John Morressy Wyprawa Kedrigerna Przełożyła: Hanna Pasierska Dla Eda Fermana Najlepszego przyjaciela czarodziejów Rozdział pierwszy Przez pamięć dawnych czasów... O ciałach śpiewam, przemienionych w kształty rozmaite... John Dryden Kedrigerna zbudził cudowny słoneczny poranek. Powietrze było przejrzyste jak kryształ i uderzało do głowy niczym wino; przyjemny orzeźwiający chłód przypominał o nadchodzącej jesieni. Czarodziej odetchnął głęboko, przeciągnął się z lubością i nie zmieniając pozycji podniósł wzrok na niewinne jasnobłękitne niebo. Taki dzień zasługiwał na to, by go uczcić; taki dzień nadawał się na piknik albo długi spacer po lasach, wśród złota i szkarłatu, i rudawych brązów jesieni. Księżniczka będzie zachwycona, pomyślał; ten dzień spędzą razem: żadnej pracy, żadnych zaklęć, po prostu rozkoszne wakacje we dwoje. Odwrócił się, by ją delikatnie obudzić i przekonał się, że Księżniczka już nie śpi, tylko siedzi podparta poduszką. Mały zielony podręcznik do ćwiczeń rozwijających słownictwo, z którym nie rozstawała się przez ostatnie miesiące, leżał grzbietem do góry pod jej złożonymi dłońmi. Zamyślona, wpatrywała się w dalekie okno. — Dzień dobry, kochanie — powiedział Kedrigern, kładąc rękę na jej dłoni. — Piękny poranek, nie sądzisz? — Tak, najdroższy — odparła, nie odrywając spojrzenia od widoku za oknem. — Właśnie mi przyszło do głowy, że to pogoda w sam raz na piknik. Każemy Ciapkowi przygotować kosz z jedzeniem i wybierzemy się na cały dzień na szczyt góry. Rozciągają się stamtąd wspaniałe widoki. — Myślałam, że masz pracę. — Nic pilnego — stwierdził, siadając na łóżku. — Zbyt piękny dzień, by go marnować na siedzenie w pracowni, kiedy możemy go spędzić na Górze Cichego Gromu, tylko we dwoje, ze światem u stóp. — Dobrze — zgodziła się Księżniczka wzdychając. — Wszystko w porządku, kochanie? Nie wydajesz się zachwycona. 4 — Ależ jestem, Keddie. Na górze musi być pięknie o tej porze roku i bardzo lubię pikniki. Jak miło, że o tym pomyślałeś. Tylko... — Tylko...? — Tylko za każdym razem, kiedy gdzieś idziemy albo coś robimy, to zawsze jedynie we dwoje. Czy nigdy nie będziemy mieli towarzystwa, znajomych, gości, przyjaciół? Czy nigdy nie udamy się na żadną wyprawę, wędrówkę, wycieczkę czy pielgrzymkę? — Oczywiście, nie zaniedbamy rozrywek, najdroższa. Już dwa razy zaprosiliśmy Bess na obiad. — Nie przyszła ani razu. — I odbyliśmy długą podróż do Zamku Grodzik. — W interesach, Keddie. — Więc... no cóż, pewnie masz rację. Ale tak czy inaczej była to podróż. Nie możesz powiedzieć, że nigdy nigdzie cię nie zabieram. — Wróciliśmy z Zamku Grodzik ładnych parę tygodni temu, Keddie, i od tamtej pory nic. Nikt tu nie przyjeżdża z wyjątkiem ludzi, którzy mają do ciebie jakąś sprawę. Zmieszany Kedrigern pokręcił głową i poskrobał się w brodę. — Naprawdę to już tyle czasu? — Naprawdę — potwierdziła z naciskiem Księżniczka. — Zupełnie tracę poczucie czasu, kiedy jestem zajęty. — Nie byłeś bardzo zajęty, Keddie. — Nie byłem? No cóż, jak nie jestem zajęty, też tracę poczucie czasu. Ale naprawdę, kochanie, myślałem, żeby wybrać się gdzieś, gdzie moglibyśmy spotkać ciekawych ludzi, zobaczyć coś nowego, całkowicie zmienić otoczenie. To by nam obojgu dobrze zrobiło... — Co za miła niespodzianka, Keddie! Kiedy wyjeżdżamy? — spytała Księżniczka, w jednej chwili podniecona i pełna ożywienia. — Och, myślałem... lato jest doskonałą porą do podróży. Drogi będą... — Lato? Przyszłe lato? — Właśnie, najdroższa. Mamy mnóstwo czasu, żeby wszystko zaplanować i poczynić pewne... — Jest jesień, Keddie. Wczesna jesień. Lato się właśnie skończyło. Każesz mi czekać cały rok. — Nie cały. Prawdę mówiąc, niewiele więcej niż pół roku. I dzięki temu załatwimy wszystko spokojnie i bez pośpiechu. Księżniczka utkwiła w nim swoje błękitne oczy. Kiedy przemówiła, jej słodki głos brzmiał lodowato: — Posłuchaj, Keddie, spędziłam nie wiem ile lat, siedząc w bagnie na liściu nenufara. Nie ruszałam się z miejsca, z nikim nie spotykałam i nie widywałam nikogo. Wiodłam 5 spokojny, wolny od pośpiechu żywot i serdecznie nienawidziłam każdej jego minuty. Przywróciłeś mi ludzką postać, poślubiłeś z zachowaniem należnego ceremoniału i przywiodłeś do tego niewielkiego, ale uroczego domku z dala od napięć, walk i zgiełku świata. Obecnie wyglądam i mówię jak dawniej, mam piękne stroje, nauczyłam Ciapka przygotowywać i serwować wystawne posiłki. Lecz w dalszym ciągu nigdzie nie bywam, nikogo nie widuję i nic nie robię. Równie dobrze mogłam pozostać ropuchą. W komnacie zapadła cisza. Kedrigern wolno odetchnął kilka razy i wreszcie skinął głową. — Wolałabyś raczej nie czekać do lata — powiedział w końcu. — Właśnie. — Rozumiem, kochanie, naprawdę rozumiem. Ale wiosna to zła pora na podróże, a zima jeszcze gorsza. — Możemy wyruszyć teraz. Jesienią podróżuje się doskonale i nie jesteś zajęty. Wspaniała okazja, by się gdzieś wyrwać. — Ale ja nie mogę tak po prostu wyjechać. Prawda, nie mam żadnych naglących spraw, ale parę drobnych mi zostało... I lada chwila może pojawić się coś nowego. Księżniczka ujęła go za rękę. — Naprawdę chciałbyś tu zostać przez całą zimę? — Popatrzył na nią niepewnie. — Czy nie wolałbyś uciec od zimna, śniegu i barbarzyńców? — ciągnęła. — Moglibyśmy pojechać na południe, gdzie nie ma śnieżyc, gdzie dni są długie, słoneczne i ciepłe, a ludzie śpiewają, śmieją się i piją wino... — Nigdy nie byłem na południu — przyznał Kedrigern w zamyśleniu. — Mógłbyś zbierać zioła. Na południu rosną gatunki, których tutaj nie można spotkać. Otwarłoby to przed tobą nowe pole do badań. — Zawsze lubiłem pracę z ziołami. To taka dobra, czysta dziedzina magii. Poza tym przydają się w kuchni. Ale co ty byś robiła, najdroższa? — Przede wszystkim bym nie marzła. Mogłabym siedzieć pod drzewem w czasie sjesty i pracować nad słownictwem i wymową. Muszę przećwiczyć mnóstwo zaklęć. A wieczorami oddawalibyśmy się zabawie. Och, Keddie, zróbmy tak! W parę tygodni uporasz się z obowiązkami, a potem całą zimę spędzimy na słońcu. Co za wspaniały pomysł! — wykrzyknęła zarzucając mu ręce na szyję i całując go z entuzjazmem. * * * Zanim minął poranek, Kedrigern był przekonany, że pomysł, by wyjechać na południe i spędzić tam zimę, rzeczywiście jest doskonały. Zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej na to nie wpadł. Siedział wygodnie rozparty na ławce wyłożonej poduszkami, ustawionej na podwórku przed domem, w miejscu osłoniętym od wiatru. Obok niego leżała książka. Wystawił twarz do jesiennego słońca, przymknął oczy. Senny półuśmiech 6 rozlał się na jego obliczu. Jesień zawsze była jego ulubioną porą roku. Przyjemność psuło jedynie nieuniknione nadejście zimy, której szczególnie nie znosił. Teraz znalazł proste wyjście: wyjedzie na południe, nim nadejdą chłody, dzięki czemu w pełni wykorzysta uroki jesieni i całkowicie uniknie trudów zimy. Prawda, w tym celu musiał się udać w podróż, ale trudno uzyskać efekty bez ponoszenia kosztów, jak często przypominał swoim klientom. Jego rozmyślania przerwał cichy łopot skrzydeł. Kedrigern odrobinę uchylił powieki i ku swemu zdumieniu ujrzał dwie białe synogarlice, unoszące się w powietrzu tuż obok ławki. Trzymały w dziobkach szeroką złotą wstęgę. Osłaniając oczy przed blaskiem zachodzącego słońca, Kedrigern odczytał wiadomość wydrukowaną dużymi szkarłatnymi literami: „CZARKON ZAPRASZA WSPANIAŁYCH WYBITNYCH CZARODZIEJÓW”. Gołębice niespodziewanie zatoczyły krąg i odleciały. Kedrigern patrzył w ślad za nimi z uśmiechem. Odwrócił się na dźwięk lekkich kroków; obok niego stała Księżniczka. W jednej ręce trzymała słownik, drugą uniosła w malowniczym geście, ocieniając oczy. Patrzyła za odlatującymi ptakami. — Co to było, Keddie? — spytała. — To w związku z Czarkonem, moja droga. Komitet reklamuje go bardzo intensywnie. — Nie planowałeś wziąć udziału? — Niezupełnie. Zastanawiałem się nad tym, ale w końcu nie podjąłem żadnej decyzji. Teraz to wykluczone. — Ale czy nie powinieneś uczestniczyć w takich imprezach? Na pewno mają dla ciebie duże znaczenie pod względem zawodowym. Jeśli uważasz, że lepiej będzie tam jechać, zawsze przecież możemy wyruszyć na południe kilka dni później. — Nie, kochanie. Czarkon ma swoje dobre strony, ale stanowczo wolę siedzieć obok ciebie na tarasie zalanym słońcem, patrząc na morze i popijając dobre czerwone wino, niż męczyć się w zgiełku i tłoku. Położyła mu rękę na ramieniu. — Skoro taki jest twój wybór, decyzja i postanowienie, Keddie, wszystko w porządku. Chociaż uważam, że od czasu do czasu powinieneś spotkać się ze starymi kumplami, przyjaciółmi, kolegami, znajomymi i towarzyszami, sprawdzić, co ostatnio porabiają, zapoznać się z najnowszymi osiągnięciami w twojej dziedzinie. To bardzo ładnie, że rezygnujesz ze względu na mnie, ale jeśli chcesz pojechać, z chęcią będę ci towarzyszyć. 7 Kedrigern ujął ją za rękę i posadził na ławce obok siebie, gdzie mógł na nią patrzeć nie wykręcając sobie szyi. Miała na sobie prostą suknię o barwie głębokiej zieleni. Ciemne włosy splotła w pojedynczy warkocz, przewiązany złotą i czerwoną wstążką, prosty złoty diadem błyszczał nad czołem. Księżniczka była piękną kobietą i Kedrigern miał wielką ochotę pochwalić się nią przed znajomymi — szczególnie teraz, kiedy jej głos pasował do wyglądu i kiedy poczyniła tak znaczne postępy w nauce. Ale Czarkon oznaczał tłumy. Dałoby się wśród nich wyłowić niejedną sympatyczną twarz: członków gildii znanych z imienia lub osiągnięć, których nie miał okazji poznać osobiście, przyjaciół nie widzianych od wielu, zbyt wielu lat. Tak, to prawda, ale tłum pozostaje tłumem. Nawet przyjazny tłum nadal pozostaje tłumem, a Kedrigerna tłumy napawały niepokojem. Gdyby to nie wystarczyło, by go zniechęcić, dochodziły jeszcze kłopoty z noclegiem. W ostatniej chwili przed rozpoczęciem konwentu nie sposób znaleźć przyzwoitego pokoju, a ceny w każdej norze osiągną niebotyczną wysokość. No i pozostawała sama podróż. Kedrigern nie znosił podróży niemal równie mocno jak tłoku; pocieszał się tylko, że u kresu zaplanowanej wyprawy na południe nie będą go oczekiwać hałaśliwe tłumy. Przynajmniej ta podróż zakończy się w cichym ustroniu. — Nie, kochanie — powiedział z westchnieniem. — Może znaleźlibyśmy trochę rozrywki na Czarkonie, ale w rezultacie zmęczylibyśmy się przed naszą wakacyjną podróżą. Lepiej zostanę w domu i popracuję nad zaklęciem przeciw nocnym zjawom. Obiecałem je staremu Brambornowi jeszcze przed równonocą; chcę to wreszcie załatwić. — Jak sobie życzysz, Keddie. Możemy siadać do lunchu? — Umieram z głodu. To powietrze wspaniale zaostrza apetyt. A może zjemy tutaj, na dworze? Skinęła głową na znak zgody. Kedrigern sięgnął po srebrny dzwoneczek i zadzwonił cichutko. Czekając na domowego trolla, wsunął rękę pod tunikę i dotknął czubkami palców medalionu, który miał zawieszony na szyi. Jego twarz przybrała zamyślony wyraz. Pojawił się Ciapek, człapiąc na swych wielkich, płaskich stopach, uszy i ręce dziko mu powiewały. — Jap! Jap! — wykrzyknął, podskakując niecierpliwie w miejscu. — Zjemy tutaj, Ciapku — powiedział Kedrigern nieobecnym tonem, jak gdyby jego myśli zaprzątały inne sprawy. — Zaczekaj chwilę z podawaniem. — Czyżby stało się coś złego, niepokojącego lub groźnego? — zapytała Księżniczka. — Będziemy mieli gościa. Ktoś z gildii, jak sądzę, chociaż nie mam pojęcia, czego od nas chce. — To na pewno coś ważnego. — Nie dla mnie. Dawno już wycofałem się z czynnej działalności. 8 — Jap? — zapytał Ciapek. — Jeszcze chwileczkę. Powiem ci, kiedy — odparł Kedrigern. Wyciągnął medalion, podniósł go do oczu i spojrzał przez niewielki otworek w środku, Szczelinę Prawdziwej Wizji. Powiódł wzrokiem dokoła, potem w górę i utkwił spojrzenie w odległym punkcie na niebie. — To Tristaver! — wykrzyknął. — Ciapku, przynieś dodatkowy kufel. I więcej sera. I napełnij duży dzban. Troll pobiegł wypełnić polecenie. — Tris zawsze był niezły w odmienianiu postaci — wyjaśnił Kedrigern Księżniczce. — Korzysta z każdej okazji, żeby sobie polatać. — Naprawdę potrafi zmienić się w ptaka? Jak wspaniale! — To nie jest wcale trudne. Sam stosowałem tę sztuczkę parę razy, kiedy udawałem się w dalszą drogę. Świetny sposób podróżowania, jeśli się nie cierpi na chorobę powietrzną. Zastanawiam się, co go sprowadza... Niewielki jastrząb zatoczył krąg nad ich głowami. Kedrigern pomachał mu ręką. Ptak zakwilił ostro, opadł gwałtownie i zniknął w pobliskim lesie. — Zaraz tu przyjdzie. Wstydzi się lądować, kiedy na niego patrzą. Zawsze był trochę niezgrabny, a lądowanie jest najtrudniejsze — wyjaśnił czarodziej. — Dlaczego zmienił się w jastrzębia? Czy sokół nie byłby szybszy? — Sądzę, że przez sentyment. Zjawił się Ciapek niosąc na srebrnej tacy pełen po brzegi, oszroniony dzban, trzy kufle, talerz z hojnie nakrojonym chlebem i dojrzały ser. Kiedy mały troll odszedł, spomiędzy drzew wynurzyła się smukła, elegancka postać, energicznie otrzepująca się z liści i ziemi. Mężczyzna skinął ręką Kedrigernowi i Księżniczce, i zbliżył się szybkim krokiem. Kedrigern wstał na powitanie. — Jak się miewasz, Tris? Ile to już lat! — powiedział serdecznie. — O wiele za dużo — odparł czarodziej, obejmując go ramieniem. — Ciągle wszyscy się o ciebie dopytują. Muszę przyznać, że dobrze wyglądasz. A to jest Księżniczka? — Miło mi cię poznać, mistrzu Tristaverze — powitała go Księżniczka skromnie, wyciągając rękę. — I jaki piękny głos! Tak się cieszę! Słyszałem... Conhoon wspominał coś o problemach z... hm, z rechotaniem — zakończył niezręcznie Tristaver. — To już minęło. Siadaj, Tris, zjesz z nami obiad. Co cię sprowadza w te strony? — Och, rozmawialiśmy parę dni temu i naraz ktoś o tobie wspomniał. Uświadomiłem sobie, jak wiele czasu minęło, odkąd widziałem cię po raz ostatni, więc przy pierwszej sposobności przyleciałem. Dziękuję — powiedział Tristaver, biorąc od Kedrigerna kufel zwieńczony pianą. — Między innymi rozmawialiśmy o tej sprawie z Zamkiem Grodzik. To, w jaki sposób rozprawiłeś się z Grodziem, zrobiło na nas duże wrażenie. 9 Niebezpieczny człowiek. — Prawdę mówiąc, to było zaklęcie Księżniczki. Całkiem nieźle sobie radzi. — Wszystkiego nauczyłam się od ciebie, najdroższy — zapewniła go żona, kładąc dłoń na jego ręce. — Jesteśmy bardzo dumni z was obojga. Jak to miło czasem się spotkać i powspominać. — Więc to czysto towarzyska wizyta? — zapytał Kedrigern, zajęty napełnianiem kufla Księżniczki. Tristaver uśmiechnął się i pogładził długą siwą brodę, ale nie odpowiedział. Zamiast tego wzniósł toast za Księżniczkę, potem za Kedrigerna. Napełniwszy kufel ponownie, ułamał kawałek chleba i wrócił do opowieści o sprawach gildii, do której należeli obaj z Kedrigernem. Wspominał dawne czasy i starych znajomych, a Kedrigern przyłączył się do niego. — Krillicane nadal taka zaangażowana w działalność gildii? Była jedną z najlepszych — stwierdził z sympatią. — Przeszła na emeryturę wkrótce po tym, jak... zrezygnowałeś z czynnego udziału — odparł dyskretnie Tristaver. — Potrafiła przeprowadzić wszystko, co sobie postanowiła. Kiedyś kazała przemówić ulicy. — Po co? — chciała wiedzieć Księżniczka. — Pilna prośba jakiegoś zakochanego księcia, o ile dobrze pamiętam. Krillie potraktowała to jako wyzwanie. Właściwie nie chodziło nawet o ulicę. Raczej zaułek: wąskie przejście za stajniami księcia. Trochę to potrwało, ale w końcu dopięła swego. — I co powiedział zaułek? — spytał Tristaver. — Powiedział: „Nie jesteśmy w stajni”. Kazała mu się zamknąć i nigdy więcej nie używała tego zaklęcia. — Kedrigern westchnął. — W tamtych czasach mieliśmy prawdziwych czarodziejów, Tris. Ludzie nigdy o nich nie zapomną. — Ludzie ciągle pamiętają o tobie — zauważył Tristaver. — Ile razy spotykam kogoś z gildii, zawsze w rozmowie pada twoje imię. Wszyscy pytają, gdzie się podział Kedrigern. Gospodarz zaśmiał się z udaną skromnością. Lekceważąco machnął ręką i dolał sobie piwa. Księżniczka, przysłuchująca się w milczeniu, zauważyła, jaką przyjemność sprawiły mu słowa gościa. — Mówię prawdę. Uważam, że stanowczo powinieneś znowu zająć się sprawami gildii. Potrzebujemy takich jak ty — zapewnił gorąco Tristaver. — Zrobiłem, co do mnie należało. — Nikt temu nie zaprzecza. Ale minęło już parę lat. Na pewno czasem ci tego brakuje. Zaangażowania... świadomości, że jesteś w centrum wydarzeń... że w pełni wykorzy- 10 stujesz swoje zdolności... W twoim wieku nie wycofuje się z życia publicznego. Daleko ci jeszcze do drugiej setki. — Nie myślałem ostatnio o sprawach gildii, Tris — odparł pogodnie Kedrigern. — Płacę składki i wspomagam inicjatywy cechu, ale wolę żyć po swojemu. — Chyba nie żywisz urazy z powodu Quintrindusa, prawda? Wszyscy zgadzają się, że miałeś całkowitą rację i... — Skądże znowu, Tris. Nie wracajmy do tego. — Oczywiście, oczywiście, Keddie. Jak sobie życzysz. Widzisz, gdyby to ode mnie zależało, nie powiedziałbym już ani słowa. Ale... Kedrigern westchnął. — Ale gildia czegoś chce, a twoim zadaniem jest poprosić mnie o to. Tak podejrzewałem. — Chodzi naprawdę o drobną przysługę. Kwestia paru dni, praktycznie żadna robota. Raczej rozrywka dla was obojga. Widzisz, Hithernils zniknął. — Wiedziałem, że tak będzie — rozłościł się Kedrigern — Rozpowiadał całemu światu, gdzie trzyma skarby gildii. Pewnie jacyś barbarzyńcy... — Nie, nie, nie, nic podobnego — wpadł mu w słowo Tristaver. — Żadni barbarzyńcy. Nic mu nie grozi. Jest teraz u siebie w domu, w pracowni. — Mówiłeś, że zniknął. — No właśnie. Jest niewidzialny. — Jak to się stało? — Przedstawiciel komitetu organizacyjnego Czarkonu