć - odparła oburzona. - Dusza - mamrotał Rousseau z głębokim przekonaniem. - Dusza... Tam jest wszystko. - Już od sześciu lat pracuję w domach mody! - oznajmiła Stefania druzgocącym tonem. - To dobrze - przyznał Rousseau. - To bardzo dobrze. Ale trzeba jeszcze studiować, pogłębiać... Butelka była prawie pusta. Wieczorny chłodek pobudził na dachu gruchanie delikatne i czułe, w którym mieszały się cukier z różaną wodą, krew z miodem oraz tysiące szeptanych pieszczot. Stefania oparła głowę na jego ramieniu i zasnęła. Do końca dnia przybysze z gór zmieniali się przed pałacem, zapewniali Alego o wierności i odbierali rozkazy. Zaczynała się piękna kampania wyborcza. Nie ulegało wątpliwości, że cieszy się on tu wielką popularnością i Rousseau był także pewien, że gdyby udało się zgładzić młodego księcia, Mandahar bez najmniejszego trudu podburzyłby klany Radżadu przeciwko rządowi Adenu. W płaszczyźnie politycznej nie było to źle pomyślane i gdyby Bersch, Mandahar i jego zachodni cień nie stanęli wszyscy w jednej linii, co pozwoliło Muradowi wypełnić ślub, historia w Zatoce Perskiej przybrałaby obrót mało korzystny dla utrzymania pokoju. Zastanawiał się, czy zamach stanu generała Dauda w Afganistanie, dokonany pod nieobecność króla, był tak skalkulowany, żeby się zbiegł z zamachem Mandahara w Adenie, ale więzy rodzinne, który mi ten ostatni chełpił się jako łączącymi go z „silnym człowiekiem” Kabulu, były bardziej niż problematyczne, pomimo nie zaprzeczalnego podobieństwa tych dwóch mężczyzn. Tylko ta broda... Noc już zapadła, kiedy wreszcie ruszyli w powrotną drogę. Księżyc był na swoim miejscu, krągły i kobiecy, jak pierś wypływająca z niebiańskiego stanika... Jeszcze raz musieli się przeprawić przez strumień błyskający wśród mangowców, żeby dotrzeć do samochodów na skra ju drogi. Stefania już szykowała się do wejścia w lodowatą wodę, gdy zauważyła, że w trosce o wygodę młodego księcia i jego gości mężczyźni z klanów pomyśleli o ułożeniu wąskiej kładki z dużych głazów. Ali Rahman podał jej rękę. - Uwaga, to nie jest bardzo mocne. Wysunęła nogę. Czystą wodę łączy świetlista zażyłość z niebem i ta para starych aliantów mrugnęła do siebie poprzez nieskończoność. Stefania nagle zauważyła wśród obfitości srebra, że zaimprowizowany „most” śle jej szeroki uśmiech, ziejący i bezzębny, i że jej stopa stanęła na brodatej twarzy, o wargach wykrzywionych w zastygłym uśmiechu... „Kładka” była zbudowana z głów zamordowanych bin Maarufów. Stefania wahała się przez chwilę z uniesioną nogą. Książę nadal ofiarowywał jej ramię. Wyglądali jakby w świetle księżyca wykonywali kroki walca. - Och, merde, merde, merde - powiedziała Stefania swoim najlepszym francuskim akcentem i weszła na „most” z rozpaczliwą decyzją. Już po drugiej stronie stwierdziła, że zapomniała torebki, i wróciła po nią tą samą drogą. Przechodząc powtórnie, zawahała się, czy ma zdjąć obuwie, by przejść po twarzach boso. Nie chodziło jej nawet o wygodę, lecz raczej o szacunek. W końcu została w pantoflach, żeby uniknąć bezpośredniego kontaktu. Trzeba przyznać, że „most” trzymał się dobrze. Mieszkańcy Adenu byli zawsze znakomitymi budowniczymi. Wspaniałe chłopskie fermy-fortece z czerwonej gliny, niekiedy siedmiopiętrowe, odznaczały się wytrzymałością, która przeszła próbę wieków, domy w stolicy często były prawdziwymi koronkami z kamieni osadzonych jedne na drugich i trzymających się bez zaprawy. Zabrała z sobą tranzystor, który świetnie działał w chłodnym nocnym powietrzu; usłyszeli komunikat o japońskim boeingu trzymanym w Dubaju przez porywaczy, którzy dalej grozili, że go wysadzą w powietrze wraz ze stu czterdziestoma pasażerami. Jeden z terrorystów, kobieta z południowej Ameryki, zginęła rozerwana przez granat, którym manipulowała. Stefania bez żadnego powodu pomyślała o wielkim japońskim pisarzu Mishima, który przed dwoma laty popełnił harakiri swoją samurajską szablą, po daremnym wzywaniu japońskiej armii do powstania i powrotu do tradycji Nipponu. To był najlepszy ze współczesnych japońskich pisarzy. - Zresztą, cóż chcesz, świat już jest taki - powiedziała sennym głosem; była w tym momencie najbliższa rezygnacji. Rousseau, prowadząc