PIOTR SZULKIN O bi, o ba i inne prawdziwe nowele filmowe Projekt okładki Franaszek Starowteyski Redaktor techniczny Wanda Kędzierska © Copyright By Piotr Szulkin, Warszawa 1984 ISBN 83-7001-048-2 Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1984 Wydanie pierwsze Nakład 80000 + 250 egz Format B6 Ark wyd 18,00 Ark druk 9,25 Papier V kl 70 g Druk Z-d Poligraficzny Wyd „Alfa” — Warszawa Nr zam 2110z83 T83 Cena zl 156,— WOJNA ŚWIATÓW — NASTĘPNE STULECIE Z inspiracji książką Herberta Georga Wellsa „ Wojna światów”, z 1898 roku oraz dziejami słuchowiska Orsona Wellesa z 1938 roku pod tym samym tytułem Na telewizyjnym ekranie majestatycznie lądowały wysmukłe korpusy rakiet. Tło było nieczytelne, rozmazane, zasnute kolorowymi tumanami kurzu i dymu. Przejęty doniosłością chwili, głos niewidocznego komentatora z patosem informował: „U schyłku XX wieku ludzkość dostąpiła zaszczytu pierwszego w jej dziejach kontaktu z obcą cywilizacją. Pierwsze pozaziemskie rakiety wylądowały o godzinie 11.15 w południowo-zachodniej części kraju, gdzie okoliczna ludność zgotowała przybyszom z Marsa spontaniczne i gorące powitanie. Kosmici reprezentujący wyższy, w porównaniu z ziemską kulturą, stopień rozwoju, podjęli historyczną misję podzielenia się swą wiedzą i doświadczeniem z ludźmi...” Lunaparkowe rakiety rozdziewiczały planetę Ziemię przy akompaniamencie rozbuchanych dźwięków Haendlowskiego Mesjasza. * * * Na środku długiej, czerwono-ceglanej ulicy bawiło się dwóch malców. Zabawa polegała na tym, że bardziej wyrośnięty malec pastwił się nad trochę mniejszym. Mniejszy lazł na czworakach, ciągnięty postronkiem uwiązanym do szyi. Większy ciągnął za sznurek i, okładając kopniakami malca, pohukiwał niezrozumiale zza kawałka blachy przyczepionej gumką do twarzy. Blacha miała być pewnie jakąś wspaniałą maską, lecz była jedynie kawałkiem srebrnej, podziurawionej w miejscu oczu blachy. Szurgając i pokrzykując przepełzli przez szerokość ulicy. Zza rogu ukazał się Iron Idem, obok niego szła jego żona Sweet. Przeszli przez jezdnię. W rynsztoku obok, mniejszy na czworakach pełzał w błotnistej mazi, poganiany przez większego. Idem zatrzymał się. — Co ty mu robisz? — spytał karcąco większego. Ale odpowiedział mniejszy, ze swojej przyziemnej pozycji, nieco zrezygnowanym głosem. — My się bawimy. Idem zaskoczony spojrzał na większego. — To dlaczego ty go kopiesz? — zapytał. — Bo on jest człowiek, a ja Marsjanin — odpowiedział rezolutnie wyrośnięty. — A gdyby on ciebie kopał? — Idem chciał zrozumieć reguły gry. — Eee... On jest za słaby — wyrośnięty dał wyraz swemu głębokiemu przekonaniu. — A gdybym to ja tak zaczął się bawić w Marsjanina? — zapytał Idem, łapiąc wyrośniętego za ucho i ciągnąc je do góry. — Uciekaj mały! — rzucił do drugiego chłopca, który podnosił się z błota. — Nie. Niech go pan puści — proszalnie powiedział malec. — Co? — wyglądało, że Idem nie zrozumiał. — Przecież i tak go pan kiedyś puści, a on mnie wtedy złapie i dokopie... Niech go pan puści... — prosił mały, z rezygnacją patrząc w oczy Idemowi. Idem puścił ucho wyższego i odwrócił się. Mniejszy zaczął opadać na czworaki pod czujnym i pełnym satysfakcji okiem wyrośniętego, który wziął podany przez malca postronek i zaczął wymachiwać bacikiem z patyka i sznurka. Opuścił na twarz maskę z podziurawionej blachy i pohukując zza niej szturchał czubkiem buta pełzającego w błotnistym rynsztoku malca. Idem i Sweet poszli dalej. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy skrył ich następny róg pustej ulicy martwych domów. Pocałował ją. Sweet przewlekła przez ścieg grubego białego golfu Idema łodygę kwiatka, potem wspięła się na palce i pocałowała Idema w policzek. Wyglądali jak para maturzystów. Idem ukradkiem spojrzał na zegarek. Sweet zauważyła to. Uśmiechnęła się ze smutkiem i zrozumieniem. Rozeszli się. Idem skręcił w bok. Sweet chwilę patrzyła się za nim, po czym wolno zawróciła w głąb ulicy. Majestatyczna ściana domów była jedynie ogromną, płaską dekoracją, podtrzymywaną pokręconymi rusztowaniami. Spokój i ład perspektywy ulicy był urągliwym przedrzeźnieniem widocznych z boku bebechów iluzji, wśród których stała duża, stara, zardzewiała kamera telewizyjna na metalowym trójnogu. Na dachu budynku w głębi sterczały nieruchome czasze telewizyjnych nadajników. * * * Iron Idem wznosił się w windzie, będącej przykładem niechlujnie metalowej bezmyślności, do której doczepiono małe przyciemnione lustro w aluminiowej ramce, błyszczący rząd okazałych przycisków i instrukcję. Sądząc po ilości guzików budynek był bardzo wysoki. Naprzeciw Idema stała młoda kobieta, świadoma swoich kształtów. Jej opięta bluzka co najmniej o trzy rozpięte guziki odsuwała od niej wszelkie podejrzenia o bigoterię. Z zakrytego głośnika płynęła relaksowa, cicha muzyka. Kobieta przestała udawać, że patrzy na okładkę trzymanych w ręku akt i powoli uniosła jedną stopę, opierając podeszwę szpilki o ścianę windy. Miała ładne kolana. Uśmiechała się. Miała także ładne zęby. — Pan zawsze się tak spieszy... panie Idem... — powiedziała w sposób sugerujący, że ma dużo czasu. Idem zawstydzony nie zdążył odpowiedzieć. Elektroniczny gong obwieścił przybycie do celu. Drzwi rozsunęły się z łagodnym sykiem. Spojrzał jeszcze raz w kierunku rozpiętych guzików bluzki, uśmiechnął się przepraszająco. Pobiegł korytarzem w kierunku świecącego się napisu STUDIO B 6. * * * Telewizyjne studio było pełne światła. W pozornym nieładzie porozstawiane były kamery, mikrofony i monitory. Na centralnie ustawionym podium stało biurko z monitorem i fotel. Za nim błyszczała niklem i płaszczyznami pleksiglasu dekoracja z neonowym napisem „IRON IDEM'S INDEPENDENT NEWS”. — Start za minutę! — zadudniło z głośnika. Idem przebiegł studio i usiadł za biurkiem, naciągając na golf ciemną marynarkę. Charakteryzatorka szybko nałożyła mu perukę o nieco ekstrawagancko długich blond włosach. Idem bezgłośnie przepowiadał tekst. Sięgnął do kołnierzyka, sprawdził krawat, wstydliwie poprawiał kwiatek wpięty w sweter, gdy z boku usłyszał chrząknięcie wydane przez faceta w szarym garniturze, który podszedł schylony, jakby chcąc uniknąć wcięcia się w pole widzenia kamer. — Przepraszam panie Idem, to jest nowa wersja pańskiego komentarza — powiedział szary garnitur, kładąc na biurku plik zapisanych na maszynie kartek, jednocześnie wyciągając z rąk Idema prawie identyczny plik maszynopisu. – Idem popatrzył na przybysza, jakby ten miał o jedną głowę za dużo. — Nowa co? — Wersja — odpowiedział bezpłciowo przybysz. — Coś z ostatniej chwili? — A co, słyszał pan o czymś nowym? — bezpłciowy wydawał się być zainteresowany. — Co mi tu pan przyniósł?! — Powiedziałem: nowa wersja. Ma pan to wygłosić. Idem zerwał się z fotela, wyciągając rękę do maszynopisu zabranego przez szary garnitur. — Oddaj mój tekst, skurczybyku! — Pięć sekund do startu! — padło z głośnika. Idem zesztywniał. Tajniak pozostał flegmatyczny. — Idem, twój tekst jest przed tobą. Rozumiesz? — czuło się że flegmatyczne usposobienie było głęboko zapisane w jego genach. — — Trzy! — chrapnął głośnik jednocześnie z pojawieniem się tej cyfry na monitorach. Tajniak wolno wyciągnął kwiatek z białego golfu Idema. Przypatrzył mu się z filozoficznym wyrazem twarzy, po czym systematycznie zaczął go pozbawiać płatków. — No co, decydujesz się? — zapytał Idema tak, jakby zapraszał go na lody. Patrzyli na siebie. Z kwiatka pozostała już tylko łodyga. — Dwa! Idem spuścił oczy i jak automat zaczął opadać na fotel. Szary garnitur uśmiechnął się prawie z czułością. Wszystko wydawało się w nim szare, buty, twarz i biała koszula. — Jeden! Idem siedział sztywno. Szary garnitur usunął się. — Start! Iron Idem wypełnił miliony telewizyjnych ekranów, był zawodowo uśmiechnięty. Ktoś nacisnął klawisz magnetofonu, odezwał się muzyczny sygnał. Ktoś przesunął dźwignię transfokacji, twarz Idema stała się większa. — Witam wszystkich, którzy chcą mnie słuchać, a zakładam, że nikt was do słuchania mnie nie zmusza...! Głos Idema był profesjonalnie optymistyczny, pełen werwy, zachęcający. Czyjaś ręka przesunęła suwak, tło za Idemem stało się ciemniejsze. — Mamy dziś 28 grudnia. Do końca roku zostały 3 dni! Do końca wieku tyle samo!! Jeżeli ktoś z was wie, ile dni zostało do końca świata, niech dzwoni do nas!! Na telewizyjnych ekranach twarz Idema wydawała się być zdrowsza i jeszcze bardziej swojska. — Dzisiejszy dzień jest dwunastym dniem nowej ery! Dwanaście dni temu ludzkość przestała być samotna!! Czyjaś ręka nacisnęła guzik konsolety wizji. Na ekranach pojawił się obraz rakiet, lądujących w tumanach kurzu. Ręka w monitorowej poświacie przycisnęła inny guzik, przywracając Idema do ekranowego życia. — Nasi kosmiczni bracia odbyli dziś oficjalną wizytę w Galerii Narodowej, Wyrażając zachwyt nad głębią ziemskiej kultury... Na wizjerze kamery już czekało ustawione zdjęcie. Marsjanie przypominający tłustych, wyrośniętych krasnali, stali w towarzystwie oficjalnie ugarniturowanych mężczyzn na tle batalistycznych obrazów. — Ale prawdziwe przyjaźnie między cywilizacjami najlepiej zawiera się poza oficjalnym protokołem. Przypadkowe spotkania na ulicach i nie zapowiedziane wizyty w prywatnych domach służą poznaniu naszej kultury od podszewki i problemów, z jakimi borykamy się na co dzień, a które już niedługo mogą zniknąć dzięki pomocy z kosmosu. Obrazkowi idyllicznej wizyty Marsjan w domu ziemskiej rodziny, o dużej ilości potomków o szczęśliwych buziach, liJowarzyszył krótki sygnał dźwiękowy. — Ważna dla nas wszystkich akcja oznaczenia grup krwi przebiega pomyślnie. Punkty rejestracji sprawnie wpisują adnotacje do kart tożsamości. Pamiętaj, że być dobrym obywatelem, to znaczy nie mieć kłopotów, a nie będziesz ich miał, jeżeli nie będziesz kłopotem dla innych! Idź, oznacz, i zarejestruj swoją grupę krwi. Idem mówił na luzie, z pewną dozą miłej poufałości. Raz po raz spoglądając w trzymane kartki. Ktoś wymiksował fotos trójkolorowego kotylionu, na dole którego wypisane było hasło „YOUR BLOOD IS WANTED” — Nową, ciekawą inicjatywą jest ustanowienie wyróżnienia w postaci „Dowodu Przyjaźni”! Otrzymają je osoby, których działalność jest szczególnie ważna dla rozwoju kontaktów z Marsjanami. Z wnioskami o nadanie tej odznaki mogą występować Marsjanie i odpowiednie komisje. My, telewizja, popierając ten pomysł, obniżamy koszt abonamentu telewizyjnego dla wszystkich osób wyróżnionych „Dowodem Przyjaźni”!! Przez ekrany błysnęła pięknie wypolerowana blaszka w dużym zbliżeniu, przynitowana do czegoś w cielistym kolorze. — Co donoszą nasi korespondenci z zagranicy? Zdjęcia Łuku Tryumfalnego, Kremla i Statuy Wolności przeleciały po sobie tak szybko, że z trudnością można je było rozróżnić. — Oczy świata zwrócone są na nasz kraj, nic więc dziwnego, iż nie wydarzyło się tam nic godnego uwagi. Ręce obsługujące przyciski wyglądały jak orkiestra automatów, którą dyryguje ktoś skryty w mroku. — Wysłuchaliście przeglądu najważniejszych wydarzeń waszego niezależnego Irona Idema, któremu ufacie! Ktoś uruchomił magnetofon z sygnałem dźwiękowym. — Któremu powinniście ufać! Ktoś powtórzył sygnał. — Któremu musicie ufać! Jeszcze raz taśma przeszła przed głowicami. — I który ma dla was na koniec jeszcze jedną elektryzującą wiadomość! Już mamy najnowszą piosenkę zespołu THE INSTANT GLUE: „Oda do Marsjanina”! — zakończył Idem tak, jakby akurat ta piosenka nie była jego ulubioną. Naciśnięty przycisk uruchomił magnetowid. Na monitorach ukazała się duża hala z oświetlonym na środku zespołem. Piosenka była rytmiczna, porywająca... Iron Idem przetarł rękoma twarz, wolnym ruchem ściągnął blond perukę z głowy. Miał krótkie ciemne włosy. Siedział tak chwilę nie zauważając nawet, że studio opustoszało i został tylko starszy gość ściągający kable. Z głośników kontrolnych dalej leciała piosenka, kontrastując z pustką studia. — Dobrze im pan przyłożył, he, he... — powiedział technik, odpinając kabel od mikrofonu Idema. — Co? — Idem podniósł się z fotela, jakby nagle wróciła mu energia. — Z tym końcem świata, że jak ktoś wie, to żeby zadzwonił, he, he... — I ktoś dzwonił? — zapytał Idem bez przekonania. — A mieli dzwonić...? — mikrofoniarz wyglądał, jakby nagle poczuł się winny i pragnął usprawiedliwić się na zapas, ale nie usłyszał rozgrzeszenia. Za Idemem zamknęły się drzwi studia, urywając w pół słowa piosenkę o Marsjanach. * * * Na ekranie dużego monitora piosenkarz dalej śpiewał. Monitor stał na blacie dużego biurka. W głębi wisiało dyskretnie oświetlone duże zdjęcie, przedstawiające dobrze ubranego, grubego jegomościa w momencie, gdy z rozlanym ustach uśmiechem serdecznie ściskał srebrną dłoń któregoś z Marsjan. Wyglądało to dziwnie, gdyż mały Marsjanin musiał zadzierać rękę wysoko do góry, by sięgnąć uścisku. Pomiędzy nimi, w środku, stał jakiś władczo wyglądający mężczyzna z miną na twarzy, która pewnie, wedle jego wyobrażeń, uosabiała służbowo wrodzoną mu charyzmę przywódcy. Reszta pokoju była spowita w mroku rozświetlonym jarzeniem monitora i stojącej na biurku nowoczesnej lampy o żółto-zielonym świetle. Nieznaczna, chłodna poświata biła także okna zasłoniętego żaluzją. Coś zaburczało. — Przyszedł pan Idem, pyta się, czy może go pan przyjąć? - powiedziała plastykowa skrzynka ze świecącą lampką o głosie kobiety z metalowym gardłem. — Niech wejdzie — odpowiedział ktoś niewidoczny. Skrzynka bzyknęła w odpowiedzi i zgasła żaróweczka. Niewidoczny rozmówca stał przed oknem patrząc przez szparę żaluzji, nie odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i zbliżających się kroków. — Dlaczego zmieniłeś mi tekst? — Idemowi lekko drżały wargi. — Ktoś ci zmienił tekst? — niewidoczny miał szczerze „zdziwiony głos. Dalej patrzył przez okno. — Tak. Jeden z twoich goryli — powiedział Idem do pleców swego rozmówcy, który w końcu odwrócił się i popatrzył na Idema z dyrektorskim uśmiechem. Był to ten sam, dobrze ubrany, gruby facet z fotografii i nawet uśmiechał się identycznie. — Twój program idzie na żywo, możesz mówić, Co zechcesz... — powiedział z wyzywającą kpiną w głosie. Usiadł w fotelu, wyłączył fonię brzęczącego monitora? spojrzał z rozbawionym zaciekawieniem na stojącego Idema. — Jeżeli jeszcze raz zrobisz coś takiego, zerwę program — zimno wycedził Idem. — Mogłeś to dzisiaj zrobić. I nie zrobiłeś... Bałeś się? — zapytał gruby z prawdziwie przyrodniczą ciekawością. Idem poczuł się jak dziecko przyłapane na oszustwie. — Mam jeszcze trochę poczucia odpowiedzialności... — wybąkał deklaratywnie. — Odpowiedzialność, strach, dyscyplina to w gruncie rzeczy to samo... — zapewnił dyrektor ojcowskim tonem. — Nie masz się czego wstydzić. To są pożądane cechy. — Chcę, aby mój program pozostał niezależny. — Mnie osobiście zależy na twojej niezależności. To jest wartość twojego programu. Tak... Powinieneś być niezależny. Niezależny, ale zdyscyplinowany. To jest właściwa formuła... — dyrektor wyglądał na zadowolonego. W kąciku jego ust drgał słabo skrywany uśmiech. Zanurzeni w mroku przerzucali się słowami wypowiadanymi spokojnie, cicho, jakby w oderwaniu od treści. Pauzy między krótkimi zdaniami przydawały ciszy prawie rytualnego charakteru. Przypominali parę automatów — sztucznych, a po ludzku spiętych — licytujących karcianą grę, w której obaj zdawali się znać karty partnera. — Wszystko ma swoje granice — ostrzegająco wyszeptał Idem. — ... I swoją cenę. Czyżbyś się chciał zbuntować? Stać cię na to? Idem patrzył bez słowa w rozbawione oczy dyrektora. Patrzyli na siebie o chwilę za długo. — .Ja.. — zaczął Idem. — Ty jesteś niezależny. A ja mam ciebie kontrolować — zakończył za niego gruby. — „A Marsjanie są naszą szansą”. — Tak! Dokładnie tak! — dyrektor ucieszył się z pedagogicznego sukcesu. — Powinieneś to sobie powtarzać. Często. Jak najczęściej. Będziesz o tym pamiętał? — Nie wiem. Dyrektor sapnął zniecierpliwiony. — A właściwie, o czym ty chciałbyś mówić ludziom przez wizję? — zapytał, przenosząc duży ciężar swego ciała na drugą stronę fotela. — O tym, co się dzieje na ulicy. — Mówisz o ruchu drogowym?... Idem nie zareagował. Dyrektor uśmiechnął się. — Słyszałem, było parę wypadków... Wytłumacz widzom, żeby nie histeryzowali, umiesz to zrobić. Wspaniały temat jutro. Zrobisz to? — Przemyślę. — Obaj będziemy myśleć... Patrzyli na siebie. Dyrektor przypominał mosiężny posążek zadowolonego z siebie Buddy. Idem milcząco odwrócił się w kierunku drzwi. Na ekranie monitora widniał emblemat SBB TV z wyraźnie wypisaną maksymą: ”REALITY — WE CREATE IT!”. Było cicho, jedynie „w powietrzu wisiał dźwięk towarzyszący całej rozmowie, będący czymś pośrednim między anielskimi organami a bzyczeniem elektronowych lamp. * * * Spali. W pokoju było biało od słonecznego światła, które przyprawia o ból głowy po wyjściu z telewizyjnego studia. Zresztą większość rzeczy w pokoju była biała, jasna. Ściany, pościel, dywan; wszystko odbijało biel i zapach słonecznego Światła. Leżeli na wpół przykryci prześcieradłem. Sweet miała lekko rozchylone usta, na których leżał kosmyk jej długich, jasnych włosów. Spali. W ciszy, w której głębi można było usłyszeć bzyczenie os, świergoty, rozgrzane leniwie powietrze. W swoim pokoju byli nierealni, o miękko rozmytych konturach, tak jakby stali się cząstką utopii z miłego snu o tym, co ma być. Pierwszy ocknął się Idem. Śniąc usłyszał dźwięk, jakby ktoś ogromną siekierą walnął w drzwi. I tak było naprawdę. W szparze po ostrzu siekiery pojawiły się zęby łańcuchowej piły. Warkot jej silnika zlał się w jedno z trzaskiem rozcinanych drzwi, które teraz przypominały lichą, zetlałą, kretonową zasłonę rozdzieraną na pół bez żadnego wysiłku. Ale to nie był sen wypełniony rozpadającymi się symbolami. Piła była prawdziwa. Rozdziewiczane drzwi groteskowo zawisły na solidnych zamkach, zasuwach, zawiasach. Zwisający łańcuch został zdegradowany do roli bezsensownego ozdobnika. Szpara przechodziła przez środek, przecinając wizjer, często nazywany judaszem, który jeszcze raz, rozpołowiony, wypełnił swoją powinność — okazał się fałszywy. Połówki rozchylały się bezwstydnie zapraszając do ostatecznego pohańbienia szczątków swego dziewictwa. Wszystko było szybkie i bezsensownie łatwe, bezbronne. Szybkość obezwładniała, odbierała wszelkiej możliwej reakcji rację bytu, choćby przez nieubłagalność nienadążenia. Opór stawał się automatycznie zredukowany do relacji piła — drzwi. I ten stosunek warunkował wszystko. Weszli. Było ich czworo. Ich srebrne twarze odbijały światło, będące jeszcze przed chwilą synonimem spokoju. Byli mali, jak Marsjanie, 130 centymetrów. A jednocześnie siła przynależała do, nich. Bezapelacyjna, tak jak obuta stopa nad ślimakiem ukrytym w trawie. Można było spodziewać się jedynie chrzęstu skorupy. Sweet spazmatycznie wślizgnęła się w kąt między ścianą a łóżkiem. Idem zastygł w półruchu, bo też wstanie czy jakikolwiek inny gest był bezcelowy. Pierwszy z Marsjan ścisnął srebrną macko-dłonią dwa symetryczne mięśnie, które łączyły żuchwę Idema z resztą jego głowy. — Buźka — wybulgotał Marsjanin głosem zużytego magnetofonu. Idem nie zareagował. Srebrna macka oderwała się od żuchwy tylko po to, by opaść z impetem pękniętej sprężyny od tapczanu na policzek Idema. Głowa Idema przechyliła się. Marsjanin nie pozwolił odłamać się spadającej głowie, złapał Idema za grdykę, jakby była ona jajkiem, zaś Marsjanin założył się, że potrafi je zgnieść w ręku. — Buźka było powiedziane — pisnął metalicznie bez śladu jakiejkolwiek złości czy zniecierpliwienia tępawym uczuciem. Iron doznał iluminacji, a może tylko chciał coś powiedzieć, że otworzył usta. Drugi z Marsjan wsadził mu knebel zadrukowanej, gazetowej płachty, ubitej do stosownego kształtu. Byli dokładni, prawie sztampowi, jak pielęgniarki robiące płukanie żołądka pijakowi. Ich niski wzrost ułatwił porozumienie się z Ironem, który siedząc na łóżku miał głowę na poziomie ich głów. Mogli sobie popatrzeć w oczy. — Łapki w dół — wybulgotało w Marsjaninie. Tym razem Idem zrozumiał szybko. Już prawie dorównywał inteligencją Marsjanom. Opuścił ręce. Marsjanin przyklęknął. Owinął przeguby rąk Idema czymś elastycznym, co przypominało opaski jakich używają tenisiści. Tylko że akurat Ironowi nie ułatwiałoby to gry. Opaska skleiła w nadgarstkach jego obydwie ręce, pod kolanami. Wyglądał jakby pozował do fotografii, prezentując wyszukaną pozycję jogi. I faktycznie, jedyne co mógł teraz robić, to kontemplować. Któryś z Marsjan włączył radio. — „What a beautiful morning, what a beautiful day...” — uroczo śpiewał ktoś o ciepłym głosie. Przeszli do Sweet. Nie zaszczycili jej konwersacją. Ktoś ściągnął z niej prześcieradło, ktoś pociągnął za nogi, rozciągają na łóżku. Sweet ani się broniła, ani poddawała. Po prostu była, jakby jej nie było. Błysnęła strzykawka. Przytrzymali jej ręce. Niepotrzebnie, wyglądało na to, że Sweet nie boi się zastrzyków. Ostrze igły weszło w jej piękny tyłek, który mógł zostać nie opatrzony komplementem tylko przez takich ignorantów jak Marsjanie. Przez ciało Sweet przebiegł dreszcz, gdy wyciągnięto strzykawkę. Uniosła głowę, patrzyła chwilę wytrzeszczonymi, nie rozumiejącymi oczami. Patrzyła na Idema. Jej wargi złożyły się, jakby chciała coś powiedzieć. Nie zdążyła. Taką ją zapamiętał. Była piękna. Oczy rozszerzyły się, przestały patrzeć. Osunęła się na kołdrę. Na jej pośladku wykwita mała, czerwona kropelka krwi. Marsjanin rzucił się głową naprzód i wyciągając język zlizał ją łapczywie, jednym dużym mlaśnięciem. Drugi rozwinął coś, co przypominało czarny, błyszczący śpiwór. Rozpięli zamek. Włożenie Sweet do środka poszło im łatwo, jak wszystko, co robili. Sweet była miękka i elastyczna, wydawało się, że jej kości zastąpiono gumowymi protezami. Zasunęli suwak. Biel jej ciała zginęła w czarnym plastyku. Była już tylko plastykowym workiem, który złapany z jednego końca został wyciągnięty za drzwi, szurając po podłodze drugim końcem. Od pojawienia się siekiery w drzwiach upłynęło 29 sekund. W ciągu następnych 31 sekund zdarzyło się równie dużo. Marsjanie wyciągnęli ze sztywnych, brezentowych toreb, z jakimi zwykle chodzą hydraulicy, coś, co przypominało prezerwatywy; nadmuchali je. Prezerwatywy nabrały kształtu i wagi dużych, ciężkich, zużytych siekier. Uzbrojeni ponadto w dwie zużyte piły łańcuchowe, przyrząd do cięcia żywopłotów oraz w pięciokilowy młotek, przystąpili do metodycznej destrukcji wszystkiego, co można było w tym pokoju przeciąć, złamać bądź rozłupać młotkiem. Jeżeli trzeba było się do czegoś wspiąć, rozkładali małe, drewniane stołeczki, wyciągnięte z bezdennych, marsjańskich toreb. Co nie poddawało się narzędziom, łamali w rękach, w których to, co było sztywne i twarde, zmieniało się w kruche i miękkie. Meble przypominały sen schizofrenicznego cukiernika, który z bez i kremu urządził mieszkanie. Do koncertu przyłączył się czwarty Marsjanin, włączywszy mechaniczną Przecinając na pół tapczan, na którym siedział Idem usunął Idema delikatnie, tak jakby ten był najbardziej delikatnym przedmiotem w rozpadającym się wnętrzu. Pracowali w milczeniu, bez wysiłku i bez zawziętości, przy wtórze upiornie słodkiej piosenki, która głośno, na całą moc wzmacniacza, wyciekała z radia. Muzyka prawdopodobnie pomagała im w pracy. Ich mocną stroną była metoda, która przedkładała działanie nad myślenie. Pięć małych, porcelanowych słoni poległo pod młotkiem, Jerzy z wiszącego obrazu przemienił się w strzępiące paski spódniczki afrykańskiej tancerki. Lustrzane odbicie rzeczywistości, na wiszącym w grubej ramie zwierciadle, po zderzeniu się z obuchem siekiery udowodniło swoją zwodniczość, zmieniając się w obłok kwitujących, kryształowych Gdy wszystkie rzeczy podatne na destrukcję, prócz małego przenośnego telewizora oraz radia, zostały zniszczone, Marsjanie wypuścili powietrze z siekier, zwinęli je w cienkie ruloniki i schowali do kieszeni. Po czym jeden z nich wyciągnął z marsjańskiej torby coś, co przypominało ogromną plombownicę lub rak do przecinania kłódek. Przy pomocy drugiego Marsjanina włożył lewe ucho Idema w szczęki narzędzia, ładając je blaszką zakończoną małym zgrubieniem. Zacisnął dźwignię plombownicy, coś przeskoczyło. Zza knebla Idema doszedł skowyt nasuwający podejrzenie, że jest on ofiarą zaawansowanego delirium tremens. Marsjanin odłożył przyrząd do torby Z ucha Idema zwisał solidnie przynitowany blaszany klips. Idem nie mógł zobaczyć swojego ucha, patrzył w rozpłatane drzwi, których połówki jak gęba wielkiej ryby połknęły Sweet. Poczuł, że jakaś siła przekrzywia mu twarz. Marsjanin ciągnął za knebel. Udało mu się. Wyciągnął. Idem jeszcze przez chwilę miał usta otwarte, jakby dziwiąc się, że przy tej okazji nie stracił przednich siekaczy. Naprzeciw jego przerażonych oczu były spokojne oczy Marsjanina, trzymającego z obrzydzeniem w dwóch palcach wyszarpnięty zadrukowany knebel. Idem chciał krzyknąć, lecz resztki nasiąkłej śliną gazety oblepiały mu jeszcze język, podniebienie. Zamiast krzyku wyszło z niego coś między kwikiem a dźwiękiem zbyt szybko pękniętego balonika z gumy do żucia. Ktoś ściszył radio. Oczy Marsjanina patrzyły dalej spokojnie. — Czego wy chcecie? — wykrztusił Idem. — Miłości — odpowiedział Marsjanin głosem, którym zwykło się prosić o proszki od bólu głowy. — Miłości i cukierków — uzupełnił rzeczowo drugi srebrny gnom, stojący z boku. — Coście zrobili z moją żoną? — Idem trzymał głowę prosto, choć ręce spięte pod kolanami ściągały ją w dół. — Zabraliśmy. — Dlaczego? — Bo ją kochasz — Marsjanin był enigmatyczny. Patrzyli sobie w oczy. — Potrzebujemy uczucia. Chcemy, abyś nas kochał — wybulgotał Marsjanin, brzmiało to jak wyznanie. — Co ona ma do tego? — na końcu języka Idema tkwił kawałek gazety. — Szybciej nas polubisz — Marsjanin troskliwie strzepnął strzępek papieru z warg Idema. — Dlaczego właśnie ja? — Ludzie lubią oglądać twoją twarz w telewizji. Masz w sobie coś optymistycznego. — No to co? — Chcemy, byś im mówił, że nas lubisz. — Przecież to robię. — No właśnie, chcemy, abyś to robił dalej. — Dlatego zabraliście żonę...? — Idem wydawał się być zdziwiony. — Będziesz gorliwszy w uczuciu — Marsjanin odpowiedział bez żadnych emocji. Tak jak wszystko, co mówił, głosem zegarynki, która utyła i zestarzała się. — Co z nią zrobicie? — Oddamy, jak nas pokochasz. Patrzyli na siebie z odległości 30 centymetrów. Idem skrzywił usta, tak jakby zaczynał się śmiać. Marsjanin pociągnął Idema za ucho, z którego zwisał ps. — Co to jest? — zasyczał Idem. — Dowód przyjaźni numer 614. Powtórz! — zażądał larsjaniń. — Gówno — powiedział twardo i wyzywająco Idem. Ręka Marsjanina pociągnęła z impetem ucho. Idem zawył, chciał przycisnąć głowę do ramienia, ale w tej pozycji wymagałoby to sprawności stałego pacjenta ortopedy. — To jest wyróżnienie. Nie rób przykrości przyjacielom wybulgotał niepoprawnie, lecz sentencjonalnie Marsjanin. — Dowód przyjaźni numer 614 — posłusznie powtórzył Idem. — To boli, co mam z tym zrobić? — ucho go piekło, nie mógł się nawet podrapać. — Cieszyć się i zarejestrować jako przyjaciel. Zarejestrujesz się? — Tak — odpowiedział Idem. — Czuję, że lubisz nas trochę bardziej — Marsjanin chylił się i rozpiął przepaskę na przegubach rąk Idema. Szykowali się do wyjścia. Z tyłu któryś z nich wymalował sprayem na ścianie napis: ALL WE NEED IS LOVE. W wyrazie „LOVE” literę „O” narysował w kształcie serduszka. Idem siedział nieruchomo, nie wyprostowawszy nawet uwolnionych rąk. — Po cholerę wam tyle uczucia — zapytał nie wiadomo. Był już sam w czymś, co jeszcze przed trzema minutami było jego pokojem. Paru ludzi, ściągnąwszy z małej ciężarówki okrągły słup zakończony małą platformą, wpuściło jego koniec do wykopanej na placyku dziury. Przeginając raz w jedną, to w drugą stronę, starali się go ustawić w pozycji pionowej. Zza spuszczonej klapy ciężarówki wystawały duże odbiorniki telewizyjne, słupy i deski. Idem przeszedł obok malca przypatrującego się robotnikom; mały był umorusany i z przejęciem ssał kciuk. Na szarym murze stojącej obok kamienicy wykwitła dekoracja, przydająca frontowemu wejściu zapachu łuku tryumfalnego. Ogromny, trójkolorowy kotylion stanowił akcent dominujący, pod nim widniał starannie odrobiony napis o westernowym liternictwie: WELCOME MARTIAN'S FRIENDS! Wszedł. * * * Bardzo długi pokój oświetlony był dwoma niedużymi oknami, przysłoniętymi gęstą firaną obwieńczoną buraczkową, grubą zasłoną. Słońce przedzierające się przez ten szaniec miało kolor brudnego piasku, rzucało pod kątem 45° dwie jasne plamy na dywan łączący, jak bieżnia do biegu na krótki dystans, przestrzeń między wejściem i przeciwległą ścianą, na której powtórzony był napis z frontu budynku, uzupełniony przyczepionym z boku plakatowym wezwaniem YOUR BLOOD IS WANTED oraz wielkim, trójkolorowym kotylionem. Pod tą dekoracją prężyły się do skoku dwa złączone stoły, nakryte brązową kapą, na której stały trudne do zidentyfikowania mutanty doniczkowych roślin, parę nie zapisanych zeszytów, duży segregator, otwarte naczynie do sterylizacji ze strzykawkami i igłami, puszka z 7-UP, kartonowe kubki, duży półmisek, na którym leżały trzy kanapki, w tym jedna nadgryziona, popielniczka, lekarska staza, tacka z herbatnikami, balonik z prezerwatywy, otwarta bombonierka z czekoladkami i duży globus. Za stołem, niby w gabinecie figur woskowych, tkwiły trzy postacie. W środku korpulentny jegomość o świdrujących oczkach i okrągłych policzkach, po bokach dwie zażywne kobiety których suma wieku przekroczyła osiemdziesiątkę. Jedna robiła drutach, sprawiając wrażenie głuchej. Druga nic nie robiła, patrząc na stojący przed nią stojak z probówkami, prawdopodobnie liczyła, że jeśli nie będzie się ruszać, to ktoś naprawdę uwieczni ją w wosku lub chociaż da rentę inwalidzką. Ubrane były w coś kojarzącego się ze strojem pielęgniarki na nocnym dyżurze, którą wcielono na siłę do Armii Zbawienia. Pod bocznymi ścianami pomalowanymi kiedyś na fioletowo stało pięć pianin i dwie palmy, których już chyba nic nie mogło odratować, między nimi rozpychała się Statua Wolności, zredukowana do popiersia, za to stojąca na postumencie obok stojaka z pojemnikami do przetaczania krwi. Dyszkantowo głośnikowy kobiecy alt cicho wyśpiewywał z towarzyszącymi w tle organami ONWARD MARTIAN SOLDIERS, o ile dobrze można było zrozumieć słowa. Magnetofon prawdopodobnie miał za słabe baterie i odtwarzał za wolno tę i tak spowolniałą pieśń, zmuszając śpiewaczkę do zmiany płci. Nowy tekst starej melodii nie raził. Facet zza stołu promieniał w radosnym, bezgłośnym uśmiechu. Wyglądał jakby się cieszył. Idem stał przed nim. Facet zaciągnął się łapczywie długim, i cienkim, brązowym papierosem, trzymanym dwoma palcami i kciukiem. — Przyszedłem się zarejestrować — zdeklarował się Idem. — Jako przyjaciel? — Tak. — Szczerze gratuluję decyzji. Od razu mi pan wyglądał na porządnego człowieka. Pan się nazywa? — Iron Idem. — To pan!? — facet był zaskoczony. — Tak. Facet patrzył z fascynacją na włosy Idema. — Wy tam w telewizji, zawsze coś takiego... no, no... — podrapał się po głowie, której czubek był bezwstydnie łysy. Idem uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem. Facet usłużnie podsunął talerzyk z herbatnikami. — Poczęstuje się pan? — Nie. To pan rejestruje? — Zapiszę pana! Zapiszę... — facet sięgnął po pióro i zaczął się bawić obsadką. — A zaświadczenie o grupie krwi pan ma? — spytał podchwytliwie. — Nie — odparł zdumiony Idem. — No to jak pan sobie wyobraża... — facet z tryumfalnym uśmiechem rozłożył bezradnie dłonie. — Ale mam to... — powiedział Idem, wstydliwie odsłaniając koniec okolczykowanego ucha spod wysokiego kołnierza grubego golfu. — Aaa...! To trzeba było tak od razu... Niech się pan pochyli — powiedział tonem pełnym szacunku. Idem pochylił się. Facet wziął go za kolczyk. — 614, ładny numer, niski... A pan go się wstydzi, nieładnie... — karcąco zimnym głosem podsumował facet. — Nie — gorąco zaprzeczył zawstydzony Idem. — To po co pan chowa za kołnierz? Idem milczał zakłopotany, szukając rozsądnej odpowiedzi. — Ucho mam przeziębione — bąknął bez przekonania. — Nie musi się pan tłumaczyć, nie mnie... — facet zoficjalniał. — Ja tylko zapisuję — pochylił się i zapisał coś w zeszycie. — Ale ja bym nie chował. Zdjęcie pan ma? — Po co? — Dowód przyjaźni to nie wszystko, według przepisu należy się panu LIFE PERMIT. — Nie mam zdjęcia — skapitulował Idem. Facet przybrał pozę myślącego. — Mógłbym panu dać tak, a pan by sobie sam wkleił... Ale, czy to można ludziom ufać? — podniósł z popielniczki papierosa i długo pociągał. — No, niech... Pan tu podpisze - podsunął Idemowi legitymacyjny druczek. Idem podpisał bez czytania. Facet spojrzał na podpis radością, przejechał po nim suszką, chuchnął dla pewności i podał Idemowi kartonik. Idem miał go już wziąć, ale ręka z kartonikiem cofnęła się. — Wklei pan? Idem potrząsnął głową przytakująco, wkładając w ten gest wiele uczucia. — Właściwie to według regulaminu powinniśmy teraz odśpiewać hymn... Ale skoro pan jest z telewizji... Odpuszczę to panu. Uroczyście podał kartonik Idemowi, po czym równie oficjalnie zapytał: — Możemy jeszcze czymś służyć? Idem stał niezdecydowany. — Myślałem, że teraz będę się mógł dowiedzieć czegoś o mojej żonie... ? — prawie szepnął. — Też się chce zapisać? — facet ze skwapliwą radością zatarł ręce. — Nie. Ją zabrali. — Hm... — facet przełknął ślinę. — To jest pana prywatne życie. — Ją zabrali... Marsjanie. Przez chwilę zrobiło się cicho. Bardzo cicho. Facet zebrał się w sobie i ciężko spojrzał na Idema. — Panie Idem, wygląda pan na rozsądnego człowieka. Wykonuje pan odpowiedzialną pracę. Przecież pan sam nie wierzy w to, co pan mówi. Dlaczego ulega pan plotkom i histerycznym nastrojom?! — wycedził spokojnie i bardzo wyraźnie, kończąc nieco głośniej, niż wymagałaby tego odległość między nim a Idemem. — No to co mam robić? — zapytał Idem cicho i bezradnie. — Może pan wrócić do domu — powiedział ciepło facet. — Prze... praszam... — wymknęło się odruchowo Idemowi. Stał z ręką przy kołnierzu golfa, nie wiedząc, czy ma zasłonić, czy odsłonić ucho. Z niewidocznego magnetofonu jak robak wytoczyła się muzyka ONWARD MARTIAN SOLDIERS. Idem odwrócił się. Schodził mrocznymi schodami ogromnego holu, prowadzony jak w harcerskiej zabawie tabliczkami z napisem OUT, gdy na piętrze otworzyły się drzwi, wyszedł z nich facet. Był teraz jakby mniejszy, mniej ważny niż przed chwilą, gdy siedział za stołem. — Panie Idem, pan poczeka — szepnął teatralnie, wychylając się przez poręcz. Idem zatrzymał się. Facet podbiegł do niego i protekcjonalnie wziął Idema pod rękę. — W gruncie rzeczy ja pana rozumiem, panie Idem. Tak między nami mówiąc, ci Marsjanie to są straszne szuje. Nie...? — spojrzał pytająco na Idema. Stali na półpiętrze wielkich marmurowych schodów, wyglądając jak para zapomnianych rzeźb. Idem nic nie odpowiedział. Facet nie zraził się tym. — Podziwiam takich jak pan — kontynuował. — Tyle wyrzeczeń dla przyjaźni z takimi kurduplami. Nieraz to się cieszę, że ja nie muszę się na nic decydować, że jestem urzędnikiem, wie pan; tak odtąd, dotąd, według paragrafu... Ale mieć prawo wyboru, tak jak pan, to okrutne! Zeszli parę stopni niżej. Facet patrzył żarliwie Idemowi w oczy. — Pan się bawi w prowokatora? — zapytał chłodno Idem. Twarz urzędnika przebiegł skurcz zakończony promiennym uśmiechem i wyrazem ulgi. — Tak... tak! — drugie „tak” było już bardzo radosne, pełne przekonania. — To była prowokacja. Obowiązek, rozumie pan? Przychodzi tu różny element. Nie wszyscy tak, jak pan... ze szczerą intencją... Idem chciał się odwrócić i odejść, ale facet złapał Idema rękę i potrząsnął nią siarczyście. — Bardzo się cieszę, panie Idem, bardzo... Idem bąknął coś pod nosem. Był już prawie na dole schodów, gdy dobiegł go z góry — Nie zawiodłem się na panu. Spojrzał w górę. Facet opierał się dwoma wyprostowanymi rękoma o balustradę był uśmiechnięty. Wyglądał na zadowolonego. * * * Na małej platformie, wieńczącej stojący na placyku słup, ustawiono cztery telewizory, po jednym na każdą stronę świata. Ciężarówka z robotnikami już odjechała. Słup miał trzy i pół metra. Wokół stały zbite z desek ławki. Na jedną z nich starał się wleźć starszy, utytłany jegomość, ubrany w za dużą kurtkę, która kiedyś mogła stanowić część stroju świętego Mikołaja do wynajęcia. Stary z rozmachem pełnym wysiłku ciskał kamienie martwe ekrany telewizorów. Nie mogło to im wyrządzić żadnej szkody, gdyż większe kamienie nie dolatywały, zaś mniejsze odskakiwały jak mucha od gorącej żarówki. Umorusany malec siedział na ławeczce i z ciekawością patrzył na wysiłki starca. Idem nadchodził z głębi, musiał przejść przez placyk. Starzec zauważył go. Zszedł z ławki i dobiegł do Idema, łapiąc go za rękaw. — Ty, ile już ci mózgu wyżarło? Masz jeszcze trochę, co? — zaatakował Idema sfermentowanym oddechem. Idem chciał go odtrącić, lecz starzec był uparty. — Pomóż mi, ty pajacu. Młody jesteś, tyle że w głowie masz już tylko kupę gówna, co? Pomóż mi, ja za słaby... — wpychał Idemowi kamień wyjęty z kieszeni, widać było, że bardzo mu zależało. — Proszę cię... Idem zatrzymał się i uśmiechnął. Wziął kamień od starca, zważył w dłoni. Rzucił z całej siły w sam środek kineskopu, ale ekran nie pękł. Telewizory zachwiały się i po martwych do tej pory ekranach przeleciały pasy, coś bzyknęło i z tubalnych głośników ryknęła muzyka, a na ekranach pojawił się obraz. Starzec stał znieruchomiały, gapiąc się w górę. Nagle dobiegł do Idema i kopnął go w kostkę. — Durniu! Ty durniu! — krzyknął. Podniósł dużą cegłę i wyciągnął do Idema. — Rozwal te wyjce... Proszę cię! Lecz był już sam. Idem odszedł. * * * Idem stał w gabinecie o żółtozielonym słabym świetle. Fotos przedstawiający Marsjanina, ściskającego prawicę dyrektora, był podobny, ale niezupełnie. Kąt, z którego zrobiono nowe zdjęcie, wyrównywał proporcje tak, że wydawało się, iż Marsjanin jest równy wzrostem dyrektorowi i nie musi już zadzierać ręki do góry. Pomiędzy nimi nie było nikogo, charyzmatyczny przywódca zniknął ze zdjęcia. Dyrektor zdawał się być w lepszym humorze niż Idem. — Przyszedłem... — powiedział zgaszonym głosem Idem. — Widzę — dyrektor obojętnie pochwalił się swoją sprawnością. — Przyszedłem, abyś nie fatygował swego goryla... — To za mało — skonstatował skromnie dyrektor. — Czego chcesz jeszcze? — Czyżbyś się zmęczył niezależnością? A może chciałbyś, żebym ci rozkazywał i nagradzał za lojalność... Czy nie tak? Wyglądało na to, że dyrektor ma dziś swój dobry dzień. — Może — odpowiedział Idem. — Jakże to jest niemoralne. Prawda? A ja chcę od ciebie jeszcze więcej. — Czego? — Chcę, abyś dalej sam pisał swoje teksty. — Po co? — Idem naprawdę był zaskoczony. — To proste, umiesz to robić, trafiasz w gusta widzów. — Żeby trafić do ludzi nie można zapominać o rzeczywistości. Słusznie. I rzeczywistość jest taka, jaką ją widzą w telewizji. A ty pomagasz im w to wierzyć — wytłumaczył dyrektor tonem, jakim mało pojętnym dzieciom tłumaczy się zasady jedzenia widelcem. — W co mają dzisiaj uwierzyć? — spytał Idem jak dziecko, które ma już wszystkiego dość. — Mówiłeś coś o... ruchu drogowym. Nie chcę ci sugerować, ale to jest dobry pomysł. — W co jeszcze mają uwierzyć? — Ty myślisz, że wsadzę ci palec w tyłek i będę tobą podrygiwał jak kukiełką, a potem dam ci za to cukierka. Takich kukiełek mam na kopy. Ty masz być inny. Musisz wiedzieć, co masz robić. Chcę od ciebie spontaniczności, zapału, wiary... Idem milczał. — Może potrzebuję cukierka — powiedział po chwili. — A co jest twoim cukierkiem? — uśmiech na twarzy dyrektora stał się wyraźniejszy. — Ty wiesz... — Nie wstydź się, powiedz... Idem opuścił wzrok. — Żona. Oddaj mi ją. Dyrektorowi w uśmiechu odsłoniły się zęby. — Słyszałem, że cię porzuciła. Współczuję ci... Jest piękną kobietą. Chyba będziesz musiał jej płacić alimenty, nie? — Jesteś łajdakiem. — Każdy jest łajdakiem — stwierdził pobłażliwie dyrektor, przysuwając się do Idema. — Mówi się, że aby coś dostać, trzeba bardzo chcieć. To nieprawda. Aby coś dostać, trzeba się bardzo bać. Czy ty się już wystarczająco boisz, aby dostać cukierki? *** Przed wielkim domem Idema panowało zamieszanie. Biały wóz transmisyjny z emblematami SBB TV stał nieporządnie na trawniku, otoczony matowoczarnymi samochodami. Wyglądał jak biała maciora, otoczona czarnymi warchlakami. Ludzie w kombinezonach roboczych plątali się między kablami porozstawianych kamer, przenosząc duże, białe, styropianowe litery. Niepozorny, drobny mężczyzna siedział w otwartym samochodzie terenowym, do którego doczepiono z tyłu kolumnę gigantofonu na kółkach. Facet miał zadartą głowę i rytmicznie wrzeszczał do mikrofonu. — MAR—TIANS ! LO—OVE ! LA—AW ! Pomiędzy skandowanymi wyrazami robił pauzy, zaś po skończeniu kolejnej frazy odczekiwał, aż stłoczony z boku tłumek chóralnie wykrzyczy jego złotą myśl. Widać zasób złotych myśli krzykacza nie był wielki, gdyż w kółko powtarzał tę samą maksymę. — MAR—TIANS ! LO—OVE ! LA—AW ! — MAR—TIANS ! LO—OVE ! LA—AW ! Wtórował chórek bezmyślnie, jakby powtarzał słowa modlitwy w nieznanym języku. Wzmocniony wrzask był potężny, okna budynku rytmicznie łopotały, przejmując rolę kibiców na gigantycznym stadionie bez zawodników. W każdym oknie stał człowiek, trzymając biało-niebiesko-czerwoną flagę, starając się wymachiwać nią w rytm krzyku faceta w samochodzie. Na froncie wciągano pierwszą część dużego transparentu styropianowych liter. Transparent zawadził o coś jednym końcem i, mimo ciągnięcia liny, nie chciał wisieć prosto, by ułożyć się w napis „MARTIANS — LOVE — LAW”. Nawet policjanci w hełmach z opuszczonymi przyłbicami czuli się zagubieni w tym rozgardiaszu. Idem przemknął chyłkiem. Wszedł do środka budynku. Podchodził do drzwi windy, gdy ktoś dotknął jego ramienia. — Przykro mi, panie Idem, pan tu już nie mieszka. Idem odwrócił się. Za nim stał chudej budowy, niemłody portier, ubrany w stonowany, choć z widocznym szamerunkiem mundur. Spod daszka służbowej czapki patrzyły błyszczące oczy. Pan już nie może wjechać na górę — dodał przepraszająco, choć z widoczną satysfakcją, zastępując drogę do windy. — O co panu chodzi? — Idem jeszcze nie rozumiał. — Były skargi, że pan zakłóca spokój. Przyszła komisja, pana było otwarte i tylko radio wyło na cały regulator. Pan wszystko zdemolował, a tu mieszkają porządni ludzie, spokoju — zamilkł na chwilę, myślał co by jeszcze powiedzieć. — Pan nie ma po co iść na górę, pan tu nie mieszka - skończył z uśmiechem. Idem odepchnął portiera i chciał wejść do windy. — Panie Idem, bo będę musiał... Portier trzymał w ręku mikrofon zawieszonego na pasku walkie-talkie. — Po co to panu? — dodał tonem łagodnej perswazji doświadczonego człowieka. Idem zatrzymał się. Zrezygnował. Wolno poszli ku wyjściu. Przechodząc koło niszy, nad którą były schody, Idem jedną ręką silnie pchnął portiera, który z plaskiem doleciał do ocienionej ściany. — Co pan? — odbiło się portierowi. Idem był już przy nim, zerwał przyczepione do munduru walkie-talkie i wolno, metodycznie rwał kabel, łączący mikrofon z nadajnikiem. — Panie Idem... Proszę pana... Przecież ja zawsze pana lubiłem... — portier przypominał małego kociaka, którego odseparowano od matki. Idem, nie mogąc poradzić sobie z twardym sześcianem nadajnika, złapał za koniec anteny i rąbnął nim o ścianę. Metalowa puszka pękła, bzycząc elektronicznie. Idem był uśmiechnięty. Destrukcja uspokajała. — Panie Idem, to służbowe... Proszę... Pan jest niezdrów, pan wszystko demoluje... — głos portiera drżał, był bliski płaczu. O ścianę uderzył mikrofon, rozbryzgując się zafalował ogonem spiralnego przewodu. Idem odszedł. Portier stał chwilę w niszy nad kupą elektronicznego szmelcu, która jeszcze udawała życie, pobzykując i trzeszcząc głośnikiem coś, co przy dobrej woli można by wziąć za prostą melodię. Wyszedł z cienia i poczłapał za Idemem. — Niech pan poczeka... Kazali mi to panu oddać... Z pańskiego mieszkania... — stary schylił się i wyciągnął z małego biurka przenośny telewizor. — To wszystko... — w głosie portiera było coś ludzkiego. Po raz pierwszy. — Niech go pan sobie zostawi — powiedział Idem. Portier spojrzał na Idema nie rozumiejącym wzrokiem. — Daję go panu. Za wzorową służbę — wytłumaczył staremu, po czym pchnął go, usuwając z drogi. Portier potknął się, lecz nie wypuścił zdobycznego telewizora. Delikatnie postawił pudło na ziemi i wyciągnął z kieszeni szarą kopertę ozdobioną nadrukowanym trójkolorowym kotylionem. — I jeszcze to... od komisji — wyjąknął przejęty. Idem włożył kopertę do kieszeni. Wyszedł zanurzając się w gęstą mai wrzasku przed domem. * * * Iron Idem w peruce rozjarzył się na ekranach monitorów. — Dziś jest 29 stycznia, wyjątkowy dzień. Dzień, w którym obchodzimy żadnej rocznicy! Nie umarł dziś nikt o kim musiałbym wam mówić, ale może ktoś taki się urodził? Jeżeli o tym wiecie, ja Iron Idem czekam na wasze telefony, pamiętaj! Żona cię zdradzi. Przyjaciel oszuka. Kochanka porzuci! Ale ja, czyli telewizja, nigdy!!! Idem mówił tak, jakby chciał przejść samego siebie w licytacji wiary i przekonania. Obraz ukazał szerszy plan. — Na pogłębianiu międzyplanetarnej przyjaźni upłynął dzień wizyty naszych przyjaciół z Marsa. Błysnął fotos z festynu, urządzonego koło domu Idema. Front domu przyozdobiony był wielkim transparentem o wysmukłych styropianowych literach „MARTIANS, LOVE, LAW!” — Na Marsie trzynastka nie jest już feralna. Na Ziemi sami jeszcze tak. Ostatnio wydarzyło się parę niegroźnych wypadków ulicznych. Dlatego też będąc na ulicy pamiętajcie: Marsjanie nie znają jeszcze zbyt dobrze ziemskich prawideł ruchu ulicznego. Wasza wzmożona ostrożność będzie wyrazem przyjaznych uczuć, jakie żywimy. Pomóż Marsjaninowi na ulicy! Na ekranie ukazała się fotografia czarnomundurowego w hełmie, pokazującego pałeczką drogę marsjańskiemu pojazdowi. Idem kątem oka spojrzał w głąb studia, jakby chcąc sprawdzić, czy recytowana lekcja podoba się nauczycielowi. W głębi pomiędzy kamerami siedział na krzesełku szary garnitur. Na chwilę ich oczy spotkały się. Twarz tajniaka niczego nie wyrażała. — Dowodem jak bardzo przeżywacie kosmiczne odwiedziny są pytania, czy uruchomimy telewizyjne lekcje marsjańskiego języka? Nie! Nie ma takiej potrzeby! Wspaniałe możliwości intelektualne Marsjan pozwoliły im prawie natychmiast opanować nasz język. Swoje najskrytsze myśli i pragnienia możecie zdradzać Marsjanom po angielsku! Nastrojowemu zdjęciu pucułowatej pomocy domowej i Marsjanina, siedzących na parkowej ławce, z zachodzącym słońcem w tle, towarzyszył krótki dźwięk muzycznego przerywnika. Z Idema biła wiara i przekonanie, że świat jest piękny. Z boku głowy, obok ucha, pociekła mu strużka potu. Ale kamery telewizyjne nie widziały tego. — Urząd Sanitarny przypomina zapominalskim, że dziś upływa termin obowiązkowego oznaczania i rejestracji grup krwi. Karty tożsamości bez wpisanego wyniku są nieważne, co już samo w sobie powinno stanowić dla was bodziec do uczestnictwa w tej pożytecznej akcji. Ostrzega się, że osoby uchylające się, działają wbrew swemu inteeresowi i ogólnemu dobru... Przez ekran przeleciał fotos z wnętrza punktu rejestracji, na pierwszym planie uśmiechnięty mężczyzna stał obok atrakcyjnej pielęgniarki, która przystawiała małe, cienkie szkiełko do kropelki krwi na końcu palca mężczyzny. Niewidoczne na telewizyjnym ekranie ręce Idema były zaciśnięte, pobielałe. Coraz większe krople potu na jego czole dziwacznie kontrastowały z optymizmem jego głosu, który mimo zawodowstwa zdawał się drżeć. — Grono osób wyróżnionych „dowodem przyjaźni”, ku naszej radości, powiększa się! Pamiętajcie, że ci, którzy go otrzymali, powinni zgłosić się w punktach rejestracji, gdzie otrzymają LIFE PERMIT, który ich zwalnia od obowiązku oznaczania grupy krwi... * * * Idem zamknął za sobą ciężkie, dźwiękochłonne drzwi studia. Oparł się o nie plecami i wolno ściągnął perukę z głowy, ścierając tym owłosionym czepkiem krople potu z twarzy. Świecący napis STUDIO B 6 odbijał się w mosiężnej blaszce przytwierdzonej do ucha, na której wybito równie nieistotną cyfrę. Dźwięk zbliżających się kroków sprawił, że podniósł głowę. Dziewczyna z windy szła pustym korytarzem. Wysokie szpilki stukały powłócząco jak tętno w chwilę po szczytowaniu. Spojrzała mu w oczy o chwilę, dwie chwile za długo. Koniec języczka ukazał się w szczelinie kącika jej warg. Nie wytrzymał tego spojrzenia. Dziewczyna oddalała się. Pośladki wysoko spiętrzone pod obcisłą spódnicą wspaniale świadczyły o mozolnej pracy wielu pokoleń nad właściwym doborem genetycznym. Zniknęła za rogiem i tylko dochodzący szelest pocierających o siebie ud, opiętych stylonowymi pończochami świadczył, że jeszcze* istnieje. * * * Bar był ciemny, duży i pusty, światło jak i całe wnętrze miało zszarzały kolor. Kiedyś mógł być szykownym lokalem, lecz teraz wyglądało, że pije się tu raczej dla alkoholu niż dla smaku. Koło wysokiej lady stały jednonogie barowe stołki. Idem siedział blisko ściany, na której powieszono tabliczkę z napisem NO CREDIT. Za nim stała sztuczna, rachityczna choinka, obwieszona różowymi lampkami. Patrzył na barmana, który w głębi odczyniał egzorcyzmy nad butelkami, o przykurzonych nalepkach. Tekturowe, posrebrzane litery napisu HAPPY NEW YEAR! odpadały od ściany wyrażając tym prawdziwą intencję życzenia. Siedząca parę pustych miejsc dalej, ładna, lekko wyzywająca dziewczyna wolno, leniwie zsunęła się ze swego stołka. — Wyglądasz jakbyś wrócił od dentysty — zauważyła dziewczyna. — Nie, zgubiłem sztuczną szczękę — odpowiedział Idem, patrząc gdzieś w bok. — Zapraszasz mnie? — zapytała, siadając na stołku obok niego. Spojrzał na nią, była piękna urodą sakralnych obrazów, których intencją jest przedstawienie niewinności. — Co ci zamówić? — zapytał. — Coś kosztownego — wyzywająco rzuciła dziewczyna. Idem machnął na barmana, który odszedł w głąb baru. — Jestem na procencie od rachunku, jaki zapłacisz — powiedziała patrząc mu w oczy. Barman wrócił z kieliszkiem i butelką bez nalepki, nalał oszczędnie do szklanki dziewczyny. Idem podsunął swoją pustą szklankę. Barman napełnił ją. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Jesteś pewien, że stać cię na to? To droga wódka. Idem wypił jednym haustem kieliszek. — Twój procent będzie większy — odpowiedział. Popatrzył na nią. Jej dziecinna uroda miała w sobie coś perwersyjnego. — Nie za bardzo się o mnie troszczysz? — zirytowała się dziewczyna. — Nie — pokazał barmanowi pustą szklankę. Barman nalał. Idem nadpił. — Po prostu chcę się pozbyć pieniędzy, zanim przyjdzie mi do głowy ciebie kupić. Milczeli chwilę. Dziewczyna sięgnęła do torebki, wyciągając duży banknot, położyła go na ladzie. — Co ty robisz? — Idem był zaskoczony. — Nie chcę, abyś zbankrutował — zapięła torebkę i wstała. — A może chcę, abyś miał za co mnie kupić — powiedziała. Chciała się odwrócić, ale złapał ją za rękę. — Jak masz na imię? — zapytał. — Gea. Przez chwilę wyglądali tak, jakby znaleźli się w tym barze przypadek. I nawet miękka poświata, która ich otoczyła, awała się być nie z tego miejsca. * * * Idem podał banknot zasuszonemu człowieczkowi, siedzącemu w małej, oddzielonej szybą kasie, poobwieszanej reklami DINERS CLUB. Człowieczek przestemplował kwitek położył go na wąską ladę. Zrobił to wszystko prawie nie odrywając oczu od jakiejś książeczki, którą czytał, jednocześnie łapczywie zapychając się kanapką. Na ladzie stała malutka, obsuszona choineczka, przybrana wstążkami. Gea wzięła kwitek i włożyła go w otwór automatycznego gara. Zegar szczęknął odbijając na kartce godzinę. Zdjęła klucz z haczyka z numerem 65, zawieszając na haczyku kwitek. Poszli wąskim kim korytarzem oświetlonym szeregiem przykurzonych lamp, pełnym jednakowych, na ciemno pomalowanych drzwi. Korytarz miał zapach wysilonej czystości i luksusu na miarę małego hotelu. Na jednej ścianie wisiało ogromnych rozmiarów lustro, widać w nim było przeciwległe uchylone drzwi, w głębi stały dwie wysmukłe, wieczorowo ubrane kobiety. Całowały się. Stojąca przodem kobieta spojrzała na Idema nie przerywając pocałunku, potem wolno wyciągnęła nogę i czubkiem pantofla pchnęła drzwi. Idem podszedł do Gei, która otwierała pokój numer 65. Wielki tapczan zajmował połowę powierzchni. Oprócz niego stało krzesło, stojąca na podłodze lampa o ciemnym abażurze i wielki, pluszowy słoń, który przydawał wnętrzu coś z niewinności dziecinnej bawialni. Były to wszystkie sprzęty w tym pokoju. Ściany, dywan na całą podłogę, zasłony miały kolor herbaty z mlekiem, w której było dużo mleka i mało herbaty. Na wprost łóżka były drzwi, zrobione z jednej tafli przydymionego szkła. Były uchylone tak, że część łazienki wyglądała jak wielkie akwarium. Gea stała przed lustrem. Miała na sobie wąskie figi i krótką koszulę, ledwo sięgającą odsłoniętego pępka. Wyglądała niewinnie) niż całe stado pluszowych słoni. I chyba właśnie to było w niej tak podniecające. — Podobam ci się? — zapytała podchodząc. Trzymała uniesioną, zgiętą w łokciu rękę, burząc sobie włosy. — Jesteś piękna. — To rozbierz się... — powiedziała, zdejmując pantofle z nagich stóp. — Nie trzeba... Ja chcę po prostu zasnąć... Spać, rozumiesz? — Za dwie godziny musisz stąd wyjść — przybrała nieco oficjalny ton. — Chcę tu być te dwie godziny. — I nic więcej, po prostu zasnąć? — Tak. — Co ci to da? — zapytała, siadając na łóżku koło Idema. — Może mi się coś przyśni. — To jest więcej warte niż zapłaciłeś... — wzięła Idema za rękę. — To wyrzuć mnie. Patrzyli na siebie, jak para zakochanych dzieci. Małe radio z pulsującymi, świecącymi na czerwono cyframi wmontowanego zegara obojętnie odmierzało czas, grając motyw podobny do Glena Millera. Gea pochyliła się i pocałowała Idema tak, jak się całuje dzieci na dobranoc. * * * Lampy o pomarańczowym świetle słabo rozpraszały mrok i nocy. Idem szedł przy ścianach domów, mając złudną nadzieję, że w ten sposób uchroni się od lejącego deszczu. W oddali zamajaczyła sylwetka ciemnego samochodu. Idem przylgnął do wnęki jakiejś bramy. Ale było za późno, i samochód zahamował, obryzgując Idema strugą wody. Z wnętrza wyskoczyły cztery sprawne sylwetki w czarnych mundurach i białych hełmach, z paskami zawadiacko bujającymi pod brodami. Twarze zasłonięte były spuszczonymi, ciemnymi, plastykowymi szybami. — Ręce na kark i bez dowcipów! Usłyszał Idem i jednocześnie poczuł dłonie, które przekręciły go twarzą do ściany, rozciągnęły nogi do rozkroku, Podciągając je jednocześnie od ściany tak, że musiał się oprzeć nią zgiętymi łokciami założonych na kark rąk. Przeszukano go szybko i sprawnie. Ich ręce jak wstrętne, ruchliwe zwierzaki przepełzły po zakamarkach ubrania i przeglądały zdobycze. — Nawet LIFE PERMIT ma... To aby wasze dokumenty? Pytanie było podkreślone kopnięciem w łydkę. — Tak. Ktoś przekręcił mu głowę, świecąc w twarz latarką. Spojrzenie zza ciemnej szyby porównało twarz Idema z fotografią w dokumentach zawodowym wzrokiem selekcjonerki drobiu. — Czego się szlajacie po nocy? — Chodzę… — Idem miał wrażenie, że rozmawia ze ścianą. — Adres? Idem milczał. — Gdzie zameldowany? — Chwilowo... — Idem nie miał pomysłu co odpowiedzieć. Drugi kopniak zadany kolanem dotarł o wiele powyżej łydki. Idem zgiął się na ile tylko pozwoliły mu na to przyszpilające go do ściany ręce w grubych, czarnych rękawicach. Czyjeś palce rozerwały brązową kopertę ozdobioną wyrysowanym, trójkolorowym kotylionem, wyciągniętą z kieszeni Idema. — Popatrz, ma skierowanie do noclegowni. — To jak z wami? Papiery macie, niby jesteście w porządku, kartę na nocleg wam wypisano, a nie korzystacie? — zapytał drugi głos. Idem milczał. — Chcecie być dalej w porządku? Ręce go odwróciły, mógł zobaczyć cztery błyszczące, ciemne szyby, za którymi pewnie kryły się jakieś twarze. — No, chcecie być dalej w porządku? — odezwała się jedna z szyb. — Tak — Idem miał mały wybór. — A szlajać się o tej porze, to jest w porządku? — Nie. — To gdzie chcecie się udać? — Do noclegowni — odpowiedział z rezygnacją. Nic już nie widział, oświetlająca mu twarz latarka oślepiała go. — No! Chcecie, aby was podwieźć? Idem nie był zdecydowany. — Dla waszego dobra... — Tak. W milczeniu oddali mu drobiazgi, zabrane przy rewizji. LIFE PERMIT, paczkę papierosów, chustkę do nosa, rozerwaną kopertę. Gdy Idem wyciągnął po nie rękę, czarno-mundurowy chwycił go za dłoń, ściągając mu zegarek. — To na koszt podwiezienia... Będzie w porządku? Idem nic nie odpowiedział. Poszli do samochodu. * * * — Dwa nieme korpusy szły między nie kończącym się szeregiem trójpiętrowych łóżek. Zewsząd dochodziły świsty, chrapania, steki. Gdzieś w górze wisiały nocne żarówki z drucianymi osłaniaczami, dawały słabe, rozpełgające się po kątach światło o barwie zielonej, niedojrzałej cytryny, po której spłynęło świeżo rozbite żółtko. Idem posłusznie szedł za człowiekiem w ciemnym fartuchu. Zza prętów łóżek wystawały nogi, ręce śpiących postaci. Przypominało to ważenie pociętej ośmiornicy na wadze o wielu i, szalkach. Człowieczek w wytartym fartuchu zatrzymał się. — Tu — pokazał Idemowi dolne łóżko. Wyciągnął z kieszeni kredę i napisał coś na tabliczce, zawieszonej u wezgłowia łóżka. — Iron Idem, zgadza się? Idem machnął głową, wspiął się na łóżko tak, by nie zrobić za wiele hałasu. Człowieczek uśmiechnął się. — Nie będzie panu tu źle... a adres jakiś już będzie pan miał, nie? — pocieszył. Idem mruknął coś, co można było zrozumieć jako dziękuję, człowieczek odszedł. Chciał ściągnąć sweter, ale zawahał się, nad jego głową ktoś się poruszył i parę słomek spadło z siennika. — Iron Idem News to ty? — zapytał szept z góry. — Nie — zaprzeczył Idem. — To kim jesteś? — Przodownikiem snu — odpowiedział Idem na odczepkę, wyciągając się na łóżku. Coś się znów ruszyło u góry. W końcu lokator górnego łóżka wychylił się, przypatrując się Idemowi. Był to ten sam starzec, który na ulicy próbował rozbić telewizor. Owinięty w kurtkę, spod której wystawało sterczące nagie ramię, zagadał rozkazująco. — Pokaż swoją gębę. Idem nie ruszył się. — He, he, to potorocze z telewizji, to masz być ty? A gdzie kudły zgubiłeś? — Tamto to peruka — Idem chciał skończyć rozmowę. — Wiesz co? Nienawidzę cię, ty telewizyjna prezerwatywo — powiedział stary z góry. — Co? — Idemowi wydawało się, że nie rozumie. Stary, jak małpa trzymając się prętów łóżka, opuścił się niżej. — Wciskasz się ludziom do mózgów, udeptujesz, tytłasz, tłamsisz... ale higroskopijnie, w prezerwatywie... — stary wysuwał głowę w geście krótkowidza. — Dajesz przyjemność, a jesteś bezpłodny... Ile dzisiaj mózgów wyżarłeś, ty szklany kondonie?! — Jeden, mój własny — przyznał bezbarwnie Idem. — He, he, wyżarłeś własny mózg. I pewnie dlatego tu jesteś... — drobina łupieżu z włosów starego osiadła po krótkim locie na twarzy Idema. — Ale to dobrze, jak go przetrawisz, wyplujesz, wyrzygasz, to wyrośnie ci nowy. Zaczniesz myśleć! Tylko wtedy będziesz pewnie musiał zmienić zawód, co? Idem milczał. Stary jakby poczuł wyrzuty sumienia. — Wiesz co, tak tutaj to nawet poczciwie wyglądasz, bez tych kudłów... — przysunął się jeszcze bliżej do Idema, wyglądał na gotowego do przystąpienia do obrzędu iskania wszy z jego głowy. — To tak, jakby było was dwóch. Tamten jest szuja, to go zostawiasz za drzwiami. A ten drugi wychodzi na ulicę... Bałbyś się wyjść w tej peruce, co? Bo ty w peruce pieprzysz o wolności, a zdejmując myślisz, że jesteś wolny... — urwał na chwilę, odsunął się. — Ale mylisz się, bo cóż to za wolność, kiedy w szafie trzeba mieć perukę? Umilkł i z taką samą zwinnością jak zszedł, wdrapał się na górę. Po chwili znów się wychylił głową w dół. — Wiesz co, lubię cię, ale zdechniesz... Naprzód ty, a potem ta cała twoja telewizja. Może to ja rozwalę, może kto inny, ale zdechniesz... — Jak pójdziesz podpalać telewizję, możesz mnie wziąć sobą — powiedział Idem, odwracając się na bok i kładąc sobie poduszkę na ucho. — Poszedłbyś, naprawdę byś poszedł...?! — zachwycił ię stary z nadzieją w głosie. Idem zasnął... * * * Stał we wnętrzu ogromnego, pustego kościoła. Było mroczno, biegnące miękko skądś światło rysowało brzegi przestrzeni chłodnym i świeżym, niebieskawym rysunkiem, który rozpływał się na białych, kamiennych płytach podłogi, ginącej brzegami w ciemni. W olbrzymiej nawie nie było ławek, ołtarz ginął gdzieś w czerni, tylko stojący pośrodku konfesjonał przywoływał skojarzenia z kościołem. Z góry dochodziła dziwnie poplątana melodia stojących dźwięków, nierealna jak niebieskawe, jasne światło. Idem stał niezdecydowany, jakby wylękniony ogromem wnętrza. Zza drzwiczek konfesjonału dochodził dziwny, martwy blask odbijający się na płytach podłogi. Podszedł wolnym krokiem do konfesjonału i bojąc się unieść głowę przyklęknął przy kratce. Milczał. Chciał prosić i usłyszeć odpowiedź. Ale nie wiedział już, jak prosić... A może nie wiedział już, o co mógłby prosić... Podniósł głowę. Zza kratki wyciekał cichy, zjadliwy chichot. Wstał i otworzył raptownie drzwi konfesjonału. W środku stał duży telewizor, na jego ekranie zbliżenie twarzy Irona Idema w peruce patrzyło prosto w oczy Idemowi, stojącemu przed konfesjonałem. — Grzeszysz... — powiedział kpiąco ekranowy Iron Idem, po czym wybuchnął śmiechem, cynicznym, wyzywającym, głośnym śmiechem. Idem uciekł, goniony urągliwym chichotem twarzy na szklanym ekranie, który wydawał się tak mały w ogromie kościoła, a jednocześnie potrafiący wypełnić całą tę przestrzeń swoim rechotem. * * * Z czerni wyżarł się nieostry obraz pomarańczowej lampy, która zapalała się równocześnie z głuchym buczeniem syreny, takiej jaką można usłyszeć w zatapianej łodzi podwodnej. Idem z trudem otworzył oczy. Było szaro, przez świetliki oszklone butelkowym szkłem wpadało rozproszone światło. Zewsząd dochodził rumor pospiesznego wstawania. Sala była ogromna, a teraz zajmowana przez dziesiątki ruszających się postaci przypominała poruszoną gałąź, którą obsiadły mszyce. Idem podniósł się na łokciach i przypatrywał się zorganizowanemu rejwachowi. Głośniki przyczepione do ścian chrypnęły, potem zagwizdały, by w końcu przemówić stentorowym głosem podstarzałej, lecz ciągle dziewiczej harcerki. — Z grupą krwi „0” idą pierwsi na pobranie. Nic nie jeść, być na czczo. Pozostali ćwiczą i czekają na swoją grupę. Krew dajecie dobrowolnie. Kto nie da, nie dostaje śniadania. Kto nie je, nie może dać krwi. Kto nie może dać krwi, traci miejsce w naszej noclegowni. Czekający na pobranie ćwiczą. Ćwiczymy! — zachęcająco skończyła harcerka z głośnika. Stary z góry szybko ubierał się, rozkładając złożone w pedantyczną kostkę spodnie i koszulę. Robił to wszystko z zamkniętymi oczami, przedłużając fikcję snu. Między łóżkami pojawił się kondukt trzech mężczyzn. Środkowy miał na sobie dres i gwizdek na szyi, ci obok rośli i mieli białe kitle. Facet w dresie zagwizdał, zajmując się przy wielkim chojaku choinki, z której odpadły wszystkie igły i zostało jedynie parę byle jak przywieszonych wielkich bombek. Przy łóżkach ustawił się zgrabny dwuszereg. — Śpiewamy! — ryknęło z głośnika i popłynęła melona, była to „SILENT NIGHT”, nucona cienkim głosem dziewiczego chłopca z towarzyszeniem organów. — Raz! — ni to gwizdał, ni to krzyczał facet do trzymanego w ręku walkie-talkie, gryząc jednocześnie gwizdek w ustach. — Raz!!! — przetransmitowały głośniki. — Dwa! — Dwa!!! Dwuszereg przysiadł, wzniósł ręce do góry, zgiął je w łokciach, by czubkami palców dotknąć własnych barków. Potem »powstał i z palcami przy sutkach własnych piersi odgiął zgięte łokcie do tyłu. I tak w kółko. Dwuszereg trzeszczał chrobotem grubego materiału, stanów, stłumionych pierdnięć... Kadencje ruchów były zdecydowane, przedzielone zatrzymanymi pauzami. Jeden zdecydowany ruch wypadał na jedną i pół sekundy. Prócz ruchu robili jeszcze coś, śpiewali do wtóru muzyce. Był to bardzo delikatny śpiew, tak jakby członkowie chóru bali się zaczerpnąć głębiej powietrza. Cicha, spokojna melodia odmierzana była taktometrem wspólnych ruchów, z których każdy poprzedzony był zdecydowanym — Rrrazz! — lub Dwaa! — stojącego w środku trenera. — Silent night... — Raz! — Hooolly night... — Dwa! Dwóch rosłych przechadzało się między szeregami. Idem dalej leżał podparty łokciami i patrzył zafascynowany. Stary z góry ruszał ciałem i ustami jak wszyscy, mając dalej zamknięte oczy. Zaczął nimi mrugać, kątem oka dostrzegał leżącego Idema. Szerzej otworzył oczy. — Ty, chodź ćwiczyć — szepnął rozpaczliwie. Idem nie poruszył się. Melodia przełamywana ruchem niosła się w dużej sali, wypełnionej metalowymi łóżkami. Kulturyści w kitlach zbliżali się. Zatrzymali się przy Idemie. — Co z tobą? — Jestem w ciąży — odpowiedział Idem. — A tu nie jest izba porodowa — wyjaśnił wątpliwość jeden z pielęgniarzy, przysiadając na łóżku Idema, po czym wbrew przepisom walnął w czoło Idema nasadą otwartej dłoni. Orzeźwiony Idem spojrzał z dopiero co rozbudzoną inteligencją w oczach na usportowionych sanitariuszy. Wyglądali jak para stroskanych lekarzy nad łóżkiem chorego. — Masz łopatę? — zmęczonym głosem zapytał Idem. Wyrośnięty w przykrótkim fartuchu był zbity z tropu. — Nie — odpowiedział. Idem wyciągnął rękę i pomacał go po bicepsie. — Szkoda, marnujesz się tutaj — powiedział współczująco, zadając równie nieprzepisowo otwartą dłonią cios w niskie czoło adepta sztuki pielęgniarskiej. Szereg ćwiczył śpiewająco. Prawie nikt nie zwrócił uwagi na krótki łomot przy jednym z łóżek. * * * Drzwi obok tabliczki z napisem NURSING BED HOUSE otworzyły się. Idem unosił się parę centymetrów nad ziemią za sprawą mocarnej ręki, wychodzącej z białego kitla, która trzymała go w okolicach karku. Wyzwolił się z tego uścisku dzięki kopniakowi, którego udzielił mu kitel. — Idź, idź, tam ci będzie lepiej — doszło do Idema, gdy przelatywał nad schodami. Kitel splunął na leżące ciało i zamknął za sobą drzwi. Idem podniósł się z trotuaru. Miał podwinięty rękaw i zagiętą rękę. Ostrożnie ją rozprostował. W zagięciu łokcia tkwiła mała watka z czerwoną kropeczką. Oderwał ją w skupieniu, pod nią była plamka zasychającej krwi. Popatrzył wokół siebie. Było dziwnie. Uliczka z jednej strony zamknięta była prowizorycznym czarnym parkanem, na drugim jej końcu sterczała rozciągnięta druciana barierka. Na tym odcinku zamkniętych kilkuset metrów, środkiem jezdni jeździł wte i wewte czarny samochód o ciemnych szybach, nawet zderzaki były czarne. Na dachu miał przymocowany czarny gigantofon, wydający od czasu do czasu komunikat bezosobowym głosem. — Wszystko jest dobrze. Zachowujemy porządek. Porządek jest waszym dobrem. Stać i czekać na swoją kolej do punktu kontroli. Przygotować zaświadczenia o grupie krwi. Mający LIFE PERMIT podchodzą bez kolejki. Kontrola sanitarna jest waszym dobrem. Nie sprzeciwiać się... Z boku ulicy stali ludzie w pojedynczym, równo stojącym rzędzie. Na elewacji domu obok wisiał nieudolnie zawieszony sznur kolorowych żarówek, z których część była potłuczona. Świecący wzór symbolizował gwiazdkę i choinkę. Stojący ludzie byli obojętni, milczeli z bezmyślnym wzrokiem. Przesuwali się o odległość trzech osób co pół minuty, dziesięć sekund robiono pół kroku. Dziesięć sekund stania, pół kroku, dziesięć sekund stania, pół kroku. Celem były dwa małe stoliki, za którymi siedzieli mężczyźni w garniturach, o twarzach bez wyrazu, w towarzystwie otyłych pielęgniarek. Parę metrów dalej, po drugiej stronie niskich barierek stało paru umundurowanych na czarno. Obok nich ustawiono szarą ciężarówkę z budą, dalej jeszcze dwa czarne samochody. Ludzie przystawali przed stolikami, okazując papiery, po czym przechodzili na drugą stronę, gdzie zorganizowany wąż rozpraszał się w ludzi spieszących każdy w swoją stronę. Co jakiś czas na znak siedzących przy stolikach, czarno umundurowani brali stojącego przed stolikiem i prowadzili do ciężarówki. Niektórzy z wsadzanych do środka budy próbowali jakiejś gestykulacji, lecz poczuwszy wzrok umundurowanych, rezygnowali. Nie było żadnego gwaru, rozmów. Wszystko odbywało się w milczeniu, którego powodem nie było napięcie, lecz poczucie nieuchronności. Ulica była niema, jedynie szurała dziesiątkami podeszew co dziesięć sekund. Idem podszedł do czoła kolejki, przy którym uformował się krótszy ogonek, tych z LIFE PERMITAMI. Jedna osoba z krótszej kolejki, jedna osoba z dłuższej... Musiał czekać, trzymając w ręku swój szary kartonik. Nagle poczuł lekkie dotknięcie w ramię. Odwrócił się. W pierwszej chwili nie mógł skojarzyć, kto do niego mówi. — Pan mnie nie poznaje? — szepnął starszy gość, uchylając poły płaszcza, pod którym miał mundur portiera. Ukazał ten mundur, jakby stanowić to mogło jedyne potwierdzenie jego tożsamości. — Panie Idem, ja bym nie chciał, aby pan miał do mnie urazę... w końcu robię jak mi każą, pan przecież też... nie? I dlatego obydwaj jesteśmy potrzebni. Chociaż ja tylko portier. Kolejka zrobiła pół kroku. Idem odwróci się, upodabniając się do innych i portier szeptał teraz do jego pleców. — Wie pan, dobry cieć to też jest coś. Jestem obowiązkowy, mam dobrą pamięć, wiem wszystko o lokatorach... Jestem zawodowy! O dobrego portiera teraz trudno, a tacy są zawsze potrzebni, takich się ceni. I uczciwy jestem, niech pan przyzna. Telewizor panu oddałem, a mogłem go schować... Nie? Pół kroku. Na uchu portiera lśniła blaszka z numerkiem. — Tym walkie-talkie, co mi pan rozbił, niech się pan nie przejmuje. Powiedziałem, że samo upadło. A telewizor działa pierwsza klasa — portier protekcjonalnie uścisnął opuszczoną dłoń Idema. — Umie się pan znaleźć. Półtora kroku. — Nie ma pan do mnie urazy? — szepnął portier tkliwie. Idem nie zdążył odpowiedzieć na pytanie. Był przed stolikiem. Pokazał LIFE PERMIT. Przeszedł na drugą stronę. Czuł się tak, jakby mu zdjęto gips z połamanych żeber. Czarnomundurowi nie zainteresowali się nim. Do budy ciężarówki wpychano jakąś kobietę. Starała się coś spokojnie tłumaczyć. — Potem — burknął czarny hełm, podsadzając ją do opuszczonej klapy. Stojący obok mężczyzna w granatowej dyplomatce z aktówką w ręku podbiegł do Idema z szerokim uśmiechem. — Czekałem na pana. Miałem pana odszukać w noclegowni... ale ulica zamknięta. To pomyślałem, że poczekam, a nuż pana złapię. Miałem szczęście, nie? Facet był rozradowany i wyglądał na zawodowego optymistę. — To moja zasada, nie gonić za szczęściem, tylko cicho siedzieć i czekać, aż samo przyjdzie, he, he... — zerknął na Idema, szukając czegoś w otwartej, wysoko uniesionej teczce, widać był krótkowidzem, a także miał trudności z zamknięciem ust. — Czego pan chce? — zapytał Idem. Szedł wolno, ale człowiek w dyplomatce i tak miał kłopot z nadążeniem, musiał jednocześnie iść, szukać, gadać i uśmiechać się. — O, mam! — krótkowidz jeszcze bardziej uradowany wyciągnął z teczki pogniecioną wizytówkę. — Jestem z firmy adwokackiej BONUS AND BONUS. Czy byłby pan skłonny poświęcić mi chwilę czasu... i przyjąć zaproszenie na śniadanie? Idem spojrzał na niego. Wokół smutnych, krótkowzrocznych oczu facet miał zmarszczki od zawodowego uśmiechu. — Na koszt firmy, rzecz jasna. Bardzo proszę... — dodał radośnie, jakby ten argument miał moc ostateczną. * * * Self-Service był wyłożony białą glazurą, szarą terakotą, szkłem i matowym aluminium. Był ogromny i mimo komfortu miał w sobie coś zmęczonego. Ludzie stali gęsiego wzdłuż długiej piętrowej lady, oświetlonej ogrzewającymi potrawy żarówkami. W chłodnej szarobieli całości to żółtawe, ostre światło wydawało się być lepkie. Śpiewna, radosna przeróbka kolędy, dochodząca z zawieszonych pod sufitem głośników, sławiła radość nadchodzącego poranka. Od sali stojący byli odgrodzeni aluminiową barierką, co dawało efekt wymuszonego porządku. Gdzieś na końcu zainstalowany był kameralnie brzmiący buczek, połączony z pomarańczową lampą, który odzywając się raz po raz dawał znak, że miejsce przy kasie zwolniło się i można przechodzić dalej. Kolejka wyciągała ręce, przenosząc potrawy z lady na tacę. Ożywała co chwilę na jeden krok w zbiorowym rytmie kasowego buczka. Przez niewidoczne okno wpadało rozproszone, ranne światło, wspomagane różowymi neonówkami. Stojący ludzie byli nierozmowni, wpatrywali się w ladę i w swoje tace, wyglądali, jakby przyszli tu wprost z korytarzy wagonów, gdzie przestali dla sportu całą podróż. Na wielkiej sali regularnie porozstawiane były prostokątne, wysokie stoły ze stojącymi po obu stronach trzema barowymi stołkami na masywnych nogach. Przez środek stołów przechodził szklanomatowy parawan, w którego wnętrzu paliły się jarzeniówki. Nad nim stały małe telewizory, pokazujące migotliwy obraz niskobudżetowego filmu z gatunku hard porno. W ten sposób ludzie, siedząc naprzeciw siebie, nie musieli patrzeć sobie w twarze. Patrzyli w talerze lub w mruczące ekrany telewizorów i jedli. Mimo dużej kolejki sala nie była przepełniona, wiele stołów było pustych. Idem z facetem w dyplomatce usiedli z boku. Na tacach mieli kanapki owinięte w wilgotny celofan i kawę w wysokich kubkach. Jarzeniówka na wprost nich nie mogła się zdecydować, czy chce jej się świecić. — Proszę pana — zaczął w radosnym uniesieniu facet — moja firma zablokowała pańskie konto bankowe, ale naprawdę, nie ma się co denerwować. Dogadamy się... po to tu jestem. Chodzi o zabezpieczenie pieniędzy na alimenty dla pańskiej żony. Idem zesztywniał. Mężczyzna w dyplomatce mówił dalej, uśmiechając się przepraszająco. — Nie ma się co denerwować, wie pan, lepiej załatwić polubownie. Pańska żona ma w ręku pewne argumenty... — sięgnął do teczki, wyciągając plik papierów. Idem mechanicznie żuł kanapkę. — Na przykład, proszę pana, o tutaj, są zdjęcia tego, co pan zrobił z mieszkaniem... — fotografie wyraźnie sugerowały, że srebrne gnomy nie odwiedziły po raz drugi mieszkania Idema ze szczotką i odkurzaczem. — A tutaj są zeznania portiera i komisji. Wszystko poświadczone rejentalnie — zapewnił prawnik z uśmiechem. — Wie pan, takie rzeczy robią wrażenie w sądzie, więc ja osobiście radziłbym panu: polubownie... Spojrzał przymilnie na Idema. Idem uśmiechnął się do niego, objął go po przyjacielsku lewą ręką, ściskając jego ramię. W prawej trzymał widelec, który spokojnym ruchem przyłożył prawnikowi do gardła. Facet wybałuszył oczy. — Nikt nie zwraca na nas uwagi i staraj się, aby tak było dalej — zaczął przyjaźnie Idem. — Ten widelec może przebić ci gardło, przejdzie przez przełyk i zatrzyma się w twoim śródmózgowiu, wtedy przekręcę go o 90 stopni i postaram się szybko wyciągnąć, tak szybko, abyś nie zdążył krzyknąć, zresztą i tak nie miałbyś po co — Idem mówił cicho, ale wyraźnie, bez dramatyzowania, tak jakby dyktował zmęczonemu dziecku. — Gdzie jest moja żona? — Panie Idem, ja nie wiem... ja dostałem tylko zlecenie... — Od kogo? — widelec nacisnął mocniej. W gardle prawnika zebrały się łzy, które nie zdążyły popłynąć oczyma. — Pan myśli, że ja wiem? Ja nie wiem — zapewnił trzepocząc mokrymi powiekami. — Mnie tylko mówią do kogo mam iść... Proszę niech mnie pan puści. Ja... Jestem tylko taki na posyłki. Dwadzieścia lat rzetelnej pracy i ciągle jestem aspirantem... Łzy pociekły mu po twarzy. Idem puścił go. Prawnik jeszcze chwilę siedział z zadartą brodą, po czym oklapł. Płakał, rozcierając łzy. — Nie, ja nie mam do pana pretensji — wyszlochał rozmasowując cztery czerwone punkciki na podbródku. — Pan ma rację, z ludźmi, proszę pana, tak trzeba, ludzie są bezwolni, tchórzliwi, bierni... Jak ja — chlipnął. — Chcą być gwałceni, robią proszę pana, tylko to, co im się każe... jak ja. 20 lat aspirantury... I ciągle wszystkiego się boję... — zerknął trwożliwie na Idema. — Nie, pan tego nie zrozumie...! Pan jest wolny... niezależny! — siąknął nosem, łzy mu leciały, trzęsącymi rękoma szukał czegoś w teczce. — Pan ma rację, z ludźmi to wszystko można, tylko trzeba widelcem... — mamrotał. — A jeśli idzie o tę sprawę, to ja zostawię panu... Jakby się pan namyślił... Choć osobiście, to ja radziłbym polubownie... Podniósł głowę, wyciągając z teczki jakiś dokument, ale Idema już nie było. Głośnik zwisający nad czubem zwichrowanej choiny, ospale wyśpiewywał kolędę na chwałę wszystkim ludziom dobrej woli. * * * Idem szedł chodnikiem. Ulica była wyludniona. Czarny samochód z doczepionym na dachu gigantofonem wynurzył się zza zakrętu. Jechał wolno, środkiem jezdni, dudnieniem potężnych głośników podkreślał pustkę. — ...Dziś o zmierzchu w DREAMS HALL TV SUPHR SHOW, który możesz oglądać na żywo! Za dobrowolnie oddaną krew dostaniesz jeden bilet. Oddając dobrowolnie podwójną dawkę krwi dostaniesz trzy bilety. Spraw radość swojej rodzinie! Dziś ostatnia okazja! Sąsiednia ulica oddała już 129 litrów krwi. Bądźcie lepsi! Osoby uchylające się zostaną doprowadzone i oddadzą podwójną dawkę, nie dostając w zamian biletów na TV SUPER SHOW! Kto wskaże uchylających się dostanie dodatkowy bilet! Dziś o zmierzchu w DREAMS HALL! Dziś ostatni dzień...! Dudniący głos o alkoholowym akcencie był wyjątkowo znużony. Idem zagapił się i potknął. W głębi ulicy stał duży ambulans, oznaczony wielkim czerwonym krzyżem, obok ciężarówka z budą, jeden otwarty samochód terenowy i jeden zwykły, osobowy. Wszystkie były czarne. Wokół nich kręcili się czarnomundurowi z zasuniętymi szybami hełmów, postać w białym fartuchu nudziła się obok ambulansu. Trzech Marsjan stało na uboczu, przy rozbitej szybie wystawowej muzycznego antykwariatu. Uruchomili staromodny gramofon z tubą, wyjącą motyw z Orfeusza i Eurydyki. — Larwy! Hieny! — Larwy! Hieny! — niosło się po pustej ulicy. Płyta była uszkodzona i odtwarzała w kółko ten sam fragment operowego głosu. Z bramy wyszło dwóch tęgich młodzieńców w rozchełstanych koszulach. Trzymali między sobą fotel z przybitymi po bokach drągami, które spełniały rolę nosideł. Na fotelu siedział zupełnie siwy, pomarszczony starzec. Na chyboczącym się siedzisku wyglądał jak albinotyczny wódz afrykańskiego plemienia. Miał w sobie dostojeństwo, wypływające z wyższości, jaką daje absolutna obojętność. Ubrany był w pasiastą piżamę. Idem zatrzymał się przed bramą, przepuszczając zdumiewający kondukt. Stał patrząc za nimi, gdy z bramy doszedł ściszony głos. — Hej, panie! Idem odwrócił się, z bramy wystawała głowa drobnego chłopca. — Niech się pan schowa. Malec pociągnął Idema za sweter do bramy. Idem zaskoczony poddał się temu. — Bo pana obciągną — dodał mały wyjaśniająco. — Co? — Obciągną pana... z krwi. Chce pan być obciągnięty? Po co to panu. Niech pan nie będzie głupi. Spojrzeli na siebie. Malec miał poważny wzrok i dobre chęci. — Stąd i tak wszystko widać... niezłe kawałki — poinformował Idema. Stali razem przy szparze przymkniętych drzwi. Idem spojrzał na zewnątrz. Młodzi ze starcem doszli do pielęgniarki. Postawili fotel ze starcem obok ambulansu. — Dziadek ma dobrą krew. Prawda dziadku? — powiedział zachwalające) odważniejszy. Dziadek zdawał się nie słuchać, zagłębiony w demencyjną, mamroczącą rozmowę z samym sobą. Drugi osiłek wyciągnął pogięty papierek. — Grupę krwi ma oznaczoną. Nada się wam, co? — zapytał chełpliwie, podając kartkę. Obfitych kształtów kobieta, w przekrzywionym pielęgniarskim czepku na głowie i białym fartuchu, zerknęła na świstek. — Ile razy już krew dawał? — spytała pogardliwie, oceniając starego wzrokiem. — Nic a nic. Tylko tyle, co obowiązkowo — zapewnił przekonywająco pierwszy. Idem spojrzał na malca stojącego obok. Gapił się przez szparę drzwi, pełen fascynacji. — Cztery bilety się należą — dumnie dodał drugi młodzian. — Co? — postać w bieli przerwała żucie gumy. — On się uchylał, a my go ujawniamy. To jeden bilet — tłumaczył cierpliwie odważniejszy. — Teraz dziadek da podwójną dawkę krwi, to trzy bilety. Razem cztery. Przez twarz pielęgniarki przeleciał cień frustracji, wzięła starca za brodę i spojrzała mu w twarz. — Stary jest, góra dwa — stwierdziła nieodwołalnym tonem. — Eee... — młodzieńcy prawie jednocześnie wydali z siebie taki sam jęk zawodu. — No, o co chodzi? Szczeniaki jedne! Starego dziada, spróchniałego mi tu ściągacie i jeszcze bilety chcecie!? — ryknęła głosem świadczącym o zdolnościach handlowych. Nagle drzwi ambulansu otworzyły się gwałtownie. Wyskoczyła z nich młoda dziewczyna. Jej koszula miała podwinięty rękaw, powyżej łokcia przewiązana była gumowa staza. Czarnomundurowi, stojący nie opodal, dali się zaskoczyć. Dziewczyna wyślizgnęła się. Zaczęła uciekać. Z ambulansu wybiegło dwóch Marsjan, jeden trzymał strzykawkę, drugi szklane, cienkościenne naczynie i dwa kuchenne taboreciki. Pobiegli za dziewczyną. Zrobiło się zamieszanie, w którym dla goniących było coś wesołego. Zawarczały silniki samochodów. Dziewczyna szukała rozpaczliwie drogi pomiędzy rozpostartymi ramionami czarno-mundurowych i małymi srebrnymi postaciami Marsjan. Trwało to bardzo krótko. Chciała się przecisnąć między murem a zderzakiem terenowego samochodu, kiedy ktoś płynnie puścił sprzęgło. Samochód wolno docisnął ciało do muru. Dziewczyna chwilę intensywnie patrzyła przed siebie, potem przymknęła oczy. Idem patrzył stężały, uchyliwszy szare drzwi. Do dziewczyny podeszli Marsjanie, ustawili stołeczki i weszli na nie, dziewczyna była bezwolna, chciała jeszcze krzyknąć, ale zwinna, srebrna dłoń zakleiła jej usta dużym plastrem. Czarnomundurowi i sanitariuszki przyglądali się incydentowi bez ekscytacji. Marsjanie wyszukali żyłę. Tłok dużej, lśniącej strzykawki poszedł w górę. Gdy cylinder napełnił się, wyciągnęli igłę, troskliwie przykładając do ranki watkę. Przelali zawartość do szklanego naczynia. Gęsty, ciemny płyn pienił się na wierzchu. Idem szarpnął drzwi, policjanci odwrócili głowy. Ruszył ku nim, jakby samą siłą swoich kroków był w stanie ich obezwładnić. Policjanci stali w równym rządku po drugiej stronie ulicy. Wydawało się, że mimo zasuniętych, ciemnych szyb kasków, na ich twarzach widać kpiące uśmiechy. Idem szedł siłą bezwładu, lecz mimo determinacji na twarzy, jego krok zwalniał się. Cztery masywne czarne sylwetki podeszły ku niemu. Jeden z policjantów chwycił Idema za ucho, skręcając mu głowę do poziomu swoich piersi. Z zaciekawieniem przyglądał się blaszce na uchu, jakby sprawdzając jej autentyczność. — A ty z tą blaszką, co tutaj robisz? — zapytał mówiąc wprost do ucha. — Ja., z telewizji — wysyczał Idem, jego głowa ciągnięta za ucho, przybierała coraz dziwniejszą pozycję. — To zwiewaj, dosyć się naoglądałeś! — pchnął Idema, umiejscawiając punkt przyłożenia siły w okolicy małżowiny. Idem zatoczył się i wpadł na drugiego czarnomundurowego. Tylko po to, by ten złapał go za to samo ucho. — Nie masz jakichś dobrych miejsc na ten SHOW, co go robicie... żonę chciałem posłać — spytał Idema konfidencjonalnie. — Przepraszam... ale nie mam — wyjęczał Idem. — Nie?! — zdziwiła się góra mięsa. — Nie... — potwierdził potulnie swój grzech Idem. — Nie masz! No to... — potężny kopniak kolanem w krocze był zakończeniem konwersacji. Idem zgodnie z prawami fizyki przyspieszył raptownie, po czym jeszcze gwałtowniej wytracił nadane mu przyspieszenie na czarnej masce stojącej opodal ciężarówki. Podniósł się z trudnością łapiąc oddech, spojrzał jeszcze raz przez ramię, dziewczyna z plastrem na ustach była biała jak śniegowa rzeźba i tak samo wydawała się już być zimna. Odszedł drewnianym, sztywnym krokiem uszkodzonego automatu. Ulica była zamknięta niechlujnie postawionym, wysokim, szarym płotem. Obok była brama. Schował się w jej mroku. Oparł się o ścianę, stał tak chwilę. Gdy przeszła fala bólu, otworzył oczy. Brama była ciemna, rozświetlona jedynie smugą światła z podwórka. W tej słonecznej aureoli stała kobieta w niemodnym kapelusiku i futrzanej etoli. W jednym ręku trzymała smycz, na końcu której dreptał rachityczny pekińczyk, drugą ręką, ubraną w długą koronkową rękawiczkę, trzymała wykwintną parasolkę manipulując nią w skupieniu. Szpikulec parasolki metodycznie rozchylał rozporek leżącego na asfalcie mężczyzny. Miał około czterdziestu lat. Był nieruchomy, choć zdawał się żyć, osuwając się z dziwacznej pozycji, w której leżał. Jego twarz, ręce wystające z krótkich rękawów koszuli były białe, tak jak nadpsuta, gnijąca żelatyna. W zagięciu łokcia tkwił okrągły strzępek waty. Otwarte, wyblakłoniebieskie oczy, patrzyły gdzieś w bok. Miały ten sam wyraz smutku i zaskoczenia... Usta, okolone zarostem widocznym przez przejrzystą skórę, lekko drgały. Kobieta była skupiona, całkowicie pochłonięta swoją czynnością. Idem patrzył się, stojąc parę metrów od niej, lecz ona zdawała się całkowicie ignorować jego obecność, zatopiona w cichej walce z bielizną leżącego. Szpikulec parasolki był trudnym narzędziem. W zapamiętaniu przygryzła wargi i nawet uśmiechnęła się przez zaciśnięte zęby, gdy suwak rozporka ustąpił. Idem chciał odejść tak, by nie zwrócić na siebie uwagi, lecz pekińczyk zaczął milcząco szarpać smycz w jego kierunku. Kobieta odwróciła się z wściekłością na twarzy. Zobaczyła Idema. Szczeknęła. Wykrzywiając się jeszcze bardziej szczekała, wychylając ku przodowi swój duży tułów. Miała dużą, ostro pomalowaną twarz. W kącikach warg perliła się ślina. Jej szczeknięcia były ostre, krótkie, pełne nienawiści, wyrywane z głębi gardła. Idem znieruchomiał zaskoczony, zdążył jeszcze uzmysłowić sobie, że gdy kobieta szczekała, jej pekińczyk uspokoił się i przestał wyrywać. Poczuł skurcz trzewi, zgiął się i zwymiotował jednym gwałtownym wybuchem, obryzgując małego psiaka. Kobieta zamilkła, wyraz jej wyszczerzonych oczu oscylował między zgorszeniem i zaciekawieniem. Pociągnęła smycz do góry, puchaty pekińczyk ociekał. Stała w smudze słonecznego światła ze zdziwieniem i odrazą przypatrując się zwieszonemu na smyczy szczeniakowi. Idem wyminął ją obojętnie. * * * Otworzył drzwi oznaczone napisem STUDIO B 6. W środku było ciemno, jedynie parę słabych żarówek roboczego światła rozpraszało mrok. Najjaśniejszym miejscem w obszernej hali była smuga padająca przez otwarte drzwi, w których stał Idem. Koło dekoracji z błyszczącym napisem IRON IDEM'S INDEPENDENT NEWS siedział chuchrowato wyglądający chłopak i walił w werbel. W pustce martwej dekoracji wyglądał jak czarownik, odczyniający urok. Idem jakby mechanicznie, z przyzwyczajenia wszedł. Wydawało się, że prócz oszalałego perkusisty-amatora nikogo nie ma. Zatrzymał się. Z mroku wyłonił się stary mikrofoniarz. — To pan nie wie, wszystkie programy są odwołane — poczuł się stary w roli Hioba. — Mój także? — zdziwił się Idem. — Dopiero wieczorem ma być jakiś duży SHOW w DREAMS HALL... I pan też tam ma być. — A co się stało? — Podobno Marsjanie jutro odlatują... — szepnął mikrofoniarz, po czym spojrzał niepewnie na Idema i nagle speszył się. — Ale oficjalnie to ja nic nie wiem... Bo jak pan nie wie, to skąd ja mógłbym wiedzieć... — dodał przestraszony. * * * Gabinet dyrektora był otwarty. Do ciemnego zwykle pokoju ktoś wstawił blisko wejścia lampę o ostrym świetle, padającym na ścianę z emblematem SBB TV. Dwóch mężczyzn w roboczych niebieskich strojach zdejmowało zdjęcie Marsjanina z dyrektorem, starając się nie zawadzić o udrapowaną maksymę „REALITY — WE CREATE IT!” Idem stał w progu niezdecydowany. — Pan czego?... — zapytał robotnik, stojący na krótkiej drabince. — Gdzie jest szef? — Znaczy się brygadzista? — Nie, ten z fotografii — sprostował Idem. — Ja tam nie wiem... Ale jak się tak ciągle fotografuje, to pewnie musi się gdzieś tu szwendać, nie? Z wysiłkiem opuścił duży fotos, przerywając koledze skupione dłubanie w nosie. Drugi robotnik podał mu tej samej wielkości fotos dyrektora, ściskającego dłoń ugarniturowanego grubasa o władczym wyglądzie, z wypisaną na twarzy charyzmą przywódcy. Oprócz nich na zdjęciu nie było nawet najmniejszego Marsjanina. Dziewczyna, która jechała z Idemem w telewizyjnej windzie, wyglądała jakby przed chwilą wyjęto ją z bombonierki. Uniosła głowę znad trzymanej w ręku papierowej teczki. Przygryzała w kąciku ust koniuszek języka, może pomagało jej to w czytaniu. Języczek harmonizował z wargami; były błyszczące i różowe. Winda jechała. Dziewczyna rozchyliła wargi uśmiechając się, zauważyła blaszkę na uchu Idema. Idem nie odwzajemnił uśmiechu. Nie zniechęciło to jej. — Och, jakie to śliczne... — powiedziała wspaniale matowym głosem, przysunęła się bliżej i delikatnie dotknęła końca ublaszkowionego ucha. — Och, jakie piękne... — nie dokończyła. Idem wcisnął guzik z napisem EMERGENCY. Winda zatrzymała się. Chwycił dziewczynę za ramiona, odwrócił tyłem, pochylając jej głowę. Musiała oprzeć ręce o ścianę windy. Zadarł jej spódniczkę. Guzik z napisem EMERGENCY pulsował czerwonym światłem. Z głośnika w ścianie windy płynęła łącząc się z oddechami wzniosła, wagnerowska symfonia. Puścił ją. Bezwolnie, zmęczona oparła się plecami o ścianę. — Och, ty mój Marsjaninie... — westchnęła uśmiechnięta. Miała przymknięte oczy. Nadal wyglądała słodko. * * * Szedł telewizyjnym korytarzem. Po bokach leżały jakieś kable, sterty drutów, reflektory. Było zupełnie pusto. Dźwięk jego kroków odbijał się i zwielokrotniał. Nie wiedział, dokąd ma iść i po co. Czuł się zmęczony i brudny. Wszedł do toalety. Toaleta była przestronna. Cała w białych kaflach, odbijających światło. W kącie sterczała ze ściany rozbabrana przez hydraulika instalacja. Pod nią leżały porzucone mutry, pakuły i kawałki różnych długości rur. Rząd olśniewająco białych pisuarów pofurkiwał spływającą wodą. Nad nim z boku wisiał telewizor. Dźwięk był wyłączony, na ekranie stary, zmęczony mężczyzna, któremu wydawało się, że jest śmieszny w przebraniu cyrkowego pajaca, walczył z ogromnym kremowym tortem obklejającym mu oczy. Naprzeciw okna były otwarte drzwi do magazynku sprzątaczek, gdzie pysznił się centralnie usytuowany, jak tron, zsyp na śmiecie, zamknięty okrągłą pokrywą, nad którą wisiała zwieszona na linie ciężka kula do przepychania. Idem otworzył kran umywalki. Nabrał wody w ręce i zanurzył twarz. Spojrzał w lustro. Chwilę przyglądał się sobie, swojej ociekającej wodą twarzy... I potem w lustrzanym odbiciu koło swojej głowy, z tyłu, dostrzegł szparę uchylonych klozetowych drzwi. W szparze błyszczała srebrna twarz siedzącego na kiblu Marsjanina. Jego za krótkie nogi dyndały w powietrzu. Marsjanin stękając podglądał Idema z bezwstydnym zaciekawieniem. Idem nachylił się nad umywalką jeszcze raz zanurzając twarz w cieknącej strudze. Potem wolno, bardzo wolno pogwizdując Lily Marlene sięgnął do pozostawionych przez hydraulika rur. Pierwsza była za krótka, delikatnie odłożył ją. Zerknął w kierunku ubikacji, Marsjanin spuszczał wodę. Chwycił drugą, była cięższa i dłuższa. Zacisnął ją w ręku, gwiżdżąc drugą zwrotkę. Ubikacja otworzyła się na oścież. Marsjanin musiał unieść się na palcach, by zamknąć za sobą drzwi kabiny. Spojrzał na Idema z czymś, co przypominało zażenowany uśmiech, jeżeli Marsjanie znają ten rodzaj uśmiechu. Potem jakby się ukłonił i odwrócił w kierunku wyjścia. Idem odwzajemnił uśmiech, przestał gwizdać. Marsjanin odchodził. Rura miała trzy czwarte cala średnicy i należała do gatunku grubościennych, wprawiona w ruch baseballowej maczugi, broniącej strefy w najważniejszym momencie meczu, poderwała Marsjanina worywując się w jego kadłub, który w chwili przedziurawienia zaczął bryzgać gęstą, zielonomętną, kleistą breją oblepiając biel toalety przy akompaniamencie głośnych, nabrzmiałych purchnięć. Ciało Marsjanina przeleciało w poprzek pomieszczenia jak balon, w którym ktoś rozwiązał węzeł wentyla. Wleciało w otwarte drzwi magazynku sprzątaczek i opadło na blat zsypu wyłożony białymi kafelkami, tak dokładnie doń przylegając, jakby Marsjanin był kupą bielizny, wyjętej po odwirowaniu z automatycznej pralki. Stało się cicho. Buli, buli... z głowy Marsjanina pryskała zielonkawa ciecz. Bulgot wypływającego zielonkawego klajstru, spływającego po białej glazurze, wydawał się monstrualnie głośny. Bubl... bubl... bijąca z ciała ciecz przestała pryskać i wylewała się ociężałymi przypływami. Idem podszedł do Marsjanina. Srebrne, błyszczące sklepienie jego głowy było pęknięte w wyniku zetknięcia się ze ścianą. Rozszerzająca się szczelina pulsowała, wyrzucając zieloną maź spływającą po twarzy, po drobnych pomarszczonych oczach patrzących na Idema ze smutkiem i zaskoczeniem. Idem stał bez ruchu, bezmyślnie trzymając rurę. Drżał. Głowa Marsjanina, sprawiająca wrażenie, iż już jest na stałe oddzielona od korpusu, poruszyła się. Marsjanin otworzył z wysiłkiem usta. Wydarło się ciche beknięcie Popłynęła struga zielonego kiślu... — Frere Jacques... Frere Jacąues... Dormez-vous...? Dormez-vous...? Marsjanin śpiewał wolno, robiąc bulgocące pauzy, a jednak mimo wysiłku, chyba sprawiało mu to przyjemność. — Sonnez les matines... Son... nez les... mati... nes... Bim... bam... bom... Patrzył na Idema przepraszająco, szukając akceptacji. Jego twarz stawała się coraz bardziej nieruchoma. Jakby żywe zostawały tylko oczy i usta. — Przyjaciel da cukierka? — zapytał z nadzieją. — ...erwo... nego cukier... ka krw... i czer... cuk... — dukał coraz wolniej. Jego ręka, jak ramię zepsutej koparki, wyciągała się do Idema. Oczy znieruchomiały, z wpółotwartych ust doszedł mokry chrzęst. Umilkł. Gadająca głowa stała się częścią rozmiękłego ciała, z wyszczerzającą się ręką. Zrobiło się spokojnie. Wszystko zastygło w bezruchu, nawet woda spływająca w ubikacji nabrała matowego dźwięku, jakby powtarzając motyw — ... Bim... bam... bom... Martwe oczy Marsjanina lśniły. Idem końcem buta dotknął ciała. Ale na zdechłym gąbczastym, srebrnym krasnoludzie nie zrobiło to już żadnego wrażenia. Idem jednym gwałtownym ruchem nogi zsunął truchło w głąb otworu zsypu, który wciągnął je z miękkim plaśnięciem. Wyszedł. Ciężka, żeliwna kula do przepychania zsypu, zawieszona na stalowej lince, przymocowanej do bloczka, prawie niedostrzegalnie drgnęła nad okrągłym otworem. Bloczek puścił. Kula spadła w głąb z furkotem, kończąc swój lot w czymś mokrym, zwielokrotnionym przez echo wielopiętrowej rury. * * * Hotelowy korytarz wyglądał jakby był miejscem, gdzie gromadka niesfornych harcerzy postanowiła urządzić gigantyczną makietę do zabawy w atomową wojnę. Na podłodze porozrzucane były butelki po alkoholu i puste szpitalne pojemniki do krwi. Długi dywan był sfalowany na kształt wzburzonych i zastygłych nagle wielkich fal, upstrzonych wymiocinami morskiej choroby. Na wielkim lustrze ktoś powypisywał szeroko roztartą kredką szminki ALL WE NEED IS LOVE. Poniżej w nawiasie dopisane było innym kolorem (AND BLOOD). Wszystkie litery „O” były starannie odrobione w formie serduszek. Większość drzwi do pokoi była pootwierana, niektóre były wyrwane z zawiasów. Inne porozcinane na pół marsjańską piłą, która tkwiła jeszcze zanurzona w nadciętą futrynę. Wnętrza pokoi wskazywały, że odbył się tam ten sam harcerski piknik. Część mebli była powywlekana. Jakaś podarta poduszka ośnieżyła jeden z kątów. Gdzie indziej poniewierały się rozrzucone strzykawki i sterylizatory obok marsjańskich narzędzi, wysypanych z sześciokątnej torby. Zasuszony kasjer leżał przerzucony przez bok rozbitego kantorka z reklamą DINERS CLUB. Na głowie miał naciśnięty czarnomundurowy hełm z rozbitą przednią szybką. Ocknął się na chwilę, gdy podszedł do niego Idem. Otworzył oczy i uśmiechnął się. — Nic pan nie płaci, nic. Dzisiaj za darmo jest! Wszystko... jest za darmo! — wybełkotał pijanym głosem. Chciał się podnieść, ale urwał tylko wskazówkę rozbitego automatycznego zegara. Przed nim leżała jego książka z pedantycznie włożoną zakładką. Na okładce dużymi literami umieszczony był napis „ESCAPE FROM FREEDOM”. — Panie, jaka tu była zabawa... Jaka zabawa... — beknął zwalając się na kontuar. Idem wziął klucz z numerem 65 i poszedł w głąb korytarza. Przy jednych z rozpłatanych drzwi stała wysmukła dziewczyna w rozdartej, wieczorowej sukni. Była wyprostowana i napięta jak struna, gdyby usunąć framugę, o którą się opierała, pewnie przewróciłaby się jak sztywny manekin. Patrzyła przed siebie nie widzącymi oczyma. Całe jej ciało drżało, jakby było podłączone do aparatu elektrycznego masażu. Z jej ust dochodził niemożliwy do zrozumienia monotonny dźwięk. Idem poszedł dalej. Drzwi do pokoju 65 były całe. Nie potrzebował klucza, zamek sam ustąpił. Pokój Gei w świetle dnia wydawał się jeszcze spokojniejszy, czystszy, nieskażony. Wyglądał jakby był częścią innego miejsca, poprzez panujący w nim ład wydawał się należeć do innego hotelu. Na zasłanym łóżku nie było nawet jednej marszczki. Łagodnie herbaciana biel dywanu nie była skażona nawet drobiną papierosowego popiołu. Tylko stojący w kącie wielki pluszowy słoń miał naderwaną trąbę i pęknięty od spodu brzuch, z którego zwisały trociny. Jedna jego noga była połamana i wyglądała tak, jakby słoń uniósł ją, chcąc się komuś przypodobać. Stał na trzech nogach udając, że myśli, czy jest jeszcze słoniem, czy już kimś innym. Pokój był przeraźliwie pusty, martwy, z łazienki dochodził szum nie zakręconego kranu. Stał chwilę na środku pokoju, jakby, łudząc się, że zaraz wejdzie tu Gea. Potem wolno wszedł do łazienki. Łazienka była także pusta, sterylnie czysta. Na wannie leżała zerwana, plastykowa zasłona od prysznica. Spod niej wystawała drobna dziewczęca dłoń o szczupłych palcach. Idem nie zauważył tego. Zakręcił wodę w umywalce, ale nadal słychać było skądś cieknącą strużkę. Niezdecydowany dotknął skomplikowanej armatury. Nagłe plastykowa zasłona, leżąca na wannie, wzleciała w górę w przeraźliwym świście. Jak żywa waliła o ściany łazienki. Wszystko zrobiło się mokre. Biały plastykowy wąż natrysku, który zesztywniał od ciśnienia puszczonej w nim wody, opadł, chlapiąc i szemrząc. Wraz z nim w rogu opadła plastykowa zasłona. Woda z prysznica przestała lecieć tak samo nagle, jak i zaczęła. Wanna była odsłonięta. Gea leżała na wpół zanurzona. Woda miała różowy kolor, jakby rozpuszczono w niej paczkę landrynek. Z zagłębienia w łokciu sączyła się wąska strużka krwi. Krótka koszula dziewczyny unosiła się, jakby była nieważka. Wokół głowy pływały jej jasne włosy. Patrzyła nieruchomo gdzieś w górę, ciemnymi oczyma, które były ciemne, bardzo ciemne przy jej białej, potwornie białej skórze... Idem stał nieruchomy, w końcu nachylił się i bardzo delikatnie uniósł jej mokre i bezwładne ciało. Wyniósł ją z łazienki i bezwiednie przeszedł przez pokój, zatrzymał się w pustym rogu obok różowego słonia, jakby właśnie to miejsce miało być najbezpieczniejsze. Osunął się wolno po ścianie, trzymając Geę na rękach. Znieruchomiał jak zbite i spłakane dziecko. * * * Przejście było zapchane ludźmi, a raczej czarnymi sylwetkami stłoczonych ludzi stojących w świetle aureoli, której źródło było ukryte gdzieś w głębi. Idem przeciskał się przez anonimowych ludzi, jakby przeprawiał się w nocy przez rzekę pełną wodorostów. Gdy przepchał się, ukazało się ogromne wnętrze. Hala była wypełniona ciasno siedzącymi ludźmi na widowni. Wyczuwało się ten rodzaj bezrozumnej ekscytacji, który powstaje, gdy zbiera się tłum i poddaje się go działaniu głośnej muzyki lub bokserskiej walki. Na środku oświetlonej areny, między instrumentami i szafami głośników, siedział długowłosy muzyk o dziwnej twarzy. Nad nim zawieszony był ekran, na którym pulsowała elektronicznie jego powiększona twarz pokrzykująca rytmicznie do mikrofonu. Wokół areny, na brzegu światła, stały w różnych odstępach skąpo ubrane, ładnie zbudowane dziewczyny z akcesoriami straży przybocznej. Gdy któryś z rozentuzjazmowanych widzów starał się wedrzeć na estradę, dziewczyny ostro reagowały, skopując gościa obcasami wysokich butów. Robiły to z uśmiechem pełnym dwuznacznej obietnicy, przy akceptującym aplauzie widowni. Czarnomundurowi, stojący niżej, nie ingerowali. Było to częścią widowiska. Iron Idem przeszedł się przed pierwszym rzędem, wymijając kamerzystów i czarnomundurowych. Wysoko uniesiona legitymacja z emblematem SBB TV torowała mu drogę. Przystanął na chwilę, przyglądając się dziwnej twarzy piosenkarza, po czym dalej zaczął się przepychać między kończynami widzów i strażników w stronę ogromnej zasłony, która przedzielała halę, pełniąc funkcję kurtyny. Druga strona była pusta i prawie równie wielka, muzyka Stłumiona zasłoną dochodziła basowo. Paru ludzi kręciło się wokół bezskładnie porozkładanego sprzętu. Charakteryzatorki czekały nudząc się. Technicy ze znużeniem pilnowali wskazań przyrządów. Po tej strome brak było entuzjazmu. Idem stanął obok małego stolika ze stojącym mikrofonem, przy którym siedział chudy mężczyzna. — Jak się skończy ten kawałek, pan zapowie moje wejście — autorytatywnie powiedział do chudego przy mikrofonie. — Ależ panie Idem, to jest transmitowane na żywo, nie można tak, kolejność jest ustalona... — mężczyzna nerwowo przerzucał kartki, chcąc udowodnić swoje słowa. — Kolejność została zmieniona — twardo powiedział Idem, wyciągając z kieszeni perukę. Machnął na charakteryzatorkę, która podbiegła i pomogła mu ją nałożyć. — Pan się spóźnił i pan nie wie. Komunikat ma pan wygłosić na końcu — chudy starał się być dobrotliwy. — Komunikat? Jaki komunikat? — twarz Idema przybrana głęboko myślący wyraz, chwilowo rozkojarzonego człowieka, jego ręka po omacku szukała czegoś w kasecie zostawionej przez charakteryzatorkę. Piosenka kończyła się. Sala wyła. — Aha, komunikat... Będzie teraz — oznajmił Idem głosem kogoś, kto przypomniał sobie rzecz, która jest oczywista. Jego ręka znalazła wśród szpargałów charakteryzatorki to, czego szukała. — Kolejność ustala szef, wolałbym to usłyszeć od niego — chudy bronił się niepewnie. Spojrzeli na siebie. Idem schwycił człowieczka za kark, podtykając jego usta pod mikrofon, zaś drugą ręką przyłożył mu do szyi o chorobliwie rozwiniętej tarczycy, czubek fryzjerskich nożyc z długim, spiczastym ostrzeni. Chudy spojrzał na nożyce, jakby był to łeb kobry. Skapitulował. Nacisnął przełącznik otwierający mikrofon. — Koncert, na którym żegnamy Marsjan nie może odbyć się bez udziału Irona Idema... — zawodowo entuzjastycznie zapowiedział. Wiszące w hali głośniki ustokrotniły jego głos. Idem puścił kark. Wyszedł na scenę. Muzycy odeszli. Był sam, oślepiony reflektorami, lecz czuł przed sobą setki ludzi, obiektywy kamer... Publiczność zaczęła głośno klaskać. Na ekranie w tle widniał graficzny znak SBB TV z wypisanym na dole hasłem REALITY — WE CREATE IT! Idem stał przy mikrofonie, przez chwilę słuchał krzyków i oklasków, po czym trochę nieśmiało zaczął mówić. — Dziś nie będzie komunikatów... Ani dowcipów... Żadnych nowych wiadomości! Przez uciszoną widownię przeleciał wybuch przyjaznego śmiechu. Idem mówił wolno, jakby nieswoim zawodowym, lecz prywatnym, lekko drżącym głosem. — ...Podobno żegnacie tu Marsjan... Ja też chcę się z wami pożegnać. Ale to nie jest powód do smutku. Po prostu od jutra będziecie kląć na kogoś innego... Widownia znów wybuchła śmiechem. Idem zdawał się tego nie zauważać. —. Czy wiecie, za co mnie lubicie? Im głupszy był mój programztym wy czuliście się mądrzejsi... Wierzyliście, że nie dacie się nabrać tym bredniom…że wiecie swoje… I o to dokładnie chodziło! Zrobiło się cicho, tak jakby ludzie chcieli lepiej zrozumieć to, co mówił Idem. Ale nie była to przyjazna cisza. — Odrzucając jedną fikcję, tworzycie inną. Waszą własną. Ulepioną ze zlepków telewizyjnych obrazów… Z telewizyjnego chaosu wybieracie prawdy, które uznacie za wygodne… Przyswajacie tylko to, co utwierdza was w przekonaniu, że bierność jest cnotą i koniecznością. Bo to jest właśnie tym, w co chcecie wierzyć. Napięcie widowni jakby osłabło, mimo że każde słowo Idema przewalało się przez salę z potężnych głośników. Ludzie zaczynali się wiercić, gadać. — Płaczecie, użalacie się nad sobą… I co z tego? Siadacie przed telewizorem. Czujecie się rozgrzeszeni, lepsi, bardziej ludzcy od tych, na których patrzycie… A przecież oglądacie takich samych, jak wy. Tak samo zakłamanych, tak samo słabych, tak samo uległych… Telewizja jest waszym zwierciadłem, jest taka sama, jak wy! Jest tworzona na wasze podobieństwo! Jesteśmy tacy sami…! I wy tego chcecie! Narastał szmer, ktoś gwizdnął. Dziewczyny z estrady wyglądały na zdezorientowane. Jedna z nich trzymała przy uchu walkie-talkie. Idem mówił coraz wolniej, z coraz większym trudem. — Przestańcie być bandą bezmyślnych baranów. Spójrzcie wokół siebie… Dwie dziewczyny podeszły do niego, starały się powiedzieć mu coś na ucho. Odtrącił je. Ludzie coraz głośniej gadali, śmiali się, gwizdali. — Czy widzicie tę blaszkę? Czy myślicie, że mógłbym wam wmówić, że jest ona wyróżnieniem, powodem do dumy, gdybyście sami nie chcieli w to uwierzyć? A czym ona jest naprawdę? Idem podniósł nożyczki do ucha. Ścisnął. Koniuszek ucha z błyszczącą blaszką został mu w ręku. Podniósł ją do góry. Widownia umilkła. Z głośników rozległ się pisk mikrofonowego sprzężenia. Z nadciętego ucha sączyła się krew. Rzucił przed siebie, w tłum, odcięty kawałek ucha. — Jesteście ulegli, ogłupiali, bezwolni... Każą wam dawać krew, oddajecie... Każą wam chodzić na czworakach, zrobicie to! Tłum ożył, w rozbawieniu przerzucano się zakrwawionym strzępkiem, starając się go złapać. — Sprzedacie godność, by kupić większy telewizor. Sprzedacie uczciwość, by dostać jakiś marny ochłap władzy. Każdy z was chciałby rządzić i sam staje się niewolnikiem. Każdy z was jest gwałcony, ale jedyne czego pragnie, to gwałcić innych. — Czym różnicie się od tych, na których plujecie? Niczym. Jesteście tacy sami! Ktoś rzucił nadgniłym owocem. Idem chciał coś powiedzieć, ale piszczące sprzężenie blokowało mikrofon. Patrzył bezradny przed siebie. Z boków podchodziły dziewczyny, ze wspaniałym uśmiechem wzięły Idema pod ręce. Zrobiła się przepychanka. Upuszczony mikrofon poturlał się po estradzie z łoskotem wzmocnionym głośnikami. Dziewczyny kłaniały się, zbierając oklaski za seksowne kręcenie tyłkami, z jakim wyprowadzały Idema, który odwracając się krzyczał coś jeszcze, lecz bez mikrofonu były ta tylko ruchy ust. Sala gwizdała w zachwycie. — Już za chwilę wróci wasz ulubiony zespół THE INSTANT GLUE! — ryknął głośnik. Pierwsze takty muzyki zlały się z entuzjazmem widowni. * * * Mocarne ramię wyjątkowo okazałego egzemplarza gatunku czarnomundurowych, trzymając z nieukrywaną odrazą kołnierz Idema, wyniosło go za próg hali, po czym trzepnęło nim o ścianę, tak jak wytrzepuje się zakurzoną ścierkę. Drzwi hali zamknęły się z hukiem. Zimne powietrze orzeźwiło Idema. Stał w świetle neonowego napisu DREAMS HALL — TV SUPER SHOW. Podniósł rękę, ściągnął perukę na oczy. Roześmiał się. Nasunął perukę z powrotem. Oderwał się od ściany. Na zewnątrz, na tle ciemniejącego granatowo nieba hala wyglądała dziwacznie. Ze środka biło w przestrzeń żółte światło rzędów świetlików oraz rozchodził się wytłumiony łoskot muzyki i wrzask publiczności, jakby cały ten budynek był dopiero co storpedowanym okrętem. Idem uszedł parę kroków między reflektorami, oświetlającymi placyk przed halą. Z mroku wyłaniały się czarne budy samochodów i postacie czarnomundurowych, lecz najgorsze było światło palące, tak jak na estradzie, prosto w oczy. Zapragnął zejść z oświetlonego miejsca. Przejścia pozastawiane były metalowymi barierkami, które dzieliły przestrzeń na szereg wąskich wybiegów. Potknął się o ciągnące się po ziemi pęki różnokolorowych kabli. Był przed jaśniejącym wozem transmisyjnym, wystrojonym w krzykliwe emblematy SBB TV. Jego drzwi były kusząco uchylone. Wnętrze wydawało się ciemne i puste, lecz Idem wiedział, kogo może tam zastać. Wszedł do środka i wolno usiadł na taborecie między dziesiątkami pokręteł, guzików i mikserskich pulpitów, oświetlonych jedynie czterema jarzącymi się ekranami symetrycznie ustawionych monitorów. Jeden stał na górze, trzy w jednym rzędzie niżej. Pokazywały wnętrze hali. Piosenkarz i muzycy podrygiwali na estradzie. Gwardia dziewcząt stała na swoich i pozycjach. Tłum fanatycznie falował. Z głośników było słychać muzykę i wrzask sali. Nagle ktoś ściszył dźwięk. Zapaliła się mała, żółtawa żarówka w górze. Jeden z fotelików skrzypnął i przekręcił się. Siedział w nim rektor. Uśmiechnął się. — Jednak brak ci wyczucia... — powiedział współczująco. — Nic z tego nie zapamiętają. Szkoda. Na co ty liczyłeś? Zapomniałeś za co oni nas kochają...? Za to, że tworzymy im fikcję. Patrzyli na siebie. Dyrektor odwrócił się i nacisnął jakiś guzik. Na górnym monitorze pozostał piosenkarz na tle rozentuzjazmowanej sali. Zaś trzy dolne pokazywały obraz sprzed oświetlonego wejścia z napisem DREAMS HALL TV SUPER SHOW. Z głośnika dochodziła ściszona piosenka i krzyk sali, raz po raz przerywane ostrymi wejściami interkomu. Dyrektor pochylił się nad mikrofonem. — Trupy kładą się dziesięć metrów przed wejściem. Na dolnych monitorach widać było bardzo bladych, prawie kredowobiałych mężczyzn W jasnych, czerwono poplamionych koszulach. Kładli się i nieruchomieli na placyku przed halą. — Zróbcie coś, aby wyglądali bardziej nieżywo — zażądał dyrektor do mikrofonu. Ktoś przebiegł przez ekrany, schlapując pomidorowym sosem leżących. — Dobrze, teraz uwaga! Matki wybiegają! Zróbcie to na próbę... Obraz z innej kamery pokazał sześć czarno ubranych kobiet, wylatujących z ciemności i zatrzymujących się przy oświetlonych trupach. Idem patrzył na monitory siedząc w tyle, oklapły, bez jednego ruchu. — Dobrze, teraz matki pochylają się i rozpaczają! — dyrektor wcisnął inny guzik koło mikrofonu. — Dlaczego już są w żałobie, przecież one dopiero mają znaleźć ciała — zapytał zniecierpliwiony. — Bo tak zawsze jest na filmach, ludzie są już przyzwyczajeni — zachrypiał interkom anonimowym głosem. — Niech będzie... — dyrektor przełączył guzik. — Teraz matki pomstują i wygrażają w górę, tak jakby w ślad za rakietami na niebie. Dajcie na zbliżeniach... Monitorowe obrazki przeskakiwały pod dyktando. — I kolejno zbliżenia trupów i wygrażające ręce. I żebym czuł dramat, wielki dramat... — dyrektor wczuwał się w to, co mówił. — Czy to ma iść na żywo? — wtrącił się interkom. — Tylko koncert idzie na żywo, trupy robimy na jutro — odpowiedział dyrektor zmęczonym głosem. — To się je podmontuje i będzie dramatycznie — zapewnił optymistycznie interkom. — Wracajcie na miejsca i nagrywamy za dziesięć minut — dyrektor odepchnął pałąk mikrofonu, odwrócił się i spojrzał na dema z uśmiechem. Idem siedział bez ruchu. Wytrzymał spojrzenie i wolno opuścił głowę. Na ekranach dolnych monitorów ludzie-trupy podnieśli się, wyłączono ostre światło. Ekrany pociemniały, by po chwili rozbłysnąć, wszystkie tym samym obrazem piosenkarza i tłumu. Idem wolno wstał, odruchowo poprawił zsuwającą się perukę. Jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wyszedł. Dyrektor został sam, naprzeciw czterech ekranów. Nacisnął jakiś guzik, piosenkarz umilkł i znieruchomiał na stop klatce. Nacisnął inny, piosenkarz ożył i śpiewał dalej. Nacisnął, sprowadzając wszystko do zastygłego niebytu. I włączył powołując do życia. Był szczęśliwy. * * * Wokół ławek, otaczających słup z czterema telewizorami, wyrosły budki z krzykliwymi reklamami. Zmęczeni sprzedawcy gapili się w górę. Można było kupić piwo w puszkach i proste, przygotowane na miejscu, potrawy. Między budkami pozawieszane były małe trójkątne chorągiewki w trzech kolorach, rozpięte na sznurkach z krzykliwie barwnymi żarówkami. Noc była ciepła, mimo późnej pory paru ludzi siedziało na ławkach i gapiło się w telewizory na słupie, popijając piwo i gryząc frytki z papierowych talerzyków. Idem stał przy jednej z budek. Na frontonie przeciwległego domu trójkolorowy kotylion odchylił się od ściany. Litery napisu rozpływały się po deszczu. Jeden z blejtramów niepotrzebnego hasła opadł. Idem wziął swoją puszkę piwa i usiadł na ławce, mechanicznie spojrzał do góry. Na ekranie telewizora ktoś podrygiwał w rytm muzyki. Ławka przed Idemem była zajęta przez starszego mężczyznę w znoszonym garniturze. Obok niego siedział mały chłopczyk w krótkich spodniach. Mężczyzna odwrócił się ze dwa razy, uśmiechając się porozumiewawczo do Idema, dając mu do zrozumienia, że go rozpoznał. Idem miał perukę. W końcu mężczyzna nie wytrzymał. — Wie pan co, widziałem pana dzisiaj — pochwalił się. — Ja jestem z wodociągów, wie pan...? Lubię te pana kawałki, zawsze coś do śmiechu... Ale dzisiaj to panu nie wyszło. Wie pan, ja to mogę panu śmiało powiedzieć, bo mnie nic nie ruszy, wie pan, bo wodociągi są zawsze potrzebne... — pociągnął łyk piwa. — I dlatego ja mam śmiałość i mogę to panu powiedzieć... czego pan się czepia? Czego pan chce...? Po prostu, nie wyszło panu, wie pan? Mężczyzna miał miły głos nie był agresywny. Podał Idemowi jedną z kilku puszek piwa stojących na ławce obok. Idem podziękował skinieniem głowy, milczał. Mężczyzna czuł jednak nieprzepartą chęć do rozmowy. — O, widzi pan jak tu pięknie wszystko urządzili... — pokazał ręką wokół. — Wszystko pod jednym słupem, na powietrzu, zdrowo... proszę, i piwa można się napić... No niech pan powie, czego ja mogę więcej chcieć...? Idem milczał. Mężczyzna się stropił, widząc brak reakcji. — Pośmiać się lubię, a panu dziś nie wyszło... Mam śmiałość to powiedzieć, bo wie pan, co pan mi może...? Pan mi nic nie może! Bo ja z wodociągów jestem... — mówił już prawie do siebie, odwróciwszy się od Idema. Siedzący obok chłopczyk z zafascynowaniem przypatrywał się uchu Idema, z którego zwisał kawał plastra. Podniósł się z ławki i wyciągnął szyję. Przyglądał się uchu, jakby było żabą o dwóch głowach. Wyciągnął palec, dotknął. — Tata, zobacz, to prawdziwe! — powiedział pełen zachwytu. Ojciec nie zareagował. Chłopak spojrzał Idemowi w oczy. — Ty, Idem. Czy jutro utniesz sobie drugie ucho? — zapytał z powagą. — Ja nie. Jutro ty mnie zastąpisz — odpowiedział Idem zdejmując perukę i wkładając ją na głowę chłopca. Oczy malca rozbłysły w zachwycie. Idem podniósł się i odszedł. Skrył się za budkami z piwem, lecz tu także dochodziło dudnienie muzyki z telewizyjnego słupa i światło zwieszonych sznurów żarówek z chorągiewkami. Z mroku doszedł szept. — Pst! Ty szklana gumo, chodź tu. Idem spojrzał w dół. Stał przed czymś w rodzaju zejścia do podziemnego parkingu lub małej stacji metra. W cieniu stał starzec noclegowni. Idem zszedł po schodach. Stanął w martwo oświetlonym podziemiu. Wokół rozciągała się dziwna przestrzeń podziemnego pasażu będącego magazynem i śmietnikiem jednocześnie. — Chciałeś iść ze mną — ni to zapytał, ni to stwierdził stary, wysuwając do przodu głowę na chudej szyi. — Gdzie? — spytał Idem. — Idę wysadzić telewizję. No co, już wszystko zapomniałeś? Chciałeś, żebym cię zabrał... Zobacz, mam wszystko co potrzeba. Niezdarnie otworzył tanią walizkę podpierając ją od spodu kolanem. W środku przewalały się różnej wielkości granaty, pospinane w skomplikowany sposób siecią drucików. — Wystarczy tylko zrobić „pyk”. I wybuch...! Stary pokazał jakiś wystający drucik. Walizka chybnęła się, Idem przytrzymał ją. — Skąd to masz? — zapytał. — He, he... ty mnie brałeś za pomyleńca. Co? He, he... myślałeś, że wszyscy już skretynieli, że wszyscy płaszczą się przed tą skrzynką z fekaliami w kolorze... Nie! Takich jak ja, jest wielu. Odszukali mnie, zaufali... — chełpi! się stary. — Co to dla nich załatwić trochę dynamitu... Ja będę pierwszy, wyróżnili mnie, rozumiesz? Docenili. Pójdziesz ze mną? — zapytał z nadzieją, ciągnąc Idema za sweter. — Ja jestem niepozorny, nikt na mnie nie zwróci uwagi. A ty mnie tylko wpuścisz do środka, pokażesz drogę... Tak? — patrzył rozgorączkowanym wzrokiem. Idem stał nieporuszony. — To jest bez sensu — powiedział. Z oddali dochodził drażniący, zniekształcony odległością rytm telewizyjnej muzyki. — Tobie się nic nie stanie, jeśli złapią, to tylko mnie... — przekonywał stary z wygasającą żarliwością. — Przestań się bać! Telewizja to tylko kupa drutów... — Nie... Telewizja to ludzie — powiedział smutno Idem. Popatrzyli na siebie w milczeniu. — Ty się boisz...? — ni to zapytał, ni to stwierdził stary. Idem podniósł puszkę z piwem i pociągnął spory łyk. Stary odwrócił się i odszedł parę kroków. Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na Idema. Idem nie poruszył się. Stary poszedł pod górę samochodowym podjazdem. Walizka mu ciążyła, lecz trzymał ją kurczowo przechylony na jedną stronę. Idem dopił piwo, patrząc na malejącego starca. Stojąca opodal czarna limuzyna wyglądała na pustą i zapomnianą. Nagle zupełnie bezgłośnie wolno ruszyła i przejechała parę metrów, jakby chcąc ustawić się tak, by mieć korzystniejszy punkt widzenia na wznoszący się podjazd. Samochód miał czarne, przydymione szyby, lecz Idem dostrzegł w jego wnętrzu jarzący się mały kwadrat ekranu telewizora. Spojrzał jeszcze raz w głąb podjazdu. Tylne drzwi stojącej u wylotu tunelu czarnej ciężarówki były uchylone, przez wąską szparkę wystawało oko telewizyjnej kamery. Stary był w połowie drogi między czarną limuzyną i równie czarną ciężarówką. Idem rzucił zgniecioną puszkę po piwie, wybiegł z mroku i zaczął biec środkiem jezdni. Ciężki tupot odbijał się od betonowych łuków. Przebiegł obok czarnej limuzyny, dogonił starego i pchnął go w stronę ciemnej bocznej niszy. Walizka potoczyła się po ziemi. Z impetem przyparł starego do betonowej ściany. Pochylił się nad nim. — Zostaw! — wydyszał do starego. — Zostaw tę przeklętą walizkę i zostań tu, słyszysz!? Stary patrzył zaskoczony, nic nie rozumiejąc. — Oszukali ciebie, rozumiesz? — potrząsnął starym raz jeszcze. — Ja ich zajmę sobą, a ty spieprzaj stąd...! Trzymaj się cienia, nie wychodź na środek, w światło. Oszukali ciebie, rozumiesz?! Pchnął starego w ciemność w głąb niszy. Po czym wolno wyszedł na oświetlony środek tunelu. Przeszedł obok porzuconej walizki. Czarna limuzyna wyjechała zza mrocznego rogu i bezgłośnie, bardzo wolno wjeżdżała podjazdem w górę. Idem krok za krokiem szedł w jej kierunku. Gdy zrównał się z samochodem drzwiczki auta otworzyły się szybko, mocna łapa bez słowa wciągnęła go na tylne biedzenie. Idem poczuł się drobny i słaby obok wyrośniętego mężczyzny, siedzącego przy nim. Z przodu odwrócił się gość w szarym garniturze. Jego twarz wydawała się znajoma. — Gdzieś zgubił kolegę? — zapytał szary garnitur bezpłciowym głosem, po którym znać było telewizyjną rutynę. Idem nie odpowiedział. Obok niego wyrośnięty masował przegub ręki. Z przodu, przed szarym garniturem żarzył się mały monitor, pokazujący oświetlony podjazd. Pod przyległą ocienioną ścianą żelbetowej konstrukcji skradał się w kierunku walizki stary. Po chwili można go było zobaczyć przez szybę samochodu. Niezdarnie czołgając się na czworakach, stary wypełznął z cienia i był już prawie na środku podjazdu, gdzie leżała porzucona walizka. — No, twoje szczęście Idem... — bezpłciowy ucieszył się jakby pragnąc zademonstrować, że jest zdolny cieszyć się z czegokolwiek. Idem chciał się poruszyć, lecz obejmujące go, żelazne ramię wyrośniętego rozczulająco przytuliło go mocniej. — Szkoda, że z nim nie zostałeś, miałeś szansę na piękną śmierć... — z filozoficzną zadumą stwierdził szary garnitur, odwracając się do Idema, po czym wyciągnął ze schowka małą skrzynkę z wystającą czerwoną rączką i składaną anteną. Stary na oświetlonym podjeździe podniósł walizkę i zaczął iść dalej. Mały telewizorek w środku samochodu pokazywał starego w pełnym planie, obraz był ostry, kolorowy, technicznie bez zarzutu. Szary garnitur przekręcił czerwoną rączkę detonatora. Starzec uniósł się w górę i w potwornym, zwielokrotnionym przez sklepienie tunelu huku eksplozji przemienił w obłok kurzu. — Dobrze się zarejestrowało? — zapytał szary garnitur do mikrofonu. — Pokażemy... — burknął głośniczek. Na ekranie telewizorka pokazały się pasy, potem obraz powrócił pokazując starego z walizką. Elektroniczne cudo bezbłędnie odtworzyło wielki, choć ostatni moment w życiu starego, który powtórnie, tym razem bez dźwięku, choć w kolorze, wybuchł, podczas gdy w rzeczywistości jego rozrzucone eksplozją flaki nie zdążyły jeszcze odkleić się od ścian. — Piękna śmierć... — sentencjonalnie zauważył szary garnitur. — Pewnie postawią mu pomnik... No, powiedz Idem, czy on bez nas miałby szansę na pomnik? — spytał z dumą patrząc Idemowi w oczy. Widać było, że pragnie choć odrobiny uznania, czułości, podziwu za swój trud... Szary garnitur też był człowiekiem. Na środku podjazdu dymiła mała wyrwa. * * * Ściany celi były obojętnie szare. Z góry padało chłodne, rozproszone światło. Cela była stosunkowo przestronna, miała „skromne wyposażenie. Sześciokąt pryczy zbitej z wyślizganych, kiedyś pomalowanych desek, biały stół, stołeczek i porcelano-kibel w kącie. Naprzeciw drzwi z dużym judaszem jasno świecił duży ekran telewizora; z założenia widać, zastępować liniał okno. Między celą a ekranem kineskopu rozciągnięta była siatka grubego drutu. Oczka były na tyle szerokie, by bez trudności oglądać obraz i jednocześnie na tyle wąskie, by wszelkie wysiłki więźnia w celu uszkodzenia ekranu stały się bezcelowe. Idem siedział skulony na pryczy. Elektroniczny ekran miał magiczną siłę przyciągania wzroku. — Szesnaście godzin temu ostatni statek marsjańskich najeźdźców opuścił Ziemię... — sugestywnie mówił z ekranu człowiek o podkrążonych oczach w buraczkowym garniturze. Nie miał peruki. Był łysy. Nad nim świecił napis THE NEW BETTER NEWS. Następnie ukazał się obraz majestatycznie startujących rakiet w tumanach kurzu. — Lecz szesnaście godzin, to za mało, by zapomnieć o tragicznych ranach, jakich doznaliśmy... Pojawił się obraz czarno odzianych kobiet, pomstujących ku niebu, nad białymi ciałami zwłok, do tego doklejono skrawek ujęcia ginących na granatowym nieboskłonie, oddalających się rakiet. — Nie zapomnimy także o ludziach, którzy nie zawahali się oddać życie, by przeciwstawić się marsjańskim krwiopijcom... Ukazał się starzec idący z walizką. — Ten człowiek zginął, podkładając bombę pod marsjańskie rakiety, których zarysy widzicie w tle. Choć żadnych zarysów nie było widać, to jednak można było uwierzyć, że w czerni tła czają się czubki marsjańskich rakiet, zwłaszcza że obraz wypełniła chmura eksplozji z sugestywnie wzlatującym w górę starcem. — Nie zapomnimy także o tych, którzy jak Iron Idem, zhańbili imię ludzkości kolaboracją. Na ekranie pojawił się Iron Idem, stojący na estradzie DREAMS HALL. W dużym zbliżeniu mówił: — Bierność jest cnotą i koniecznością... — „Bierność jest cnotą”, oto co próbował on w nas wmówić... Ze smutkiem i odrazą w głosie powiedział lektor, patrząc wprost w kamerę. — Mam jeszcze dla państwa ważny komunikat... W związku z niebezpieczeństwem zawleczenia przez Marsjan niebezpiecznych zarazków, wzywa się wszystkich do obowiązkowego poddania się dobrowolnym badaniom encefalograficznym, w waszym własnym, dobrze pojętym interesie! Pamiętaj! Nie bądź kłopotem dla innych, a sam nie będziesz miał kłopotów... Idem zerwał się z pryczy i zaczął walić przeraźliwie w drzwi celi. Wyglądało na to, że on jest tym, który zwariował. * * * Sala sądu była typowa. Za długim stołem, na podwyższeniu siedzieli sędziowie w czarnych togach i jasnych,ztradycyjnie fryzowanych perukach. Za nimi pysznił się trójkolorowy kotylion. Ława oskarżonych, na której tkwił Idem w peruce, oddzielona była metalowymi prętami. Po bokach siedziało dwóch czarnomundurowych o twarzach bez wyrazu. Siedzący centralnie sędzia krzyczał w uniesieniu, wykonując dramatyczne gesty. — Naiwna konfabulacja oskarżonego! Wasze zeznania są prymitywnie głupie, są owocem zdegenerowanego umysłu...! Idem, apeluję do was, przestańcie pleść banialuki! Miejcie odwagę, by ukazać się w świetle odrażającej prawdy waszej zbrodni...! Prawdy, która jest zawarta w oficjalnych dokumentach! — Ja mówię prawdę — powiedział Idem. Z tyłu doszedł szmer dezaprobaty poruszonej publiczności. Sędzia znów się poderwał. — Jaką prawdę? Jakąś waszą zmyśloną prawdę... Nie zapominajcie się, Idem! Prawda może być tylko jedna! — Nie — twardo zaprzeczył Idem. Nagle nad ich głowami bezosobowo zadudnił głośnik. — Niech pan powtórzy ostatnią kwestię, chcemy to mieć w innym planie. — Niee!!! — ryknął z wściekłością Idem. Podniósł się z krzesła, zerwał z głowy perukę i rzucił nią przez kratę w miejsce, gdzie powinna siedzieć publiczność. Ale publiczności tam nie było, sala jakby urywała się w połowie i tylko w mroku świeciły trzy monitory, na ekranach widać było siedzących ludzi, którzy ożywali, gdy ktoś niewidzialny przyciskał odpowiedni guzik. Policjant sięgnął przez pręty i ściągnął Idema na krzesło — Oskarżony, nie krzyczeć! Co wy tu parlament z sądu robicie? — upomniał chłodno i zaczepnie sędzia. Idem siedział zrezygnowany. Gdzieś z góry odezwał się przerywany dźwięk buczka. — Trzydzieści minut przerwy na obiad — zabrzmiał głośnik. Światło przygasło. Sądowa atmosfera znikła, bezwstydnie ukazując porozstawiane kamery, mikrofonowe żurawie w burym mroku roboczego oświetlenia. Aktorzy ubrani w sądowe kostiumy przemienili się, przestali być sędziami, adwokatami i prokuratorami. Stali się ludźmi przepychającymi się do wyjścia. Studio opustoszało. Został tylko Idem pilnowany przez dwóch znudzonych i głodnych czarnomundurowych. — A ty masz kartkę na obiad? — spytał Idema tęższy. — Nie — odparł głucho Idem. — Łapki! — zakomenderował chudszy. Idem podniósł się i przełożył ręce przez pręty swojej klatki. Sprawnie założone kajdanki z metalicznym trzaskiem objęły jego nadgarstki po drugiej stronie kraty. Strażnicy poszli na obiad. Idem spojrzał na monitory. Siedząca publiczność znieruchomiała na stop klatce. Był sam ze swoją milczącą widownią. Gdzieś w tyle szczęknęły drzwi. Idem spojrzał. Z boku ukazał się dyrektor, podszedł do klatki i przysiadł uśmiechnięty na krześle obok. Popatrzyli na siebie przez kratę. — Jutro robię transmisję z twojego rozstrzelania... — poinformował dyrektor ciepłym głosem. — Może masz jakieś życzenie? Jako twój przyjaciel mógłbym się postarać... — Chcę zobaczyć żonę — powiedział Idem po chwili milczenia. — Tego akurat chcesz? — rozczulił się dyrektor. — Tak. — Ale chyba rozumiesz, że nie można kupić czegoś za nic, ani tu, ani nawet na Marsie... — Co chcesz u mnie kupić? — zapytał sucho Idem. — Żebyś teraz nałożył z powrotem perukę i zagrał swoją rolę do końca. To jest show, widzowie nie lubią zmian... — A za co kupowałeś Marsjan...? — To były dobre dzieciaki — dyrektor uśmiechnął się nostalgicznie. — Robiły wszystko, co się od nich chciało za cukierki... Z krwi. A więc żona za perukę? — Nie. Jeszcze wyłącz telewizor w mojej celi — zażądał zimno Idem. — Tego nie mogę ci obiecać — z rozbawionym smutkiem powiedział dyrektor. Patrzyli na siebie. — Powiedz, po co ty to wszystko robisz? — spytał Idem — Hm... Rosnę. Rosnę, rozumiesz? Czuję, że rosnę. * * * Idem siedział wciśnięty w kąt pryczy. W celi nic się nie zmieniło. Na stoliku stał talerz z nie dojedzonymi resztkami. Na ekranie telewizora widać było zbliżenie sędziego. — Czy oskarżony ma coś do powiedzenia przed wydaniem wyroku? — zapytał poważnie i pełen troski sędzia z ekranu. — Niiee!!! — Idem na telewizyjnym obrazie zerwał się z ławki. Gest ściągania peruki był zacięty i na to miejsce wmontowano obraz poruszonej publiczności. — Histeria, strach i nienawiść, oto prawdziwe oblicze oskarżonego — obraz przybliżył się do twarzy komentatora. — Oglądaliście proces. Nie macie prawa być bierni. Aktywność jest waszym obowiązkiem. Od waszych telefonów zależy wyrok. Oto numer, pod który możecie dzwonić... Drzwi celi zazgrzytały, ukazało się w nich dwóch mężczyzn w czarnych kombinezonach. Zdawali się być uosobieniem bezosobowości. Na twarzach mieli czarne dezynfekcyjne przepaski. Wciągnęli niziutki wózek. Na nisko zawieszonej platformie leżał duży, podłużny, czarny, plastykowy worek z suwakiem na wierzchu. Jeden z nich nogą zepchnął worek na podłogę celi. Wychodząc zabrali talerz z resztkami jedzenia. Idem wolno podniósł się, przyklęknął przed workiem. Powoli rozpiął suwak. Krawędzie plastyku rozchyliły się. W środku leżała z zamkniętymi oczami Sweet. Była prawie taka sama, jak wtedy. Tyle, że jej twarz, ciało mieniło się w świetle, jak srebrna maska. Nieruchoma wyglądała jak odlew z lśniącego metalu. Jak falsyfikat Marsjanina, który rozrósł się do wielkości człowieka. Idem znieruchomiał, coś niezrozumiałego wydarło się z jego gardła. I zaczął się śmiać. Przeraźliwie, histerycznie śmiać. Podniósł się i zataczając się po ścianach śmiał się. Upadł na pryczę, wstrząsany konwulsjami śmiechu. Czarny, łyskliwy plastyk jakby się poruszył. Srebrne palce przy brzegu leciutko drgały. Idem nie widział tego, śmiał się, wciśnięty w kąt ściany i pryczy. Sweet drgała naprężona, w wielkim, ogromnym wysiłku, chęci zrzucenia czegoś, co było już nią samą. Rozchyliła wąską szparę powiek, patrząc jakby koniecznie chciała zapamiętać jakiś obraz. Tak długo, aż z kącika jej ust nie poleciała strużka gęstej, zielonkawej mazi. Idem płakał leżąc na pryczy, walcząc z histerycznym śmiechem. Przez wąskie drzwi wprowadzono go do wielkiej, pustej, zamkniętej przestrzeni. Wszystko było szare. Wysokie mury, niebo, asfalt. Nawet ręczne kamery z emblematami SBB TV, trzymane przez dwóch mężczyzn w szarych garniturach, wydawały się szare. Z boku stała grupka więziennych „oficjeli” w szarych ubraniach. Prowadzili go obojętni strażnicy, niewyspani z powodu wczesnej pory. Zatrzymali się przed kamerzystami. Trzymający mikrofon sztywny jegomość o szarej, wągrowatej twarzy zapytał cicho. — Co pan chciałby powiedzieć naszym telewidzom w ostatnim słowie? Idem splunął przez zęby w stronę kamer. Strażnicy szarpnęli go. Poszli w stronę szaro pomalowanego słupa. Czekał tam już lekarz. Szybko stetoskopem oznaczył miejsce serca, narysował kółko na białej koszuli Idema. Odszedł. W pobliżu jak czarny, smutny ptak krążył kaznodzieja, odmawiając żarliwym szeptem łacińskie modlitwy. Strażnicy kawałkiem powroza przywiązali dłonie Idema do słupa. Idem został sam. Naprzeciw niego stał sprawnie uformowany szereg dziewięciu czarno umundurowanych mężczyzn. Ich dziewięć twarzy przyciśniętych do kolb karabinów, osłoniętych było cieniem. Wyglądali jak manekiny, na których zaoszczędzono wydatku na twarze. Lecz ich palce przyciśnięte do spustów, były ciepłe, żywe... Obok słupa stał monitor, pokazujący taki sam obraz, jaki można było zobaczyć stojąc na miejscu monitora: telewizyjny Idem stał przywiązany do szarego słupa, w tle za nim stało dziewięciu gotowych do strzału mężczyzn. — Do salwy egzekucyjnej! — zakomenderował głośnik. Dziewięć żywych, ciepłych palców napięło się. — Salwą... Idem zwielokrotniony telewizyjnym obrazem przymknął oczy. — ... pal! Dziewięć palców pociągnęło za spusty. Huk wystrzału zlał w jedną detonację. Miliony wskazujących palców, prawych rąk telewizyjnej widowni odruchowo nacisnęło wyimaginowane spusty. Część z tych ludzi doznała z tej okazji erekcji. Na telewizyjnym monitorze biała koszula skazańca rozerwała się krwawymi dziurami. Idem dalej stał pod szarym słupem. Poczuł, że sznur z jego rąk opada. Ruszył się, mógł się ruszać... Wolno, jakby niezdecydowany, odszedł parę kroków. Spojrzał na szary osamotniony słup, monitory... Na ekranie zbryzgany krwią trup osuwał się zahaczywszy związanymi rękoma o nie zheblowane drewno szaro pomalowanego pala, jego głowa odchyliła się bezwładnie. To była twarz Idema. Idem patrzył oszołomiony na monitor i w końcu odwrócił się. Odchodził wolno, aż stał się małą sylwetką na tle ogromnej ściany. I potem, jakby to były ogromne drzwi, pchnął ją. Mała sylwetka przesuwała coś, co wydawało się być niewzruszalne. Po drugiej stronie było jasno. Mgła rozpraszała światło. lipiec 1980 O BI, O BA Gustawowi Mevrinkowi (1868-1932), któremu nowela ta zawdzięcza inspirację Rok temu skończyła się wojna. Rok? Chyba rok. Nie zaglądam do kalendarza. Nikt nie zagląda. Gdy przestały wybuchać atomowe bomby, ponieważ wszystkie, warte tego cele, zostały zniszczone, wyszliśmy z naszej betonowej skorupy. Czułem się jak prehistoryczne zwierzę, które zakopane, przetrwało przypadkiem i gwałtem jest wyciągane na powierzchnię. To, co znaleźliśmy na górze, powinno mną wstrząsnąć, lecz dla mnie było tylko brudne i szare. Po co kłamać? Cierpienia tylu milionów przeszły po mnie bez śladu. Brodziliśmy, deptaliśmy po drobnych, zeschniętych ludzkich trupach i po jednym wielkim trupie — kulturze Europy, uważając głównie by się nie zabrudzić. Napotykani przez nas z rzadka ci, którym cudem udało się przeżyć, widząc nasze mundury manifestowali swoją obojętność, czasem pogardę lub agresję. Choć przecież wszyscy wiedzieli, że wojnę wywołali Maurowie. Kto ją wygrał? Maurowie nie przychodzili. Nikt nie rzucił się okupować Europę. Nie pokazał się Czerwony Krzyż ani nawet Czerwony Półksiężyc. Byliśmy sami z tą rozproszoną czeredą niedobitków, za którą czuliśmy się odpowiedzialni, z racji owej nieokreślonej formy instytucjonalności, w którą byliśmy uwikłani. Wszyscy, razem, pozostając tutaj, byliśmy narażeni na powolną śmierć z powodu promieniowania. Poza tym, jak można było zorganizować, kontrolować ten ogłupiały, zdezintegrowany tłumek, w którym każdy łaził w swoją stronę. Oni byli niezdolni nawet do najbardziej prymitywnych form współdziałania, które mogłoby polepszyć ich egzystencję. Ba, odrzucenie działania zorganizowanego zaczęli pojmować jako swoistą, panującą zasadę. Było tylko jedno wyjście, zabrać ich wszystkich i przewieźć gdzieś w bezpieczne miejsce, gdzie mieliby szansę przeżyć... Rozpocząć wszystko od nowa. Takie miejsce istniało. Na samym szczycie Alp. Stała tam nie dokończona budowla futurystycznego miasta, którego konstrukcja izolowała od wpływów atmosfery. Pozostawał problem nakłonienia tej anarchicznej ciżby, by schroniła się w tym azylu. Oraz drugi problem, selekcji. Nie mogliśmy uratować wszystkich. Po prostu nie było tam tyle miejsca... Wtedy powstał program Arka. Dzięki niemu ludzka ława dobrowolnie ruszyła w pieszą, ryzykowną pielgrzymkę ku wierzchołkowi Alp. Przy czym mieliśmy pewność, że tylko silni i zdrowi lub sprytni będą mogli dotrzeć do celu. A o tych nam chodziło. Reszta odpadła po drodze. Była to selekcja naturalna, wedle odwiecznych, zwierzęcych kryteriów. Było to okrutne, lecz taka była konieczność chwili. Tak nakazywała logika. W końcu dotarli tu pchani wiarą, że właśnie stąd zabierze ich cudowna, wspaniała, niebiańska arka. Wiarą, którą zgodnie z zasadami psychologii i socjotechniki myśmy stworzyli. Od tego czasu minął rok? Chyba rok... Od roku chodzę po tych korytarzach, umyślnie nie zapamiętując ich kierunków. Mieszkam w pokoju, w którym każda rzecz jest mi obca. Jestem chyba jedynym prywatnym człowiekiem, jakiego znam... „Choć także pragnąłbym ujrzeć przed sobą nową nie znaną ziemię. Chciałbym poznać nowe zdziwienia... Nie wiem czy początek, który uczyniłem, był dobry, ale pragnąłbym jeszcze tylko nauczyć się śmiać ze wszystkiego”. Leżał. Wyglądał jakby spał, lecz przez zmrużone powieki patrzył wprost przed siebie. Pokój był mały, nie większy niż 10 metrów kwadratowych. Na wprost łóżka szczerzyło się okno zrobione z jednej tafli. Szyba była brudna, matowa od brudu, ale nie przeszkadzało to niczemu, żadne światło nie miało przenikać z zewnątrz do środka pokoju, bo na zewnątrz, prócz nikłych odległych świetlików paru nie osłoniętych żarówek, nie było innych źródeł światła, ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd. Pod sufitem brzęczała delikatnie słaba żarówka dająca sine, niebieskawe jak nocne lampy w szpitalach, światło, które niczego nie ożywiało, lecz raczej wręcz przeciwnie, dodawało wszystkiemu trupiego odoru; rozbebeszonemu w rogu legowisku ze śpiwora, poniewierającym się papierowym kubkom na małym metalowym biurku, z którego już dawno spadły przez nikogo nie podniesione papiery, walające się na przemian z rozrzuconymi częściami garderoby, połamanymi opakowaniami... Tylko kawałek kartoniku przyczepiony do drzwi pożółkłym i wyschniętym scotchem, z urzędowym numerem i skrótem, stojąca na podłodze zakurzona maszyna do pisania :Z rozłamaną obudową i walające się skoroszyty wskazywały, że [pomieszczenie to pełniło funkcję zarówno biura, jak i kwatery I osobistej. Wstał. Wciągnął na siebie nieco wyświechtane na brzegach bluzę i spodnie, które na skutek długiego używania spersonifikowały się na tyle, że zatraciły cechy uniformu. Jad lewą kieszenią bluzy wisiała naderwana naszywka z nazwiskiem i cyfrą. Soft 022. Przelał nieco mętnego płynu ze słoika do uszczerbionego kubka, zamieszał palcem i wypił. Spojrzał w okno, za którym było jedno wielkie, ciemne nic. Podszedł do wiszącego w kącie dużego treningowego worka” bokserskiego, uderzył raz, drugi. Pierwsze uderzenie miało niewiele wspólnego z boksem. Cios wyprowadzony jakby od uda, z przechyłem barków, przypominał raczej pierwsze uderzenie, jakie zadaje się w ulicznej bójce po to, by maksymalnie wykorzystać moment zaskoczenia. Następne były już klasyczne, bokserskie, z tańcem na uchylonych nogach i pełną gardą. Uderzany worek wydawał z siebie grzechot nie przypominający typowego plaskania uderzanej, grubej skóry. Dziwaczny pogłos przydawał temu dźwiękowi brzmienie i rytm rytualnych, szalonych bębnów, głoszących nie wiedzie komu trwogę lub chwałę. W pewnym momencie rozhuśtany worek wykonał nieprzewidziany ruch i podciął bijącego, który śmiejąc się opadł na kolana. Padając wyciągnął ręce, obejmując skórzany balans, przez chwilę uczepiony przechylał się w rytm wychyleń worka, w końcu znieruchomiał, wtulony w grubą, śmierdzącą złym wyprawieniem skórę. Uniósł rękę do błyskawicznego zamka, zamykającego górę worka. Rozpiął i, przepychając przez zbity wojłok wyściółki, wcisnął dłoń do środka. Wyciągnął ją zaciśniętą, trzymając w garści dwa pogięte, srebrne widelce i małą łyżeczkę do kawy. Przyjrzał się zdobyczy, po czym z lekkim wahaniem wsunął widelce do kieszeni, zaś łyżeczkę z powrotem wcisnął głęboko do worka. * * * Był w tłumie takich samych jak on, przynajmniej podobnie porozdziewanych z podobnych uniformów. Myli się w sali, która sprawiała wrażenie pospiesznie przysposobionej na zbiorową umywalnię. Było tam jasno. Kapała woda. Myjący się przygadywali do siebie, śmiejąc się jakby trochę na wyrost w stosunku do bladości swych twarzy. Schylił się i w strumieniu wody zmoczył twarz. Szedł wąskimi korytarzami, pozastawianymi bezładnie rzuconymi pakunkami, które raz po raz wyłaniały się z mroku, część korytarzy była oświetlona zbyt mocnymi, wiszącymi niechlujnie na drutach żarówkami. Inne pulsowały żółtozielonym światłem zepsutych neonówek, reszta spowita była po prostu mrokiem rozświetlonym zakurzoną poświatą, przedzierającą się zza załomów przyległych korytarzy. Mijał postacie podobnie jak on ubrane, lecz nie wyduszał nawet z siebie gestów pozdrowienia. Przechodzenie z ciemności w prześwietloną jasność bądź pulsujące migotanie sprawiało wrażenie, jakby szedł po korytarzach nie kończącej się dyskoteki, tyle że szmery i powarkiwania rozregulowanej wentylacji nie sprzyjały tanecznemu uniesieniu. Od czasu do czasu, jakby cichymi, matowymi falami pojawiał się lub też wydawało się, że się pojawia trudny do umiejscowienia, a może właśnie znikąd, zewsząd dochodzący pulsujący dźwięk, przywodzący na myśl prymitywną oprawę tajemnych obrzędów nigdy nie odkrytego ludu. Doszedł do bramki pilnowanej przez dużą, kwadratową postać, wyglądającą na skrzyżowanie strażaka w rynsztunku bojowym, boksera wagi ciężkiej na emeryturze i oswojonego niedźwiedzia, tańczącego na dwóch łapach. Przeszedł nie czyniąc żadnego gestu. * * * Na zewnątrz... Na zewnątrz był ten sam mrok i korytarze, tyle że większe, przesklepione przestrzenie o nie dających się zrozumieć regułach przeznaczenia. A poza tym był tłok, wszechogarniający ścisk ludzkiej ciżby, w której każda jednostka ubrdała sobie jeden cel: iść w kierunku przeciwnym niż wszyscy inni. Ludzie poubierani byli w najdziwniejszy sposób, każdy wedle swojej fantazji i możliwości, lecz wedle jednej idei, która brała górę nad wybujałym indywidualizmem, była to konieczność zapewnienia sobie ciepła. Kapoty pozszywane były z kołder, koców, poniszczonych narciarskich strojów. Niektórzy mieli przyodziewek pofarbowany wedle dziwacznego klucza, przypadkowych barwników, inni z godnością obnosili swoją szarzyznę. Ci, którzy nigdzie nie dążyli, leżeli poobkładani tłumokami lub siedzieli w kucki, tworząc rozgadane kręgi wokół malutkich ognisk. Niektórzy spośród leżących wyglądali jakby już nie mieli się nigdy podnieść. I tak też było w istocie. Przeciskał się przez tłum. Jego uniform pomagał mu, ale nie na tyle, by miał przed sobą wolną drogę. Niektórzy zauważając jego strój po prostu starali się, o ile było to możliwe, zejść mu z drogi, jakby w obawie przed dotknięciem zadżumionego. Potknął się o czyjeś leżące, bose nogi, przeszedł nad nimi tak samo, jak robili to inni, nie mając nawet szansy ujrzenia twarzy tego, do kogo nogi należały; ściana ludzkiego ścisku zamknęła się zbyt szybko nad tym miejscem. Bez wątpienia świat oglądany właśnie z punktu widzenia kogoś, kto leży i ma możność patrzenia na wszystko od dołu, był właśnie tym, jaki należało tu mieć. Nad tym wszystkim, z zawieszonych w górze prymitywnych głośników zniekształcony, charkliwy, trudno czytelny głos powtarzał uparcie w kółko. — Arka nie istnieje! I nigdy nie przybędzie! Wasz poziom życia, dobrobyt zależy tylko od was samych. Od waszej pracy, zorganizowania się... Dźwięk wtapiał się w łagodny harmider i szelest tłumu. Był cząstką składową tego szumu, do którego wszyscy już przywykli na tyle, by nie zwracać na niego uwagi. Soft doszedł do załomu muru, ciężkiej betonowej skarpy, na której był podwieszony jeden z głośników. Spojrzał. Było tu trochę luźniej, przecisnął się przez zwalone, duże, sterczące pionowo płyty, które w udany sposób kamuflowały wejście. * * * W malutkiej, zagraconej do nieprawdopodobieństwa przestrzeni znajdował się mały warsztat mechaniczny. Były tu walce jubilerskie, hydrauliczna prasa na sztancę i dziesiątki innych mechanicznych urządzeń, których przeznaczenia trudno, się było domyślić. Ich poziom techniczny był mocno zróżnicowany, od narzędzi, które przypominały wiejską kuźnię, do błyszczących światełkami elektronicznych zabawek. Pomiędzy tym wszystkim, w rogu królował rozłożysty barłóg, upchany z paru kołder bez poszewek i zupełnie tradycyjnej, dużej pierzyny. Uwijający się w środku bałaganu, niby miniatura Hefajstosa, właściciel w wyszmelcowanym, zawiniętym w pasie fartuchu, złapał wyciągnięte z kieszeni przez Softa widelce. Nasączył rożek szmaty płynem z butelki i potarł jeden z widelców. — Po co pan sprawdza? Te same co zawsze... — zapytał bez przekonania Soft. — Tak trzeba. Panu to wszystko jedno, a ja tu święte rzeczy robię, musi być ze srebra. Barachła tu pełno, a moja produkcja na poziomie musi być. Święte rzeczy... Przynieś pan raz, wszystko na raz, to raz sprawdzę — stary odłożył ścierkę i szurnął widelcami do szuflady. Pochylił się i gdzieś z zakamarka wyciągnął dwie większe okrągłe i jedną mniejszą płaską konserwę. — Wołowina z kapustą, boczek z puree i szproty, dobrze płacę, nie? — podszedł do miarowo stukającej sztancy, która z cienkiej blachy wyduszała raz po raz profil kropli. Zanurzył rękę w kupkę wyciśniętych wisiorków i przesypując je między palcami uśmiechnął się. — Widzisz pan święte rzeczy... to z pańskich sztućców... Dobre srebro. Tak musi być; na poziomie! Bo to, panie, symbol... Tylko to ludziom zostało. Chcesz pan kupić cebuli? — Gdzie i za ile? — zapytał Soft. — Stań pan koło drugiej przy dystrybutorze, taki gówniarz ... on już sam pana znajdzie — wyciągnął z kupki parę wisiorków, odliczył pięć i podał Sortowi. — Na jedną cebulę panu starczy, potem się policzymy. — Tym mam płacić? — Soft z lekka zaskoczony uśmiechnął się. — To lepsze niż pieniądze. Papierkowe drą się łatwo... i tyle z tego. A to święta rzecz, dobre srebro, nie niszczy się. — ... uję — bąknął Soft. — Ee tam, nie ma za co. Dla mnie ważne, że na dobry cel pracuję, że na świętość robię... na Arkę. Arka jest ważna! — stary rozpalał się. — To jest sprawa! Wie „pan, mam ideę, gdyby tak tu, środek — pokazał dziurę w wykroju kropli — wypełnić takim świecącym fosforem, to by było! Nie miałby pan skądś trochę takiego fosforu świecącego? Dobrze zapłacę. Nie mógłby pan skombinować? * * * Przedarł się przez tłum do krętych, metalowych schodków, które wyniosły go ponad innych. Doszedł do podestu, skąd mocno zbudowany mężczyzna spychał w dół starszego, usiłującego porządnie wyglądać w pozostałościach swego czarnego fraczka, jegomościa. — Przyjdziesz z forsą, będziesz królem. Teraz zjeżdżaj — wysportowany zdecydowanym ruchem zepchnął starego, który usiłował coś tłumaczyć. Soft przecisnął się obok lecącego w dół ciała. Sportsmen rozpłaszczył się tyłkiem o barierkę, robiąc przejście dla Softa i usłużnie otworzył mu obite blachą drzwi. Znalazł się w środku niedużego baru, który przedtem musiał być także knajpą i to dość ekskluzywną, gdyż resztki jej świetności można było jeszcze zauważyć. Środek zajęty był przez duży bufet, otoczony barowymi krzesłami, po bokach w cieniu stały pulmanowskie fotele ze stolikami. Nad kontuarem zwisały trochę byle jak zainstalowane czerwone, nagrzane rurki promienników ciepła. Ciepło było konieczne, gdyż przy ladzie siedziało pięć dziewczyn w wyzywających, wieczorowych strojach. Soft usiadł po przeciwnej stronie baru. Dziewczyny wpatrywały się w niego ironicznie uśmiechnięte, jedna z nich zrobiła wyzywający gest językiem. Świadoma zgryźliwości, patrząc mu w oczy podciągnęła, siedząc na barowym krzesełku kolana wysoko ponad kontuar tak, aż oparły się o jej pochyloną brodę. Śliska sukienka zsunęła się jej z ud. Soft zakłopotany pochylił głowę. Roześmiały się. W barze było chłodne, żółte światło, skupione wokół bufetu, z tyłu przez szybę w drzwiach widać było przewalający się, w dole tłum skąpany w poświacie zwieszonych dwóch sodowych lamp. Rzeczywistość zewnętrzna traciła swoją aktualność tu, w miejscu, którego spowolniałość podkreślała cicha muzyka. Małe drzwiczki z boku otworzyły się i wyszedł z nich młody mężczyzna w niezbyt zniszczonym, a nawet wyprasowanym uniformie. Wcisnął brzegi koszuli w spodnie i zaczął zapinać guziki rozporka, gdy dostrzegł Softa. Podszedł i spoufalonym gestem objął jego ramię. — Stawiam ci! — zaproponował Softowi do ucha. — Nie teraz — burknął Soft. — Teraz — pstryknął palcami na barmana. — Wiesz za co? Za tę twoją dziewczynkę. Świetna jest. Zna swój zawód — powiedział tonem pełnego ukontentowania. — Zostaw... — próbował się odczepić Soft. — Co się złościsz...? Nie masz forsy? To błąd! Puścił Softa i zaczął szukać w kieszeniach, wyciągając garść srebrzystych wytłoczek w kształcie kropli. — Wstyd mi za ciebie. Szmal jest podstawą, fundamentem... Szmal to cudowne lekarstwo. Pokaż mi kogo chcesz. Nie bój się... Nawet najbardziej zwariowanego i pokaż mu forsę. Od razu się wyleczy, stanie się normalny, przerażająco normalny... I sprzeda ci wszystko, co chcesz... Nawet swoje miejsce w Arce. Widzisz... takie to świrusy niby... — elegant wyjął z rozpostartej dłoni jedną arkę i wcisnął ją Softowi w kieszeń na piersi, po czym zapatrzył się melancholijnie w trzymaną garść wytłoczek. — Chcesz? Fundnę ci tę twoją panienkę. Chcesz...? Choćby na całą noc, tylko dla ciebie. Za nic! Za frajer. Z przyjaźni! — Zostaw go — doszedł z tyłu kobiecy głos. Za nimi stała dziewczyna w wieczorowej, zwiewnej sukni. Miała zimny głos i była piękna. — Maluch...?! — elegant spojrzał na nią jak osierocone dziecko. Dziewczyna uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Pogładziła go czule po policzku. — Zapłaciłeś... Było miło — powiedziała słodkim głosem, ciągle trzymając dłoń jakby w pieszczocie na jego brodzie. — A teraz spierdalaj — skończyła spokojnie, lecz już bez uczucia. Pociągnęła Softa. Usiedli naprzeciw siebie, przy jednym ze stolików w głębi. Przedzieleni jarzącą się rurką nagrzewacza, który wisiał nisko, rozjaśniając czerwoną poświatą ich twarze: Soft położył jedną z puszek, które ciągle trzymał przyciśnięte łokciem do piersi, na stole i lekko pchnął w stronę dziewczyny. Puszka poturlała się. — Dla ciebie... — powiedział Soft. — Tak za nic...? — Chcę, żebyśmy stąd poszli. — Teraz, już... — dziewczyna drwiła. — Tak. — Jestem tu potrzebna. — Komu? — Soft był świadom retoryczności pytania. — Takim, jak ty. Zresztą, gdzie mielibyśmy pójść? — ... Do mnie. — Za tę puszkę możesz mnie mieć w łóżku tutaj, zaraz... Soft milczał. — Chcesz? — zawiesiła wyzywająco głos. — Nie — odpowiedział jakby zawstydzony. Dziewczyna spojrzała rozbawiona. Trąciła naszywkę na bluzie Softa. — Wy sprzedajecie swoje mózgi, czujecie się lepsi, ważniejsi. Ja sprzedaję tylko swoje ciało, daję trochę radości... Kto z nas jest gorszy? — zapytała z uśmiechem wstając od stolika. — Chodź stąd — Soft złapał ją za rękę i przyciągnął. — Gdy przybędzie i weźmie nas Arka, będę tylko dla ciebie — patrzyła mu w oczy, jakby szukając potwierdzenia dla swojej wiary. — Ale dziś pracuję do szóstej... i zostanę tu do szóstej. Puścił jej rękę. — Kocham cię — powiedział bezbarwnym głosem. Dziewczyna wspięła się na palce i delikatnie pocałowała jego usta. — Ja też cię kocham — szepnęła — To jedyne, co umiem robić... i lubię robić — dodała uśmiechnięta, odchodząc. Podeszła do baru, przy którym tymczasem przybyło trzech pstrokato ubranych klientów; ich cywilne ubrania mieszały się ze stojącymi w jednej grupie dwoma postaciami w uniformach. Ubrania cywili były skompletowane wedle dziwacznej mody, lecz czuło się ich względną kosztowność, widoczną w puszystych, lisich kołnierzach, skomplikowanych wzorach na kurtkach, pewnie przerobionych ze starych, tkanych obić. Podejście dziewczyny wzbudziło aplauz. Jeden z pstrokatych objął ją, wciskając rękę pod dekolt. Dziewczyna przyzwalająco przytuliła się, zaczęli się całować przy wtórze śmiechu reszty. Z wielkiej ściany nieokreślonego koloru wychodziła tępo zakończona rura, przypominająca zwieńczenia średniowiecznych rynien. Z rury z ciężkim mlaskaniem wysuwał się obły kształt, mający kolor i konsystencję gęstego, ogromnego robaka, ulepionego z zszarzałego ciasta. Przed końcem rury kręciło się wolno czterołopatkowe śmigło o wyostrzonych brzegach, ucinając raz po raz z głuchym plaśnięciem kwadratową pajdę wysuwającego się niestrudzenie robaka. Rura wisiała na wysokości czterech metrów, ucinane kawałki ciasta nie dolatywały jednak do ziemi. Spadały do wyciągniętych ku górze łakomych rąk ludzi, którym udało się wepchnąć pod jej wylot. Do ściany ściśle przylegał tłum bezwzględnie walczących o miejsca postaci. Silniejsi rozpychali się brutalnie, usiłując się dopchnąć do małego podestu pod samym końcem rury. Czynili to, jakby chcąc zachować pozory, że w ten sposób robią miejsce dla tych, którzy złapawszy swoją porcję spadającego ciasta pragnęli się wydostać z tłumu, przyciskając mocno zdobycz do piersi. Lecz ścisk był zbyt duży, by nawet używając całej siły łokci można było przepchnąć się do przodu. Jedynie przy półmetrowym stopniu na podest, mając zręczność i siłę, można było oszukać sąsiadów i władować się przed nich, ryzykując upadek i stratowanie. Ci, którzy już wywyższyli się i stanęli na podeście, wyciągali ręce ku górze, usiłując przechytrzyć innych w złapaniu spadających, brejowatych bochnów. Zdarzało się, że na jednym kawałku ciasta spotykały się dłonie dwóch, trzech osób naraz, wtedy ulepek rozrywał się w palcach szczęściarzy, którzy błyskawicznym ruchem wsadzali do ust to, co zostawało uczepione do ich palców i szybko wyciągali ręce znów w górę, udając, że niczego nie mieli. Gdy chwycili trafem całość małego bochna, obejmowali go oburącz i wycofywali się lub raczej poddawali się biernie wypychaniu przez otaczających ich, a spragnionych swojej kolei. Tłum w pomarańczowym świetle sodowych lamp był milczący i zdawać by się mogło, że ta cisza, zakłócana jedynie chrzęstem z siłą napierających na siebie ciał oraz miarowymi plaśnięciami ucinanego ciasta, wynika z niepisanej umowy, reguł gry, zawartych kiedyś, a przestrzeganych z całym namaszczeniem. Jedynie gdzieś w oddali słychać było chrypiące głośniki, niezrozumiale powtarzające wciąż to samo, przemieszane z jeszcze odleglejszym, przejmująco prymitywnym pulsowaniem, które zdawało się wzywać do odbycia rytualnego tańca. Soft stał w oddaleniu, jakby się wstydząc, a jednocześnie nie mogąc się oprzeć fascynacji widokiem tego wielorękiego i wielonogiego ciała. Ludzie, którzy go mijali, nie zwracali r, nań uwagi. Szli wypatrując miejsca, w którym warto by się doczepić do stojącej reszty, lub odchodzili, chroniąc swój zdobyty bochen. Niski, pryszczaty wyrostek zatrzymał się koło Softa, zbliżając twarz, jakby chcąc ujrzeć i zbadać Softowi dno oka, po czym odsunął się i stojąc profilem, jakby w powietrze, cicho zapytał. — To ty chcesz kupić? — Ja — odparł Soft. — Ile? — Ile? Jedną. — Jedna za sześć arek albo dwie za dziesięć, gra? — Ja chcę jedną — potwierdził niepewnie Soft. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wytłoczki w kształcie kropel. — Nie tutaj, cymbale! — syknął pryszczaty, odsuwając się natychmiast. Soft przecisnął się między ludźmi za pryszczatym. Stanęli w zagłębieniu pod ogromnymi przewodami wentylacyjnymi, które basowo dudniły. Pryszczaty sięgnął przez kołnierz swojej kurtki i wystającego swetra, zaczął gmerać głęboko, jakby nagle przypomniał sobie, że go swędzi gdzieś koło brzucha. Po chwili wyciągnął niezbyt dużą cebulę. — Szóstka — zażądał. Soft liczył dziurawe blaszki na dłoni. — Mam tylko pięć — powiedział zdziwiony efektem. — No to kit, ma być sześć arek — pryszczaty odwrócił się, jakby chcąc schować cebulę i odejść. — Zaczekaj — Soft sięgnął do kieszeni, wyciągnął portmonetkę i wyjął sporą okrągłą monetę. Złapał rękę pryszczatego i wcisnął mu razem z wisiorkami w dłoń. — W porządku? — zapytał z nadzieją. Pryszczaty spojrzał na monetę, jak na powód do obrazy. , — Z tego to se możesz medal zrobić... — W tej monecie jest więcej srebra niż w paru arkach — przekonywał niepewnie Soft. — No to co? Tam, te krążki nie są ważne — przypomniał pryszczaty tak, jak się przypomina małym dzieciom. — Jak to „tam nieważne”...? — Soft wczuł się w rolę szczerze zdziwionego dziecka. — Na Arce, jak już na niej będziemy, tam się płaci tylko arkami, wszystko inne jest nieważne, a tym — podrzucił pieniądz — to se możesz w ciupy pograć. Teraz już się tylko arki liczą. — Mam tylko tyle, ile ci dałem — stwierdził Soft, jakby wynik transakcji był mu już obojętny. Pryszczaty spojrzał na niego i nagle wcisnął mu cebulę do kieszeni bluzy. — Masz! Już masz! Daję ci, bo mi cię żal, palancie. Soft został sam. Przez chwilę wydawało mu się, że w głuchym dudnieniu wentylatorów słyszy oszalałe bębnienie szamańskich tam-tamów. * * * Niebieskawa żarówka w pokoju Softa nie dawała więcej światła niż rano. Soft półleżał na swoim barłogu. Ze skupieniem przypominającym zegarmistrza kroił cebulę w cienkie plasterki, które pieczołowicie układał na talerzyku, trzymanym na kolanach. Plasterki leżały jeden obok drugiego, nie nakładając się nawzajem, zupełnie jak uszykowane na główne danie wielkiego przyjęcia. Gdy skończył kroić, odprężył się, przymknął oczy i wolno włożył jeden plasterek do ust. Ktoś szarpnął drzwi, usiłując je otworzyć, były jednak przezornie zastawione kantem biurka. Soft szybko nakrył talerzyk brzegiem koca. Drugie szarpnięcie rozchyliło drzwi na tyle, by można było wejść. — Cześć! — powiedział wsuwając głowę w szparę mężczyzna o pucułowatej twarzy, której układ mięśni sprawiał, że wyglądał na zadowolonego. — Mogłeś zapukać — Soft starał się mówić wyraźnie. Miał w ustach nie dogryziony plasterek cebuli, który nie chciał mu przejść przez przełyk. Pucułowaty wszedł do pokoju, czując się w pełni zadomowiony. Stanął na środku i pociągnął nosem, potem obrócił głowę o 90 stopni i pociągnął jeszcze raz. W końcu zwrócił twarz ku Softowi i zakończył inspekcję serią krótkich wciągnięć powietrza przez nos, jego pucułowata twarz rozjaśniła się. — Potrzebują ciebie — stwierdził ciągle uśmiechnięty. Miał sposób wyrażania się autorytatywny, a jednocześnie jakby podszyty dwuznacznością. — Kto? — Softowi udało się przełknąć cebulę. — Jakaś maszyna od stabilizacji kopuły rozwala się. Ale nikt z naszych się na tym nie zna. Potrzeba specjalisty, by naprawić. Znaleziono wśród tych z dołu... przebierańców, takiego inżyniera. On prawdopodobnie umiałby, ale jest taki, jak reszta... Świrus. — To co mam z nim zrobić? — Soft z niepokojem obserwował biegające oczy pucułowatego. — Masz go przekonać... Tak psychologicznie, z podejściem... Pucułowaty między poszczególnymi zdaniami wciągał powietrze nosem, jakby bawiąc się w ciepło-zimno na zapachy. W końcu zlokalizował źródło i od niechcenia uniósł róg koca znad talerzyka. Palce jego ręki wykonały gest niezdecydowania, w końcu podjęły decyzję i złapały najokazalszy plasterek, po czym podniosły do nosa, gdzie nastąpiło krótkie i szybkie wciągnięcie powietrza. Plasterek zniknął w ustach pucułowatego, który, gryząc z mlaskaniem, doradził Softowi: — Możesz mu obiecać, że jak teraz wyreperuje ten szmelc, to na Arce będzie co rano dostawał lody, cebulę i panienkę do łóżka. * * * Pomieszczenie wydawało się duże, lecz trudno było to z całą pewnością stwierdzić, gdyż było zbyt mroczne i kontury załamań ścian i podłogi gubiły się gdzieś. Jedynie po wąskim bliku zimnego światła, odbitego na podłodze, można było dojść do wniosku, że pomieszczenie jest długie. Ciemność była rozświetlona przygiętą lampą, stojącą na znajdującym się z boku biurku o metalicznie łyskliwym blacie, zarzuconym bezładnie papierami. Poświata odbita od blatu oświetlała dwie postacie, siedzące naprzeciw siebie, przedzielone dwoma metrami pustki. Krzesła, na których siedziały, były wytworem ergonomizowanej biurokracji. Soft siedział na nieco lepszym, z oparciami. Jego partner spoczywał lekko przechylony, na podobnym sprzęcie, lecz pozbawionym luksusu podłokietników. Krzesło było typowe dla sekretarek, piszących na maszynie, lecz ten masywny mężczyzna w sile wieku, o łagodnej, spokojnej twarzy, z której emanowała wyższość, wynikająca z pogodzenia się z losem, w niczym nie przypominał sekretarki. Ubrany był w prymitywnie uszytą kurtkę, pozszywaną jakby z wielu warstw różnych materiałów, poprzetykanych kłaczkami wełny bądź ligniny. Wydawało się, że w pokoju nie ma już nikogo więcej, choć może gdzieś tam, w mroku, zza stojącego w głębi biurka, ktoś niemo świadkował tej scenie, oglądając rozmówców przez pomarańczowo rozjarzoną w pierwszym planie lampę. — Gdy zobaczyłem pana, miałem uczucie, że skądś pana znam...? — inżynier miał wyzbyty natarczywości sposób mówienia. — Byłem jednym z tych „mesjaszy”, którzy chodzili między wami, obiecując cudowne ocalenie... tym, którzy przybędą tutaj... — Soft smutno uśmiechnął się. — ... Arkę. Inżynier spojrzał na niego rozbawiony. — Wtedy wyglądał pan na bardziej nawiedzonego. — Atropina w oczach, parę stereotypowych gestów, sposób artykulacji... Tego się można wyuczyć. A poza tym, ci, którzy czynią atrakcyjne obietnice, zawsze wydają się być uduchowieni. — To zwiastowanie... z arką. Tak... to był bardzo dobry pomysł — powiedział inżynier trochę z przekąsem. — Wszystkie oficjalne... racjonalne sposoby działania przestały być skuteczne, by dotrzeć, przekonać kogokolwiek. Pozostawało tylko jedno: odwołanie się do wiary, mitu... Manipulacja... Pan pewnie uważa, że to niemoralne? — spytał Soft. — Nie znam się na moralności — skwitował inżynier. — Wierząc w Arkę przyszliście tu. Żyjecie dzięki manipulacji... Inżynier podniósł oczy. — Pan chce rozgrzeszenia? — zapytał cicho, prawie jak ksiądz. — Tam, skądżeście przyszli, nie ma już żywych — Soft patrzył na inżyniera, szukając dowodu na logiczność swego wywodu. Inżynier uśmiechnął się. — Kiedy ja nie mam do pana pretensji. Jestem nawet wdzięczny za wizję Arki. Soft spojrzał zaskoczony. — Chyba nie chce pan powiedzieć, że wierzy pan w przybycie Arki? — zażartował. — Arki nie ma... Ale może być. W tym jest jej wielkość — powiedział po chwili inżynier. — Pan drwi! — żachnął się Soft. — Nie. Pustkę trzeba zapełnić... Czemuż nie miałbym wierzyć? Arka to coś miłego, to sensowne... funkcjonalne... Coś co przyjdzie, weźmie mnie... Powiedzmy, ta wiara zaspokaja moje tęsknoty. — Wierzy pan w absurd, wiedząc, że okłamuje pan sam siebie? — Absurd...? Tak! Rozum mi mówi, że moja wiara jest bzdurą. Lecz moja wiara przekonuje mnie, że mój rozum jest absurdem... Poza tym jest mi tam dobrze, wśród tego tłumu... czekających.. Czy pan wie, co to znaczy być wśród ludzi zespolonych tą samą nadzieją? — To miasto jest odgrodzone od reszty świata kopułą, pan wie, co jest na zewnątrz? — Prawdopodobnie duże, radioaktywne lodowisko. — Kopuła stabilizowana jest elektronicznie. Pan się zna na tych urządzeniach...? — Możliwe. — Wie pan, że coś się w nich psuje? — Mówiono mi. — Więc pana obowiązkiem wobec wszystkich żyjących tu ludzi jest spróbować naprawić mechanizm kopuły, która odgradza nas od piekła. — Jeśli jest nam pisane piekło, to po cóż odgradzać się kopułą? — Przecież walczy pan o swoje życie, bije się pan co dzień o trochę jedzenia...! — To z przyzwyczajenia — Pan się wygłupia. Naprawa tych urządzeń to pana moralny obowiązek. — Moralność to słowo-wytrych, worek dla niemoralnych intencji. Słowo, przed którym się stawia na baczność... — Jeżeli kopuła się rozpadnie, będzie pan winien śmierci nas wszystkich. — Pan mówi, jakby od śmierci można było uciec... Pan jest w błędzie. Godząc się, brałbym odpowiedzialność za nasze życie. Soft wypchnął się z tłumu. Pod krętymi schodkami, które wiodły do baru, można było znaleźć azyl na tyle spokojny, by nie być potrącanym, by nie ocierać się o innych. Soft przycupnął w zagłębieniu tak, aby nie być widocznym dla kogoś, kto schodziłby na dół. Umieszczone w pobliżu głośniki charczały: — Arka nie przybędzie, Arka jest wymysłem. Nie wierzcie w nią. Tylko wy sami... Soft wyczuł na sobie spojrzenie, dochodzące gdzieś spod kupy kartonów i porwanych papierów, poniewierających się w kącie między murem a jakimiś na zewnątrz poprowadzonymi rurami. Faktycznie jarzyły się tam oczy małego chłopca okutanego w szmaty. — Ty, głupi, idź stąd — wymamrotał zaspanym głosem chłopak. — Dlaczego? — spytał Soft. — Przez ciebie, głupi, nie mogę spać — szmaty zsunęły się z twarzy chłopca, wyglądał na zaspanego i rozeźlonego. — Przecież jestem cicho. — Tak, ale jak tu stoisz, a te wyjce wyją — pokazał oczyma w kierunku głośników — to czuję się tak, jakbyś to ty mi wrzeszczał w ucho. — Beze mnie te głośniki by ci nie przeszkadzały? — Nie. Idź stąd, głupi, chcę spać. Soft sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą, płaską konserwę. Rzucił chłopcu, który zwinnie jak małpa złapał ją. — Masz, ale pozwól mi tu jeszcze trochę postać. Chłopak spojrzał na etykietkę i schował pudełko pod szmaty koszuli. — Ty jesteś naprawdę głupi — wymamrotał. — Mały chłopiec, który chce, aby go zabrała Arka, powinien powiedzieć dziękuję — Soft poczuł się w roli pedagoga. — W nosie mam Arkę — odpowiedział beznamiętnie chłopak. — Nie wierzysz w Arkę? — Soft był autentycznie zdziwiony. — Wierzę w szprotki, głupcze. Ale jeśli tak ciągle krzyczycie, że jej nie ma, to znaczy, że pewnie jest. Powiedz, głupi, ona przyleci? — zakończył mały z nadzieją w głosie. Soft wyciągnął rękę, jakby chcąc pogłaskać chłopca. — Arka nie istnieje — powiedział tonem, jakim się mówi smutne nowiny, mając wyrzuty sumienia. — To dlaczego jej nie zbudujesz, głupi? Jeżeli jej naprawdę nie ma, to możemy ją zrobić... — chłopak patrzył Softowi z rozżaleniem w oczy. Na górze szczęknęły metalowe drzwi. Po schodkach zatupotały wysokie obcasy. Soft spojrzał do góry. Dziewczyna w narzuconym futerku zatrzymała się i uśmiechnęła ucieszona. Patrząc tak na Softa, wyglądała, jak uosobienie pociągającej niewinności. * * * Stali w wielkiej, pustej hali, której ściany i kontury ginęły w zielonożółtawym mroku. Wielkość przestrzeni ogarniętej utopioną gdzieś w mroku kopułą, jej pustka, cisza przygniatały kościelnym dostojeństwem. — Jest ci źle... — głos dziewczyny był łagodny, bez cienia wyzwania. — To normalne. Czy doceniłbyś mnie bez cierpienia? Chcesz dobra, a jednocześnie chciałbyś mi zabrać radość z mego ciała... Obydwoje czynimy dobro, każde wedle swojej wiary, która jest lepsza, to nieważne... Wielka przestrzeń zawęziła się do dwóch drobnych, splecionych ze sobą sylwetek, rozświetlonych skądś, z góry padającym, przypadkowym światłem. Całowali się jak dzieci, które naoglądały się romantycznych filmów. Jednak gdy pocałunek skończył się, gdy dziewczyna podniosła oczy, miała wyraz twarzy rozbawiony w swojej radości, której wieloznaczność stanowiła o kobiecości. — Nawet tu, w tym zwariowanym piekle, moglibyśmy żyć normalniej... schować się... — przekonywał Soft bez wiary w swoje argumenty. — Po co? To wszystko jest tylko na tymczasem, dopóki nic przybędzie Arka. — Chcę cię ratować... — Soft czuł swoją bezsilność. — Przed czym? Przecież to ty jesteś nieszczęśliwy. Zobacz, gdzie mnie przyprowadziłeś. Tu jest pusto, smutno. To ty potrzebujesz pomocy, jesteś chory. — Tu możemy być sami. — Boję się pustki. Chcę mieć dziecko, może być z, tobą. Chcesz? — Teraz mieć dziecko?! — Nie! Na Arce. Uzbierałam dużo pieniędzy, tych nowych arek. Jak się ma dziecko, zawsze potrzebne są pieniądze. Nawet „tam”. — Jesteś szalona — Soft mimowolnie uśmiechnął się, jakby poddając się jej wierze. — Tak! I nie lubię pustki. Nie-na-wi-dzę pustki!!! — krzyknęła rozradowana. Gdzieś spod krańców kopuły zawtórowało metalicznie radosne echo. — Chcesz przyjść do mnie? — pociągnęła go za rękę. Soft zrobił krok jak ożywiony manekin. — Chodź, chcę cię nawrócić — szepnęła. Szli do góry po czymś pośrednim między komfortową drabiną a byle jak zbitymi niby-schodami. Każdy krok wywoływał skrzypienie konstrukcji. Lekko tylko rozświetlony mrok oraz trzaski i pobrzękiwania powodowały, że wchodzenie przeistaczało się w misterium. Dziewczyna bardziej obeznana z zawiłością trasy szła przodem. Mówiła ściszonym głosem, jakby pragnąc uszanować dziwaczność miejsca. — On był miliarderem... Przynieśli go tu, razem z żoną w lektyce, jak króla. Gdy zobaczył, że Arka jeszcze nie przyjechała, kazał zbudować tę budę i uparł się, żeby była z drewna. Rozumiesz!? Płacił miliony za byle kawałek deski... A gdy już mu zbili, według jego własnego projektu, tę dziuplę, zamknął się i nie wychyla nawet nosa... Stracił chyba całą fortunę, by to zbudować... Doszli do półpiętra. Dalej nie było już schodów. Z boku ciemniał prostokąt drzwi prymitywnie skleconych z grubych dech. Dziewczyna spojrzała na Softa, który wyglądał tak, jakby cel, przed którym stał, nie był tym, którego się spodziewał. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Nie bój się... Ja u nich wynajmuję pokój. Uchyliła drzwi, które raczej zapierały, niż zamykały framugę. Wnętrze przypominało byle jak zbitą z resztek stodołę, skrzyżowaną z wyobrażeniem o marynarskim kubryku. Nie było ciasno, lecz poprzez natłok zbędnych sprzętów, szmat w kwieciste wzory po cygańsku wiszących na ścianach, miało się uczucie duszącego ścisku, niczym w źle urządzonej saunie. Na wprost drzwi, w półkolu pod ścianą, siedziało sześć kobiet, wszystkie zajęte mozolnym zszywaniem grubego, dużego materaca ze skrawków poniewierających się po podłodze. Były pochłonięte tą czynnością oraz śpiewaniem, bądź mruczeniem pieśni o monotonnym rytmie i nieczytelnych słowach. Stojąca w drzwiach, niska, o wyrazistych rysach kobieta, patrzyła nieruchomo na Softa. Oglądała go bez skrępowania, wzrokiem jakim na targu ocenia się konie. I takim też gestem złapała Softa za brodę, odchylając jego twarz, by móc ocenić profil. — To on? — kobieta spojrzała pytająco na dziewczynę, która już weszła do środka zdejmując futerko. — Podoba ci się? — zapytała dziewczyna odchodząc na bok. — Piękny nie jest... Ale sprawia wrażenie mężczyzny. Ręka kobiety obmacywała tors Softa z wprawą handlarki drobiem. — Ma w sobie coś z urokliwości głupca... — wydała werdykt słodkim głosem. W końcu jakby dostrzegła go naprawdę i spojrzała mu w oczy. — Właściwie to po co pan stoi w drzwiach? Dlaczego pan nie wchodzi? Soft wszedł. — Tu trochę taki nieporządek, ale pan wie, jak trudno o dobrą babę do sprzątania? — odmieniona wzięła Softa pod rękę jak gościnna pani domu. — Czy pan się zna na technice? — Ja...? — Soft był zupełnie zbity z tropu. Szyjące pod ścianą kobiety przymilkły, patrząc z zaciekawieniem. — Panienki, co jest? Śpiewać! — kobieta prawie zakomenderowała. Miała zdolności do wypowiadania następujących po sobie zdań w całkowicie innych tonacjach. Kobiety wzdrygnęły się jak obudzone i podjęły monotonną pieśń. — To dla męża... Muzyka cerkiewna go uspokaja — wyjaśniła. Przytuliła się do Softa, przyciągając jego ramię. — Pan się zna na technice. Ja to czuję. Wczepiona w Softa niby towarzyskim gestem, wtuliła się jeszcze bardziej. — Pan doradzi mi, słabej kobiecie... Tak? — patrzyła mu w oczy z nadzieją. — Tak — Soft nie wiedział, co mógłby innego powiedzieć. — To niech pan powie. Arka jak przyleci, to potem odleci. Tak? — Tak — bezwiednie powtórzył Soft. — I potem poleci w kosmos. I tam nie ma przyciągania. Wszyscy fruwają lub trzeba się przywiązać. Tak? — Tak. — Soft już nie mógł się wycofać. — A jak ktoś nie lubi być przez cały czas przywiązany i fruwa, to może się poobijać? — Może. — Czyli dobrze wymyśliłam! Niech pan sprawdzi, czy będą dobre! — puściła go ucieszona i złapała za róg materaca szytego przez kobiety. — Po co to? — Soft chciał dobrze, ale nie wiedział jak. — No jak tam, w górze, wszyscy będziemy fruwać bez ciężkości, to tym obłożę ściany w naszej kajucie. Byłoby źle, gdybyśmy z mężem mogli być narażeni na obtłuczenia. Mimo wszystko jesteśmy na to jeszcze zbyt bogaci... Pan uważa, że to będzie dobre? — zapytała z autentyczną troską, wyciągając róg materaca ku Softowi. Soft pomacał. — Z pewnością — potwierdził z wiarą. — To mi ulżyło... — puściła materac i przykleiła się na powrót do Softa. — Wiesz, tak się bałam, czy to będzie użyteczne... Tyle się wykosztowałam... Tym tutaj prócz jedzenia, odpuszczenie wszystkich grzechów wykupuję... A jeszcze za materiał... Ale przecież nie mogę pozwolić, by mąż mógł się poobtłukiwać... Trzeba mieć zrozumienie... On przez całe życie szukał Boga, a doprowadziło go to tylko do bezsenności i migreny... — mówiła wtulając się w Softa z tkliwym uśmiechem. — A ty, taki chudy... Blondasek słodki... — wspięła się na palce i wciśnięta w Softa pocałowała go wilgotnym pocałunkiem w czoło. — Idź, idź do niej. Ona tam czeka już na ciebie. Swoim biustem, wciąż uśmiechnięta, prawie wepchnęła Softa na schody prowadzące na półpięterko. — Co jest, panienki? Śpiewać! — dobiegło Softa w połowie schodów. Monotonny chór przybrał na sile. Soft stał na półpiętrze, gdzie było zupełnie ciemno. Nie wiedział, w którą stronę ma się obrócić. Stało tam przepierzenie, zza którego padało nieco światła. Zajrzał. Mała przestrzeń między przepierzeniami, których konstrukcja przypominała nieco wewnętrzne wręgi łodzi, wypełniona była dziesiątkami szpargałów, skrzyń, pakunków, których przeznaczenie trudno było odgadnąć w panującym mroku. Pomiędzy pudłami stały powiązane drobne zwierzęta przeróżnych, niezidentyfikowanych ras. Głowy innych wystawały ze skrzyń. Zwierzaki zachowywały się spokojnie, sprawiając wrażenie podduszonych pętającymi je sznurkami. Wyglądały jak rzeczy poupychane w pospiesznie pakowanej walizce. Pod dającym mało światła, okrągłym jak bulaj okienku, siedział stary mężczyzna, ubrany w podkoszulek o grubych oczkach i nieco szpitalnie wyglądający szlafrok. Prześwitujące ciało, nagie stopy wystające z przybrudzonych troczków, obute w damskie papucie z różowym puszkiem, były przeraźliwie białe. Stary, siedzący na niskim szewskim zydlu, miał na głowie łyskliwą, papierowo-karnawałową koronę. Zobaczył Softa i przez chwilę patrzyli jeden na drugiego, zaskoczeni. — Przyniosłeś mi gołębia? — zapytał stary. Mówił w sposób będący połączeniem zgryźliwości i nadziei. — Nie — Soft automatycznie poczuł się winny. — Na nikim nie można polegać... — stary zasmucony uniósł się ze stołka, przewracając stojący obok spory globus. — Po co panu gołąb? — zapytał Soft. Stary ożywił się. — Żeby było według opisu! Musi być jak w opisie... — chciał znaleźć jakiś rozdział w trzymanej grubej, zniszczonej książce, gestem dalekowidza odsuwając ją od oczu. Było jednak za ciemno. — Podoba ci się moja Arka? — To jest Arka? — Soft jeszcze raz spojrzał na wnętrze ze zwierzętami. — Nie czujesz, że płyniemy? — stary faktycznie wyglądał jak w okrętowej łaźni. — Jak zaczną opadać wody, muszę wypuścić gołębia — szepnął konfidencjonalnie Softowi. — Po co? — Żeby było jak w opisie. Gołąb mi wskaże koniec potopu. Robię tak, jak w przepisie, dokładnie... To wypróbowane, musi się sprawdzić... — starał się dojrzeć na twarzy Softa zrozumienie. — Muszę mieć gołębia. Inaczej utoniemy — podniósł leżący na boku jakiś ciemny, zakurzony przedmiot. — Zobacz, co mi przynieśli! Co to jest?! — podsunął Softowi pod nos figurkę, czarnego, wypchanego ptaka. — Kruk — odpowiedział Soft jak na konkursie. — Kruk?! Dureń jesteś! To kukła! Wypchane truchło! — zaperzył się w rozżaleniu, trzymając w ręku ptaka, z którego jak z zeschłej choinki opadały czarne pióra. — Ja muszę mieć żywe ptaki, latające! Poza tym z krukiem to nie wychodzi... Musi być gołąb — zakończył przerywając swoje uniesienie, po czym przysunął się bliżej do Softa. — Powiedz, czy ty choć raz dostąpiłeś objawienia? Soft spojrzał na starego, jakby to właśnie stary miał być objawieniem. — Nie. — Stary odwrócił się rozczarowany odpowiedzią. — No tak, tobie nic się nie może objawić... Przy twoim sposobie myślenia... Myśl człowiecza zła od młodości... A czy ty chociaż jurny jesteś?! — stary znów się ożywił. — Proszę...? — Jurny! Czy z męską siłą kłopotów nie masz? — spytał konfidencjonalnie. — N-nie... — ugrzęzło zaskoczonemu Softowi w gardle. — To dobrze! Przydasz mi się! Bardzo mi się przydasz — szedł w głąb pomieszczenia paradnym krokiem, wysoko unosząc kolana. — Zaadoptuję cię! Potrzebuję synów! — obwieścił tryumfalnie. Usiadł na zydlu i nie patrząc na Softa zaczął liczyć na palcach. — Cham, Sem... i ten, no... — machnął ręką zniecierpliwiony. Przeciągnął się łącząc dłonie na karku. — „Ach, jakie to cudowne... Oglądać, jak wszystko się spełnia dookoła...” — był rozmarzony i szczęśliwy. Harmonizował z dochodzącym z dołu cerkiewnym zawodzeniem. Soft poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, odwrócił się. Przed nim stała jego dziewczyna. — Nie bój się. On jest nieszkodliwy... Teraz przeżywa swoje drugie narodziny... — powiedziała uśmiechnięta i pociągnęła Softa w kierunku otwartych drzwi, których przedtem nie zauważył. * * * Byli obok siebie w ciemnawym, niedużym pokoiku, który mimo braku zbędnych mebli i bibelotów miał nieuchwytny nastrój kobiecości. Dziwny dźwięk, jakby rozpiętych, skądś ponaciąganych, olbrzymich strun, który przedtem zdawał się być ledwie wyczuwalną wibracją, wzmagał się metalicznym drżeniem, mieszając się z cerkiewnym pieniem z dołu. Na szerszej ścianie znajdowało się ni to okno, ni to wejście na nie istniejący balkon. Ciężka drewniana okiennica była uchylona i nic nie rozdzielało urywającej się przestrzeni między podłogą a pustką zewnętrza. — Podoba ci się? — zapytała dziewczyna. Czuło się, że zależy jej, by pokój podobał się Softowi. — Miałam szczęście, że wynajęli mi ten pokój... I to prawie za darmo. Jego żona mówi, że wnoszę tu trochę życia... Oni są trochę dziwni, ale mnie to nie przeszkadza. Ja nawet ich polubiłam... Przemierzała drobnymi krokami małą przestrzeń pokoju, raz po raz poprawiając nieistotne drobiazgi, drzwiczki szafy, poduszki... Pomiędzy tymi gestami dobrej gospodyni, jakby od niechcenia rozpinała guziki i haftki swojego ubrania, wysuwając się z kolejnych sztuk garderoby. — Powiedz, że ci się u mnie podoba! — upomniała się. — Tak — zapewnił z roztargnieniem Soft. Wpatrywał się w dziwaczny widok, który rozpościerał się za progiem okna balkonu. Przypominało to przestrzeń górnej części cyrkowej czaszy, oglądanej przez kogoś, kto wspiął się na poziom rozwieszonych przyrządów do podniebnej akrobatyki. Ponapinane liny ściągały brzegi niewidocznej konstrukcji, jak pajęczyna leniwego, niedbałego o symetrię pająka. Po linach, prawie zupełnie jak w cyrku, chodziły niewprawnie dwie, przebrane w trykoty dziewczyny z baru. Małe figurki zawieszone w przestrzeni, gdzieś wysoko nad korytarzami wypełnionymi ludźmi, którzy prawdopodobnie nie mieli w zwyczaju patrzeć na to, co ponad nimi. Każdemu krokowi chwiejnie przestępujących postaci towarzyszył dźwięk, jakby liny były wnętrznościami gigantycznego fortepianu odlanego z metalu. — Co one robią? — zapytał zdumiony Soft. — Jak to, nie wiesz? Ćwiczą... Gdy przyleci Arka, to na pewno zrobi się tłok przy wejściu. Nie wszystkich będą chcieli wpuścić... Jest tyle przesądów wobec naszego zawodu... Więc wymyśliłyśmy z koleżankami, że przecież Arkę będą musieli czymś przywiązać, jakimiś linami do ziemi, choćby na krótko... I właśnie wtedy chcemy się na nią dostać, po tych linach. Może to niezbyt honorowo, ale w końcu chodzi, aby się dostać do środka... Dlatego ćwiczą... Poza tym to musi być przyjemne, tak chodzić w powietrzu. Człowiek potrzebuje przestrzeni. Ja także muszę się nauczyć... — mówiła pełna przejęcia, jak mała dziewczynka. Soft przyciągnął ją, obejmując. Wtuliła się w niego prawie naga, mówiąc bez przerwy, jakby chcąc skryć niepokój. — Czujesz, jak ciepło? Nie znam tutaj drugiego, tak ciepłego miejsca. Ona mówi, że są tak przyzwyczajeni... Nawet jeśli jutro miałby być koniec świata, u nich będzie ciepło, bo są bogaci... Powiedz, czy my będziemy kiedyś aż tak bogaci? — spojrzała na niego. — Może... — szepnął nieśmiało Soft. — Dlaczego ty nigdy nie mówisz mi po imieniu...? , Była tak blisko, że czuł jej oddech na twarzy. — ...Nie wiem, co ono znaczy? — Gea? To kiedyś była taka wódka, bardzo droga... — powiedziała z dziwnym uśmiechem. — Głupcze, na co ty I jeszcze czekasz...? Pociągnęła brzegi jego koszuli, guziki oderwały się i rozprysły grzechocząco wokół. Opadli na łóżko przy akompaniamencie metalicznej muzyki, granej przez małe postacie zawieszoną w pustce. * * * Soft siedział w jasno oświetlonym pokoju obok sporego metalowego biurka, którego nagoczaszki właściciel, ubrany w mundur o bogatych naszywkach, wydawał się być pochłonięty elektroniczną grą telewizyjną, w której agresorzy z kosmosu, przedstawieni w postaci kolorowych karaluchów, koniecznie chcieli zjeść statek kosmiczny, uciekający w prawo i w lewo zgodnie z ruchem potencjometru, trzymanego przez łysego. Być może grając w telewizyjną grę i mówiąc jednocześnie, miał nadzieję na wywołanie napoleońskich asocjacji. — To już nie jest zabawa w ratowanie ludzkości, tu chodzi o nasz tyłek... Miałeś umotywować tego palanta, by naprawił stabilizator kopuły. Pod tą zasraną kopułą jesteśmy wszyscy. Jeżeli ona się rozleci, to znaczy, że umrą nie tylko oni, ale także ty i ja. Tu nie ma miejsca na humanistyczne czułości. — łysy mówił wolno, bez emocji, cedząc słowa. Soft widział jego twarz tylko profilem, tak jakby druga strona twarzy łysego była zarezerwowana na użytek telewizyjnej gry. — Nie chodzi o humanizm, on po prostu z całą świadomością konsekwencji odmówił — powiedział Soft. Łysy nie odwrócił twarzy od ekranu. — On jest jedynym facetem, który potrafi zreperować mechanizm kopuły. Ty jesteś ponoć specjalistą od perswazji... I w rezultacie dupa. Czy przypomniałeś mu chociaż, że na zewnątrz jest teraz minus trzydzieści stopni i promieniowanie mogące wykończyć każdego w ciągu paru godzin? — Jego odmowa ma w sobie coś ze świadomego samobójstwa i ja go chyba rozumiem... — wydusił z siebie nieśmiało Soft. — To niech naprawi co trzeba i potem możecie zdychać we dwójkę. Beze mnie! Statek kosmiczny lawirował między obcogalaktycznymi karaluchami. Soft zebrał się w sobie. — On uważa, że jego decyzja jest zgodna z wiarą tych dwu tysięcy ludzi, którzy tu przyszli. — Jaka decyzja? Jaka wiara? — zapytał łysy zimno, nie odrywając oczu od telewizora. Siedzący jakby w drugim rzędzie Soft wydawał się być samotny. — Ucieczka w mit, ucieczka od rzeczywistości... Arka — powiedział. — Mówisz dwa tysiące... — łysy przerwał grę i wolno obrócił się na swoim kręconym fotelu. — Rok temu było nas tu wszystkich razem dwa i pół tysiąca. Teraz żyje nie więcej niż 850 osób. Reszta umarła... z zimna, brudu, niedożywienia. Bo nikomu z nich nie przyjdzie nawet do głowy spuścić w sraczu wodę po sobie... Jeżeli ten palant nie zmieni swoich przekonań, jeżeli oni wszyscy nie zmienią swojej wiary, za parę tygodni nie będzie nikogo żywego. — Chyba że stanie się Arka... — powiedział Soft uśmiechając się. — Miałeś go zapędzić do roboty, a wygląda, że nie ty jego, ale on ciebie nawrócił — łysy nie odwzajemnił uśmiechu. — Wiara w Arkę jest czekaniem na cud, który rozwiąże wszystkie problemy. Schlebia naturalnej, ludzkiej skłonności do pasywności, lenistwa. To, na co czekają, Arka, jest tak wielkie i wspaniale, że wszystkie wysiłki, by poprawić teraźniejszość stają się nieważne, obrazoburcze, jeśli nie mają związku z Arką. — Co z tego wynika? — Niepotrzebnie zaprzeczyliśmy istnieniu Arki, chcieliśmy zastąpić wiarę czymś o wiele mniej atrakcyjnym; rzeczywistością. Rzeczywistość w zderzeniu z mitem musi przegrać. — Co z tego wynika5 — powtórzył łysy ziewając. — Trzeba wykorzystać wiarę w Arkę do naszych celów. — Mam się ogłosić kapłanem i rozdawać „opium” — łysy spojrzał z drwiną. Soft wytrzymał spojrzenie. — Albo zainicjować incognito konspiracyjną budowę Nowej Arki, skoro mityczna nie przybyła. Łysy patrzył jeszcze przez moment na Softa, szukając dowodu na powagę jego słów, jakby chcąc rozwiać jakieś podejrzenie. Soft poczuł się nieswojo. — Jeżeli oni czują tak wielką potrzebę mitu — tłumaczył niepewnie — to trzeba im podsunąć coś, co zaakceptują... Coś nieoficjalnego... Coś, w czym mogliby się wyżyć... Może mogłoby to , choć trochę wyrwać ich z letargu, zmobilizować... Może przy okazji zaczęliby spuszczać po sobie wodę w ubikacjach. — Jak wyobrażasz to sobie w szczegółach? — Nie wiem, na to potrzeba czasu. — Zwiewaj! Idź budować im tę Arkę! — prychnął lekceważąco łysy. Jego wzrok, w którym wygasło całe zainteresowanie, powrócił na ekran telewizora. Nagle czknął i zaczął się opętańczo śmiać, może z Softa, może z kosmicznego karalucha. — Tak, tak! — wydusił z siebie między konwulsjami śmiechu. — Zrób im konspiracyjną Arkę!!! Szedł długim rzędem dwupiętrowych, pustych półek, takich samych, jakimi była zapchana cała wielka sala. Rozglądał się nieco skonfundowany pustką. Przez prześwity półek dojrzał w rogu parę stelaży wypełnionych książkami. Poszedł „w tym kierunku. Zapatrzony w grzbiety książek, które, absurdalnie w tej pustej sali, zapełniały jedynie mały kwartał w rogu na kształt wydzielonego pokoiku, utworzonego z czterech półek, nie dostrzegł siedzącego w kącie starszego mężczyzny w uniformie. — Czego szukasz? — zapytał bibliotekarz. Był krótkowidzem i nawet silne szkła nie pomagały mu zbytnio. Wyciągnął głowę na chudej szyi w kierunku Softa. — Książki — odparł zaskoczony Soft. — Autor? — ... zbiorowy — zdecydował Soft. — To dobrze, o Maurach jest dużo zbiorowych opracowań. Geopolityka Maurów... Imperialistyczne knowania Maurów... Prawdziwe oblicze Mauro-demokracji... — bibliotekarz był w swoim żywiole. Dumny z pamięci, zaczął mieszać mętny płyn szklance, przy której leżała przenośna grzałka. — To wszystko jest o Maurach? — zapytał Soft spoglądając niedowierzająco na cztery regały. — Oczywiście — potwierdził bibliotekarz z dumą. — A reszta książek? — Było polecenie, żeby zostawiać tylko o Maurach. I wszystko o Maurach jest zostawione, zgodnie z poleceniem. — Po co komu te bzdury? Bibliotekarz słysząc pytanie Softa, przestał mieszać. — Tylko nie bzdury! To są cenne, dowiedzione prawdy! I mają zostać dla przyszłych pokoleń, żeby pamiętały, kto to wszystko rozpętał. Atomową pożogę! Żeby przed naszymi wnukami odsłonić prawdziwe oblicze maurowskiej prowokacji! — nadymał się, pomagając sobie w gestykulacji łyżeczką. — Rozumiem... Ale gdzie jest reszta książek? — Soft starał się spokojem zatrzymać elokwencję bibliotekarza. — Normalnie, zmełli w celu skarmienia. — Co? — Przecież trzeba ludzi czymś karmić, a mielona celuloza to znakomity wypełniacz. Łatwo strawny. — I wszystkie książki są już zmielone? — Wszystkie, prócz tych o Maurach, ku przestrodze — Bibliotekarz miał minę zadowoloną i pewną siebie. — Zresztą nie ma czego żałować, tu i tak nikt nie przychodził — spojrzał na boki, sprawdzając, czy aby nikogo więcej nie ma i machnął na Softa konfidencjonalnie. — A jak myślisz, czym oni teraz będą skarmiać tę czeredę? Chyba nie każą zemleć tego, co zostało, o Maurach. Coś w końcu musi po nas pozostać, dla przyszłych pokoleń — zakończył, patrząc jak wierny pies w oczy swego pana. Soft złapał za ramię bibliotekarza. — Słuchaj, ja szukam Biblii, nie mogliście jej zniszczyć? — To zależy. Czy w Biblii jest coś o Maurach? — zapytał bibliotekarz podchwytliwie. — Nie wiem. — To po co ci Biblia? — w oczach bibliotekarza pojawiły się iskierki tryumfu. — Takie kawałki... O potopie, Arce... — bąknął Soft niepewnie. — Tam jest o Arce! — prawie z zachwytem wyrwało się bibliotekarzowi. — Poczekaj, sprawdzimy — pociągnął drugą od góry szufladę segregatora. — B-I-B-L-I-A, autor zbiorowy... — poślinił palec i przerzucił fiszki. — Jeżeli tam tylko było coś o Maurach, to powinno zostać... W końcu wyciągnął jedną i przyjrzał się jej. Jego twarz zmieniła wyraz. Był prawie smutny. — Niestety. Było sklasyfikowane jako fikcja... poszło na skarmienie... — patrzył na Softa bezradnie, przez grube szkła krótkowidza. Dudniąca basowo wentylacja zlewała się z dochodzącymi skądś odgłosami olbrzymich tam-tamów. Mroczny korytarz zdawał się podrygiwać w rytm migocącej jarzeniówki. Zza uchylonych drzwi dobiegł cichy, jękliwy skowyt. Soft zatrzymał się, nie był pewien skąd rozległ się jęk. Czekał. Dźwięk się nie powtórzył. Ruszył, gdy coś za drzwiami charkotliwie rozpoczęło wycie od nowa. Pchnął drzwi. Była to umywalnia. Wymacał palcami włącznik światła. Zapalił. Pod oknem, na przeciwległej ścianie, ni to klęcząc, ni to stojąc, zsuwała się z wystającego kaloryfera postać w uniformie. Skowyt przybrał na sile. Soft podszedł do okna i oderwał wyjącego od szyby. Był to pucułowaty. Twarz miał czerwoną od płaczu, widać było autentyczne przerażenie. Mimo szarpnięcia nie przestawał wyć, wpatrzony wytrzeszczonymi oczyma w ciemne i puste okno. — Uspokój się! — krzyknął Soft. Pucułowaty nie zareagował, wył coraz głośniej, zbielała ślina zlepiała mu kąciki ust. Soft uderzył go trzy razy otwartą dłonią w policzek. To poskutkowało. Wycie przeszło w duszący się płacz. Pucułowaty jakby dopiero teraz zauważył obecność Softa. — Zobacz! Zobacz tam! — wyszlochał, histerycznie wymachując ręką w kierunku okna. — Widzisz?! Soft mimo woli spojrzał przez okno. Prócz brudu była tam tylko ciemna pustka. — Widzę — powiedział Soft. — Co to jest? — Ona się wznosi, ulatuje... — pucułowaty skorzystał z nieuwagi Softa, by na powrót przylepić się do szyby. —Taka piękna... Cała biała, ze złoconymi brzegami... — Co ulatuje? — Soft szarpnął go. — ... Arka! — pucułowaty spojrzał nie rozumiejącymi oczyma. — Zostawili mnie, odlecieli beze mnie...! Rozumiesz! Nie chcieli mnie! Dlaczego... Za co!? — odwrócił się od okna wtulił w Softa jak zgubione dziecko, rozpłakał się na dobre zawodzeniem przechodzącym w wycie. — Widzisz ją? — wyszlochał piskliwie. — Tak — potwierdził Soft. — Odlatuje...? — zapytał pucułowaty, mając jeszcze nadzieję. — Już odleciała — powiedział Soft, patrząc w puste okno. Pucułowaty cichł, wtulając się w ramię Softa. Głos bębnów przybierał na sile. * * * Przepychające się dziesiątki nóg przestępowały bez wahania nad owiniętymi ciałami, leżącymi na podobieństwo biało-brudnych podkładów kolejowych. Głowy leżących ludzi były tak owinięte, że nie sposób było rozróżnić, który z nich jest żywy, a który umarły. Chyba że, wpatrując się w szpary między zwojami materiału lub papieru, otulającego głowę, dostrzegło się wyglądające łyskliwie oczy, wpatrujące się w przestępujące tumulty anonimowych nóg nad nimi. Ręce kogoś pochylonego, w grubych gumowych rękawiczkach, wyszukiwały głowy i jak ze zdrewniałych, zewnętrznych liści kapusty wyłuskiwały jądro — ludzkie twarze ze spowijających je szmat. Parę sprawnych gestów, podwinięcie powieki, rozwarcie szczęk, upewniało czy zewnętrzne oznaki śmierci są prawdziwe. W takim przypadku ręce wtłaczały głowy na powrót w szmaciane leże, obciągając pieczołowicie twarz materiałem. Następnie sklejały szmaty sporym, fosforyzującym pomidorowo self stickiem ze stosownymi rubrykami do wypełnienia. Rubryk jednak nikt nie wypełniał, ręce ograniczały się jedynie do złożenia na samym dole podpisu z sentencją śmierci. Mniej więcej na trzy głowy martwe, jedna okazywała jeszcze znaki życia. Wtedy ręce, miast naklejenia self sticku, wkładały w usta leżących małe, kolorowe pastylki i bez czekania na przełknięcie, zaczynały zajmować się inną, obok leżącą głową. — Widzi pan sens tego wyszukiwania zmarłych? — zapytał Softa pochylony lekarz, przyklejając ręką w gumowej rękawiczce kolejny self stick, jakby chcąc się upewnić w bezsensie wykonywanej czynności. Soft stał obok niego. W miarę jak lekarz przesuwał się do kolejnego ciała, Soft dreptał za nim, wyszukując miejsca dla stóp. — Wszyscy, jak tu leżą, niedługo umrą. A czy teraz oznaczę trupy, czy nie, co to za różnica... Przecież i tak nikt nie wywozi ciał. Po co ta błazenada? — Może dla statystyki — podrzucił Soft. — Cyfry ładna rzecz... — kolejny pacjent okazał się żywy. Lekarz wepchnął mu rękawiczką trzy pigułki wyjęte z kieszeni. — Tylko dlaczego ja mam na to tracić czas, psia mać! Zamiast tego mógłbym doktorat skończyć. Pan wie, jakie wspaniałe pole do badań mam tutaj — lekarz wyprostował się z ożywieniem. Spojrzał na Softa, który kurtuazyjnie udał zainteresowanie. — Taką ideę miałem, że jak się stłoczy zbyt wiele osobników na małej przestrzeni, to zbiorowość ulega degeneracji. To już udowodniono na szczurach. A teraz tutaj, taka okazja do badań... Zresztą pal diabli doktorat, ale to poczucie absurdu, bezsensu tego, co robię... — zakończył smutno. Oddarł kolejny self stick z ochronnego papierka, szykując się do przyklejenia go na kolejną, zawiniętą w szmaty głowę. Drugą ręką rozchylił brudny koc, odsłaniając czyjąś sinobiałą twarz. — Czy to nie jest ten gość, którego pan szuka? — To on — powiedział głucho Soft. Przykucnął przyglądając się z bliska twarzy inżyniera. Skóra była napięta, jak na mumii. Zaciśnięte oczy tworzyły jedną kreskę. Lekarz bezpardonowo podciągnął powiekę, oko poruszyło. Lekarz puścił głowę, która opadła jak piłka napełniona Żyje, ma pan szczęście... — powiedział wyprostowując się. — Chce go pan poleczyć? — zapytał Softa, sięgając do dużej kieszeni grubego, gumowego fartucha. Wyciągnął garść kolorowych pigułek. Soft zawahał się, nie wiedząc, którą wziąć. — Żółte, czerwone... Wszystko jedno. To i tak tylko na pociechę. Soft wyciągnął dwie żółte. — Cholera! — skrzywił się lekarz. Naszykowany self stick, przyklejony do palca lekarza zgiął się i skleił. — Niech pan weźmie, jakby zaraz umarł może mu pan przylepić. Soft bez uśmiechu wziął naklejkę. Lekarzowi zrobiło się głupio. — Zależy panu na nim? — Trochę — bąknął Soft. — Ja i tak nic nie pomogę... Ale jakby co, to niech pan krzyknie do mnie... Daleko nie odejdę — powiedział, pochylając się nad następnym ciałem. Przykucnięty Soft patrzył na inżyniera, którego policzki wykrzywiły się w uśmiechu. — Chciałbym pomóc panu... — wydusił z siebie Soft. Nie wiedział co zrobić z rękoma, w jednej trzymał pigułki, które w cieple dłoni zaczęły się lepić jak karmelki, w drugiej self stick, stwierdzający zgon in blanco. — Pan jest sentymentalny? Czy też znowu namawia mnie pan na naprawę kopuły? — inżynier mówił z trudem, mimo to czuło się, że jest rozbawiony. Podniósł głowę, opierając się na łokciu. — Chcę wyciągnąć stąd pana — powiedział Soft. — Pan nie rozumie, że mnie tu może być dobrze? — Pan potrzebuje opieki. — Jest pan głupi. Chciałby mnie pan widzieć w pustej szpitalnej sali? Czy pomyślał pan kiedyś, czemu się tak tłoczymy na tych paru ulicach? To miasto jest duże, pewnie dla każdego znalazłby się oddzielny pokój. — Może, tak w kupie, jest wam cieplej...? — bąknął Soft. — Cieplej... Mniej samotnie, w tłoku jest się objętym, przytulonym. A pan mi proponuje... pustkę. — Nie. Ja naprawdę pana potrzebuję. Chcę zbudować Arkę. — To niech się pan kładzie, tu obok mnie — zaproponował z uśmiechem inżynier. — Chcę żyć — szepnął Soft. — Pańska Arka ma pływać, czy latać? — napięta skóra na twarzy inżyniera rozciągała się coraz bardziej w drwiącym uśmiechu. — Wszystko jedno. Chodzi o cel, coś, co by mogło wyrwać nas wszystkich z odrętwienia... — Ciekawie pan to wymyślił. Pan chce powtórzyć rolę sprzed roku? — Chcę żyć — powtórzył Soft. — Chwalebna idea. — Pomoże mi pan? — Nie. — Dlaczego? — Już jest za późno na pańską Arkę... — powiedział patrząc Softowi w oczy. — Niech pan posłucha, ja cały czas nabierałem pana. Jestem jednym z konstruktorów tego miasta i wiem, że kopuła musi runąć, była obliczona tylko na rok. Żadne naprawy nie pomogą. Dlatego panu odmówiłem. Pan już nie musi się zajmować ani mną, ani Arką... Nie zdąży pan. Kopuła rozwiąże wszystkie nasze problemy. Po prostu pęknie, „puch” i koniec. Soft milczał. — Niech pan nie będzie smutny! — pocieszył go inżynier. Soft spojrzał na inżyniera nie rozumiejąc. — Powinien pan być zadowolony. Nareszcie niczego pan nie musi. Nareszcie jest pan wolny. Soft nie odpowiedział. Inżynier wyciągnął rękę i wydłubał z dłoni Softa jedną pigułkę. Włożył do ust, nadgryzł i wypluł. Pigułka poleciała wysokim łukiem. Ja rozumiem... Pan chce żyć... Pan niby jest racjonalistą, lecz tak naprawdę, to pragnie pan nadziei... Soft spojrzał smutno na inżyniera — Mam wierzyć...? —zapytał bezbarwnym głosem. — To by panu łatwo przyszło. Pan jest miękki. Pan jest gotów uwierzyć. A niech pan jeszcze nie wierzy... — Pan mówił o nadziei... — powiedział Soft z rozczarowaniem, walcząc o swe prawo do ułudy. Inżynier podniósł do ust drugą pigułkę i splunął nią jeszcze wyżej, niż poprzednią. — W tym mieście został zbudowany hangar. Nie mam planów, ale pan mógłby je odszukać. Skoro jest hangar, to w środku może być samolot... Prawdziwa latająca arka. — Pójdzie pan ze mną? — ożywił się Soft. — Po co? Każdy ma swoją Arkę, swoje iluzje... — Wierzyć w to, co pan mówi? — Możesz — inżynier uśmiechnął się, wyszczerzając zęby. — To pomaga. Patrzyli na siebie, jak dwaj szulerzy, grający przy jednym stoliku. Inżynier odkleił od ręki Softa pomarańczową nalepkę i wpatrzył się w nią, trzymając za rożek. — Mam tylko jedną prośbę do ciebie. Jeżelibyś przechodził tędy, a ja bym już nie żył, to nie pozwól, by przyklejono mi taką nalepkę. Nie lubię numerów... etykietek... Poza tym chciałbym być przy tym, gdy pęknie kopuła, chociażby jako trup... Rozumiesz, mam słabość do patosu. * * * Obrotowy fotel za biurkiem szefa był pusty. Ekran telewizyjnej gry jałowo podrygiwał łażącym po nim kosmicznym karaluchem i uciekającym brzęcząco kosmicznym statkiem. Soft rozglądał się po pokoju. Spod koca, leżącego na stojącej w kącie sofie, dochodziło chrapanie. Soft podszedł i uniósł róg koca. Łysy spał z szeroko rozdziawioną gębą. Rozrzucone ręce i nogi sugerowały, że spadł na sofę z kosmicznych wysokości. — Wstań! — Soft potrząsnął łysym. W głowie łysego, prócz ust, pojawiła się druga dziura. Łysy otworzył oko. — Czego? — warknął wysuszonym gardłem. Śmierdział nie przetrawionym alkoholem. — Słuchaj! — Soft szarpnął za koszulę. Łysy zatrzepotał rękoma i nogami, jak karakon przewrócony na grzbiet. — Tu w mieście jest podobno hangar?! — Hangar? Tak, wszyscy jesteśmy w tym samym, zawszonym hangarze... — łysy walczył ze sobą, by unieść powiekę drugiego oka. — Hangar! Taki z samolotami! Rozumiesz?! — Całe eskadry! Tabuny! — łysy uniósł głowę na znak, że rozumie. — Zrobimy nalot, samolotami. Zbombardujemy Maurów! Soft! Ty przygotujesz kamikadze! Do ostatniego... Łysy nie dokończył myśli. Uczepiony rękawa Softa chlusnął sfermentowaną zawartością żołądka. Soft pociągnął łysego za kołnierz. Bezwładna, bluzgająca głowa rąbnęła o podłogę. Soft szarpnął jeszcze raz, ciągnąc łysego do pionu. — Daj mi plany miasta! — zażądał. — Wszystkie plany zniszczyć! Spalić! Schować przed Maurami! To rozkaz... — łysy miał dużą pojemność żołądka. Nie dogryzione resztki wypłynęły mu z ust i spływały zmieszane z żółcią po jego piersi. Soft z całą siłą uderzył na odlew wzdymający się prawy policzek łysego. Poprawił z lewej. Powieki łysego zatrzepotały, dając znać o nagłym przypływie inteligencji. — Gdzie masz plany miasta?! — powtórzył Soft. — Powinny być... powinny być, puść mnie. Łysy chwiejnie podszedł do sporego segregatora, otworzył c, zza której wysypały się stosy teczek. Schylił się i na wrakach zaczął przerzucać teczki. — Soft, po cholerę ci te plany? — Hangar... samolot... — Soft zniecierpliwiony dołączył łysego na podłodze. — Ty chcesz naprawdę bombardować Maurów? — zapytał łysy tonem szczerego podziwu i zaskoczenia. — Nie. Chcę stąd uciec. — Wierzysz, że tu może być jakiś samolot? Wyglądało, że łysy dopiero teraz skojarzył pojęcie samolotu z czymś realnym. — Nie wiem... Wierzę — dokończył jakby zawstydzony Soft. Łysy zaczął się śmiać. — Ty sukinsynie, przyznaj się, ty wymyśliłeś ten samolot! Ty to wszystko zmyśliłeś, ha, ha! — łysy śmiał się krótkimi, pełnymi napięcia szczęknięciami, patrując się w Softa jak w ożywionego Dziadka Mroza. — Może — Soft spuścił oczy. — Nie! — krzyknął nagle histerycznie łysy. — Nie chcę wiedzieć...! — jego śmiech przeszedł w czkający, bezradny płacz. — Tylko obiecaj mi, Soft, obiecaj mi — wychlipał — że weźmiesz mnie do samolotu, że zabierzesz mnie stąd. — złapał Softa za przegub ręki. — Proszę cię! — szarpnął dłoń Softa, pragnąc ją ucałować. Soft podniósł się, trzymając w ręku arkusz kserograficznej odbitki. — Zabierzesz mnie? — zapytał łysy z wiarą w głosie, Posuwając się na stertę papierów. — Polecimy razem, tak? — Tak — odpowiedział Soft. * * * Wbiegł po ciemnych, trzeszczących schodach. Treningowy, bokserski worek obijał mu się o plecy jak marynarska torba. Pchnął ciężkie, drewniane drzwi. W środku nie było już szyjących kobiet. Złożone na kupę materace leżały w kącie. Przeszedł przez pomieszczenie i zaczął wchodzić schodkami na półpiętro, gdy z tyłu doleciał go głos. — Jak dobrze, że jesteś! — żona milionera złapała go za połę kurtki i pociągnęła w dół. — Chodź tutaj, chcesz zrobić interes? — zapytała ściszając głos. — Mogę ci sprzedać akcje West Petrol, tanio za grosze... Sto arek. Soft był zaskoczony. — Nie, dziękuję... Nie potrzebuję. Kobieta spojrzała badawczo. — Dwadzieścia? — Naprawdę dziękuję. — Dołożę ci jeszcze obligacji. — Kiedy naprawdę nie mam pieniędzy — tłumaczył się Soft. — To na co czekasz? Idź, przynieś! Nie bądź durniem. Arka, cuda! Wszystko jedno. Przecież kiedyś wrócimy. A wtedy, ty, mając te akcje, będziesz milionerem. Soft włożył rękę do kieszeni, szukał. Wyciągnął jedną, nadgiętą arkę. — Proszę, to wszystko, co mam. Kobieta łapczywie wzięła wytłoczkę, sprawdziła wzrokiem, po czym z pliku papierów zaczęła odliczać. — To dla pani — przerwał jej liczenie. — Niczego za to nie chcę... — dorzucił wspinając się po schodach. — Ty głupcze! Cholerny głupcze! — dobiegło go z dołu. Przechodząc koło przepierzenia usłyszał modlitewne mruczenie starego. Nie zatrzymał się. Wszedł do pokoju dziewczyny Pokój był pusty. Soft spojrzał w otwarte drzwi balkonu. Od progu prowadziła w przestrzeń napięta lina. Podszedł dalej. Dziewczyna szła po linie w jego kierunku. Była gdzieś w połowie długości, otoczona wokół wielką pustką. Zatrzymała patrząc w okno. Zauważyła Softa i uśmiechnęła się radośnie. Drobnymi kroczkami zaczęła iść w jego stronę. Dźwięk naprężonej liny zlał się z walącymi bębnami. Widział ją, zbliżającą się. Wysuniętą stopą szukała oparcia na splocie liny, w momencie gdy przeniosła na nią ciężar ciała, poczuła, że osuwa się w dół. … Jej spokojna, uśmiechnięta twarz zbliżała się ku niemu. Spadała wirując, grzęznąc w huku bębnów i wibracji liny. … Była już blisko, szła po linie w ciszy i skupieniu jak dziecko, czyniące pierwsze kroki. Patrzył na nią. Pragnął już być przy niej. … Zwarta ściana betonowego chodnika i kłębiących się na ludzi narastała w szalonym pędzie. … Jej twarz zapatrzona. Już tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Uderzyła. Gwałtem zmieniając się w plamę. … Sylwetka na linie bladła, znikała. Została lina drżąca jeszcze życiem nad obojętną pustką. W dole kroki przechodniów znaczone były krwią, którą niechcący utytłali sobie podeszwy. Soft pojął. Oparty o ścianę oddychał głęboko. Mimo bezruchu wszystkie mięśnie miał spięte, jakby bojąc się, że w chwili ich rozluźnienia czas zacznie na nowo biec. Spojrzał przed siebie. Naprzeciw stało łóżko z nie złożoną pościelą. Podszedł i jakby machinalnie, ukradkiem zaczął je słać. — Poczekaj jeszcze trochę... — zaczął mówić cicho i czule do kogoś, kogo tylko on widział w tym pokoju. — Bądź cierpliwa, to już niedługo. Wiem, że nam się uda... Uciekniemy... Chodził po pokoju drobnymi, nieśmiałymi krokami, składając porozrzucane części jej ubrania, przesuwając bibeloty, nieświadomie odtwarzając zapamiętane jej gesty. Skupił całą uwagę na tych drobnych rzeczach, bojąc się spojrzeć w bok, bojąc się dostrzec, że jest sam. — Wierzysz mi...? Uciekniemy, tak jak chciałaś... po ślubie pojedziemy do Wenecji, to takie śmieszne miasto, od wieków zapada się w morze. Ale chyba jeszcze jest, chyba zdążymy je zobaczyć... Przekonywał ją, nie istniejącą, z całą żarliwością pragnienia przedłużenia realności, w której ona by jeszcze była. — Potem będziemy mieć dom... ogród... Tylko poczekaj trochę... Mówił, póki szloch i łzy nie zaczęły go dusić. * * * Ludzie przepychali się zaaferowani, krzykliwi. Z wylotu rury dystrybutora nic już nie spadało, ktoś pchnął Softa pod ścianę. Oparł się. Miał zaczerwienione oczy. Spojrzał w bok, gdzie leżały rzędy ciał. Przeszedł parę kroków, pochylił się. Większość leżących miała przyczepione self stickowe nalepki. Śmiejąc się histerycznie, rozchylił szmaty jednego z trupów, potem drugiego. Za trzecim razem trafił. Zerwał self stick. Martwa twarz inżyniera miała wyszczerzone oczy. Soft ubił szmaty, wciskając je pod głowę zmarłego. Wyglądało, jakby inżynier wpatrywał się gdzieś w szczyt skrytej w mroku kopuły. Soft klęcząc zadarł głowę, patrząc tam, w górę. — Ty, głupi! — ktoś pociągnął Softa za ramię. — Masz dla mnie szprotki? Soft odwrócił się. Przed nim stał chłopak. W pierwszym odruchu Soft sięgnął do kieszeni, ale uświadomił sobie, że jest pusta. — Nie mam — powiedział. — No to, co będzie? — zapytał z wyrzutem chłopak. — Nie mam szprotek — powtórzył bezradnie Soft. — A kiedy przyleci Arka? — chłopak był naburmuszony. — Nie wiem — odpowiedział Soft jeszcze bezradniej. — To weź mnie stąd, głupi — zażądał chłopiec. — Gdzie chcesz iść? — Wszystko jedno, byle daleko stąd. Soft przyjrzał się chłopcu. — Poczekasz tu na mnie? — zapytał. — Po co? Muszę gdzieś pójść, ale wrócę tu po ciebie i potem ad uciekniemy. — Daleko? — upewnił się chłopiec. — Daleko — zapewnił Soft. — To poczekam — zgodził się chłopak. Soft podniósł się. Chłopak przyglądał mu się z niezbyt pewną miną. — Na pewno wrócisz? — zapytał chłopiec. Soft ściągnął z pleców skórzany wór i postawił pod daną koło chłopca. — Zostawiam ci to. Pilnuj póki nie wrócę. Chłopak wczepił się w worek, jakby obejmując rękoma luźnego, pluszowego niedźwiedzia. Soft zanurzył się w tłumie. * * * Puste, pobrzmiewające echem korytarze ciągnęły się bez końca. Nagie żarówki nie rozpraszały zakurzonego mroku. W końcu przed Softem ukazały się niepozorne drzwi, oznaczone dużymi cyframi namalowanymi olejną farbą, która kiedyś była biała. Soft sprawdził coś na kserograficznej odbitce, którą wyciągnął z kieszeni, otworzył drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie było większe niż przypuszczał. Bardziej wyczuwał niż widział jego wielkość, gdyż prócz małej przestrzeni przy drzwiach jaskrawo oświetlonej byle jak ustawionymi, rażącymi oczy reflektorami, wnętrze i krańce hali tonęły w mroku. W oświetlonej części leżały porozstawiane w nieładzie jakieś maszyny, sterty blach, pootwierane pudła. Wyglądało to jak pospiesznie, w nocy wytyczone miejsce postoju baonu technicznego. Któraś z maszyn musiała pracować, wydając regularny, mechaniczny klekot. — Czołem abstynent! Soft drgnął przestraszony. Spojrzał w kierunku skąd dobiegł głos. Na jednej ze skrzyń skrytych w mroku siedział hojny fundator z baru. — Ile czasu węszyłeś za nami, by tu trafić, co? — spytał agresywnie, podnosząc się ze skrzyni. Jego mundurowa bluza była tak samo nieskazitelnie wyprasowana, jak poprzednio. — Niby naiwny, niby głupi, a jednak wyniuchałeś... — kpiąco pogładził Softa po głowie. — Chcesz wystukać parę arek na tę twoją dupeczkę? Kosztowna dupeczka, co? Podszedł do pracującej maszyny. Odrzucił wąski pasek blachy z dziurami w kształcie kropli, zgarnął kupkę dopiero co wysztancowanych arek do kieszeni i włożył do maszyny nowe pasmo jasnej blachy. — Tak, palancie, baby na ziemię sprowadzają... — podsumował sentencjonalnie i rzucił Softowi spore nożyce do cięcia blachy. Soft złapał je zaskoczony. — Ty, ale przecież... — elegantowi coś się przypomniało - słyszałem, że kombinujesz z tym świrusem, co tłoczy arki z prawdziwego srebra. Co, pokłóciłeś się z nim? — Ty tutaj także tłoczysz arki... — ni to zapytał, ni to stwierdził szczerze zdumiony Soft. — Naiwny jesteś. Przecież ten twój chałupnik pomazany od nas sztancę dostał. Ale tylko po to, by ci pokręceni myśleli, że to ich własny, nowy pieniądz. A ile on może wytłoczyć? Sto, dwieście na dzień? Co to jest? Prawdziwa produkcja idzie tutaj. Tu jest bank! — klepnął się z dumą po wypchanej kieszeni. — A kto ma bank, ten ma życie! Jak już opadliśmy w to gówno, to trzeba się tak urządzić, by w tym gnoju królem zostać. Trzymać bank! Popatrz na mnie! To ja wymyśliłem tę całą kombinację. Nowy szmal dla świrusów! Dobry jestem, nie? — elegant wyżywał się w retoryce. — No co, i wśród świrusów można być szczęśliwym! — Dlaczego warsztat urządziliście akurat tutaj? — nieufnie spytał Soft. — A źle tu? Wszystko pod ręką! Ogrzewanie, materiał... Nikt nie wie o tym hangarze, nikt tu nie trafi. No... chyba że ma twoje zdolności, cichociemny. Ładnie to tak? Skradać się za plecami kolegów? — szydził elegant. — Wstydziłeś się wprost zapytać? Soft nie odpowiedział, wyglądał na skruszonego. Elegant przebaczająco klepnął go ręką w plecy i wziął pod brodę. — Nie martw się, z tobą się podzielimy. Zrobię z ciebie udziałowca. Ale im nas mniej, tym lepiej. Rozumiesz? Pysk na kłódkę. Soft skinął głową na znak zgody. — Słuchaj — zaczął niepewnie. — Jeżeli to jest hangar, to powinien tu stać jakiś samolot, nie? — Samolot? He, he! — elegant zatrzepotał rękoma jak kura. — Srebrzysty ptak? To ty tego szukałeś, naiwniaku? Chcesz go zobaczyć?! Soft niemo potwierdził. Czuł, że czoło ma mokre od potu. — No to patrz! — elegant przekręcił gałkę na skrzynce rozdzielczej, z której wychodziły kłębiące się przewody. Ogromna hala rozbłysła pozwieszanymi z sufitu lampami. W wydobytej z mroku głębi błyszczał i szklił się jak biżuteria oglądana przez zapotniałą witrynę samolot. Lecz jego tryumfalne lśnienie było tylko pozorem. Srebrzyste poszycie kadłuba było porozrywane, duralowe blachy pogięte. Skrzydła prześwitujące wewnętrznymi wspornikami opadały ku ziemi jak u ciężko chorego ptaka. Soft podszedł wolno do samolotu, któremu z pewnością już nigdy nie było dane wzlecieć w powietrze. — Gdzieś ty chciał lecieć? — drwił z tyłu elegant. — Chciałeś zwiewać, jak szczur, co? To wsiadaj, Soft, wsiadaj i leć! — Ten samolot, to była nasza ostatnia szansa — powiedział głucho Soft. — Żeby polecieć gdzie? Wszędzie ten sam gnój. Tyle że w tym gnoju tutaj, ja jestem królem! Zapamiętaj to sobie, Soft! — głos eleganta był zimny, groźny. — Do dupy polecicie! Gdzie ma być lepiej? Jak mam zdychać, to zdechnę tu! — wykrzykiwał szarpiąc i rwąc przewody instalacji, obrywając płaty blachy. — Bo tu jest bank, bo tu jestem królem! Zdechnę, ale po królewsku! Rozumiesz? — zakończył spokojniej, utwierdzony w swoich racjach logicznością wywodu. Ujął jedną z odgiętych blach poszycia samolotu i zaczął odcinać wąski pasek. — Weź się do roboty, jeżeli i ty chcesz być tu królem — powiedział do Softa. — Wy z tego robicie arki...? — zapytał zdumiony Soft. — A ty myślałeś, że ze srebra, palancie? Ze srebra to niech ci ten twój chałupnik majsterkuje — elegant był rozbawiony. — Ty wiesz, że świrusy dają nam dwie srebrne za jedną naszą? A wiesz dlaczego? — zaśmiewał się. — Bo nasze bardziej się błyszczą i są lekkie, „nieziemsko” lekkie, więc „niebiańskie” — skończył w paroksyzmie śmiechu. Soft podszedł do niego i uderzył w splot nad brzuchem, wyprowadzony był z uda, z przechyłem barków, tak jak daje się pierwsze uderzenie w ulicznej bójce. Elegant zgiął się. Soft poprawił raz i drugi, bijąc jakby treningowy worek. Elegant stracił oddech i podgiął kolana, sunął się w kąt i patrzył na Softa wzrokiem pełnym rozgoryczenia i żalu. Soft milczał. — Nasłali cię sukinsynie... Kłamiesz... Kopuła, samolot wszystko kłamstwa — chlipał w rozczuleniu nad sobą Elegant. — Wszystko to zmowa... Żeby mnie zniszczyć, zepsuć bank. Pozazdrościliście mi banku... Pozazdrościliście, że chociaż raz w tym burdelu coś idzie dobrze... Że się komuś udało… Soft milczał. Zdawało mu się, że słyszy tam-tamy. — Nie dam! — ryknął elegant zrywając się z ziemi. Wyrywał wystającą z samolotu jakąś rurę i rąbnął nią w pleksiglasowe okienko kabiny pilota. Szybka rozprysła się w tysiące wirujących, migotliwych kawałeczków. — Nie dam! Gówno kopuła! Nie dam królestwa! — walił samolot rurą z szaleńczą siłą, niczym pierwotny wojownik odczyniający czary przed swoim totemem. — Apres nous le deluge! — zawył śmiejąc się radośnie, opętańczo. — Apres nous le deluge!!! * * * Bębny waliły opętańczo. Soft wyszedł z wylotu pustego korytarza. Zza rogu porażało oczy wyzywająco jasne, chłodne, dzienne światło. Padało ostrymi promieniami, skądś z góry, równoległymi smugami, jak w ruinach gotyckiego zamku. Spróbował spojrzeć w górę, lecz nie przyzwyczajone oczy nie byty w stanie dostrzec niczego, prócz kłującej do bólu bieli. Przed nim była szeroka przecznica, którą kończył się korytarz. Zwarta ściana ludzkiego ścisku przepychała się jak olbrzymia, bezgłowa stonoga. Ludzie szli, następowali jeden po drugim, z bezwzględnością egzekwując swoje prawo do postępowania w jednym kierunku; naprzód. Wyciągali szyje, by dojrzeć ponad głowami innych niewidoczny cel wędrówki. Skąpani w oślepiającym ich świetle, przypominali stado kretów wyciągniętych z czeluści podziemnej nory. Ci, których wzrok nie był już w stanie zaadaptować się do jasności, wyciągniętymi rękoma namacywali plecy swoich poprzedników, chcąc zachować kierunek, uratować swoje miejsce w tym ścisku, w którym nieopatrznie źle postawiony krok groził upadkiem, wciągnięciem i stratowaniem nogami bezosobowej, ludzkiej stonogi. Nawet gdyby ktokolwiek chciał wyrwać się z tego oszalałego pochodu, nie byłoby to możliwe. Ściśnięci i stłoczeni mieli nad sobą tyle samostanowienia, co każda z nóg stonogi z osobna. Byli klinicznym przykładem paradoksu wolności. Każdy swoim fizjologicznym jestestwem stanowił o tłumie, zaś tłum swym anonimowym prawem rządził każdym z nich. Z różnych stron napływały fale kultowych pieśni, Rama Kriszna mieszała się z hosannami, a nad tym wszystkim górowało ogólne, ekstatyczne zawodzenie. — Arka, Aaaarka przybyła!!! Szli w kierunku zimnego światła, oświetleni nim z przodu, zdawałoby się oczyszczani, spłukiwani oślepiającą jaskrawością, zostawiając w mroku unurzane plecy. I tak jednostronnie rozjaśnieni dążyli do źródła, ogniska światła jak papierowe wycinanki, wciągane przez wir powietrza w płomienie. Gdy któryś z ludzi potykał się, przewracał, idący obok zstępowali się, zasysając powstałą wyrwę w żywej masie. Nikt nie spoglądał w dół, za tymi, którym nie udało się dotrzymać kroku. Od pęknięcia u nasady kopuły wdzierało się nie tylko światło. Ostry, zacinający lodowatym kłuciem wiatr wsysał się jak do przedziurawionej, hermetycznej puszki, bluzgając w twarze idących skrawkami porwanych śmieci. W oddali, nad tłumem zafalowała niesiona przez ręce niewidocznych tragarzy lektyka, z której trzymając się krawędzi usiłowali nie spaść milioner ze swoją żoną. Trzymający lektykę w przedzie mieli jednak inne tempo, niż niosący ją z tyłu. Lektyka wyrwała im się z rąk. Przez chwilę balansowała rozpaczliwie na głowach idących pod nią ludzi, jak na syczycie zgęstniałej fali. Po czym zsunęła się wolno w wszechogarniający ścisk, który wchłonął ją jak zatapianą karawelę. Soft stał w bocznym, przylegającym do głównej arterii w korytarzu. Ludzie wypchnięci w luźną przestrzeń przecznicy starali się jak najszybciej wcisnąć na powrót w ścianę ścisku. Można było podejść blisko nich bez obawy zetknięcia się z murem idących, tak bardzo jeden drugiego napierał, by nie dać się wypchnąć z głównego nurtu. Czyjaś wyciągnięta ręka chwyciła kołnierz przy bluzie Softa. Soft zaparł się, nie dając wciągnąć się w tłum. Ręka była uparta, jej właściciel wyczuwając w tej ruchomej masie stały punkt, chciał wciągnąć Softa lub wyciągnąć się samemu. Po paru szarpnięciach na granicznej przestrzeni luzu ukazał się bibliotekarz objuczony wielką torbą. Już miał przejść na wolną przestrzeń, gdy potknąwszy się o coś padł ciągnąc za sobą Softa. Wylądowali na samej granicy marszu tłumu i wolnej przestrzeni. Bibliotekarz wczepiony był w Softa jedną ręką, drugą w tobół, który ugrzązł między ludźmi. Nie chciał zrezygnować z niczego, nawet za cenę nieumyślnych razów kolanami i depnięć tłumu. Miał chorobliwie zaczerwienioną, pałającą skórę na twarzy i starał się przyciągnąć głowę Softa jak najbliżej siebie, między poruszające się nogi. — Arka przybyła! Słyszysz, Arka po nas przybyła! — wykrzykiwał w ekstazie, ciągnąc Softa, — Chodź ze mną, musisz mi pomóc! — Co to jest? — zapytał Soft, wskazując oczyma skopany tobół. Jedna z nóg bibliotekarza zaklinowała się między idącymi. — To wszystko o Maurach. Ku przestrodze. Dla przyszłości. Pomóż mi to zanieść. To rozkaz! dodał, widząc w oczach Softa brak zapału. — Nie — powiedział Soft. Złapał bibliotekarza za nadgarstek ręki, którą ten go trzymał i spróbował oderwać. Jednak ręka trzymała się starczą, histeryczną siłą. — Na Arce musi być o Maurach, ku przestrodze... — wykrztusił z siebie bibliotekarz. — Wyrzuć te książki, nie pomogę ci — Soft szarpnął jeszcze raz rękę bibliotekarza. Puściła. — Podam cię do raportu, ty polityczny kurduplu — plunął mu w twarz stary. Soft puścił jego rękę. Tłum wgniótł, wciągnął w siebie jeszcze przez chwilę widoczną głowę bibliotekarza, rozsypując książki z rozdartego pakunku. — Do raportu...! — doszło skądś przy ziemi, by już się nie powtórzyć, zamieniając w trzaski i chlupot spłaszczenia. Niewidoczne bębny grały z całą siłą swoją symfonię. * * * Tłum zrzedł, ściekł ku mroźnej jasności pęknięcia. Ostatni wędrowcy kłębili się w oddali, walcząc, by nie stać się ostatnimi. Soft był prawie sam w ogromnym, pustym korytarzu, w którego podłogę wbitych, wdeptanych było dziesiątki, setki rzeczy, które być może dla ich właścicieli były skarbami. Ciała stratowanych walały się na wzór dziwacznej wykładziny, szkicu do sądu ostatecznego, który miast być rozpięty w górze ktoś porozkładał na ziemi. Na ścianie opadający gigantofon niewyraźnie charczał dziurawą membraną, swoją starą monotonną modlitwę. — ... nie istnieje... wasz poziom życia zależy... Arka nie... Magnetofon odtwarzający nagranie musiał być zepsuty, zwalniał, tężejąc w niskich rejestrach, potem rwąc się, przyspieszał. Soft spojrzał na głośnik. Głos zakrztusił się i ucichł jakby zawstydzony. Było cicho, nawet bębny dudniły martwo, z cicha. Soft drżał z zimna. Przypatrywał się z dystansu czołgając się, zakrwawionej postaci, której płci nie sposób było rozróżnić. Ostatnim wysiłkiem wczepiając się w podłoże istota pchała, ciągnęła swoją doczesność w kierunku światła. Odwrócił się, przeszedł parę kroków. Był teraz jedynym strażnikiem umarłych. Spojrzał w bok i spostrzegł pod ścianą swój skórzany dworek. Podszedł. Obok zwinięty w kłębek leżał chłopak, wyglądał jakby spał. Soft odsunął delikatnie worek, w który wtulony był mały. Chłopiec poruszył się jak przez sen. Ale był to tylko pozór bezwładnego ciała. Z kącika ust ciekła strużka krwi. Soft chciał coś powiedzieć, lecz przez jego twarz przebiegł jedynie skurcz. Przykląkł jakby chciał poprawić coś w pozycji chłopca. Nie dotknął go. Spojrzał w górę, lecz tam była tylko szczelina pęknięcia, niby zastygły piorun, od którego bijący promień padał na leżącego chłopca i klęczącego przy nim mężczyznę. Opodal leżały powduszane w ziemię kartony, z których wysypały się konserwy. Soft podniósł dwie i wcisnął je w sztywne dłonie chłopca. Tam-tamy obwieszczały swoje zwycięstwo. Podniósł się ciężko. Wziął swój skórzany worek za rzemień i ciągnąc go, zaczął iść ku światłu. * * * Wyszedł przez próg obłamanego muru. Wokół rozciągała się nie kończąca się biel iskrzącego śniegu. Gdzieś w oddali widać było pogubione małe, porozdzielane grupki, miotające się bezwładnie jak ślepcy, w różnych kierunkach. — Arkaaa...! Arkaaa....! — słychać było nawoływania przerażonych, niepewnych swojej nadziei. Byli coraz dalej, coraz bardziej zagubieni. Soft patrzył na nich. Na jego twarzy nie widać było żadnych emocji... Patrzył dopóki ostatni nie skryli się za fałdami śniegu. Był już sam w bezbrzeżnej bieli. Bębny cichły. Zadarł głowę do góry. Nad nim unosił się statecznie wielki, omszały balon. Wyglądał jakby wisiał tak od wieków i lata te starzyły w szarość jego powłokę. Z balonu i jego kosza zwisały liny drabinki jak kora ze starego pnia brzozy. Stało się cicho. Nad barierką balonowego kosza ukazała się twarz dziewczyny. Uśmiechnęła się. To była ona. Soft podszedł do zwisającej, zniszczonej sznurowej drabinki i zarzuciwszy worek na ramię, wolno zaczął się wspinać w górę. Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę. Złapał ją i poczuł ciepło jej dłoni. Przekroczył barierkę kosza. Był przy niej. Przytulili się bez słowa. Soft spojrzał w dół. Biała pustka oglądana z góry była jeszcze większa i bardziej pusta. Prawie pod samym balonem zobaczył samego siebie patrzącego w górę z zadartą głową. Oczy tego na górze i tego na dole spotkały się. Uśmiechnęli się do siebie w zrozumieniu. Soft w balonie ściągnął skórzany worek z pleców, przeskoczył nad barierką kosza i rzucił w dół. Worek upadł pod nogi Softa, wzbijając mały obłoczek śnieżnego pyłu. Soft schylił się i podniósł go. Zarzucił na ramię. Worek zagrzechotał srebrnymi sztućcami. Soft spojrzał jeszcze raz w górę. Balon z dwoma przytulonymi sylwetkami unosił się, był coraz wyżej. Soft uśmiechnął się. Widziany z góry stawał się także coraz mniejszy na śnieżnej płaszczyźnie. luty 1983 UCIĘTA GŁOWA CZAROWNICY „Kiedy przeczytałem ten osiemnasty rozdział o Kajtusiu w twierdzy wodza czarnoksiężników, jeden chłopiec powiedział: — To straszne. I przysunął się bliżej, i wziął mnie za rękę. Powiedziałem: — Przecież bajki o czarodziejach są straszne. A on: — No tak... Ale to co innego. Potem śnił mu się Kajtuś. Chłopiec bał się w nocy. Nie mogąc zmienić, wykreśliłem to wszystko, co mu się śniło”. Przypisek Janusza Korczaka do wykropkowanych fragmentów powieści „Kajtuś Czarodziej”. Jako dziecko, czytając bajki, natrafiałem na takie na przykład opisy: ... wtedy żołnierz jednym zamachem szabli uciął głowę starej czarownicy... Zastanawiałem się wtedy, co robi turlająca się głowa czarownicy, czy ma na przykład zawrót głowy, czy wykrzykuje coś jeszcze, co ona wtedy myśli i jak wygląda przekrój przeciętej szyi. Czy wy także zastanawialiście się nad tym? No więc, to opowiadanie jest napisane właśnie z takiej pozycji — odciętej, turlającej się głowy... * * * Działo się to wszystko pod koniec XIX wieku, kiedy ludzie zaczęli budować ulice pozamykane wysokimi ścianami z czerwonej cegły. Domy te były tak wysokie, że nigdy ich dolnych partii nie oświetlało słońce, gdyż wysokość przeciwległych dachów czyniła to niemożliwym. W tym też czasie wszystko zaczęło być zwijające się: meble tworzono z powyginanych prętów, maszyny rozrastały się esowatymi odlewami... * * * Kajtuś miał sen. Naprzód zaczął mu się ruszać jeden ząb. Wiercąc językiem i pomagając paluchami, rozruszał go tak, by w końcu wyciągnąć go z dziąsła. Potem zaczęły mu się ruszać inne zęby. Zaczęły wychodzić, wysuwać się z dziąseł jak robaki. Kajtuś wyciągał je palcami z ust, lecz wkrótce musiał je wypluwać; wyciągając palcami, nie nadążyłby. Siedział w mrocznym kącie pokoju bardzo przestraszony i odkładał białe, łyskliwe kostki. Naprzód trzymał je wszystkie w jednej dłoni. Potem, gdy wypełniła się, musiał złączyć obydwie i w ten najprostszy z pojemników wypluwał zęby. Bardzo się bał, że wychodzące zęby zadławią go, gdy nie nadąży z wypluwaniem. Bał się też bardzo, by nie pogubić swoich zębów. Może myślał, że włoży je wszystkie z powrotem. Ale to był tylko sen. * * * Kajtuś był wychowywany przez babcię. Nie bardzo wiadomo, co się stało z jego rodzicami. Mieszkał z babcią na górze jednego z tych czerwonych wysokich domów. Mieszkanie było bardzo małe; jeden pokój, do którego wchodziło się przez izbę będącą kuchnią, umywalnią i przedtem. Mimo że mieszkali wysoko, było dosyć ciemno. Jedynym oknem był okrągły otwór przedzielony na krzyż czterema szybkami. Babcia zawsze coś robiła, krzątała się, robiła śniadanie Kajtusiowi rano lub siedziała wieczorem, skubiąc wychudłą kurę, wyrywając z cichym trzaskiem po parę kłaczków piór, pierza jednym szybkim, mechanicznym ruchem. * * * Kajtuś był chudy, miał, a raczej wyglądał na wiek od dziewięciu do trzynastu lat. Skóra na jego twarzy była jarząco co blada, sina od okalających ją ciemnych włosów. Przypominał kłos zboża, który przypadkowo wyrósł na zasłoniętym od światła miejscu — i który, miast dojrzewać, sinieje — skarlały, choć o zachowanych proporcjach. * * * Wieczorem Kajtuś odrabiał lekcje lub siedział nad kolacją, bawiąc się i przekładając widelce, pudełka zapałek. Widelce były krążownikami, zapałki kanonierkami, a jabłka — przetaczane po ceratowym morzu — huraganami. Babcia lubiła mówić do Kajtusia. Pewnie nie miała zbyt wielu osób, do których mogłaby otworzyć usta. A może chciała przekazać Kajtusiowi to wszystko, czego sama nauczyła się w życiu lub chciała nauczyć. Kajtuś przeważnie niedużo uwagi skupiał na tym, co mówi babcia. Przyzwyczaił się do jej głosu i padające słowa stanowiły dla niego część atmosfery domu, tak jak kapanie wody. A może po prostu znał na pamięć wszystko to, co miała do powiedzenia babcia. Ulubionymi tematami babci były rozważania o tym, co można chcieć. Czego człowiek powinien chcieć, co może osiągnąć. Babcia powtarzała Kajtusiowi często, że wszystko można zdobyć, wszystko można osiągnąć. Wystarczy tylko bardzo chcieć, być upartym i mocno zaciskać zęby. Kajtuś znał to na pamięć. Znak równości między chcieć a móc już dawno był dla niego zupełnie oczywisty. Wszyscy czegoś chcieli, a mało kto myślał nad tym, co to znaczy chcieć. Kajtuś wiedział. I było to dla niego tak proste, jak dla innych fakt, że mają temperaturę wyższą od powietrza. Proste, a więc naturalne. Przecież, aby zmienić chcenie w moc, wystarczyło po prostu bardzo chcieć i mocno zacisnąć zęby. Mógł w ten sposób nakazać świeczce, by się zapaliła lub zgasła, mógł zmienić jabłko w gruszkę. Było to oczywiste, wystarczyło, by miał trochę spokoju, mógł się skupić, zacisnąć zęby i już. Nie mówił o tym nigdy babci, nikomu. Po co. To, że aby móc, trzeba chcieć i mocno zacisnąć zęby, wszyscy wiedzieli, babcia powtarzała mu to co wieczór. Tylko widać nikomu nie chciało się zaciskać zębów. Kajtuś słuchał babci, jak mówiła, że wszystko można zdobyć, wszystko można osiągnąć. Lecz nie bardzo wiedział, jak można wyobrazić sobie „wszystko”. Co to znaczy „wszystko”? I właściwie, czego on, Kajtuś, ma chcieć? Gdy Kajtuś nie mógł zasnąć, wtedy skupiał się, zaciskał zęby i powtarzał „chcę., chcę...” Ale czego? Zostać królem? Po co. Wiedział, że może. Nie wiedział, czego chcieć. * * * Kajtuś chodził do szkoły. Była zbudowana z czerwonej cegły, wszystkie klasy były bardzo wysokie, tak że słowa nauczycieli odbijały się echem. W tej samej klasie była Zosia. Kajtuś był w niej zakochany. Nigdy nikomu by o tym nie powiedział. Nawet Zosi. Chyba po cichu, bardzo po cichu. Ale, po co mówić? Przecież ona i tak wiedziała. Często odprowadzał ją po lekcjach do domu, niósł jej teczkę i przez całą drogę nie mówili ani słowa... A mimo to oboje wiedzieli. * * * Tego dnia przyszedł na zastępstwo inny profesor. Przychodził już kiedyś, raz czy dwa. Niewysoki, łysy na czubku głowy, w okularach. W czasie wyczytywania listy przyjrzał się Kajtusiowi jakoś tak trochę dłużej, potem zaczęła nudna jak zwykle lekcja. Nowy profesor mówił o kościach jakiegoś ptaka. Kajtuś niezbyt uważnie słuchał, gdyż zaczął mazać stalówką. Narysował duże serce, a w środku dwie pogięte, posplatane litery K i Z. Potem dorysował jeszcze coś, dopisał jakieś słowa i zaczął się wiercić. Siedział sam w swojej ławce. Gdyby mocno wychylił, mógłby sięgnąć i dotknąć na przykład włosów Zosi. Ale teraz chciał się tylko tak wychylić, by móc położyć na brzegu jej ławki kartkę, którą właśnie poczwórnie złożył, żeby wyglądała na zwykły liścik z prośbą o zeszyt, by przepisać nie odrobioną lekcję. Wychylił się i położył go. Przez chwilę patrzyli na siebie. On i Zosia. Coś ciemnego weszło pomiędzy nich. Był to surdut profesora. Kajtuś zobaczył dłoń wychodzącą z przyżółconego, lekko przetartego mankietu koszuli, obramowanego ciemnym brzegiem rękawa surduta. Dłoń ta, porośnięta krzaczkami czarnych włosów, spadła na kartkę Kajtusia tak, jak packa spada na muchy. Zdało mu się, że włosy na wierzchu tej dłoni ożyły i stały się mackami, które omotują nieszczęsną kartkę. Kajtuś zobaczył — zobaczył, gdyż nie słyszał, ogłuchł — ze profesor rozprostowuje kartkę, a jego usta ruszają się, mówią coś do klasy. Zobaczył, że twarz profesora jest uśmiechnięta, radosna i że patrzy on na Kajtusia, jakby chciał mu w tym patrzeniu przekazać więcej, o wiele więcej... Zobaczył, że profesor podchodzi do niego, bierze jego dłoń, lekko ściska, rozprostowuje, cały czas uśmiechając się patrzy mu w oczy, po czym bije go we wnętrze dłoni, na płask, linijką. Tak, jakby piekące uderzenie mogło coś zmienić. Kajtuś nie mógł zareagować, nie mógł się ruszyć. Patrzył na kartkę w ręku profesora. Przez otumanienie przedarł się do Kajtusia jeden dźwięk: dzwonek, który kończył lekcję. Dzwonek, który mógł przerwać to wszystko. Kajtuś widział profesora, widział, jak profesor rusza uśmiechniętymi ustami, mówi coś do uczni. A w jego ręku była kartka, która uniosła się do góry, i profesor przypiął ją pinezką do tablicy. Wysoko w górze wisiał biały strzęp na czarnym tle. * * * Kajtuś chciał dobiec do tablicy, zerwać kartkę. Lecz inne dzieci były szybsze, uprzedziły go. Kartka przechodziła z rąk do rąk. Kajtuś rzucał się za nią, ale, ile razy miał ją już złapać, uciekała mu do innej pary zwinnych, natrętnych rąk. Zrezygnował, wyszedł, rozejrzał się dookoła, Zosi nigdzie nie było. Zszedł do szatni. W boksach poprzedzielanych drucianą siatką wisiały płaszcze; wydawało się, że nikogo nie ma. Kajtuś wszedł i zaczął się ubierać. Do szatni wpadła grupa dzieci i nagle jakby ożyły wiszące płaszcze, ich rękawy zaczęły się ruszać w takt skandowania: Oni się kochają! Oni się kochają! Głosy te przemieniały się w dźwięk jakiejś strasznej maszyna która piszczała i klekotała, by powtarzać to samo bez końca. Treść była nieważna, ważne i okrutne było tylko rozwłóczenie przez te krzyki czegoś delikatnego, własnego. Zagrożenie, że zmuszą go do wyparcia się tego, co tak bliskie. Kajtuś wyrwał się, chciał uciec od tego zgiełku, przeleciał szkolnym korytarzem, wybiegł na ulicę. Lecz krzyki goniły go przy akompaniamencie stukotu dziecięcych stóp. Biegły za nim skandując i dopominając się złożenia ofiary wstydu. Kajtuś wbiegł w mroczne podwórko. Nie zauważył stojącej w mroku pary starców, potrącił ich. Nie mógł się nawet zatrzymać, przeprosić. Zobaczył tylko ich nieporadne reakcje, wysiłki, by utrzymać równowagę. Te nieskoordynowane ruchy starców tak bardzo kontrastowały ze zręcznością rąk, które w klasie trzymały kartkę, które popychały go w szatni, które teraz wyciągały się, by osaczyć go, zakrzyczeć. Kajtuś musiał uciekać. Zobaczył, że podwórko, na które wbiegł, jest ślepe. Siłą rozpędu dobiegł do przeciwległej ściany. Małe krzyczące postacie okrążyły go. Nie mógł się wyrwać. Był bezbronny, wystawiony na okrutną radość małych postaci, otaczających go półkolem, które zamykał szary mur. Każde słowo wykrzyczane przez dzieci ustokrotniało się, odbijając się od ścian domów. Kajtuś poczuł, jakby od tego krzyku zaczęła wibrować najpierw ściana, do której był przyparty, potem klepisko, a potem reszta ścian czeluści podwórka. Jakby od tych drgań zacczęły się otwierać okna, jakby za chwilę miało się otworzyć wieko studni, będące małym wycinkiem nieba w górze. — Za-ko-cha-ny! — darły się dzieci. — Za-ko-cha-ny! Kajtuś przycisnął się do muru, rozpłaszczył się, chcąc wcisnąć się w ścianę. Nie mógł tego dłużej znieść. Przez głowę przeleciał mu obraz roztrącanej pary staruszków, ich nieporadnej reakcji. Gdyby ci, co go otaczali, byli takimi starcami, na pewno zdołałby im uciec, rozerwałby ten ruchliwy kordon, wybiegłby... To było jego wolą. Tego chciał. Uwolnić się. Przytulił się do ściany. Mocno zacisnął zęby, tak aż zaczęły trzeszczeć. — Chcę! Żądam! Chcę! — powtarzał w myślach coraz mocniej, coraz silniej się koncentrując. W oczach miał obraz krzyczących wokół dzieci i równocześnie widok ich przemienionych w starców. Jego twarz nigdy zbyt różowa, teraz stała się jeszcze bardziej sina walorem takim samym, jak otaczający go mur. — Chcę! Żądam! Zamknął oczy. Krzyki dotąd wyraziste i ostre zaczęły tracić swoją kanciastość. Stawały się dyszące, bulgotliwe. Więcej w nich było sapiących oddechów niż wyraźnych słów. Utraciły swoją świergotliwość, stały się matową, dudniącą chrapaniną. — Chcę! Żądam! Chciał otworzyć oczy, lecz mocno zaciśnięte powieki nie ustąpiły od razu. Patrzył przez niewyraźną, wąską szparkę. — Chcę! Żądam! Już nie potrzebował. Stało się. Był otoczony przez starców. To było to, czego chciał, żądał. A jednak przeraził się. Napierająca, drgająca masa starców wydawała się jeszcze bardziej natarczywa, jeszcze bardziej odrażająca. — Za-ko-cha-ny! — chrapały usta bez zębów. Wyciągali ku niemu obwisłe ręce i zacieśniali krąg. — Za-ko-cha-ny! Silniejszy od bólu szyderstwa zaczął być dla Kajtusia wstręt przed dotknięciem, fizycznym kontaktem z tymi wyciągniętymi rękoma. — Za-ko-cha-ny! Treść tego krzyku właściwie straciła sens, a może tylko zmieniła sens, stając się wyrazem pustej, bezprzedmiotowej nienawiści. P Kajtuś wiedział, że musi się zerwać, uderzyć i przerwać krąg. A jednak stał bez ruchu. Gdy kiście dłoni zaczęły go dotykać, skulił się i, wyciągając przed siebie, skoczył, napierając na ciała budzące odrazę swoją odmiennością. Rozepchnięcie starców było łatwe, tak jakby skoczyć przez zagon wyrośniętej kukurydzy o łodygach, których każdy człon otorbielony był czymś sflaczałym. Ale to nie była kukurydza, tylko starzy ludzie, z których każdy wyciągał ku Kajtusiowi ręce i czegoś chciał. Kajtuś wybiegł przez bramę i nagle dostał się w snop ostrego, słonecznego światła. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że krzyczy, on sam krzyczy nieartykułowany dźwięk. Krzyczy mocno, że piersi, szyja i usta zesztywniały w jedną rurę wyrzucającą krzyk. Wejście w plamę słonecznego światła urwało ten krzyk i zawiesiło na moment jego ucieczkę. „Słońce dezynfekuje” — przeszło przez głowę Kajtusiowi. Nikt go nie gonił. Był sam. Był wolny. * * * Kajtuś szedł opustoszałą ulicą. Było gorąco. To, co się stało przed chwilą, było teraz czymś nieważnym. Zrobił czar? Zrobił. Musiał go zrobić, by się uwolnić. By być wolnym. Był wolny. Od czego? Ulica była dziwnie spokojna, zbyt spokojna. Zbliżał się do rogu, zza którego widać było wyrysowane na asfalcie piekło-niebo. Ktoś niewidoczny rzucił kamyk, który upadł na jedno z pól wydzielonych kredową kreską. Rozległ się dźwięk ni to człapań, ni to skoków. Kajtuś doszedł wolno do rogu. U spodu narysowanych kwadratów dzielących asfalt na pola piekła-nieba stała staruszka, która starała się odrywając jednocześnie obie nogi przeskoczyć z jednego pola na drugie. Widocznie przeszkadzała jej w tym gruba spódnica, którą podwinęła do góry i zacisnęła w piąstkach trzymanych przy bokach. Przy każdym podrygu-podskoku wydawała z siebie sapnięcie, którego grubość kontrastowała z chudymi kikutami odsłoniętych łydek. Kajtuś wzdrygnął się na jej widok i zaczął obchodzić rysunek szerokim łukiem. Na twarzy staruszki rysowała się zaciętość, która zgodnie z rytmem skoków owocowała chwilami łagodniejszego grymasu po każdym udanym skoku. Kajtuś przyspieszył kroku. Nic go nie obchodziła ta dziwna starucha. A i ona pochłonięta podrygami nie zwróciła na niego uwagi. Aby dojść do domu, musiał przejść przez duże podwórko otoczone ścianami w barwie żółtego, brudnego piasku. Z bramy wybiegł starzec goniony przez drugiego starca. Kajtuś był go drugiej stronie ulicy, lecz przenikliwe, astmatyczne sapanie było bardziej drażniące niż sam widok. Goniący starzec dobiegł do uciekającego i z ogromnym rozmachem uderzył gonionego na odlew w tyłek. — Berek! — wykrzyknął charkotliwie. Była w tym okrzyku wielka doza nie skrywanej radości. — Berek! — powtórzył z satysfakcją, a goniony pod wpływem impetu drugiego uderzenia nabrał szybkości i poleciał ponadplanowo parę metrów do przodu. Do starego dotarło w końcu, że został berkiem. Odwrócił się i zaczął wypatrywać kolegi, mrużąc krótkowzroczne oczy oraz ruszając mechanicznie głową to w prawo, to w lewo, niczym prymitywny prototyp radaru. — Ty gonisz! — krzyknął, uciekając, dotychczasowy prześladowca. Krótkowzroczny wychwycił uszami kierunek słów i pobiegł ściekającymi krokami. Schowali się w bramie podwórka. Kajtuś podszedł do bramy. Trochę zaintrygowała go ta dziwna gonitwa; coś go ciągnęło do środka. Wszedł. Ogarnął go chłodny cień bramy. Z prawej strony dobiegła go liturgicznie monotonna szeptanina. Schowana w wykuszu, prowadzącym na jedną klatek schodowych, stała staruszka twarzą zwrócona w stronę ściany. Ręce miała podniesione do góry, załamane w łokciach, Dłonie przesłaniały oczy, opierając się opuszkami palców na policzkach. Kajtuś zbliżył się na paluszkach, cicho. Bo sytuacja zdawała się mieć w sobie coś kościelnego. Z trudem zaczął rozróżniać słowa. — Pałka. Zapałka. Dwa kije. — Kto się nie schowa, ten kryje. — ... dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto, sto jeden... Prawdopodobnie staruszka zapomniała sztucznej szczęki, dlatego tak trudno było rozróżnić słowa. I być może z tego powodu przywodziło to na myśl modlitwę. — Kto się nie schowa, ten kryje. Szuuuukam! Kajtuś wiedziony instynktem wyrobionym w czasie podobnych zabaw odbiegł od kobiety w głąb podwórka. * * * Podwórko było na tyle duże, by koło południa wpadało na jego dno trochę słońca, dzieląc je na dwie strefy: brudnego chłodu i zawieszonego w powietrzu gorącego kurzu. Zwykle było pełne wrzasku, pisków o różnych tonacjach, różnych barwach. Teraz wypełniał je dźwięk ciężkiego, spowolniałego mozołu. Przypominał on uderzenia fal morza oliwy, gęstej i tłustej. Walącej o brzeg, który nie mógł stać się mokry. * * * Kajtuś zatrzymał się, lecz dopiero po chwili zrozumiał to, na co patrzył. Na podwórzu bawili się starcy. Skupieni grupkami w różnych kątach; jedni kopali niezdarnie szmacianą piłkę, inni próbowali nie skoordynowanych ewolucji na trzepakach. Stara tłusta baba podskakiwała nad skakanką, której końce trzymały dwie staruszki, kręcąc nimi bezwładnie. Kajtuś patrzył na tyle skupionego wysiłku. Artretyczni starcy z chrzęstem przeciskali kończyny nad poprzeczką trzepaka, zdawało się, że za chwilę odpadną zeń, jak stare tłuste robaki odpadają od mokrych liści. Jakiś starzec, mający bezwładne nogi, podczołgał się do piaskownicy i zaczął walić rękoma, jak cepami, rozcapierzając palce, w piaskowe baby. Drobny, zasuszony staruszek, który włożył sporo trudu, by je wycisnąć z wiaderka, zamachnął się na niego łopatką. Podskakująca baba co chwilę wplątywała się w skakankę, za każdym razem bijąc przy tym po głowach swoje koleżanki, które trzymały końce skakanki. Te zaś, mimo razów, zdradzały niemą satysfakcję, ilekroć tłuste nogi baby więzły w sznurku. Gdzieś dalej biegała w spowolniałym tempie opętańcza czereda starców, uciekając przed aktualnym, kulejącym berkiem. Kajtuś zafascynowany tym obrazem ruszył wolno, drobnymi kroczkami, między nich, oglądał te sceny tak, jak ogląda się dziwaczne zwierzęta w zaczarowanym ogrodzie zoologicznym. W miarę jak posuwał się w głąb podwórka, zaczęło cichnąć. Głuchy, spowolniały dźwięk przymierał. Starcy zamierali w bezruchu. Ich oczy pod białymi powiekami przypominającymi kożuch na dobrze zsiadłym mleku zatrzymywały się na Kajtusiu. Stali w groteskowych pozach. Bezruch nie objął wszystkich naraz; postępował falami, w miarę, gdy kolejni starcy dostrzegali obecność Kajtusia. Podwórko ucichło, na Kajtusiu spoczęły dziesiątki niedowidzących oczu. W tych spojrzeniach była nienawiść. Kajtuś stał pomiędzy nimi, na środku podwórka. Chwilę trwał bezruch i cisza. Kajtuś czuł się sparaliżowany; nawet gdyby teraz chciał przezwyciężenie tych wszystkich spojrzeń było ponad siły. Starcy poruszyli się, powypadały im z rąk łopatki, skakanki, wiaderka. Zaczął się ukryty pod bezwładem ruch, skierowali się w stronę Kajtusia. Z początku ich kroki były drobne, niezdecydowane, przypominające podkradanie się do ofiary, którą trzeba złapać. Na ich twarzach pojawił się delikatny uśmiech perwersyjnej satysfakcji. Podchodzili powoli, a w miarę zbliżania się coraz bardziej zdecydowanie, bezwstydnie. Krąg zacieśniał się, było ich zbyt wielu, by można było tak po prostu roztrącić ich i uciec. A może trudniejszą nawet zaporą od ich fizycznej obecności było stężałe napięcie ich niemego ruchu. Podchodząc już zupełnie blisko, zaczęli wyciągać ręce, drżące nawisami sflaczałej, pomarszczonej skóry. Było w tym ruchu coś z proszenia o jałmużnę i jednocześnie z sięgania po rzecz, której się bardzo pragnie. Ręce zaczynały go dotykać, badać jego twarz, piersi, nogi. Próbowały elastyczności jego ciała, prężności mięśni, gładkości skóry. Wpychały się do oczu, ust, zatykały uszy. Nie padło nawet jedno słowo, słychać było tylko szelesty ocierania się ich suchej skóry. Przepychali się ku niemu, ich ruchy były coraz bardziej zdecydowane, natarczywe, ostre. Niektóre z rąk zaczęły go ciskać, szczypać. Do bólu, coraz większego bólu. Był coraz większy tłok, stojący w tyle napierali, przyciskając do Kajtusia wstrętne, wysuszone ciała tych z przodu. Ręce zaczęły szarpać, wyszarpywać sobie dotyk, szukały wolnych miejsc. Kajtuś poczuł, że starcy unoszą go w powietrze, wydzierały go sobie coraz to nowe złaknione dotyku, gmerające dłonie. Tłumek starców uniósł Kajtusia i, jak na fali złożonej z dziesiątków rąk wyciągniętych ku jego ciału, porwał ze sobą. Starcy sformowali coś przypominającego procesję, której splugawioną relikwią było ciało chłopca. Wyszli z podwórka i nieporadnie na swych niesprawnych nogach zaczęli iść pustą ulicą. Ci, którzy nie nadążali, zostawali w tyle, mamrocząc prośby o zwolnienie tempa. Starzec, którego nogi były bezwładne, wyczołgał się z bramy. Ale pochód odszedł już za daleko. Kuśtykając szli jezdnią. Parę osób w środku nie wytrzymało tłoku i tempa marszu. Przewróciły się. Lecz dla idących była to jedynie przeszkoda do pokonania, powód, dla którego trzeba było wyżej podnieść nogi, miękki, śliniący się punkt oparcia dla stóp. Na miejsce tych, którzy nie wytrzymali, zjawiali się inni, wychodząc z bram domów i dołączając do pochodu. Kajtusiowi wydawało się, że zobojętniał. Nawet gdyby zacisnął zęby i bardzo chciał, wiedział, że nic to nie da. Był zbyt zmęczony. To, co się działo wokół niego, przerastało go. Lecz to uczucie wewnętrznego zobojętnienia było tylko w połowie prawdziwe. Nie bronił się już przed tymi rękoma, było to bezcelowe. Jedynym wyrazem sprzeciwu, z czego niezupełnie może nawet zdawał sobie sprawę, był krzyk. A raczej wycie. Fizjologiczny znak protestu. Crescendo na jednym wysokim tonie, załamujące się wysuszonym gardłem. Pochód szurał; powłóczące nogi, sapania, mlaskanie bezzębnych ust, pierdnięcia... Tworzyło to jedyne tło krzyku. Starcy doszli do placyku zamkniętego paroma małymi, zniszczonymi domami. Zatrzymali się na środku. Kajtuś poczuł, że ręce, które unosiły go w górę, opadają, nie tyle składając go, co wduszając twarzą w ziemię. Ucichło szuranie stóp, szelest tworzony przez starców przycichł, by po chwili przemienić się w dziwaczną rozmowę, gwar. Zamiast słów padały niezrozumiałe dźwięki, matowe i głuche, przypominające słowa ludzi, którzy od urodzenia starali się nieudolnie naśladować zwierzęta. Wokół Kajtusia przerzedziło się trochę. Część starców rozeszła się do pobliskich domów. Kajtuś leżał na ziemi, tak go rzucili. W pobliżu stało paru roślejszych dziadków, którzy widać mieli za zadanie pilnować Kajtusia. Od czasu do czasu któryś z nich podchodził i dotykał chłopca, jakby chciał upewnić, że nie jest on zjawą. Starcy, którzy przed chwilą odeszli, zaczęli wypełzać z domów, każdy z nich ciągnął za sobą kawałki drewna, połamane meble, suche gałęzie. Taszczyli to z wysiłkiem w stronę Kajtusia. Była to dla nich ciężka praca, niektórzy wzięli zbyt ciężkie rzeczy i nie mogli sobie poradzić. Jednak, zapierając się, dociągali je do chłopca. Po zrzuceniu ciężaru na twarzach pojawiała się ulga i uśmiech satysfakcji. Zawracali po następne ładunki. Wokół Kajtusia zaczęła wyrastać barykada z drewnianych przedmiotów. Dużo w niej było zniszczonych szkolnych ławek, widocznie w jednym z pobliskich budynków była szkoła. Każdy z nosicieli po ułożeniu ładunku podchodził do Kajtusia i, mrucząc niezrozumiale, obmacywał go. Barykada, stos ułożonych przedmiotów, urósł już na tyle, aby przesłonić Kajtusiowi plac, a jednocześnie oddzielić go od natrętnych rąk. Kajtuś przez szparę zaczął się przyglądać twarzy jednego z pilnujących starców. Przypominała mu kogoś. Profesora ze szkoły, tego, który zabrał mu kartkę do Zosi. Starzec o twarzy profesora dostrzegł, że Kajtuś mu się przygląda. Podszedł i przez szparę w barykadzie uśmiechnął się do Kajtusia. Kajtuś widział jego twarz w obramowaniu fragmentu złoconej ramki, rzuconej przez kogoś. Nikt ze starców nie uśmiechał się do Kajtusia, dlatego ten grymas wydał mu się tak dziwnie obcy. — Czego wy chcecie ode mnie? O co wam chodzi? — spytał Kajtuś. — Nie czujesz tego? — odpowiedział profesor, przybliżając twarz. Kajtuś milczał, starał się otrząsnąć z odrętwienia, ale mógł tylko patrzeć. — Masz inną skórę, inny zapach, inne ciało. Jesteś młody. — Przecież kiedyś stanę się taki sam, jak wy. — Może, ale teraz jesteś inny, zupełnie inny. Masz szansę, masz za dużo szans, możliwości, które oni już potracili. Jesteś zakochany, możesz kochać. To wielka zbrodnia. Przypominasz im to, co mieli, czego nie mogą odzyskać. Twoja obecność sprawia im ból. Profesor wsadził rękę przez lukę barykady i chwycił Kajtusia za ramię. W miarę jak mówił, zaciskał dłoń coraz silniej. — Gdy dotykają ciebie, daje im to radość, lecz płacą za nią przypominaniem o nich samych, o ich ciałach. Wyrywasz ich z zapomnienia. Jeśli mają kochać siebie takimi jakimi są, ty musisz zostać znienawidzony. Musisz zapłacić za ich cierpienie. Sprawiasz im ból... Kajtuś oddzielony deskami od starca mógł się wyrwać, odtrącić pożółkłe paluchy. Ale wiedział, że ten dotyk jest ceną tej rozmowy. — Co oni chcą zrobić? — zapytał. — Spalić cię. Profesor przesunął dłoń na kark Kajtusia i zacisnął palce tak gwałtownie i mocno, że szyja chłopca wyprężyła się, a cała głowa spazmatycznie poleciała do tyłu. Profesor cofnął rękę. Przez chwilę przyglądał się Kajtusiowi przez rumowisko, śmiejąc się charkotliwie, i odszedł. Kręcąca się koło stosu starowinka była tak sztywna, że prawdopodobnie niczego nie mogła przynieść. Z największym trudem pochyliła się nad wysuszonym trawnikiem i narwała kępek suchej trawy, potem podeszła do narosłego drewnianego stosu i utykała trawę, starając się wciskać jak najgłębiej. Na ustach miała niewyraźny grymas, który mógł być nieobecnym uśmiechem. Mamrotała coś trudno zrozumiałego, można to było wziąć za obsesyjnie powtarzane jedno słowo. — Płacić! Płacić! Płacić! * * * Kajtuś został sam, oddzielony od głosów i dotyków. Usiadł ziemi, objął rękoma głowę i zaczął płakać. Cicho, prawie bez głosu. Zacisnął mocno zęby, szyja wyprostowała się, naprężyła. Zaczął przebierać wargami powtarzane słowa. Ale czuł, że nie jest w stanie skupić się i pokierować swoją siłą. Osunął się na ziemię. W pobliżu znajdowała się krata szybu kryjącego instalacje komunalne. Wydało mu się, że słyszy stamtąd dźwięk, przysunął się. — Kajtuś — usłyszał cicho powiedziane swoje imię. Przez kratę w dole zobaczył twarz Zosi. — Kajtuś, musisz mi pomóc, nie podniosę tego sama. Kajtuś chwycił kratę i, naprężając się cały, podniósł wieko. Zosia stała na jednym ze szczebli z grubego pręta wmurowanych w ścianę szybu. Kajtuś podał jej rękę i pomógł wyjść na powierzchnię. Przez chwilę stali na wprost siebie milcząc. Kajtuś powoli podniósł dłoń i położył na jej ramieniu. — Musisz uciekać stąd — powiedział. — My musimy uciekać — powiedziała Zosia. — Wchodź prędko. Zejdziemy razem w dół. Uciekniemy — napierała na niezbyt przytomnego Kajtusia. — Uciekniemy...? — zapytał. — Tak, uciekniemy razem — odpowiedziała Zosia. Kajtuś zrobił to, co mu kazała, pochylił się nad dołem głębokiego szybu. Dno było skryte, niewidoczne w ciemności. Ściany gładkie z równo wmurowanymi prętami. Kajtuś przełożył nogę i poczuł, że ześlizguje się w dół. Szczebel ułamał się. Kajtuś spadał, ciałem zawadzając i wyłamując kolejne pręty, które teraz leciały nad nim jak ptaki. Gdzieś w górze widoczny był okrąg ujścia szybu, widział w nim nachyloną głowę Zosi. Ponad jej głową widać było zmniejszający się krążek nieba. Obraz coraz bardziej przesłaniały, spadające jak kłaczki puchu, odrywające się szczeble. W końcu jasny krążek zmniejszył się zupełnie. Odpadające szczeble dźwięczały chrzęstem przełamywanych na pół jabłek. Kajtuś krzyczał wysokim, ostrym tonem ustokrotnionym przez wąskie ściany szybu. Spadał coraz niżej i gdyby nie trzask łamiących się kolejno szczebli, mógłby mieć wrażenie, że wisi zawieszony w powietrzu. Starcy skupili się blisko stosu. Stali cicho — jakby w zadumie, w końcu jeden z nich podpalił wiecheć chrustu. Wtedy rzuciła się reszta, by utykać skrawki płonących gazet w szpary stosu. Ściemniało się. Stos płonął, zaczął rozświetlać ich twarze, na których czytelna była szczera ulga i radość. Niektórzy stali zbyt blisko i dopiero po chwili, osmaleni, zaczęli się wycofywać trochę dalej od ognia! Gdy stos rozpalił się na dobre, ciasny otaczający go krąg zaczął mruczeć. Była to rytmiczna pieśń bez słów, w takt której kiwali się wszyscy razem, tworząc jeden wielki dziwaczny organizm. Rytmiczne, basowe mruczenie tłumu miało swój kontrapunkt, który dochodził z coraz większej i większej odległości. Krzyk małego chłopca. * * * Kajtuś ocknął się pod ciężkimi metalowymi drzwiami, sufitu paliła się słaba i brudna, nie osłonięta żarówka. Kajtuś wstał i podszedł do drzwi, pchnął je. Drzwi uchyliły się. Przed nim było podwórko. Podwórko jego domu. Było puste. Obok kupy zwalonego węgla stała buda powozu z wymalowanym czerwonym krzyżem miejskiego szpitala. Zaprzężony do niej koń stał odwrócony tyłem. Do głowy miał przyczepiony szary, brudny worek z ziarnem. Brzegi worka zachodziły wysoko, przesłaniając koniowi oczy. Tylne drzwi budy były uchylone, lecz wewnątrz nie było nikogo. Nawet woźnica gdzieś się schował. Kajtuś przeszedł przez podwórko i zaczął się wspinać po schodach na czwarte piętro. Przez szparę w uchylonych drzwiach padała smuga światła na nie oświetlone schody. Kajtuś wbiegł do mieszkania. Nad leżącą nieruchomo babcią pochylał się człowiek w białym kitlu. Właśnie wyciągał z jej ciała igłę strzykawki. Obok niego leżało niklowane pudełko, błyszczące odbitym promieniem słońca. Człowiek w białym kitlu wycisnął w powietrze resztkę płynu ze strzykawki. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął chustkę do nosa. Troskliwie wytarł w nią igłę. Babcia miała otwarte szeroko oczy, które usiłowały zmienić pozycję. Były jedynym ruchomym elementem w jej zesztywniałym ciele. Ruch jej oczu, przez kontrast z zastygłością ciała, wskazywał, że usiłuje ona coś przekazać. Swój lęk, a może chęć złapania, ujrzenia jak najwięcej światła, przed zesztywnieniem walczącym z żywotnością oczu. — Ona nie żyje — powiedział, nie odwracając się, człowiek w białym kitlu. Widocznie wiedział, a może wyczuł obecność Kajtusia za plecami. Ten głos był znany Kajtusiowi. Oczy babci zareagowały na dźwięk słów drgającym trzepotaniem, jakby za wszelką cenę chciała rozsunąć jak najszerzej powieki. Człowiek w białym kitlu zauważył to. Schował strzykawkę do błyszczącego pudełka i uwolnioną rękę wyciągnął w kierunku oczu babci. Zdecydowanym ruchem od góry zasunął jej trzepoczące się jak uszkodzony motyl powieki. Rozległo się przy tym trzaśniecie jak przy rozduszaniu butem tłustej, dorodnej krewetki. — Ona zaraz będzie martwa, Kajtusiu — człowiek w białym kitlu odwrócił się, światło bardzo słabo oświetlało jego twarz. Zrobił krok ku Kajtusiowi i ujął jego brodę, tak jak wtedy, gdy chce się przytrzymać głowę dziecka, które coś nabroiło. — Zupełnie martwa — dodał patrząc Kajtusiowi w oczy. Kajtuś poznał tę twarz. Był to profesor. Uśmiechał się teraz do Kajtusia. Profesor puścił brodę Kajtusia. — Zupełnie martwa... — przeszedł do drzwi i zamknął je za sobą. Kajtuś podszedł do łóżka, na którym leżała babcia. Stał bez ruchu. Wyciągnął dłoń w kierunku jej zamkniętych oczu. Powieki babci zaczęły drgać, uniosły się ciężko, jakby były usztywnione ołowianymi fiszbinami. Oczy, które się spod nich ukazały, patrzyły prosto do góry, bezrozumnie, dopiero po chwili wolnym ruchem zaczęły szukać. Odnalazły Kajtusia. Zatrzymały się na nim. Czuło się, że chcą mu koniecznie coś przekazać. Kajtuś ze zduszonym szlochem przypadł do babci, objął ją ramionami. Z ust babci dobył się jęk zakończony gulgotem gęstej cieczy. Zaczęła łapać powietrze bardzo płytkimi i gwałtownymi chłyśnięciami. Każdy krótki wdech powodował gwizd dobywający się z wysuszonej krtani. Usiłowała coś powiedzieć, lecz słychać było jedynie nieczytelny dźwięk obsuszonego gardła. — ... chciałeś... chcieć... — udało się jej wypowiedzieć. Kajtuś patrzył na babcię, stężały, konkurujący zastygłością leżącym przed nim ciałem. — ... cicho... spokój... szczęśliwy... — doszły te słowa przedzielone dźwiękami walki ze sztywniejącymi włóknami mięśni. Nagle te wszystkie zespolone w wysiłku mowy mięśnie twarzy babci rozkurczyły się. Babcia umilkła. Nagłe ustąpienie napięcia spowodowało wykwitnięcie nikłego, spokojnego uśmiechu na jej twarzy. Jej drgające, szukające kontaktu oczy znieruchomiały, zastygając pośrodku szpary wyznaczonej powiekami. Kajtuś dusił w sobie szloch, lecz płacz był silniejszy od niego, każdym nawrotem wprawiając w drżenie jego ciało. Ścisnął ramiona babci i zaczął nimi potrząsać. Wyglądało, że wypełnia go wiara, iż im mocniej będzie trząsł babcią, tym bardziej oddali ją od niechcianego. — Nie, nie… — powtarzał między wstrząsami szlochu. Uniósł babcię prawie do siedzącej pozycji, sam klęcząc na łóżku. Krzyczał i szlochał coraz mocniej… * * * Przez okno zaczęły wpadać promienie rannego, zimnego światła. Kajtuś siedział nieruchomo na łóżku. Puścił ramiona babci, która sztywno opadła na posłanie Podniósł się mechanicznie i zaczął nakrywać do stołu, robił to bardzo starannie, powoli i dokładnie. Tak jak wówczas, gdy chce się zrobić rodzicom niespodziankę szykując w tajemnicy obiad. Przyniósł ze spiżarni masło, konfitury, chleb. Ułożył to wszystko na stole, rozlał kawę do szklanek. Przystanął i popatrzył na babcię. — Śniadanie już gotowe, babciu — powiedział. Na stole były nakrycia dla dwóch osób. Podszedł do leżącej babci i zaczął ją podnosić. Szło mu to bardzo opornie. Babcia była niespodziewanie ciężka i sztywna. W końcu, przewalając się pod bezwładnym ciężarem, przeciągnął ją w kierunku stołu. — Trzeba zjeść śniadanie. Trzeba zjeść śniadanie — powtarzał. — Śniadanie jest najważniejszym posiłkiem, nie można wychodzić z domu bez śniadania — mówił mechanicznie, lecz z nutą czułości. Zaczął sadowić babcię na krześle, nie było to łatwe, gdyż ciało tylko momentami utrzymywało równowagę, co chwilę osuwając się to w lewą, to w prawą stronę. W końcu udało mu się unieruchomić babcię, zapierając jej łokcie o krawędź stołu. Drobne starcze dłonie leżały rozprostowane po obu stronach talerza, szczęka bezwładnie opadła ukazując fioletowy język. Kajtuś usadowił się z przeciwnej strony stołu i zaczął jeść. — Może dać ci jeszcze chleba, babciu? Wystarczy ci? Wyjątkowo dobry chleb, babciu. Smarował kromki chleba i jadł je z apetytem. Wszystko było normalne, może jedynie lekko spowolniałe. — Trzeba dobrze przeżuwać, nigdzie się nie spieszymy. Niezdrowo jest się spieszyć przy jedzeniu. Przez okno wpadało ostre słoneczne światło. Kajtuś jadł śniadanie i rozmawiał z babcią. Był bardzo grzeczny. * * * Obraz był nieostry, widoczny jak przez szybę, po której cienką warstwą spływał deszcz. Kajtuś nie mógł się zorientować, gdzie jest. Nie wiedział, czy jest to szkolna klasa czy cmentarz. Przestrzeń, w której znajdował się, zawierała elementy tych miejsc. A może tylko tak się zdawało Kajtusiowi. A może był to cmentarz, gdzie korzystając z ładnej pogody, przyniesiono ławki i urządzono plenerową lekcję na zdrowo rosnącej trawie. — Kajtusiu, jest mi bardzo przykro, że twoja babcia umarła — powiedziała do niego pierwsza z brzegu dziewczynka. Uśmiechnęła się kokieteryjnie, wysunęła język i oblizała wargi. — To straszne zostać tak zupełnie samemu na świecie, bez rodziny, ale myślę, że nie będziesz się bał sypiać sam. Teraz w nocy jest zupełnie ciemno. Jest mi naprawdę bardzo ciebie żal, Kajtusiu. Chłopczyk, który to mówił, wysunął się przed dziewczynkę, lekko ją odpychając. Dysonans pomiędzy treścią jego słów a wyrazem twarzy był bardzo sugestywny. Tryumfował zupełnie tak, jakby udało mu się urwać ostatnią szóstą nogę muchy, nie zabijając jej przy tym. — Biedny Kajtusiu, jak to dobrze, że twoja babcia nie męczyła się długo, że umarła tak szybko. Będziemy ją wspominać, nie zapomnimy o twojej babci — dziewczynka chichotała i odłamywała po kolei listki i kwiatki z żałobnego wianuszka. Na trzy słowa wypadał jeden kwiatek, który sfruwał do jej stóp. — Kajtusiu, twoja babcia umarła! Słyszysz? Twoja babcia jest nieżywa! Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Bardzo ci współczuję... Piegowata głowa dziewczynki z warkoczykami wyciągnięta była na chudej szyi. Dziewczynka bardzo chciała zajrzeć wprost w oczy Kajtusiowi. Przy powtarzaniu informacji o śmierci babci pchnęła Kajtusia w ramię, chcąc mocniej udokumentować chęć podzielenia się z nim tą wiadomością. Nie wyglądała na zadowoloną. Oczekiwała widać, że jej kondolencje wywrą na Kajtusiu większe wrażenie. Dzieci stały, cisnęły się w szeregu. Podśmiewały się i przepychały. Szereg zdawał się nie mieć końca. Wypełniał miejsce, gdzie bujny, dobrze nawożony bluszcz spowijał kamień nagrobków z drewnem szkolnych ławek. Prawdziwy cmentarz. Wszystko było prawdziwe. Białe, bardzo białe nagrobki, poprzecinane wąskimi pasemkami trawy, zimnoniebieskie niebo, widoczne w przerwach między drzewami, jasne kamyczki, którymi wyłożone były ścieżki. Tłumek na czarno ubranych postaci dorosłych koncentrował się wokół jednego miejsca. Wszyscy zwróceni byli w jedną stronę, ku środkowi ścisku. Z początku trudno było zauważyć, co znajduje się w centrum, przesłaniał to zwarty mur ciemno ubranych w sztywne, nie co dzień noszone stroje postaci. Byli to sami dorośli, tylko gdzieniegdzie wierciły się drobne sylwetki znudzonych ceremonią dzieci. W prześwitach między nogami dało się w końcu dostrzec obiekt zainteresowania. Była to leżąca na ziemi, otwarta trumna. Bardzo duża trumna, pełna nawisów, esownic i ozdóbek. Z zewnątrz pomalowana na czarno, zaś wnętrze wybite było błyszczącym, różowym materiałem. Opodal stało solidne wieko. Zebrani ludzie stali na jeden, dwa kroki przed trumną. Trumna była pusta. Z lewej strony wynikło jakieś zamieszanie. Przez tłum przeciskała się wysoka czarna postać w ciemnym, sprawiającym wrażenie brudnego, fartuchu. Szła trzymając na wysokości brzucha coś wyrywającego się, wierzgającego. Postać podeszła do trumny, walcząc z niesionym ciężarem. Gwałtownie pchnęła szamoczącą się plątaninę rąk i nóg do otwartej trumny. To coś, szamocące się bezsilnie, to była Zosia. Jej ruchy były zwolnione, raz po raz usiłowała podnieść się, lecz wyciągające się z tłumu dłonie, owinięte w czarne rękawy z białymi mankietami wduszały jej głowę, ręce, nogi do wnętrza głębokiej trumny. Postać w czarnym fartuchu odwróciła się, by podnieść leżące wieko trumny. Dopiero teraz można było zobaczyć jej parz. To był profesor. Profesor z pełnym entuzjazmu wysiłkiem podniósł wieko góry i zaczął nakładać je na trumnę. Dziewczynka w środku usiłowała się podnieść, lecz ciężkie wieko, oparte na jej tułowiu, wgniotło ją do środka. Ręce najbliżej stojących także wpychały ją w głąb, tak jak upycha się w walizce rzeczy, których jest za dużo. W końcu musieli odsunąć dłonie w obawie przed przytrzaśnięciem przez opadające wieko. Przez szparę, która została, widać było zapłakaną twarz Zosi. Rzucała szybkie spojrzenia, szukając kogoś wzrokiem, od czasu do czasu wyrywał się z jej gardła krzyk — Kajtusiu...! — w jej oczach była tylko rezygnacja i strach. Profesor i najbliżej stojący opuszczali wieko trumny. Robili to bardzo powoli, tak że szpara zmniejszała się wolno, lecz systematycznie. Wszystkie dochodzące dźwięki miały brzmienie jakby rozchodziły się w powietrzu o gęstości galarety. Z wnętrza zamkniętej trumny ciągłe słychać było niewyraźne krzyki, uderzenia... Profesor wziął do ręki młotek i zaczął wbijać długie gwoździe w wieko. Wykonywał tę pracę niespiesznie, solidnie. Na twarzy miał wyraz zadowolenia z dobrze spełnianego obowiązku. Przez chwilę patrzył przez nogi stojących dookoła. Uśmiechnął się dostrzegłszy kogoś. Mała sylwetka Kajtusia nie mogła się przedrzeć przez zaporę z czarno odzianych nóg. Można było mieć pewność, że wieko będzie dobrze przybite. * * * Ruszył cmentarny kondukt. Idący szli wolno, jak nakazuje zwyczaj. Odstępstwem był tylko fakt, że trumna niesiona przez cztery szare postacie znajdowała się nie na początku konduktu, lecz w jego środku, jakby idący ludzie byli eskortą, otaczającą zwartym murem trumnę. Osoby idące w szeregu sprawiały pozytywne, dostatnie wrażenie. Byli zadbani, twarze wyrażały stosowną powagę. Niektórzy przyszli razem z dziećmi, które prowadzone za ręce zachowywały się spokojnie. Kobiety ubrane były nawet z wyszukaną elegancją. Kajtuś szedł z boku pochodu, chciał się przepchnąć bliżej trumny, lecz idący uniemożliwiali mu to. I wyczuwając jego zbliżanie, zacieśniali szereg. Kajtuś jeszcze raz próbował się wślizgnąć. — Zmykaj, smarkaczu! — wysyczał szczupły jegomość, łapiąc Kajtusia za ramię i ścisnąwszy mocno, aż do bólu, odepchnął go z całej siły. Kajtuś przeleciał siłą rozpędu parę kroków, potknął się. Wyszukał następne miejsce, przez które, jak mu się zdawało, mógłby się prześlizgnąć. Gruba, otorbiała sadłem ręka kobiety pochwyciła go za ucho, ciągnąc do dołu tak, że Kajtuś musiał schylić nisko głowę. — Gówniarzu jeden, nie umiesz uszanować nawet takiej chwili, popatrz, jaki przykład dajesz innym dzieciom, bękarcie....! Kobieta mówiła przez zaciśnięte zęby, cały czas idąc zgodnie z rytmem konduktu. Ciągnęła Kajtusia, który pochylony w pasie musiał truchtem podążać za nią, a raczej za swoim uchem. Idąca obok kobiety mała, piegowata dziewczynka rozglądnęła się szybko i — widząc, że nikt się jej nie przygląda — zagrała na nosie oraz pokazała język Kajtusiowi. Po czym szybko wróciła do wyprężonej pozy grzecznego dziecka, podając rękę mamie. Wszyscy udawali, że nie dostrzegają zamieszania, jakie raz po raz wywoływał Kajtuś. Udawali, że nic się nie dzieje. Kajtuś poczuwszy, że jego ucho zostało uwolnione, rzucił się do przodu. Wszystko w nim drgało, trzęsło się, był jednym wielkim szlochem. Nie dostrzegał niczego, nie rozumiał, nie chciał, nie potrzebował... Słyszał dźwięk jakby w jego czaszce zwieszono dziesiątki bardzo cienkich strun, które drgały jedną wysokością. Miał tylko jeden cel — dojść do trumny. Dokonać tego wbrew tym wszystkim na czarno odzianym ludziom, którzy na to nie pozwalali. Nie wiedział co zrobi, gdy dojdzie do niej, może przewróci tych, którzy nieśli, rozbije trumnę i... Udało mu się wyminąć parę osób. — Pamięci własnej babci nie uszanujesz! — gruby facet wyciągnął ku niemu ręce, ale Kajtuś ominął je. — Chuligan! Chuligan! — zaczęła krzyczeć starsza pani. Nie udało się, osaczyły go obce dłonie, wyciągnięte, szarpiące, natarczywe, odbierające mu swobodę ruchu. Kajtuś poddał się, zrezygnował. Tych rąk było za dużo. — Tego chłopca trzeba stąd usunąć! — W takiej chwili zrobić taki wstyd. — Tak, tak, trzeba go stąd wyrzucić, ulicznik jeden. — Cóż za brak wychowania, nawet nie jest ubrany tak jak trzeba! — Ja to załatwię, dajcie mi tego smarkacza! — Nie, nie, zostaw go, od tego są inni. Trzeba kogoś zawołać. — Gdzie jest dozorca, gdzieś tu był. On musi go zabrać. — Panie dozorco! Panie dozorco! — Niech pan weźmie tego gówniarza, niech go pan wyrzuci! — I żeby już tutaj nie wrócił. — Cóż za brak kultury! — W takim momencie! W takim momencie! Postać w ciemnym fartuchu objęła Kajtusia w pół i uniosła jak worek. Kajtusiowi było już wszystko jedno. Przegrał. Nieważne stało się, jak wygląda twarz tego, który go niósł, ani dokąd go niesie. Był bezwładny. Patrzył przez zalane łzami oczy za oddalającą się ciemno ubraną grupą. I było mu to obojętne. Dozorca z ciałem Kajtusia wyszedł poza cmentarny mur, na wysypisko sepulkralnych odpadów, gnijących kwiatów, świeczek, naddatków ziemi z wykopanych grobów. Tutaj dozorca uznał swoją misję za zakończoną. Rzucił Kajtusia na śmierdzący wzgórek. Kajtuś upadł sflaczałe między zwiędłe i gnijące tam łodygi kwiatów. Nic nie czuł, nic nie myślał. — Tu twoje miejsce! A jak cię jeszcze raz zobaczę...! — dozorca patrzył chwilę na leżącego Kajtusia, ocierając dłonie o fartuch. Kajtuś bardzo wolno przymknął oczy. Został sam. Dookoła bzyczały ogromne czarne muchy. * * * Na cmentarzu wszyscy stali koło świeżo wykopanego dołu. Grabarze zaczęli spuszczać trumnę, która obijając się o ściany wykopu, ze zduszonym głębokością łomotem oparła się na dnie. Wyciągnęli szybko sznury i chwycili za łopaty. Nikt nic nie mówił, było zupełnie cicho. Nikt niczego nie rzucał do mogiły. W miejscu, gdzie zwykle stoi ksiądz, stał gruby mężczyzna, po którym znać było zniecierpliwienie. Grabarze szybko wypełniali dół ziemią przy akompaniamencie rytmicznego szczęku łopat. Nikt nic nie mówił, nikt nic nie mówił. * * * Kajtuś otworzył oczy, zapadał zmierzch. Podniósł się odrętwiały. Muchy już nie bzyczały. Lecz widok otoczenia przypomniał mu wszystko. Wszedł na teren cmentarza. Z mroku wygryzała się biel nagrobków. Szedł po ścieżce. Szedł wolno, niepewnie. Miał wrażenie, że wszystko to, co było wokół, dociera do niego jedynie w drobnej części. Panujący spokój i cisza były tylko tłem zdyszanego rytmu, który pulsował mu w skroniach, żyłach, głowie. Rytmu, który wzbierał. Jego drobna sylwetka w niebieskiej poświacie, o wyciągniętych w górę ramionach, podrygiwała przy każdym kroku. Wyczuł, że jest niedaleko celu. Prostokątny pagórek usypanej ziemi był na wprost niego. Nic nie zakłócało jego czystej, spokojnej geometrii. Nie było żadnych kwiatów, wieńców, u wezgłowia tkwił drewniany krzyż bez żadnych napisów. Kajtuś opadł na kolana, jego opuszczone ręce dotknęły grobu. Końce palców machinalnie wgłębiły się w ziemię, I przebijając wyschniętą zewnętrzną skorupę, dotarły do wilgotnej, tłustej gleby. Wszystko pachniało. Rozkopana ziemia, zdeptana, starta na miazgę trawa, nagrzane kamienne płyty. Palce Kajtusia zostały pobudzone tym nowym, odmiennym, zdawałoby się żywym dotykiem. Zaczął nimi nieświadomie przebierać, wciskać je coraz głębiej. Coraz gwałtowniej wbijał dłonie w ziemię i rozrzucał ją na boki. Rozrywał, rozkopywał prostopadłościan drobnymi dłońmi. Robił to histerycznie, walcząc z grudami ziemi jakby były żywymi przeciwnikami. Wilgotna w środku ziemia oblepiała jego ramiona. Wzbierała w nim furia, szaleństwo wobec nieustępliwości czarnej brei. Opadł zdyszany. Poczuł swoją bezsilność i bezwładną oporność tego, co było przed nim, tego, co go oddzielało. Trwał tak chwilę. Zaczęły mu sztywnieć ramiona, cały zesztywniał, naprężył się tak, jak niektóre rośliny, dojrzewając, naprężają się, by pod lada dotknięciem wyzwolić zebraną energię, by pęknąć i wyrzucić nasiona. Szczęki zacisnęły się. Drobna twarz zapadła się jeszcze bardziej. Wargi zaczęły drgać, przebierając bezgłośnie, bełtały cały czas ten sam jeden ruch. — Chcę. Żądam. Chcę. Kajtuś wyprostował się. Te trzy słowa zamarły. Stał przed rozkopaną z wierzchu mogiłą. — Chcę! Żądam! Chcę! Ziemia drgnęła. Był to dreszcz taki, jak wówczas, gdy na rozgrzane ciało padnie kropla zimnej wody. Westchnięcie, ciężkie, przelewające się. Powierzchnia czarna, tłusta, monolitycznie zlepiona, a jednak rozpadająca się przy ruchu, wzdęła się. Z ogromnym wysiłkiem pulsowała, chcąc nie skoordynowany ruch przekształcić w celowość. Zaczęła za każdym poruszeniem, falą, tworzyć dźwięk nieczytelny, tworzony z jęku złamanego usiłowaniem stworzenia słowa. Ruch zaczął podlegać celowości. Jakby cała ziemista płaszczyzna przemieniła się w usta, gigantyczne, czarne, bezkształtne, wielowargie usta. Te usta miały trudności, nie mogły wydobyć z siebie uporządkowanego dźwięku. Tak jak maszyna, która stała zapomniana i teraz włączona nie może dostosować się do swojej funkcji. Wzdymając się i opadając, niewyraźne pełne jąkań dźwięki stawały się słowami. — Idź precz! Czarne, bezwargie usta ruszającej się ziemi oblepiły Kajtusia swoim oddechem. — Precz! — wydobyło się już czytelniej. Stężałe, sapiące. Kajtuś opadł, wszystkie stawy, zawiasy jego ciała stały się bezwładnymi, uwolnionymi częściami ulegającymi swemu ciężarowi. Upadł. * * * Obraz wyłaniał się z mroku rozświetlony żółtozielonym światłem. Duże, ciemne pomieszczenie o ścianach w kolorze głębokiej, zgniłej zieleni zdawało się być zbudowane wedle zdeformowanej, dziwacznej perspektywy. Kajtuś czuł się zesztywniały, ścierpnięty, każda część jego ciała wyrywała się z nieznośnego zastania. Chciał się poruszyć, uwolnić z niewygodnej pozy. Zebrał się w sobie, by dokonać wysiłku napięcia mięśni, skoordynować je, ruszyć nimi. Wtedy poczuł cienkie, wpijające się w jego ciało rzemienie. Miał je na rękach, nogach, obwijały mu szyję, uciskając do bólu przełyk... Nie skrępowane jedynie pozostały oczy, mógł nimi ruszać, patrzeć... Obraz docierał powoli, jakby rogówka nie mogła się dostosować i opóźniała niezależnie od woli zmianę swojej grubości. Zaczął rozróżniać przedmioty. Dostrzegł pokracznie zniekształcone szpitalne łóżko, na małych kółeczkach, którego biel pościeli przerwana była rozmemłanym kocem. Nad łóżkiem, na podoczepianych stojakach, piętrzyły się jakieś butelki, przewody. Bliżej niego stał mały lekarski stoliczek ze szklanym blatem, zapełnionym mnóstwem pojemników, strzykawek, chirurgicznych narzędzi. Kajtuś unieruchomiony był w pozycji siedzącej na dziwacznym fotelu o skomplikowanej konstrukcji z drobnych deseczek; przypominał on fotel inwalidzki dzięki czterem, takiej samej, niewielkiej średnicy, kółkom u nóg. Fotel miał wydzielone części na poszczególne członki ciała, oddzielnie na każdą z nóg, oddzielnie na dłonie, przedramiona i ramiona, oddzielnie na szyję, głowę. Była też płaska, wyślizgana podpórka na brodę. Nie miał jedynie oparcia na plecy, do których był wolny dostęp z tyłu. Kajtuś siedział w nim jakby podwieszony pachwinami, ręce i nogi, a nawet palce miał szeroko rozłożone, rozcapierzone, a każdy z tych członków był misternie, ściśle obwiązany cienkim, wpijającym się rzemieniem, gdzieniegdzie chowającym się w rozstąpione ciało. Jedynie rzemień, którym obwiązane było czoło, przechodził przez drewnianą podkładkę, dodatkowo przyśrubowaną pracowicie wykończonymi nakrętkami. Siebie samego Kajtuś nie mógł widzieć, dojrzał jedynie wierzchołki swoich kolan. Dopiero później spostrzegł poniewierające się w kącie lustro, w którym mógł zobaczyć fragmenty swojej ukrzesłowionej osoby. Kajtuś dyszał świszcząco otwartymi ustami, był to jedyny dźwięk, jaki wypełniał pomieszczenie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że otwartość jego ust jest nienaturalnie szeroka, że coś rozparte między zębami prawie odrywa mu żuchwę ku dołowi. Język Kajtusia był suchy, przy najlżejszym nawet ruchu trzeszczący jak wysuszona rybia skóra. Ale ten język był wolny, jeszcze wolny. Kajtuś mógł nim poruszać. Zaczął badać szczapą języka wnętrze swoich ust. Coś metalowego o ostrych, drobnych kształtach rozpierało mu szczęki. Była to ażurowa konstrukcja, pełna śrub, którymi można było dopasować tę wyszczerzającą uzdę do wielkości uzębienia. Bezruch sprzętów w pomieszczeniu został zakłócony. Sylwetka ludzka obdarzona twarzą weszła w smugę światła. Twarz nachyliła się. Był to profesor, uśmiechnięty, prawie przyjaźnie uśmiechnięty. Ubrany w zszarzały surdut, o wychodzących z rękawów, przyżółconych mankietach koszuli. — Jesteś więc. Jesteś... — profesor, chcąc uprawdopodobnić obecność Kajtusia, dotknął go opuszkami palców. — Ty tyle możesz, tyle mógłbyś... — dłoń zatrzymała się na rozpierającej uździe Kajtusia, sprawdzając właściwe położenie. — Nie wiesz tylko, czego trzeba chcieć... Kajtuś chciał się oprzeć temu dotykowi, lecz nie mógł nawet drgnąć. Chciał coś odpowiedzieć, ale zamiast słów wyrwał mu się z krtani zwierzęcy kwik unieruchomionych ust. Wywołało to na ustach profesora nowy przypływ ciepłego uśmiechu. — Jeszcze zdążysz, jeszcze będziemy rozmawiać. Dużo rozmawiać... Widzisz, ja wiem czego można chcieć, czego trzeba chcieć. Gdy będziemy razem, jeżeli będziemy razem... w zgodzie... — nieznośnie ciepła ręka o ostrych palcach wędrowała między wargami, chodziła wzdłuż dziąseł. — Razem uzupełniamy się... Musimy być razem... Razem... Kajtuś nie mógł już wytrzymać tego dotyku, naprężał mięśnie, ale niczego to nie mogło zmienić. Jego twarz pokryła się potem. Z ust wyrwało mu się spazmatyczne, przeraźliwe wycie. — Chcesz wiedzieć, co to jest? Co możemy razem osiągnąć? Co możemy razem wyczarować? Doznania, uczucia... o jakich nawet nie myślałeś, o jakich nie wiedziałeś, że mogą być...— profesor przerwał i po chwili dodał, trochę sam do siebie. — Bo cóż innego warte jest czarów? Kajtuś dyszał wysuszonym gardłem, jęczał patrząc w oczy profesorowi. — Chcesz mi coś powiedzieć? — wziął ze stolika pióro na bardzo długiej obsadce i umocował w aparaciku rozpierającym zęby Kajtusia, podniósł deseczkę na przegubowym ramieniu do wysokości jego twarzy. Stalówka oparła się na kartce papieru przymocowanej do ruchomego pulpitu. — Spróbuj. Kajtuś wytężył się, mógł minimalnymi ruchami szczęki zmieniać pozycję pióra. Postawił wielkim wysiłkiem parę znaczków na papierze. Wszystko, co mógłby napisać, było absurdalnie niewspółmierne do tego, co czuł. Profesor zerwał kartkę z nie dokończonym słowem, trzymał ją chwilę, po czym pogniótł i rzucił w kąt. — Jak marne jest twoje myślenie. Ból! Czymże jest ten twój ból? Małą cząstką ceny za rzeczy wielkie, za rzeczy, które możemy osiągnąć! Profesor wyszedł z pola widzenia Kajtusia, był teraz za jego plecami. — Z tego wszystkiego, co zrobiłem byś istniał, ważny jest dla ciebie tylko twój ból — powiedział ze smutkiem i szyderstwem zarazem. Chwycił za uchwyty z tyłu fotela i pchnął do przodu. Fotel ruszył. Dzięki temu Kajtuś mógł patrzeć na otoczenie w miarę, jak unieruchomiona głowa zmieniała pozycję. Profesor wyjechał fotelem z pokoju, pchał go teraz przed sobą ciemnym korytarzem, który zbiegał w dół, ciągle w dół... Kajtuś nie widział profesora, czuł jedynie z tyłu jego pchającą obecność. Kółka fotela skrzypiały ostro przenikliwym, bezustannym rytmem. — To ja ciebie stworzyłem... To ja sprawiłem, że jesteś czarodziejem... Sam także nim jestem... Ale teraz ty umiesz... możesz więcej ode mnie... — profesor wyrzucał z siebie urywane zdania. Znać było w jego głosie, że sporo kosztują go te wyznania, choć czekał na chwilę, by je wyrzucić z siebie. — Zadałem ci tyle cierpień, ale będziesz mi wdzięczny za nie. Każde z tych cierpień zwiększało twoją moc... Ja nie mogłem doskonalić się tą drogą... Wychowałem więc ciebie, byś ty swoją mocą mógł mi służyć... Mógł nam służyć... — dochodzący z tyłu głos przemienił się w śmiech. Radosny śmiech. Zatrzymali się przed ciężkimi, niskimi drzwiami, których próg był trudny do sforsowania dla małych kółek fotela. Fotel podskoczył dwukrotnie. W niskim, małym lochu o łukowatym sklepieniu było jeszcze mroczniej, jeszcze bardziej odpychająco. Wilgotne ściany z nie otynkowanej starej cegły miały w różnych miejscach powkuwane zaczepy, sprzączki, haki. Przez środek pomieszczenia przebiegał czarny, nieprzejrzysty parawan, rozpięty na zwieszonym z murów drucie, zasłaniający drugą połowę lochu. — Teraz nic nie możesz, nie możesz ścisnąć zębów, więc nic nie możesz. Ale przyjdzie czas, gdy złączę twoje zęby, wtedy będziesz miał moc. Wielką moc. Którą wykorzystamy razem... Profesor zaczął odłączać Kajtusia od konstrukcji fotela. Była ona sprytna. Po oddzieleniu od stelażu Kajtuś był nadal unieruchomiony przez dziesiątki kształtek, deseczek powiązanych z jego ciałem rzemieniami. Stelaż fotela był jedynie prostym szkieletem do przewożenia unieruchomionych ciał. Teraz Kajtuś przypominał lalkę, prymitywną lalkę, która jedynie parę stawów ma ruchomych. Profesor poruszał tą ogromną lalką razem ze wszystkimi usztywniaczami. Ten niby-pancerz chrobotał przy każdym usiłowaniu zgięcia. Pióro, które przez zapomnienie zostało w metalowej uździe, kiwało się. — Za każdy czar trzeba płacić, ale nie bój się tego... Będziemy używać oszczędnie... musisz starczyć na długo... Profesor sprawiał wrażenie roztargnionego, to, co mówił, zdawało się być adresowane raczej do niego samego niż do Kajtusia, którego sporym wysiłkiem przystawił do ściany lochu. Unieruchomiony Kajtuś był bezwładny, wskutek czego osuwał się i przewracał. Profesorowi udało się w końcu zaczepić jedną rękę Kajtusia, a raczej łupek, do którego była przymocowana, o hak ze sprzączką, zwieszony ze ściany. Profesor był bardzo zaabsorbowany swoją pracą, niecierpliwy skończenia dzieła, pełen przeczucia radości zwieńczenia. — Każdy czar trzeba odcierpieć... jeżeli nie cierpisz, twoja moc niknie... dlatego musisz cierpieć... robić czary dla mnie... dla nas... Profesor skończył zadyszany. Kajtuś był teraz rozpięty na ścianie lochu tak, jak garbarze rozpinają skóry zwierząt. Jego rozwarte usta wzmagały efekt rozpiętości. Profesor stanął przed Kajtusiem, wziął go pod brodę. — Zrozumiesz — zapewnił. Stał bardzo blisko Kajtusia, gdyż przestrzeń za nim ograniczona była czarną kotarą. Patrząc w oczy Kajtusiowi zaczął się śmiać zduszonym, chorobliwym śmiechem. Odwrócił się i, ciągnąc za sobą kotarę, ruszył ku drzwiom. Każdy jego krok podkreślany był przez szurgot kółeczek kotary, ciągniętych po drucie, na którym była zawieszona. Drzwi zamknęły się za profesorem. Przestrzeń oddzielona do tej pory kotarą była odsłonięta. Po drugiej stronie wąskiego lochu, na wprost Kajtusia, stała Zosia. * * * Zosia była tak samo uwiązana do ściany jak Kajtuś, z tym że nie miała tych wszystkich usztywniających podpórek, deseczek. Cztery łańcuchy ułapiały jej kostki u nóg i przeguby rąk. Patrzyli na siebie zaskoczeni. Zosia była brudna, starmoszona. Szeroko rozwarła oczy, nic nie mówiąc. Kajtuś chciał krzyknąć, z jego ust wydobył się nie kontrolowany skowyt. Ale chciał, musiał krzyczeć. Przestrzeń zapełniła się histerycznie zrywającymi się raz po raz jękami. Zosia rzuciła się do przodu tylko po to, by przypomniały o sobie spowijające ją łańcuchy, ściągając na powrót do ściany. Lecz tak jak Kajtuś krzyczał, tak ona rzucała się w opętańczym odzewie. Pobudzali się nawzajem, wyrażając tym strach, bunt, protest. W końcu wyczerpani opadli, doszła do nich świadomość bezsensu. Ucichło. Nawet nie patrzyli na siebie, zawstydzeni przymusową uległością. Pozy ich kontrastowały ze sobą. Kajtuś był sztywno rozprostowany na ścianie, rozciągnięty jak suszona na desce kałamarnica. Zaś Zosia opadała miękko, podtrzymujące ją w przegubach rąk obręcze nadawały jej ciału ugięcia, jakby opierała się na niewidzialnym, nagle urwanym okręgu. — Kajtusiu, chcę cię dotknąć — cicho powiedziała Zosia. — Chcę cię dotknąć, chcę cię poczuć... — powtórzyła. Zaczęła się wolno podnosić. Jej ciało naprężało się. Miejscem, które najdalej mogła wysunąć, była twarz, usta. Kajtuś zawył, lecz inaczej od poprzednich jego jęków, jakby się zwierzał, że jest tu, z nią, że ją rozumie, że jej pragnienia są także jego pragnieniami. Koncentrowali wszystkie siły w wysuwaniu się ku sobie, ciągnąc za sobą ogromny ciężar ścian. Ich twarze, usta były blisko, lecz wciąż oddzielone małą przestrzenią powietrznej przegrody. Kajtuś patrzył na twarz Zosi. Miała zamknięte oczy, poruszała spierzchniętymi wargami, przeświadczona o bliskości dotknięcia, na ślepo szukała jego ust. Widział jej rozchylone wargi, odsłaniające białe, błyszczące, wyciągnięte ku niemu, ku jego ustom, zęby. Zęby, które mogły lada moment uderzyć, twardo dobić do jego rozdziawionych szczęk. Zamknąć wymuszoną szparę między dwoma rzędami jego białych kostek dotykiem jej zębów. Kajtuś szarpnął się, napinał każdy mięsień, który mógł mu pozwolić wysunąć się choćby o milimetr, który mógł jego twarz uczynić węższą, a przez to bliższą spotkania. Zaczął powtarzać swoje najprostsze zaklęcie tak intensywnie, że zdawało się słyszeć je odbijające się od ścian, choć tak naprawdę wydzierał z siebie tylko dźwięk przypominający pisk i przestraszone rżenie. — Chcę, żądam. Chcę! — słowa tłukły mu się po głowie jak żelazna obręcz, która zlatuje ze stromej pochyłości, odbijając się ciągle w tych samych punktach obwodu. — Chcę być wolny! Kajtuś wyczuł, że zęby ich zetknęły się, tworząc dziwaczny pocałunek, że oprócz żelaznej uzdy między jego zębami są inne zęby, które zacisnąwszy mógł osiągnąć spełnienie. Poczuł, że rośnie, ogromnieje, że wszystkie spowijające go rzemienie, usztywniacze opadają, jakby nagle zrobiły się stare i spróchniałe. Aż zdziwił się, że nie zrobił przedtem tego, co teraz było tak łatwe. Po prostu poruszyć się, by być wolnym. Czuł i słyszał chrobot osuwających się imadeł. Oczy miał zamknięte, wszystkie mięśnie sprężone. Jego szczęki zwarły się, gniotąc rozwierające je konstrukcje. Tworząc upiorny i przenoszony drganiem kości dźwięk zgniatania. Był wolny. Z jego ust sączyła się krew, w której tak jak lane kluski w pomidorowej zupie, przebłyskiwały białe, wyrwane, zgniecione kamyczki zębów. Otworzył oczy. Zosia, która powinna stać tu przed nim, była oddalona, niewyraźna. Przeistaczała się, zatracając kształt i kolor. Kurczyła się w coś obłego o miękkiej, drgającej, przyczernionej powierzchni. To coś było żywe, lecz w odwrotnym kierunku życia. Zamiast rozwijać się, rozrastać — czezło, stając się abstrakcyjną, rozczłonkowaną kupą wibrującej zawiesiny. Dopóki wielkością choćby przypominało człowieka, dopóty miało ruch, gest tragicznie coś przypominający, wyciągający się do Kajtusia. Teraz stawało się rozlaną plamą, pełną ruchomych, żywych, czarnych grudek. Kajtuś był wolny. Mógł się ruszać. A jednak stał. Całe jego ciało służyło tylko jego patrzącym oczom. Skupione oglądanie przerodziło się w krzyk bezwładny i ciężki, wywierający fizyczny nacisk, parcie. Kajtuś zaczął uciekać. * * * Kajtuś spał pod niewysoką kępką krzaków. Rosnące na olbrzymiej, pustej łące krzaki przypominały brodawkę na wielkich, tłustych plecach. Trawa miała kolor zielonej farby, wyciśniętej z tuby. Ranne, przenikliwe światło odbijało się od ziemi, rozpraszając się chłodnym poblaskiem. Kajtuś spał zwinięty w kłębek, tak jak tylko potrafią spać przerażone dzieci. Poruszył się, coś nieokreślonego wyciągnęło go z głębokiego rejonu snu, pozostawiając na wpół skrytego w nieświadomości, a jednocześnie czującego otaczający go świat. Jednak mechanizm nie zafunkcjonował do końca i Kajtuś nie mógł się wyrwać z inkubacyjnego bezruchu. W jego głowie rejestrowały się sygnały jawy, lecz jednocześnie z zakamarków mózgu przechodziły myśli, odczucia utajone, dla których nie było miejsca na jawie. Chciałby się wyrwać, obudzić, lecz to rozdwojenie snu i jawy było nieustępliwe. Koło niego zjawiła się postać. Stała i przypatrywała się. Postać była monstrualnych rozmiarów lub raczej niektóre z elementów postaci były dotknięte elefantiazą. Najogromniejszy był tyłek, dupa monstrualnych rozmiarów o dwumetrowej średnicy, spowita w czarno-fioletową, brudną spódnicę, sięgającą aż do ziemi przydeptanym obrzeżem. Nad nią, po drugiej stronie, przelewały się dwa worki piersi tak ciężkie, że zdawało się, iż napełnione są rtęcią, która zaraz się rozpryśnie i upiersi srebrzyście całą zieloną łąkę. Czarna, bez rękawów bluzka rozpłaszczała nabrzmiałe cyce, dla których kontrapunktem były dwie gule tłustych, nagich ramion. W miejscach szczególnie zwyrodniałych okrągłości, materiał, obciskający napęczniałe ciało, błyszczał powcieranym brudem. Górę, samą górę monstrualnej postaci wieńczyła mała główka. Była to główka babci Kajtusia. Główka babci uśmiechnęła się do śpiącego Kajtusia. — Widzisz, Kajtusiu, jak chcesz, wszystko możesz osiągnąć — z dumą i zadowoleniem powiedziała główka babci głosem profesora. — To nieprawda — Kajtuś starał się skoncentrować na rzeczywistości, którą widział, lecz w którą nie chciał wierzyć. — Bluźnisz, nieznośny chłopaku. Wszystko możesz osiągnąć, to tylko kwestia ceny — wypomniała babcia rutynowym, belferskim tonem. — Chcę odnaleźć Zosię. Było coś nieznośnego w tym przymuszaniu się do mówienia, do otwierania ust. Do robienia czegoś, co było na zewnątrz snu. — To niemożliwe, jej nie ma. Jak możesz chcieć odnaleźć kogoś, kogo nie ma? — To nieprawda. Ona jest, ja ją pamiętam. — Tu jej nie ma, Kajtusiu. Uwierz mi, ona jest tylko w twojej głowie. Musisz zapomnieć o niej, przecież jak chcesz, wszystko możesz... Więc możesz także zapomnieć o niej. — Nie chcę o niej zapominać. Chcę ją odnaleźć. — Musiałbyś wejść do swojej głowy. Ona jest tylko w twojej głowie. — Wejdę tam, chcę ją odszukać. — To jest niebezpieczne. Bardzo. To jest głupie. Mogąc tyle, chcesz akurat tego, co ma tak wysoką cenę? Przecież masz tak wielką władzę, możesz po prostu zapomnieć... To jest bezbolesne i już nigdy nie bolałoby cię... — Wejdę do mojej głowy, jeżeli Zosia jest już tylko tam. — Tego nie można uczynić bezkarnie. — Co jest karą? — Zostając tu, mogąc to, co ty, możesz być bezkarny. — Ile bym musiał zapomnieć? Ile bym musiał ciągle zapominać? — Jeżeli będziesz tak dalej postępować, cena będzie coraz wyższa. Masz władzę, lecz ona może cię zniszczyć, jeśli będziesz realizował swój cel. — Co jest moim celem? — Przecież zmierzasz do niego... — powiedziała ironicznie główka babci. — Jaka jest cena? Kajtuś miał uczucie, że dzieje się coś ważnego, coś na co powinien zareagować. Ale nie wiedział, na którą stronę snu-jawy miałby przejść, by to uchwycić. — Zapomnienie. Jeśli nie pójdziesz prosto, cena będzie coraz wyższa. W końcu będziesz musiał zapomnieć sam o sobie. — Co jest moim celem? — Spokój. Kajtuś bał się, że zaraz ucieknie mu coś ważnego, że jedna chwila nieuwagi sprawi, że zapomni. Musiał o tym pamiętać, chwycić to, mocno, kurczowo. — Muszę odnaleźć Zosię. Wejdę tam — powiedział tak, jak powtarza się numer domu, adres, by wyryć go w pamięci. — Chcę tego! Dopiero teraz otworzył oczy. Poczuł ból w spazmatycznie zaciśniętych szczękach. — Chcę tego — powtórzył zdziwiony hardym brzmieniem swego głosu. Był sam. Dziwacznej, poprzerastanej postaci, która przesłaniała mu chłodne, rozbielone niebo, już nie było. Był sam ze swymi otwartymi oczyma. * * * Podniósł się, światło przybrało na swojej niebieskości, przydając otoczeniu sterylny, martwy blask. Kajtuś rozejrzał się, nie był jeszcze zbyt przytomny. W oddali zobaczył jasną, nikłą, nieruchomą sylwetkę. Zaczął iść ku niej, pełen skrywanej radosnej niecierpliwości. W miarę jak szedł, otoczenie zaczęło wytracać kolor, zatrzymując jedynie błękit i biel. Łąka gdzieś się zgubiła, ustępując czemuś jasnemu, gładkiemu, pełnemu sprężystości i napięcia. Postać była już blisko. To była Zosia odwrócona tyłem, ubrana w białą, powiewającą sukienkę. Stała na skraju lasu, który widocznie spalił się dawno temu, tak że znikły już wszystkie ślady pogorzeliska. Lecz drzewom nie poodrastały gałęzie, nie było liści, igieł. Były tylko wyjaśniałe, grube, sterczące, łyse kikuty sproszone szarawym popiołem. Zosia stała nieruchomo, zwrócona twarzą do lasu. Nadchodzący z tyłu Kajtuś obszedł ją łagodnym łukiem. Nie chciał krzyczeć, zaskakiwać, chciał delikatnie pojawić się w jej polu widzenia. Był już w miejscu, w którym Zosia powinna go dostrzec. Jednak postać była dalej odwrócona tyłem — widocznie odwróciła się zmieniając pozycję. Kajtuś przeszedł parę kroków, był teraz między Zosią a ścianą lasu. Postać dalej odwracała się, zwrócona do Kajtusia cały czas plecami, uczyniła swą w miejscu