zapytał Hithernilsa, czy zna kogoś, kto zechciałby poprowadzić warsztaty na temat niewidzialności. No a znasz Hithernilsa. Kedrigern skinął głową i mimo woli cichutko zachichotał w oczekiwaniu na dalszy ciąg. Tristaver zawiesił dramatycznie głos, póki gospodarz nie przynaglił go do mówienia. — Hithernils wie o niewidzialności tyle, ile ja o chiromancji, ale uwielbia się popisywać. No więc podał im swoje nazwisko i jak szalony zabrał się do nauki. Chyba któreś zaklęcie mu nie wyszło. Kedrigern spojrzał na gościa, po czym zgiął się w pół, zanosząc się niepohamowanym śmiechem. Księżniczka i Tristaver patrzyli na niego, wymieniając zakłopotane uśmiechy. Upłynęło trochę czasu, zanim czarodziej odzyskał panowanie nad sobą. W końcu zachichotał po raz ostatni i otarłszy załzawione oczy wierzchem dłoni, zdołał wyjąkać: — Więc gildia chce, żebym po cichu znalazł jakieś przeciwzaklęcie, tak? Tristaver odchylił się na krześle i w zamyśleniu popatrzył na las. — No cóż, Keddie... niezupełnie. Liczymy, że to doświadczenie nauczy Hithernilsa poczucia odpowiedzialności, więc nie chcemy, żeby skończyło się zbyt szybko. — W takim razie, czego się po mnie spodziewacie? — Zastanawialiśmy się, czy nie zechciałbyś zastąpić Hithernilsa na konwencie. Komitet organizacyjny byłby zachwycony, gdyby się udało zorganizować panelową dyskusję na temat przeciwzaklęć, a nikt nie ma wątpliwości, że to ty powinieneś ją poprowadzić. Kedrigern z namysłem zmarszczył brwi i podrapał się po karku. — Nie planowałem udziału w konwencie, Tris. Nie wystarczy, jeśli po prostu odczaruję Hithernilsa i udzielę mu ostrzeżenia? — To pomogłoby Hithernilsowi, ale gildia miałaby z tego niewiele pożytku. Uczestnicy Czarkonu spodziewają się naszego przedstawiciela, a w obecnej sytuacji nie możemy oczywiście wysłać Hithernilsa. Nie ośmieliłby się pokazać publicznie po takiej porażce. — Dlaczego? Przecież i tak nikt go nie zobaczy. — No właśnie, w tym cały problem. To po prostu nie przejdzie. Nastrój na podobnych konferencjach bywa bardzo... bardzo swawolny... a teraz, kiedy wszyscy wiedzą o jego nieszczęśliwym wypadku... Nie, nie możemy wysłać Hithernilsa, z powodów aż nadto widocznych. — Znacznie bardziej widocznych niż sam Hithernils — dodał Kedrigern z szerokim uśmiechem. — Właśnie. Więc jak, zrobisz to dla gildii? Przez pamięć dawnych czasów... — No cóż... planowaliśmy z Księżniczką wyjechać na południe... — Nie możesz odmówić przyjaciołom, Keddie. Oni cię potrzebują — wtrąciła Księżniczka z powagą. — Nie uważasz, że powinniśmy to przedyskutować? — Poczuł się schwytany w pułapkę. — Zrobiłbyś dobry uczynek, a poza tym moglibyśmy się trochę rozerwać. Miałbyś okazję wyjaśnić wiele nieporozumień, związanych z przeciwzaklęciami. Wszyscy wiedzą, że w tej dziedzinie nie masz sobie równych — dodała. — To prawda — przyznał. I, naturalnie, bylibyście honorowymi gośćmi Czarkonu — wtrącił Tristaver. — Zajęlibyście apartament, który zarezerwował dla siebie Hithernils. — Cały apartament? — Każdy, kto reprezentuje gildię, musi wystąpić okazale — odparł sztywno Tristaver. — Nie możemy pozwolić, żeby legendarni czarodzieje i piękne księżniczki tłoczyli się po sześcioro na jednym zapchlonym barłogu. — Nie, oczywiście, że nie. — Poza tym apartament już został opłacony, a gospoda nie zwraca pieniędzy. — No dobrze, Tris, pojedziemy — zgodził się Kedrigern, wyciągając rękę. Księżniczka patrzyła uszczęśliwiona. 12 Rozdział drugi Witamy na Czarkonie Nadąsany Kedrigern siedział na wyboistym łożu. Księżniczka, pozornie nieświadoma jego nastroju, krzątała się po pokoju, nucąc wesoło. Zdążyła już odpchlić i odwszyć całe skrzydło gospody krótkoterminowym zaklęciem, a teraz zabrała się do bardziej tradycyjnych prac domowych. Tu poprawiła leśne kwiaty w wyszczerbionym dzbanku, tam przesunęła wytartą serwetkę. Spulchniła poduszki na szerokich lawach przy kominku, sprawdziła poziom wody w wiadrach przeciwpożarowych i sprężystość mat z sitowia rozłożonych na podłodze. Skończywszy porządki, stanęła przy oknie z rękoma na biodrach i ogarnęła pokój zadowolonym spojrzeniem. — Nie chcę wydawać przyjęcia — powtórzył Kedrigern chyba po raz dwudziesty od chwili przyjazdu. — Oczywiście, że chcesz, Keddie — odparła Księżniczka z roztargnieniem zaglądając do drugiego pomieszczenia. — Wcale nie. — Gildia zarezerwowała dla nas ładny, przestronny apartament. Jeśli nie pozwolimy, żeby inni też się nim nacieszyli, wyjdziemy na strasznych sobków. — Nie nacieszę się nim, jeśli będzie pełen obcych. — Pozostaw to mnie. Zaproszę tylko parę osób; tych najbardziej interesujących, z którymi na pewno chciałbyś pogadać i kulturalnie spędzić wieczór. Kedrigern podniósł się z łóżka z pogardliwym uśmieszkiem. — Naprawdę uważasz, że można urządzić miłe przyjęcie i kulturalnie spędzić czas na konwencie? Nigdy nie brałaś udziału w czymś takim, moja droga. Nie wiesz, jak wyglądają podobne przyjęcia. Głośne śpiewy, ludzie wykrzykujący do siebie przez cały pokój... ścisk... popychanie... zaklęcia. Nie zapominaj o zaklęciach! — Co ci się nie podoba w zaklęciach? Sami ich używamy przez cały czas. Poza tym jesteśmy na konwencie czarodziejów — odparła pogodnie Księżniczka, wygładzając zmiętą narzutę. 13 — W zaklęciach nie ma nic złego. Ale kiedy rozochoceni czarodzieje zaczynają się popisywać, taka zabawa musi się źle skończyć. Na przykład podczas konferencji w Skale Gryfa stajenni zachowali się nieuprzejmie, więc ktoś zamienił całą obsługę w świnie. Wierz mi, gdy sprawa wyszła na jaw, trzeba się było gęsto tłumaczyć. Parę lat wcześniej w Chateau Ravet, ktoś... — Nie musimy tolerować podobnych wybryków jedynie dlatego, że zdarzały się w przeszłości. — Nie mówię o przeszłości, moja droga, tylko o tym, co się dzieje teraz. O tych indywiduach, którzy obecnie wstępują do cechu. Wielu nie nadaje się nawet na alchemików. — Powinieneś sam siebie posłuchać, Keddie. Nie masz jeszcze stu siedemdziesięciu lat, a zrzędzisz jak stary pryk. — Więc pewnie jestem młodym prykiem — odparł naburmuszony. — Wiem tylko, że nie chcę się znaleźć w jednym pokoju z takimi ludźmi. — Stworzymy kulturalną atmosferę, więc po prostu będą się musieli porządnie zachowywać. — Zazwyczaj to skutkuje, ale nie na Czarkonie. Księżniczka wyprostowała się dumnie, jej błękitne oczy rzucały gniewne błyski. — Czarkon czy nie, ty jesteś szanowanym starszym czarodziejem, reprezentującym najbardziej prestiżową gildię na zachodzie, a ja jestem księżniczką — przemówiła lodowato wyniosłym tonem, zdolnym ostudzić gniew smoka. — Nie będzie żadnego chuligaństwa, prostactwa ani grubiaństwa. Kedrigern wiedział, że padło ostatnie słowo w tej sprawie. W milczeniu kiwnął głową. Udobruchana Księżniczka uśmiechnęła się. — Już późno — powiedziała. — Włóż buty, idziemy na kolację. Musisz przygotować swoje wystąpienie na jutro i porządnie się wyspać. Wciągając buty, Kedrigern mruknął: — Muszę się wyspać, bo jutro nie zmrużę oka w tym tłumie hulającym do białego rana. Zanim wyjedziemy na południe, będziemy wyglądać jak odpadki wyciągnięte ze śmietnika nekromanty. — Nie marudź. Raz przynajmniej spróbuj się zabawić — tłumaczyła cierpliwie Księżniczka. Kedrigern westchnął. Wiedział, że zachowuje się samolubnie, może nawet trochę dziecinnie. Wiedział, że Księżniczka od dawna marzyła o wydaniu wielkiego przyjęcia, a w domu nie miała do tego okazji. Wiedział, że sprawi jej to ogromną przyjemność. Wiedział, że również gildia zyskałaby na prestiżu, gdyby po powrocie z konwentu wszyscy opowiadali, jakie wspaniałe przyjęcia urządzają czarodzieje. Podejrzewał nawet, że 14 mimo własnych sprzeciwów sam także chętnie się zabawi. A jednak nienawidził zgiełku i tłumów. * * * W sali jadalnej zasiadało około tuzina osób. Kedrigern nie znał nikogo. Podnieśli wzrok, kiedy wszedł do środka z Księżniczką, która natychmiast stała się celem spojrzeń. Wyglądała olśniewająco w dopasowanej bladozielonej sukni i ciemnozielonym płaszczu narzuconym na ramiona. Sam Kedrigern, gładko wygolony, w skromnej samodziałowej tunice i spodniach oraz w zwykłym ciemnym płaszczu, nie przyciągał niczyjej uwagi. Znalazł stół w kącie, niewielki, ale względnie stabilny i mniej poplamiony niż pozostałe. Usiedli. — Zdaje się, że nie ma tu ani jednego czarodzieja — stwierdził markotnie. — Ty sam też nie wyglądasz na czarodzieja — zauważyła Księżniczka. — Oczywiście, że nie. W dzisiejszych czasach ktoś, kto wygląda na czarodzieja, sam się prosi o kłopoty. — Więc dlaczego inni mają się do tego przyznawać? Kedrigern odchrząknął, mruknął coś niewyraźnie i utkwił wzrok w stole. Zjedli suty posiłek, na który złożyły się: pieczony karp, baranina i bażant, mnóstwo świeżego chleba, owoce na deser i dobre piwo do przepłukania gardła. Kolacja poprawiła czarodziejowi humor. Jeszcze przed deserem oboje uśmiechali się do siebie. — Zobaczysz, jutro wieczorem będziesz się świetnie bawił — zapewniła Księżniczka, kładąc uspokajająco dłoń na jego dłoni. — Mam nadzieję. Od tak dawna nie brałem udziału w żadnym przyjęciu, że zupełnie się odzwyczaiłem — odparł Kedrigern bez entuzjazmu. Księżniczka poklepała go po ręce. — Tym bardziej powinniśmy coś urządzić. Po prostu zdaj się na mnie. Opuścili jadalnię, nieco bardziej zatłoczoną teraz, kiedy spóźnieni goście spieszyli się, by zjeść kolację, zanim skończą się najlepsze potrawy. Cichy szmer przytłumionych rozmów zabrzmiał o ton głośniej, gdy znaleźli się w zatłoczonym hallu. Bagaże leżały zrzucone w nieporządne stosy, wokół stały grupki gości pogrążonych w ożywionej konwersacji. Kilka osób stało przy schodach; przechodząc, Kedrigern usłyszał słowa: „...przyjęcie w pokoju Crolla... powiedz reszcie... spotkamy się na miejscu...” Zanim zdążył wygłosić miażdżący komentarz, jakiś młody człowiek zbliżył się z pośpiechem i zastąpił mu drogę. — Najmocniej przepraszam, mistrz Kedrigern? Czarodziej z Góry Cichego Gromu? — zapytał. — To ja — potwierdził Kedrigern. — Czy mistrz reprezentuje gildię? Jestem z komitetu. Poinformowano nas o zastęp- 15 stwie na miejsce mistrza Hithernilsa... który podobno miał jakiś wypadek. — Tak, ja i moja żona przybyliśmy na prośbę gildii. — Co za niezwykła okazja! Tak wiele o tobie słyszeliśmy, mistrzu Kedrigernie... petryfikacja Buroca przeszła już do legendy! Bardzo piękna dziewczyna ujęła Kedrigerna za ramię. — A to, w jaki sposób poradził sobie mistrz z Fingardem... Najodważniejszy czyn, o jakim kiedykolwiek słyszałam! — powiedziała. — Fingard nie był taki straszny — odparł czarodziej z fałszywą skromnością. — Smok ziejący ogniem! I w dodatku ranny! — wykrzyknęła dziewczyna. — Po prostu trzeba im pokazać, kto jest panem — wyjaśnił Kedrigern z przemądrzałym uśmiechem. — I Grodź... Czy to prawda, że zamienił go mistrz w ropuchę? — dopytywała się dziewczyna ciekawie. — Dokonała tego moja żona. Jej pierwsze duże zaklęcie; udało się doskonale. — Nikt inny nie przejrzał krętactw Quintrindusa. Zwiódł wszystkich członków gildii... z wyjątkiem mistrza. Czy to prawda? — wtrącił żarliwie chudy młodzieniec, stojący po drugiej stronie czarodzieja. — No cóż... Quintrindus był spryciarzem. Oszukał wielu ludzi. — Ale nie ciebie — zauważyła dziewczyna. — Nie, mnie nie oszukał — przyznał Kedrigern ze swobodą. — Mistrzu Kedrigernie, wiem, że rano prowadzisz dyskusję, ale gdybyś znalazł chwilę czasu... Urządzamy wieczorem skromne przyjęcie i... — zaczął pierwszy młody człowiek. — Ogromnie nam przykro — rozległ się stanowczy głos Księżniczki i równocześnie wolne ramię Kedrigerna znalazło się w jej uścisku. — Niestety mistrz Kedrigern ma bardzo dużo pracy przed jutrzejszym wystąpieniem i koniecznie musi się dobrze wyspać — oświadczyła tonem opiekunki roztargnionego inwalidy. — Wybaczcie, ale musimy wracać do siebie. — To może jutro wieczorem...? — Jutro urządzamy przyjęcie dla członków gildii. Mam nadzieję, że przyjdziecie — wypalił Kedrigern. — W naszym apartamencie. Wszyscy tam będą — jego głos wzniósł się na ostatniej sylabie, gdy paznokcie Księżniczki wpiły mu się w ramię. Po powrocie do apartamentu Księżniczka odezwała się lodowato: — Jak na człowieka, który nie lubi przyjęć, zrobiłeś się wyjątkowo gościnny. — Wydali mi się bardzo sympatyczni — protestował Kedrigern naiwnie. — Nie to, co hołota włócząca się za alchemikami. Mili, skromni młodzi ludzie. I niezwykle rozsądni. Widać na pierwszy rzut oka. — Przerwał, a nie słysząc odpowiedzi dodał: — Wiesz, najdroższa, to byłby ładny gest, gdybyśmy wpadli na ich... przyjęcie... 16 Księżniczka spojrzała na niego zimno i nie odpowiedziała. Czarodziej podrapał się w brodę, odchrząknął i stwierdził: — Chyba lepiej zabiorę się za uwagi wstępne. * * * Generalnie, dyskusja przebiegała dość gładko. Tylko jeden z zaproszonych dyskutantów mówił chaotycznie i tak cicho, że nikt ze słuchaczy nie mógł go zrozumieć. Pozostali byli elokwentni, błyskotliwi i mieli dobry kontakt z całkiem sporym audytorium. Jedyny prawdziwy zgrzyt stanowiło zachowanie niskiego, pękatego, hałaśliwego człowieczka, który nieustannie przerywał dyskutantom napuszonymi przemowami, niezdarnie zakamuflowanymi jako pytania. Po czwartym wystąpieniu mężczyzny Kedrigern zignorował jego dzikie wymachiwania i uparte próby zwrócenia na siebie uwagi, toteż pozostała część sesji przebiegła spokojnie. Po zakończeniu jeden z dyskutantów, smagły szczupły czarnoksiężnik ze wschodu imieniem Abrazoul, skomplementował Kedrigerna za zręczność, z jaką ten uporał się z hałaśliwym człowieczkiem, zauważając przy okazji, że miał on maniery alchemika. — Prawda? — zgodził się Kedrigern. — Zastanawiam się, czy są tu jacyś alchemicy. — Niejeden, jestem o tym przekonany. Chcą się zorientować, co można nam ukraść. Trzecia spośród dyskutantów, Jaquinta, jedna z najstarszych czarodziejek wschodu, odgarnęła lok białych jak śnieg włosów i zaśmiała się pogardliwie. — Tyle na tym skorzystają, co małpa kradnąca astrolabium: może je zabrać, ale nigdy nie nauczy się go właściwie używać. — Dobrze powiedziane — pochwalił ją Abrazoul. — Tak, bardzo dobrze. A przy okazji, mam nadzieję, że wpadniecie do nas na przyjęcie dziś wieczorem? Powinno się zacząć gdzieś o wschodzie księżyca, więc jeśli... — Wiem, dostałam już zaproszenie — powiedziała Jaquinta. — Ja też. Ktoś wsunął je pod drzwi dzisiaj rano — odezwał się Abrazoul. — To wyjaśnia, czym się zajmowała Księżniczka przez cały dzień — mruknął Kedrigern. Jaquinta uśmiechnęła się. — Nie mogę się doczekać, żeby ją poznać. Z tego, co słyszałam, jest żywym dowodem na skuteczność twoich przeciwzaklęć. — I to bardzo pięknym dowodem — zauważył Abrazoul. — Ma też spore uzdolnienia, jeśli chodzi o magię — dorzucił Kedrigern z dumą. — Bardzo szybko się uczy. — Nie mogę się nadziwić, dlaczego nie zaproponowałeś jej, żeby wystąpiła na dzisiejszym spotkaniu. Wywołałaby sensację. Nieczęsto spotyka się księżniczki, które były 17 ropuchami. — Ona w dalszym ciągu niechętnie wspomina o przeszłości. Przecież spędziła wiele lat w bagnie, polując na muchy i drżąc z lęku przed bocianami, wężami i okrutnymi dziećmi... Chce o tym wszystkim zapomnieć. — Doskonale rozumiem — powiedziała Jaquinta, po macierzyńsku ściskając dłoń czarodzieja. * * * Kedrigern spędził dzień bardzo przyjemnie, wymieniając nowinki i plotki ze starymi przyjaciółmi i nawiązując znajomości z paroma osobami, które od dawna pragnął poznać. W napisanym pospiesznie liściku Księżniczka prosiła go, by zjadł kolację bez niej, jako że zatrzymały ją ostatnie przygotowania do przyjęcia. Spożył posiłek w towarzystwie Abrazoula, trojga członków komitetu, poznanych ubiegłego wieczoru, i dwóch bystrych młodych magików. Kolacja okazała się wyśmienita i długo zabawili przy stole. Kedrigern wrócił do gospody tuż przed wschodem księżyca, w doskonałym nastroju, pogwizdując elfią piosenkę-śmieszkę. Zastał pokoje zupełnie odmienione i tryumfującą Księżniczkę. Wszędzie stały kwiaty, napełniając powietrze aromatem. Światło latarń i świec odbijało się od wypolerowanych drewnianych powierzchni, a blaski i cienie rzucane przez ogień tańczyły po ścianach. Wzdłuż jednej z nich stał stół, na którym ustawiono dwie kadzie z piwem i szereg kamiennych dzbanów wypełnionych miejscowymi winami oraz tyle kubków i kufli, że starczyłoby dla wszystkich uczestników Czarkonu. — No i jak? — zapytała Księżniczka niecierpliwie. Kedrigern ujął jej dłoń i podniósł do ust. — Kochanie, jesteś niezrównana. Przepraszam za zrzędzenie i brak entuzjazmu. Powinienem był wiedzieć, że doprowadzisz wszystko do perfekcji. — Jesteś bardzo miły, Keddie. — A ty wyglądasz absolutnie olśniewająco, najdroższa. Zdawało by się, że po całym dniu ciężkiej pracy powinnaś... — cofnął się o krok, by ocenić dokładniej żółto-zieloną suknię oraz błyszczące wysoko upięte włosy. Ujęte w złoty diadem. — Po prostu piękna — stwierdził z galanterią. — Małe zaklęcie tu i tam. Służba zajęła się wszystkimi cięższymi pracami. Bardzo mi pomogli. Gdyby nie oni... Trzy zdecydowane uderzenia w drzwi zapowiedziały pierwszych gości. Wkrótce nadeszli następni, i jeszcze następni. Zanim księżyc wzniósł się ponad wierzchołki drzew. Pokoje zapełniły się ludźmi, a powietrze wibrowało od śmiechu i gwaru rozmów. Wśród przybyłych znajdowali się czarodzieje ze wszystkich części znanego świata: magicy, czarownice i czarnoksiężnicy, jasnowidze i wróżbici, adepci wyższych kunsz- 18 tów, którzy zgłębiali wszystko, co dotyczyło obranej przez nich dziedziny i korzystali z okazji, by osobiście spotkać się z mistrzami. Kedrigern sumiennie brnął przez meandry konwersacji. Chwilę wytchnienia znalazł w