ulicami stolicy swego jeepa, palił pierwsze od dłuższego czasu sprawiające mu przyjemność cygaro. Zauważył, że smak nawet najlepszych hawańskich cygar zależy od okoliczności, w jakich się je pali. Obecne okoliczności były zadowalające pod każdym względem. Zamach stanu „narodowych patriotów” z partii Mandahara ograniczył się do bezładnej manifestacji ulicznej i kilku wystrzałów: jego zwolennicy spodziewali się zapewne poparcia wojskowego, które się nie zmaterializowało. Klany Radżadu nie ruszyły i ceny artykułów spożywczych powróciły do normy. Można było teraz kupić w medinie pistolet maszynowy Breda za trzysta dolarów zamiast pięciuset sprzed dwóch dni. Autonomia Radżadu została proklamowana o drugiej nad ranem i tę wiadomość nadawało Radio Aden stale. Spodziewano się zawiązania nowej federacji emiratów; negocjacje miały się rozpocząć niezwłocznie. Rousseau powierzył Stefanię opiece doktora Saltera i pospieszył złożyć wizytę panu Sambro, nowemu premierowi, żeby mu wręczyć teczkę Berscha. Jej zawartość spowodowała pewne perturbacje w łonie rządu: ministrowie Edukacji Narodowej i Handlu zostali uwięzieni, następnie przeniesieni do aresztu domowego; dla uspokojenia nastrojów zostaną zapewne mianowani ambasadorami i wysłani na placówki. Dwa pułki piechoty i jeden pancerny zostały tymczasowo rozwiązane. Radio zapowiadało nowe wybory. Trypolis i Kair wysłały depesze z braterskimi powinszowaniami. Przywrócono połączenia telefoniczne i telegraficzne, loty do Bejrutu i Londynu miały być wznowione już nazajutrz. Rousseau spędził w ambasadzie dwie godziny dokonując pewnych koniecznych uściśleń. Pozostało mu tylko odzyskanie paszportu Stefanii, który skonfiskował Darain. Nie udało mu się otrzymać żadnej informacji o losie dyrektora policji. Kiedy przed kilkoma godzinami składał wizytę pa nu Sambro, ten ograniczył się do oświadczenia głosem wzruszonym i zachrypłym po czterdziestu ośmiu godzinach nieprzerwanych obrad, że „sprawiedliwości stanie się zadość”. Rousseau pozwolił sobie na wypowiedź, która, jak się później okazało, zadecydowała o losie człowieka, czyja zręczność pływania po niebezpiecznych wodach Zatoki Perskiej zasługiwała mimo wszystko na podziw. Zwrócił mianowicie uwagę pana Sambro, że dokumenty Berscha poważnie kompromitują pewną liczbę osobistości, ale że nazwisko Daraina w nich nie figuruje. Nowy premier zrobił niejasny gest, który mógł równie dobrze oznaczać skrajne zmęczenie, jak i niemniej wielką obojętność wobec losu Daraina. - Paszport miss Hedrichs jest zapewne w komendzie głównej policji. Kazał wystawić dla Rousseau przepustkę „bezwzględną”, która miała umożliwić Amerykaninowi przejście przez wszystkie zapory w mieście, gdzie królowała hołota, jak to się dzieje zwykle przy wszystkich „zmianach porządku”. Rousseau musiał kilkakrotnie okazywać ten dokument wojskowym patrolom, pozostającym jeszcze na posterunkach w głównych, strategicznych punktach miasta. Dodano mu „dla ułatwienia sprawy” jako eskortę młodego milczącego oficera, który wyraźnie nie zaaprobował powierzonej mu misji. Armia uratowała rząd i demokrację i odtąd młodzi oficerowie chcieli mieć coś do powiedzenia. Nowe tendencje skręcały znacznie bardziej na lewo. Amerykanin, którego eskortował, mógł zostać nagle zadenuncjowany jako agent jankeskiego imperializmu, a w takim wypadku oficer musiałby się tłumaczyć. Mieszkanie Daraina sprawiało wrażenie opustoszałego. Brama ogródku pozostała zamknięta mimo dzwonka i stukania ręką Fatimy z brązu. Ale dom nie był strzeżony: zatem dyrektor policji nie przebywał już w areszcie domowym. Gdyby uciekł, czując się zagrożony, Sambro wspomniałby o jego zniknięciu. Rousseau się uśmiechnął. Nagle nabrał pewności, że stary lis najzwyczajniej przejął na nowo swoje funkcje i że musiał spędzić noc i dzień w swojej kwaterze głównej, w starej fortecy. Podzielił się tą opinią z towarzyszącym mu oficerem, ale ten za całą odpowiedź zasępił się jeszcze bardziej i uchylił od komentarza. Najwyraźniej tylko wykonywał rozkaz, ale nie miał najmniejszego zamiaru okazywać uprzejmości. Rousseau pojechał do fortecy. Musieli minąć jeszcze dwie wojskowe zapory. Najwidoczniej armia