obracającą się ucieczką półobrót. — Zosiu — powiedział Kajtuś z żalem i zdziwieniem. Podbiegł do niej, ciągle odwróconej tyłem. Przystanął za jej plecami. Miał na ustach uśmiech, cieszył się, że jest tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę... Stojąc za nią uniósł dłonie, chcąc dotknąć jej twarzy. — Zosiu... Przesuwał ręce bardzo wolno, chciał by to trwało. W końcu dotknął palcami. To, czego dotknął nie było twarzą, lecz gładką powierzchnią, w której palce grzęzły w świeżym twarogu, sprężyście powracającym do poprzedniego kształtu, po ustąpieniu nacisku. Kajtuś krzyknął przerażony. Złapał za ramiona, szarpnięciem usiłując ją odwrócić, zobaczyć twarz. Skądś wydobyło się odległe, stłamszone słowo. — Nie! Głos był smutny, przewidujący nieuchronność klęski. To był głos Zosi. Kajtuś zobaczył miejsce, które powinno być twarzą. Gładka, doskonale obła, błyszcząca, biała powierzchnia wpływem zbyt silnego nacisku Kajtusia zaczęła głęboko pękać, ukazując chropowate, pełne gruzłów bruzdy, zaczynające wypełniać się gęstą, mętną cieczą. Kajtuś oderwał ręce. Postać przechyliła się, niezbornie padała, jak gdyby wszystkie jej stawy miękły, zatracały swoją funkcję. Upadła, zdawało się, że rusza się jeszcze, że usiłuje się ruszyć, że usiłuje wykonać coś celowego. Lecz entropia jej ruchu była silniejsza, przeradzając celowość w konwulsyjne, drobne, nikłe drgania. Kajtuś odwrócił się, zaczął uciekać. Dusił go histeryczny, duszący szloch. Wbiegł w ścianę leśnych kikutów. Musiał wytracić swój pęd, zahaczając raz po raz o pnie drzew. W końcu przystanął, duszony niemym już płaczem. Oparł się o drzewo, stał, oddychał. Zaczął się rozglądać. Pomiędzy drzewami przebijało coś jaśniejszego, o innej fakturze. Kajtuś zaczął podchodzić. Zdeterminowany masochizmem prawie wyciągał ręce, chcąc zanurzyć je w białej obłości udającej twarz. A może chciał zniszczyć to bezczeszczące udawanie twarzy. A może po prostu chciał się upewnić. Mieć to już za sobą. Podszedł, ale ta postać miała twarz. Przypomnienie twarzy. Nieudolną, nieruchomą rekonstrukcję zrobioną wedle strzępów widoków, myśli, wspomnień, które wszystkie razem były nieprzywiedlne, nie dające się złączyć. A jednak istniały połączone groteskowym kolażem. Postać zdawała się ruszać, jakby wyciągała dłonie do Kajtusia, jakby patrzyła na niego. Podbiegł. Pełen przeczucia obrzydzenia zdobył się na dotyk. Coś bardzo cienkiego, z czego zrobiona była twarz, rozerwało się jak powłoka purchawki napełnionej smrodliwym powietrzem, które teraz uciekało, wydymając brzegi porwanej twarzy. Tylko oczy, jedynie oczy były żywe, mokre, oślizgłe. Zapadały się gdzieś w głąb, znacząc drogę mokrym śladem. Uciekał. Jedyne, co mu zostało. Wpadał na drzewa, między którymi zaskakiwały go kolejne postacie o wyciągniętych, czekających na niego ramionach... Chciał je omijać, lecz zderzał się z nimi. Oczekiwały go, by zaskoczyć swoją niespodzianką. By doczekać się swego spełnienia. Otaczały dusząc go udawaniem, cienkością swoich powłok, wilgocią oblepienia. Tańczyły wraz z nim póki rozerwane nie padły na ziemię. * * * Kajtuś wyszedł z lasu. Było ciemniej, błękit spadał z granatowego nieba, czyniąc martwym wszystko, Co miało choćby pozory życia. Kajtuś nic nie czuł, nic nie myślał. Był pusty. Szedł miażdżąc stopami trawę, jakby tylko stąd wypływała cała jego racja bytu. Mała dziewczynka dogoniła go od strony lasu. — Kajtusiu, to ja, Zosia. Kajtuś nawet się nie odwrócił. — Kajtusiu, to naprawdę jestem ja, przecież szukałeś mnie. — Tak, ty jesteś prawdziwą Zosią, szukałem cię. Jesteś. Spojrzał na nią przelotnie, nie zatrzymując się, tak jak się spogląda na mijane obok drzewo. — Kajtusiu, odnalazłeś mnie! Dziewczynka zatrzymała się, mówiła tak, jakby chciała powiedzieć coś niesłychanie ważnego, ale była zupełnie bezradna wobec ubóstwa słowa, wobec niezrozumienia... Odległość między stojącą dziewczynką a odchodzącym Kajtusiem zwiększała się. — Tak, szukałem cię i odnalazłem. To dobrze. To na pewno bardzo dobrze — powiedział Kajtuś już właściwie tylko do siebie, obojętnym, mechanicznym głosem bez żadnej intencji. Szedł miarowo, patrząc przed siebie. — To na pewno bardzo dobrze... — powtórzył cicho. Stojąca w tyle dziewczynka skuliła się. Odległość między nimi była coraz większa. Zapadli w zmierzchu. * * * Kajtuś wciśnięty był w kąt pomieszczenia o ciepłożółtych ścianach. Były one tak ciepłe, że komuś zgrzanemu kojarzyć się mogły tylko z potem i z przepoconą żółtą pościelą. Siedział bezwładnie na podłodze w samym rogu. Miał szeroko otwarte oczy, które nie wyrażały nic prócz tego, że niczego nie widziały. Opierał głowę o klejącą się od brudu ścianę. Jego wargi poruszały się jak małe, tłuste robaczki, sczepione ogonami w kącikach ust. — Spokój. Spokój. Spokój... — mamrotał coraz wolniej i wolniej, coraz ciszej i ciszej, coraz bardziej spokojnie. Aż ustał. Wtedy wolno, bez drgnienia ciała, spokojnie zacisnął zęby. — Chcę. Żądam. Powiedział tak bardzo łagodnie. Wtedy zaczął się przeistaczać. Jego skóra zrobiła się luźna, ciężko i grubo sfałdowana, tak że zagubiły się w niej oczy, rysy. Proces był powolny, spokojny. Gdy ustał, zęby znów zacisnęły się, by powtórzyć. — Chcę. Żądam. Przeszła przez jego ciało, twarz nowa fala przemiany, przepoczwarzania. Zaczął tracić kształt, zmieniając się w coś błyszczącego, obłego, z wyraźną jedynie szczęką, która po wyciszeniu powtórzyła. — Chcę. Żądam. Tak bez żadnej intonacji. Tak po prostu. Kolejne fale przechodziły przez roztapiający się kształt, poprzedzielane tylko powtarzanymi zaklęciami. Tak, jakby były spotworniałymi falami morza gęstej oliwy, bijącymi w nieregularną, czarno połyskliwą bryłę drgającego żelu, na której wierzchu błyszczały biało dwa nieregularne, rozpadające się już rzędy, raz po raz zaciskających się zębów, powtarzających największe z zaklęć. Odcięta głowa czarownicy turlała się po ziemi, łypiąc oczyma. W końcu zatrzymała się pod ścianą, by dokonać ostatniej rzeczy, jaką mogła zrobić dla potomnych. Pokazała język. kwiecień 1978 GOLEM Nowela powstała na podstawie scenariusza napisanego przy współpracy z Tadeuszem Sobolewskim. Inspiracją do napisania scenariusza była książka Gustawa Meyrinka z 1915 roku, pod tym samym tytułem. W XXI w leku na szkolne ławki powróciły kałamarze z atramentem. Dzieci znów mogły uprawiać znakomitą i pożyteczną, gdyż wszechstronnie rozwijającą, zabawę. Zabawa polega na łapaniu much, co samo przez się przybliża do przyrody, amputowaniu muchom skrzydeł, co wyrabia w dzieciach niebagatelną sprawność manualną i zainteresowania biologiczne, oraz topieniu bezskrzydłych rekonwalescentów w kałamarzu. Następnie, ulepszoną w ten sposób muchę, wyciąga się z kałamarza, po czym wypuszcza na nieskażone strony szkolnych podręczników. Pełzające muchy znaczą swą ostatnią drogę fascynująco skomplikowanymi, atramentowymi śladami, uczulając dzieci na ważką sferę doznań plastycznych, a także pozwalając na snucie głębokich, filozoficznych przemyśleń tyczących względności wszelkiego istnienia. Przyroda, biologia, sprawność manualna, plastyka, filozofia połączone w jednej zabawie! Przysposabiającej ponadto do nawyku zbiorowego współdziałania na niwie walki z prześladującą ludzkość, szczególnie w XXI wieku, plagą much! I właśnie to, a nie przejściowe trudności z produkcją długopisów, było prawdziwym powodem, dla którego władze oświatowe zdecydowały się na powrót atramentu do szkolnych izb. W ten sposób strony podręczników zapisane zostały spontanicznymi, choć asemantycznymi świadectwami męczeństwa milionów much w ich trudnej i chwalebnej pracy nad rozwojem młodzieży. Oto jedna z tych podręcznikowych stron, na której i ty możesz rozwijać swoje zdolności, jeżeli tylko masz muchę i atrament. Historia dla klasy VII W 41 roku, po ostatnim 268 niedoświadczalnym wybuchu nuklearnym, wśród społeczeństwa tworzącego zręby nowej cywilizacji zaczęły się szerzyć pogłoski o pojawieniu się, samorodnych bądź tworzonych celowo, fantomów na obraz i podobieństwo człowieka. Ówcześni socjolodzy przyczyny powstania tak silnej wiary w te nigdzie nie udokumentowane pogłoski upatrywali w stanie psychicznym małego ilościowo społeczeństwa, którego przetrwanie biologiczne było poważnie zagrożone z powodu trudności bytowych oraz skutków choroby popromiennej, powodującej bezpłodność oraz zakłócenia genetyczne. Odrodzenie się starych mitów, mówiących o powoływaniu sztucznego życia, było w tej sytuacji procesem mającym swoje psychospołeczne uzasadnienie. Jednym ze źródeł tego fenomenu kulturowego owych czasów była prawdopodobnie archaiczna, z XVI wieku ery przedatomowej, legenda o człowieku wypieczonym z gliny, który ożył przez włożenie w usta kartki z magiczną formułą, następnie zaś wskutek niedopatrzenia uwolnił się spod władzy swego twórcy. Utrzymujące się jeszcze po dziś dzień przekonanie, że tego rodzaju eksperymenty mogły stanowić element Programu Rekonstrukcji Ludzkości z 49 roku Nowej Ery, są oczywistym zabobonem. Sala operacyjna rozjarzona była bezcieniowym, ciepłożółtym światłem, bijącym z ogromnej czaszy zwieszonej z sufitu. Pod tym monstrualnym, kwitującym grzybem stały dwa operacyjne łóżka. Każde łóżko było zajęte, czego można było się domyślić patrząc na obłości opięte porozkładanymi, szpitalnymi prześcieradłami. To liturgiczne zasłanianie krojonych ciał było pewnie wynikiem wstydu, zażenowania, z jakim przychodzi zagłębić ostry nóż w miąższu kogoś innego. A może owo odczłowieczanie białymi szmatami rozcinanych ludzi wypływa ze strachu chirurgów przed odezwaniem się atawistycznego głodu, pożądania na widok świeżego, czerwonego, żywego jeszcze mięsa swoich bliźnich? Dwa biało okryte ciała połączone były ze sobą niezliczoną ilością przewodów, grubych, cienkich, twardych i miękkich... Wyglądało to jak eksperyment, polegający na ukryciu pod szmatami setek białych myszy i dokonaniu całkowitej transfuzji wymiennej każdej myszy z osobna, przy założeniu, że krew ma płynąć w obiegu zamkniętym między nimi wszystkimi. Pod prześcieradłami nie było myszy. Pod prześcieradłami leżały dwa ludzkie ciała. Koło łóżek i rozstawionej elektronicznej, błyskającej aparatury szwendały się bardziej lub mniej celowo trzy sylwetki przebrane w szamańskie kostiumy etatowych pracowników oddziału chirurgicznego. W maskach i czepkach na głowie wyglądali jak bojownicy podziemnej organizacji, udzielający wywiadu telewizji. Lecz był to pozór; anonimowość w zetknięciu z uzdrawianymi, ulepszanymi pacjentami była ich strojem codziennym, pomagała im lżejszą ręką nacinać skórę, przechodzić przez tkankę tłuszczową, przepiłowywać się przez kości, wszystko to w celu dotarcia do pożądanego jądra. Schowani w operacyjnej sali bez okien, jak w tajnym bunkrze, odczyniali tajemnicze misterium krotochwilnej zabawy uzdrawiania, ulepszania, naśladowania, kreowania... — Temperatura? — zapytał rybiooki chirurg, jako że szczeliną między maską a czepkiem wyzierały rybie oczy. Pielęgniarz o tępocie bijącej nawet zza zabrudzonej maski odchylił prześcieradło, rozsunął pogmatwane, elektroniczne przewody, zadarł leżącemu ciału nogi do góry i wsadził termometr w wypięty owłosiony tyłek. Drapiąc się pod pachą, z mozołem wpatrywał się w rosnący słupek rtęci. — Trzydzieści pięć, dwa — zawyrokował w końcu niepewnym głosem. — Dalej! Rośnie temperatura, czy nie? — zniecierpliwił się chirurg o płaskim nosie, teraz jeszcze bardziej rozpłaszczonym przez chirurgiczną maseczkę. Być może w przeszłości był on bokserem, który nie spełnił pokładanych nadziei, w związku z tym został zaocznie przekwalifikowany. — Oj, idzie, idzie... — ucieszył się pielęgniarz, wpatrując się w ciemny odbyt, z którego jak szklane piórko wystawał termometr. — Ile? — przynaglił rybiooki. Pielęgniarz z trudem robił dwie rzeczy naraz, a teraz wyciągał sobie okazałego ponad miarę gluta z lewej przegrody nosowej. Coś trzasnęło. Pielęgniarz trzymał już w palcach gila, zaś w drugim ręku tylko kawałek termometru. — Oj, złamał się — odkrył zdumiony. — Ten tutaj... — pokazał na rozkraczone ciało — to musiał dupą ruszyć, czy jak... — dedukował z wysiłkiem. — Kretyn! — fuknął płaskonosy. — Tak! Te pacjenty, to wszystko kretyny — potwierdził żwawo pielęgniarz. — Reaktywność równa zeru... — rybiooki przekazał odczyt płaskonosemu. — Chyba już zdechł... już nawet nie ma tego gnoju czym wywozić — dokończył smutno, mając na uwadze ciągle trapiące niedociągnięcia administracji. — Poczekaj jeszcze chwilę — dobrotliwie poradził płaskonosy. Tymczasem pielęgniarz w skupieniu wyrażonym wysunięciem wielkiego jęzora wyciągał z tyłka leżącego ułamany koniec termometru; robił to z taką samą koncentracją, jak przy usuwaniu gluta z nosa. Udało mu się. Wyciągnął i, by dać upust swojej radości, klepnął z całej siły nieprzytomne ciało w wypiętą ciągle dupę. — Ożył! — tryumfalnie ryknął rybiooki. — Jest aktywność EEG! Przełom w historii medycyny społecznej stał się faktem. Ciało pod prześcieradłem drgnęło i poruszyło się spazmatycznie. — Rusza się! — płaskonosy w poziomie dokonywanych konstatacji zrównał się z pielęgniarzem. — Uuuaaa! — rozległo się spod białej szmaty. — Zatkaj mu gębę! — rybiooki wykazał zimną krew. — Czym? — pielęgniarz stał na gruncie realizmu. — Tam leży gazeta, zegnij i wsadź! — rybiooki przebił pragmatyzmem. Pielęgniarz wykonał polecenie. Odsłonił spod szmaty, w którą wytarł w końcu uparcie przyklejonego do palca gluta, głowę wrzeszczącą — uuuuaaaa! — i demokratycznie, większością głosów, odebrał jej głos. Głowa z wsadzonym wiechciem gazety w usta patrzyła nic nie rozumiejącymi, wilgotnymi oczyma. — Zasłoń go — wzruszył się płaskonosy. Pielęgniarz odebrał demokratycznie głowie także wzrok. Jakkolwiek by liczyć, przy głosowaniu zatkana głowa i tak musiałaby się wstrzymać od głosowania. — No to sukces! — radował się płaskonosy. — Gówniany sukces, szesnaście miesięcy sztucznej ciąży, musi być przenoszony. Inteligencja pewnie poniżej sześćdziesięciu — fachowo zawyrokował rybiooki. — Co zrobić z wzorem? — spytał smutno sanitariusz. Był świadom, że mimo sukcesu, to on będzie sprzątał. Gdyby wiedział, że swym siermiężnym klapsem przyczynił się także do wiekopomnego sukcesu nauki, byłby pewnie weselszy. — A wzór jeszcze żyje...? — okazał zainteresowanie rybiooki. Sanitariusz odsłonił głowę na drugim łóżku. Głowa była bardzo podobna do pierwszej, bliźniaczo podobna, lecz wyglądała o wiele bardziej enigmatycznie z wciśniętymi na nos drucianymi okularami. Mimo dziesiątków kabli, monitorów, wskaźników trudno było powiedzieć, ot tak, na pierwszy rzut oka, czy ta głowa żyje... Sanitariusz zdzielił ją na odlew, wymierzając siarczysty policzek enigmatycznej głowie. Poskutkowało. Głowa otworzyła jedno zdziwione oko, patrzące przez zbitą soczewkę okularów. — Chyba żyje... — ucieszył się sanitariusz, wiedziony ludzkim ciepłem, uczuciem przyjaźni do równolegle istniejącego bytu. Dla pewności zdzielił głowę w drugi policzek tak samo serdecznie, na odlew, zgodnie z ogólnie znaną metodą cucenia zemdlałych w celu doprowadzenia ich do smutnego stanu rejestrowania otaczającej rzeczywistości. — Zostaw go, jutro sprawdzę obydwu — udzielił dyspensy rybiooki. Sanitariusz z radością nakrył głowę, która po drugim policzku wbrew podręcznikowi pierwszej pomocy zamknęła dopiero co otwarte oko. Sanitariusz cieszył się, bo nie musiał sprzątać resztek postępu ludzkości aż do jutra. Chirurdzy ściągnęli maski i czepki ze spoconych twarzy. — Nie zapomnij wyjąć tamtemu gazety, gotów nam się udusić — upomniał pielęgniarza płaskonosy. — Cholera, nie przeczytałem jej jeszcze, to była moja gazeta — smutno poinformował rybiooki, udowadniając, że nieraz drobne rzeczy potrafią zatruć całą satysfakcję z wielkich dokonań. Pokój był mroczny, posiadał jedynie dwa otwory; jednym potencjalnym otworem były głucho zamknięte, grubo obite ciemną dermą drzwi, drugim otworem były także drzwi, lecz zwykłe, cienkie, nie domknięte. Przez szparę między nimi a framugą wpadała zatęchła od papierosowego dymu, żółtozielona smuga światła odbijająca się w tłustym od nie wyfroterowanej pasty linoleum w kolorze wieloletniego brudu. Szpara w drzwiach dająca złudzenie, że jakakolwiek inna przestrzeń poza pokojem istnieje, była fałszywym świadkiem. Po prostu drzwi łączyły się z drugim, jeszcze mniejszym i jeszcze bardziej klaustrofobicznym pomieszczeniem, w którym prócz tych jednych, uchylonych drzwi, nie było już żadnych innych otworów. Szalony architekt widać zamurował kiedyś okna, stawiając pomnik konceptualnej idei zawężenia kosmosu do dwóch pomieszczeń połączonych drzwiami. Ściany tych dwóch pokoi były niewidoczne, gdyż od podłogi do sufitu zastawiono je metalowymi segregatorami w kolorze ochronnej, spatynowanej szarości. Roletkowe drzwiczki szaf były pedantycznie pozasuwane, prócz jednego segregatora, w którego wnętrzu kłębiły się przetłuszczone papiery i biurowy ekwipunek do robienia herbaty. W kimś, kto by tu pierwszy raz wszedł, z pewnością zrodziłaby się chęć pokornego przyklęknięcia przed ogromem zasegregowanej wiedzy, upchanej do niepalnych szaf. Zawężony kosmos pełen był sekretów życia, a ponadto można było napić się herbaty. Rezydujący w tym terrarium stwór, jak przystało na podziemną istotę, nie lubił światła. Prócz smugi zza uchylonych drzwi, jedynym słońcem tego świata była lampa z pomarańczową żarówką, zamontowaną na giętkim pręcie, który umożliwiał ukierunkować życiodajne promienie w kierunku wyznaczonym przez władcę dwupokojowego kosmosu. Lampa stała na biurku i świeciła prosto w oczy Pernata, łysego jak niemowlak, siedzącego na niziutkim, twardym, drewnianym zydelku w przepisowej odległości: półtora metra od krawędzi biurka. — Kiedy ostatni raz leczył pan oczy? — zapytał z drugiej strony blatu młody, krzepki człowiek o wyglądzie naukowca. W rzeczywistości był śledczym. Pernata oślepiała lampa i bezradnie usiłował przesłonić oczy opadającą ze zmęczenia ręką. — Co? Razi pana...? — zdziwił się z uśmiechem śledczy. — My tu mamy listę pacjentów doktora Wassory, tego okulisty... I pan jest na tej liście. — Ja nie znam doktora Wassory — zapewnił gorąco Pernat. — Nie gadaj bzdur, dobrze wiesz, że Wassory nie żyje — śledczy wyciągnął przez biurko zapisaną na maszynie kartę i rzucił na blat pióro. — Podpisz to! Pernat lekko uniósł się z zydla, starając się przeczytać tekst. Ręka z papierem cofnęła się. Pernat pytająco spojrzał na śledczego. — Podpisz! — powtórzył śledczy. — Ale co to jest? — Oświadczenie. — Nie — odmówił Pernat. — Niech mnie pan zrozumie, ja nigdy nie byłem u doktora Wassory. Ja jestem zdrowy... — Czy ty jesteś naiwny? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie jesteś? Pernat bezradnie patrzył gdzieś przed siebie. Śledczy podniósł się z krzesła i podszedł do otwartego segregatora, udawał, że w nim grzebie, po czym wyłączył kuchenkę elektryczną i zalał herbatę wrzątkiem. — Dobrze, więc pan nazywa się Pernat...? — zapytał wracając na swoje miejsce za biurkiem ze szklanką i obszarpaną papierową teczką. — Tak — Pernat podniósł głowę. — Ja chcę dopomóc śledztwu, ale nie wiem, jak... — No, wie pan... Na to jest jeden sposób — śledczy poprawił sobie gumki obciskające zbyt długie rękawy jego koszuli. W terrarium było gorąco. — Proszę pana — powiedział cicho Pernat — ja nie wiem jakich mam udzielać odpowiedzi... Przecież wy o mnie wiecie więcej niż ja sam... Każdy wie więcej... Ja nie znam sąsiadów i wy wiecie o tym. Pan się pytał o imię mojego ojca, a ja po prostu nie wiem... — Panie! — ryknął śledczy. — Pan od trzydziestu lat mieszka w tej samej kamienicy. Mówi pan płynnie, poprawnym językiem. Jest pan normalnym obywatelem i siedzi pan teraz przede mną! Jest pan do cholery?! Czy pana nie ma?! — ... pracuję — szepnął Pernat chcąc uzasadnić realność i cel swego istnienia. Śledczy milcząc wstał. Podszedł do uchylonych drzwi, stanął w progu przypatrując się, jak w drugim pokoju starszy, spocony mężczyzna, w mokrej pod pachami koszuli przesłuchuje kogoś widocznego tylko obrysem łysej głowy ze spadającymi z ucha okularami. — Zrozum to, obok ciebie zginął człowiek — mówił twardym, policyjnym tonem mężczyzna. — On był. bardzo potrzebny innym ludziom. To był lekarz! Dociera to do ciebie?! I w tym kontekście twoje „nie wiem”, „nie znam” nabiera zupełnie innego znaczenia! Łysa głowa w okularach burknęła w odpowiedzi coś nieartykułowanego. Śledczy wszedł do pokoju, podszedł do biurka starszego i zapytał: — Potrzebujesz jeszcze dłuta? — Nie, możesz wziąć — powiedział starszy, wyciągając z szuflady długi, cienki rylec. Śledczy złapał za wyostrzony koniec. — Jak ci idzie? — spytał. — Eee, dement — machnął ręką starszy patrząc na łysą, śliniącą się głowę w nadtłuczonych okularach. W promieniach przystawionej blisko lampy obrzękła twarz wyglądała jak pod kwarcówką. Łysy okularnik drgnął, jakby się obudził, ślina pociekła mu z ust i wymachując rękoma jak cepami zaczął wrzeszczeć płaczliwie. — Ja chcę pomóc śledztwu! Ale nie wiem, jak mam odpowiadać na pytania! Wy o mnie wiecie więcej niż ja sam! Śledczy odwrócił się. Z tyłu dobiegł zmęczony głos starszego. — No dobra... Zacznijmy wszystko od początku. Jak się nazywasz? Śledczy dokładnie zamknął drzwi oddzielające oba pokoje. Dwupokojowy kosmos skurczył się do jednego sześcianu zatęchłości. Pernat nieporuszony siedział na swoim zydlu. Śledczy podszedł do biurka i wygodnie rozsiadł się w fotelu. — Znaleziono u doktora Wassory... — bawił się dłutem, sprawdzając ostrość szpikulca na swoim palcu. — Tkwiło w jego krtani — wyjaśnił. — Nieporęczne narzędzie, prawda? A jednak tym dłutem ktoś go zamordował... Co pan powie o tym, po prostu, jako sąsiad? — zapytał przyjaźnie. — Ja pracuję w płycie cynkowej lub miedzianej. Wytrawiam kwasem albo graweruję... — wysylabizował Pernat. — Gówno prawda! — zerwał się śledczy. — Piętro wyżej od ciebie ginie człowiek, doktor Wassory! Najlepszy specjalista od zaćmy. Leczył ludzi, rozumiesz? I w tej sytuacji twoje „nie wiem” nabiera innego znaczenia! Drobina śliny niechcący oderwała się od ust krzyczącego. Pernat starł ją ze swego czoła. — Moje „nie wiem” jest inne, bo ja naprawdę nic nie wiem — powiedział zmęczonym głosem. — Tak, ja widzę, że pan nie chwyta. Pan stąd wyjdzie, pan będzie dalej funkcjonował... Ale pan nam nie chce pomóc. I to jest bardzo przykre... — stwierdził zimno śledczy. Milczeli chwilę, śledczy z rozbawieniem patrzył na Pernata, który, bojąc się podnieść oczy, udawał zainteresowanie rozkładem kłaczków kurzu na podłodze. — A co pan tworzy ostatnio? — zapytał śledczy niespodziewanie prywatnym, miłym głosem. — Mam zamówienie na miedzioryt... — Od kogo? — Nie wiem, nie stykam się z klientami. Zlecenia odbieram z punktu... — Dalej, niech pan mówi... — zachęcił śledczy. — Co mam mówić? — No, o twórczości — przypomniał śledczy wyrozumiale. — Przenoszę rysunek na płytę i powiększam go. — Czym? — Co? — Czym pan to robi? — ... Dłutem — odparł zdumiony własną odpowiedzią Pernat. — Skaleczył się pan kiedyś przy tej pracy? — zainteresował się troskliwie śledczy. — No, czasem zdarza się... że dłuto przeskoczy i skaleczy w palec. Ale niegroźnie... — żarliwie zapewnił Pernat. — Niegroźnie, mówi pan... A w szyję...? W szyję pan się kiedyś skaleczył? — Nie! Nie skaleczyłem. Nikomu nic nie zrobiłem! — No dobrze... — śledczy uśmiechnął się pojednawczo. — A właściwie, to co jest na tym obrazku, który pan teraz robi? — Człowiek, wiszący człowiek. — Powieszony? — Nie. Wygląda jak ktoś, kogo mieli ukrzyżować, ale zdążyli przymocować tylko jedną nogę. — I co? — śledczy usilnie chciał zrozumieć. — I odpadł, wisi do góry nogami, przymocowany tylko za jedną nogę — wytłumaczył precyzyjnie Pernat. Śledczy przymknął oczy, chcąc uzmysłowić sobie rysunek. — Po co pan mi te głupstwa opowiada? — zapytał chłodno. — Pan się pytał. — Bzdura — skwitował śledczy, zastygł przyłożywszy dłoń do ust, jakby zbierał myśli do nowego tematu. — Rzeczy ma pan złożone w przechowalni? — spytał nagle. — Chyba tak... — niepewnie potwierdził Pernat. Śledczy niedbałym ruchem wyciągnął z papierowej teczki mały kartonik z wyraźnie wypisanym dużym numerem, przyłożył pieczątkę i rzucił Pernatowi przez biurko. Pernat złapał kartonik w locie, nie podnosząc się z zydla. — Może pan iść — wytłumaczył śledczy. — Tak, po prostu...? — Wynoś się. Pernat podniósł się, zesztywniałe kości zabolały. — No to do widzenia — mruknął cicho. Śledczy uśmiechnął się. — Chociaż raz powiedziałeś coś z sensem, „do widzenia”. * * * Szedł wąskim korytarzem, wyłożonym do sufitu białymi kafelkami, w których odbijały się nie osłonięte żarówki zwisające w regularnych odstępach z sufitu. Korytarz zakręcał tylko w jedną stronę, w prawo. I za każdym zakrętem otwierała się tak samo długa perspektywa. Zza ciężkich, pikowanych biurowo drzwi ukazywali się nijako wyglądający ludzie, mężczyźni i kobiety, spieszący ku innym pikowanym drzwiom. Wydawało się, że wszyscy oni idą wprost na niego, że chcą go stratować... Mijali nawet nie zauważając. Pernat szedł powoli, mechanicznie, całym swoim zachowaniem łamiąc reguły zaaferowanego ruchu. Kolejny zakręt doprowadził go do drzwi oznaczonych prostą tabliczką „Magazyn rzeczy”. Wszedł. Pomieszczenie przedzielone było metalową siatką rozpiętą na żelaznej ramie, która wydzielała małą powierzchnię dla interesantów, ozdobioną pękniętym, pełnym odprysków lustrem. Małe okienko przesłonięte dyktą ze starego transparentu było łącznikiem z drugą częścią pomieszczenia. Załamany gubiącą się w głębi odnogą, środek przypominał celę dla jakiego zwierza, którego trzeba oglądać przez drucianą kratę. Klatka zastawiona była garderobianymi stojakami obwieszonymi kompletami przypleśniałych ubrań. Niektóre okrycia włożone były pieczołowicie do papierowych worków, inne, dla których nie starczyło miejsca na żerdziach, leżały po prostu ułożone w rozpadające się kupy na podłodze wydzielając kwaśny odór. Metalowy stożek z wkręconą słabą żarówką Oświetlał niechlujnie pomalowane ściany w jaskrawożółtym kolorze, spod którego wygryzały się liszaje zagrzybionych tynków piwnicznie wilgotnej, bezokiennej izby. Do każdego gnijącego w klatce ubrania pedantycznie doczepiona była tekturka z wyraźnie wypisanym numerem i symbolem. Świadczyło to o tym, jak bardzo pozorne mogą być zewnętrzne oznaki zaniedbania. Pernat stał niezdecydowany, chrząknął w kierunku dykty okienka, lecz dykta nie odkłoniła mu się, pozostała martwa i niema. W żelaznej ramie metalowej siatki tkwiły wzmocnione zardzewiałą sztabą drzwi, łączące obie strony przepierzenia. Pernat zapukał. Druty odpowiedziały brzękiem. Nacisnął delikatnie klamkę. Drzwi odskoczyły, sprężyna zaczepiona w górze z impetem parowozu wbiła je w twarz Pernata. — Przepraszam... — bąknął odruchowo. Prostokątny deseń odcisnął mu się czerwonymi pręgami na policzku. Zza wiszących w głębi ubrań ukazała się zadowolona twarz magazyniera. Przypominał głuchego, tłustego pająka, przywołanego poruszeniem swej drucianej sieci. Gotowego rzucić się na ofiarę otumanioną zetknięciem z drzwiami utkanymi ze srebrnych, pajęczych nitek, omotać ją i tak długo odżywiać się nią po kawałku, aż następna nie spróbuje nacisnąć zaczarowanej, pajęczej klamki. — Czego? — pająk miał na sobie kusy i obcisły, granatowy fartuch, błyszczący na brzuchu wyślizganym brudem, świadectwem wielu posiłków złożonych z nie dogotowanych jajek. — — Przepraszam bardzo... — Pan zdaje, czy odbiera? — magazynier przerwał bełkot Pernata, miał starczy, gderliwy głos. — Wychodzę... Pernat wyciągnął kartonowe świadectwo prawomyślności ze stemplem i numerem. — Co mi pan daje?! Nie umie pan czytać? Numer i symbol! — GZ 565... — To czekaj pan tu. Magazynier krokiem tarantuli zniknął wśród półek i wieszaków. Pernat zdyscyplinowanie stał w nakazanym miejscu, obok rozlewała się kupa nagromadzonych ubrań. Na wierzchu prześwitywało spod innych łachów coś bezwstydnie różowego. Pernat pociągnął za błyszczącą wstążkę. Zastałe szmaty drgnęły, kopiec ożył niezadowoleniem mieszkających w nim insektów; z ręki Pernata zwisał biustonosz z zapisanymi kiedyś w swoim kształcie dwoma ciepłymi, ogromnych rozmiarów półkulami. Magazynier wracał trzymając złożony w kostkę szaro wypłowiały płaszcz i leżący na nim pogięty kapelusz tego samego koloru. Pernat w popłochu puścił stanik, który opadł trzepocząco jak wielki, różowy, zdychający motyl. — No, dawaj pan numerek! — magazynier nie zauważył motyla. Pernat posłusznie podał kartonik. Pająk rzucił mu na wyciągniętą rękę płaszcz i kapelusz, zabierając w zamian numerek. Pernat spojrzał na wciśnięte mu rzeczy. — Ale... to nie moje — wyznał zebrawszy odwagę. — Pokaż pan numer! — zażądał magazynier. Pernat nie wiedział, o co chodzi. Pająk w zniecierpliwieniu podszedł do niego, szarpnął za zez i wyszukał przytwierdzoną sznurkiem tekturkę. — GZ 565. Numer i symbol się zgadza, to czego pan chcesz? — spytał pogardliwie, podtykając pod nos Pernata połę płaszcza z wiszącą tekturką. — Ale mój... Mój był inny — zapewnił żarliwie Pernat. Pająk milcząco strzepnął płaszczem, podniósł rękę Pernata, przełożył przez rękaw, powtórzył operację z drugą ręką. — Na pana miejscu przymierzyłbym, reklamacja może potrwać... — poradził wciskając Pernatowi kapelusz na głowę. Pernat spojrzał w zmatowiałe lustro. Wyglądał jak standardowy manekin na wystawie sklepu z ubraniami dla ludzi F© niestandardowych wymiarach. Poczuł się jakby to nie on był w płaszczu, lecz płaszcz swoją wielkością posiadł i skrył we wnętrzu jego osobę. — Co mam z tym zrobić...? Mam tak wyjść? — spytał bezradnie. Magazynier odwrócił się i zatrzasnął z hukiem drzwi, rozsiadł się po drugiej stronie siatki, opierając się o brudną deskę do prasowania, na której stała zasuszona pelargonia w doniczce, obok zaschniętego mydła, pokruszonych papierosów i nieprzeliczonej ilości skorup po nie dogotowanych jajkach. — Jeżeli w ogóle chce pan stąd wyjść, to niech pan lepiej idzie... — doradził z dobrotliwym, nieodgadnionym uśmiechem indyjskiego bożka. Nadtłukł jajko, odrzucił ze wstrętem czubek białka i włożył do ust łyżeczkę przepełnioną nie dogotowanym żółtkiem. Żółta, lepka strużka dołączyła do swych poprzedniczek na granatowym fartuchu. Pernatowi zdawało się, że słyszy bzyczenie olbrzymiej, omotanej pajęczą siecią muchy. Muchy, która ze strachu przed atomową rywalizacją zaczęła znosić kurze jajka. Wyszedł. Lśniący lepką bielą, wąski korytarz był opustoszały. Tylko w głębi dwie mocarne postacie taszczyły ogromny, ciemnoczerwony perski dywan. Podtrzymując go i obu końców, ze stękaniem zbliżali się do kolejnego zakrętu. Pod podeszwą buta Pernata zachrzęściło. Zatrzymał się. Na podłodze leżały okulary. W cienkiej drucianej oprawce jedna soczewka była stłuczona. Podniósł je. — Panowie! — pognał za oddalającym się czworonożnym dywanem. — Panowie, zgubiliście okulary... — powiedział wiedziony potrzebą uczynności. Bliżej stojący mocarny w granatowym czepku, redukującym szerokość czoła do grubości krzaczastych brwi, oparł swój koniec dywanu o podłogę. Szarpiącym ruchem zabrał Pernatowi okulary z wyciągniętej ręki i schował je do kieszeni aseptycznego fartucha. — Zjeżdżaj synu... — beknął w podzięce i, choć nie był tego świadom, była to naprawdę dobra, i naprawdę ojcowska rada. Objął na powrót oporny rulon, z którego wysuwało się coś robaczkowatym ruchem. Pernat spojrzał. Z końca upstrzonego szarymi frędzlami dywanu wystawała łysa głowa o bezmyślnie, otwartych ustach i martwych, nieruchomych oczach. Znał tę twarz z odbicia w pękniętym, liszajowato poodpryskiwanym lustrze. Lecz nim zdążył uświadomić sobie jej personalia, łysa głowa zniknęła w głębinie rulonu, wepchnięta mocarną ręką, jak ochłap w maszynkę do mięsa. Rulon na czterech nogach zniknął za higienicznie białym rogiem. Białe kafelki do sufitu szczerzyły swoją biel identyczną dla szpitala i rzeźnickiego sklepu. Biel pękła nagle w pobliżu Pernata. Otworzyły się drzwi czeluści okratowanej windy. Pernat wszedł do środka. Rozsuwane kraty wejścia zamknęły się z nie naoliwionym łomotem. Skulił się w kącie. Klatka zawieszona na linie ruszyła. Bał się spojrzeć przez pręty, czy winda wznosi się czy opada w studni, która nie miała światełek ani na dnie, ani na wątpliwie istniejącym początku. W rogu stał, a raczej półstał podparty krańcami pośladków o wysoki stołeczek, drobny, jednoręki człowiek. Jego jedyna ręka trzymała korbę zatrzymującą ruch windy na żądanym poziomie. Wyglądało, jakby winda także była jednoręczna i stanowiła odbicie lustrzane jednorękiego człowieka. Miała w sobie coś z inwalidztwa. Mały człowiek patrzył bezczelnie wprost w oczy Pernata. Pernat próbował ominąć go wzrokiem, przyglądając się szczegółom ubogiego wyposażenia windy, w końcu odwrócił się w stronę drzwi. Patrzył bezmyślnie na mijające za kratami nacieki. — Hej! Panie! Pernat wolałby się nie odwracać, niestety w windzie nie było nikogo trzeciego. — Hej! Panie! Lewa ręka jednorękiego postukała w plecy Pernata, musiał się odwrócić. — Panu tam spadło, potoczyło się do kąta. Pernat popatrzył w kierunku wyciągniętej wskazująco ręki. Niczego nie dostrzegł. — Tam nic nie ma — powiedział. — Jak to nie ma, potoczyło się — windziarz pochylił się nisko i podniósł coś drobniutkiego, ledwo widocznego. — He, he, od razu czułem, że pan ma oczy coś nie takie. Masz pan ten swój okularek... Na wyciągniętej dłoni windziarza leżała mała optyczna soczewka kontaktowa. Pernat odruchowo wyciągnął rękę, na którą potoczyło się szkiełko. — Według mnie to gorsze od okularów, no bo, jak się zgubi? Jak ktoś nic nie widzi, tak jak pan, to jak znajdzie? Ja to mam dobre oczy, telewizji nigdy nie oglądam w ciemnym pokoju... Pernat stał i patrzył bez słowa na błyszczące szkiełko. — Swoją drogą to mógłbyś pan podziękować chociaż — windziarz był rozdrażniony milczeniem Pernata. — Pan się musiał pomylić, ja tego nie noszę, to nie jest moje... ja mam zdrowe oczy. Pernat wyciągnął rękę chcąc oddać windziarzowi szkiełko. — Co pan, wstydzisz się, że masz pan zły wzrok? Gdy pan wszedł, miał pan to jeszcze w oku, dlatego taki jakiś mi się pan wydał, jakbyś pan miał oko węża, he he, z łuską i teraz spadła panu, he he. Dokładnie widziałem, jak spadało z klapy pańskiego płaszcza... — Kiedy to nie mój płaszcz, to naprawdę nie moje. Pernat chciał oderwać jedyną zaciśniętą na korbie windy rękę windziarza i wcisnąć mu z powrotem soczewkę kontaktową. — Ty, ty wężowe oczko, co ty za komedie odstawiasz. Co ty myślisz, że ze mnie, inwalidy, będziesz kawały robił? Ja mam jedną rękę, ale cię jeszcze sięgnę, ty ślepaku! — Niech się pan uspokoi, ja naprawdę nie... Proszę bardzo, niech pan się uspokoi... — Pernata zaczynał ogarniać klaustrofobiczny lęk przed windzianą klatką i jednorękim windziarzem. Wciąż jechali. Windziarz dalej się złościł. — Uspokoi! To co ty ze mnie idiotę robisz, płaszcz nie jego, szkiełko nie jego! To niby ja jestem ślepy...? — Tak, ma pan rację, to jest mój płaszcz. Przepraszam pana, że to tak wyszło... Ale ta soczewka, to naprawdę nie moja. — A co ja się będę z tobą... Nie twoja!? — inwalida wyszarpnął soczewkę z ręki Pernata i rzucił ją na ziemię. — No, jak nie twoja, to już jej nie ma! Zdecydowanym ruchem rozgniótł ją podeszwą buta, rozcierając dokładnie. — Jak nie twoja, to nie ma problemu! — patrzył na Pernata z mieszaniną wściekłości i satysfakcji. Winda zatrzymała się z mocnym szarpnięciem. — Wysiadaj! Krata rozsunęła się przed Pernatem. Przechodził nad czeluścią szpary między progami, gdy windziarz nacisnął wajchę. Pędząca, zasuwająca się krata musnęła tył spóźnionej głowy Pernata, pożądając mierności jego łysego skalpu. Pernat spokojnie zamknął zewnętrzne drzwi. Jednoręki, nie opłacony Charon, przekręceniem wajchy począł swoją przeprawę przez pionowy Styks. * * * Pernat przysiadł na żółtoburym, unumerowionym, komunalnym kuble na śmieci tramwajowego przystanku. Przez ciemność pustej ulicy z trudem przebijało się zżółkłe światło latarni. Niewidoczne brzegi dachów zlewały się z czernią nieba, tworząc mroczny tunel. Kocie łby połyskiwały wilgocią, nie było czuć wiatru, ale musiał być, gdyż wielkie strzępy papieru goniły się wściekle, raz po raz wpadając w stożkową agę światła. Gazetowe śmiecie ścigały się z bezmyślnym uaporem, jakby zaprzysięgły sobie śmierć. Zdarzało się, że opadały uspokojone, lecz w chwilę potem zrywały się wszystkie na raz, by w ukryciu rozwiać się ponad latarniami. Tylko jedna, gruba gazeta nie mogła za nimi nadążyć. Została na chodniku, unosiła się i opadała bezradnie, jakby brakło jej tchu i z trudem chwytała powietrze. Nadjechał dygoczący tramwaj, niegdyś pomalowany na biało. Pernat wsiadł na tylny otwarty pomost. Wnętrze było puste. Przez szyby nie było nawet widać, czy w pierwszym wagonie jest motorniczy. Tramwaj nie ruszał. Z ciemności wybiegła sylwetka dziwacznie poruszającego się młodego chłopca w obszernym płaszczu. Biegł stawiając szeroko długie kroki, nie skoordynowane z zamaszystymi wymachami rąk, zdążył chwycić za poręcz pomostu, gdy tramwaj szarpnął, ruszając całą siłą zużytych silników. Pernat zobaczył, jak chłopak odpada od stopnia i uderza głową o ryżych, posklejanych włosach o bruk. Niewidoczny motorniczy w pozdrowieniu wygrał miniaturę tryumfalnej symfonii na tramwajowy dzwonek. Pernat rozsunął drzwi i wyskoczył. Potknął się, przejechał twarzą po kamieniach, jakby znalazł się w rękach monstrualnej praczki, która postanowiła go zetrzeć na tarze do prania. Podniósł się i podszedł. Ryżowłosy chłopak ciągle leżał na ziemi. Miał szeroko otwarte oczy, w dłoniach trzymał połamaną studencką czapkę, przesuwał jej zmięte rondo między palcami niczym różaniec i szeptał terkocząco, popluwając w górę. — Lekarze zabijają ludzi, tak nie może być, tfu. Lekarze zabijają, więc zabić lekarzy... tfu... — Nic się panu nie stało? — spytał Pernat. Student dopiero teraz go spostrzegł, patrzył zaskoczony rozgorączkowanymi oczyma, bojąc się, że noga stojącego może go zaraz kopnąć w twarz. — Pomóc panu? — Pernat wyciągnął rękę. — Mnie...? Nie — zaprzeczył trzęsąc głową. Złapał za rękę Pernata, podniósł się, szybko odwrócił i odszedł plując pod nogi i mamrocząc swoją cichnącą litanię. Biały tramwaj zginął w czarnym tunelu. Pernat wracał na swój śmietnikowy tron. — Stój! Zaczekaj! — usłyszał nagle głos studenta z mroku. Pernat zatrzymał się. Student dobiegł do niego swoim dziwacznym, człapiącym biegiem, złapał go za klapy płaszcza i dysząc patrzył w oczy. — Dobrze zrobiłem? Mam rację, prawda? Tak należało zrobić? — pytał chorobliwie wibrującym głosem. Pernat nie wiedział, co odpowiedzieć. Student nie zraził się tym, a może nie potrzebował odpowiedzi, sięgnął i włożył rękę do kieszeni płaszcza Pernata. — Miałem papierosy i zapałki... — wyjaśnił wyciągając rękę z paczką papierosów. — Płaszcz nie mój, chociaż podobny mi kiedyś ukradli, ale papierosy te same. A gdzie są zapałki...? Spojrzał pytająco na Pernata, odwrócił go i zaczął szukać drugiej kieszeni jego płaszcza. — Dlaczego zabrałeś mi moje zapałki? Kieszeń była pusta. — Dlaczego ukradłeś moje zapałki?! — powtórzył płaczliwie, chcąc dogłębnie zrozumieć przyczynę pozbawienia go zapałek. Zatoczył się i chlipiąc zaczął schodzić gigantycznymi, powikłanymi schodami prowadzącymi gdzieś ku wnętrzu konstrukcji. — Mogę panu dać inne — zawołał Pernat, zbiegając za i szukając gorączkowo po kieszeniach spodni. Student zatrzymał się. — Więc to jest pana płaszcz — spytał Pernat Student złapał połę płaszcza Pemata, odwrócił ją do światła latarni badając jakość materiału. — Mój?... Nie... Nie wiem. Nigdy nie lubiłem chodzić płaszczu — poinformował rozczarowany wynikiem oględzin. Pernat wyciągnął z kieszeni zapałki. — O są, przypalić panu? — Co, mnie przypalić? Nie, ja nie palę, ja tylko noszę. Nieraz ktoś w nocy potrzebuje, a to pijak a to wariat. Ja nie palę. Nie mogę palić. Palenie bardzo mi szkodzi... To co, odda mi pan moje zapałki? — zapytał z nadzieją w głosie. Pernat wyciągnął ku niemu rękę z pudełkiem zapałek i przekazali je sobie tak, jak coś bardzo delikatnego, filigranowego. — Ja nie jestem pijak, ani wariat — zapewnił student chowając pudełko. — A ciebie znam, znam ten płaszcz. Mówili, że już nie żyjesz, że jesteś ślepy. Mówię do ciebie, a ty jak za szybą. Jakbym nie mógł cię dotknąć... Student zamroczył się, w swoich tokowaniach mówił coraz mniej wyraźnie. Przeciągnął ręką przed oczyma Pernata, tak jak robi się dla sprawdzenia ślepoty, potem, jakby sam ślepy, zaczął dotykać opuszkami palców twarzy Pernata. — Czy ty wiesz, co to jest katarakta... zaćma? — zapytał, po czym pchnął nagle Pernata ku balustradzie i przycisnął go do poręczy wykrzykując: — Lekarze zabijają ludzi. Więc zabić lekarzy! Rozumiesz? Zabić wszystkich lekarzy! Ludzie są bezwolni, bierni, jak te gazety pod latarnią, patrz! Uderzeniem w policzek skierował twarz Pernata we właściwą stronę, wychylając jego korpus głęboko za balustradę. — Widzisz!? Bezzębne, bezwolne, wloką się, wirują bez końca! Jedna goni drugą, nie wiadomo, która jest pierwsza, a która ostatnia... A my nic, tylko wszyscy razem głupiejemy i mądrzejemy... I głupiejemy i mądrzejemy... Bezzębni... Bezwolni... I tylko w kółko, wszyscy, wszystkiego się boimy! Student wychylił się jedną ręką trzymając Pernata, a drugą gestykulując dzikimi ruchami w powietrzu. Balansowali razem nad pustką z fruwającymi, papierowo martwymi ptakami. — A ty co? Myślisz, że jesteś taki święty, że tobie udało się wyjść poza...?! — student wysunął się jeszcze bardziej i cicho wyszeptał do ucha Pernata. — Ja wiem, do kogo ty idziesz, musisz w końcu do niego dojść... Ale pamiętaj, to zbrodniarz... Puścił Pernata i śmiejąc się schodził na dół. — Ale kto to jest? Co on zrobił? — krzyknął za nim Pernac. — Napłodził dzieci...! — odkrzyknął student z mroku. — Napłodził dzieci...! Echo ustokrotniło chorobliwy śmiech. Pernat został sam, wokół niego wirowały gazety, tak jakby to on był przyczyną ich lotu, jakby czekały aż umrze, by oblepić jego ciało i napchać papierowe żołądki padliną. * * * Pernat wślizgnął się przez oślizgłe ciemnością gardło bramy na podwórze czynszowej kamienicy. Podwórko było małe, otaczające ściany tworzyły prawdziwą studnię, z której złośliwy meliorant spuścił wodę. Ze wszystkich stron, z mroku w górze, dochodził falująco mruczący charkot. Pernat zadarł głowę. Śpiący dom oddychał, rzęził jednym wielkim chrapaniem okiennic, firanek, oberluftów, sterczącymi szynami resztek balkonów... * * * Pernat wspinał się do góry po wyrobionych, trzeszczących, drewnianych schodach. Mrok na klatce schodowej rozświetlony był przez słabe żarówki umieszczone u sufitów, w oprawkach z drucianych, zardzewiałych kratek. Na półpiętrze doszły go dźwięki cichej rozmowy. Pernat wychylił głowę. Dziewczyna o rudych włosach stała oparta uniesioną ręką framugę uchylonych drzwi. Rozyna była ładną, dziewczęco oglądającą prostytutką, na tyle młodą, by jej zawód nie odcisnął się jeszcze na twarzy. Przed nią stało dwóch mężczyzn, trochę skłopotanych, usztywnionych odświętnymi, kusymi czarnymi ubraniami. Grubszy stał dalej, w cieniu, miał mocno wyciągniętą do przodu głowę. W ręku trzymał białą laskę. — Nie, nie, proszę pani... — dukał z trudem zawstydzony chudy przewodnik. — Ja naprawdę nie. Ja tylko dla brata... Wie pani, takie kalectwo. Więc gdyby pani mogła... My naprawdę nie chcemy razem. Tylko brat... — A skąd wiesz, że będę mu się podobała. Przecież jest zupełnie ślepy — Rozyna końcem stopy pchnęła białą laskę, która, jak wahadło zadyndała uczepiona sztywno zgiętej ręki ślepego. — Na pewno będzie dobrze, proszę pani — przewodnik uśmiechnął się, nie mógł oderwać oczu od jej różowej, wyzywająco rozpiętej bluzki. — Na pewno będzie dobrze — zawtórował mu cicho ociemniały. — Ja mu potem opiszę, jak pani wygląda, podobałaby się mu pani, ja mu potem dokładnie opowiem... — No dobrze — Rozyna wzruszyła ramionami, jej bluzka rozchyliła się jeszcze głębiej. — Ale to będzie drożej kosztowało. — Drożej? Dlaczego? — w głosie przewodnika znać było rozczarowanie i smutek. — Perfumy kosztują. — Perfumy, po co? — Jak już jest ślepy, to niech mu przynajmniej pachnie, nie? — wytłumaczyła Rozyna. — Rozumiem... A dużo drożej? — spytał przewodnik rzeczowo. — Pięćdziesiąt florenów. Bracia zaszeptali między sobą. — Jak nie chcecie, ja nie muszę... — Rozyna zniecierpliwiła się. Ręka ociemniałego zacisnęła się na ramieniu brata. — Nie, nie, proszę pani — odezwał się niewidomy. — Brat się zgadza. To znaczy my... My się zgadzamy. — I jeszcze jedno... — przewodnik zebrał w sobie resztki odwagi. — Czy ja mógłbym być w środku, to znaczy... być przy tym. — Podnieca cię to? — Rozyna roześmiała się czystym, niewinnym śmiechem. — Nie, nie, proszę pani, to nie tak... Tylko to dla nas dużo pieniędzy... A on potem chce, lubi, jak ja mu opowiadam, i to po wiele razy... — Jeżeli tak bardzo chcesz... Rozyna weszła do pokoju. Bracia wtłoczyli się za nią nieśmiało, zamykając za sobą drzwi. Pernat wyszedł zza kryjącego go skosu schodów. Podszedł do framugi w miejsce, gdzie przed chwilą stała Rozyna, przymknął oczy i wolno wciągnął przez nos powietrze. Stał tak nieruchomo, póki brzęcząca mucha nie usiadła mu na czole. Ruszył dalej, do góry po trzeszczących schodach. Doszedł do ostatniego piętra; gdzie na malutkim prostokącie były już jedne drzwi. Poszukał w kieszeniach klucza. Włożył go w zamek, drzwi otworzyły się z chrzęstem oporu długo nie poruszanego znieruchomienia. Szukał po omacku przełącznika światła. Przekręcił, ale nic się nie zapaliło. Wisząca na korytarzu naga żarówka była zbyt słaba i zbyt brudna od muszych wydzielin, by przebić ciemność wnętrza. Czuć było zapach zatęchłej pościeli, tanich papierosów, kurzu... Oczy przyzwyczajały się, zaczął rozróżniać szczegóły skryte w mroku... prostych sprzętów, resztki pozdzieranych tapet świadczyły, że tu kiedyś mieszkał. Stał w progu niezdecydowany. — Przyjdź tu... Usłyszał cichy głos ze środka. Ten głos przypominał niepokojąco głos już znany... — Wejdź tu... Głos był przerażająco spokojny, zimny, bezbarwny. Pernat zawahał się, przestąpił próg. Pokój był wypełniony iluminoforycznym, słabym blaskiem, drganiem chłodnego, rozjaśniającego jedynie kontury przedmiotów światła, ukrytym pulsowaniem spowolniałego życia. Pernat stanął na środku pokoju, w najdalszym kącie wnętrza pusta symetria była zakłócona przez nagromadzenie obcych kształtów. Jakby stąd wypływało źródło tego zhibernowanego życia. Pernat podszedł bliżej. Pod ścianą siedzieli starcy. Zmurszali, nieruchomi, tylko różowe obwódki wilgotnych powiek i śledzące każdy jego ruch gałki oczne dawały znać życiu. — Czekałem na ciebie... — powiedział beznamiętny głos. — Na mnie...? — zdziwił się Pernat. — Tak. — Po co...? — Bądź spokojny, przyniosłem ci coś... — Ja... ja nie potrzebuję niczego. — Wierzysz w to, co mówisz? — spytał szyderczy głos. Starcy drgnęli, bardzo powoli drgnęli. Za każdym ruchem osypywał się z nich pył, kurz, jakby oni sami byli tylko nagromadzeniem pyłu, który przy gwałtowniejszym ruchu może się cały osypać. Jeden ze starców wyciągnął do Pernata rozchyloną dłoń. Leżało na niej kilkanaście ziaren pszenicy. — Co to jest? — spytał Pernat. — Ludzie... Miliardy ludzi... Starcy powstali, podnosząc tumany pyłu. Ruchy ich były potwornie nieporadne, wolne, szeleszczące. Pokój napełnił się odgłosem suchego ocierania. Pernat wyciągnął z wahaniem dłoń do ziaren. Zsypały mu się na dłoń przez rozcapierzone palce starca. Parę ziaren upadło na podłogę. — Nie powinienem tego wziąć... — powiedział Pernat z ulęknieniem. — Ty już to masz. Przecież jesteś żywy — usłyszał. Starcy odchodzili, mijając go z boków, muskając go powiewami suchego kurzu. Zdawali się przemieniać w pył, rozsypując się wnikać w podłogę, w ściany... Zamknął oczy. Był sam w swoim pokoju. * * * W ascetycznie luksusowym gabinecie dwóch chirurgów stało przed obezwładniająco dużym i nieskazitelnie aseptycznym biurkiem ordynatora. — Po prostu wypuściliście go! — mruknął zachęcająco ordynator. Płaskonosy wiercił się w miejscu. — To był przypadek, zwyczajna omyłka. Personel jest przeciążony pracą. — Pomyłka! — Ale to się więcej nie powtórzy — rybiooki znalazł się na wysokości zadania. — Wydałem odpowiednie zalecenia. Znakowanie kartkami zastąpimy tatuażem. — Bardzo dobrze, ale póki co, ten... jakże mu? — Pernat — podrzucił ochoczo rybiooki. — Ten wasz Pernat chodzi sobie teraz samopas po mieście. — Może sformułujemy to inaczej — zaproponował płaskonosy. — Nowy Pernat wrócił tam, gdzie żył Pernat-wzór. — Przynajmniej jest do niego podobny? — Fizycznie tak. — Psychicznie wykazuje pewne różnice, spowodowane obniżoną samoświadomością — dorzucił rybiooki. — Robiliśmy oczywiście badania porównawcze. — A co zrobiliście z wzorem Pernata? — Już go nie ma — odpowiedział głucho płaskonosy. — To znaczy? — Został już wykorzystany, a więc... — rybiooki nie być trywialny. — Osobiście nadzorowałem likwidację. — A tak przy okazji, to kim był tamten... wzór Pernata? — w ordynatorze odezwała się żyłka humanisty. — Czy to istotne? — spytał rybiooki. — Wzięto go z jakiegoś więzienia, może był świętym, może był zbrodniarzem. — Tak... — zadumał się ordynator nad istotą życia. — To wszystko, panowie? — pytającym wzrokiem spojrzał na chirurgów. — Ja, panie ordynatorze — wyrwał się rybiooki — pragnąłbym na momencik, na boczku... Takie, osobiste, różne... hm. — Proszę, kolego, proszę... — zachęcił ordynator po wyjściu płaskonosego. — Otóż pragnąłbym zwrócić uwagę — zaczął rybiooki — że taki powrót przedmiotu eksperymentu, Pernata, do zwykłych warunków umożliwia oczywiście, postulowaną przez mego kolegę obserwację... Ale moim zdaniem nie wystarczy nadzorować, trzeba ingerować. Zagęszczać życie społeczne, że tak powiem... Przyspieszać i wtedy obserwować. Przyspieszanie w ogóle, ma dla ogólnego dobra... — A co na to pański kolega? — No... on jest trochę konserwatywny — rybiooki zasępił się. — A wie pan, że on, mimo poglądów, ma bardzo ciekawy układ chromosonalny, wspaniały materiał do... hm... — Skąd pan wie? — Wszyscy pracownicy przy przyjęciu do pracy przechodzą badania, osobiście nadzoruję. — To znaczy, że ja też...? — ordynator przełknął ślinę. — Zostawmy to na razie. Daję panu wolną rękę, ale delikatnie, delikatnie proszę. — Dziękuję — powiedział słodko rybiooki, zamykając drzwi. Ordynator podniósł słuchawkę telefonu. — Dział personalny? Proszę przynieść wszystkie moje papiery. Tak, wszystko, kartę zdrowia też. Nie, nie, chciałbym tylko coś uzupełnić... * * * Przez okno wpadało ostre, słoneczne światło. Dzień był ciepły. Pernat siedział za wąskim biurkiem, na którym poniewierały się drobne narzędzia grawerskie, dłuta, rylce. Biurko przylegało do małej powierzchni ściany pomiędzy dwoma niskimi okienkami podzielonymi na cztery pola brudnawymi szybkami. Nad biurkiem zawieszony był rysunek na kalce, przedstawiający wisielca uwiązanego tylko za jedną nogę i zwisającego tak do dołu głową z rozcapierzonymi kończynami. Na kalkę naniesiona była cienkim ołówkiem kratka, ułatwiająca przenoszenie proporcji z oryginału. Obok niego, zatknięty za framugę okna, wisiał oryginał rysunku wielkości karty do gry, o jaskrawej kolorystyce jarmarcznego malowidła. Pernat siedział pochylony z rylcem w ręku, miał przed sobą grubą mosiężną płytę wielkości książki, wyrzezane na niej linie odtwarzały już czytelnie rysunek pierwowzoru. Teraz pogłębiał jedynie poszczególne linie, nadając mocniejszej faktury. Płyta przypominała wierzchnią stronę średniowiecznej okładki książkowej. Przyczyniały się do tego zdobienia rogów a także nawiercone po rogach otwory, jakby przygotowane do zamocowania zdobnych ćwieków. Całość płyty pokrywała delikatna grafitowa kratka, taka sama jak ta z rozrysowanej kalki. Kurz wirował w smudze światła. Promień załamywał się szklance wody, stojącej na rogu biurka, rozszczepiony w tęczową smugę padał na leżące koło szklanki ziarna pszenicy. * * * Pernat schodził po schodach, trzymając w ręku plecioną, sznurkową siatkę. Na półpiętrze stała odwrócona tyłem Rozyna, oparta łokciem o parapet, wdzięcznie wypięta, obserwowała podwórko przez szybę, w której kurzu przetarła małe kółko. Pernat musiał się zatrzymać. — Przepraszam... — szepnął cicho, bojąc przecisnąć się między jej wypiętą kibicią a barierką półpiętra. Rozyna odwróciła się. — Przepraszam? Czyś ty zwariował? Nie poznajesz mnie, Pernat? — Nie... To znaczy, tak — potwierdził z ulgą. — Wypuścili cię? — Ja... — patrzył onieśmielony na dziewczynę. — No co? — ujęła go pod brodę. — Ty się coś zmieniłeś, coś jest nie tak... Dotykała, przekrzywiała jego uszy, nos, jakby chcąc sprawdzić, czy są przyklejone na właściwym miejscu. — Ja... Oni pytali mnie... I nie potrafiłem im odpowiedzieć... Ty znałaś go lepiej. — Kogo? O kim ty mówisz — Rozyna kciukami podciągnęła koniuszki jego warg ku górze... Pernat manekinowato uśmiechnął się. — Doktora Wassory, tego okulistę. Ciągle o niego pytali... — Co ja mam z tym wspólnego? — przesunęła kciuki ku dołowi. Maska Pernata zesmutniała. — Ten zabity... — bąknął. Rozyna puściła jego twarz. — Ty, ty się naprawdę zmieniłeś, jesteś jakiś inny... Dlaczego miałabym znać tego doktora? — spytała zimno. — Ty mieszkałaś obok niego, na tym samym piętrze, tak? — patrzył na nią, szukając w jej oczach potwierdzenia dla odprysków wspomnień wyszarpywanych z mroku pamięci. Rozyna odwróciła się, wbiegła parę stopni wyżej. — Po co kłamiesz?! Chodzi ci o ten pokój, że mam teraz większe mieszkanie. Mam do niego prawo! — zatrzymała się w swoich drzwiach, jakby całą sobą broniąc wejścia do środka. Pernat wszedł po stopniach za nią, rozglądnął się, ale na tym piętrze nie było innych drzwi, oprócz tych w których stała Rozyna. — Tu! To było tu! — krzyknął nagle, obmacując obok rozmazane ślady zamurowanego prostokąta. — Tu jest świeże! — pokazał ścianę na wprost drzwi Rozyny. Ktoś, kto zamurował drzwi, starał się spatynować nowy tynk, szarzając go do waloru brudu reszty ścian. Rozyna podeszła do Pernata odsuwając go od ściany. — Odwal się, dobra?! Zazdrościsz mi? Czego chcesz? — pchnęła go w dół. Pernat obsunął się parę stopni. — Mam prawo do tego pokoju! Wynieśli wszystkie meble... Miałby stać pusty?! Wszystko jest załatwione formalnie. — Ale... — Pernat chciał jej przerwać. — Należy do mnie! No, leć, możesz na mnie donieść, to jest załatwione legalnie! — Tyś mnie źle zrozumiała, ten doktor... ja go mało znałem, prawie zupełnie nie pamiętam... — tłumaczył Pernat. — Chciałem, żebyś mi... Podszedł bezradnie do Rozyny, która znów wzięła go za brodę i ustawiła twarz profilem. — Coś się w tobie zmieniło... — Wczoraj spotkałem twojego brata i on mi mówił o lekarzach... — wydukał nieśmiało. — Ty, odwal się od mojego brata! — pchnięcie Rozyny rozpłaszczyło Pernata o ścianę. — Ty wiesz, że on jest chory! Jest bardziej nieszczęśliwy nas wszystkich, rozumiesz?! No idź, zrób z niego mordercę! — przypadła do Pernata, bijąc w niego małymi pięściami. — On nie mógł nikogo zabić — wyszlochała. — Nikogo nie zabił, rozumiesz?! Opuściła ręce i odeszła spłakana w stronę swoich drzwi, progu odwróciła się i spojrzała. — Już wiem, co się w tobie zmieniło. Ty nie masz okularów — powiedziała cicho. — Przepraszam... — bąknął jeszcze ciszej Pernat. Rozyna trzasnęła drzwiami. Kamyczek odpryśniętego tynku wbił się Pernatowi w oko. * * * Sklep warzywny był w suterenie, poniżej poziomu chodnika. By dostać się do środka, trzeba było zejść sześć drewnianych schodków w głąb, trzymając się metalowej, pochylonej .ze starości poręczy. Parę półek z różnymi warzywami i skrzynki z oranżadą wypełniały szerszą ścianę. Przy węższej znajdował się mały kontuar z poupychanymi różnej wielkości lalkami. W tym samym malutkim pomieszczeniu sprzedawano kiszoną kapustę i reperowano odwłoki połamanych lalek. Za kontuarem w małym stożku światła lampki siedziała pochylona młoda dziewczyna o jasnych długich włosach. Pracowicie zeszywała rozcięte, jakby od nadmiernego ziewania lub śmiechu usta wielkiej lalki, której szklane oczy zamykały się mechanicznie, w takt wbijania igły w podniebienie, zamykającej rozwarte usta, skąd kłakami wychodziło słomiane nadzienie. Pernat stał przed ladą, trzymając sznurkową siatkę. Dziewczyna pochłonięta pracą nie zauważyła jego wejścia. Pernat patrzył na jej delikatne rysy, bojąc się zakłócić mozolne skupienie. — Poproszę o kilo ziemniaków... — przerwał w końcu ciszę. Dziewczyna podniosła głowę i znieruchomiała, patrząc na Pernata, jakby sama była lalką do naprawy. — Poproszę o kilo ziemniaków... — powtórzył niepewnie. Bał się wzroku dziewczyny. Cisza narastała. — Pani się coś stało...? — zapytał delikatnie, tylko po to, by coś powiedzieć. Dziewczyna drgnęła jak wytrącona z hipnozy. — Nie, nie. Pan mi tylko kogoś... Przepraszam... kilo ziemniaków, już daję. W tym momencie zadźwięczał mały wejściowy dzwonek zawieszony nad drzwiami. Na schodach pojawił się chudy, stary mężczyzna z przymrużonymi oczyma. Zszedł niepewnym krokiem i zbliżał się do dziewczyny, która wyszła zza lady na jego widok. Znać było po nim, że jest zamroczony alkoholem i wyglądało, że jest to stan chroniczny. Lecz w tym wypadku nie wiązało się to z degradacją i wulgarnością. W jego ruchach i gestach była jakaś szlachetna delikatność. — Miriam, córeczko