towarzystwie trojga studentów z Rottingen, dyskutujących na temat Żelaznego Człowieka, który tak bardzo rozsławił ich miasto. — Jest napędzany mechanizmem zegarowym, prawda? — zapytał. — Tak, mistrzu. Nakręcony, potrafi w ciągu jednego dnia wykonać pracę sześciu mężczyzn — odpowiedziała ciemnowłosa dziewczyna. — Imponujące. Dużo ma do roboty w Rottingen? — Niestety, by go nakręcić, ośmiu ludzi musi pracować przez dwa dni — wyjaśnił młody człowiek. Inny młodzieniec dorzucił: — Wynalazca pracuje obecnie nad drugim Żelaznym Człowiekiem. Będą mogli nakręcać jeden drugiego. Kedrigern umilkł na chwilę i pogrążył się w myślach, potem skinął głową. — Rozumiem — powiedział. — Genialne. — Największy problem stanowi rdza — ciągnęła dziewczyna. — Wystarczy jeden dzień deszczu i Żelazny Człowiek robi się żółty jak pomarańcza. Pracuje bez zarzutu, ale jest całkiem żółty. — W Rottingen nadano mu z tego powodu przezwisko — zaczął drugi młodzieniec. — Nazywamy go Mechaniczną... — O, do licha! — przerwał mu Kedrigern na widok przybyłej właśnie osoby. — Muszę się natychmiast z kimś zobaczyć — wyjaśnił i zaczął się przeciskać przez tłum. W progu stała leśna wiedźma, rozglądając się po pokoju szklistym wzrokiem, z niepewnym uśmiechem na twarzy. Obok dwóch służących uginało się pod ciężarem ogromnego kamiennego dzbana. — Keddie, kochaniutki! — zaskrzeczała nowo przybyła na widok Kedrigerna i gdaknęła upiornie z radości, w jednej chwili uciszając pozostałych uczestników przyjęcia. — Urządzasz zabawę? Cholera, ale fajnie! — Witaj, Bess. Miło, że... — zaczął Kedrigern, nie zdołał jednak dokończyć, porwany w jej niedźwiedzi uścisk. Bess z głośnym mlaśnięciem złożyła wilgotny pocałunek na jego policzku. — Gdzie Księżniczka? Stara Bess chciała jej podziękować za zaproszenie jak się należy. Dobrze wiem, że to jej robota. Księżniczka podpłynęła do nich, upojona sukcesem, jakim okazało się przyjęcie. — A ty musisz być Bess, leśna wiedźma! — wykrzyknęła, składając krótkie dziobnięcie na rumianym policzku gościa. — Kedrigern wiele mi o tobie opowiadał. — Serio? No cóż, im gorsze to było, tym bliższe prawdy, moja miła — odparła Bess. 19 Odgarnęła nieporządne pasmo prostych jak druty włosów i znowu zachichotała potępieńczo. — Jak to miło, że znalazłaś dla nas chwilę czasu — ciągnęła Księżniczka bohatersko. — Ładnie, żeście zaprosili starą Bess po tych wszystkich kłopotach, jakie sprawił tamten przeklęty kryształ, co go sprzedałam Keddie’emu. Do tej pory mi wstyd, kochaniutka. — Proszę, nie myśl o tym więcej. Jesteś tu, żeby się bawić — zaprotestowała Księżniczka. — Przyniosłam wam na rozgrzewkę dzban mojego najlepszego. Nazywa się „nalewka na bagiennym wężu”. — Bess z niezwykłą zręcznością wyrwała kubek z ręki jakiegoś magika i szybkim ruchem zaczerpnęła z dzbana. — Postawcie to koło stołu, chłopcy, żeby wszyscy mogli się poczęstować — rozkazała służącym. — Łyknij i ty, kochaniutka — zwróciła się do Księżniczki, wyciągając kubek w jej stronę. — Dobrze ci zrobi. Wykręci szczękę i pobieli włosy na głowie — roześmiała się znowu. Niczego nie podejrzewając, Księżniczka uniosła kubek do ust. Kedrigern, rozdarty między uprzejmością wobec gościa a obawą o zdrowie żony, patrzył z niepokojem. Na pierwsze tchnienie bukietu głowa odskoczyła jej do tyłu, a oczy zaszły łzami; niepewnie cofnęła się o dwa kroki, próbując rozpaczliwie zaczerpnąć powietrza. Kedrigern wyrwał naczynie z jej drżących dłoni: gdyby trunek kapnął na ubranie, przeżarłby materiał do żywego ciała. — Księżniczka nie pija nic mocniejszego od wina — wyjaśnił, obejmując ją w pasie ramieniem. — Wybacz, kochaniutka — mitygowała się Bess, energicznie rozcierając ręce Księżniczki. — Ciągle zapominam, że trzeba się do niego przyzwyczaić. Księżniczka złapała oddech, zakasłała i spróbowała coś powiedzieć, ale zdołała wydać jedynie zduszony pisk. Kedrigern pomógł jej wyjść na zewnątrz; spacerowali przez chwilę wdychając chłodne nocne powietrze. Nie minęło wiele czasu, a głos jej powrócił. Jej pierwsze słowa zaskoczyły Kedrigerna. — Kiedyś wypiłeś... to... ze względu na mnie — powiedziała. Kedrigern wzdrygnął się na wspomnienie. — Tak, moja droga. — A ja zachowałam się tak niewdzięcznie, nieuprzejmie i bezmyślnie następnego dnia, kiedy się źle czułeś. — Pamiętam, wszystko leciało mi z rąk. — Zdumiewające, że byłeś się w stanie poruszać i mówić. Obeszli wkoło gospodę. — Chyba powinniśmy wracać — powiedział Kedrigern. — Lepiej nie zostawiać gości zbyt długo samych. — Nie ma pośpiechu. Zachowują się bardzo kulturalnie. 20 — Zachowywali się, póki nie skosztowali nalewki na bagiennym wężu. Nie zdziwiłbym się, gdyby szaleli teraz niczym ogry. Księżniczka spojrzała na niego z obawą. Nie mówiąc nic więcej, pospieszyli do środka. Atmosfera wewnątrz uległa subtelnej przemianie. Nikt, co prawda, nie leżał na podłodze ani nie huśtał się na belkach u powały, ale zachowanie takie nie wydawałoby się już nie na miejscu. Kedrigern zajrzał do dzbana i przekonał się ze zgrozą, że naczynie jest niemal puste. Niebezpieczny moment zbliżał się coraz bardziej, czarodziej nie miał co do tego wątpliwości; liczył tylko na to, że nie jest jeszcze za późno. Kiedy tak stał, wahając się, co uczynić, objęło go czyjeś ramię i owiał dławiący oddech. Był to hałaśliwy człowieczek, którego spotkał rano; obecnie niewiele mu brakowało do całkowitej utraty przytomności. — Nie miaem okazji się frzedstawić rano — wybełkotał. — Nazywam się Smarmax, doktor alchemii uniwersytetu w Umleitung. — Beknął cichutko, po czym dokończył: — Świetne to piwo w kamiennym dzbanie. Wspaniały bukiet. Zaraz się zacznie, pomyślał Kedrigern. — Mam nadzieję, że znajdziemy sposobność, by dłużej pogawędzić, gdy poczujesz się lepiej — powiedział, ujmując Smarmaxa pod ramię i kierując go w stronę drzwi. W podobny sposób pomógł opuścić przyjęcie chwiejącemu się na nogach magikowi i trójce młodych ludzi, którzy właśnie zaczynali śpiewać bardzo nieprzyzwoite piosenki. Nagle jego uwagę zwróciły podniesione głosy, dochodzące z głębi pokoju. — Znam takich jak ty. Cały rok nie rzucą ani jednego zaklęcia, a potem przyjeżdżają na konferencję i pozują na wielkich magów. Bufon! — krzyknął jakiś głos. — Patrzcie go, zasmarkany kuglarz! — odparł pogardliwie drugi głos z silnym obcym akcentem. — Zajrzyj do spisu, synu. Cztery zaklęcia i pięć przeciwzaklęć tylko w zeszłym roku, a teraz dostałem kontrakt na siedem kolejnych dla tutejszego margrabiego. — Malowany magik! — Kuglarz-karierowicz! — Nie dałbyś rady wydostać się za pomocą zaklęcia z jutowego worka! — Bo nigdy nie musiałem, pętaku! Nie jestem takim durniem, żeby do niego wchodzić! — odparł drugi z rozmówców. Nagle rozległ się zduszony okrzyk, a zaraz potem tryumfalny śmiech. Kedrigern przecisnął się przez tłum w samą porę, by zobaczyć, jak spory worek podskakuje przez chwilę po ziemi, a następnie znika. Krępy smagły młodzieniec o szerokich brwiach, czerwony na twarzy z gniewu, zerwał się na nogi. — Więc to tak, padalcu! Cichcem rzucasz na mnie uroki! Ja ci pokażę, co potrafi czarodziej z prawdziwego zdarzenia! — wykrzyknął, czyniąc nieznaczny gest w kierunku roześmianego młodego człowieka. 21 Ten uchylił się. Stojącemu za nim starszemu magowi, pogrążonemu w rozmowie z zawoalowaną wieszczką, wyrosła naraz para rozłożystych rogów. W tej samej chwili czarodziej wykonał w powietrzu skomplikowaną figurę i jego przeciwnik ryknął z bólu, gdy w jego spodniach zmaterializował się rój pszczół. Starszy mag, uświadamiając sobie, co go spotkało, obrócił się. Jasnowidząca stanęła u jego boku. Twarze obojga nie wróżyły nic dobrego. Kedrigern błyskawicznie otoczył się krótkoterminowym zaklęciem ochronnym, przygotowując się, by wkroczyć i zaprowadzić porządek. Gdy domawiał ostatnie słowa, między czworgiem skłóconych stanęła nagle z uniesionymi rękoma Księżniczka. — Dość tego — zaczęła. — Nalegam... I zniknęła. — Przeklęci durnie! Patrzcie, coście zrobili Księżniczce! — zaskrzeczała Bess głosem mrożącym krew w żyłach. Dwaj skłóceni czarodzieje zniknęli. Rogaty mag i jego zawoalowana towarzyszka zwrócili groźne spojrzenia na Bess, więc Kedrigern szybko zaklął ich w kamień — tylko czasowo. Pozostali goście opuszczali pokój w cichym pośpiechu, nie żegnając się. Wkrótce Kedrigern został tylko z Bess i dwiema kamiennymi figurami. — Co się stało z Księżniczką? Nie widziałaś, Bess? — zapytał. — Jeden z tych durnych amatorów trafił ją zaklęciem, kiedy stanęła na środku. Możliwe, że obaj ją dosięgli. Tak czy inaczej, stara Bess ich unieszkodliwiła. Zmieniłam ich w muchy, ot co! — Dzięki, Bess. — To Bess powinna ci podziękować, Keddie. Ten rogaty i jego przyjaciółka ładnie by mnie urządzili. — Po prostu się zdenerwowali. Nic dziwnego w takich okolicznościach. Bess skinęła głową. — Młodziaki łyknęły sobie kapkę mojej nalewki. Niektórzy robią się po niej trochę nerwowi. Kedrigern pomyślał sobie, że może jeszcze wszystko ułoży się dobrze. Następnego dnia, gdy mag i wieszczka się ockną, nie będą nic pamiętać. Podobnie zresztą jak inni goście. Był to skutek uboczny nalewki. — Znowu wszystko przeze mnie, prawda? — Słucham? — Stara Bess wszystko zepsuła. Przyniosła garniec swojego najlepszego i rozwaliła twoje śliczne przyjęcie — powtórzyła czarownica. Po jej pulchnym rumianym policzku spłynęła łza. — Nie płacz, Bess. To nie twoja wina. — Zawsze to samo — lamentowała. — Stara Bess nigdy się nie nauczy. Są tacy, któ- 22 rzy dobrze znoszą jej najlepsze i tacy, którym ono szkodzi. A Bess ciągle spotyka tylko tych drugich, gdziekolwiek się ruszy. — Pociągnęła nosem i przetarła oczy brudnym rękawem. — Już dobrze, Bess — uspokajał ją Kedrigern, obejmując na pociechę. — Nie będziemy teraz o tym myśleć. Najważniejsze to znaleźć Księżniczkę. — Nareszcie — odezwał się cienki głosik. — Księżniczka! Gdzie jesteś, najdroższa? — Tam, gdzie nie rozdepczą mnie niczyje niezdarne stopy. Już po wszystkim? Mogę wyjść? — Została tylko Bess i ja, kochanie. — I dwa posągi — uzupełniła czarownica. Zza przewróconego stołu, leżącego obok kominka, wyskoczyła elegancka mała zielona ropuszka ze złotym diademem na łebku. — Tylko nie to! — jęknął Kedrigern, zakrywszy oczy. — Przestań zawodzić i podaj mi dłoń — rozkazał gniewny głosik. Czarodziej pochylił się i wyciągnął rękę. Księżniczka wskoczyła mu na dłoń; podniósł ją na wysokość oczu. Jak na ropuchę wyglądała bardzo pociągająco. — Najważniejsze to nie tracić zimnej krwi, najdroższa — powiedział. — Damy sobie radę. Wszystko będzie dobrze. — Nie tracę zimnej krwi, Keddie. Jestem zupełnie spokojna. Tylko przywróć mi ludzki kształt najszybciej, jak potrafisz. — Oczywiście, kochanie. Możesz być pewna, że to zrobię. — Użyj tego przeciwzaklęcia, co wtedy, kiedy mnie spotkałeś pierwszy raz. Wystarczy je powtórzyć. Pospiesz się. — A, tamtego. No, tak. To znaczy, rozumiesz, kochanie, ono było jednorazowe. Zwykle jeden raz wystarcza. — Chcesz powiedzieć, że nie możesz go użyć po raz drugi? — Obawiam się, że nie, najdroższa. — Więc użyj innego — poleciał Księżniczka, nieco wytrącona z równowagi. — Naturalnie. Będę musiał odszukać tego młodego człowieka, który cię zaczarował i spytać go, jakiego zaklęcia użył. Na pewno będę w stanie mu przeciwdziałać. Bess zrobi wszystko, by nam pomóc. — O tak, pewnie, że tak — zapewniła wiedźma żarliwie. — No więc, gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś? — Mówiłaś, zdaje się, że zmieniłaś ich w muchy, Bess? — zapytał Kedrigern. — No. To było pierwsze, co mi przyszło do głowy. — Muchy? Muchy?! — krzyknęła przenikliwie Księżniczka. — Właśnie tak, moja droga. Więc jedyne, co musimy zrobić, to... — Keddie, ja ich zjadłam! — Zjadłaś? — powtórzył Kedrigern w oszołomieniu. — Nagle znowu byłam ropuchą, a tuż przede mną bzykały dwie tłuste muchy. Jakby się same prosiły, żeby je zjeść. No więc je złapałam. To był instynkt. — Co nieco skomplikuje nasze zadanie. — Och, Keddie — lamentowała Księżniczka cichutko. — Kochanie, nie poddawaj się. Bywaliśmy w gorszych tarapatach — łagodnie pocieszał ją czarodziej. — On ma rację, kochaniutka. Zawsze trzeba szukać dobrych stron — przekonywała Bess. — Nie ma żadnych dobrych stron. Znowu jestem ropuchą! — Ale mówisz, kochanie. Możesz coś zaśpiewać? W odpowiedzi na prośbę Kedrigerna odśpiewała gamę. Jej głos brzmiał wysoko i nieco metalicznie, ale niewątpliwie był to piękny śpiew. — No widzisz, potrafisz mówić i śpiewać nie gorzej niż dotychczas. To dobry znak — powiedział Kedrigern, siląc się na pogodny ton. — Ale jestem ropuchą, płazem! — A ja jestem czarodziejem. Zaufaj mi, najdroższa. — Nie chcę się wtrącać, ale chyba będzie lepiej, jeśli wymkniecie się cicho przed wschodem słońca — zauważyła Bess. — Ze względu na te zniknięcia i posągi, i ludzką gadaninę... tak będzie rozsądniej. — Bess ma rację — zgodził się Kedrigern. — W takim razie musisz spakować rzeczy. Ja tego nie mogę zrobić. — Jak sobie życzysz, kochanie. — Chociaż właściwie, po co sobie zawracać głowę? To nie ma sensu. Co mi po sukniach i opończach, i pantofelkach? Od dzisiaj wystarczy mi liść nenufara i parę much. — Zbiorę każdą część twojej garderoby, do ostatniego guzika. Wkrótce znowu będziesz sobą, przyrzekam. — Kedrigern objął pokój zamyślonym spojrzeniem. — Chyba trzeba będzie wystawić te figury na korytarz i trochę tu posprzątać. — Ja mogę sprzątać — zaofiarowała się Bess ochoczo. — Ja zajmę się posągami, a potem wezmę się do pakowania — odparł Kedrigern. Księżniczka westchnęła cicho, strapiona. — A ja poszukam jakiegoś przyjemnego wilgotnego kątka, gdzie nikomu nie będę przeszkadzać. 24 Rozdział trzeci W którym pojawia się piękny książę W miarę jak dni robiły się coraz krótsze, malała też cierpliwość Księżniczki. Od jej wypadku upłynęły już dwa tygodnie, a Kedrigern nadal nie znalazł przeciwzaklęcia. Pewnego dnia po kolacji przedstawił jej swój plan. — Jedyny człowiek, który może nam pomóc, to Fraigus z Mroku. Jest autorem podstawowego dzieła na temat zaklęć transformacyjnych — oznajmił. — Skąd wiesz, że zechce ci pomóc? — zapytała Księżniczka. — Nie może odmówić, moja droga. Należałem do jego najlepszych studentów. Swego czasu, zanim poświęcił się całkowicie studiom nad magią temporalną, byliśmy sobie dość bliscy. Kiedyś uznawano go za sławę, a i teraz... — Nigdy o nim nie słyszałam — zauważyła Księżniczka. — No cóż, nie był sławą na skalę światową. Raczej lokalną. Ci z nas, którzy go znali, uważali go za jednego z wielkich. — I to ma być sława? Kedrigern wzruszył ramionami. — Lepsze to, niż nic. Biedny stary Fraigus. Z tego, co słyszałem, los nie obszedł się z nim łaskawie. Opowiadają, że całkiem zszedł na psy. Powtarzałem sobie, że powinienem go odwiedzić, trochę rozruszać, ale ciągle to odkładałem... — Cudownie. Masz zamiar oddać mnie w ręce jakiegoś starego, zdziadziałego... — przerwała w pół zdania, by schwytać nieostrożną muchę, która zanadto się zbliżyła, po czym mówiła dalej: — ...czarodzieja, który nie potrafi zadbać nawet o siebie. Czasem mam wrażenie, że niezbyt się przejmujesz moim przypadkiem. Przemiana w ropuchę to nie jest zwykła niewygoda, Keddie; to koszmar nie do wytrzymania. Kedrigern popatrzył na swoją małą zieloną żonę, siedzącą przed nim na stole w złotej misie z wilgotnym mchem. Ogarnęła go fala współczucia. Nigdy nie doświadczył osobiście, co czuje ktoś zaklęty w ropuchę, ale bez trudu wierzył, że nie jest to przyjemne. Szczególnie dla księżniczki tak pięknej jak Księżniczka. — Wierz mi, najdroższa, rozumiem cię i głęboko ci współczuję. Ale sama musisz 25 przyznać, że twój przypadek jest szczególny. Nie co dzień się zdarza, by kobieta, która została zaklęta w ropuchę, a potem przywrócona do ludzkiej postaci, powtórnie przemieniła się w płaza. Nie sądzę, by w annałach sztuki magicznej odnotowano drugi taki przypadek. — Być może w swoim czasie ja też zostanę sławą, tak jak Fraigus. — Nie ulegaj rozgoryczeniu. — Ale przecież nic się nie dzieje, Keddie. Jesteś czarodziejem, największym autorytetem w dziedzinie przeciwzaklęć. Więc dlaczego nadal jestem ropuchą? — Kochanie, znam tę dziedzinę zbyt dobrze, by traktować lekko twój przypadek. Magia to niebezpieczna sprawa. Nadal nie wiemy, kto rzucił na ciebie czar, nie mówiąc już o szczegółach. Gdybym się zdał na domysły, mogłabyś skończyć jako... no, jako coś znacznie gorszego od ropuchy. — Nie ma nic gorszego. Szczególnie teraz, kiedy zbliża się zima. Zima to bardzo zła pora roku dla ropuch, Keddie — powiedziała cichym smutnym głosikiem, od którego krajało się serce. — Zima zacznie się dopiero za sześć tygodni. Jutro rano wyruszę na spotkanie z Fraigusem; wrócę, zanim nadejdą pierwsze mrozy. Ciapek zajmie się wszystkim do mojego powrotu. — Jesteś pewien, że Ciapek rozumie? Jeśli się pomyli, mogę skończyć życie w potrawce. — Nie ma powodu do obaw. Wyjaśniłem mu, że nie jesteś zwykłą ropuchą. A na wypadek, gdyby zapomniał, roztoczyłem wokół ciebie Sferę Ochronną. Będziesz całkowicie bezpieczna. Westchnęła prawie niedosłyszalnie. — Całe to czekanie — poskarżyła się. — Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie mogę wypróbować na sobie jednego z własnych zaklęć. Sam mówiłeś, że robię niezwykle szybkie postępy. — Ani się waż! — wykrzyknął Kedrigern przerażony. — Nawet najwięksi czarodzieje nie odczarowują się sami. „Głupiec, nie czarodziej, sam zdejmuje urok”. Wprawdzie to stare porzekadło, ale bardzo mądre. — No dobrze, Keddie, zaczekam. Ale pospiesz się. — Bądź spokojna. Wyjadę o świcie i wrócę najszybciej, jak będę mógł, obiecuję. * * * Lepianka, w której mieszkał dawny przyjaciel i nauczyciel Kedrigerna, Fraigus z Mroku, leżała na zachód od Smętnego Trzęsawiska. Dobrze utrzymany gościniec zbudowany na grobli, gładki i prosty, okrążał bagna i przebiegał niedaleko od siedziby Fraigusa. Jednakże na pierwszym rozwidleniu Kedrigern skręcił w błotnistą ścieżkę, 26 prowadzącą do serca trzęsawiska. Była to krótsza droga, ale czarodziej nie dlatego ją wybrał. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, był bardzo sentymentalny. Kiedy sobie uświadomił, że znajduje się blisko miejsca, gdzie poznał swoją piękną Księżniczkę i zdobył jej serce, nie mógł się oprzeć pokusie, by jeszcze raz odwiedzić ów zakątek. Dojechawszy do kopczyka wznoszącego się na skraju drogi, ściągnął wodze swego karego kosmatego wierzchowca. Puścił go wolno na trawę, przysiadł na piętach obok pagórka i popatrzył nań ze wzruszeniem. To właśnie tutaj uwolnił Księżniczkę od okrutnego zaklęcia. Wystarczyło spojrzeć uważnie, by dostrzec na wpół zatarte ślady tamtego wydarzenia. Oto odciski kamieni, z których ułożył pięciokąt i smuga pyłu, za pomocą którego narysował runy. Uśmiechnął się w zadumie. Po chwili wstał, podszedł do konia i wyjął sakwę i bukłak z wodą. Usadowił się wygodnie obok kopca i pogrążył w rozmyślaniach, żując kromkę złocistego chleba i popijając zimną wodą. Myśl o Księżniczce sprawiła, że zatęsknił za domem; pragnął znaleźć się z powrotem w przytulnej chatce na Górze Cichego Gromu. Jednakże miłość i poczucie lojalności przeważyły nad nostalgią. Ze wszystkich znanych mu czarodziejów jedynie Fraigus mógł znać rozwiązanie skomplikowanego problemu, jaki stanowiło powtórne odczarowanie. Kedrigern wyruszył w podróż ze względu na Księżniczkę, ale Fraigus również potrzebował pomocy. Jeśli plotki mówiły prawdę — co się czasem zdarza — stary czarodziej przeżywał trudny okres; popadł w melancholię i jego stan ciągle się pogarszał. Przykro być świadkiem upadku człowieka; tym smutniej, gdy jest on wielkim czarodziejem. Kedrigern parę razy miał zamiar odwiedzić biednego starego Fraigusa i przywrócić go światu. Gdy usłyszał pogłoski o zaklęciach rzucanych w gniewie i czarach tworzonych dla kaprysu, wiedział już, że powinien przyspieszyć swą wizytę. Nieszczęście, jakie spotkało Księżniczkę, okazało się rozstrzygającym argumentem. Kiedy tak siedział, rozmyślając o nieobecnej żonie i odległym domu i wspominając Fraigusa, jakiego znał w przeszłości, usłyszał obok siebie cichy głosik. W jednej chwili stał się czujny. — Niestety — powiedział głos. — Biada mi! O, ja nieszczęsny! — Czy ktoś mówi do mnie? — spytał głośno Kedrigern. — Biada! — powtórzył głos z cichym westchnieniem. Kedrigerna ogarnęło wrażenie deja vu . W taki sam sposób poznał Księżniczkę. Niemożliwe jednak, by w bagnie mieszkały dwie piękne damy. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności. — Och! Przeklinam dzień, w którym przyszedłem na świat, by cierpieć taki los! — skarżył się głosik. — Jeśli przestaniesz na chwilę lamentować i powiesz mi, co się stało, może zdołam 27 ci pomóc — odezwał się Kedrigern. — Nic nie obiecuję, pamiętaj, ale chętnie cię wysłucham. Z bagna wyskoczyła ropucha i wylądowała na szczycie pagórka. — Uwolnij mnie od okrutnego zaklęcia! Spraw, bym znowu stał się księciem! — wykrzyknęła. — Naprawdę jesteś księciem? — Oczywiście. Czyż nie wyglądam jak książę? — odrzekła ropucha gniewnie. — Nie. Wyglądasz jak ropucha. Stworzenie zamilkło na chwilę, po czym stwierdziło z rozdrażnieniem: — Pewnie masz rację. Widzisz, ciągle nie mogę się przyzwyczaić. — To zrozumiałe. — No to jak, zrobisz coś? Zapewniam, że nie minie cię nagroda. Moim ojcem jest król Kallopanu. To hojny człowiek. Kedrigern nieraz już słyszał podobne obietnice, więc i teraz nie zwrócił na nie większej uwagi. Zamierzał pomóc nieszczęśnikowi nie dla zysku, ale z sentymentu. Przed pracą musiał jednak poznać parę faktów. Przyklęknął na jedno kolano przed ropuchą, która przyjęła to z wyraźnym zadowoleniem. — Musisz mi opowiedzieć, jak doszło do tego, że cię zaczarowano. Szczególnie mnie interesuje, czy stało się to pod wpływem chwili, czy też zostało wcześniej zaplanowane — powiedział. — To był impuls. Odbywał się właśnie chrzest najmłodszego dziecka mojego najstarszego brata. Zadbaliśmy, by zaprosić wszystkie okoliczne wróżki, czarownice i czarodziejów. Wiadomo, co się może stać, gdy któregoś zabraknie na liście gości. Przyjęcie udało się znakomicie i wtedy mój ojciec, król, postanowił zabawić się nieco kosztem pewnej błotnej wróżki. — Nie powiesz chyba, że twój ojciec drażnił błotną wróżkę!? — wykrzyknął Kedrigern zdumiony. — Dowcip mojego ojca, króla, jest szeroko znany — obruszyła się ropucha. — Błotne wróżki z reguły nie doceniają takich rzeczy. Ale mów dalej. — Niewiele pamiętam. Ojciec mój, król, zauważył błyskotliwie, iż oboje z matką dali świadectwo wielkiej dalekowzroczności, płodząc wyłącznie synów. Dzięki temu nigdy nie musieli się obawiać, że ich dziecko zostanie zaklęte w ropuchę. Razem ze wszystkimi wybuchnąłem śmiechem. Naraz wszystko zamigotało. Kiedy przyszedłem do siebie, wyglądałem tak jak teraz: mały, zielony i oślizgły. Kedrigern wstał i pokiwał głową z zadowoleniem. — Zaklęcie na poczekaniu, z całą pewnością. Ostatnio trafiają się coraz częściej. — Potrafisz mi pomóc? — Sądzę, że tak. Zostań tutaj. Nie ruszaj się i nic nie mów. 28 Kedrigern przygotował szybko grunt, po czym okrążył pagórek w przepisany sposób. Następnie zaczął recytować przeciwzaklęcie. Domówił ostatnie słowa i złożył ręce. Nad trzęsawiskiem przetoczył się grzmot, na chwilę okryły ich ciemności. Gdy mrok się rozwiał, obok kopca stał piękny książę; jego złote włosy połyskiwały w blasku słońca. Odziany był w jasnozielone obcisłe spodnie, zielony jedwabny kubrak, pięknie ha.owany złotem, ciemnozielony płaszcz z białą lamówką i wysokie dopasowane białe buty. Zważywszy na okoliczności, wykazywał duże opanowanie. — Bądź tak dobry i przynieś mi zwierciadło — zwrócił się do Kedrigerna z nonszalancją. Czarodziej zmarszczył brwi. — Istnieje zwyczaj, by najpierw podziękować za odczarowanie. — Mój ojciec, król, zajmie się tym. Zwierciadło, człowieku, szybko! Od wieków nie miałem okazji nacieszyć się swoim widokiem. — Nie ma żadnych luster w promieniu sześciu dni jazdy. Jeśli chcesz zobaczyć swoje odbicie, poszukaj sobie kałuży. Książę strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa. — Doskonale — powiedział. — Rozłóż płaszcz. Nie chcę sobie zabrudzić ubrania. — A ja nie chcę sobie uwalać płaszcza — odparł czarodziej. Książę posłał mu gniewne spojrzenie ciemnych, głęboko osadzonych oczu o długich rzęsach. Wysunął podbródek, rozdął arystokratyczne nozdrza. — Nie bądź zuchwały, człowieku. Wiedz, że jestem nie tylko najprzystojniejszym księciem na świecie, ale i najszybciej wpadającym w gniew. Moje życzenia spełnia się natychmiast. — Nie wątpię — powiedział Kedrigern. Podniósł bukłak i gwizdnął na konia. Gdy kosmaty kary wierzchowiec się zbliżył, czarodziej wskoczył na siodło. — Co to ma znaczyć? — spytał książę głosem nie znoszącym sprzeciwu, wyginając w łuk nienagannie zarysowaną brew. — Odjeżdżam, książę. Twoje królestwo leży, jak sądzę, gdzieś w kierunku, z którego przyjechałem i trochę na wschód. Jeśli zaraz wyruszysz, za parę tygodni będziesz na miejscu. I nie drażnij po drodze błotnych wróżek. — Książęta nie chadzają piechotą! — Więc biegnij. Albo skacz. Nic mnie to nie obchodzi. Żałuję, że zadałem sobie trud, by ci pomóc. — Niegodziwcze! Zsiadaj w tej chwili i oddaj mi konia! — rozkazał książę. Kedrigern pohamował przekleństwo, cisnące mu się na usta. Książę był prawdopodobnie równie odporny na obelgi, jak na głos rozsądku czy wymagania zwykłej przyzwoitości. Być może długi spacer nauczy go manier, chociaż czarodziej miał co do tego wątpliwości. 29 — Przyjemnej podróży, książę — powiedział, machając mu na pożegnanie. — Konia, ty bezczelny łotrze! Kedrigern skierował wierzchowca na zachód. Ujechał może pół tuzina kroków, gdy poczuł nagły ból i oślepiające światło rozbłysło w jego głowie. Darń i wierzchołki drzew zawirowały wokół; przechylił się i ciężko osunął na ziemię. Ocknął się o zmroku z przeszywającym bólem głowy. Księcia nie było. Konia nie było. Nie było też jedzenia, bukłaka z wodą ani sakwy. Usiadł ostrożnie i pomacał tył głowy. Skrzywił się, kiedy natrafił palcami na pokryty zaschniętą krwią guz za lewym uchem. Piękny książę miał celne oko i rzucał kamieniami z dużą siłą. Czarodziej wstał chwiejąc się trochę na nogach i próbował opanować mdłości, chwytające go przy każdym ruchu. Szybko wymamrotał zaklęcie przeciw bólowi głowy i od razu poczuł się lepiej. Lepianka Fraigusa leżała na zachodzie, oddalona o wiele dni marszu. Woda z kałuż nadawała się do picia, pod warunkiem, że człowiek nie przyglądał się jej zbyt uważnie. Jagody, orzechy i grzyby zaspokoją jego głód, długi spacer przejaśni mu w głowie. Kedrigern nie zamierzał trwonić mocy na zaklęcie przyspieszające podróż ani magiczne posiłki. Oszczędzał każdy jej okruch na następne spotkanie z pięknym księciem. * * * Możliwe, że był zrozpaczony i przybity; niewątpliwie miał nabiegłe krwią oczy i czerwony nos; mimo to Fraigus z Mroku przyjął go serdecznie i gościnnie. Gdy Kedrigern dotarł do jego chaty pewnego dnia o zachodzie słońca, wyczerpany i obolały, ledwie żywy z głodu, Fraigus powitał go jak odzyskanego brata. Nim minęło parę chwil, Kedrigern siedział przy kominku, boso, ze stopami opartymi na wyściełanym podnóżku i wysokim kuflem zimnego piwa w dłoni. Fraigus, siedzący w fotelu naprzeciw, rozpromieniony podniósł drugi kufel. — Dobrze cię widzieć, chłopcze, po tylu latach. Daleko wędrowałeś i zadałeś sobie wiele trudu, by odwiedzić starego nauczyciela. Pij do dna i wypoczywaj. Piwo smakowało wspaniale. Kedrigern otarł usta. — Wiele czasu upłynęło, odkąd gawędziliśmy ze sobą ostatni raz, Fraigusie — powiedział. — Dużo się wydarzyło przez te wszystkie lata. — Masz rację, chłopcze, niemało. Jak słyszałem, ożeniłeś się z piękną księżniczką i zamieszkałeś w uroczym domku na szczycie góry. — To prawda. Oboje z Księżniczką jesteśmy bardzo szczęśliwi — odparł Kedrigern. Uznał, że z wyjawieniem swoich kłopotów poczeka do sposobniejszej chwili. — Zajmujesz się jeszcze magią temporalną, Keddie? Byłeś naprawdę dobry w ściąganiu różnych rzeczy z przyszłości. 30 — Dałem sobie z tym spokój. Nietrudno je zwędzić, ale nigdy nie wiedziałem, do czego służą. Cały dom był zagracony tym śmieciem. — Mówisz, jak przystało na żonatego człowieka — zauważył stary czarodziej. Pociągnął z kufla. Przez chwilę obaj milczeli, zapatrzeni w ogień. Wreszcie Kedrigern spytał: — A jak tam twoje czary, Fraigus? Jakoś nic o tobie nie słyszałem. — Nic nie robiłem przez ostatnich trzydzieści lat, chłopcze — odparł Fraigus. — Chyba, że zmusiła mnie konieczność. — Ostatnie, co pamiętam — ciągnął Kedrigern, marszcząc brwi z wysiłku — to że postanowiłeś całkowicie zmienić podejście. Nadal odwiedzałeś przyszłość, ale nie po to, by coś przynieść. — To prawda, chłopcze. Znudziło mnie ściąganie fragmentów i ułamków. Chciałem zobaczyć, co nas czeka. Fraigus podniósł kufel. Widząc, że jest pusty, cisnął nim w kąt pokoju, gdzie naczynie wylądowało z głuchym odgłosem na odrażającym stosie szmat i śmiecia. Ku zdumieniu Kedrigerna, stos drgnął i wydał z siebie coś w rodzaju beczącego, miauczącego, bulgoczącego zawodzenia. — Rusz się, brudna wywłoko! — krzyknął Fraigus. — Przynieś więcej piwa albo wytargam cię za kudły! Stwór podniósł się na odrażająco zniekształconych kończynach i wypełzł z pokoju, sunąc bokiem jak krab. Idąc sapał i kwiczał. — Co to jest? — zapytał Kedrigern półgłosem. — Mój nowy służący. Na początku zawsze sprawiają kłopoty. Ten też się nauczy z czasem, ale na razie całe nogi mam obolałe od kopania tego paskudztwa — wyjaśnił Fraigus. — A co się stało z tamtym trollem, którego kiedyś miałeś? Fraigus spojrzał niespokojnie. — Nie było z niego żadnego pożytku, Keddie. Kedrigern nie naciskał. Właśnie dopił piwo, gdy służący niezgrabnie, bokiem wpełzł do pokoju, niosąc dwa pełne kufle. Fraigus nagrodził go kopniakiem i warknął: — Następnym razem lepiej się pośpiesz, ty pokręcony durniu! Przez jakiś czas sączyli piwo w milczeniu: Kedrigern drobnymi łykami, jego gospodarz hałaśliwie, wielkimi haustami. W końcu Kedrigern zapytał: — Naprawdę udało ci się zobaczyć przyszłość? Stary czarodziej westchnął, pociągnął długi łyk. — Tak, chłopcze, udało mi się. Jeden raz, trzydzieści lat temu. — I...? — Od tamtej pory przez większą część czasu byłem pijany. Myślałem, że to pomoże. 31 Niestety, nadal pamiętam, co nas czeka. Kedrigern wzdrygnął się i opróżnił swój kufel. Upiorny sługa tym razem sprawił się szybciej, dzięki czemu uniknął kopniaka swego pana, choć w zamian za to Fraigus obrzucił go stekiem wyzwisk w niezrozumiałym dialekcie swoich rodzinnych gór. Zjedli posiłek, popijając obficie piwem. Kedrigern obudził się następnego dnia po południu na podłodze w jadalni obok dogasającego kominka. Usiadł, skrzywił się, czując obrzydliwy smak w ustach, po czym aż się wzdrygnął na widok służącego, który czaił się tuż obok jego ręki. Sądząc po pozycji, jaką przyjął, stwór przyglądał mu się z uwagą, chociaż trudno było powiedzieć z całą pewnością. Jego rysy, same w sobie groteskowe, były tak zniekształcone, że nie dało się z nich nic wyczytać. — Idź sobie. Proszę — powiedział Kedrigern schrypniętym głosem. Stwór przechylił się, zadrżał i pokuśtykał parę kroków, cicho pojękując. Kedrigern patrzył za nim zafascynowany. Nigdy w życiu nie widział równie odrażającej istoty. Nie potrafił zdecydować, czy jest to zwierzę, roślina, minerał czy zjawa. Cokolwiek to zresztą było, stanowiło kwintesencję brzydoty. Nie nadawało się również na służącego. Kedrigern zachodził w głowę, co się stało z Pudmoxem, trollem, który służył Fraigusowi wiernie przez niemal dwa stulecia. Kiedy zapytał o trolla, stary czarodziej wykręcił się od odpowiedzi i Kedrigern, mimo zdumienia, więcej nie naciskał. Miał inne zmartwienia. Zrobił wszystko, co w swojej mocy, by wprowadzić starego nauczyciela w dobry nastrój, nie okazując się równocześnie nieznośnym zarozumialcem. Czy to skutkiem wysiłków Kedrigerna, czy zawstydzenia, nadmiaru piwa czy też świadomości, że jego mądrość i doświadczenie wciąż jeszcze są w cenie — dość, że Fraigus z Mroku zaczął się zachowywać jak dawniej. Po kilku dniach Kedrigern był już pewien, że w jego gospodarzu zaszła wyraźna zmiana na lepsze. Oczy Fraigusa przestały przypominać białka jajek przybrane czerwoną koronką, nos nie przywodził już na myśl pomidora, nawet głos brzmiał czyściej. Pił coraz mniej piwa, mówił za to coraz więcej i Kedrigern cieszył się, że jego obecność wywarła tak dobroczynny wpływ na samopoczucie nieszczęśliwego starego czarodzieja. Dziesiątego dnia wizyty Kedrigern opowiedział przy kolacji o przemianie Księżniczki. Fraigus słuchał nie przerywając, a gdy Kedrigern skończył, pokręcił głową z powagą. — To ciężka sprawa, chłopcze — stwierdził ponuro. — Bardzo trudna. Dlatego udałem się do ciebie. Jeśli ktoś na świecie wie, co z tym zrobić, to tylko ty. — Potrzebuję czasu na zastanowienie. Od dawna nie zajmowałem się sprawami tego typu. — Oczywiście, Fraigusie. Nie będę cię przynaglał. 32 — Postąpiliście bardzo rozsądnie, ty i twoja piękna pani. Dobrze, że nie stosowaliście żadnych domowych środków. — Wiem dostatecznie wiele o magii uzdrawiającej, by posługiwać się nią ostrożnie. Nigdy nie próbuję żadnego przeciwzaklęcia, nie mając choćby najogólniejszego pojęcia o tym, z jakim czarem mam do czynienia i kto go rzucił. — A więc zajmujesz się przeciwzaklęciami, tak? — Mam niewielką praktykę — odparł skromnie Kedrigern. — Aha. Aha — mruknął Fraigus w zamyśleniu. Milczał przez chwilę, kiwając głową, po czym wstał. — Muszę pogrzebać w księgach. Czuj się jak u siebie, Keddie. Wypoczywaj; zrobię wszystko, żeby twoja żona znowu była piękną panią. Kedrigern nie widział swojego gospodarza przez następne dwa dni. Rankiem trzeciego dnia Fraigus pojawił się na śniadaniu zmęczony i niewyspany, ale triumfujący. Na pytające spojrzenie Kedrigerna skinął głową. — Wiem już, co trzeba zrobić, Keddie — powiedział. — To ryzykowna sprawa. Musisz wyruszyć w długą podróż, przy kiepskiej pogodzie, do miejsc, jakich na pewno nie chciałbyś odwiedzić. Ale jeśli tego dokonasz, odnajdziesz kogoś, kto pomoże ci przywrócić Księżniczce dawną postać. Nie będzie już więcej ropuchą. Kedrigern przełknął głośno i sięgnął przez stół, by ująć sękatą dłoń starego czarodzieja. — Nie wiem, jak ci dziękować, mistrzu. Jeśli istnieje coś... cokolwiek. .. jakiś sposób, by wyrazić moją wdzięczność... — Jest coś, drobnostka, o którą chciałem cię prosić — odparł Fraigus ze wzrokiem wbitym w stół. — Jaka? — To znaczy, mówiłeś coś, że znasz się na przeciwzaklęciach — ciągnął Fraigus, nie patrząc mu w oczy. — To moja specjalność. — Właśnie. No więc, pamiętasz Pudmoxa, tego starego trolla, który mi służył... Kawał dziwaka był z tego Pudmoxa — powiedział stary czarodziej, kręcąc w zadumie głową. Kedrigern, niepewny czy oznacza to pochwałę czy naganę, czekał na dalszy ciąg. — Zakląłem go, Keddie — wyrzucił z siebie Fraigus, patrząc na niego wzrokiem pełnym poczucia winy. — Poczciwego, oddanego starego trolla, który służył mi wiernie przez prawie dwieście lat. Unicestwiłem go. Biedak upuścił baryłkę mojego najlepszego piwa i w pijackim szale, z wściekłości, zmieniłem go w garść prochu. — Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. Kedrigern położył dłonie na ramionach starego czarodzieja. — Pozwól, niech na niego spojrzę, Fraigusie. Chyba będę mógł coś zrobić dla Pudmoxa. 