przejęła obowiązki sił bezpieczeństwa podległych ministrowi spraw wewnętrznych. Pewnie odbywało się teraz oddzielanie ziarn od plew. Przy ostatniej zaporze, kiedy ukazały się już wysokie mury dawnej cytadeli i flaga Adenu łopocąca na wietrze jakby ze świeżą dumą, wywiązała się ożywiona dyskusja między jego towarzyszem a sierżantem, który z uporem zagradzał im drogę, pomimo okazywanej przepustki. Oficer podniósł głos i rzucił parę słów, które miały zapewne oznaczać: „Tak już jest, nic na to nie poradzę” i Rousseau mógł nacisnąć na gaz. Właśnie stanął przed bramą cytadeli, kiedy zobaczył jak drogą okalającą stolicę nadjeżdża landrower w eskorcie dwóch ciężarówek z uzbrojonymi żołnierzami. Przy kierownicy siedział Darain i przesyłał przyjazne skinienie ręką wraz z uśmiechem temu, kogo zapewne uważał za kolegę. Pojazdy wpadły przez bramę na wewnętrzny dziedziniec. Rousseau wysiadł z jeepa i szedł dalej pieszo, towarzyszył mu oficer, którego twarz wyrażała teraz oburzenie graniczące z paniką. Ledwie znaleźli się w tunelu wejściowym, gdy zagrodzili im drogę żołnierze, przybiegł sierżant, wyciągnął z kabury rewolwer i wywrzaskiwał słowa, które gestykulacja czyniła najzupełniej zrozumiałymi. Rousseau okazał swoją czerwoną kartę, ale tym razem bez najmniejszego efektu. Jego opiekun musiał znowu wdać się w burzliwe wyjaśnienie, a nawet okazać rozkaz wypisany na maszynie, na kartce przekreślonej na ukos trzema zielonymi liniami; jej widok wywarł na sierżancie jak najbardziej uspokajające wrażenie. Wyszczekał jakiś rozkaz, nawet stanął na baczność i zasalutował, jednocześnie gestem zapraszając do przejścia. Obszerny wewnętrzny dziedziniec znał zapewne lepsze czasy przed kilkoma wiekami, w apogeum handlu hebanowymi ciałami. W XV wieku cytadela była głównym ośrodkiem interesów Portugalczyków między Wybrzeżem Piratów a Bombajem. Miejsce było świetnie utrzymane, wybrukowane, mury obsadzone krzakami róż. W chwili, kiedy Rousseau wchodził na dziedziniec, Darain wysiadał z landroweru. Był jak zwykle w garniturze z czarnego szantungu, w białej koszuli z czarnym krawatem, bardzo angielski urzędnik państwowy; w sumie wyglądał normalnie. Kiedy poruszał głową, jego ozdoba nos nie traciła nie ze swego dociekliwego charakteru. Jego czaszka z bardzo rzadkimi włosami po bokach wystawiała ku słońcu lustro lekko zwilżone kropelkami potu, co potęgowało blask. Jego oddziały zeskakiwały z ciężarówek, dość dziwacznie ubrane w amerykańskie hełmy zamaskowane siatkami i w panterki. Szef policji zauważył Rousseau i po raz pierwszy, odkąd miał przyjemność go poznać, Amerykanin zobaczył na twarzy wielkiego pływaka wyraz osłupienia. Przez kilka chwil Darain oddawał się bezradnie rozważaniom, poczym podszedł z wyciągniętą dłonią, odzyskawszy po drodze uśmiech. - To miło, mój drogi, że pan przyszedł - powiedział. - Nie chciałem wyjeżdżać bez pożegnania - grzecznie zareplikował Rousseau. Przez twarz Daraina nagle przebiegły nerwowe tiki i zginęły gdzieś wśród złotych koronek uśmiechu. Jeden z dwóch oficerów obecnych wśród żołnierzy, towarzyszących dyrektorowi policji, zbliżył się i powiedział parę słów. Darain wysłuchał uważnie i skłonił głowę na znak aprobaty. - A więc otrzymał pan pozwolenie na rozmowę ze mną - odezwał się Darain.Rousseau nic już nie rozumiał. - Zapewniam pana jednak, że powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia, i że nie mogę się panu przydać na nie więcej. Nie mam żadnych rewelacji. - Proszę posłuchać - odparł Rousseau - ja przyjechałem zwyczajnie po paszport panny Hedrichs... Pan go zatrzymał, pamięta pan? Jutro wyjeżdżamy. Dyrektor policji patrzył na niego, jak gdyby Rousseau mówił o sprawach innego świata. - Ach tak, paszport, oczywiście. Mam go tu, na moim biurku. - Poszli do drzwi. Darain wyjął z kieszeni złotą papierośnicę, wziął papierosa, zapalił. Rousseau zauważył po raz pierwszy, że ręce Daraina drżą. Szef policji nagle się zatrzymał. - Ach nie, już go nie mam przypomniał sobie. Kazałem go oddać portierowi w Metropolu. Pan się na próżno fatygował, jest mi ogromnie przykro. Oficer w hełmie, który przedtem z nim rozmawiał, podszedł znowu i powiedział parę słów nerwowo. Spływał