moja, musisz mi dać... — zaczął skruszony, a może skrępowany obecnością Pernata. — Nie mam ojcze, dobrze wiesz, że nie mam — odpowiedziała cicho córka. — Ja muszę mieć te pieniądze, zrozum dziecko, chcą mi zabrać moją książkę. Muszę ją wykupić... — Ojcze, proszę cię, nie tutaj, uwierz mi, proszę... Dziewczyna zaczęła popychać starego w kierunku drzwi, mnęli Pernata, który odruchowo cofnął się w głąb sklepu. — Córeczko moja, dziecko, błagam cię. Musisz to zrozumieć. Moja książka... — stary prawie płakał — zastawiłem w lombardzie... Pernat tknięty impulsem sięgnął do kieszeni i wyciągnął zwitek banknotów. Wetknął je szybko w rozwartą, nie zaszytą gębę lalki, tak że schowały się pod wystającą słomą. — Córeczko, daj mi chociaż część, daj co masz! Ja, twój ojciec, proszę cię...! — starzec był gotów opaść na kolana przed dziewczyną, w żebraczym uniesieniu. Miriam przeszła za kontuar, otworzyła małą szufladę i zaczęła zbierać drobny bilon. Stary podsunął się ku niej, jego wzrok padł na wystający z ust lalki zwitek banknotów. Sięgnął po nie ręką. To ty mnie oszukujesz?! Chowasz przede mną pieniądze, teraz gdy muszę je mieć? Miriam, dziecko moje! Ty chowasz pieniądze w te martwe ciała? Krzyczał coraz głośniej, coraz dramatyczniej. — A moja książka? To jest wszystko! Muszę mieć pieniądze... — chwycił nożyczki i wbił je w korpus lalki, która rozlazła się na dwie części, wypływając kosmykami słomy. — Ojcze, nie rób tego! Ja nie... — Gdzie je masz?, gdzie jeszcze zaszyłaś? Ręka uzbrojona w nożyczki uniosła się do góry i opadła rozplątując brzuch następnej lalki, której mechanizm bezwiednie zaczął powtarzać: — mama, tata, mama... — Niech się pan uspokoi — wtrącił się Pernat, złapał starca za rękę, starzec trochę oprzytomniał. Ręka z nożyczkami zwiotczała. — Wyjdźmy stąd, pan krzywdzi swoją córkę... Pociągnął starca ku wyjściu. Stary, bezwolny wobec chłodnego głosu Pernata, mechanicznie usłuchał go. — Pańskie ziemniaki... — dobiegł Pernata smutny głos dziewczyny, gdy był już ze starcem w drzwiach. * * * Przed byle jak zbitym parkanem z czarnych, osmołowanych desek, który dzielił w poprzek ulicę, ćwiczyła marszowe unoszenie nóg, stojąc w miejscu, dziwaczna zbieranina. Przypominała ona chory sen o zmilitaryzowanej orkiestrze dętej, z tym, że każdy z jej członków miał mniej lub bardziej połamany instrument, a wszyscy razem wtłoczeni byli w czerń przypadkowych uniformów pospolitego ruszenia, przepasanych maskami gazowymi i zwieńczonych górą równie przypadkowymi kaskami. Stali zdyscyplinowanie, równo, z wysiłkiem starając się w miarę razem zadzierać nogi w rytm krzyku biegającego wokół z przejęciem starszego mężczyzny, swymi ruchami przypominającego ogoloną na łyso małpę przebraną w czarny, kolejarski płaszcz. — Razz! Dwaa! — Razz! Dwaa! — niosło się po opustoszałej ulicy. Ojciec Miriam i Pernat przemknęli się bokiem. Stary z ciekawością wpatrywał się w Pernata, jak lekarz przed wydaniem orzeczenia o rzadkiej chorobie. — Pan nie ma racji. Pana córka... — próbował tłumaczyć Pernat. Ale stary nie słuchał, jakby już zapomniał o zdarzeniu sprzed chwili. — Kto ty jesteś? — patrzył zafascynowany na Pernata. — Kto ty jesteś, powiedz? Pernat chciał się oderwać od starca, odwrócił się i dał krok do przodu. Nie udało mu się. Starzec złapał go za rękę i szedł za nim wykrzykując. — Znam takich... Ty jesteś plotką, wymysłem. Ale ja się nie dam nabrać. Ja wiem, ciebie nie ma. Nie ma! No, powiedz...!? — Czego pan chce? — Powiedz, dlaczego okłamujesz wszystkich? Tam w środku masz pewnie siano... — zaczął kłuć Pernata swoim cienkim, starczym palcem w pierś. — Przyznaj się, jesteś glinianą pustą skorupą. Pustą, przyznaj! — Niech mi pan da spokój! — Pernat nie mógł się opędzić przed obskakującym go starcem. — Jeżeli jesteś... to chodź ze mną do kościoła! Stali przed wejściem do marnego kina. — Udowodnij, że jesteś. Tu, teraz! Stary ciągnął Pernata za rękaw w stronę wejścia obwieszonego girlandą kolorowych żarówek, znad których odpadały złażące się litery napisu „CINEMA PALACE”. W przybitych po bokach witrynach żółkły reprodukcje tego samego, klasycystycznego obrazu, przedstawiającego kobietę w bieliźnie męczącą się wśród morskich fal. W lewej witrynie pedantycznie ułożony napis brzmiał „EXTRA PORNO”, w prawej — „SUPER PORNO”. Stojąca w przejściu bileterka w kanarkowej liberii miała emerytalną twarz, przekrzywioną perukę i kompletnie obojętną minę. — Chodź, mam pieniądze, zapłacę. Chodź udowodnij, że jesteś. Chodź ze mną do kościoła! — darł się nachalnie stary. — Do jakiego kościoła? — żachnął się Pernat. — Do jakiego? Tu jest kościół Przemienienia. — Jakiego przemienienia, przecież to jest kino! — To jest kościół Przemienienia Pańskiego, tylko tu można wyspowiadać się ze swoich snów, ty gliniany zakalcu. Chodź, musisz pójść! Wepchnął Pernata na małą, prawie pustą salkę projekcyjną. Światło było zgaszone. Przepychali się między krzesłami. Na skraju rzędu siedział gruby facet, obok niego klęczał na podłodze, jak zastygły, drugi, drobniejszy. Trzymał ręce złożone jak do modlitwy i szeptał grubasowi coś na ucho. Pernat przyglądał się siedzącej parze. Gruby zamruczał coś niezrozumiałego, przypominającego łacinę. Chwilę mruczeli w tym obcym narzeczu. Chudy ucałował brzeg brudnego szalika, ukłonił się i wyszedł. Pernat usiadł rozdzielony pustym krzesłem obok ojca Miriam, który ni to wpatrywał się w ekran, ni to spał. „Happy dorm, happy dorm To jest właśnie to! Zdrowy sen, szczęśliwy sen Zapewni on ci go!” Śpiewał anielskimi głosikami dziecięcy chórek, reklamujący z ekranu nasenne pastylki, które buzując setkami bąbelków potrafiły rozpuścić się ,w szklance wody. Na ekranie pojawił się nowy obraz. Była to potwornie pomarszczona starcza twarz w wielkim zbliżeniu wypełniającym cały ekran. Do jej brzegów, tam, gdzie zaczynały się włosy i obrys szczęki, podoczepiane były chirurgiczne narzędzia w kształcie drobnych pazurków, które zaczęły rozciągać skórę. „Pamiętaj! Szczęście jest twoim obowiązkiem. Jeśli zmęczyło cię twoje dotychczasowe oblicze, nowoczesna technika medyczna dopomoże ci w rozwiązaniu zasadniczych problemów. Czekamy na ciebie... Pamiętaj! Szczęście jest twoim obowiązkiem”. Z ekranu dudnił optymistyczny głos, w tle była spokojna, słodka muzyka. Zaczepy szarpnęły i brzegi pomarszczonej skóry zaczęły pękać i odłazić. Nie było przy tym wcale krwi. Raczej przypominało to zdzieranie starego, elastycznego strupa... Brzegi skóry w miejscach wolnych od zaczepów podwinęły się w górę, zwijając się w grube naleśniki. Zaczepy także podniosły się, nadrywając nieliczne sczepione ze sobą warstwy. Stara, zdjęta skóra niby maska zwisała z końców chirurgicznych narzędzi. Pod nią ukazała się młoda, gładka, bezwyrazista twarz. Pernat podniósł się z fotela, zaczął w ciemności szukać wyjścia. Wyszedł. Przebiegł przez mały hol, roztrącając bileterkę i portiera, jakby byli manekinami o przerysowanych w wiecznym zdziwieniu twarzach. Otworzył szare drzwi i znalazł się oślepiająco jasnej, dużej toalecie. Podszedł do umywalki z zapchanym odpływem, do połowy wypełnionej szarą, odstała cieczą. Nad nią wisiało powygryzane na brzegach lustro. Spojrzał w nie. Na ścianie za nim wisiały w równym rządku fotosy filmowych monstrów. Zobaczył swoją twarz w lustrze zrównaną tamtymi, nieruchomo płaskimi maszkarami. Pochylił się i zaczął wymiotować, silnie i głośno, wszystkimi trzewiami. Jego ciało zgięło się w skurczu, tak że przymuszona twarz dotknęła wody wypełniającej umywalkę. Szare drzwi otworzyły się, ukazała się w nich szmata zawinięta na kiju. Pernat zgięty oderwał się od białej czary umywalki i zamknął się w kabinie WC. Dyszał palącym od żółci gardłem. Za kijem ze szmatą wkroczyła, trzymając w drugim ręku wiadro, pulchna kobieta w znoszonym, białym fartuchu. Zauważyła ślady wymiotów i z wściekłością walnęła w nie szmale rozbryzgując byłą zawartość żołądka po ścianach. — Cholerni rzygacze! Pijusy! Tylko wóda i rzyganie! sprzątać ma kto!? Każdą frazę przedzielała uderzeniem szmaty zadawanym [hi upiorną furią przechodzącą w widoczną satysfakcję, gdy I szmata spadała z impetem w gęstą zawartość porcelanowego zbiornika. — Bydło nie ludzie! Knury rzygające! Eunuchy z esperalem w dupie! Pernat siedział na klozetowej misce. Trzymał napięte dłonie przy twarzy, końce jego palców drgały. — Co ty myślisz, że cię nie widzę, konusie jeden! Giczoły twoje widzę! Fajfusie wędzony! Ty narzygałeś! Ty! Darła się do drzwi ubikacji. Między podłogą a dolnym brzegiem zamkniętych drzwi była dwudziestocentymetrowa szpara, przez którą widać było buty Pernata. Oszalała ściera darowała resztę kary umywalce, przenosząc swój impet w cienkie, sklejkowe drzwi. — Zapłacisz mi za wszystko! Wszystko obrzygałeś, naświniłeś wieprzu, to wyłaź! Dłonie Pernata drgały wokół twarzy, opuszki palców złapały szeleszczące brzegi cieniutkiej, pergaminowej skóry, ciągnęły łuszczące się płaty, spod których warstwami odrywały się nowe, elastycznie ciągliwe, nie mogące się przerwać, wklejone w skórę, a jednocześnie odłażące od niej z cichym chrzęstem. Zrywał je gorączkowo, ze wstrętem, z jakim chce się odrzucić obce, odrażające ciało w nadziei, że warstwy tej skóry muszą mieć swój koniec. — Wyłaź i płać! Rzygowino jedna! Ty stolcu zapleśniały! Waląca szmata wyrywała zawiasy, była bliska przebicia się przez cienką barierę drzwi. — Proszę pani... Ja proszę... Zaraz wyjdę. Zapłacę za wszystko — wyszeptał piekącym gardłem. * * * Chciał wejść przez bramę swego podwórza, lecz była zatarasowana przez trójkołową rikszę z bagażową skrzynią. Leżał na niej średnich rozmiarów żelazny piec. — Panie Pernat, pan mi pomoże, ciężkie to cholera, sam nie dam rady — doszedł Pernata głos Holtruma, otyłego, wielkiego dozorcy w grubym, wiązanym z tyłu, skórzanym fartuchu. — Pan chce, żebym to podniósł...? — zapytał zdziwiony Pernat, patrząc na masywny, metalowy sześcian. — Nie uszkodzi to chyba pańskich rączek — zza pieca wyjrzała twarz Holtruma z wyzywającym uśmiechem. — Pan jesteś taki delikatny, że łatwo pana skrzywdzić, co, Pernat? Pernat nic nie odpowiedział. — Mam wziąć z tego rogu? — zapytał. — Bierz pan, gdzie pan chcesz — Holtrum patrzył na Pernata okiem wędkarza, który znalazł wyjątkowo urodziwą glistę. Pernat z trudnością podniósł róg pieca i zaczął się przeciskać między rikszą i bramą. Ruszyli przez podwórko, trzymając z dwóch końców żeliwną skrzynię. W głębi podskakiwała mała, drobna staruszka ze skakanką w dłoniach, podśpiewując cienko w rytm podskoków. „Aniołek, matołek, róża, bez. Oni niosą ciężki piec.” Gdy któryś z podskoków nie wychodził, zaczynała śpiewkę od początku, nic nie tracąc ze swego promiennego uśmiechu. Jej obdrapane na kolanach nogi w obrzękłych podkolanówkach raz po raz nieporadnie odrywały się od ziemi. Dwóch mężczyzn targało kanciasty przedmiot, idąc trawersem przez podwórko, w którego kącie znalazła sobie miejsce podskakująca, drobniutka starowinka. Z tyłu doszedł łomot przewracanej rikszy. — Pernat, ty z nim! Musiałeś mu się poddać?! Właśnie ty? Przecież uprzedzałem cię, że to zbrodniarz! Pernat wykręcił na ile mógł szyję, by spojrzeć za siebie, w bramę, trzymając jednocześnie piec. Na chyboczącej się rikszy stał ryży student o pozlepianych włosach, krzyczał rozpaczliwie, trzęsąc się całą sylwetką. — Pernat! Ja od małego boję się spojrzeć mu w oczy! Rozumiesz? Z obrzydzenia, ze wstydu! Ze wstrętu! Własnemu ojcu, rozumiesz?! Poznajcie się, to jest właśnie mój tatuś! Przedstawiam ci mojego ojca! — Zna się pan na zegarkach? — zapytał Holtrum przez szerokość falującego w rytm wolnych kroków pieca. — Pernat, pan mnie nie słucha! — skarcił rozsierdzony. — Słucham — potwierdził mechanicznie Pernat, przekręcając głowę do naturalnej pozycji. — To pański syn? — spytał zdziwiony. — Pernat, zreperuje mi pan zegarek! — rozkazująco szczeknął Holtrum, jakby podkreślając, ze wokół nie ma nic ważniejszego nad zegarek. Pernat na powrót wykręcił głowę. — Ojcze, mój dobroczyńco! Dzięki tobie mam ten wspaniały płaszcz! Dobry na lato i na zimę! — student wzniósł ramiona w górę, tak że poły płaszcza rozchyliły się, ukazując pod spodem nagie ciało w porwanym podkoszulku. — Dziękuję ci, mój łaskawy ojcze! Ja, twój syn marnotrawny! — Patrz pan przed siebie — wysyczał Holtrum. — Rozwali mi pan piec! Pernat spojrzał na Holtruma, zobaczył czerwoną, opuchniętą, zdyszaną twarz, i oczy pełne wściekłości i upokorzenia. Pernat potknął się, żelazna krawędź w ryła mu się w podbródek, ale utrzymał ciężar. Przeszli parę następnych, dyszących kroków. Piec za każdym stąpnięciem stawał się cięższy. — Pernat! — krzyczal student z tyłu. — Widzisz ten płaszcz?! Jest prawie taki sam jak twój! Ale mój jest lepszy! To dar od mojego ojca! Holtrum gwałtownie puścił piec, nie uprzedziwszy Pernata, który został trzymając go wciąż uniesiony. Ostre kanty pieca nieznośnie wpijały mu się w palce, skrzywił twarz z bólu, ale musiał trwać w tej pozycji. — Rozyna! — Holtrum, krzycząc zadarł głowę do góry. W oknie tkwiła ruda głowa dziewczyny. — Weź swojego braciszka! Złaź i weź go... — zakończył prawie prosząco, sapiąc ciężko. — Wspaniałomyślny ojcze chyba się nie gniewasz, że nie biorę od ciebie pieniędzy?! Wspaniały ojcze! Wielki prokreatorze! Twórco nieświadomych lalek! Słyszysz mnie? Pernat chciał się odwrócić, ale nie mógł się ruszyć, podtrzymując czubkiem brody piec. Holtrum schylił się i podniósł kamień. Rzucił w syna. Potem uniósł leżący na ziemi brzeg żeliwnej konstrukcji. Pernat stęknął. Ruszyli. — Ojcze! To ja, jeden z twoich nieudanych tworów, słyszysz mnie, bezmyślny rozpłodowcze?! To ja, twój syn...! Z klatki schodowej wybiegła Rozyna i zaczęła ściągać studenta z chybotliwej barykady, przemawiała do niego czule, objęła go opiekuńczo. Stali tak pod ścianą jak para zagubionych dzieci. Krzyki studenta zwolna cichły. Holtrum jakby w ogóle nie słyszał. — Panie Holtrum — wymamrotał Pernat. — Ja nie wytrzymam dłużej, niech mi pan pozwoli opuścić na chwilę, źle złapałem. — Nie zawracaj pan dupy. Nieś pan — burknął Holtrum. To jeszcze parę kroków — dodał łagodniej. Człapiąc stopami po błocie weszli do drewnianej pakamery, wypełnionej żelastwem, starymi rurami, fragmentami połamanych mebli. — Tu — pokazał Holtrum miejsce w kącie. Pernat z ogromną ulgą położył piec na ziemi. — No, co? Czego jeszcze? — spytał gderliwie Holtrum widząc, że Pernat stoi czekając. — Pan mówił o zegarku... — przypomniał cicho Pernat. — Aaa, pan go zreperuje! — powiedział rozkazująco Holtrum. — Pan ma zgrabne ręce, bardzo zgrabne... — dodał, jakby z cieniem szacunku. Odwinął połę skórzanego fartucha i wyciągnął z głębi ubrania duży kieszonkowy zegarek. Pernat wziął, przyłożył do ucha, popatrzył. — Ale co mu jest, przecież chodzi? — spytał. — Chodzi, ale do tyłu — zawyrokował Holtrum, wycierając olbrzymie dłonie o skórzany fartuch. Pernat jeszcze raz uważnie spojrzał na cyferblat. — Przecież chodzi normalnie, do przodu i nawet godzina się zgadza.... — Eee... — Holtrum wyrwał Pernatowi zegarek i pokazał palcem. — Te wskazówki co idą szybko, to chodzą do przodu. Ale ta mała, która chodzi tak wolno, że jej ruchu nie można zauważyć, to idzie do tyłu — tłumaczył zniecierpliwiony. — Niby pan przestał nosić okulary, a nic pan nie widzi. Zegarek jest zepsuty! Naprawi pan! — wcisnął zegarek w dłoń Pernata. — Jeżeli będę umiał... — powiedział nieśmiało Pernat. — Nauczy się pan. Podobno jest pan bardzo zdolny. Pernat odwrócił się, chciał wyjść, gdy ręka Holtrum złapała go za obolały obojczyk. — Ile pan ma w ramionach? — szczeknął pytająco Holtrum. — Jak to w ramionach? — przestraszył się Pernat. Holtrum patrzył na niego jak na żabę preparowaną na szkolnej lekcji. — No, szerokość ramion w centymetrach, ile pan ma? — A na co to panu...? — Ot tak, po prostu... — zmieszał się Holtrum. — Pytam się... — Przepraszam... — Pernat poczuł się winny. — Nie wiem — dodał bezradnie. * * * Chirurdzy w zakrwawionych kitlach mieli przerwę śniadaniową. Siedzieli w małym pokoju rekreacyjnym, by pojeść i nabrać sił do dalszego ciągu operacji. W ustronnym pomieszczeniu mogli pozwolić sobie na luksus zdjęcia masek z twarzy, dzięki czemu płaskonosy był odrobinę mniej płaskonosy, za to rybiooki nie zyskiwał na tym wcale. — Te numery, jakie mi na boku robisz, bokiem ci wyjdą — poinformował płaskonosy rybiookiego. — Do czego pijesz? — spytał rybiooki w tym samym narzeczu. Obaj jedli BLOOD PUDDING z tej samej, dopiero co otwartej, puszki. — Te twoje „ingerencje”, „przyspieszanie”... to godzi w sens całej naszej pracy. — O jakim sensie mówisz? — zakrztusił się rybiooki. Drobina BLOOD PUDDING’u wypadła mu z ust i przykleiła się do nie doschniętej krwistej plamy na jego piersiach. Był człowiekiem czynu i dlatego nigdy nie odczuwał specjalnej potrzeby sensu. — Wisi tam, przeczytaj — płaskonosy pokazał upstrzony muchy karton z napisem: Lista obecności członków zespołu „Usunięcie skutków choroby popromiennej na płaszczyźnie społecznej regresji biologicznej i osobniczej regresji psychicznej”. — Ach, to.. — uspokojony rybiooki zrozumiał, że tajemniczym sensem ich pracy jest stawianie krzyżyków na liście obecności. — No, nie mówiąc o grubszej świni, którą chciałeś mi podrzucić... — dorzucił płaskonosy wieloznacznie. Przez chwilę jedli w milczeniu, puszka stała na środku stołu. — Nie ma świni, to znaczy że nie było świni... Zgoda? rybiooki zarzucił haczyk. — Była, ale ci nie wyszła — sprostował płaskonosy patrząc rybiookiemu w oczy. — Powiedz, czego chcesz i będzie sztama — zaproponował handlowo rybiooki. — Słuchaj, mieliśmy stworzyć nowy, lepszy, odporniejszy gatunek ludzki — zaczął ckliwie płaskonosy. — I Pernat jest bliski tym założeniom. Nie można go traktować jak doświadczalnego szczura... Pozwól mu normalnie żyć! — Po co te hasła? Pernat to seria próbna, informacyjna, przedwcześnie wypuszczona na rynek. Nie znamy dokładnie jego właściwości, mamy pełne prawo uważać go za egzemplarz testowy — wyrzucił z siebie rybiooki. — Ale daj spokój, testy! Takie jak dla szczurów! Labirynt a na końcu cukier? Przecież to jest człowiek! — Skąd masz tę pewność? — zaszachował rybiooki. — Jeśli nie jest, to co my tu w ogóle robimy?! — Uwierz mi, jestem głęboko moralnie przekonany, że ty masz moralną rację i ja mam moralną rację... — płaskonosy wiedział, że używanie tego tajemniczego słowa w takich sytuacjach przynosi niezawodne skutki. — Ale po pierwsze ja jeszcze nie zrobiłem mu nic złego, po drugie trzeba wypośrodkować, po trzecie to, co zacząłem, trzeba skończyć. Sztama? Płaskonosy nie zdążył odpowiedzieć. Z oddali dochodziło ponure westchnienie przychodzącego na świat. — Uuuaaa! — Uuuaaa! W drzwiach pojawił się spanikowany pielęgniarz. — Panie doktorze, tamten krzyczy, a ja nie mam gazety. Co robić? — spytał bezradnie, z jego oczu wyzierała chęć czynienia dobra. * * * Ziarna pszenicy na biurku Pernata napęczniały, niektóre zaczęły pękać i przez szczelinę w brązowej otoczce wysuwały się drobne zielone kiełki w stronę okna. Kilkanaście rzuconych ziaren gubiło się w bezładzie porozrzucanych narzędzi. Przez moment na ziarna padł cień, coś przegrodziło drogę światła między nimi a słońcem. Za oknem, które wychodziło na wąski płaski daszek, przytulony do framugi okna, stał człowiek. Patrzył w głąb mieszkania tak, by nikt nie dostrzegł jego obecności. Pernat stał przy wystygłej kozie z biegnącą łukiem do sufitu rurą. Na blasze leżało w garnuszku wczorajsze jedzenie, zastygłe w jedną szarą breję. Schylił się do małych drzwiczek na dole pieca. Otworzył je. Ze środka wysypał się szary popiół. Pernat wyciągnął rękę w kierunku pogrzebacza, lecz zrezygnował. Przykrył jedzenie talerzem. Podszedł do biurka, usiadł i zaczął dłubać mosiężną płytę. Człowiek za oknem z ciekawością obserwował Pernata. W końcu wychylił się i zapukał w szybę. Pernat zaskoczony podniósł głowę. Twarz za szybą była ciemna, niewyraźna. Ręka Pernata wciskająca dłuto w metal przeskoczyła, zatrzymując się na szyi wyrysowanej na płycie postaci, zostawiając ostrą wyraźną zadrę. Człowiek za szybą zapukał jeszcze raz i pchnął okiennicę. — Pan się nie boi, ja służbowo. Sprawdzam przewody kominowe — powiedział dobrotliwie, ukazując się w otwartym oknie. Faktycznie, niektóre elementy jego stroju świadczyły zawodzie kominiarza. — To u pana jest ten piec? — Jaki piec? Ten? — Pernat pokazał na stojącą pod ścianą kozę. — Co pan żartujesz? O piec się pytam! O duży piec. — To wszystko, to całe moje mieszkanie. Nie mam innego pieca. — No to skąd to wali do czorta? Pan jest jedynym lokatorem na poddaszu? — Tak. — Innych nie ma? — Może pan zobaczyć, nawet nie byłoby miejsca na drugi pokój — zapewnił Pernat z pokorą. — Ale gdzieś tu musi być, na ostatnim piętrze, duży piec, jak do chleba... — Przecież pan widzi, że nie ma. — Może widzę, może nie. Musi być. Tu na dachu jest dymnik, rozgrzany jak cholera, idzie z tego poziomu. Za mały przekrój, jak na taki duży piec. Musi być. Pan niby artysta? spytał, wskazując głową na biurko Pernata. — Nie.., ja... pracuję... — odparł zawstydzony Pernat. — I na boku glinę pan wypala, artystyczne drobiazgi, może taki mały złotniczy piec bez pozwolenia, co? — Naprawdę nie mam nic takiego. — Bobra, dobra, szefie, mogę przejść przez pana mieszkanie? Nie chce mi się łazić przez strych sąsiedniego domu. — Proszę, niech pan wejdzie, sam pan zobaczy... Kominiarz wszedł przez okno i rozejrzał się po pokoju. — Widzi pan sam, że nie ma — powiedział Pernat, prawie z radością udowadniając swoją niewinność. — Mnie to nie obchodzi, gdzie go pan schował. I tak muszę zapisać w raporcie. A leci z tego poziomu. Sam pan powiedział, że to jest jedyny pokój na poddaszu. Panie, bądź pan rozsądny. Ja się nie wtrącam, co pan robi — kominiarz ściszył głos w swojskim spoufaleniu — ale przekrój jest za mały na taki duży piec. O nieszczęście nietrudno i cały dom pan spalisz. Pewnie jest na ropę, co? — Mówiłem panu... Może to Holtrum, kupił niedawno duży piec. — Holtrum? — To administrator, mieszka na parterze. — Panie kochany, na parterze? Powiedziałem panu, ja się nie wtrącam. To idzie z tego poziomu. Spali pan cały dom. Za mały przekrój. Pernat milczał. — To ja jednak wrócę przez strych — powiedział kominiarz, wchodząc na parapet. — A jak godność szanownego pana, bo muszę zapisać? — Pernat. — Pernat? Dziwnie jakoś. I uważaj pan z tym piecem. Kominiarz zniknął w oknie tak samo cicho i szybko jak się pojawił. Pernat odłożył dłuto na blat biurka i wolno, skradając się jakby bojąc się zaokiennej obecności, podszedł do ściany, podniósł ręce na wysokość głowy i cicho zaczął opukiwać ścianę. Jak w magicznym tańcu, przesuwał się małymi kroczkami, pukając i nasłuchując. Malutkie, zielonkawe kiełki niewyczuwalnie spowolniałym ruchem przeginały się ku pożółkłemu światłu za oknem. * * * Pernat zamknął drzwi swojego pokoju na klucz, zbiegł stopniami w dół, wymachując sznurkową siatką. Z piętra Rozyny dochodził szurgot przesuwania czegoś ciężkiego. Pernat wyjrzał zza balustrady. Holtrum ciągnął do góry wielki, żelazny piec. Z tyłu pomagała mu Rozyna, unosząc metalowym łomem róg zaklinowanego, czarnego sześcianu. Wyglądała na zbitą i spłakaną. Pernat chciał się cofnąć, schować, ale nie zdążył. Małe oczka Holtruma wyzierające z pofałdowanej skóry dostrzegły go i rozjarzyły się sadystyczną radością. — O, Pernat! Chodź pan tu... Holtrum puścił piec, drewniane schody jęknęły skrzypliwie. Rozyna z ulgą oparła się o ścianę. Pernat zszedł zrezygnowanym krokiem. Ból w ramionach, łokciach i przegubach przypomniał się szyderczym skurczem. Stanął obok Holtruma w pozycji gotowego do pracy tragarza. — Co, pan brata domeldował! Mnie o tym powiedzieć nie łaska było?! — wyburczał Hołtrum, jego ciężka ręka wyprostowała schylonego do pieca Pernata, ustawiając go we właściwej dla wyrażenia szacunku pozycji na baczność. — Jakiego brata...? — Pernat był przekonany, że Holtrum jedynie dla zabawy odwleka chwilę komendy do uniesienia pieca. Potarł nerwowo palcami wnętrze dłoni. — To pan wiesz. Ojca, brata. Sam syna chyba pan jeszcze nie umie zmajstrować! Drugiego Pernata pan zameldował! — Pan żartuje... — ośmielił się zasugerować Pernat. — Nie wygłupiaj się pan, nawet jeżeli zameldował go pan fikcyjnie, trzeba było mi o tym powiedzieć. — Naprawdę... — Pernat spojrzał na Rozynę, szukając u niej wsparcia. Dziewczyna stała, milcząc przysłuchiwała się rozmowie, w oczach miała iskierki rozbawienia. — Nie rób pan ze mnie durnia! — Holtrum przyjacielsko rąbnął otwartą dłonią w obojczyk Pernata, który pod impetem uderzenia przegiął się nad poręczą trzeszczącej barierki. — Dostałem nową książkę meldunkową, stoi, jak byk: dwóch Pernatów! — To jest nieporozumienie... — Skończ pan z tym, pan wie, ja łatwo mogę zrobić przykrość. Podpisz się pan tutaj! — Holtrum wyciągnął z kieszeni obgryziony ołówek i wyszmalcowaną kartkę. — Co to jest? — Wezwanie na kontrolę zębów. Obowiązkowe! Podpisuj pan. — Ja mam zdrowe zęby — powiedział Pernat przekonywająco, odchylając do oporu wargi. — Może. Zęby, to może ma pan jeszcze zdrowe, ale w rejestrze pisze, że pan masz sztuczną szczękę. Podpisz się pan! Czy mam napisać, że odmawia pan przyjęcia? — Nie, nie — Pernat pochylił się i podpisał. — I tu też! — wielki palec pokazał rubrykę obok. — Jak to? — Przecież nie będę latał i szukał drugiego Pernata! Pan go zameldował? On Pernat i pan Pernat pod jednym numerem, to znaczy rodzina. Podpisuj pan! Pernat mechanicznie pochylił się i maznął ołówkiem. — Ale na badania macie się stawić obydwaj, pod rygorem. — Kiedy naprawdę... — Jeszcze jedno, Pernat. Czy ja mam piec, czy nie, to nie twój zasrany interes, rozumiesz? I jeśli szukają czegoś u ciebie, to mną się nie zasłaniaj. Rozumiesz?! — Przepraszam bardzo, panie Holtrum, to tak jakoś mimochodem... Holtrum spojrzał spode łba na Pernata, milcząco pchnął Rozynę w głąb mieszkania i zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi, zostawiając Pernata przed bryłą czarnego żelastwa. Pernat delikatnie, jakby piec był lukrowanym, ogromnym tortem, przełożył nad nim nogi, rzucił zlęknione spojrzenie na drzwi i szybko, na palcach zbiegł schodami na dół. * * * Warzywny sklep, w którym reperowano lalki, zanurzony był w półmroku. Coś się zmieniło od ostatniej wizyty Pernata. Kapusty na półkach były zupełnie żółte, poobsychane liście rozchodziły się na boki, ciemniejące warzywa oplotły nitki pleśni, której ciemne roztocza oblepiały ladę. Kartofle wypuściły sino-białe pędy, długie, rozchodzące się w poszukiwaniu światła. Za ladą nikogo nie było, tylko z boku, przy Spółce z lalkami siedziała stara kobieta, której kolor włosów i skóry przypominał biel ziemniaczanych pędów. Z pochyloną igłową, wbijała drżącą, spowolniała ręką długą igłę z przewleczoną nitką w trzymaną lalkę, imitując gest dziewczyny, będącej tu kiedyś. Pernat patrzył z przerażeniem na starą kobietę, która pewnie nie usłyszała jego wejścia. Miazmat wszechogarniającej starości, gnicia i rozpadu zdawał się oblepiać i dusić. Mimo woli dotknął palcami swojej twarzy, by sprawdzić, czy nie skurczyła się nagłym zestarzeniem. — Ona mi tylko pomaga — dobiegł głos do Pernata. Pernat odwrócił się. Za jego plecami stała Miriam w smudze nienaturalnie skrzącego się chłodnego światła. — Przyszedłem do pani... — powiedział po długiej chwili Pernat. — Czy przyniósł pan lalkę do naprawy...? — Nie... Chciałem panią stąd zabrać, choć na krótko. — Nie, ja nie mogę — wyglądało jakby się spieszyła jeszcze bardziej starała to ukryć. — Nie teraz... — Proszę panią, choć na chwilę... Pernat podniósł jedną z lalek leżących na kontuarze i zaczął nerwowo tłamsić ją w rękach. Z głowy lalki zsunęła się peruka i ukazały się wyraźne litery wypisane kopiowym ołówkiem. — Nazwiska właścicieli wypisuje pani właśnie tu? — Nikt nie zagląda pod peruki — wyjaśniła z uśmiechem Miriam, wspięła się nieznacznie na palce i przelotnie zerknęła na łysy czubek głowy Pernata. — Chodźmy stąd, proszę panią... — Naprawdę nie mogę, ja muszę... — Miriam wzięła lalkę z rąk Pernata, by machinalnie powtórzyć jego tłamszące nerwowe gesty. — Co pani musi? — Ojciec musi wykupić książkę. Muszę mieć pieniądze... Pan rozumie, tylko to go trzyma przy życiu. On ją musi wykupić. — Pożyczę pani... Dłonie Miriam były coraz bardziej ruchliwe i coraz silniej naciskały korpus lalki. — Wtedy, to pan włożył te pieniądze? — Nie, pewnie były po prostu zaszyte. — Pan mnie okłamuje. — Nie. Brzuch celuloidowej lalki pękł z suchym trzaskiem w rękach Miriam. — Niech pani tego nie robi... Chciał jej zabrać lalkę, lecz Miriam potrząsnęła opuszczoną głową i jeszcze mocniej zacisnęła ręce. — Naprawdę mogę pani pożyczyć. — Nie mogę brać od pana pieniędzy... — Przyniosę je pani, tylko muszę po nie pójść do domu. Ile pani potrzebuje? — Dwieście florenów. — Przyniosę je pani. Palce Miriam drobnymi ruchami rozrywały brzeg pękniętego korpusu lalki i zatapiały się w wypełniającą środek, żółtawą tłustą, rozlewającą się gęsto galaretę, oblepiającą jej dłonie. * * * Pernat wyszedł z klatki schodowej i przeszedł przez podwórko ku bramie wiodącej na ulicę. Na podwórku w mizernej resztce piaskownicy siedziała bezzębna staruszka z podrapanymi kolanami i w ogromnym skupieniu starała się wycisnąć z małego wiaderka piaskową babę. Równy szereg już wciśniętych, piaskowych brył stał w pobliżu. Z boku nadszedł Holtrum, wdepnął w jedną z nich, budząc skurcz bólu na twarzy siedzącej w kucki staruszki i nikły śmiech satysfakcji na własnych wargach. — Co jest, babcia? Śpiewać! — szczeknął z wysokości swej postaci. Staruszka, wyglądająca przy nim jak niedożywiony pinczeczek, zadarła głowę i z wymuszonym uśmiechem zaczęła śpiewać starczo i płaczliwie załamującym się głosem. „Aniołek, matołek, róża, bez. Pan Holtrum kochany jest.” Z góry rozległ się łomot. Holtrum zadarł głowę i zaczął się śmiać. Głośno śmiać, śmiech zmieszał się w jedno z histerycznym krzykiem Uwieszonego na sznurze kominiarza, który dyndał jak wahadło wysokości drugiego piętra, obok sznurowej drabinki. Wisiał do góry nogami, uwiązany za jedną wyszczerzającą ku niebu nogę. * * * Przed Miriam w drzwiach jej mieszkania stał Pernat. — Proszę, przyniosłem... — powiedział wyciągając ku niej pitek banknotów. — Niech pan wejdzie... Pernat przekroczył próg i znalazł się w małym przedpokoju, który już dawno temu wymagał odmalowania. — Tam jest ojciec — wskazała ręką na drzwi wewnątrz Proszę nie mówić, że pożyczam od pana. Pernat ciągle trzymał pieniądze. Miriam patrzyła na nie, jakby bała się je wziąć. W końcu wyciągnęła rękę. — Kto to przyszedł, córeczko? — zza drzwi dobiegł głos ojca. — Nawet nie wiem, jak pan się nazywa... — szepnęła Miriam. — Jak ja się nazywam? Pernat. — Co to za pieniądze, córeczko? — ojciec ukazał się w drzwiach. Miriam przez chwilę zmieszała się, nie wiedząc co zrobić z pieniędzmi, które trzymała w ręku. — To pan Pernat pożyczył... będziesz mógł wykupić swoją książkę... Ojciec wziął pieniądze z jej rąk, jakby nie wierząc, że są prawdziwe, spojrzał na nie pod światło. Potem niemo, pełen zdumienia popatrzył na córkę. — Córeczko moja, to ty się sprzedajesz, dla mnie, dla swego ojca... — Naprawdę, ojcze, niczego nie było... Pan Pernat sam... Stary jakby dopiero teraz spostrzegł fizyczną obecność Pernata, podszedł do niego i złapał go za guzik. — Ona się sprzedaje, tak? — spytał z nadzieją w głosie. — Nie — zaprzeczył Pernat. — Co nie? — To nie tak... — Pernat nie wiedział jak się uwolnić od ręki trzymającej go za guzik. — A jak? — stary puścił guzik Pernata. — Oszukujecie mnie...? — zapytał, łaknąc potwierdzenia. — Ja pożyczam — wyjaśnił Pernat. — „Pożycza” — prychnął kpiąco stary. — A kto teraz pożycza? — Pana córka mówiła, że to jest bardzo ważne dla pana... Stary zbliżył się do Pernata i z odległości paru centymetrów zaczął przyglądać się jego twarzy. — To ty jesteś taki dobry... Wyciągnął ku twarzy Pernata rękę i zaczął końcami palców dotykać jego policzków. — Myślałem, że ciebie nie ma, że jesteś pusty. A ty jesteś zupełnie inny... Jesteś dobry! — chwycił dłoń Pernata i zaczął ją całować. — Jesteś dobry... — mamrotał. — Niech pan przestanie! Pernat wyszarpnął rękę, nie zrobiło to jednak na ojcu żadnego wrażenia; dalej był w transie. — Zobaczysz. Ja ci ją przyniosę. Ona ci pomoże. Ja wiem, jej potrzebujesz. Ja wiem, kim ty jesteś. Chodź, musimy odebrać tę książkę... — zaczął wypychać Pernata przez drzwi. Musimy to zaraz zrobić... * * * Płaskonosy spał w dyżurce na wąskiej, szpitalnej kozetce. Leżał w dziwnej pozycji, widać tak lubił. Plecami do góry, twarzą wciśniętą w twardy materac i z poduszką na głowie. Właśnie dzięki temu przyzwyczajeniu, wywodzącemu się ciężko przeżytej młodości, spełnionej na resocjalizującej pryczy, jego nos stał się taki, jaki był teraz. Dochodzące z dala, pełne ekspresji, basowe kwilenie — Uuuaaa! Uuuaaa! — z trudem przedzierało się przez ersatz pierza w poduszce, przypominając płaskonosemu słoneczną celę, jeszcze sprzed atomowego kataklizmu, i nocne oznaki życia reedukowanej zbiorowości. Ktoś otworzył drzwi dyżurki. — Uuuaaahhh!!! — przedarło się wyjątkowo słodko głuche westchnienie. Ręce potrząsnęły śpiącym płaskonosym. — Gazeta jest w mojej teczce — wymamrotał sennie wcisnął poduszkę głębiej na głowę. Ręce były jednak nieustępliwe, potrząsnęły powtórnie płaskonosym, który przymuszony do porzucenia paraerotycznego snu z wielką niechęcią otworzył jedno oko. Zobaczył nad sobą rybiookiego, który mimo otwarcia jednego oka przez płaskonosego, z widoczną satysfakcją folgował sobie, trzęsąc nim dalej. — Czego? — spytał płaskonosy, osiągając sukces. Rybiooki z widocznym smutkiem przestał go szarpać. — Wiesz, przepraszam cię stary, ja też lubię pospać na dyżurze, ale musisz podpisać jedną bzdurę. Rozumiesz, kolegialność... — wyciągnął ku płaskonosemu kartkę. — Co to jest? — płaskonosy otworzył drugie oko, ale nie mógł odczytać nabazgranego tekstu. — Eee, biurokracja, bzdura taka... Podpisz tu i śpij sobie dalej — powiedział czule rybiooki, wtykając pióro płaskonosemu w rękę i podkładając papier. — To znaczy niby co? — płaskonosy był jednak bardziej rozbudzony, niż rybiooki myślał. — Wniosek o doprowadzenie Pernata w celu przeprowadzenia badań — wyznał rybiooki prostodusznie. — Całuj psa w nos — wyraził swoje stanowisko płaskonosy. — Nie podpiszę — odwrócił się i nakrył poduszką głowę. Rybiooki obciągnął fartuch, chrząknął i poprawił włosy. — W tej sytuacji muszę ciebie oficjalnie zapytać — zrobił dramatyczną pauzę. — Czy ty jesteś za postępem? — Jestem — zdeklarował się równie oficjalnie płaskonosy spod poduszki. — I nie podpiszę. — A moralność?! — zaczął rybiooki, i nie wiedział jak skończyć. — Twój głos obowiązku, głęboko moralnego, ogólnego dobra... — Dupa blada — mruknął wieloznacznie płaskonosy głosem stłumionym przez ersatz pierza. Rybiooki poczuł, że tym razem zaklęcie magicznym słowem nie wyszło. Ponieważ był to pierwszy taki wypadek w jego karierze szamana moralności, zasępił się. — Uuuaah! — doszło zza drzwi. Rybiooki postanowił zmienić taktykę, przysiadł na kozetce i — uchylając poduszki — szepnął obiecująco. — Chciałeś, żebym cię zastąpił na dyżurze w niedzielę... — Przez trzy niedziele pod rząd — zdumiewająco trzeźwo zareagował płaskonosy, odsłaniając się. — Końskim targiem, dwie...? — zaproponował rybiooki. — Uuuaaah!!! — Zgoda, dwie, ale ty kupujesz gazety — sfinalizował płaskonosy, stawiając krzyżyk na papierku. * * * Przychodnia lekarska mieściła się w dużym, przerobionym wielopokojowym mieszkaniu. Pomiędzy plakatami w rodzaju „Matko, jeśli masz w nadmiarze pokarmu...” oraz „Twoje dzieci mogą byś nosicielami...”, typowymi dla instytucji oświatowo-sanitarnej na całym świecie, wisiała też reprodukcja realistycznego obrazu „Anioł Pański”. Chorzy siedzieli pod jedną ścianą na biurowych krzesłach przeciw trojga na biało pomalowanych drzwi z dużą ilością ręcznie pisanych tabliczek, owiniętych w fioletowy celuloid wszyty po bokach. Czekający ludzie byli starzy, niektórzy wyglądali na zaspanych. — To wolne? — twierdząco zapytała starsza kobieta siadając na jedynym wolnym krześle obok Pernata. — Czy tam ktoś wchodził? — trąciła Pernata, pokazując jedne z drzwi. — Przepraszam... nie byłem skupiony — Pernat nie wiedział naprawdę. — To niech pan lepiej uważa — kobieta emanowała energią. — Państwo wszyscy tutaj? — zapytała ogólnie. Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. — Ale do którego...? — wyrwała się w końcu kobieta koszem pełnym jaj. Nowo przybyła nie zdążyła odpowiedzieć, przeszkodził jej autorytatywny głos chudej kobiety w czerni, okularach z czarną opaską na ramieniu. — Tu gdzie siedzę, kończy się kolejka — powiedziała z naciskiem. Siedziała na środku. — A w którą stronę idzie? — nowo przybyła nie ustępowana łatwo. — W tamtą — kobieta w czerni powiedziała z niechęcią, z niesmakiem, czubkiem palców w obwisłej, czarnej rękawiczce pokazując jedne z białych drzwi przed sobą. — To nieważne, obowiązuje kolejność numerków — kobieta z jajkami wydała wyrok. — Nieprawda, siostra wywołuje — kobieta w czerni sprawiała wrażenie urażonej. — Co? Co? Nie słyszę. — dziadek siedzący w kącie zdawał się być najbardziej poszkodowany, trzymał rękę przy uchu. Drzwi gabinetu otworzyły się. Stojąca w nich pielęgniarka była dosyć tłusta i stosunkowo młoda. Przejechała wzrokiem po kolejce. — Kto z wezwaniem na kontrolę? — zapytała dłubiąc w zębie. Nikt się nie podnosił. Pernat uniósł rękę. — Jak nazwisko? — spytała zmęczonym głosem siostra. Pernat bąknął swoje nazwisko. Podniósł się i przecisnął między framugą obłażących z farby drzwi i obfitym biustem pielęgniarki, który wylewał się ze zbyt obcisłego fartucha. Może nie kojarzył się z macierzyństwem, ale znakomicie propagował użyteczną ideę laktariów. Pernat usiadł w fotelu dentystycznym w mrocznym pokoju o zamazanych na granatowo szybach, w którym nic, prócz tego fotela, nie przypominało pracowni stomatologicznej. Pomieszczenie wyglądało raczej na pospiesznie urządzony gabinet pokątnego chirurga okulisty. Lekarz, stojący obok, z fascynacją profana przerzucał chirurgiczne narzędzia leżące na stoliku. — Ja mam wezwanie na kontrolę zębów — Pernat pokazał mały druczek. Lekarz usiadł naprzeciw niego, wziął druczek, zmiął i rzucił zabobonnie przez lewe ramię za siebie. — Niech pan pokaże zęby! Pernat wyszczerzył otwarte usta, lekarz wsadził mu pod język mały kłębek ligniny, potem niezadowolony z efektu dopchał dużym kłębem waty. — A co, bolą pana zęby? — zapytał szczerze zainteresowany. Spod białego fartucha wystawał mu szary garnitur. — Nie, myślę, że mam zdrowe zęby — wyseplenił Pernat. — Ja też tak myślę, wyglądają na zdrowe. Niech pan otworzy szeroko lewe oko! — Ale miałem przyjść na kontrolę... Drugi kłąb waty wciśniętej brudnym palcem zdusił zaczęte zdanie. — Otworzył pan prawe oko. Niech pan otworzy lewe. To jest lewe oko — lekarz kciukiem wcisnął głęboko gałkę lewego oka Pernata. — Niech pan otworzy szerzej! — ... do dentysty! — wyrwało się Pernatowi przez watę. Trzeci kłąb waty nie zmieścił się cały i wystawał z zapchanych ust. — Przecież ma pan zdrowe zęby, sam pan powiedział, więc o co panu chodzi? Lekarz przesłonił twarz laryngologicznym, okrągłym lusterkiem i zaświecił Pernatowi małą lampką prosto w oko. — Ma pan poczucie światła? — zapytał Pernata machając ręką między okiem a lampką. — Miałem przyjść na kontrolę... — doszedł bełkot zza waty. — I bardzo dobrze, że pan przyszedł. Zdrowie trzeba kontrolować, kochany. Zdaje się, że ma pan zaczątki katarakty. Ma pan dużo szczęścia, że pan przyszedł. Katarakta wcześnie rozpoznana daje dobre rokowania w leczeniu. Teraz prawe oko, o teraz dobrze! Lekarz pochylił się nad prawym okiem. — No tu jest, jak łuska. Katarakta! Panie, jak pan tu wszedł? Pan powinien być zupełnie ślepy. Siostro, proszę przytrzymać pacjenta! Mlekodajna siostra objęła z tyłu głowę Pernata tak, jak się sprawdza dojrzałość arbuzów. Pernat ze strachem patrzył na twarz lekarza. — Mały zabieg. Muszę się upewnić. To będzie trochę boleć. Niech się pan nie martwi, dostanie pan zwolnienie. Po zabiegu może mieć pan zaburzone widzenie, ale myślę, że w takiej sprawie pan też woli mieć absolutną pewność... Lekarz przysunął do twarzy Pernata większą lampę, jaśniejszą niż tysiąc słońc. Potem nastała ciemność. * * * Pernat wolno szedł wzdłuż ściany sinoróżowego, pustego pokoju. Miał wysunięte do przodu ręce i rozsuniętymi pakami starał się wybadać przestrzeń przed sobą. — Syneczku, usiądź, nie chodź sam — powiedział, podchodząc do niego ojciec Miriam. Trzymał w ręku talerz zupy z włożoną łyżką. Lekko pchnął w dół Pernata. — Syneczku, usiądź... Pernat posłusznie, z rezygnacją usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Ojciec Miriam przyklęknął przy nim trzymając jedną ręką talerz, drugą wziął łyżkę i starał się włożyć ją do ust Pernata. — Jedz, musisz teraz dużo jeść. Przecież chcesz szybko wyzdrowieć... Pernat czuł łyżkę naciskającą na wargi. Odchylił głowę, łyżka jednak podążyła za nią. Odchylił w drugą stronę i końcami palców wyciągnął z ust resztki ligniny i waty. — Dlaczego nie zaprowadzi mnie pan do domu? — spytał. — Skąd możesz wiedzieć, gdzie mieszkasz, skoro nie widzisz. Jedz! Łyżka znalazła szczelinę między zębami Pernata, zupa pociekła po policzku. — Dlaczego pan mnie nie wypuści...? — Przecież ty nie widzisz, nie widzisz siebie, to skąd możesz wiedzieć kim jesteś... Potrzebujesz opieki. Teraz musisz jeść, dużo jeść... Łyżka rytmicznie uderzała o zęby Pernata. — Niech mnie pan wypuści... — Skąd możesz wiedzieć, kto nauczył cię czytać, pisać, mówić. Kto nauczył cię chodzić, jeść, oddychać, myśleć, czuć, nikogo nigdy nie widziałeś? No, jedz! Stary mężczyzna na klęczkach karmił łyżka po łyżce, w pustym pokoju o sinoróżowych ścianach, znęcając się najbardziej wyrafinowaną torturą: dobrocią ponad miarę. — To nie będzie długo trwało, byle byś jadł... Kałuża zupy rozlewała się między nogami Pernata. Wokół dziesiątki pustych talerzy. * * * Pernat siedział znieruchomiały przy swoim biurku jak przekonane, iż staje się niewidoczne, jeżeli się nie a. Obok stał Holtrum, przerzucał leżące na blacie rzeczy, by były cuchnącymi odpadkami w kuble, zaś on musiał szukać wśród nich swoją własność. Przesunął grubym leżącą na miedzianej płycie dłoń Pernata, spojrzał na rysunek. Podniósł płytę, ważąc ją w ręku jak kawałek złomu ze szlachetnego metalu. — Nie obchodzi mnie, kiedy pan to skończy — puknął knykciami w miedź, która dźwięcznie zarezonowała. — Ważne, kiedy będzie pan miał pieniądze. Od dzisiaj za czynsz płaci się z góry. Nowy regulamin, rozumiesz? Rzucił płytę na biurko. Grzechoczący upadek między grawerskie narzędzia wzbił mały obłoczek kurzu. — A to, co to jest?! — dostrzegł leżący na parapecie pakiecik z woskowanego papieru, owinięty opaską z sugestywnie wyrysowaną trupią czaszką. — Ja... — zaczął Pernat. — Co? Przecież widzę, że nawet pan nie otwierał? — złapał pakiecik i podsunął pod nos Pernatowi. — Ja przepraszam, ja wiem... — I co mi z tego, że pan wie! Miał pan trutkę wysypać gołębiom na dach, podwórko mi obsrywają! — Panie Holtrum... — Pernat bał się nawet podnieść wzrok. — No co?! Nie po to dałem, żeby leżało! I nie myśl pan, że to mój obowiązek. Pan mieszka na poddaszu, nie ja! Nie będą co dzień właził na górę... — Ja... ja to zrobię — zapewnił cicho Pernat. Palce Holtruma bawiły się pakiecikiem, naciskając jego ścianki z coraz większą siłą. — Tylko uważaj pan, rób pan to ostrożnie, w rękawiczkach. Ziarno zatrute, możesz się pan sam podtruć... Pudełeczko pękło pod palcami Holtruma, rozrywając się z suchym, pergaminowym trzaskiem. Przez szczelinę wysypywała się narastająca struga na czerwono ufarbowanych, zatrutych pszenicznych ziaren. Spadały na biurko, odbijając się i podskakując jak kolorowo poubierane ogromne pchły, których ambicją jest upstrzyć swymi odwłokami jak największą powierzchnię. Parę z nich wpadło między małe, zielone kiełki nieśmiało wyrastające ze szczeliny w rogu biurka. Ziarna przylgnęły do siebie, jedne brunatne, napęczniałe, spękane zaczątkiem korzeni i pędów, drugie krzykliwie ubarwione oznaczeniem trucizny, suche i twarde. Nieświadome swego przeznaczenia zmieszały się razem, jednako będąc ziarnami pszenicy... — Och, przepraszam — z uśmiechem satysfakcji mruknął Holtrum, odczekawszy aż ostatnia z farbowanych pchełek osypie się na biurko. Zmiął opakowanie i rzucił nim, precyzyjnie trafiając w talerz z resztką kartofli. — Zegarek mi pan zreperował? — Ja... — szepnął Pernat. Holtrum jednym ruchem zsunął na ziemię część szpargałów z biurka, odsłaniając leżący pod nimi zegarek. — Był jak jest, widzę przecież! Pernat czuł, że sztywnieje w bezruchu, że nawet jego przełyk staje się zamarłym, obcym kawałkiem ciała, Holtrum sięgnął do kieszeni, wyciągnął zużyty krawiecki centymetr, postrzępiony karteluszek i obgryzioną resztkę ołówka. Podszedł do pleców Pernata, owinął centymetrem jego czoło, sprawdził wymiar z tyłu głowy. Przełożył taśmę pod brodę, ściągając jej końce na czubku czaszki. Nachylił się nad biurkiem i zapisał cyfry na karteluszku. — Co pan robi? — spytał martwym głosem Pernat. — Co, pan znów niedowidzi? Mierzę — warknął Holtrum, rozciągając centymetr wzdłuż jego barków. — Dlaczego? — Ankieta. Typowymiary. Taśma obmierzyła długość kręgosłupa. — Podnieś pan ręce — rozkazał Holtrum. Pernat jak pajac ciągnięty za sznurek uniósł w pasyjnym geście ramiona. Holtrum przyłożył taśmę. Pochylił się, zapisał na karteluszku. — Opuść pan ręce i pokaż pan dowód — zażądał. — Po co? — zapytał drżącym głosem Pernat, ręce miał uniesione. — Numer mi potrzebny. Holtrum trzepnął sterczące ramię Pernata. Ręce opadły. — Może pan przepisać z książki meldunkowej... — wysylabizował cicho Pernat. — To znaczy, że nie ma pan dowodu? — na twarzy Holtruma pojawił się uśmiech. — Nie, ja... tylko... Poszukam i przyniosę panu na dół... — Do jutra ma pan czas poszukać, panie Pernat! — Holtrum zwijał pedantycznie centymetr i śmiał się rechotliwym, przyduszonym śmiechem. Schował papierki i ołówek do kieszeni, poszedł w stronę drzwi. Pernat nie miał odwagi obejrzeć się za tupiącymi ciężko krokami. — Do jutra musi się znaleźć, rozumiemy się, panie Pernat? Holtrum zatrzasnął drzwi, jeszcze przez chwilę słychać było jego żabi śmiech. Pernat drgnął, nachylił się nad pęknięciem w blacie biurka, powoli, lekko drżącymi rękoma ujął dłutko i zaczął delikatnie wydłubywać czerwone ziarna spomiędzy małych kiełków, z których część zdążyła się już przemienić w pożółkłe, nadgniłe badyle. * * * Segregatorowy mikrokosmos osłoneczniony jedną, pomarańczową, biurową lampą wyglądał tak samo. Jeżeli naprawdę pretendował do rangi kosmosu, musiał być niezmienny. — Naprawdę, nie odebrałem go... — Pernat siedział na twardym drewnianym zydlu, od śledczego oddzielało go biurko. — Ale przepustkę na rzeczy dostał pan wtedy? — Tak, odebrałem ubranie... — To po co pan kłamie? Po prostu zgubił pan dowód. Tylko, że tego nie załatwia się u nas. Na biurku śledczego leżała naddarta paczka herbaty, cukier w słoiczku i przyszykowana szklanka. — Rzeczy... ubranie odebrałem. Dowodu mi nie wydano. Musi tu być — zapewnił Pernat. — Jak pan się nazywa? Śledczy podniósł się i podszedł do dużego ściennego segregatora. Wyglądało, że poddał się namolnosci Pernata, który zrezygnowanym gestem żachnął palce na oczach. — Co, boi się pan swego nazwiska? Przecież i tak pan będzie musiał powiedzieć, jeśli nie tu, to choćby na sądzie ostatecznym. — Przecież pan wie...! — wybuchnął zniecierpliwieniem Pernat. — Pan się źle czuje...? — głos śledczego raptem stał się zimny i groźny. — Nie, nie... Przepraszam. Śledczy odwrócił się i zaczął przerzucać kartki w segregatorze. — Więc, jak się pan nazywa? — powtórzył metodycznie. — Pernat. — A, pan zmienił nazwisko? — zaciekawił się śledczy. — Nie... — Coś pan kręci... — śledczy powrócił za biurko. — Gdy tu pan ostatnim razem, to wydawało mi się, że nazywa pan inaczej. — Myli się pan. — A teraz chce pan ode mnie dowodu na nazwisko Pernat? — Tak. — No to ja zupełnie nie rozumiem... Dlaczego chce pan dowód na nie swoje nazwisko? Zapadła cisza, śledczy spojrzał na Pernata współczująco, na kogoś chorego. Pernat zmęczonym ruchem podniósł głowę. — Przecież to pan mnie przesłuchiwał i pan mnie wypuścił, proszę, niech mi pan odda mój dowód — powiedział cicho. — Tak, ja pamiętam, rozmawialiśmy parę godzin, między innymi na temat pańskiej tożsamości. Ale zdaje się, że nie doszliśmy do specjalnie konstruktywnych rezultatów... — śledczy poprawił granatowe gumki na opadających rękawach. — Przykro mi, lecz nie ma pana ani w rejestrze żywych, ani w rejestrze umarłych. To znaczy... pańskiego nazwiska, panie Pernat. Życzy pan sobie jeszcze czegoś? Pernat chciał spojrzeć w twarz śledczego, lecz wzrok nie mógł się przebić przez kłujące światło lampy. — Niech pan zrozumie... — powiedział w stronę żarówki. Ja muszę mieć dowód. Bez dowodu nie istnieję. — Powiedziałem panu, nie ze mną załatwia się te sprawy, mam do czynienia tylko z przestępcami. Poza tym jest po godzinach. Skończyłem urzędowanie. — Mogę stąd wyjść? — zapytał Pernat. Zza lampy wynurzyła się dobrodusznie uśmiechnięta twarz. — Tak samo jak pan tu wszedł, może pan stąd wyjść. Jest pan wolnym człowiekiem, panie Pernat. Pernat podniósł się z zydla, podszedł do pikowanych drzwi, odczekał aż brzęczyk uruchomiony nogą śledczego pod biurkiem odblokuje zamek i wyszedł na korytarz prowadzący do szybu windy. Za rozsuwaną kratą stał jednoręki windziarz. Dostrzegł z oddali Pernata, przybierając od razu wyzywająco bojową postawę w środku metalowej klatki. Pernat skulił się, chcąc się schować, zmieszać z ludźmi. Ominął szerokim łukiem windę i zaczął rozglądać się za schodami. * * * Pod czarnym płotem, przedzielającym ulicę, w skupieniu ćwiczyła dęta orkiestra wciśnięta w czarne, grube płaszcze, i poowijana pasami masek przeciwgazowych. Anonimowi przebierańcy zrobili postępy, zamiast marszowego unoszenia nóg w miejscu, robili trzy marszowe kroki do przodu i trzy marszowe kroki do tyłu, przeginając się pod ciężarem co większych instrumentów. Człowiek o wyglądzie łysej małpy w okularach biegał wokół krzycząc ile tchu w piersiach: Razz! Dwaa!! Trzyy!!! Widać było, że przepełniony jest szczęściem z powodu nauczenia się nowej komendy i pragnie dać temu wyraz w sumiennym wykonywaniu obowiązku. — Razz! Dwaa!! Trzyy!!! — niosło się po pustej ulicy. Pernat przemknął się bokiem, szedł skrajem tuż pod ścianą, wokół była kamienna, murowana pustka. Nagle, tuż za nim, rozległ się tupot. Nie zdążył się obejrzeć, gdy czyjaś ręka złapała go za ramię i odwróciła. — Szukałem ciebie! — student pchnął Pernata w cień arkady pobliskiego domu. — Mówiłem ci, uprzedzałem, że lekarze to mordercy! A nie wierzyłeś mi! Ty mi nadal nie wierzysz! Czuję to, drwisz ze mnie! Możesz się śmiać, masz rację... To moja stała modlitwa! Lekarze zabijają ludzi! Pociągnął Pernata i łapiąc za kołnierz rozdusił jego twarz o zakurzoną witrynę małego sklepu z niezdarnym napisem SERVICE. Na wystawie stał jeden duży telewizor o małym, szarym ekranie, na którym podrygiwała, śpiewając niemą pieśń, niewyraźna postać. — Zobacz! Wystarczy, że byle kukła wyjdzie na scenę i zacznie się użalać nad swoim losem, a wszyscy ludzie zaraz płaczą! A wiesz dlaczego? Sentymentalizm działa na kanalie! Patrz tam! Widzisz tego faceta? Patrz! Otwartą dłonią trzepnął policzek Pernata, kierując jego twarz w stronę widocznego w oddali krzykacza z małpią twarzą w okularach. — Wiesz, co on najchętniej by mi zrobił? Włożyłby mi kij dupę, jak kukiełce! I podrygiwał, w lewo, w prawo! — Szarpnął Pernatem. — I w lewo! I w prawo! — pchnął go drugi bok. Pernat zatoczył się. Student chwycił go i przyciągnął. — A myślisz, po co są teatry? Na co się ludzie tłoczą? Po co się pchają? Chcą się wzruszać! Chcą płakać! Chcą się odlumpać! Chcą się utwierdzić, że są bardziej prawdziwi, bardziej ludzcy od tych, którzy tam występują! Nagłe zaczął szukać czegoś po kieszeniach, miał rozpaloną gorączką twarz, spod rozpiętego płaszcza widać było nagą, spoconą skórę. Wyciągnął małą, zakorkowaną buteleczkę. — Masz! Oddaj, to mojemu ojcu. Proszę cię! — Co to jest? — zapytał Pernat. Student potrząsnął ciemną, spienioną zawartością. — Krew! To powinno na niego podziałać. Nasza krew! — Jak to „nasza”? — Właściwie nie nasza. To krew mojego ojca, ona tylko pnie w moich żyłach, ale nie chcę jej! Rozumiesz? — podciągnął rękaw płaszcza, wyciągając chudy przegub ze świeżą, nie zaschniętą szramą. — Nie chcę tej krwi! Zwracam mu ją! Pamiętaj, musisz mu ją oddać! — wcisnął butelkę w dłoń Pernata. — Powinien pan zabandażować rękę... — powiedział Pernat, bezradnie trzymając buteleczkę. — Cicho! Niech pan o nic nie pyta. Ja tu obliczyłem najmniejszy spadek tonu... On powinien zabrać ze sobą całą tę krew. Całą, dosłownie, zabrać pod ziemię! Niech mi pan wierzy, to musi na niego podziałać, byłe tylko ją dostał. Tylko patos działa na takie psie nogi! Odda mu pan? Proszę, błagam... Pernat popatrzył na niego w osłupieniu. — Dobrze — wyjąkał. — Dziękuję — student ukłonił się i zaczął uciekać z łomotem za dużych butów na grubych podeszwach. Nagle zatrzymał się. — Ale na pewno mu pan odda? — krzyknął. — Tak! Student zniknął za rogiem. Tupot jego butów cichł, zlewając się z krzykliwą komendą. — Raazz! Dwaa! Trzyy! Pernat ostrożnie schował buteleczkę do kieszeni. * * * Pochylony nad miedzianą płytą drobnymi ruchami dłuta wyrzezywał drobne strużyny metalu z prawie ukończonego rysunku dziwacznie zawieszonego człowieka. Wyczuł czyjś wzrok na plecach. Odwrócił się. W otwartych drzwiach stał uśmiechnięty ojciec Miriam. Był ubrany w swoją codzienną białobrudną, kaftanowatą marynarkę. Prawą ręką przyciskał do piersi dużą zniszczoną książkę. Lewą miał wyciągniętą ku Pernatowi, trzymając w nie klucz. — Nigdy nie zostawiaj klucza w drzwiach, synku. Mogą zamknąć — powiedział i włożył klucz do dziurki po wewnętrznej stronie drzwi. — Obiecałem ci, i jestem. — To jest ta książka? — zapytał Pernat. — Miałeś ją już tysiące razy w ręku. — Ja...? Wnętrze pokoju, skąpanego w chłodnym, czystym świetle, wydawało się być nierealnie ciche i spokojne. — Tutaj jest wszystko, każda chwila, każde zdarzenie... — ojciec Miriam nie sprawiał wrażenia pijanego. Podniósł z biurka Pernata miedzianą płytę i przyłożył ją do wytłuszczonej obwoluty. — To bardzo ładnie, że robisz okładkę do mojej książki... Właściwie to nie jest moja książka, ona jest tobie bardziej potrzebna. — Co jest w tej książce? — Pernat podniósł się z krzesła. — Cel. — Nie rozumiem... — Napisano wiele książek, w których dokładnie opisano, powstał człowiek. Ale nigdzie nie napisano, poco? W jakim celu? — W tej książce jest na to odpowiedź? — Pernat chciał dotknąć książki, lecz stary kurczowo przycisnął ją. — Tak, ona jest tylko dla ciebie. — Jak może istnieć książka, która zawiera odpowiedź tylko mnie...? — Każdy tu może znaleźć odpowiedź, trzeba tylko użyć odpowiednich samogłosek — wymamrotał stary. Z nabożeństwem położył książkę na biurku w miejscu, gdzie pomiędzy nadgniłymi, zżółkłymi pędami zaczęły rosnąć owe, młode, zielone kiełki pszenicy. Ciężar grubej książki zmiażdżył je. — Jest bardzo zniszczona. Istnieje tylko jeden egzemplarz. Dlatego trzeba go chronić. Nie można do niego dotrzeć... Ojciec Miriam mówił coraz bełkotliwiej, zasłaniając sobą książkę. Odłożył płytę na bok i śliniąc palce usiłował skleić rozłażący się róg sztywnej okładki. Pernat stał za starym, usiłując zza jego pleców spojrzeć na książkę. — Jeżeli jest tak ważna to niesprawiedliwe, że jest ukryta. Każdy powinien mieć do niej dostęp... — powiedział. — Źle mnie zrozumiałeś. W niej zawarte są tylko pytania... — Jak to? Przecież pan mówił, że odpowiedzi. Stary podniósł książkę i kurczowo przycisnął ją do piersi. Pernat spojrzał na nią. Był to stary, zniszczony segregator, u dołu wysunęło się parę kartek. — Tu jest szereg pytań i każde z nich zawiera w sobie odpowiedź. Zaś każda odpowiedź nosi w sobie pytanie... — głos starego stał się smutny, nerwowo wcisnął wypadające kartki. — Jeśli się tego nie rozumie, jest się głupcem... Czy naprawdę muszę ją tobie zostawić? Czy naprawdę tego chcesz...? Wycofywał się tyłem ku drzwiom. Pernat milczał. — Chyba będzie lepiej, gdy przyniosę ją, jak skończysz okładkę... — powiedział niepewnie, chowając segregator za połę kaftana, wzrokiem szukając aprobaty dla swego gestu. Cichutko zamknął za sobą drzwi. Schodził z opuszczoną głową, człapiąc po drewnianych schodach. Na półpiętrze zauważył Holtruma targającego z wysiłkiem ogromny kosz pełen węgla. Jak karny uczeń stanął pod ścianą. Gdy się mijali, ojciec Miriam wyciągnął nieznacznie nogę. Holtrum potknął się. Przewrócili się obaj. Węgiel zmieszany z kartkami z segregatora zadudnił po schodach. Milcząco zaczęli zbierać, każdy swoje. Pochylony Holtrum węgiel, stary na kolanach kartki. Stary spojrzał na Holtruma i uśmiechnął się. — Popatrz, klęczę przed tobą... Holtrum odpowiedział ciężkim, zmęczonym spojrzeniem. Ojciec Miriam wyciągnął rękę i pogładził wielką głowę Holtruma. — To jednak ty jesteś aniołem, a ja diabłem... — stwierdził cicho głosem pijaczyny. * * * Pod monstrualnym grzybem zwieszonym nad ciałami leżącymi na operacyjnych łóżkach nie było bezcieniowego światła. Do stojaka z pojemnikami do przetaczania krwi przyklejono skwierczącą, małą świeczkę. Ale nie była to wigilia. To była przerwa w dostawie prądu. Chirurdzy, siedzieli na sterylnych, szpitalnych krzesłach, czekając z peanami i lancetami w dłoniach, gotowi do ulepszania wszelkiego rodzaju stworzenia, jeśliby tylko stała się światłość. — Chciałbyś być zastępcą ordynatora? — zapytał z głupia frant rybiooki. — Pewnie — chlipnął nostalgicznie płaskonosy, wyszukując okruchy BLOOD PUDDING’u przylepione do piersi. — Możesz nim zostać... — tajemniczo szepnął rybiooki, końcem lancetu czyszcząc paznokieć palca wystającego z pękniętej, gumowej rękawiczki. — Naprawdę...?! — zachwycił się płaskonosy. — Trzeba tylko wykończyć ordynatora, wtedy ty zostaniesz moim zastępcą. — Fantasta jesteś — żachnął się płaskonosy, oderwał odrobinę PUDDING’u od zesztywniałego fartucha, podniósł dwoma palcami na wysokość ust, dmuchnął i położył sobie na język. — Nie — zaprzeczył rybiooki. — Ja mam haczyk na starego, jeśli tylko byś mi pomógł... — Dobry haczyk? — sceptycznie spytał płaskonosy. — Ty wiesz, że ja nadzoruję kartotekę genetyczną pracowników. Niedawno ordynator sfałszował swoją kartę, że niby nie nadaje się na wzór, rozumiesz...? — rybiooki wytarł czubek lancetu o sterczącą spod prześcieradła czyjąś owłosioną nogę. — No to co? — płaskonosy nie nadążał. — Donosik... i jeśli mnie poprzesz, jesteś zastępcą ordynatora... To znaczy moim zastępcą — poprawił się rybiooki. — Donosik... A moralność? — zaniepokoił się płaskonosy. — Wierz mi, że w moim głęboko moralnym przekonaniu nasze działanie ma wysoki stopień czystości moralnej. Nam chodzi o postęp! — gorąco zapewnił rybiooki. — Tak uważasz? — upewnił się uspokojony już płaskonosy. — Na naszą przyjaźń...! — rybiooki rzucił na szalę najwyższą wartość. — Ale zostawisz Pernata w spokoju... — podbił cenę płaskonosy. — Nie przesadzaj, odrobiłem za ciebie dyżur w niedzielę, gazety przynoszę, a Pernat wcale tak bardzo nie ucierpiał. Wprost przeciwnie, wykazuje wzrost aktywności. Ty nie rozumiesz, ile satysfakcji mi to przynosi... — wypomniał dobrotliwie rybiooki. — Jeszcze parę testów, wzrost aktywności i Pernat zbuntuje się — postraszył płaskonosy zrezygnowanym głosem. — Co? — krzyknął w olśnieniu rybiooki. — Zbuntuje się — powtórzył wyraźnie płaskonosy. — To wspaniale! Z takiego pasztetu ordynator już się nie wygrzebie, przecież to on jest za wszystko odpowiedzialny. Sztama? — patrząc pytająco tryumfującymi oczyma rybiooki wyciągnął otwartą dłoń. — Ale będę pierwszym zastępcą? — upewnił się płaskonosy. Rybiooki potwierdził wzrokiem. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. — Uuuaaa! — wydarło się zduszone westchnienie spod prześcieradła. Przyszedł pomocnik, odchylił białą szmatę i wepchnął głębiej wystający, gazetowy wiecheć w czyjeś anonimowe gardło. — Jego weźmiemy? — spytał płaskonosy wskazując oczyma pomocnika. — Może na dyrektora administracyjnego... — rzucił w zamyśleniu rybiooki. — Głupi jest — skrzywił się płaskonosy. — I o to właśnie chodzi — sentencjonalnie odpowiedział rybiooki. Snuli plany na wielką przyszłość, w świetle dopalającego się nastrojowo ogarka. * * * Ciemność wypełniała studnię podwórka, jakby ktoś z góry chlusnął gigantycznym wiadrem z mętnymi pomyjami. Pernat szedł przez błoto. Gdzieś z boku, zza drewnianej pakamery dochodził zduszony szloch. Pernat zatrzymał się, nasłuchiwał, upewniając się co do kierunku. Podszedł do małego zakamarka między murem a drewnianą ścianą pakamery. Rozglądnął się w ciemności i zauważył przyciśniętą do ściany sylwetkę. To była Rozyna. — Potrzebujesz czegoś... — zapytał nieśmiało. — Zostawcie mnie! — zdusiła szloch zawstydzona, z twarzą wciśniętą w ścianę. — Ja tylko... — szepnął Pernat. Głowa dziewczyny gwałtownie odwróciła się, jakby chcąc swoim impetem usunąć wszystkich tych, którzy ją niepokoili. Rozwiany kosmyk rudych włosów musnął policzek Pernata. — To ty... — powiedziała zaskoczona. Jej gotowość do obrony okazała się niepotrzebna. Podniosła ręce do oczu, na powrót stając się płaczącą sylwetką. — Proszę, pomóż mi... — Jak... Co mogę zrobić? — objął ją nieporadnie. — Weź mnie... — wtuliła się jak zmarznięte, małe dziecko. Pernat stał z rozchylonymi ustami, zaskoczony. — ... Może pójdziemy do... kina — bąknął cicho, łaknąc zaprzeczenia. — Do kina?! — dziewczyna zaśmiała się przez łzy. — Tak. Kiedyś byłem w kinie... — ożywił się, nadrabiając miną. — Ale teraz pójdziemy do innego. Czy ty wiesz, gdzie jest duże, bardzo duże kino? — No, dobrze... — dziewczyna zawiesiła głos. — To chodźmy do kina, zaprowadzę cię... Przetarła oczy pięściami i wspięła się na czubek palców całując Pernata w policzek. — Przepraszam cię... — szepnęła. — Za co? — był zaskoczony pocałunkiem. — Płakałam... — To ludzkie. Stali patrząc na siebie. — ... To co... pójdziemy do kina? — zapytał niepewnie, z nadzieją. Rozyna uśmiechnęła się. — To już lepiej chodźmy do kina — powiedziała, ciągnąc go za rękę. * * * Wjeżdżali w górę po monstrualnych ruchomych schodach, których koniec ginął w jarzących się u szczytu światłach. Ten jasny punkt wysoko nad nimi był w mroku tunelu schodów tak odległy, że wydawał się nieosiągalny, nieprawdziwy. Zwisające z bocznych ścian lampy w kształcie półkul zwróconych dnem do dołu, kiedyś być może mosiężne, teraz czarno zaśniedziałe, wylewały z siebie słabe, pożółkłe światło, jakby przepełnione były przelewającym się, zużytym olejem. — Dlaczego ojciec cię bije? — spytał Pernat. Rozyna zarzuciła dłonią wyzywająco rude włosy. — On mnie nie musi bić. On mnie nienawidzi — odpowiedziała z prostotą. — Dlaczego...? — Ja, mój brat... Widziałeś go. Po prostu jesteśmy tylko ludźmi. — Ale przecież jesteście jego dziećmi... Rozyna roześmiała się. — No to co? Ja jestem wybrakowana... — spojrzała na Pernata. — A tobie podobam się? — Tak... — zapewnił z całą siłą. — On chce doskonałości — tłumaczyła z uśmiechem. — Uważa, że w nas jest za mało z niego, że nie jesteśmy wystarczająco do niego podobni, rozumiesz? — Ale co to znaczy, kto może być wzorcem doskonałości? zdziwił się. Rozyna chwyciła Pernata za brodę. — A wiesz, że ty mu się podobasz. Podpatruje cię. On chciałby wyglądać tak jak ty. — Ja miałbym być jego ideałem...?! — Ależ nie, idioto! On tobą pogardza, ta twoja dobroć, uległość... Jego interesuje tylko twoja budowa, kształt twojego ciała. On mówi, że masz wygląd „kulturalnego człowieka”, zumiesz? — To znaczy, on chciałby co? — Chciałby stworzyć siebie samego w lepszej, piękniejszej wersji. — Co to znaczy? — On, który płodzi takie egzemplarze jak ja, chciałby stworzyć coś wspaniałego — spojrzała na Pernata. — Podobam ci się? — spytała z ulęknioną nadzieją. — Tak — powtórzył Pernat. — Ale on... — On jest szaleńcem, chce stworzyć życie. — Jak? — Ten piec, to wszystko... To ty nic nie rozumiesz...? — przyglądała się Pernatowi w zdziwieniu. — O czym ty mówisz...? Rozyna wybuchnęła śmiechem. — Słuchaj, to wszystko jest nieważne. Nie mówmy o tym. Teraz jest mi dobrze! Pierwszy raz ktoś mnie bierze do kina! — Ale tak może zostać! Nie musimy tam wracać! — Pernatowi udzieliła się euforia. — Myślisz, że moglibyśmy tu zostać na zawsze, tu w kinie? ! — zarzuciła z radości ręce na szyję Pernata i całowała go po twarzy. — Ale tu nie ma kina... — powiedział Pernat między pocałunkami. — Jak to nie ma!? Przecież to jest kino! To jest film! Jak para rozbrykanych, rozbawionych dzieci dojechali do półpiętra, gdzie schody wyrzuciły ich, jak produkcyjna taśma wyrzuca odpady. Podtrzymując się nawzajem złapali równowagę. Przed nimi była druga część gigantycznych schodów, które sunęły wciąż w górę, z jednolitą szybkością, wydając ten sam szeleszczący szmer. Z góry biło jaskrawe światło, pulsujące w rytm dzikiej, wrzeszczącej piosenki. U podnóża schodów, jak wabik monstrualnej rośliny, stał na kuble od śmieci telewizor. Na ekranie wrzeszczący tłum na zajętej do ostatniego miejsca trybunie wtórował samotnemu piosenkarzowi, który podrygiwał gitarą. Zdawało się, że dźwięk piosenki i krzyku tłumu dochodzi nie tylko z głośniczka monitora, lecz także z rozjarzonej góry schodów. Rozyna podbiegła do telewizora. — Popatrz, ludzie! Jak dużo ludzi! Pernat blady i spocony oparł się o ścianę. — Ludzie... Myślisz, że om naprawdę istnieją? — spytał martwo. — Nie widzisz! Nie słyszysz!? — wykrzykiwała ożywiona, — Uciekniemy stąd, będziemy razem z nimi! Szarpnęła Pernata za rękę i wbiegła na stopnie sunących w górę schodów. Pernat potknął się. Gdy się podniósł, Rozyna była już wysoko. — Chodźmy tam, idioto! Chodźmy tam! Pernat ruszył za nią, lecz nie mógł nadążyć za jej ginącą w zgiełku i jaskrawym świetle sylwetką. Zainstalowane wzdłuż schodów telewizory pokazywały drącego się rytmicznie piosenkarza i rozszalały tłum w tle. Chciał spojrzeć za Rozyną, lecz pomarańczowe słońce, wschodzące i zachodzące za przyciśnięciem guzika, oślepiło go. Przez chwilę zdawało mu się, że [dostrzega jej biegnącą w górę postać. Pociemniało mu w oczach. Schody wyrzuciły go jak ochłap w przestrzeń rozjarzoną dziesiątkami reflektorów, w otchłań stężałego hałasu wdzierającego się rwanymi słowami piosenki. „Zaczepiony na włosku nieba i poczucia; tu jest miejsce utajenia — utajony, tu jest miejsce ulepienia — ulepiony, rozpuszczenia — rozpuszczony, zapalenia — zapalony, bo to ja sam schodzę do siebie sam się nawiedzam, rodzę i wchodzę i schodzę i wchodzę i schodzę”* * „Wiersz o artyście-golemie” Mirona Białoszewskiego Pernat ogłuchły i oślepiony wpadł na duży monitor. Piosenka trwała, tłum wrzeszczał. Powoli oswajał wzrok z mocni światłem bijącym w oczy. W głębi dużej hali była estrada, na której stał samotny piosenkarz, na niego skierowane były reflektory. Parę innych ogromnych lamp oświetlało wejście ze schodów. Reszta hali pogrążona była w mroku rozjarzonym aureolą skupionego w środku światła. Pernat szukał wzrokiem Rozyny, widocznych na monitorze ludzi... Zrobił parę kroków, lecz nie udało mu się zejść z osi kłujących w oczy promieni. Nagle ponad łomotem tłumu i piosenkarza, rozdarło się jedno słowo, grzmiące z niewidocznych gigantycznych głośników. — Dosyć! Słowo przewaliło się łoskotem przez halę, stając się uzurpacją Głosu Pana, transmitowanego przez trąby Jerycha. Rytmiczna pieśń nagle się urwała. Krzyczący tłum zamarł w swym wrzasku, nieposłusznie rozciągając ostatni krzyk siłą bezwładu magnetofonowej taśmy. Świecące w oczy reflektory straciły swą intensywność, hala znormalniała brudnym, szarym światłem. Nie było w niej tłumu. Trybuny były puste. Na estradzie piosenkarz oparł się w znudzonym geście o gitarę. Sprzątaczka w głębi toczyła syzyfową walkę z oklejającą wszystko, grubą warstwą osiadłego kurzu, który jak zezłoszczony miotłą duszek otoczył jej postać przejrzystą aureolą. W tej hali już od dawna nie mogło być żadnego tłumu. Pernat spojrzał na monitor. Za stojącym, znudzonym piosenkarzem obraz niemego, szalejącego w zachwycie tłumu istniał nadal. Spojrzał na puste trybuny w hali, wrócił wzrokiem na ekran monitora, tłum zafalował na chwilę, przemieniając się w stop klatkę, po czym przemienił się w pasy zakłóceń. I tylko stojący piosenkarz nie był fantomem elektronicznej zjawy. Stał tak samo jak na estradzie, wyrażając w swym geście chęć szybkiego udania się do domu. — Rozyna, to wszystko jest blagą... — szepnął Pernat. Rozejrzał się dookoła, ale Rozyny tu nie było. Oprócz sprzątaczki, piosenkarza, kamerzysty opartego o swój jednooki wyłupiasty przyrząd w hali był jeszcze tylko chudy, ciemny facet siedzący na składanym krzesełku, z nogami zadartymi na mały, zawalony papierami stolik. — Ten tłum jest zły — powiedział do stojącego na stoliku mikrofonu chudy reżyser. — Tam powinien być jakiś inny, dajcie go. — Kiedy ten drugi tłum się zgubił — niechętnym głosem zaburczał głośniczek. — Co to znaczy „tłum się zgubił” — zniecierpliwił się reżyser. — Ojej, po prostu taśma się zgubiła. — No proszę, poszukajcie... Jak znajdziecie, to szybciej pójdziemy do domu — obiecał mikrofonowi, drapiąc się po głowie. — Poszukać można... — sceptyczno-zniechęconym tonem opowiedział głośnik. Pernat nieśmiało podszedł do stolika. — Przepraszam bardzo, czy nie widział pan dziewczyny... Miała rude włosy — zapytał. Reżyser spojrzał ze zdumieniem na Pernata. — O czym pan mówi? Jakiej dziewczyny? Przecież widzi i pan, że tutaj nikogo nie ma. Tłum mi się zgubił, a pan pyta o jakąś dziewczynę. Pan kpi ze mnie?! — Nie — zaprzeczył Pernat. Wie pan, byliśmy tutaj oboje, ten tłum krzyczał... — Pan chce we mnie wmówić, że przyszliście razem z tym tłumem, z tego ekranu...? — nerwowa ręka reżysera pokazała ekran monitora — Nie! Myśmy chcieli... do tego tłumu... — starał się wytłumaczyć Pernat. Reżyser spojrzał z nienawiścią. — Ci ludzie nie istnieją. To jest tylko taśma — wycedził przez zęby. — Ach, więc to jest kino... — Kino?! Czegoś takiego już nie ma! To jest telewizja. Pernat spojrzał bezradnie. — A ta dziewczyna... miała rude włosy... nie widział pan ? — spytał. — Kino! Dziewczyna! Czego właściwie pan chce ode mnie?! — reżyser zerwał się z krzesełka — Czy ja prosiłem, żeby pan tu był? Ja tu pracuję, a co pan tu robi? Pan coś sprzedaje? Pan mnie chce nawrócić? Z jakiego filmu pan się urwał? Z jakiej taśmy? Niech się pan stąd wynosi! Cisza ma być! Pernat skulił się i wycofał. — Tej taśmy z drugim tłumem nie ma — burknął z tyłu głośnik. — Z wesołych, to ten tłum już jest ostatni. Na monitorach pojawił się ten sam obraz rozentuzjazmowanego tłumu. Reżyser milczał. — No to, co robimy? — przynaglił niecierpliwie głośnik. — Gramy od początku — zakomunikował zbolałym głosem reżyser. — Trzy, cztery... — głośniki ożyły wrzaskiem. Piosenkarz ustawił się na bojowej pozycji z gitarą. Zmieniły się światła. Ryknęła piosenka. Na ekranie monitora tłum w tle gorliwie wypełniał swą powinność. Wyglądał jak żywy, życiem wyznaczonym przez sztrychy, perforację, celuloid, wolny w swej radości na przestrzeni ograniczonej brzegami kadru. W mechanicznym ożywaniu naprawdę przypominał żywy tłum... Pernat wyszedł z hali wypchnięty eksplozją wrzawy magnetycznej taśmy. * * * Gigantyczne schody ruchome zwoziły go w dół. Budowla była, nie wiadomo dlaczego, jeszcze funkcjonującą pozostałością po czymś bardzo minionym, a teraz na siłę uaktualnioną przez swą bezpańskość i zaniedbanie. W oddali tłum wrzeszczał i klaskał. W gruncie rzeczy postacie trikowego tłumu, klaszcząc z dawno nieaktualnego powodu i nieadekwatnych sytuacji, były tak samo osamotnione i bezpańskie jak te schody napędzane elektrycznym bezwładem. Pernat miał spuszczoną głowę. Z samego dołu dochodziło zadumane mruczenie. Nie podniósł oczu. I tak musiał zjechać, skoro raz przekroczył linię spływających schodów. Oparty o ścianę siedział, a właściwie prawie leżał, człowiek w czarnym płaszczu orkiestry dętej. Jego kask porzucony na ziemi pysznił się jak wielka, żółta purchawka. — Przepraszam pana, czy nie przechodziła tędy dziewczyna, miała rude włosy? — zapytał Pernat. Siedzący człowiek nie przerwał mruczenia. Wolno, bardzo wolno podniósł wyprostowany, wskazujący palec do ust. Pernat nachylił się zatroskany. — Czy pan się źle czuje, jest pan chory...? Mężczyzna wolno podniósł głowę, otworzył oczy i wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. Miał w sobie coś ze zmęczonego ucieczką dezertera, który w przypływie irracjonalnego optymizmu pogodził się z losem. — A co? Chcesz mi pomóc? — zapytał. — Mogę... Mogę wezwać lekarza. — Nie, to nie to... Jeżeli naprawdę chcesz mi pomóc, to podaj mi kapelusz — wyciągnął rękę w stronę kasku. — Widzisz, leży tak daleko... Nie mogę sięgnąć. — To wszystko, co mogę dla pana zrobić...? — Wszystko?! — siedzący oburzył się cicho. — Przecież to najważniejsze. — Ten... kapelusz — Pernat podniósł kask i przyjrzał mu się zdumiony. — A czym byłbym bez niego, no powiedz? Oddasz mi go? Pernat podszedł i delikatnie włożył kask na głowę mężczyzny. — Widzisz, od razu jest mi lepiej. A ty? Chodzisz z gołą głową... Zatoki, łysienie... — Przecież jest ciepło — znalazł usprawiedliwienie Pernat. Ciepło, gorąco... Tak, tak, wszyscy jesteśmy nieudanymi wypiekami. Zakalce. A myśli! Myśli! Jak je schować? Czym je chronić przed słońcem, mrozem. Uciekają. A ty chodzisz z gołą głową... Mężczyzna nacisnął mocniej kask na głowę. — Kim pan jest? — spytał nachylając się Pernat. — Kim? Skąd? Pochodzenie rzecz ważna, ale czy wszystko trzeba zaczynać od pieca? Ja jestem przodownikiem. Przodownikiem snu! Pernat wyprostował się. — A ta dziewczyna, rude włosy... Nie widział jej pan? — Myśli! Dziewczyny! Ulatują! Majaczenia. Rude włosy...? Przecież ty jesteś łysy! — zaśmiał się. — Chroń swoją głowę. Pernat odszedł. Z tyłu mężczyzna śmiał się drwiąco, szyderczo. Gdy ucichł, ściągnął kask z głowy, wychylił się i położył go na ziemi, Wrócił do poprzedniej, skulonej pozycji, sprawdził, czy czubkami palców nić sięga do kasku. Nie mógł dosięgnąć. Wcisnął dłoń pod połę płaszcza, opuścił głowę i zaczął od nowa mruczeć dla siebie tylko rozpoznawalną melodię. * * * W różowym, sinoróżowym pokoju nie było żadnych sprzętów. — Pani chce zostać tu na zawsze? — zapytał Pernat. Miriam ubrana była w koronkową, różową sukienkę, z jasnymi włosami wyglądała jak piękna lalka. — Gdzie mogłabym pójść? — spytała szarpiąc brzeg narzuconej na ramiona chusty. — Jak inni ludzie... — Oni to robią dla rozrywki. — A pani? Miriam chodziła po pokoju drobnymi, tanecznymi krokami, jakby wypisując swoim śladem skomplikowany, tajemny wzór. — Ojciec w każdej chwili może mnie potrzebować. Nie wiem, co by zrobił, gdyby mnie tu nie było. On teraz kończy swoją książkę. Pernat swymi sztywnymi krokami podążał za nią. — To wymówka. Miriam, ja widziałem tę książkę. Tam nic nie ma. To abstrakcja. Pani wie o tym. Spojrzał w jej twarz. Miriam odwróciła się. — Nie we wszystkim trzeba się słuchać ojca — powiedział cicho, starając się ją przekonać. — Muszę mu być posłuszna. Pan się tak o mnie troszczy... — uśmiechnęła się dwuznacznie. — Co pani ojciec robił? — Kiedy? — Gdy był młodszy. — Gdy żyła moja matka? Był archiwistą, prowadził rejestry. — Rejestry? Podłoga rezonowała pod ich stopami jakby była rozpaloną, ogromną, grubą blachą. — Rejestry zgonów i narodzin — wyjaśniła Miriam. — Pani nie może żyć tylko dla swego ojca. — On jest nieważny. A wie pan co jest ważne? — spojrzała na Pernata, oceniając, czy warto powierzyć mu sekret. — Dary. Dary to jest to, czego mi potrzeba. Dary niespodziewane... A praca, sklep, to wszystko, co mogę sama uzyskać, nie ma dla mnie żadnej wartości — odwróciła się nagle zmieszana. — Nie powinnam o sobie tyle mówić. I tak powiedziałam już za dużo. Niepotrzebnie pan się mną tylko zajmuje. Ja jestem szczęśliwa — uśmiechnięta spojrzała mu w oczy. Pernat wziął ją za rękę. — Chcę wyjść stąd. Razem z panią. — Nie. Muszę być posłuszna ojcu... Chociaż w tym jednym. A tak w ogóle, to wcale nie jestem mu posłuszna. Jest tyk rzeczy, o których on nie wie. Jestem podobna do swojej matki. Delikatnie wysunęła swoją dłoń z jego rąk. — Kiedy ona umarła? — Dawno. Miała wyjść za mąż za Holtruma. — Pani matka?! Dziwacznie zmieszany rytm ich kroków czynił ich ruchy nierealnie drgającymi. — Na szczęście do tego nie doszło. To biedny człowiek. — Holtrum?! — Kiedyś był inny. Gdy byłam małą dziewczynką nieraz przychodziłam do niego. Bawił się ze mną. Raz dał mi pierścionek. Matka powiedziała, że to brylant i kazała go odnieść. Najpierw nie chciał wziąć, a potem sam wyrwał mi go z ręki i podeptał. — Mógł pani zrobić krzywdę. — Nie bałam się go wcale. Bałam się tylko o niego. To człowiek przeklęty. W dodatku uważa się za stokroć ohydniejszego niż jest naprawdę. W tym jest cały Holtrum... Potem ona go znienawidziła. — Ona? Wędrówka po sinoróżowym pustym pokoju zdawała się nie mieć końca. Krążyli jak uwiązani niewidocznymi nićmi do czegoś, co było tylko pustką. — Moja matka. Pan rozumie? Gardził nią za to, że go kochała. On wszędzie widzi tylko zdradę i nienawiść. Teraz, kiedy jego syn oszalał, jest zdolny do wszystkiego. Wykształcił go. Sam kazał mu zmienić nazwisko. Wyparł się swego ojcostwa. Ale to wszystko na nic. Jego syn będzie, stanie się taki sam, jakim jest on, Holtrum. On jest... Oni są skazani. — Wyjdźmy stąd. Pójdziemy, po prostu pójdziemy dalej, gdzie indziej...! Pernat spróbował ją objąć, zatrzymać. Wysunęła się miękkim gestem. — Pan wierzy, że można cokolwiek zmienić, swoją przyszłość. Ot, tak oderwać się od swego przeznaczenia... — Pani żyje abstrakcją! Ta książka, której nigdy nie było, dary, na które pani czeka! To wszystko urojenia! Miriam stanęła. — Niech mi pan pokaże swoją dłoń. — Po co? — Pernat schował dłoń za plecy. — Chcę zobaczyć linię pańskiego życia, pana przeszłość... Umiem to robić. — Pani w to wierzy? To jeszcze jedno urojenie. — Pan się boi — odkryła z uśmiechem. — Absurd. — Więc niech mi pan da rękę. Sinoróżowy pokój zdawał się nie mieć drzwi ani okien. — Wyjdźmy stąd, ja proszę panią... — Po co? Naprawdę jestem tu bardzo szczęśliwa — zapewniła, patrząc nieobecnym wzrokiem. * * * Otwierał drzwi swego mieszkania, gdy z tyłu doszedł go suchy szelest. Odwrócił się, lecz nawet nie zobaczył przeciwległej, ślepej ściany. Mrok pokrył wszystko jednym walorem, czernią. Szelest powtórzył się. Pernat poczuł zapach unoszącego się kurzu, coś poruszyło się naprzeciw niego. Nie widział twarzy, lecz tylko stare, zszarzałe, osypujące się kurzem ręce w małym kręgu odbitego z niższych pięter światła. Ręce złożone w hieratycznym geście trzymały pedantycznie złożony w kostkę zniszczony płaszcz i leżący na nim kapelusz. — Czy to ma być dla mnie? — spytał cicho Pernat. — To jest twoje, to było twoje. Możesz to zabrać... — odpowiedział głos z mroku. — Mam to wziąć — spojrzał wyżej i poczuł nieruchomy wzrok czytelnych ledwo obrysem powiek, smutnych oczu. — Dziś jest twoja kolej. Nie jesteś jeden. Możesz wybierać... — Więc mam prawo wyboru...? — zdziwił się Pernat. — Skoro pytasz, to znaczy, że jeszcze nie jesteś tego wart. Ręce ze złożonym płaszczem drgnęły wolno, wycofując się w mrok. — A więc miałem... wybór... — powiedział zaskoczony, bezradnie wyciągając ręce za płaszczem. — Możesz tak myśleć, jak szczur w labiryncie, jak mrówka, która należy do mrowiska... — doszło z ciemności. Pernat stał znieruchomiały, sam z pustymi, wyciągniętymi rękoma. Wokół czuć było kurz, który, wibrując, wolno opadał. * * * Rybiooki i płaskonosy byli w gabinecie ordynatora. Nic się tu nie zmieniło. Wielkie błyszczące aseptycznym blatem biurko, rozłożysta, stojąca w kącie palma, wszystko było takie same. Nawet rybiooki i płaskonosy stali w ten sam sposób jak kiedyś przed biurkiem. Nowy był tylko ordynator. Rozwalony w fotelu przyglądał się z zainteresowaniem dziecka w zoologu dwóm stojącym prawie na baczność chirurgom. Nowy ordynator różnił się od poprzedniego przede wszystkim lepszym garniturem i szerszym krawatem. — Od trzech dni, jak panowie wiecie, kieruję tą placówką — zaczął z zimnym uśmiechem w oczach. — Powierzono mi ten trudny posterunek w nadziei na przyspieszenie postępu. Nakłada to na mnie szereg obowiązków, jednym z nich jest ścisłe egzekwowanie uprawnień wynikających z mojej funkcji... Rozumiemy się panowie? Rybiooki i płaskonosy milczeli. Ich postawa wskazywała, że zrozumieli. Nowy kontynuował ze swobodą. — Trzeba więc, wspólnymi siłami, szybko naprawić błędy byłego kierownictwa, na które lojalnie zwrócili panowie niedawno uwagę władz zwierzchnich. Wierzcie mi, że potrafię to właściwie ocenić... Rybiooki skromnie zakręcił tyłkiem jak skomplementowana panienka. Zimne oczy nowego osadziły go w miejscu. — Jeżeli chodzi o program badawczy, to jest oczywiste, że nie mogę brać odpowiedzialności... Kontynuować błędnych decyzji mojego poprzednika. Zresztą to, co zrobiliście, panowie, ten wasz... jak mu tam...? — Pernat — usłużnie podrzucił rybiooki. — A tak, Pernat, wasze największe osiągnięcie, okazał się zwykłą pomyłką. Waszą pomyłką... — Ale skąd ta pewność...? — wyrwał się rybiooki. Uśmiech na twarzy ordynatora stał się szerszy. — Z raportów o wynikach waszych prac — poinformował precyzyjnie. — Przecież to były moje raporty, moje wnioski! — rybiooki zapędził się w heroizm. — Pańskie? — zapytał znudzonym głosem ordynator. — Tak — gorliwie potwierdził rybiooki. — To ja kształtowałem byt Pernata, stymulowałem rozwój jego świadomości... Wszystko dla dobra eksperymentu — zapewnił. — Eksperymentalna kondensacja życia społecznego — ordynator zademonstrował lekkość, z jaką wymówił te trudne słowa — jest z pewnością ciekawą metodą, choć nie nową, nie nową... Ale popełniliście panowie jedną pomyłkę. Nam chodzi o ulepszonego człowieka — wysylabizował z naciskiem. — Ale Pernat nie jest taki zły, myśli samodzielnie, ma swoje własne „ja”... — bąknął nieśmiało płaskonosy. — Pan nie rozumie co to znaczy „ulepszony” — żachnął się ordynator. — A szkoda... Trzeba było się skonsultować uprzednio. Niech pan sam pomyśli — spojrzał zachęcająco na płaskonosego — jak wyglądałoby społeczeństwo złożone z takich Pernatów-indywidualistów? Przecież taki układ by się rozpadł, zniszczył... — Rozumiem! — rybiooki błysnął refleksem prymusa. — Zagrożenie społeczeństwa z powodu przerostów indywidualności. — wyrecytował gotów do działania. — Otóż to —pochwalił go nowy. — Pod koniec dnia proszę zdać mi wszystkie materiały naukowe. Dotyczy to także kartoteki genetycznej naszych pracowników... — spojrzał na rybiookiego. — Rzecz jasna, czynię tak w trosce o uwolnienie pana od zbędnej biurokratycznej pracy. Nadzór nad kartoteką powierzam waszemu pomocnikowi, który odtąd podlegać będzie wyłącznie mnie osobiście. — Zatrzymanie całego programu — tragizował rybiooki. — To pociągnie za sobą nieodwracalne skutki. Społeczeństwo czeka... Ordynator przerwał mu recytację. — Od interpretacji skutków moich decyzji jestem ja — powiedział wyraźnie i zimno. — A poza tym, czy naprawdę jest pan tak naiwny... Myśli pan, że tylko wy zajmujecie się tym tematem? — To dlaczego ja nie mogę razem z tamtymi? — użalił się rybiooki. — Zapewniam panie ordynatorze, że mógłbym „ulepszyć” Pernata, zrobić jeszcze z niego człowieka... Ordynator spojrzał do papierowej teczki leżącej na biurku. — Ale przecież pan otrzymał nowy temat: „Przemysłowa hodowla karasi”, nie jest pan zadowolony? — spytał rybiookiego. — A moralność! — rybiooki ze łzą w oku chwycił się ostatniej szansy. — Moralność... — Moralność od dzisiaj jest obowiązkowa — przerwał sucho ordynator. — Będzie sprawdzana na równi z listą obecności. Po nie dogolonym policzku rybiookiego spłynęła łza. — Co będzie z Pernatem? — spytał głucho płaskonosy. Ordynator uśmiechnął się z rozczuleniem. — Niech się pan nie martwi, to już nie jest wasz problem. Myślę, że osoby kompetentne znajdą odpowiednie rozwiązanie. A teraz wracajcie panowie do waszych obowiązków. Czeka na was społeczeństwo i karasie. * * * Pernat schodził po schodach ciągnięty przez staruszkę, trzymającą w drugiej dłoni skakankę. — Panie Pernat, ja miałam powtórzyć, żeby pan szybko zszedł na dół, a pan idzie tak powoli... — mówiła w zaaferowaniu, starając się jak najszybciej przebierać nogami po stopniach. — To było rano, tylko ja zapomniałam... I teraz pan Holtrum będzie zły na mnie, jeżeli będzie pan tak wolno schodził. Panie Pernat, czy na pewno dobrze zreperował pan jemu zegarek? Pan Holtrum może być zły i wszystko będzie na mnie! Wyszli na podwórko. Gadatliwa staruszka zatrzymała się, drapiąc obite kolano. Pernat przeszedł człapiąco przez błoto podwórka, szukając czegoś po kieszeniach marynarki. Wyciągnął buteleczkę, którą otrzymał od studenta. Stanął przed drzwiami pakamery. — Panie Holtrum! Przyniosłem... Jest pan tam?! Drzwi były uchylone, jakby zapraszały do wejścia. Pernat uchylił je szerzej. Wszedł do środka. Przez małe okienko o brudnych szybach ledwo przesączało się ciepłe, żółte światło. Pernat w pierwszej chwili nie mógł rozróżnić szczegółów ciemnego wnętrza, zawalonego rurami, szkieletami żelaznych łóżek, skarbami Holtruma. — Jest pan tutaj? — Pernat nie mógł objąć jednym spojrzeniem wszystkich zakamarków. Wszedł głębiej. Pod ścianą leżał Holtrum. W jego szyi tkwiło wbite po nasadę grawerskie dłutko, wysączając krew, której jeszcze jedna kropla upadła, rozpryskując się na podłodze. Ręka Holtruma zastygła w pół drogi do rękojeści dłutka, jakby pragnąc ostatnim wysiłkiem je wyciągnąć. Miał otwarte szeroko, patrzące w górę oczy... Zdawałoby się, prosto w twarz Pernata. Był martwy. — Panie Holtrum, pański syn prosił... Pernat stał nad ciałem, trzymając w ręku buteleczkę krwi. Za oknem staruszka niemo podskakiwała ze skakanką. * * * — „...siedział na ziemi, trzymając buteleczkę z ciemną zawartością oznaczoną jako dowód numer...” to pana nie obchodzi... „Obok leżało ciało denata” — przeczytał śledczy z zapisanej na maszynie kartki. — Czy w tym fragmencie zgadzasz się z brzmieniem protokołu? Pernat siedział po drugiej stronie biurka. Bolały go oczy od rażącej pomarańczowej lampy i bolał go tyłek od twardego, drewnianego zydla. — Tak — odpowiedział zrezygnowanym głosem. — Dobrze, więc dalej... „Według ekspertyzy gęstym, ciemnym płynem była krew, która zarówno swoją grupą, jak i charakterystyką genetyczną odpowiadała krwi zabitego...” — To nie była jego krew! — przerwał śledczemu Pernat. Śledczy odsunął na bok lampę. — Słuchaj, obydwaj jesteśmy dorośli, a tu jest ekspertyza. Powiedz, ty dla tej odrobiny krwi zabiłeś człowieka? Zamordowałeś?! Zapadło milczenie. — Wiesz — odezwał się śledczy — ja widziałem różnych zboczeńców, ale takiego, jak ty, widzę pierwszy raz... — patrzył na Pernata z ciekawością. — Czy jest pan honorowym dawcą krwi? — zapytał nagle cicho. Pernatowi drżały wargi. — A może jesteś płatnym dawcą krwi? Odpowiadaj! Mów! — ryknął śledczy. — To nie była jego krew, to była krew jego syna... — wysylabizował Pernat. — Nie rób z siebie maniaka religijnego — wysyczał śledczy. — Zostaw to na proces, na sędziów, na przysięgłych, na całe to zbiorowisko! Mnie nie musisz przekonywać, że jesteś prawdopodobnie wariatem... — Dostałem ją od jego syna — powtórzył dobitnie Pernat. — Nie zgrywaj się! Holtrum nigdy nie miał żadnego syna! Prócz niego w rejestrach nie ma żadnego innego mężczyzny o tym nazwisku! Pernat milczał. — Jesteś teraz przesłuchiwany. Rozumiesz? Czy może odmawiasz zeznań? — Nie. — Dobrze, Pernat, to ja ci powiem, jak to było! Wszedłeś do jego pakamery z dłutkiem grawerskim w ręku i zamordowałeś go, wbijając mu je w krtań. A to był kawał chłopa, musiał się długo męczyć, co? Potem napełniłeś buteleczkę jego krwią i ukradłeś mu zegarek, który znaleziono w twojej kieszeni. Tego nie mogę zrozumieć, po co ty mu jeszcze ukradłeś zegarek?! — Ja tego wszystkiego nie zrobiłem! — Pernat uniósł się z zydla. — Siadaj — zimno szepnął śledczy. Ciało Pernata opadło, wrzynając się pośladkami w twardy prostokąt. Śledczy przysunął pomarańczowe słońce segregatorowego kosmosu do jego twarzy. — Więc chcesz mi wmówić, że wszedłeś do niego, z jego zegarkiem w kieszeni, z jego krwią w butelce i zobaczyłeś go zabitego, z twoim dłutkiem w krtani, tak? Chcesz mi wmówić, że właśnie tak było? — Tak. Pomarańczowa żarówka odbijała się w dziesiątkach małych kropelek potu na twarzy Pernata. — Niech będzie... I co potem? Usiadłeś sobie od razu przy trupie? I siedziałeś tak jak opisano w protokole? — uśmiechnął się śledczy. — Nie, naprzód zamknąłem oczy — wyjaśnił spokojnie Pernat. — Dosłownie...? — rzęsy śledczego zatrzepotały w niezrozumieniu. — Dosłownie. — Dlaczego? Po co? — Tak się robi zmarłym... — mruknął Pernat. Śledczy spojrzał na Pernata jak na chorego. — Aha, to znaczy, że pierwszą rzeczą, którą uważasz za stosowne zrobić, gdy widzisz zamordowanego człowieka, to zamknąć mu oczy, tak? — Nie... — jęknął Pernat. — No to bądź logiczny — upomniał śledczy. — To nie tak! On miał oczy szeroko otwarte i wydawało mi się, że patrzy na mnie, i nie potrafiłem tego znieść!! — krzyknął Pernat. Śledczy szurnął krzesłem, złapał Pernata za sweter i przyciągnął. — Nie mogłeś znieść jego wzroku, gdy go mordowałeś, gdy przebijałeś mu gardło! Gdy patrzył na ciebie, a jego krew spływała do twojej kretyńskiej buteleczki! * * * Więzienny korytarz pomalowany był zieloną farbą olejną. Metalowe schody, zabezpieczające siatki, kraty, ciężkie drzwi cel, wszystko było obsmarowane tym samym ochronno-burym kolorem. Ponury strażnik o chorobliwie amimicznej twarzy prowadził więźnia. Był to mały, bardzo drobny człowiek w jasnym, o wiele za dużym więziennym ubraniu. W małym człowieku było coś, jakby brak przytomności umysłu. Uśmiech miał pogodny, w ogóle podobny był do posążka Buddy, z różową cerą i dziewczęcym nosem o delikatnych nozdrzach. Idąc korytarzem minęli postać w zakrwawionym, chirurgicznym fartuchu. Postać spojrzała przez szczelinę między czepkiem i maseczką na więźnia, który wyszczerzył zęby w dobrotliwym uśmiechu, wyprężając się na baczność. Zakrwawiony chirurg poszedł dalej zmęczonym krokiem. Strażnik zatrzymał się przy drzwiach celi. Szczęknął zamek. Mały człowiek wszedł do środka. Cela była nieduża, po obu stronach stały wąskie, drewniane prycze nakryte burymi kocami. Były jedynymi sprzętami w tym pomieszczeniu o nie dającym się określić, przygniłym kolorze ścian. Okna nie było, nad drzwiami w odrutowanej wnęce paliła się słaba żarówka. Wciśnięty w kąt, skulony siedział na pryczy Pernat, przypominał zakurzony eksponat muzealny dziwnego zwierzęcia, które zeschło się, uwypuklając tym swoją szczudłowatość. Tylko pochylona głowa, błyszcząca łysiną, odbijała mizerny refleks żarówki. Mały człowiek podszedł do wolnej pryczy, usiadł, rozglądnął się i wciąż uśmiechnięty zaśpiewał: — „Gdzie ty, tam ja, gdzie ja, tam ty i tak przez wieczność całą. Serce przy sercu będziemy śnić, tuleni postępu chwałą...” Pernat spojrzał na niego. Radosny uśmiech małego człowieczka przemienił się w lekko zażenowany. Przestał śpiewać. — Niech się pan nie martwi, nie będę parni przeszkadzał. Niedługo się stąd wynoszę — powiedział, jakby dzieląc się radosną nowiną. — Męczyli pana? — zapytał głuchym głosem Pernat. — Nie. Pytali tylko, czy się przyznaję. I musiałem podpisać protokół — odpowiedział promiennie mały człowiek. — Przyznał się pan? — Oczywiście, po co miałbym utrudniać? — Na pewno wypuszczą pana po czterdziestu ośmiu godzinach. — To zależy... — A co pan właściwie zrobił? — Morderstwo na tle seksualnym — poinformował bezosobowo mały człowiek. — Nie wierzę panu. Pewnie jutro pan stąd wyjdzie i będzie pan wolny... — Nawet jeśli nie będzie mnie tu za czterdzieści osiem godzin, nie znaczy to, że jestem niewinny. A więc w pana rozumieniu wolny. — Więc nie ma wolności? — spytał ironicznie Pernat. — Ja idę na wolność — odpowiedział z taką samą ironią człowieczek. — Po co się pan przyznał? — Mogłem powiedzieć prawdę, a mogłem skłamać... Wtedy, gdy robiłem tamto, z tą dziewczynką, nie miałem wyboru. Miałbym więc teraz korzystać z wolności i kłamać...? — spojrzał pytająco uśmiechnięty. — Ślepy, ufny idę dokąd mnie droga prowadzi. Na szubienicę, na tron, do bogactwa, do nędzy. Robię to, czego żądają ode mnie. — Oni? — Tak, oni... Moja droga... Ręce mam czyste. Teraz to się skończy. Jutro idę na wolność! — Zawsze pan szedł tą swoją drogą? — spytał Pernat z kąta, nieruchomy jakby stanowił część drewnianej pryczy. — Nie, po prostu pewnego dnia przebudziłem się i byłem jakby przemieniony. Zwyczajne życie wydało mi się głupie jak powieść dla młodzieży. I wtedy wkroczyłem na tę swoją drogę... Umilkli obaj. Mały człowiek uniósł łokcie do góry i przeciągnął się. — Wie pan — powiedział cicho — przed chwilą nie powiedziałem panu całej prawdy... Jest pan ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiam. Jutro idę na śmierć… Pernat spojrzał na niego, sięgnął ręką pod koc i wyciągnął bryłkę suchego chleba. — Chce pan? — zapytał. Mały człowiek wysunął głowę na chudej szyi, trzy razy pociągnął szybko nosem i skrzywił się. — Nie, dziękuję. Jestem na diecie .— wyjaśnił z żalem. — A poza tym jutro muszę być na czczo. — To niesprawiedliwie... — Pernat opuścił rękę z chlebem. — Myślę, że nie zasłużył pan na to... — Że to choroba? Tak, ja wiem. — Pan mnie okłamuje...? — A jednak to prawda. Stąd mogę wyjść tylko na śmierć. — Ach, więc to jest cela śmierci? — zdumiał się Pernat. — Niech pan się nie boi. Niebezpieczeństwo przychodzi skądinąd, przecież jesteśmy w szpitalu... Pan ma jeszcze wiele przed sobą. — Kim pan właściwie jest? — A jakie to ma znaczenie? — człowieczek wsadził rękę pod tasiemkę opadających spodni i iskającym ruchem zaczął czegoś szukać. — Mogę być świętym. Mogę być zbrodniarzem. Jutro będę kimś nowym, lepszym... — wyciągnął z głębin spodni klejący się karmelek i włożył do ust. — Teraz jestem więźniem — dodał cmokając z uszczęśliwioną miną. — Nie może pan mówić jaśniej? — zniecierpliwił się Pernat. — Interesujesz mnie... — mały człowiek przeszedł na ty. Podniósł się, wyciągnął ręce i gestem uzdrawiacza chwycił głowę Pernata. — Obecnie robią to o wiele lepiej, o wiele dokładniej... — stwierdził ze znawstwem, obmacując sucho szeleszczącą, marszczącą się pod naciskiem palców skórę na łysej czaszce. Pernat nawet się nie poruszył. Mały człowiek puknął knykciem jego głowę, skończywszy obdukcję. — Z nas dwóch ja jestem skończony — zawyrokował. — Długo tu siedzisz? — Parę lat — mruknął obojętnie Pernat. — Chcesz wiedzieć, jak to było...? — zapytał mały tonem, jakim proponuje się nagrodę skrzywdzonemu dziecku. — Co? — Z tą dziewczyną. A właściwie... z dziewczynką — uśmiechnął się w nostalgicznym rozczuleniu i zaczął się rozbierać, składając metodycznie ubranie w kostkę. — Miała tak dużo lalek i jasne, bardzo jasne włosy... Użyłem jej jak lalki. Zrobiłem to, co robią z lalkami dzieci... Możliwe, że takie dzieci posądza się o złe instynkty, lecz któż z nas nie rozpruł w dzieciństwie lalki? — Jak ona się nazywała? — spytał martwo Pernat. — Ta dziewczynka? Miriam... Tak, zdaje się, że Miriam. Mały człowiek zastygł na chwilę w bezruchu, składając ręce jakby do modlitwy, po czym położył się na pryczy, wciskając pod głowę zgrabny sześcian więziennej garderoby. — Ja rozumiem — powiedział do Pernata. — To okropne spać z kimś takim, jak ja... Ucichł cmokając karmelka, potem zamknął oczy i znieruchomiał w trupim geście uśmiechu półotwartych ust. * * * Korytarz był pusty, część oblepiających ściany aż do sufitu białych kafelków poodpadała, tworząc dziwaczną mozaikę szczerzących się dziur. Większość z regularnie pozwieszanych żarówek była przepalona. Zza nie domkniętych drzwi z przymocowaną tabliczką „Magazyn rzeczy” biła słaba smuga. Pernat pchnął drzwi bez pukania. Zadrutowane pomieszczenie o jaskrawożółtych ścianach nie zmieniło się, jedynie grzyb spurchlił swoim liszajem większą niż poprzednio połać skorupy tynku i olejnej farby. Proces gnilny zachodzący w wiszących ubraniach zdawał się trwać na tym samym etapie. — Jest tu kto? — zapytał Pernat. Nikt nie odpowiedział. Pernat spojrzał za siatkę. Deska do prasowania i podłoga wokół niej wyglądały jakby w tym miejscu urządzono sztuczną wylęgarnię, powołano do życia kurczęta, po czym skrzętnie je powybierano, zostawiając skorupki. Podszedł do metalowej ramy siatkowych drzwi, stanął z boczku, przy ścianie i wyciągając palce nacisnął klamkę. Sprężyna nie zardzewiała, z impetem kafaru przekręciła drzwiami o 180 stopni. Siatka jęknęła pod uderzeniem, jakby z żalu, że drzwi nie zatrzymały się na czyjejś twarzy. Zza ubrań pokazała się twarz magazyniera. — Pan zdaje czy odbiera? — zapytał pogardliwie, widać było, że jest rozczarowany. — Wychodzę — poinformował Pernat z bezczelnym uśmiechem. — Numer i symbol — zaskrzeczał magazynier, wycierając palce unurzane w nie dogotowanym żółtku o boki swego utytłanego, granatowego fartucha. — Numer i symbol — wyzywająco powtórzył Pernat, rzucając mały kartonik ze stemplem i wyraźnie wypisanym numerem. Magazynier odruchowo chciał złapać. Zamachał rękoma, chwytając pustkę. Kartonik przykleił się do żółtkowych nacieków na piersi jego fartucha. Magazynier stał chwilę oniemiały, potem jakby się skurczył, odlepił kartonik, spojrzał na Pernata. — Bez numerów nie ma porządku. Każdy musi mieć numer — wytłumaczył głosem małego pająka. Odwrócił się i znikł między wieszakami. — Porządek musi być... Jakby to było bez numerów, każdy mógłby przyjść i wziąć... — dochodziło jego mruczenie zza ubrań, które poruszone, ożywały utajonym życiem pasożytniczych insektów. Po chwili pojawił się, niosąc bury płaszcz i zmięty kapelusz, podał je Pernatowi. Pernat otrzepując materiał z kurzu, nałożył płaszcz. Pochylił się ku opartej o podłogę połówce lustra, które kiedyś wypełniało wiszącą jeszcze u góry ramę. Był w tym samym, obezwładniająco za dużym płaszczu. Uśmiechnął się, poczuł się nagle jak człowiek, który długo chodził nago i może teraz ubrać się na powrót w swoje stare rzeczy. — Wtedy pan miał rację... — odezwał się jakby od niechcenia magazynier. — To nie było pańskie ubranie. Ktoś się pomylił... — Pamięta pan to jeszcze? — zdziwił się Pernat. — To było tak dawno. — Numery były inne, ale nazwiska się zgadzały. To się rzadko zdarza, dlatego teraz patrzę tylko na numery. Ktoś się musiał pomylić... — dokończył jakby zawstydzony. — Ale przecież to pan wydawał mi ubranie — przypomniał Pernat. Magazynier odwrócił się zdenerwowany. — Mam nadzieję, że ta zamiana nie przyprawiła pana o zbytni ból głowy — syknął, ciągnąc sprężynujące drzwi swojej klatki. — Przepraszam, a ma pan może jeszcze to moje stare ubranie...? — Jakie?! — ryknął magazynier zza prętów, czuł się teraz o wiele pewniej i znów przypominał dużego pająka. — Przecież te szmaty pan zdeponował! — Tak, ale poprzednio... — I te same szmaty panu wydaję! — usiadł za swoją deską do prasowania. — U mnie jest porządek! Numer się zgadza, nazwisko się zgadza, to czego pan jeszcze chcesz? Pajęczym ruchem wsunął rękę między ubraniowe worki i jak prestidigitator wyciągnął jajko. Ściął czubek i zanurzył łyżeczkę w półpłynnym, żółtym wnętrzu. Pernatowi zdawało się, że słyszy bzyczenie muchy, wielkiej muchy. Ale to tylko zadrżała metalowa siatka. — Jak się panu nie podoba — wymruczał magazynier z podniebieniem pełnym niedoszłego kurczęcia — to zdejmuj pan płaszcz i wracaj pan, skądżeś przyszedł, i tam składaj zażalenie. Pernat przyjrzał się pająkowi. Zjedzenie żółtka w widoczny sposób uspokoiło głowonoga. — Ma pan rację — powiedział Pernat odrywając tekturkę z numerkiem, przywiązaną kawałkiem sznurka do rękawa płaszcza. — Wydał mi pan właściwe ubranie. Przez chwilę bawił się przekładając tekturkę między palcami, po czym schował ją do kieszeni spodni i uśmiechnął się zimno do magazyniera. Bardzo zimno. Pająkowi za ścianą stanęło w gardle przełykane żółtko i zaczął się krztusić. Pernat nie pospieszył z pomocą. Wyszedł. Do windy nie było daleko, wystarczyło pięć razy skręcić korytarzem w prawo. Cały problem polegał na tym, by od punktu, w którym zaczynało się drogę, nie skręcić w lewo. Potem już trudno było się pomylić. Korytarz zakręcał tylko w prawo. Zewnętrzne drzwi windy były zasunięte. Pernat nacisnął przycisk. Gdzieś na górze odezwał się dzwonek. Nacisnął drugi raz i trzymał wciśnięty, póki chrzęszcząca klatka windy z wyjącym dzwonkiem nie podjechała do jego piętra. Drzwi windy otworzyły się. Jednoręki windziarz, czerwony z wściekłości, z satysfakcją zatrzasnął kratę za wchodzącym Pernatem, jakby klatka windy była przesadnie wielką i przesadnie metalową pułapką na polne gryzonie. Ruszyli za tryumfalnym szarpnięciem metalową wajchą. Winda opadła jak metalowy potwór zrzucony ze skały, podłoga umknęła spod stóp, lecz tylko po to, by w chwilę później wibć się wyhamowanym pędem w nogi. W końcu, rzężąc i trzeszcząc metalowymi spojeniami, winda uspokoiła się. — Hej, panie... — zaczął jednoręki i nie skończył. Napotkał twardy, wyzywający wzrok Pernata... To wystarczyło. Jednoręki windziarz spuścił oczy. Wypatrując kurzu na podłodze, miał minę jak kobieta ubrana w grube, opadające obwarzankami pończochy w upalny dzień. Winda przepychała się przez nieskończoną czeluść szybu. Windziarz próbował jeszcze raz unieść oczy i jeszcze raz milcząco je opuścił. Chrapliwy zgrzyt obwieścił dotarcie do celu. Jedyna ręka jednorękiego pociągnęła wajchę. Krata z łomotem rozsunęła się. — Wysiadaj! — burknął windziarz z wzrokiem utkwionym w podłodze, jego dłoń zaciśnięta na korbie drżała żądzą odwetu. Pernat ruszył ku drzwiom. Mijając wybrakowanego Charona szybkim, mocnym ciosem uderzył go w żołądek. Padając, jednoręki nie puścił wajchy; kurczowo ciągnął ją całym swoim ciężarem w dół. Zasuwająca się z potężniejącym łoskotem nabieranej szybkości krata i tym razem nie zdążyła, miażdżąc jedynie pustkę. Pernat był już na zewnątrz... * * * Szedł wąskim chodnikiem pustej ulicy. Wokół porozrzucane leżały połamane szczątki dobytku anonimowych ludzi, którzy w jakimś gremialnym wymarszu poznaczyli swoje ślady pogubioną zawartością tobołów, dobrami, o które walczyli zajadle przez życie i które w tryumfie miały wynosić ich ponad resztę, a teraz stały się rozwleczonymi bezładnie śmieciami. Podarte szmaty i papiery fruwające w powietrzu konkurowały żywotnością tylko z Pernatem, przedrzeźniając panującą wokół pustkę. Przecisnął się między murem a nadpalonym usypiskiem porzuconych mebli. Stanął na swoim podwórku. Zadarł głowę. Okna pozbawione ram, firanek, szyb szczerzyły swoje oczernione sadzą dziury. I nagle w martwej ciszy zdało mu się, że słyszy falujące, nocne chrapanie poruszających się okiennic, szelest zasłon, śpiący oddech domu. Wspiął się w górę po trzeszczących schodach. Na półpiętrze wciśnięta w róg, kuliła się drobna postać dziewczyny. Miała porwaną w strzępy sukienkę i pozlepiane, rude włosy. Wokół niej porozkładane były połamane lalki. Z resztek ocalałych przedmiotów stworzony był wspaniały, miniaturowy niby-dom. Lalki miały łóżeczka z przypadkowych, nadpalonych szuflad. Krzesła z ułamanych cegieł. Pierzyny, obrusy, chodniczki, wszystko nadgryzione ogniem. Na małej spirytusowej maszynce leżała miedziana płyta z wygrawerowanym rysunkiem wisielca, służyła jako blacha pod mały rondelek. Rozyna krzątała się w swoim królestwie rozdając uśmiechy, przytulając, karmiąc kalekie lalki... — Jak zjesz obiad, to ci zaplotę warkoczyk z taką różową wstążeczką. Chcesz mieć warkoczyk...? — mówiła do lalki trzymanej na kolanach, karmiąc ją pustą łyżeczką z pustej konserwowej puszki. — Jedz, będziesz miała taki wspaniały... Dostrzegła Pernata. Nie poznała go. Przestraszyła się i skuliła jeszcze bardziej. — Pan nie zrobi krzywdy moim dzieciom? — spytała zlękniona. Nagle, jakby w olśnieniu, rozpogodziła się. — Ja wiem, pan jest dobry. Pan sobie zaraz stąd pójdzie. Pan nas nie skrzywdzi, tak? — spytała z ufnością. Pernat podszedł, wziął lalkę z jej ramion, chwycił za celuloidowy czerep i z trzaskiem pękającego tworzywa odłamał go. Lalka, jak otwartym wieczkiem, podrygiwała oderwanym czołem. — Przecież to jest puste... — powiedział pokazując jej wnętrze wytłoczonej głowy. Rozyna delikatnie wyjęła lalkę z rąk Pernata i przytuliła ją. — Nie, to są moje dzieci... — szepnęła z radosną dumą. Odwróciła się i zaczęła ją karmić, nie zważając na oderwany czerep. Pernat delikatnie ominął Rozynę, tak by nie naruszyć jej lalkowego świata. Idąc po schodach w górę słyszał, jak czule szeptała i nuciła swoim dzieciom. Był na ostatnim piętrze. Drzwi jego pokoju sterczały wyrwane z górnych zawiasów. Ze środka dochodziły ciche szelesty, delikatne skrobanie. Wnętrze wydawało się być pełne skrytego ruchu. Przeszedł nad zagradzającym drogę zbutwiałym siennikiem, który osunął się pękając w pół, rozcapierzając przegniłą słomę. Zajrzał do pokoju. Resztki połamanych mebli wyglądały tak, jakby zatapiały się w zmurszałych wilgocią, czarnych deskach podłogi upstrzonej miejscami wapiennym śniegiem przez osypujący się tynk. Gromada bezczelnie tłustych szczurów znieruchomiała i patrzyła na przybysza dziesiątkami małych, różowych ślepek. Pernat nie ruszył się. Szczury wróciły do swych tajemnych wędrówek, jeden z nich wspiął się na but Pernata, obwąchując rąbek nogawki. Pernat kopnął. Szczur fiknął w powietrzu i uciekł z obrażonym piskiem. Gdzieniegdzie ze szczelin podłogi wyrastały w małych kępkach długie łodygi, lekko uchylające się ku słońcu ciężkimi końcami. Pernat szarpnął jedną, nieśmiało rosnącą koło drzwi łodygę. Nabrzmiałe zwieńczenie urwało się z delikatnym trzaskiem. Trzymał w dłoni bladozielonkawy, zaczynający się złocić kłos pszenicy. Stał niezdecydowany. W końcu wolno odwrócił się ku schodom. U dołu przeciwległej ściany, tuż przy schodach, poruszył się szczur. Nagle zniknął i wyglądało, jakby wstąpił w ścianę. Tylko koniuszek jego szarego ogona, prawie niewidoczny na tle brudnej ściany, zadrgał jeszcze, chowając się w małej szparze. Pernat pochylił się. Przez pęknięcie w murze sączyło się światło. Wyprostował się i z całą siłą kopnął ciężkim butem ścianę. Tynk osunął się wielkim, odparzonym płatem. Z drugiej strony ściany doszedł głuchy odgłos spadających cegieł. Kopnął drugi raz, z impetem, i poczuł jak stopa wbija się i przelatuje na drugą stronę cienkiego muru. Zdążył cofnąć ugrzęźniętą nogę, gdy wielki kawał grubo spojonych zaprawą cegieł spadł koło niego, wzbijając biały pył mieniący się w świetle padającym z wybitej dziury. Spojrzał w środek. Nieduże pomieszczenie oświetlone było smugą słonecznego światła, wpadającego przez wysoko umieszczony dachowy świetlik. Promienie wyżerały jasną plamę obok rozsypanych cegieł, odbijając się łyskliwie w krzemowych drobinach piasku zwietrzałej zaprawy. Przecisnął się przez dziurę. Mroczne kąty pozastawiane były dziesiątkami pojemników, naczyń, butelek z zawartością, która już dawno przemieniła się w obeschnięte włókna pleśni. Coś szczęknęło wyraziście pod jego nogą, drgnął. Była to tylko mała, blaszana balia z czarno sczeźniętą resztką czegoś w, środku. Do drewnianego słupa dachowej konstrukcji przyczepiona była zbutwiała medyczna plansza ze schematem systemu nerwowego prymitywnie narysowanej ludzkiej sylwetki. Obok sterczała z klepiska na wpół uchylona klapa. Pociągnął ją. Zardzewiałe zawiasy zapiszczały. Spojrzał. Pomieszczenie w dole skryte było w ciemności. Dotknął opartej o krawędź otworu, prowadzącej w dół drabiny. Szczeble stukająco osypały się w czeluść pokoju, który kiedyś był lekarskim gabinetem, a potem został połączony z mieszkaniem Holtruma i jego córki. Pernat wyprostował się. Na wprost niego, pod ceglanym kominem, przechodzącym przez środek stryszku, pysznił się wielki, żelazny piec. Z boku na gwoździu wisiał gruby, skórzany fartuch Holtruma. Pernat potarł palcami o wnętrze dłoni, poczuł urojone, wpijające się krawędzie metalowego ciężaru. Podszedł do pieca i nieśmiało pociągnął rygiel klapy, która uchyliła się i opadła z chrzęstem przezwyciężanej zastałości. Zajrzał do środka. Wnętrze pieca było głębokie, jakby przedłużone w ceglanym kominie. Na drucianym ruszcie, jak na piekarskiej półce, spoczywał obły kształt, skrócony perspektywą. Pociągnął za ruszt. Półka wysunęła się z bulgotliwym drżeniem leżącego na nim nieporadnie ulepionego ludzkiego ciała, przypominającego spękaną, smoliście nadpaloną, glinianą skorupę. Pernat stał chwilę. Potem odruchowo położył na czarnej zasuszonej piersi kłos pszenicy. Wolno zdjął płaszcz, delikatnie otulił nim korpus leżącego truchła. Zdjął kapelusz, położył go z boku. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął kartonik z odbitym stemplem i wyraźnie wypisanym numerem. Wcisnął tekturkę w szczelinę, która kiedyś miała być ustami. Kartonik zapadł się z cichym pluskiem, jakby ciało przełknęło go zwierając wyszczerzoną żuchwę. Nagle rozległa się muzyka, gdzieś z dołu dochodził buńczuczny dźwięk dętej orkiestry. Pernat podszedł do świetlika, wspiął się na palce, spojrzał. Środkiem pustej ulicy maszerowała, niezbyt równo, dęta orkiestra w czarnych płaszczach i w kaskach na głowach. Patrzył przez chwilę. Ostry rytm granego, prawie wesołego marsza zdawał się upajać. Oderwał się od okienka, przeskoczył przez dziurę w ścianie, łomocząc nogami zbiegł po schodach, mijając w pędzie lalkowy dom. Rozyna spojrzała za nim nieobecnym wzrokiem, uśmiechnęła się. — Cicho... ona śpi — szepnęła przytulając lalkę. Zanuciła kołysankę, jej melodia zmieszała się z głucho dochodzącym marszem. Pernat wypadł na martwe podwórko. Przebiegł je i zatrzymał się w bramie. Orkiestra przechodziła obok pustą ulicą umarłego miasta. Dźwięk dynamicznej muzyki miał porywającą moc. Mężczyzna o twarzy łysej małpy w okularach trzymał w dłoniach ogromne czynele i walił nimi z całą siłą do rytmu, obskakując, jak pies na pastwisku, idący szereg. Wyglądał na uszczęśliwionego. Pernat nieśmiało ruszył od bramy, pobiegł za orkiestrą. Po drodze schylił się i podniósł z rynsztoka kamień i leżącą obok dużą pokrywkę od garnka. Uderzył jednym o drugie, pokrywka zawtórowała. Powtórzył uderzenie raz, potem drugi, w końcu odnalazł się w rytmie, bijąc w zgodzie z taktem upiornej orkiestry. Dobiegł końca szeregu z uśmiechem na twarzy. Dołączył. * * * Mównica była wysoka, gigantyczna. Przemawiający mężczyzna miał świetnie skrojony garnitur, wygląd kulturalnego człowieka i łysą czaszkę. — Zapewniam was! Nie dajcie się zwieść! Szkalującym podszeptom! Kłamstwom i plotkarskim zabobonom!!! Monstrualne głośniki potęgowały głos, falując umieszczonymi w tle ogromnymi powiększeniami fotografii jego twarzy. — Zapewniam was! Nie wierzcie w tę szalbierczą mistyfikację! Słuchających nie było widać. Całe światło skupione zostało na przemawiającym i jego olbrzymich fotosach. — Zapewniam was, że wszelkie wyssane z palca informacje, jakoby w zrealizowanym po atomowym kataklizmie Programie Rekonstrukcji Ludzkości były wykorzystywane biologiczne eksperymenty na ludziach, są absolutną bzdurą! Kulturalnie wyglądający łysy mężczyzna natężył swój głos do wrzasku. — Zabobonem obrażającym ludzki rozsądek! Zapewniam was o tym! Jego dłoń oparta między mikrofonami o mównicę bawiła się, przekładając między palcami, wyślizganą tekturkę z zatartym stemplem i jeszcze czytelnym numerem GZ 565. lipiec 1978 czerwiec 1983 NOTY O FILMACH Golem Scenariusz ukończony w lipcu 1978 roku. Film ukończony w lipcu 1979 roku. Scenariusz — Piotr Szulkin i Tadeusz Sobolewski. Reżyseria — Piotr Szulkin. W rolach głównych: Pernat — Marek Walczewski Rozyna — Krystyna Janda Miriam — Joanna Żółkowska Holtrum — Mariusz Dmochowski Ojciec Miriam — Wiesław Drzewicz Śledczy — Bogusław Sobczuk Student — Krzysztof Majchrzak Magazynier — Henryk Bąk Przodownik snu — Jan Nowicki Więzień — Wojciech Pszoniak Ważniejsze nagrody: — nagroda Szkoły Filmowej imienia Andrzeja Munka; — Grand Prix Festiwalu Filmów Fantastycznych w Madrycie; — Srebrny Asteroid za rolę Krystyny Jandy, Festiwal Filmów Fantastycznych w Trieście; — Nagroda specjalna za zdjęcia Zygmunta Samosiuka, Festiwal Filmów Fabularnych w San Sebastian; — Selekcja oficjalna Międzynarodowej Wystawy Filmowej FILMEX w Los Angeles; — Brązowe Lwy Festiwalu w Gdańsku; — Nagroda Jury Kin Studyjnych w Łagowie. Wojna światów — następne stulecie Scenariusz ukończony w lipcu 1980 roku. Film ukończony w lipcu 1981 roku. Scenariusz i reżyseria — Piotr Szulkin. W rolach głównych: Idem — Roman Wilhelmi Gea oraz Sweet — Krystyna Janda Dyrektor — Mariusz Dmochowski Rejestrator — Marek Walczewski Prawnik — Jerzy Stuhr Tajniak — Stanisław Tym Stary — Wiesław Drzewicz Portier — Stanisław Gajos Robotnik z wodociągów — Janusz Gajos Muzyka do filmu skomponowana i wykonana przez Józefa Skrzeka nagrana jest na płycie pod tym samym tytułem. Ważniejsze nagrody: — Złoty Monolit Festiwalu Filmów Fantastycznych w Madrycie; — Nagroda Jury Technicznego za zdjęcia Zygmunta Samosiuka na tym samym festiwalu; — Nagroda za najlepszą reżyserię, Festiwal Filmów Fantastycznych w Oporto; — Srebrny Asteroid za rolę Romana Wilhelmiego, Festiwal Filmów Fantastycznych w Trieście; — Nagroda Specjalna Jury na tym samym festiwalu; — Selekcja oficjalna Międzynarodowej Wystawy Filmowej FILMEX w Los Angeles; — Wyróżnienie Specjalne Jury Festiwalu Filmów Fantastycznych w Avoriaz. O bi, o ba Film w trakcie realizacji, jego scenariusz jest znacznie rozszerzoną wersją tekstu zamieszczonego w książce. NOTA O AUTORZE Piotr Szulkin urodził się w 1950 roku w Gdańsku. W 1970 roku ukończył Liceum Sztuk Plastycznych w Warszawie. W 1975 roku obronił dyplom wydziału reżyserii Szkoły Filmowej w Łodzi. Plastyk, reżyser, scenarzysta. Ważniejsze filmy 1972 — Wszystko 1975 — Narodziny — Życie codzienne 1976 — Dziewce z ciortom — Złoty Dukat Filmowy Mannheim — Nagroda FIPRESCI w Krakowie 1977 — Copyright by film polski — Syrenka Warszawska, nagroda Klubu Krytyki Filmowej — Oczy uroczne — Złota Pieczęć Triestu 1978 — Kobiety pracujące — Nagroda główna Oberhausen 1979 — Golem — patrz nota 1981 — Wojna światów — następne stulecie — patrz nota 1984 — O bi, oba — patrz nota Prócz filmów reżyserował dla telewizji widowiska muzyczne i spektakle teatralne. SPIS TREŚCI 1. Wojna światów — następne stulecie 2. O bi, o ba 3. Ucięta głowa czarownicy 4. Golem Noty o filmach Nota o autorze