33 — Och, to jeszcze nie wszystko, Keddie. Po tym, jak zamieniłem go w pył, ja... kichnąłem! Biednego staruszka rozniosło po całej pracowni! — To gorzej — mruknął Kedrigern. — Sprawa się komplikuje. Ale zrobię, co się da. Chodźmy do pracowni. Pociągając nosem od czasu do czasu, Fraigus zaprowadził go do pokoju na tyłach swojego domostwa. Znajdowała się tam aparatura, jaką zwykle spotyka się w pracowniach czarodziejów, tyle tylko że w stanie całkowitego zaniedbania. Na każdej powierzchni zalegał grubą warstwą kurz. — Tutaj właśnie unicestwiłem biedaka — smutno wyjaśnił Fraigus. Kedrigern rozejrzał się po pomieszczeniu kręcąc głową. — Odkurzałeś tu od tamtej pory? — spytał. — Czy odkurzałem? Nie, nigdy. — W takim razie zrobimy to teraz. Zmieciemy cały ten kurz na kupkę. Zrobili to z wielką ostrożnością i uwagą. Przy pomocy pokracznego służącego, który znakomicie się nadawał do włażenia w ciasne kąty i pod meble, wkrótce usypali na podłodze kopczyk pyłu. Poza tym całe pomieszczenie lśniło czystością. — Ładna pracownia — zauważył Kedrigern. — Masz rację, chłopcze. Zupełnie o niej zapomniałem. — Można tu robić fantastyczne rzeczy. Fraigus stanowczo pokręcił głową. — Żadnych więcej zaklęć, jeśli o mnie chodzi, Keddie. Nadużyłem swojego talentu i nie zasługuję, żeby nadal z niego korzystać. — Możesz się zająć magią uzdrawiającą. W dzisiejszych czasach jest na nią coraz większe zapotrzebowanie. — Uwierzę w tę twoją magię uzdrawiającą, jak odczarujesz Pudmoxa. — Doskonale. Potrzebuję kilku substancji, żeby przygotować zaklęcie. Jak tam twoje zasoby? — Mam, co tylko zechcesz, chłopcze. Wszystko do twojej dyspozycji. — W porządku. Usiądź tutaj, Fraigusie, i nic nie mów. — A co z nim? — zapytał czarodziej, trącając służącego stopą. — Może zostać, jeśli będzie się grzecznie zachowywał. Stwór wydał bulgotliwe westchnienie i wczołgał się pod ławkę. Kedrigern szybko przygotował zaklęcie i zajął miejsce naprzeciw kupki kurzu. Wszystko odbyło się w mgnieniu oka: oślepiający rozbłysk światła, lekki wstrząs i oto stał przed nimi Pudmox: zgarbiony, pokryty brodawkami i brzydki jak zawsze, mrużący malutkie oczka, z paszczą o rzadko rozstawionych zębach otwartą szeroko ze zdumienia. — Wróciłeś! — wykrzyknął Fraigus, zrywając się na równe nogi. — Och, nawet przybyło ci ciała! 34 — Nic na to nie poradzę. Nie dało się stwierdzić, co jest Pudmoxem, a co zwykłym kurzem, więc użyłem wszystkiego — wyjaśnił Kedrigern przepraszającym tonem. — Ani słowa, Keddie. Dzięki temu będzie miał więcej siły. Tego wieczoru Pudmox przygotował wspaniałą kolację, by uczcić swój powrót. Kedrigern jadł z apetytem, pił umiarkowanie i wczesnym rankiem następnego dnia był gotów do odjazdu. Czuł się doskonale. Podróż zakończyła się całkowitym sukcesem. Pogodny nastrój mąciło jedynie wspomnienie niefortunnej przygody na Smętnym Trzęsawisku, ale wyzdrowienie Fraigusa i obietnica pomocy dla Księżniczki napełniły czarodzieja taką radością, że niemal wybaczył próżnemu i niewdzięcznemu księciu. Wielkoduszność przychodziła mu tym łatwiej, że szanse ich ponownego spotkania były znikome. Kiedy wymienili ostatnie pożegnania na progu chaty, Fraigus uśmiechnął się chytrze. — Czeka cię długi spacer, Keddie — powiedział. — Dam sobie radę. Przywykłem do chodzenia piechotą. — Nie mogę cię odesłać do twej nadobnej pani obolałego i z poobijanymi nogami. Musisz powrócić do domu, jak przystało na czarodzieja. — Naprawdę, Fraigusie, nic nie szkodzi... — zaczął Kedrigern. Umilkł, słysząc znajomy stukot kopyt dobiegający zza węgła. Odwrócił się w sam czas, by ujrzeć Pudmoxa z szerokim uśmiechem na księżycowatej twarzy, prowadzącego kosmatego karego wierzchowca. Był to skradziony koń Kedrigerna. Sakwę napełniono chlebem i serem, w bukłaku bulgotała świeża woda. — Niebrzydki, co, Keddie? — spytał Fraigus z dumą. — Znalazłem go tuż przed twoim przybyciem. Z radości, że cię widzę, zupełnie o nim zapomniałem. To mój prezent pożegnalny; dowód wdzięczności za to, że mnie lojalnie wspierałeś w potrzebie. Koń zbliżył się do Kedrigerna i zaczął się przymilnie ocierać o ramię pana. Czarodziej odwrócił się, by go pogładzić po pysku, mamrocząc słowa podziękowania. — Zobacz, od razu cię polubił! — wykrzyknął Fraigus. — Miło mi to widzieć. — Skąd go masz? — spytał Kedrigern z pozorną obojętnością. — Przybłąkał się... któregoś dnia. — Zupełnie sam? Bez jeźdźca? Taki piękny rumak? — Och, wybacz, Keddie, trzymam cię tu, gadając o bzdurach, a tymczasem na pewno chciałbyś już wyruszyć — powiedział nagle Fraigus. Zakrzątnął się po podwórzu, udając, że jest bardzo zajęty. — Pudmox, osiodłaj konia, żeby nasz przyjaciel mógł pojechać do swojej pięknej Księżniczki. Bądź dobrym trollem. Kedrigern wiedział, że nie dowie się od Fraigusa niczego więcej. Odwrócił się, by wsiąść na konia, i nadepnął na coś miękkiego. Cofnął się z okrzykiem obrzydzenia. Koszmarny sługa odczołgał się na bok jęcząc chrypliwie, uniknąwszy o włos kopniaka 35 Fraigusa. — Przeklęta bestia! Zawsze się plącze pod nogami! — wykrzyknął czarodziej ze złością. Stwór podskakiwał w miejscu, zawodząc po swojemu. — Zdaje się, że się do ciebie przywiązał — zauważył Fraigus. — Chcesz to paskudztwo? Nie mam go po co trzymać, skoro odczarowałeś Pudmoxa. — W odpowiedzi na te słowa potwór zatupał z podnieceniem. Kedrigern nabrał podejrzeń; coś zaczynało mu świtać. Przyjął dar. Pudmox podniósł stwora, wepchnął do sakwy i przywiązał u siodła. Kedrigern ruszył w drogę. Nie wypuścił potwora z worka, mimo jego protestów, póki nie znalazł się znowu na Smętnym Trzęsawisku, w miejscu spotkania z księciem. Tam zsiadł z konia, odwiązał szamoczący się worek i wytrząsnął jego zawartość na pagórek. Odstąpił kilka kroków, skrzyżował ręce i zwrócił się do bezkształtnej kupki: — Mam parę pytań i lepiej dla ciebie, jeśli odpowiesz na nie zgodnie z prawdą — powiedział surowo. Wydawało się, że stwór zrozumiał. Poruszył się nieznacznie, ale nie wydał żadnego dźwięku. — Nie musisz mówić. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, porusz jedną ze swoich... to znaczy, porusz dwa razy czymkolwiek. Jeden ruch oznacza „nie”. Rozumiesz? Powykręcana szponiasta kończyna tupnęła raz za razem. — Podejrzewam, że to ty byłeś wcześniej tym pięknym księciem, zaklętym w ropuchę, który ogłuszył mnie i skradł mi konia. Mam rację? Monstrum skurczyło się w sobie. Niechętnie, z ociąganiem, machnęło nogą dwa razy. — Aha. Wybrałeś niewłaściwą drogę i trafiłeś do domostwa Fraigusa, gdzie zażądałeś żywności, wody i wszelkich posług... a kiedy Fraigus nie spieszył się z wypełnieniem twoich rozkazów, obrzuciłeś go wyzwiskami i groziłeś mu. Zgadza się? Odrażająca narośl na grzbiecie potwora drgnęła dwa razy. — Więc Fraigus zamienił cię w to, czym jesteś. Oczywiście. Powinienem się był domyślić od razu. Fraigus nigdy nie lubił pięknych książąt. — Kedrigern spojrzał na niego i pokręcił głową. Stwór, siedzący na pagórku, zaczął podskakiwać nerwowo. — A teraz pewnie chcesz, żebym cię odczarował. Monstrum przestało się wiercić. Poruszyło dwa razy obwisłym wyrostkiem, przypominającym nieco przywiędłą oberżynę, i zamarło w oczekiwaniu. — Wiesz, że w najmniejszym stopniu nie zasługujesz na współczucie. Zasługujesz, by pozostać tym, czym jesteś... jakkolwiek się to nazywa — powiedział czarodziej. Jednak w głębi duszy był przekonany, że nie ma na świecie istoty zasługującej na tak odrażający wygląd i miał nadzieję, że przygoda okaże się dla księcia cenną lekcją. Co do Kedrigerna, to nie pragnął zemsty. Wyobraźnia Fraigusa przeszła wszystko, co Kedrigern byłby w stanie wymyślić. — No dobrze, zobaczę, czy coś się da zrobić — powiedział ze zrezygnowanym westchnieniem. — Ale pamiętaj... przestań podskakiwać!... pamiętaj, nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Zostałeś zaczarowany, potem odczarowany i znowu zaczarowany. To komplikuje twoją sytuację. Spróbuję zamienić cię znowu w pięknego księcia, ale nie mogę zagwarantować, że tak się stanie. Jedno jest pewne: nie będziesz już wyglądał tak jak teraz. Zgadzasz się? Stwór kiwnął wyrostkiem dwa razy, zdecydowanie i z entuzjazmem, po czym znieruchomiał. Kedrigern przygotował pagórek, tym razem kreśląc uniwersalną runę, odstąpił parę kroków i zaintonował ogólne zaklęcie odwracające przemianę. Klasnął w dłonie. Zagrzmiało, drzewa i powierzchnię wody przebiegło drżenie i na chwilę zapadła ciemność. Potwór zniknął. Kedrigern spojrzał na pagórek. — Przynajmniej jesteś piękną ropuchą — powiedział. — To już coś. Ropucha gniewnie wytrzeszczyła na niego oczy. Nadęła się, po czym z gracją zeskoczyła z kopczyka. Z głośnym pluskiem zanurkowała w ciemną wodę i zniknęła. Kedrigern smutno pokręcił głową i podszedł do miejsca, gdzie zostawił konia. Poklepał wierzchowca po szyi. — Tacy są właśnie książęta, przyjacielu — powiedział. — Aroganccy i niewdzięczni do końca. Nawet nie zarechotał w podzięce za mój trud. Ruszył w stronę domu. Niebo się zachmurzyło, zima zbliżała się wielkimi krokami. Kiedy czarodziej dotarł do podnóża Góry Cichego Gromu, zaczął padać śnieg. Ledwie przestąpił próg, śnieżyca natarta z całą mocą. Przez pewien czas nie będzie mowy o podróżach, tak więc na razie Księżniczka pozostanie ropuchą. Mimo wszystko, dobrze było wrócić do domu. 37 Rozdział czwarty Zaklęcia Ostatnia zimowa burza zaatakowała domek czarodzieja, miotając gradem, śniegiem i deszczem w okna, mierzwiąc strzechę, jęcząc złowróżbnie w kominie. Na próżno się wysilała. W środku było ciepło i przytulnie. Kedrigern siedział wygodnie przy kominku, myśląc z wdzięcznością o Vosconie Otwartorękim, którego winnice dostarczały trunku godnego królów i cesarzy, radującego podniebienie znużonego, spragnionego czarodzieja. Puchar, napełniony po brzegi najlepszym winem Voscona, stał w zasięgu ręki. Ogień trzaskał. Cienie wdzięcznie przemykały po ścianach pokoju. Kedrigern sięgnął łapczywie po puchar. — Śmiało, upij się jak bela. O mnie nawet nie pomyślisz — odezwał się cienki głosik. Czarodziej szybko cofnął rękę. — Najdroższa, myślę o tobie bez przerwy — zapewnił. — Ładnie to okazujesz. Całymi dniami siedzisz zamknięty w pracowni, przy kolacji ledwo zamienisz ze mną dwa słowa, a jak tylko skończysz jeść, zaczynasz żłopać wino. — Jeden mały pucharek trudno nazwać żłopaniem — zaprotestował z urazą. — Gdybyś naprawdę dbał o mnie choć trochę, pracowałbyś dzień i noc, by mnie odczarować — skarcił go głosik. Kedrigern zwrócił się w stronę stołu. Księżniczka siedziała w złotej misie na kępce wilgotnego mchu, z oczyma połyskującymi w blasku płomieni. Trudno było odgadnąć, co wyraża jej pyszczek, ale czarodziej pochwycił nutę zniecierpliwienia w jej głosie. — Posuwam się tak szybko, jak to możliwe w obecnej sytuacji — zapewnił. — Czeka mnie podróż, a przedtem muszę zdobyć pewne informacje. — Zgadzam się z tobą, akceptuję i podzielam twoje przekonanie, że należy zachować ostrożność, rozwagę i powściągliwość. Pragnę jedynie, żebyś nie zwlekał, nie ociągał się. — Cieszę się, że nie zaniedbujesz ćwiczeń rozwijających słownictwo, kochanie. 38 W twoim położeniu dobrze jest zająć czymś umysł. — Księżniczka westchnęła cicho, ale nie powiedziała już nic, więc Kedrigern ciągnął: — Naszym hasłem jest ostrożność. Twój przypadek należy do niezwykle skomplikowanych. Im więcej razy ktoś zostaje zaczarowany i odczarowany, tym bardziej staje się podatny na efekty uboczne. Opowiadałem ci, co się przytrafiło temu okropnemu księciu, którego uwolniłem od zaklęcia w drodze do Fraigusa. Nie chcę, by spotkało cię coś podobnego. To by było straszne! — Najstraszniejsze już się stało, Keddie. Jestem ropuchą — odparta Księżniczka chłodno. — Tylko przejściowo. — Ciągle mi to powtarzasz. Zima się kończy, odwiedziłeś Fraigusa, a ja nadal jestem ropuchą. Tymczasem ty całymi dniami pracujesz nad zaklęciami dla obcych, a ja siedzę w misce z mchem czekając, aż się pojawi jakaś mucha. — Panglunder nie jest obcy, kochanie. I tylko ja mogę mu pomóc. Wierz mi, nie robię tego dla przyjemności, ale przecież mu nie odmówię. Księżniczka wydała ciche prychnięcie, z rodzaju tych, na które rozsądny człowiek nie odpowiada. Kedrigern zapatrzył się w ogień, roztrząsając problem, którym obarczył go Panglunder. Na pozór czarodziej wydawał się uosobieniem spokoju, ale w rzeczywistości wściekał się, że wezwano go do tak błahego przypadku, gdy ma własne, pilniejsze sprawy. Kedrigern, nawet jak na czarodzieja, był niezwykle wyrozumiały. Niewielu rzeczy nie lubił, a wręcz trudno byłoby wymienić takie, których serdecznie nie znosił. Do tych ostatnich należały podróże, naglące terminy i praca po nocach. Panglunder za jednym zamachem zwalił mu na głowę wszystkie trzy naraz. Panglunder Nieugięty, Najwyższy Władca Mrocznego Boru, mieszkał w ponurym zamczysku, oddalonym o jakieś dziewięć dni nieprzyjemnej podróży od uroczego domku na Górze Cichego Gromu. Kedrigern nie przepadał za Panglunderem, ale był mu winien przysługę, a Najwyższy Władca zażądał natychmiastowej zapłaty, co wymagało obecności czarodzieja na miejscu. Od przybycia posłańca przed trzema dniami Kedrigern pracował ciężko, nie śpiąc prawie wcale i bez widocznych rezultatów, zaś jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Potarł zmęczone, piekące oczy i westchnął. Dlaczego Panglunder musi być równocześnie porywczy i nieugięty? Gdyby pomyślał choć przez chwilę, wszystko by się dobrze ułożyło. Kiedy się w końcu doszło do porozumienia z czarodziejką, nie należy ni z tego, ni z owego zaręczać z księżniczką — nawet jeśli jest to wyjątkowo piękna, dojrzała do zamążpójścia księżniczka z posagiem przekraczającym najdziksze fantazje skąpca, a samemu jest się potężnym władcą, przyzwyczajonym do spełniania swych zachcianek. Czarodziejki nie traktują wyrozumiale swoich rywalek. Mimo całego rozdrażnienia Kedrigern musiał się uśmiechnąć. Sytuacja miała też za- 39 bawne strony, chociaż Panglunder pewnie ich nie dostrzegał. Memanesha posiadała specyficzne poczucie humoru, niezwykłe u czarodziejki. Uwięzienie pięknej księżniczki Lalloree za ścianą ognia stanowiło tego dobitny przykład. Kochankowie mogli wymieniać westchnienia, namiętne spojrzenia i żarliwe wyznania, ale nic więcej. Gdyby zbliżyli się do siebie na długość ramienia, doznaliby poparzeń. Prawdziwy majstersztyk, pomyślał Kedrigern z odrobiną zawiści. Miał pomysł na środek zaradczy, ale sprawa była delikatna i wymagała wiele subtelności. Afank, celtycki duch wodny, potrafiłby przekroczyć ognistą barierę i uwolnić księżniczkę nie narażając jej na szwank. Ale afanki to szkaradne stwory i łatwo je rozgniewać. Należałoby ostrzec Lalloree, by nie zaczęła krzyczeć ze strachu na widok swego wybawcy. Duchy nie lubią też, gdy się im grozi. Panglunder musiałby powściągnąć swój temperament, nawet gdyby duch traktował księżniczkę dość szorstko. Należało też pamiętać o Memaneshe. Kedrigern nie chciał sobie zrażać koleżanki po fachu. Memanesha musiała przyjąć do wiadomości, że interes to interes: klient płaci i wymaga; czasem trzeba rzucić zaklęcie, a czasem je cofnąć. Im lepiej przypominał sobie czarodziejkę, tym mniej prawdopodobne wydawało mu się, że taka osoba zaakceptuje jego przeciwzaklęcie. Jęknął z poczucia całkowitej bezsilności. Mimo wyczerpania nie potrafił się odprężyć. Zbyt wiele myśli kotłowało mu się w głowie. A przecież praca nad zaklęciami — szczególnie nowymi zaklęciami — wymaga szczytowej formy. Cała sprawa martwiła go coraz bardziej. — Wszystko w porządku, Keddie? — spytała Księżniczka. — Tak. Po prostu myślę. — O czym? — O zaklęciach. Czarach. Pięknych księżniczkach. — Ja też byłam piękną księżniczką... kiedyś — westchnęła Księżniczka. — I będziesz znowu. Kiedy cię poznałem, byłaś ropuchą, ale wcześniej, no i kiedy już cię odczarowałem... — Kedrigern umilkł, zmarszczył brwi i w zamyśleniu zapatrzył się w płomienie. — Keddie? Nie śpij! — Coś mi właśnie przyszło do głowy. Dziwne, że nie pomyślałem o tym wcześniej. — O co chodzi? — Zaczynałaś jako piękna księżniczka, prawda? To znaczy, nie ma takiej możliwości, że dawno temu zostałaś zaklęta w piękną księżniczkę, ale przedtem... — Urodziłam się jako piękna księżniczka! — wykrzyknęła Księżniczka z oburzeniem. — Jak śmiesz insynuować, że było inaczej! Co za bezczelność! — Niczego nie insynuuję, moja droga. Jako profesjonalista musiałem ci zadać to pytanie. Próba odczarowania osoby zaklętej, bez pełnej wiedzy o jej przeszłości, może 40 mieć opłakane skutki. Pamiętam, jak... — Bez dygresji, proszę. Trzymaj się tematu. — Dobrze, najdroższa. A więc, byłaś piękną księżniczką aż do swoich dwudziestych pierwszych urodzin, kiedy to... — Osiemnastych. Moich osiemnastych urodzin — poprawiła Księżniczka ostro. — Racja, osiemnastych. Tego smutnego dnia przekleństwo rzucone przez Bertę, błotną wróżkę, zmieniło cię w ropuchę, którą pozostałaś do chwili, gdy uwolniłem cię od zaklęcia. — Częściowo. — To było bardzo skomplikowane zaklęcie. I wkrótce odzyskałaś swoją postać. — Owszem — przyznała Księżniczka. — Ale zmarnowałam zbyt wiele czasu wyglądając jak piękna księżniczka i skrzecząc jak ropucha. — Jak już mówiłem, było to ogromnie skomplikowane zaklęcie. Błotne wróżki są równie metodyczne, jak złośliwe. Tak czy inaczej, w końcu czar został zdjęty całkowicie — stwierdził optymistycznie Kedrigern. — Na zbyt krótko. Ta ostatnia uwaga sprawiła, że zapadła ponura cisza. Kedrigern sięgnął po puchar i popijał wino drobnymi łyczkami. W końcu Księżniczka westchnęła i powiedziała: — Gdybyśmy tylko nie pojechali na Czarkon... — Nie ma sensu płakać nad rozlanym eliksirem, najdroższa. Wkrótce sprawię, że znowu staniesz na dwóch nogach — zapewnił Kedrigern, odstawiając puchar. — Dobrze, że przynajmniej możemy rozmawiać. Księżniczka spojrzała na niego z misy z mchem. Jak na ropuchę, była uroczym stworzeniem. Nie poruszyła się i wyraz jej pyszczka — o ile Kedrigern mógł stwierdzić — nie uległ zmianie, ale z każdego oka spłynęła wielka błyszcząca łza. — Tak mi dobrze szło... rozwijałam słownictwo... uczyłam się magii... — powiedziała cichym, smutnym głosikiem. — Robiłaś niezwykłe postępy. — Lepiej było nawet wtedy, kiedy miałam postać pięknej księżniczki, choć skrzeczałam jak żaba. Przynajmniej mogłam czytać. Teraz nie potrafię nawet odwrócić kartki. — Ciapek mógłby ci pomóc. — Raczej nie. Łatwo wpada w podniecenie. Wyrywa kartki i je pożera. — Wyleciało mi z głowy. Trolle są jak dzieci. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? Po co żabie bogate słownictwo? — Nadal możesz mówić, kochanie. — Kogo obchodzi zdanie ropuchy? — Mnie. I myślę, że magia jest nawet bardziej przydatna dla kogoś... kogoś w twoim położeniu. 41 Księżniczka westchnęła, ale nie protestowała. Kedrigern, wyczerpawszy zasób pocieszających spostrzeżeń, milczał. Na zewnątrz burza szalała z nie słabnącą gwałtownością. Polana w kominku osunęły się z cichym trzaskiem, sypiąc snopem iskier, przydając scenie domowego ciepła. — Lepiej mi było w bagnie, nawet przy takiej pogodzie — mruknęła Księżniczka. — Tam, chociaż byłam ropuchą, miałam przynajmniej towarzystwo. — Byłaś niezwykle uroczą ropuszką — zauważył Kedrigern. — Nie traktuj mnie protekcjonalnie. I bez tego sytuacja jest wystarczająco trudna do zniesienia. — Chciałem cię tylko podnieść na duchu. — Istnieje zasadnicza różnica między uroczą ropuszką a piękną księżniczką, Keddie. Dzielni książęta nie wyruszają na ryzykowne wyprawy, a mężni rycerze nie walczą ze smokami ani nie zadają sobie nawzajem ciężkich ran, żeby zdobyć uśmiech uroczej ropuszki. Nawet własny mąż nic nie zrobi dla kobiety, kiedy jest ropuchą. — Najdroższa, zbieram informacje. To wymaga czasu. — Nie da się ukryć — stwierdziła Księżniczka nadąsana. — Fraigus powiedział mi jedynie, gdzie szukać. Nie potrafił podać żadnego imienia. A włóczyć się bez celu, zwłaszcza w taką pogodę... — Nie znosisz podróżować bez względu na pogodę. — To prawda — zgodził się — ale szczególnie wtedy, kiedy leje tak jak dzisiaj. W taką noc nie wygoniłbym na dwór nawet psa. Kiedy domawiał te słowa, rozległo się głośne walenie do drzwi. Kedrigern i Księżniczka spojrzeli po sobie niespokojnie. — Kto to może być? — spytała Księżniczka. — Pewnie jakiś ogr chce zapytać o drogę. Przy takiej pogodzie robią się niespokojne i tracą poczucie kierunku. — Nie życzę sobie żadnych ogrów w tym domu — powiedziała Księżniczka, kiedy czarodziej podniósł się z miejsca i poprawiał szatę. — Nie wpuszczę go do środka, kochanie. Wskażę mu tylko kierunek. Podszedł do drzwi. W tym samym momencie do pokoju wpadł troll i zaczął nerwowo podskakiwać, wykrzykując swoje „Jap! Jap!” — Wszystko w porządku, Ciapku. Ja otworzę — uspokoił go Kedrigern. — Jap? — Dołóż do ognia. Tylko połóż polano ostrożnie, proszę. Nie ciskaj nim przez cały pokój. Rzuciwszy krótkoterminowe uniwersalne zaklęcie ochronne, Kedrigern sięgnął do klamki. Walenie rozległo się znowu; nie był to dźwięk, jaki wydaje uderzająca w drzwi pięść, ale ciosy drewnem o drewno. Przeklęte niewychowane ogry, pomyślał, ale zaraz 42 uświadomił sobie, że drzwi nie dygoczą jak pod ciosami ogrowej pałki. Ktoś stukał czymś mniejszym, prawdopodobnie laską. Z powitalnym okrzykiem Kedrigern otworzył drzwi na całą szerokość... i ledwie uniknął ciosu w sam środek czoła. Uderzył go mokry poryw wiatru. — Bess! Wejdź, proszę! — powiedział do przemoczonej, potarganej wiatrem postaci, stojącej na progu z miotłą w dłoni i zamierzającej się do kolejnego uderzenia. — Dzięki, Keddie, paskudna noc na latanie. Przez większą część drogi trzymałam się nad chmurami, ale lądowanie było okropne. Chyba całkiem zniszczyłam twoje krzewy jeżyn — odparła Bess wchodząc do środka. — Co, u licha, wygnało cię z domu w taką pogodę? Pozwól, że wezmę twoją miotłę. — Nie trzeba — zaprotestowała Bess. Postawiła miotłę obok siebie i powiedziała: — Zaczekaj na mnie w kącie. Tylko bądź grzeczna, pamiętaj. Miotła zadrżała lekko, obróciła się i posłusznie poszurała do kąta, gdzie oparła się o ścianę. Na kamiennej podłodze zaczęła się tworzyć kałuża. — Nie przeszkadza ci to, prawda, Keddie? Nie znoszę wystawiać miotły na zewnątrz w taki deszcz. Namaka i potem trudno nią kierować. — Nie ma sprawy, Bess. Chodź do pokoju. Księżniczka bardzo się ucieszy. Uwielbia gości. — Naprawdę będzie jej miło, czy tylko tak mówisz z uprzejmości? Zrozumiem, jeśli jest na mnie zła i uważa, że to wszystko moja wina. — Za nic cię nie wini, Bess. No, chodź. — Przynoszę dobre wiadomości. Rozpytywałam na wszystkie strony, odkąd się ostatnio widzieliśmy, i w końcu dowiedziałam się czegoś pożytecznego. Dlatego zaraz do was przyleciałam — mówiła Bess, gdy Kedrigern prowadził ją w stronę kominka. — Słyszałeś może o takim starym czarodzieju, nazywa się Arlebar? — Nie przypominam sobie. Jaką dziedziną się zajmuje? — Och, trochę tego i owego. Od osiemdziesięciu lat jest na emeryturze. Ostatnio dawał prywatne lekcje... z zaklęć przemiany — powiedziała Bess ze znaczącym uśmieszkiem. — Ach, tak. Gdzie go można znaleźć? — Kawał drogi stąd, Keddie. — Czy Arlebar nie mieszka przypadkiem za Nagimi Górami, za Smętnym Trzęsawiskiem, za Mrocznym Borem, za Rzeką Niedoli i Pustkowiem Przegranych Władców, kawał drogi trudnym i niebezpiecznym szlakiem, który prowadzi od Gospody Na Skraju w samo serce Gór Smoczego Grzbietu? Bess aż się potknęła ze zdumienia. — Właśnie tam! Mówiłeś, że go nie znasz! — Bo to prawda. Nie znałem jego imienia ani nie wiedziałem, że jest czarodziejem. 43 Nie byłem nawet pewien, czy to człowiek. Wiedziałem tylko, że gdzieś w tej okolicy znajdę pomoc dla Księżniczki. — Rzucałeś jakieś wymyślne czary, prawda? — No cóż, prawdę mówiąc, ktoś mi powiedział. Odwiedziłem dawnego przyjaciela, Fraigusa. — Fraigusa z Mroku? — Tego samego. Chodź, Bess, zamoczysz dywan. — Fraigus z Mroku — powtórzyła Bess, kręcąc głową ze zdumieniem — Myślałam, że biedaczysko wyciągnął kopyta trzydzieści lat temu — Trzymał się na uboczu — wyjaśnił Kedrigern, wprowadzając ją do pokoju. — Księżniczko, przyszła Bess, ma dla nas dobre wieści. — Witaj, Bess. Czuj się jak u siebie w domu — przywitała ją uprzejmie Księżniczka. — Jak to miło z twojej strony, kochaniutka, po tych wszystkich kłopotach, jakie Bess ściągnęła na twoją głowę. — Nie mów tak, Bess, proszę. Keddie, przysuń Bess krzesło. — Usiądź tutaj przy ogniu, to obeschniesz trochę, Bess — zaproponował czarodziej. — Jeśli nie masz nic przeciw temu, kochaniutki, to stanę sobie w kątku i szybko się osuszę zaklęciem. Zbyt blisko ognia czuję się nieswojo. — Proszę bardzo. — Kedrigern przysunął krzesło do drugiego końca stołu gdzie Bess wydzielała już kłęby pary o niezbyt przyjemnym zapachu. Z długim westchnieniem usadowiła się na miękkich poduszkach, wyciągnęła przed siebie nogi i spojrzała z macierzyńskim uśmiechem najpierw na Księżniczkę, potem na Kedrigerna i znowu na Księżniczkę. Świeżo wrzucone polano nie chciało się zająć ogniem i w pokoju zrobiło się ciemniej. Bess wyglądała jak przeobrażona. Jej policzki, zniszczone przez czas, wiatr i pogodę tak bardzo, że barwą i fakturą przypominały skórzany ka.an, wydawały się w półmroku świeże i delikatne. Brodawki i długie włoski na twarzy, nadające jej wygląd starego kocura, prawie znikły, podobnie jak siateczka czerwonych żyłek pokrywająca nos. Nawet sam nos wydawał się nie tak bulwiasty. Przypominała sympatyczną starą wieśniaczkę, zatopioną w myślach o domu i rodzinie. Nieoczekiwanie odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła jeżącym włos na głowie, gdaczącym chichotem. Kedrigern wyprostował się na krześle, a ze złotej misy dobiegł głośny plusk. — Więc przez cały czas wiedziałeś o Arlebarze! Cicha woda z ciebie, Keddie, tyle ci powiem. — Niewiele wiem, Bess, naprawdę. — Niewiele, hę? Mówiłeś tak, jakbyś potrafił trafić do niego z zawiązanymi oczami. — To nieprawda. Nawet gdybym dotarł do Gospody Na Skraju, czeka mnie jeszcze 44 długa i trudna podróż. Nie potrafię nawet powiedzieć, jak długa. — Znajdziesz go, Keddie. Musisz. Tylko Arlebar może pomóc Księżniczce. — Skąd ta pewność? — Stara Bess zadała sobie wiele trudu, rozmawiała z różnymi mądrymi ludźmi i wszystkich wypytywała. Ci dwaj młodzi chuligani, którzy nawarzyli piwa na Czarkonie, spędzili niemało czasu z Arlebarem, ucząc się od niego zaklęć przemiany — wyjaśniła Bess, mrugając porozumiewawczo okiem i przytykając palec do nosa. — Więc Arlebar będzie wiedział, jakie zaklęcie na mnie rzucono, i Keddie mnie odczaruje bez żadnych skutków ubocznych! — wykrzyknęła uszczęśliwiona Księżniczka. — Dobra robota, Bess — pochwalił Kedrigern. — Jutro skończę to, co mam do zrobienia i wyruszę... — przerwał, po czym zapytał: — Bess, wiesz cokolwiek o przyzywaniu wodnych duchów? — Przykro mi, kochaniutki. Nie mam o nich zielonego pojęcia. — Tak tylko pytam. Panglunder z Mrocznego Boru pilnie potrzebuje jednego afanka, a ponieważ i tak będę przejeżdżał przez Mroczny Bór po drodze do Rzeki Niedoli... Zresztą, popracuję nad tym w drodze. — Kiedy wyruszamy? — spytała Księżniczka z podnieceniem. — Wyruszam. Jutro. Sam. Nie odważyłbym się zabrać ciebie ze sobą, najdroższa. To zbyt niebezpieczne. — Możesz nas ochronić zaklęciem. — Nie jestem zrobiony z magii. Wyczerpałbym całą moc, gdybym miał nas chronić przez całą drogę, i nic by mi nie zostało, kiedy bym wreszcie dotarł do Arlebara. — Tyle samo zużyjesz na ochronę siebie samego, co i nas dwojga — zauważyła. — Ale podróżując samotnie, najdroższa, mogę podejmować ryzyko, na które nigdy bym się nie odważył, gdybyś była ze mną. Tymczasem pozostając tutaj, będziesz całkowicie bezpieczna. Nie będę się o ciebie martwił. Będę się mógł skoncentrować na zadaniu, które mnie czeka. — A na czym ja się będę koncentrować, siedząc w misce z mchem? — zapytała ostro Księżniczka. — Sądzisz, że ja się nie martwię? A jeśli cię zabiją? — Przynajmniej jedno z nas przeżyje. — A jedno z nas nadal będzie ropuchą! — wykrzyknęła Księżniczka piskliwym, gniewnym głosikiem. — Albo pojadę z tobą, Keddie, albo wracam do bagna. — Najdroższa, bądź rozsądna. — Ona jest rozsądna — wtrąciła się Bess. — Chce jechać z tobą, zamiast siedzieć przez pół roku w misce czekając, aż wrócisz. Księżniczka nie odezwała się, ale z jej misy dobiegło ciche, pełne urazy pluśnięcie. Kedrigern wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. — Ale to będzie niebezpieczne — powiedział, rozkładając ręce. — Czy tego nie rozu- 45 miecie? Bardzo niebezpieczne! — Dla niej to nie ma znaczenia, Keddie — odparła Bess. — Niech mówi za siebie — burknął czarodziej. — Nie dbam o niebezpieczeństwa. Chcę jechać — odezwał się dzielny głosik. — Sam widzisz — Bess uśmiechnęła się dobrotliwie. Kedrigern usiadł z powrotem i zapatrzył się w mrok z miną męczennika. — O, do licha — powiedział cicho. — O, do licha. — No, skoro wszystko ustalone, będę się zbierać. Pewnie chcecie wcześnie ruszyć. — Tak — odparł ponuro Kedrigern. — Nie ma sensu, żebyś latała w taką pogodę, Bess. Zostań na noc, a rano wyruszymy wszyscy razem — zaproponowała Księżniczka. — To miło z twojej strony, złotko, ale zostawiłam garnek na ogniu i muszę go przypilnować — odparła Bess, podnosząc się z krzesła i masując sobie krzyż. — Wyruszyłabyś zaraz z rana. — Licho wie, co bym zastała w domu, gdybym wróciła później niż za godzinę. Paskudna pogoda na latanie, ale nie ma rady, kochaniutka. — Przyniosę ci miotłę — zaofiarował się Kedrigern. Wszedł do hallu. W kącie stała kałuża, ale miotły nigdzie nie było widać. Kedrigern zauważył mokry ślad wiodący do kuchni. Trafił za nim do szafy na szczotki. Drzwiczki były uchylone, a wewnątrz słychać było szuranie i chichoty. — Wychodzić mi zaraz, wszyscy — rozkazał, otwierając drzwi na oścież. Rozległy się stłumione odgłosy szamotaniny. Pierwsza pokazała się miotła Bess, a za nią, trochę potargany, zmywak na długiej rączce. Stara, zużyta szczotka popychała ich przed sobą, wyglądając na bardzo rozgniewaną. — Ładnie się zachowujesz — skarcił miotłę Kedrigern. — Dostałaś miły suchy kąt tylko dla siebie, ale musiałaś roznosić mi błoto po podłodze... — Na te słowa zmywak próbował ukradkiem zetrzeć mokry ślad. Kedrigern powstrzymał go gniewnym spojrzeniem. — I sprowadzać moich domowników na manowce. Chociaż nie mogę powiedzieć, żeby się bardzo opierali — ciągnął. Zmywak skurczył się w sobie, szukając oparcia u flegmatycznej starej szczotki. — No, chodź już. Bess czeka. A wy dwoje, z powrotem do szafy. Miotła poszurała przez kuchnię do hallu, nie okazując skruchy. Na widok Bess, stojącej z założonymi rękami i surowym grymasem na brzydkiej twarzy, zwolniła jednak i przysunęła się do ściany, poza zasięgiem czarownicy. — Znowu to samo, tak? — spytała Bess. Miotła wcisnęła się do kąta i skuliła, próbując wyglądać na jak najmniejszą. Bess wpatrywała się w nią płonącym wzrokiem. Kedrigern, stojący obok, dodatkowo zmroził ją surowym spojrzeniem. — W szafie na szczotki, prawda? — zapytała Bess. 46 — Tak. — Nawet przez dziesięć minut nie potrafisz się przyzwoicie zachować w porządnym domu — zbeształa ją czarownica. — Jak ci nie wstyd! Wynoś się na zewnątrz i czekaj tam na mnie. Tylko mi nie przemoknij! Kedrigern odryglował drzwi i miotła chyłkiem wysunęła się przez wąską szparę. Kiedy drzwi ponownie zostały zamknięte, Bess powiedziała ponuro: — Pozbyłabym się jej od razu, gdyby nie to, że lata gładko jak żadna. I szybko. W taką noc nie zaufałabym innej miotle. Gdyby tylko nie bałamuciła zmywaków... — Nic się nie stało, Bess. To był tylko flirt. — Może tutaj nic się nie stało, ale przez jej sprawki nie mogę u siebie trzymać drugiej miotły ani zmywaka. Ładną mam przez nią reputację. — Rozumiem, że to może być nieprzyjemne. Bess westchnęła i skinęła głową. Po chwili rozpogodziła się. — Ma też dobre strony. Poleci do domu dwa razy szybciej niż zwykle, żeby mi się przypodobać, a kiedy wstanę rano, cały dom będzie pięknie wysprzątany. Tyle tylko, że ciągle muszę ją mieć na oku. — Doskonale rozumiem. — A więc wyjeżdżacie jutro, ty i Księżniczka? — Tak. Naprawdę chciałbym ją przekonać, żeby została w domu. Może gdybyś ty z nią porozmawiała... — Nie ma mowy — odparła Bess kategorycznie. — Nastawiła się na wyjazd i nie mam zamiaru pokrzyżować jej planów. — Ale niebezpieczeństwa! — Oj, Keddie, wielki z ciebie czarodziej, ale nie masz pojęcia o kobietach! Księżniczka nie chce być bezpieczna, wiedząc, że ty wystawiasz się dla niej na wszelkie możliwe niebezpieczeństwa. Żadna kobieta nie chciałaby tego. — Nie chce? — Nie. I pamiętaj, to nie jest jakaś tam zwyczajna księżniczka. Zna się trochę na magii. Jeszcze się będziesz cieszył, że ją zabrałeś. — Nie pomyślałem o tym — przyznał Kedrigern. — Jak to mężczyzna. A skoro o tym mowa, mam tu coś jeszcze, co ci się przyda — oznajmiła Bess, przetrząsając zakamarki swojego postrzępionego szala i wyciągając spod niego solidnie zakorkowaną butelkę. — Nalewka na bagiennym wężu. Ze świeżego nastawu. — Naprawdę nie wiem, czy powinienem... — odparł czarodziej, unosząc dłonie, kręcąc głową i cofając się o krok. — Tam, gdzie jedziesz, jest zimno, mokro i dziko, a łyk mojego najlepszego od razu postawi cię na nogi. I świetnie się nadaje do rozpalania ognia — nalegała Bess wciska- jąc mu butelkę. — Uważaj tylko, żeby ci nie kapnął na skórę. — Postaram się. Dzięki, Bess. Leśna wiedźma wystartowała gładko, zatoczyła koło i śmignęła w stronę domu, popychana wściekłym wiatrem. Kedrigern wszedł do chaty, otrząsnął się, zamknął i zaryglował drzwi i wrócił do miłego ciepła kominka. Księżniczka spała głęboko na swoim posłaniu z wilgotnego mchu, w domu panowała cisza. Czarodziej spojrzał tęsknie na ledwie napoczęty puchar doskonałego wina od Voscona. Ale zaklęcie dla Panglundera nie było jeszcze skończone, a praca nad zaklęciami wymaga jasnej głowy. I trzeba się jeszcze spakować. Księżniczka nie mogła mu w tym pomóc, a Ciapek tylko by nabałaganił. A następnego dnia czekała przecież podróż. 48 Rozdział piąty Gdy kochanek okazuje się niewierny... W jasnym blasku słońca i pod błękitnym niebem przejście przez Nagie Góry nie sprawiało trudności; prawdę mówiąc, ku głębokiemu niezadowoleniu Kedrigerna, okazało się wręcz przyjemne. Szlak był suchy i wolny od śniegu, wiatr łagodny, powietrze orzeźwiające. Czarodziej ani razu nie miał okazji, by wyrazić jakiekolwiek zarzuty pod adresem tego etapu podróży. Całkiem inaczej przedstawiały się sprawy na nizinach. Leśne powietrze było ciężkie i wilgotne, przesycone wonią rozkładu. W ocienionych zagłębieniach leżały brudne płaty topniejącego śniegu, znad których unosiła się zimna mgiełka. Woda ściekała z czarnych pni drzew; szelest spadających kropel tworzył tło dla plaskania i cmokania kopyt wielkiego konia, z trudem posuwającego się naprzód po błotnistym szlaku. — Czy to nie wspaniałe? — zapytała Księżniczka ze swojego miejsca na ramieniu Kedrigerna. Odpowiedziało jej nieokreślone mruknięcie. — Uwielbiam podróżowanie. Powinniśmy częściej wędrować, Keddie. Jeśli nie będziemy uważać, wkrótce obrośniemy mchem. Kedrigern nic nie powiedział na tę uwagę. — Czujesz, jak pachnie powietrze? — spytała Księżniczka radośnie. W nagłym przypływie frustracji Kedrigern wykrzyknął: — To najgorsze miejsce, w jakim byłem, i najgorsza możliwa pora na podróże! Mogliśmy siedzieć w domu, przy ciepłym ogniu, w suchych ubraniach, a popatrz tylko, w co się wpakowaliśmy! — To ty siedziałbyś przy ogniu w suchym ubraniu — odparła Księżniczka chłodno. — Ja tkwiłabym na wilgotnej kępce mchu, próbując nie myśleć o muchach. Sądziłam, że bardziej ci na mnie zależy. — Kochanie, wybrałem się w tę obrzydliwą podróż wyłącznie ze względu na ciebie. Ale nadal uważam, że to najgorsza pora na podróżowanie. 