z niego pot. Darain skłonił głowę i oficer się oddalił; Darain wyciągnął rękę. - Cóż, panie Rousseau, myślę, że powinien pan teraz odejść. Chyba że przez zawodową solidarność woli pan być rozstrzelany razem ze mną. Bo tej nocy zostałem skazany na śmierć. Za kilka chwil zostanę rozstrzelany. Rousseau musiał zrobić wielki wysiłek, żeby wyrwać się ze skamieniałego osłupienia. Odwrócił się: przed nim w szeregu stało dwunastu żołnierzy z bronią u nogi. Oficer dowodzący plutonem egzekucyjnym, po lewej stronie, trzymał w ręku rewolwer do strzału dobijającego. Cisza była ogłuszająca. Po raz pierwszy Rousseau zrozumiał sens wyrażenia: słyszeć bicie własnego serca. - Cóż - rzekł Darain. - Takie rzeczy się zdarzają. - Ale ja myślałem, że kara śmierci została zniesiona w Adenie - mamrotał Rousseau. - Nie jeśli chodzi o zbrodnie przeciwko ludzkości - przypomniał mu Darain z uśmiechem, w którym bladość, złoto i nos łączyły się w sposób patetyczny. - A mnie wrzucono to wszystko na kark... Sprawę samolotu, porwanie miss Hedrichs... współdziałanie z Mandaharem... Zdradę, przewrót, ludobójstwo. - Uśmiech bardziej się uwydatnił. - Ja nadal oddaję kolosalne usługi, ale teraz jako kozioł ofiarny - ciągnął Darain. - Albowiem jestem absolutnie niewinny. Parokrotnie ostrzegałem rząd przed działalnością Mandahara. Ale on był moim zwierzchnikiem w hierarchii służbowej, więc w braku pana chwyta się sługę. Rousseau odzyskał głos po krótkiej walce ze ściśniętym gardłem. - Wręczyłem im dokumenty, które pana całkowicie uniewinniają... Przed niespełna godziną. Darain zrobił bezradny gest. - O wiele za późno. Pewnie na nie w ogóle nie spojrzeli. Byłem sądzony tej nocy. Widzi pan, panie Rousseau, w tego rodzaju sprawie szef policji... Kiedy wybucha panika... słabość i strach, kończy albo jako rozstrzelany, albo jako minister spraw wewnętrznych. Ponownie podał mu rękę z lekkim ukłonem, będącym połączeniem udanego uniżenia z ironią. Rousseau stał w nabożnym zachwycie. Stanowczo chcą rozstrzelać najlepszy produkt angielskiej edukacji. - Do widzenia, do widzenia, życzę zdrowia, ukłony dla panny Hedrichs. Proszę nas znów odwiedzić. Będzie mi niezmiernie przykro, że nie będę obecny, żeby pana gościć, proszę mi wierzyć. Rousseau odzyskał władzę w nogach i poszedł do swego jeepa. Było mu zimno. Pochylił się, oparł na łokciach, obrócił głowę, spojrzał. Darain właśnie zrywał różę. Starannie wsadził ją do butonierki i ostatnią czynnością, jaką spełnił jego stary, wierny sługa, znakomity nos, było głębokie wciągnięcie woni purpurowego kwiatu. Dyrektor policji adeńskiej zwrócił się do plutonu i powiedział kilka słów. Wyglądało na to, że prosi o zaszczyt dowodzenia nim... Oficer trzymający w ręku rewolwer do dobijania wyraził zapewne zgodę, gdyż Darain się wyprostował, stanął na baczność i wykrzyknął rozkaz. Żołnierze z plutonu unieśli broń do pasa. Rousseau się odwrócił. Czekał na salwę, ale była tylko cisza nasączona wonią róż. Parę słów urywanych, gardłowych, głosem nie należącym do Daraina... Rousseau podniósł oczy, zmusił się do patrzenia. Darain czekał oparty o laskę. Twarz miał białą, ale niewzruszoną. Żołnierze znowu wzięli broń do nogi. Tuż przy jeepie brzęczała osa. Oficer, który zawiesił egzekucję, stał w jeepie trzymając nadal uniesione ramię i chciwie słuchał instrukcji, nadawanych przez radio w samochodzie. Głos mówiącego był spieszny, zatrwożony, pytający, oficer odpowiadał do mikrofonu czyniąc uspokajające gesty. Rousseau miał ochotę wyć, walić, mordować. Nikt nie ma prawa poddawać człowieka takiej torturze. Tak upłynęło kilka minut w strasznej ciszy, będącej samą przez się torturą. Rousseau odwrócił się do eskortującego go oficera, który zrobił coś całkiem nieoczekiwanego u człowieka dotąd obwarowanego wyniosłym, posępnym milczeniem: uśmiechnął się. Minęło jeszcze kilka minut oczekiwania, nad którym królowała woń słynnych adeńskich róż i brzęczenie os, po czym ciszę przerwał warkot motoru i na dziedziniec wpadł z impetem motocyklista. Wydobył z mapnika dwie kartki papieru i wręczył je oficerowi, który na nowo podjął radiową dyskusję, zdawało się, że bez końca. - Co ma znaczyć to łajdactwo? - wrzasnął