49 — Twoim zdaniem każda pora jest zła. — Tak, i mam rację. Ale koniec zimy jest najgorszy. Ta wilgoć... i błoto... — czarodziej otrząsnął się z obrzydzeniem. — Co ci się nie podoba w wilgoci i błocie? Niektórzy bardzo to lubią. — Nie wszyscy, moja droga. — Ale ja to lubię, przynajmniej dopóki jestem ropuchą, co chyba nieprędko się zmieni. Dlaczego nie możemy pojechać prosto do Arlebara? Czy musimy się zatrzymać u Panglundera? — To po drodze. Nie zabawimy długo. Uwolnię tylko Lalloree od płomieni i zaraz następnego dnia możemy ruszać w drogę. Cóż to za ulga przespać się pod dachem. — Może dla ciebie. — Znajdę ci ładną, wygodną misę z mchem. — Dziękuję bardzo — fuknęła Księżniczka. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, aż dotarli na skraj Smętnego Trzęsawiska. Powietrze było zimne i mgliste. Nagie drzewa, ogołocone z gałęzi, majaczyły upiornie między pasmami bieli. — Keddie, zatrzymajmy się na chwilę. Chciałabym się trochę popluskać — poprosiła Księżniczka. — Oczywiście, kochanie. Doskonały pomysł. Ja tymczasem coś zjem i przespaceruję się po okolicy. Kedrigern zsiadł z konia ostrożnie, by nie strącić Księżniczki, i pochylił się, żeby ułatwić jej zejście. Skoczyła głową naprzód prosto do kałuży, rozpryskując wodę jak dziecko w kąpieli i wydając radosne dźwięki, typowe dla zadowolonych płazów. Kedrigern usiadł na względnie suchym pniaku, wyjął z sakwy kawałek chleba i zabrał się do jedzenia, przypatrując się żonie z zachwytem. Księżniczka była schludną, pełną wdzięku ropuszką, w niczym nie przypominającą wielkich, ponurych stworzeń, tkwiących bez ruchu na brzegu trzęsawiska. Pospólstwo, oto czym były. Urodzenie poznać nawet po żabie, pomyślał. Skończywszy posiłek wstał, przeciągnął się i wolno ruszył skrajem bagien. Kiedy przechodził, ropuchy wszelkich rozmiarów wskakiwały z pluskiem do wody, poskrzekując ze strachu i niezadowolenia. Kedrigern uśmiechał się do nich, ostrożnie stawiając stopy, by nie skrzywdzić nieostrożnych lub roztargnionych płazów. Dotarł do znajomego pagórka i zatrzymał się na chwilę. Na szczycie rozsiadła się dość spora ropucha, wytrzeszczając na niego oczy. — Witaj — powiedział przyjaźnie. Nie otrzymawszy odpowiedzi, poza kolejnym zimnym spojrzeniem, ciągnął dalej: — Wybrałaś sobie na odpoczynek historyczne miejsce, chociaż jestem pewien, że nie masz o tym pojęcia. Na tym samym pagórku uwolniłem piękną księżniczkę od zaklęcia, które zmieniło ją w ropuchę. A zaledwie ostatniej jesieni 50 uczyniłem to samo dla przystojnego księcia. Ropucha nie drgnęła i nie wydała dźwięku. Siedziała, wbijając w Kedrigerna błyszczące oczy. — Biedny książę — powiedział Kedrigern, wzdychając współczująco. — Wkrótce potem musiałem go z powrotem zakląć w ropuchę. Zresztą uważam, że biedak i tak wykręcił się tanim kosztem. Gdybyś widziała, co Fraigus z nim zrobił... Na dźwięk imienia Fraigusa ropucha skrzeknęła gniewnie i zaczęła wściekle podskakiwać. Kedrigern drgnął i nagle poznał, kogo ma przed sobą. — Książę! Biedaku, nie chciałem cię urazić. Do licha... — zawołał Kedrigern, gdy ropucha, z ostatnim pełnym wściekłości „Brerep” opuściła swój posterunek i opisawszy wdzięczny łuk w powietrzu skoczyła nie w stronę bagna, ale w wysoką trawę na skraju i, gdzie spokojnie pasł się kary wierzchowiec. Czarodziej pokręcił głową ze smutkiem i wrócił w poważnym nastroju na miejsce, gdzie zostawił Księżniczkę. Wyskoczyła z wody na powitanie, a jej dobry nastrój udzielił się również jemu. Niczego nie zauważyła, więc on też nie wspomniał o spotkaniu z nieszczęśliwym księciem. — Jakie to cudowne! Jakie orzeźwiające! — wykrzykiwała w uniesieniu. — Muszę przyznać, Keddie, że życie ropuchy ma swoje dobre strony. Choćby to, że można się pluskać, swawolić i dokazywać... jak wspaniale! — Z pewnością księżniczki też mogą dokazywać i swawolić. A nawet pluskać się, jeśli mają ochotę. — Ależ nie, skądże. Wykluczone. Księżniczka nie może tak po prostu wskoczyć do wody. Księżniczka nie pluska się, tylko bierze kąpiel. To skomplikowany ceremoniał. Miałam mnóstwo służących, którzy pilnowali, żeby nikt nie podglądał, kobiety pomagały mi się rozbierać, inne kobiety mnie namydlały i spłukiwały, i wycierały, jeszcze inne skrapiały mnie wonnościami po kąpieli, rozczesywały mi włosy i stroiły w piękne szaty. — Pełny luksus — zauważył Kedrigern. — No tak, chyba masz rację. Ale zawsze był taki tłok! Przyjemnie mieć trochę prywatności. — W naszym domku miałaś prywatność — nie oparł się pokusie, by to podkreślić. — Tylko w wannie, Keddie. To nie to samo, co kąpiel na łonie natury. — Powiedz mi, co jeszcze pamiętasz z czasów, gdy dorastałaś w królestwie swojego ojca? — No, pamiętam kąpiele. I moje osiemnaste urodziny. Trudno zapomnieć. I pamiętam kuglarzy, których tato sprowadzał podczas świąt. — Czy wiesz, kochanie, że nigdy nie mówisz o swojej rodzinie? Nawet mi nie powiedziałaś, jak się nazywał twój ojciec. 51 Księżniczka milczała przez chwilę, pogrążona w myślach, zanim odparła stłumionym głosem: — Szczerze mówiąc, Keddie, nadal tego nie pamiętam. — A jak miała na imię twoja matka? — Też nie pamiętam. Nawet nie wiem, jak oboje wyglądali. — Majestatycznie? — zasugerował. — Na pewno. Ona była... bardzo piękna, a on... on miał kłującą czarną brodę. Ale gdyby przyszli teraz i stanęli obok mnie, nie poznałabym ich. — Oni pewnie też by cię nie poznali. — Keddie, czy ja kiedykolwiek odzyskam pamięć? A jeśli to część zaklęcia? — wykrzyknęła Księżniczka z przerażeniem. — Nie, kochanie. Zaklęcia transformacji z reguły nie powodują utraty pamięci. Inaczej straciłyby cały sens. — Może ktoś się pomylił w zaklęciu? Albo może to skutek tych wszystkich czarów, które na mnie rzucano? Pomieszały się ze sobą i coś poszło nie tak, jak trzeba. — Nie martw się. Kiedy odzyskasz własną postać, popracujemy również nad twoją pamięcią — pocieszał ją Kedrigern. Księżniczka jednak nie dała się pocieszyć. — Nie dość, że jestem ropuchą, to jeszcze ropuchą pozbawioną wspomnień! — jęknęła. — Przecież pamiętasz nasze wspólne przeżycia. A wczoraj wieczorem rozpoznałaś Bess. — To prawda. — I na pewno pamiętasz Tristavera. I Grodzia. I Conhoona, Buroka, i Rhysa ap Gwalltera. Nie mogłaś zapomnieć Rhysa ap Gwalltera. — Pamiętam ich wszystkich. Pamiętam dzień, kiedy przybyłeś nad trzęsawisko i jaki wydawałeś się smutny i samotny, gdy ujrzałam cię po raz pierwszy. Nie wiedziałam, kim jesteś, ale pomyślałam, że jesteś bardzo przystojny. — No widzisz — rozpromienił się Kedrigern. — Chociaż nie nazwałabym cię eleganckim czy wytwornym. — ciągnęła. — O ile pamiętam, nosiłeś ten sam strój co teraz. Ale miałeś uczciwą, miłą twarz. — Twoja pamięć wydaje mi się doskonała, kochanie. — Ale nie sięga zbyt daleko wstecz. Zanim przybyłeś, było tylko jedno wielkie bagno. — Zajmiemy się tym, jak tylko zdejmiemy z ciebie zaklęcie — zapewnił ją Kedrigern. — Jesteś gotowa do dalszej podróży? — Opuszczamy trzęsawisko? — Będziemy jechać skrajem bagien jeszcze przez parę dni. Znajdziesz niejedną oka- 52 zję, żeby sobie popływać. Księżniczka wskoczyła na jego wyciągniętą dłoń, a stamtąd na ramię. Kiedy usadowiła się wygodnie, Kedrigern dosiadł konia. Droga wznosiła się nieco w tym miejscu, była więc stosunkowo sucha i twarda. Wierzchowiec ruszył równym kłusem. Ani Księżniczka, ani Kedrigern nie odzywali się przez jakiś czas; nagle czarodziejowi przyszła do głowy pewna myśl. — Jak sądzisz, moja droga, ile czasu spędziłaś w bagnie? — zapytał. — Och, co najmniej... no, sporo czasu. Może nawet rok. Albo kilka lat. — Jesteś pewna, że nie dłużej? Rozważała pytanie przez chwilę. — Możliwe. W bagnie wszystkie dni wydają się takie same. Dlaczego pytasz? — Po prostu byłem ciekaw. Wędrowali skrajem trzęsawiska, a Kedrigernowi wciąż tkwiła w myślach uwaga Księżniczki o monotonii życia w takim otoczeniu. Po kilku dniach miał wrażenie, że spędził tu wiele lat, czekając, aż zdarzy się coś interesującego. Pomimo wszelkich kąpielowych zalet, bagno nie było miejscem atrakcyjnym dla czarodzieja. Na koniec opuścili Smętne Trzęsawisko i zagłębili się w Mroczny Bór, miejsce ponure, ale nie tak wilgotne jak bagna i niezwykle ciche. W nocy spali głęboko, bezpieczni za ostrzegawczym zaklęciem, rozciągającym się niemal na odległość dwustu metrów we wszystkich kierunkach. Znaleźli kępy delikatnej młodej trawy dla konia, liczne źródła czystej zimnej wody do picia i na kąpiele dla Księżniczki. Kedrigern odkrył, że żyzna ziemia rodzi wiele rzadkich i użytecznych ziół. Podróż po bitym szlaku była łatwa i wygodna. Nie mieli żadnych powodów do obaw, nie widzieli ani śladu zagrożenia. A jednak, mimo niewątpliwych udogodnień, jakie las oferował podróżnym, Kedrigern i Księżniczka czuli się tutaj nieswojo. Dostrzegli parę ptaków, ale nie słyszeli ich śpiewu. Od czasu do czasu po pniu przemknęła wiewiórka, ale nie widać było innych śladów życia. Cisza, początkowo kojąca, z czasem zaczęła się wydawać przygnębiająca, wręcz złowróżbna. By podnieść siebie i Księżniczkę na duchu, Kedrigern próbował recytować poezje, ale dźwięk samotnego głosu we wszechogarniającym milczeniu brzmiał zgoła pogrzebowo, więc czarodziej nie przebrnął nawet przez pierwszą zwrotkę „Wesołego kuglarza”. Po tej próbie oboje milczeli przez długi czas. — Jak daleko jeszcze do zamku Panglundera, Keddie? — spytała Księżniczka, kiedy po południu zatrzymali się na odpoczynek. — Już niedaleko. Powinniśmy tam zajechać jutro o tej porze. — Niebiosom niech będą dzięki. To przygnębiające miejsce. Miałam niemal wrażenie, jakby smutek unosił się w powietrzu — powiedziała Księżniczka z drżeniem. — Rzeczywiście, dość tu ponuro — zgodził się czarodziej. — Parę lat temu było tu o wiele więcej ruchu. Podróż przez Mroczny Bór w tamtych czasach niejednego kosz- 53 towała życie. Zbóje, rabusie, i bandyci, dzikusy, złodzieje, barbarzyńcy... rodzina trolli... samotny ogr,.. wszyscy bardzo niesympatyczni. — Przynajmniej coś się działo. — Niewątpliwie. Morderstwa, rabunki, gwałty, tortury, grabieże, orgie, masakry... nikt się nie nudził w Mrocznym Borze. Panglunder położył temu kres. — Wygląda na to, że położył kres wszystkiemu. — Panglunder to bardzo sumienny człowiek. Przez pewien czas oboje milczeli w zamyśleniu, potem Księżniczka odezwała się znowu: — Wydaje mi się, że chodzi o coś więcej niż nieobecność zgiełku i tłumów. Jakby cały las był przesycony smutkiem, zgryzotą , i przygnębieniem. — Dziwne, że tak mówisz. Istnieje pewna legenda o Mrocznym Borze. W tych okolicach nie ma kawałka ziemi, z którym nie wiązałaby się jakaś opowieść. — Jaka legenda? — No, wiesz, dzielny król, piękna królowa, zły czar rzucony na ich jedyne dziecko, rozpacz, ból, w końcu wszystko się wali i tylko wiatr wyje w ruinach, opłakując utracone szczęście. Nic specjalnego. — Mógłbyś przynajmniej okazać trochę współczucia — zauważyła Księżniczka z lekką irytacją. — Moja droga, ciągle się słyszy podobne historie. Wystarczy, że się zawali obora, a zawsze znajdzie się pod ręką jakiś chłop, gotów przypisać to złym czarom. Nierzadko jest to po prostu kwestia wadliwej konstrukcji i tandetnego wykonania, ale legendy nigdy nie podają takiej przyczyny. O wszystko obwinia się czarodziejów albo czarnoksiężników i ich zaklęcia. — A twoim zdaniem dlaczego Mroczny Bór jest taki ponury? Kedrigern zamyślił się nad jej pytaniem. Wstał, w zamyśleniu otrzepał płaszcz i ukląkł, żeby podnieść Księżniczkę. Wsiedli na konia i jechali przez jakiś czas, a on ciągle milczał. — I co? — zapytała wreszcie Księżniczka. — Prawdopodobnie zły czar — odparł. Rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale on niewinnie wpatrywał się w drogę. Tej nocy rozbili obóz na niewielkim wzgórzu. Następnego dnia droga łagodnie, lecz stale pięła się pod górę. Po południu ze szczytu wzniesienia ujrzeli zamek Panglundera, wieńczący szczyt góry na północy. Była to ponura, funkcjonalna budowla z ciemnego kamienia, kanciasta i przysadzista, z wieżą strażniczą na każdym rogu i basztą wznoszącą się w środku. Jako warownia była godna podziwu, jako rezydencja, nawet na jedną noc, mało zachęcająca, przynajmniej w opinii Księżniczki. 54 — Wygląda mi na miejsce, gdzie wbija się ludzi na pal — zauważyła. — Nie zaprojektowano jej jako pałacu rozkoszy, moja droga. — To widać. Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać Panglunder. — Zupełnie zwyczajnie. Może trochę brak mu ogłady, ale to przyzwoity człowiek. — Jakbym go widziała. Czerwona twarz, pierś jak beczka, włochate nozdrza, bez szyi. Specjalista od wymyślnych przekleństw. Kuflami żłopie piwo, śpiewając wojenne pieśni, po czym popada w pijacki sentymentalizm i wspomina przyjaciół, którzy zostali gdzieś daleko. Odrażające. — Czy to wspomnienia z zamku twojego ojca? — To nie było konieczne, Keddie — odparła lodowato. — Opis był tak drobiazgowy, że sądziłem, iż zaczerpnęłaś go z życia, najdroższa. Księżniczka wydała pełne wyższości prychnięcie i milczała przez dłuższą chwilę. Kiedy wrócili na szlak wiodący pośród lasu i stracili zamek z oczu, powiedziała: — Właściwie opisywałam naszego sąsiada, wielkiego brutala. Kiedy tatuś był na mnie zły, zawsze groził, że mnie za niego wyda. — Chyba wraca ci pamięć, kochanie. — Niezupełnie. Nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. — Nie sądziłem, że ci na tym zależy. — Nie o to chodzi. — Masz rację. Ale nie obawiaj się, że Panglunder okaże się podobnym brutalem. Czeka cię miłe zaskoczenie. — Będę mile zaskoczona, jeśli on jednak ma szyję — odparła Księżniczka. Wyjechali spomiędzy drzew na polanę i ujrzeli przed sobą Mon Chagrin, zamek Panglundera, jeszcze bardziej imponujący z. tej perspektywy, wznoszący się groźnie na szczycie długiego zbocza. Na skraju lasu Kedrigern ściągnął wodze swego wielkiego karego wierzchowca. Przez chwilę lustrował zamek nie uzbrojonym okiem, po czym wyciągnął medalion gildii i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Potem schował medalion i raz jeszcze zwrócił wzrok w stronę zamku. — Wiem, stało się coś złego — odezwała się Księżniczka. — Nie, nic złego się nie stało. Raczej dziwnego. — Co? — Zamek wygląda... no, wygląda przyjemnie. Przy bramie stoją donice z kwiatami. Tablice na baszcie zostały świeżo pomalowane. U podstawy wież strażniczych zasadzono dywan z kwiatów, podkreślający naturalny kolor kamienia. Właściwie brakuje tylko powitalnego transparentu. — Może zamek zmienił właściciela. — Niemożliwe. Nie tak szybko. Wiadomość od Panglundera otrzymałem niecałe trzy tygodnie temu, a oblężenie trwa... a to co, u licha?... — wykrzyknął Kedrigern, grzebiąc 55 za pazuchą w poszukiwaniu medalionu i podnosząc go do oczu. — Co się dzieje? — Dwóch ludzi Panglundera wywiesza powitalny proporzec. Muszę przyznać, że od mojej ostatniej wizyty Panglunder nabrał dworskich manier. Jestem pod wrażeniem. — Najwyraźniej kobiecy wpływ — stwierdziła Księżniczka wesoło. Ruszyli pod górę szerokim gościńcem wiodącym do zamku. Ledwie wynurzyli się z lasu, kiedy jakaś postać na koniu wypadła z zamkowej bramy i ruszyła cwałem w ich kierunku, machając szaleńczo rękami. Kedrigern pomachał w odpowiedzi. — To Panglunder. Wyjechał powitać nas osobiście — wyjaśnił. — Schowam się w twoim kapturze. — Nie ma potrzeby, kochanie. Panglunder będzie zachwycony, mogąc cię poznać. — Keddie, nie wyglądam najlepiej. — On to zrozumie. Wyjaśnię mu... — Keddie, ja jestem ropuchą! Nie chcę nikogo poznawać, dopóki wyglądam jak żaba! — wykrzyknęła Księżniczka i z gracją wskoczyła mu do kaptura. — Jak sobie życzysz, najdroższa. — I nie mów nikomu, że jestem z tobą — usłyszał jej stłumiony głosik. Panglunder zatrzymał konia u boku czarodzieja, wzbijając wielką chmurę kurzu. Kedrigern żałował, że Księżniczka nie może go zobaczyć, bo rycerz w niczym nie przypominał pozbawionego szyi brutala, jakiego się spodziewała. Jak na kogoś słusznie zwanego Nieugiętym, człowieka, który zdobył tytuł najwyższego władcy Mrocznego Boru i utrzymał go mimo wielu przeszkód, Panglunder był niepozorną postacią. Niski i delikatnej budowy, dłonie miał małe, palce — te, które nie zostały zniekształcone albo odcięte — długie i delikatne. Jego oczy miały barwę wodnistego błękitu; mrugał bez ustanku, jakby ciągle dziwiąc się temu, co go otacza. Włosy, o trudnym do opisania brązowawym kolorze, po bokach sterczały nieporządnie, a na czubku głowy były wyraźnie przerzedzone. Miał długi wąski nos i raczej niepozorny podbródek. Krótko mówiąc, Panglunder nie wyglądał na groźnego wojownika, chociaż na pewno nikt nie czynił mu z tego powodu zarzutów. Przywitał czarodzieja serdecznie i wylewnie. — Na mą duszę, dobrze cię widzieć znowu, Kedrigernie! — wykrzyknął głosem, który rozlegał się na całej polanie i odbijał echem od zamkowych murów. — Cóż za niespodzianka! Co cię sprowadza do Mrocznego Boru, przyjacielu? Zanim Kedrigern zdążył odpowiedzieć na te zdumiewające słowa, Panglunder wyjaśnił ochrypłym szeptem: — Ani słowa, że po ciebie