Rousseau. Rozległ się nowy rozkaz, żołnierze z plutonu egzekucyjnego zrobili w tył zwrot i skierowali kroki ku ciężarówce. Darain nawet nie drgnął, okazując do końca szacunek dla najwyższych decyzji. Następnie wyciągnął z rękawa chusteczkę i lekko otarł nią czoło oraz czaszkę. Z landroweru zeskoczył oficer i zbliżył się do złożonego z urzędu szefa policji. Powiedział kilka słów i wręczył mu jedną z dwóch depesz. Darain studiował ją uważnie, długo, dwukrotnie odczytywał tekst i wreszcie skinął potakująco głową. Rousseau, obserwujący całą scenę jak zahipnotyzowany, miał wrażenie, że się znalazł na jakiejś obcej planecie, nie figurującej w żadnym atlasie nieba; zobaczył, że oficer staje na baczność, salutuje, robi w tył zwrot po wojskowemu automatycznie odnotował, że ten ruch został wykonany na modłę angielską i oddala się do swego pojazdu. Dostrzegł także, że Darain westchnął głęboko i przez dłuższą chwilę trwał w zadumie, z wzrokiem wbitym w ziemię. Wreszcie uniósł oczy, jak zauważył Rousseau, i ruszył ku niemu, lekko się swoim zwyczajem krygując. Rousseau oparł się o jeepa. Patrzył z ukosa na Daraina, jak człowiek w napadzie delirium tremens, który widzi duchy i i sabat czarownie. - Uff - wymówił Darain, co nie wiadomo dlaczego wydało się Rousseau słowem francuskim. - Mój wyrok został złagodzony. - Więzienie? - zapytał Rousseau. - Nie, coś znacznie poważniejszego i raczej przykrego - odparł Darain. - Zostałem właśnie mianowany ministrem spraw wewnętrznych., - Hę, hę, hę - zareagował Rousseau; przypominało to znacznie bardziej czkawkę niż śmiech. Chusteczka jeszcze raz frunęła w arystokratycznej dłoni i zniknęła w rękawie. - Podobno nie tylko stanowczo ustalono moją lojalność i niewinność dzięki panu, drogi przyjacielu, dzięki panu... i młodemu księciu! ale uznano, że kierując naszymi sprawami wewnętrznymi będę reprezentował czynnik pojednawczy wobec... Powiedzmy wobec jednych i drugich. - Czy w tym domu nie ma czegoś do picia? - zapytał słabym głosem Rousseau. - Tylko woda różana, - niestety odparł Darain obejmując go ramionami. - Przynajmniej taka jest ta nazwa, jakiej wolę używać dla tego napoju... zresztą tutejszego... Ja sam wypiję kropelkę. Proszę za mną. Jak już panu mówiłem, odbierze pan paszport miss Hedrichs u portiera hotelu Metropol. Ja nigdy o niczym nie zapominam, pan wie... Kiedy Rousseau wyszedł stamtąd po godzinie, wielką trudność sprawiło mu wdrapanie się do jeepa; musiał skorzystać z pomocy oficera z eskorty, który także zaopiekował się kierowcą. Rousseau zjawił się u Stefanii w stanie, który ta uprzejmie określiła jako „ugaszone pragnienie”. Samolot odlatywał o jedenastej rano i ledwo mogli zdążyć z pożegnalną wizytą u ambasadora Stanów Zjednoczonych. Henderson wydawał się przygnębiony, wyglądał, jakby spędził niespokojną noc. - Myślę, że ostatnie wydarzenia przysporzyły panu nie mało kłopotów - powiedziała Stefania. - Miała na sobie garsonkę z białego płótna, bardzo prostą, od Castilla, i spędziła godzinę u jedynego fryzjera w stolicy, który traktował z szacunkiem damskie włosy. - Nie o to chodzi - odparł Henderson ponurym tonem. - Otrzymałem ciężki cios...- Przeciągnął ręką po czole gestem znużenia i rezygnacji. - Odebrałem w nocy depeszę z Departamentu Stanu z nominacją do Norwegii. To awans, oczywiście, ale nie jestem pewien, czy wytrzymam. Nigdy nie się tam nie dzieje. Te spokojne fiordy... Wrażenie, że się jest przeniesionym na emeryturę. Rozumiecie, spędziłem dwa lata w Adenie i w krajach afrykańskich równie stymulujących, żywych, wibrujących życiem bogatym w wydarzenia różnego rodzaju. W Ugandzie znalazłem pewnego ranka trzy trupy amerykańskich dziennikarzy przed moimi drzwiami... W Kongo, w wielkiej epoce Czombego, niepodległej Katangi i rządów najemników, pięciu naszym misjonarzom obcięto uszy, znalazłem je w swojej poczcie. Miałem wrażenie, że jestem potrzebny. W Iraku „koktajl Mołotowa” trafił w mój samochód podczas jednego z czternastu zamachów stanu, jakich byłem świadkiem w swojej karierze. Generał Amin w Ugandzie osobiście na mnie napluł... Właśnie tu, w Adenie, jak mogliście stwierdzić sami, prawie każdego dnia było coś nowego, nieoczekiwanego, coś zaskakującego. Więc rozumiecie, Norwegia...- Zdjął okulary, przetarł je i spuścił oczy z miną winowajcy. - Ponadto jest jeszcze moja żona, żeby już niczego przed wami nie ukrywać. Do krajów uważanych za „niebezpieczne” mc mogłem jej zabrać. Zostawiałem ją w Ameryce. Ale do Norwegii, rozumiecie, ona do mnie dołączy. Oczywiście, mówiąc między nami, to będzie ciężkie. Bardzo ciężkie. W jego niebieskich oczach pod zaczerwienionymi z niewyspania powiekami błysnęła ironia, przez wąskie wargi przemknął uśmiech. Stefania go ucałowała. - Przyślę panu paczkę-pułapkę obiecała. Miał piękną głowę o gęstych, szpakowatych włosach i długą szyję sprawiającą wrażenie nagości. Stefania uważała, że Henderson wygląda na profesora. Taką głowę łatwiej można było sobie wyobrazić leżącą na biurku w spokojnej, zacienionej bibliotece wydziału prawa uniwersytetu Harvarda, obok fajki i paru otwartych woluminów, niż wśród piasków pustyni. Stefania nagle postanowiła, że zmieni dekoracje w swoim mieszkaniu na Manhattanie. - Mam jechać zimą do Norwegii na zdjęcia - powiedziała. - Spodziewam się zastać tam pana. Ambasador okazał żywe zainteresowanie. - Sprawi mi to prawdziwą przyjemność - powiedział. - Może się zdarzy jakieś trzęsienie ziemi czy inny ciekawy kataklizm. Pani ma chyba fart. Szczęście. Proszę zajechać wprost do ambasady. Liczę na panią. Odprowadził ich do drzwi, tam go zostawili, z tą piękną anglosaską głową nieco złośliwego strażnika prawa. No cóż, nie można mieć wszystkiego, pomyślała z westchnieniem Stefania. Przeszli przez suk, gdzie chciała kupić jakieś interesujące przyciski do papieru. Stare miasto odzyskało swój spokojny wygląd i w suku metalowców młoteczki rzemieślników wystukiwały na nowo melodię gongów. Stefania położyła dłoń na ręce Rousseau siedzącego za kierownicą. Nigdy mc czuła się szczęśliwsza, bardziej wyleczona, tak, wyleczona, i nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciel okazuje taki niepokój i troskliwość, dlaczego patrzy na nią z takim przejęciem, a zwłaszcza dlaczego jeszcze nie wezwał doktora Saltera. Czuła się wprost wspaniale, nawet euforycznie, cały czas miała ochotę się śmiać, całować wszystkich. I nie miała zamiaru zatrzymywać się w Szwajcarii w drodze powrotnej, jak to sugerował doktor, który zalecał dłuższy wypoczynek w genewskiej klinice. Często z żalem myślała o Massimie del Campo, tak, żałowała, że tego nie widziała. W nocy, w księżycowym świetle, w otoczeniu ciemnych minaretów i murów z blankami stary wschodni księżyc zawsze umiał ulokować się w dobrym miejscu i dawał z siebie wszystko co najlepsze piękna rzymska głowa leżąca na flizach musiała sprawiać niezwykłe wrażenie. Zupełnie jak obraz Chivico, z jego metafizycznego okresu. Biedak odegrał tu swoją najpiękniejszą rolę. - Doprawdy zdumiewające do jakiego stopnia rzecz zmienia charakter, wygląd i niemal naturę w zależności od ram, w jakich się ją umieszcza - powiedziała. - To jedna z naczelnych zasad wszelkich dekoracji. Mówię to a propos Massima del Campo. Na jego ramionach głowa miała banalność malowideł i rzeźb w stylu greckim lub rzymskim. Sztuka pompierska, pseudoklasycyzm XIX wieku, wiesz. Ale jestem przekonana, że kiedy ją widziałeś leżącą na flizach, pośrodku placu, w świetle księżyca, musiała być niezwykła. - Nie myśl o tym więcej - błagał Rousseau. Salter powiedział, że to może potrwać kilka miesięcy i że nawet później potrzeba będzie dużo czułości i cierpliwości, żeby mogła zapomnieć. - Zresztą cała sztuka surrealistów opierała się na kontraście pomiędzy doskonale banalnym przedmiotem a otoczeniem, w którym go umieszczono. Dali czy Magritte nigdy nie robili niczego innego. W końcu z punktu widzenia artystycznego Aden jest krajem awangardowym. Na przykład sądzę, że gdyby sprawy przyjęły inny obrót, kontrast pomiędzy odciętą głową fotomodelki, którą przyzwyczajono się oglądać na zdjęciach z pokazów mody, a piaskami byłby całkowicie w stylu Magritte’a. - Myślę, że to już zostało zrobione - powiedział Rousscau z rozpaczą. - Mamy przed sobą jeszcze pięć godzin do odlotu. Musisz się trochę przespać. Doktor Salter... - Pięć godzin! Fajnie! - zawołała Stefania. Może jeszcze coś się zdarzy! Byli właśnie w trakcie zamykania walizek, kiedy przyszedł Ali Rahman z bukietem szkarłatnych róż i prezentami, z których jeden miał wymiary dyni. Stefania spiesznie zdjęła opakowanie, ale to się okazało tylko olbrzymim czekoladowym ciastem gheyra typowy produkt adeńskiego cukiernictwa. Była trochę zawiedziona, jednak nie omieszkała okazać odpowiedniego uznania i ucałowała młodzieńca w oba policzki. Ali miał na sobie niebieski blezer i spodnie z popielatej flaneli, ale ten prosty strój bynajmniej nie pomagał mu w zachowaniu brytyjskiej flegmy. Znajdował się w stanie euforycznego podniecenia, egzaltacji, która przelała się potokiem słów z elokwencją, która miała dokonać w przyszłości cudów na zebraniach politycznych. Spędziłem ranek w Prezydium Rady Ministrów, gdzie podjęto ważną decyzję co do mnie oznajmił. Państwo zapewne wiedzą, że u nas prawnie osiąga się pełnoletniość kończąc osiemnaście lat. Ja zaś za miesiąc skończę piętnaście. Oczywiście, z racji otrzymanego wykształcenia oraz zdobytego doświadczenia politycznego jestem znacznie bardziej zaawansowany niż trzydziestoletni niepiśmienny wieśniak, ale można by słusznie zaoponować, że w ten sposób skorzystałem z uprzywilejowanej pozycji, z której nie mógłbym skorzystać w ustroju prawdziwie demokratycznym jak nasz. To stawiało przed rządem poważny problem, gdyż oczywiście moi zwolennicy nalegali, żebym odegrał znaczącą rolę polityczną. Otóż rząd wydał właśnie dekret, wyraźnie wskazujący na jego wolę ugody i porozumienia z Radżadem dla zawarcia braterskiej unii. Ten dekret legalnie podnosi mój wiek do osiemnastu lat od daty moich ostatnich urodzin, to znaczy, że za miesiąc skończę dziewiętnaście lat, a nie piętnaście. Trudno o większy dowód mądrości politycznej. Ja się udam w objazd, odbędę spotkania z moim narodem mam na myśli Szahirów, mówiąc „mój naród” rozumiem po prostu swoich. Nie mam żadnych osobistych ambicji, pragnę jedynie służyć mojemu krajowi, nowej federacji Adenu. Oczywiście będę miał przeciwko sobie lewe skrzydło partii socjalistycznej, ale wszyscy dobrze wiemy, że to są elementy wywrotowe na żołdzie Pekinu. Zrobimy z tego kraju wzór demokracji i humanitarnego socjalizmu, który wywrze zbawienny wpływ w całej Zatoce Perskiej. Rousseau siedząc na łóżku ssał zgaszone cygaro. - Cóż, życzę panu wesołych urodzin - powiedział. Stefania trzymała obie dłonie Alego w swoich. - To cudowne, cudowne - powtarzała, szlochając z radości, ze szczęścia i miłości między narodami. Ja tu wrócę na pana koronację. Och, przepraszam, chciałam powiedzieć na pańską elekcję. - Pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić - oświadczył Ali z mocą to irygacja. Sprawimy, że pustynia zakwitnie. Następnie olbrzymi wysiłek oświatowy. Zwrócimy się o kredyty do Międzynarodowego Funduszu Monetarnego. I rozwijać turystykę. Jednakże nie poświęcając naszych tradycji kulturalnych i naszego folkloru. - Zwłaszcza folkloru - zawołała Stefania. - Tylko nie to! - A propos, czy państwo wiedzą, że nasz przyjaciel Darain został mianowany ministrem spraw wewnętrznych? - Tak - powiedział Rousseau. - Byłem przy tym, jak otrzymał tę wiadomość. Myślał, że spokojnie dożyje swoich dni pośród róż, ale przyjął to bez szemrania. - To człowiek, który ma wrogów we wszystkich partiach politycznych - zauważył Ali z zadumą. - Dlatego byli jego pewni. Jest ogromnie zręczny i mojemu ojcu służył z oddaniem. Darain niewątpliwie znalazł w Alim ciekawego sprzymierzeńca. Młody książę-dcmokrata uparł się, że ich odprowadzi do samolotu. Na lotnisko przybyło wiele osobistości, żeby pożegnać Stefanię, a wśród nich: dyrektor gabinetu nowego premiera pan Sambro, dyrektor Urzędu Turystyki będący zarazem prezesem adeńskiego Rotary Clubu, szef protokołu ministra spraw zagranicznych, dyrektor Narodowego Banku a zarazem właściciel hotelu „Metropol” i mały wąsaty człowieczek, który wsunął ukradkiem do ręki Stefanii zwiniętą kopertę. - Od jego ekscelencji pana Daraina - szepnął. To podobno osobiste rzeczy, które pani zgubiła. Stefania otworzyła kopertę: w środku leżały wszystkie zdjęcia zrobione przez nią w samolocie. Obejrzała jedno po drugim. Zdjęcia były bardzo udane, szczególnie te z Bobo, na których słynny fotograf miał wyraz łagodnego wyrzutu. - Proszę podziękować panu ministrowi w moim imieniu. To miło, że o tym pomyślał. - Pokazała zdjęcia Rousseau. - Spójrz, nasz przyjaciel Darain zwrócił mi fotografie. Świetnie wyszły, nie uważasz? Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że mój aparat to zwykły polaroid i że... Massimo del Campo zażądał obejrzenia swojego zdjęcia i Stefania była ogromnie zdziwiona, że go tu widzi, z wyciągniętą ręką, trzymającego głowę pod pachą i... Usłyszała ohydne gruchanie turkawek, które jej towarzyszyło wszędzie i zobaczyła Boba, jak do niej robił oko, z kawałkiem gumy do żucia Wrigleya przylepionym do policzka i Stefania nie mogła powstrzymać się od śmiechu to niegrzeczne, ale silniejsze od niej patrząc na starego sahiba, szejka, mułłę, wreszcie na tego, który ofiarował swoją głową Allachowi na śniadaniowej tacce. Ukryła twarz na ramieniu Rousseau, żeby... żeby nie widzieć, żeby... Załkała. Pożegnania są zawsze ogromnie smutne. Rousseau zabrał zdjęcia i wsunął do swojej kieszeni. Ali podał mu olbrzymi bukiet róż. Miały bardzo intensywny, lekko miodowy zapach i ten szkarłatny kolor... Stefania dała je stewardesie, prosząc o ulokowanie w głębi samolotu, obok signora del Campo. Doktor Salter wraz pielęgniarką pomogli jej wsiąść. Stewardesa Aden-Air Lines, ubrana w cudowne szmaragdowe sari, zbliżyła się do Stefanii jak zwykle z cukierkami. Miała piękną twarz’ o oczach łagodnych, a zarazem wesołych, i serce Stefanii ścisnęła czułość i żal. Pochyliła się w stronę stewardesy i ujęła jej ręce. - Moje drogie biedactwo powiedziała. Niech pani spróbuje o tym nie myśleć. Sądzę, że to się odbywa bardzo szybko i że się nic nie czuje... Oni mają wprawę. - Zauważyła, że stewardesa dziwnie na nią patrzy stojąc z koszyczkiem cukierków w ręku. Stefania zrozumiała. - Nie, doprawdy dziękuję powiedziała tonem oschłym patrząc stewardesie prosto w oczy. To nie była ta sama. Zmusili biedną dziewczynę do zejścia z pokładu, żeby zastąpiła ją wspólniczka. - Gdzie jest stewardesa? - zapytała podnosząc głos, żeby wszyscy słyszeli, żeby wiedzieli, że ona nie da się nabrać. Gdzie stewardesa? Ta prawdziwa? Rousseau wyszedł z samolotu i wrócił z doktorem Salterem i pielęgniarką. Stefania nie zgodziła się na zastrzyk z valium. Musiała zachować pełną przytomność umysłu, żeby sprostać temu, co ją czekało. - Proszę posłuchać, doktorze, ja pana o nic nie oskarżam. W końcu to pański zawód. Ale nie zamierzam pozwolić... Rousseau wdał się ponownie w dyskusję z lekarzem, ale ten nie ustępował: pomimo stanu, w jakim się znajduje, musi ona bezwzględnie opuścić kraj. Leczenie wymaga przede wszystkim całkowitej zmiany atmosfery, trzeba, żeby pozostawiła Aden daleko za sobą. Rousseau wrócił do samolotu i usiadł obok Stefanii, ledwo ośmielając się spojrzeć w tę wychudzoną twarzyczkę, nieprzytomną, o wielkich oczach o nieustępliwym spojrzeniu, która wydawała się jeszcze mniejsza w masie rudych włosów. Czuła za sobą, z tyłu, obecność Massima del Campo, który siedział nadąsany gdzieś tam w ogonie samolotu, i zanim zapięła pas, uważnie spojrzała pod nogi i pod fotel. Mocno ścisnęła w swojej dłoni rękę Rousseau w czasie startu, żeby go uspokoić, a kiedy dakota nabrała wysokości, Stefania pochyliła się do okienka i rzuciła ostatnie spojrzenie na perską miniaturę, która się oddalała wraz ze swymi niezliczonymi minaretami, z białymi pałacami i wielkim murem koloru ochry, trzymającym ją w swoich objęciach. - Boa - wyszeptała i oparła głowę na ramieniu Rousseau. Pilot Jugosłowianin wyszedł z kabiny, podszedł do niej i powiedział, że jest ogromnie szczęśliwy, mogąc ją gościć na pokładzie. Podał magazyn mody ze zdjęciami Stefanii na okładce i poprosił o autograf. Podpisała zdjęcie, pilot wrócił do kabiny. Chciała się zerwać, biec do niego, ostrzec... Ręka Rousseau zacisnęła się na jej dłoni. - Daj spokój, Stef, kochanie, to się skończyło. - Łagodnie uwolniła swoją dłoń, wyjęła z torby podróżnej polaroid, położyła go na kolanach i patrząc prosto przed siebie nieruchomym wzrokiem, przygotowała się... Henderson zmarł na zawal serca w Norwegii.