posłałem, cokolwiek się zdarzy. Po prostu przejeżdżałeś, to wszystko... — Po czym ryknął: — Musisz zostać na kolacji. Zatrzymaj się na nocleg, czcigodny mistrzu! Zostań na całe lato! Jakże miło cię wi- 56 dzieć! Poprzez zasłonę kurzu wznieconego przez Panglundera, Kedrigern spostrzegł zbliżającego się rumaka. Dosiadała go kobieta o postawie pełnej godności. Wydawała się znajoma, ale chmura pyłu utrudniała rozpoznanie. — Memanesha? — zapytał. — Tak. Nie może się dowiedzieć — usłyszał cichą odpowiedź, po czym Panglunder huknął znowu: — Największa niespodzianka W tym roku! Cóż cię sprowadza w te strony, mistrzu? — Przejeżdżałem przypadkiem — odpowiedział głośno Kedrigern. — Umówiłem się w sprawie zaklęcia z pewnym człowiekiem zza rzeki. Jak ci się powodzi, Panglunderze? — Doskonale. Wspaniale. Po prostu cudownie. — Miło mi to słyszeć. — Wszystko układa się tak, że lepiej nie może. Nieprawdaż, Memanesho? — zwrócił się Panglunder do kobiety, która właśnie do nich dołączyła. — Całkiem nieźle, Pannie — odparła Memanesha. Utkwiła swoje ciemne oczy w czarodzieju. — I spodziewam się, że nadal tak będzie, o ile nikt nie zacznie się wtrącać w nasze sprawy. — To wykluczone — zapewnił ją Panglunder gorąco. — Mam nadzieję. Dobrze wyglądasz, Kedrigernie. Nadal specjalizujesz się w przeciwzaklęciach? — zapytała ze słodkim uśmiechem. — Od czasu do czasu wymyślam jakiś drobny czar, pani Memanesho. Tu i tam. Wiesz, jak to jest, pani. — Na przykład tutaj? — zapytała z naciskiem. — Teraz? — Och, nie, nie tu i teraz. Podróżuję w czysto prywatnych sprawach. Muszę odszukać czarodzieja, który mieszka kawał drogi za Gospodą Na Skraju. — Rozumiem. Jesteś przejazdem — powiedziała Memanesha. — Tylko przejazdem, pani. — A więc musimy ci zapewnić wszelkie wygody na czas twojego, niestety zbyt krótkiego pobytu i posłać cię w dalszą drogę wypoczętego. Ruszajmy, Pannie — powiedziała czarodziejka. Skierowała rumaka w stronę bramy. Panglunder przyłączył się do niej, zdołał jednak wcześniej mrugnąć z wyrazem ulgi i wdzięczności do czarodzieja, który bez słowa ruszył za nimi w kierunku Mon Chagrin. * * * Po gorącej kąpieli i odświeżającej drzemce, w świeżo wyszczotkowanych szatach i butach wypolerowanych do połysku, Kedrigern udał się na wystawną kolację, przygo- 57 towaną z najwyższym staraniem, której towarzyszyły wina dorównujące jakością trunkom Voscona. Długo zabawił przy stole ze swoimi gospodarzami i uznał ich za sympatyczną parę. Stulecia były łaskawe dla Memaneshy. Jej skóra pozostała gładka, figura zachowała wdzięczną smukłość, błyszczące włosy tworzyły wokół głowy bursztynową aureolę przetykaną nitkami złota. Jedyne świadectwo długiego i bogatego w doświadczenia życia kryło się w smoliście czarnych oczach. Człowiek, który nieostrożnie w nie spojrzał, mógł się zatracić na zawsze. Nawet Kedrigern, przezorny i chroniony zaklęciem, czuł mglisty niepokój za każdym razem, gdy spoczywało na nim długie spojrzenie czarodziejki, i usilnie starał się unikać jej wzroku. W efekcie Panglunder został poddany bardziej drobiazgowym oględzinom niż zwykle. Rycerz nie wyglądał bardziej imponująco niż przy powitaniu; prawdę mówiąc, w luźnej szacie oblamowanej futrem, o wiele na niego za dużej, przypominał raczej dziecko w dezabilu niż kogoś, kto zasługuje na przydomek „Nieugięty”. Jednakże wbrew pozorom był nieugięty z całą pewnością. Jeśli coś postanowił, zawsze przeprowadzał swoją wolę. To chyba z powodu tej siły charakteru, myślał Kedrigern, Panglunder wzbudził zainteresowanie kobiety pokroju Memaneshy, która swego czasu była małżonką króla. Panglunder pociągał również kobiety innego typu — jak choćby księżniczka Lalloree, o której jak dotąd nie padło ani jedno słowo. Zdecydowanie musiało chodzić o charakter, osądził Kedrigern. Przecież nie wygląd zewnętrzny ani błyskotliwe wypowiedzi. Podczas przerwy w rozmowie przy stole jego myśli zwróciły się ku Lalloree. Nadal nikt nie wspomniał jej imienia i Kedrigern uznał to za złą wróżbę. Może czarodziejskie płomienie Memaneshy wybuchły nagle i po biednej dziewczynie została jedynie kupka popiołu? Niemiły temat do rozważań, szczególnie wobec panującego w zamku radosnego nastroju. Panglunder był nieugięty, ale nie pozbawiony serca. Niewykluczone, że Memanesha usunęła wszelkie wspomnienia o młodej księżniczce z umysłu najwyższego władcy. Ale w takim razie, dlaczego tak się spieszył, żeby nakazać Kedrigernowi milczenie? Wszystko to było bardzo dziwne. — Pannie i ja rozmawialiśmy o twojej wyprawie, Kedrigernie. Wspominałeś, że masz zamiar odszukać jakiegoś czarodzieja? — zapytała Memanesha, przerywając niespodziewanie jego rozważania. — To prawda. Chciałem zasięgnąć jego rady w sprawie pewnego zaklęcia, które muszę zdjąć. — Mówiłeś, że mieszka gdzieś za Gospodą Na Skraju, tak? — Tak. Nie jestem pewny, gdzie dokładnie, ale zamierzam wypytać o niego w gospodzie. — Co to za miejsce, ta Gospoda Na Skraju? — chciał wiedzieć Panglunder. Czarodziej i czarodziejka wymienili ukradkowe spojrzenia, pełne zawodowego nie- 58 pokoju. Memanesha skinęła głową, oddając głos Kedrigernowi. — To bardzo... interesujące miejsce — zaczął czarodziej ostrożnie. — Nie takie, jak zwykła gospoda. — Chcesz powiedzieć, że jest tam czysto? — zapytał Panglunder i roześmiał się głośno z własnego dowcipu. — Bardzo czysto — zapewniła go Memanesha. — Dziwaczna nazwa, Gospoda Na Skraju. Na skraju czego? Koniec świata znajduje się setki mil stąd. Wiem o tym. Spotkałem raz człowieka, który tam był. Popatrzył w dół i zakręciło mu się w głowie. Mało nie spadł. Więc na skraju czego jest ta gospoda? — Tak jakby... na skraju wszystkiego — niechętnie odpowiedział Kedrigern. — Jak to wszystkiego? Skał? Rzeki? — Nie, nic w tym rodzaju. — Lasów? Na skraju morza? — Na skraju rzeczywistości — odparł Kedrigern. Ponieważ Panglunder zamrugał tylko nieco szybciej niż zazwyczaj, czarodziej wyjaśnił: — To taki punkt przecięcia, gdzie spotyka się to, co jest, z tym, co mogło być, ale nie jest, i z tym, co nie jest, chociaż powinno. — I tym, co absolutnie nie może nastąpić — dodała Memanesha. — Tak. I tym, co będzie. — Zdaje się, że to bardzo niezwykłe miejsce — powiedział rycerz. — Tak, czasami. A czasem jest to po prostu przyjemna, czysta gospoda pomiędzy Pustkowiem Przegranych Władców a Smoczym Grzbietem. Ale w pewnych określonych warunkach dzieją się niesamowite rzeczy. Spędziłem tam jakiś czas, jeszcze jako student. Kawał czasu temu. Do licha, to było naprawdę dawno — powiedział Kedrigern, patrząc w mrok, ogarnięty wspomnieniami. — Razem z jeszcze jednym studentem postanowiliśmy pojechać i sprawdzić, czy historie, które słyszeliśmy, są prawdziwe. Biedny stary Derrigash. Nie widziałem go od wieków. Kedrigern milczał przez chwilę, więc Panglunder wykrzyknął: — Co się stało? — Z Derrigashem? Zrezygnował, biedak. Nigdy się nie nauczył czarować. Tracił opanowanie, zacinał się w samym środku i przyzywał zupełnie inne rzeczy, niż chciał. Zdaje się, że w końcu został alchemikiem. — Chodziło mi o gospodę. Co się stało w gospodzie? — Ach, w gospodzie? Właściwie niewiele. Jakiś człowiek w hallu wykrzykiwał, że w nocy w jego pokoju rozegrała się ostatnia bitwa króla Artura, a służący podczas śniadania zamienił się w szkło, i tyle. Wszyscy twierdzili, że jest wyjątkowo spokojnie. — Zamienił się w szkło? W prawdziwe szkło? — Tak. Niestety, inny służący wpadł na niego i przewrócił go prosto na kamienną 59 podłogę — Kedrigern smutno pokręcił głową na wspomnienie tamtego pechowego zdarzenia i zapadł w melancholijne milczenie. — Kto jest tym czarodziejem, którego szukasz? — zapytała Memanesha po chwili uprzejmego milczenia. — Znam tylko jego imię. Nazywa się Arlebar. — Rozumiem. I bardzo ci zależy, żeby go odnaleźć? — Bardzo. Memanesha obdarzyła go uśmiechem zdolnym sprawić, by posąg padł na kolana skomląc z pożądania, po czym posłała Panglunderowi podobny uśmiech, tylko w nieco złagodzonej wersji. — Pannie, zdaje się, że znalazłam rozwiązanie naszego małego problemu — oznajmiła. — Chodzi ci o... o to nieszczęśliwe dziecko? — Właśnie o nią. — Znowu zwróciła się do czarodzieja. — Widzisz, drogi Kedrigernie, ja znam Arlebara. Nasza znajomość była krótka, ale... bardzo bliska. — Skromnie spuściła oczy. — Jestem pewna, że do tej pory zachował o mnie czułe wspomnienia i zrobiłby wszystko dla człowieka, który pokaże mu list polecający ode mnie. — Pani Memanesho, nie wiem, jak ci dziękować za tę uprzejmość — powiedział Kedrigern. — Zaraz ci wyjaśnię. Przebywa z nami w Mon Chagrin młoda dama, właściwie dziecko, którą trzeba odesłać do jej rodziny. Mieszkają na południe od Gór Smoczego Grzbietu. Bardzo prawdopodobne, że twoje poszukiwania zawiodą cię w tamte strony i będziesz mógł ją oddać rodzicom, żądając należnej nagrody — wyjaśniła czarodziejka. — Więc dom Arlebara znajduje się niedaleko ich królestwa? — Niestety, o aktualnym miejscu pobytu Arlebara wiem nie więcej od ciebie. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz mieliśmy okazję... porozmawiać, a to niespokojny duch. Z pewnością jednak znajdziesz go gdzieś w tej okolicy. — Wyświadczyłbyś nam wielką przysługę — dodał Panglunder. — I zapewnił sobie naszą wdzięczność — zamruczała Memanesha. — Pomogę ci, ile tylko będę mógł. Konie. Uzbrojona straż do mostu — gorliwie zaofiarował się Panglunder. — A ja rzucę zaklęcie osłaniające cię podczas podróży przez Pustkowie — dodała Memanesha. — To bardzo miło z waszej strony — zaczął ostrożnie Kedrigern. — Chętnie bym wam pomógł. Naprawdę. Ale... — Potrafię być hojny, Kedrigernie. A jej ojciec świata nie widzi poza córką. Da ci za nią tyle złota, ile dziewczyna waży. Może nawet diamentów... 60 — Propozycja warta zastanowienia. Dziewczyna jest raczej przy kości — dodała Memanesha. — Jak już mówiłem, z chęcią służyłbym wam pomocą. Ale jadę w innym kierunku. Musiałbym sporo nadłożyć drogi. — Na pewno nie będziesz żałował — zauważyła Memanesha z uśmiechem, rzucając mu ukradkowe spojrzenie. — Są tacy, którzy uważają, że mała jest całkiem pociągająca na swój niedojrzały sposób, a podczas długiej wędrówki... — Chwileczkę! — odezwał się cieniutki, gniewny głosik z kieszeni czarodzieja. Księżniczka wskoczyła na stół. — Ani słowa więcej na ten temat! — Co ty sobie wyobrażasz? Jesteś ropuchą! — wykrzyknęła Memanesha z pogardą. — Jedynie uprzejmość powstrzymuje mnie od powiedzenia kim ty jesteś, pani. Tak się składa, że masz przed sobą księżniczkę, Obecnie zaczarowaną, i żonę Kedrigerna. — A niech to... Moje gratulacje — powiedział Panglunder oszołomiony. Skulił się na krześle, mrugając częściej niż zazwyczaj. Memanesha przypatrywała się Księżniczce przez jakiś czas, potem zwróciła wzrok na Kedrigerna, który skinął na potwierdzenie. Czarodziejka uśmiechnęła się promiennie i rzekła z nieziemską słodyczą: — Przebacz mi, kochanie! Nie wiedziałam. Jakież to nierozsądne ze strony Kedrigerna, że nie podzielił się z nami wcześniej tą radosną nowiną. Teraz na pewno rozumiecie dobrze, o co mi chodziło. Człowiek taki jak Kedrigern musi mieć żonę, a nie ma lepszej żony dla czarodzieja niż piękna księżniczka. — To prawda — potwierdziła Księżniczka z rezerwą. — Naturalnie, moja droga. A jednak one zawsze rzucają się na przystojnych książąt i oczekują, że będą potem żyć długo i szczęśliwie. No cóż, wszyscy wiemy, co czeka księżniczkę, która poślubia pięknego księcia. Beznadziejne. — Tak słyszałam — zgodziła się Księżniczka. — To święta prawda, moja droga. Wyznaję, chciałam wyswatać Kedrigerna. Ale teraz, skoro okazało się, że ożenił się z księżniczką, wszystko składa się jeszcze lepiej. — Naprawdę? — spytał Kedrigern, rozglądając się niepewnie. — Znikła ostatnia przeszkoda. Wszystko odbędzie się zgodnie z wymogami przyzwoitości. Księżniczka Lalloree powróci do domu pod odpowiednią opieką, w towarzystwie godnego szacunku małżeństwa. Wspomnienie imienia księżniczki stanowiło odpowiedź na dręczące pytanie: Lalloree żyła i była zdolna do podróży. Pozostawała jedynie kwestia jej chęci. — Czy moglibyśmy porozmawiać z młodą damą? — zapytał Kedrigern. — Niestety, w tej chwili to niemożliwe — odparła Memanesha. — Śpi zaczarowana za zasłoną magicznego ognia. Dla jej własnego dobra. — Ale czuje się dobrze? 61 — Doskonale. Wypoczywa. — I chce wrócić na łono rodziny? — Jak najbardziej. Można nawet powiedzieć, że gorąco tego pragnie. Jedyne, co ją powstrzymywało, to trudności ze znalezieniem właściwej eskorty. Nie możemy przecież wysłać takiego naiwnego biedactwa samego. A Pannie i ja jesteśmy zbyt zajęci sprawami na miejscu, w Mrocznym Borze, żeby sobie pozwolić na tak długą nieobecność. Dlatego pogrążyłam ją w magicznym śnie; dzięki czemu czekanie staje się łatwiejsze. — A właściwie jak do tego doszło, że Lalloree znalazła się tutaj? — zapytał Kedrigern. Panglunder pobladł; wyglądał, jakby nagle zrobiło mu się słabo. Memanesha, rzuciwszy mu szybkie spojrzenie, posłała czarodziejowi jeden ze swych najbardziej zniewalających uśmiechów i powiedziała swobodnie: — Drogi Kedrigernie, to takie skomplikowane! Pewnego dnia opowiem ci całą historię, ale jestem pewna, że czujesz się bardzo zmęczony po podróży, a jutro niewątpliwie chcesz wyruszyć wcześnie z rana. — Wdzięcznym ruchem podniosła się z krzesła. — Pannie wskaże ci drogę do twojej komnaty. Nic ci nie potrzeba? — Nie, dziękuję — odparł Kedrigern, również wstając. — A ty, Księżniczko, czego sobie życzysz? Może miskę z błotem? Albo parę much? — zagadnęła czarodziejka. Głosik Księżniczki brzmiał lodowato: — Nie, dziękuję, pani. — Jak to wspaniale mieć tak proste potrzeby — zauważyła Memanesha, ruszając do wyjścia. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Panglunder pochylił się przez stół, chwycił Kedrigerna za ręce i powiedział ochryple: — Kedrigernie, błagam, zabierz stąd tę księżniczkę. Ja już dłużej nie wytrzymam! — Właściwie co się stało? — Wszystko to jedno wielkie nieporozumienie. Małżeństwo byłoby czysto politycznym związkiem, ale spróbuj to wytłumaczyć czarodziejce. Sam już nie wiem, co robić. Nie mogę jej odwieźć do starego Brindoma osobiście i nie mogę jej tu trzymać w nieskończoność. — Dlaczego nie? Przecież śpi — zauważyła Księżniczka. — Nie mam pojęcia, do czego może się posunąć Memanesha. Byłaby zdolna zmienić księżniczkę w staruchę. Albo zakląć ją w... w coś odrażającego. — W ropuchę! Chciałeś powiedzieć: „w ropuchę”! — wykrzyknęła Księżniczka z wściekłością. — Wcale nie! Chciałem powiedzieć: „w potwora”! Lubię ropuchy. Wokół Mon Chagrin mamy ich mnóstwo. — Nie widziałam ani jednej. — Unikają obcych. — Prosisz o wiele, Panglunderze — powiedział Kedrigern. — Wyruszamy na długą i niebezpieczną wyprawę, a usychająca z miłości, stęskniona za domem księżniczka nie ułatwi nam zadania. — Lalloree bynajmniej nie usycha z miłości, zapewniam cię, przyjacielu. I jest dzielnym wędrowcem. Zna setki pieśni. Zagadek. Kalamburów. Dostarczy wam wiele rozrywki. Podróż minie, nim się spostrzeżesz. — A jak wygląda owa utalentowana Lalloree? — zapytała Księżniczka. — Och... jest pociągająca, jak sądzę, na swój młodzieńczy sposób. — Twoja przyjaciółka użyła określenia: „przy kości”, kiedy wspominała o figlach po drodze. Nie słyszałam, żeby ktoś wyrażał się w podobny sposób o dziecku. — Kochanie — powiedział czarodziej dotknięty — nie myślisz chyba nawet przez chwilę, że mógłbym... Księżniczko, krzywdzisz mnie takimi podejrzeniami. — Kiedy kobieta nagle staje się mała i zielona, Keddie, nie spieszy jej się, by pchnąć swojego męża w ramiona młodej księżniczki przy kości. Nikogo nie oskarżam. Nikogo nie chcę skrzywdzić. Po prostu... — Możesz jej nie budzić! — wtrącił Panglunder z wielkim entuzjazmem. — Zapakuj ją tak, żeby miała czym oddychać, a nie sprawi najmniejszych kłopotów! Dam wam wóz. — Jestem czarodziejem, a nie dostawcą — odparł Kedrigern z wielką godnością. — No to zrób jakiś czar i zabierz ją stąd! Odwdzięczę się wam hojnie, przyrzekam. Każdemu z was dostarczę dwa z moich najlepszych koni, dam uzbrojoną eskortę do mostu i worek złota. Memanesha będzie was chronić zaklęciem do samej gospody. Kedrigern z namysłem podrapał się w brodę. Posadził sobie Księżniczkę na ramieniu, żeby mogli swobodnie rozmawiać. — Skłonny jestem się zgodzić — powiedział. — Dziecko nie sprawi nam kłopotu, a zaklęcie Memaneshy pozwoli mi oszczędzić własną moc na czarną godzinę. Poza tym, jestem winien Panglunderowi przysługę. — Ale jego przyjaciółce nic nie jesteś winien. Nie ufam jej, Keddie. — Ja też nie, ale wierzę Panglunderowi. Zaopiekuje się naszym koniem, a worek złota też może się przydać. — No cóż... skoro tak twierdzisz — zgodziła się Księżniczka bez entuzjazmu. — Jestem przekonany. I nie trap się z powodu Lalloree, najdroższa. Żadna kobieta, nieważne jak hoża czy wesoła, nie zajmie twego miejsca. 63 Rozdział szósty Pustkowie Przegranych Władców Dziewięćdziesięciu dzielnych rycerzy Spotkało cudną dzieweczkę, O lekkich stopach, o złotych włosach I koralowych usteczkach Siedemdziesiąty trzeci rycerz Te słowa rzekł do damy: — O, najpiękniejsza, o najcudniejsza, Czy wyjdziesz za mnie za mąż? I hej! I ho! I lu-luli-lo, I tra-la-la-la przez cały dzień! — I prawie przez całą noc — dodała zjadliwie Księżniczka. — Wydziera się od samego Mon Chagrin. — Młodzieńczy zapał, kochanie. Nie zapominaj, że przez wiele tygodni była w transie — odparł Kedrigern. — Teraz już rozumiem, dlaczego — mruknęła Księżniczka. Dziewięćdziesięciu dzielnych rycerzy Spotkało cudną dzieweczkę, O lekkich stopach, o złotych włosach I koralowych usteczkach Siedemdziesiąty czwarty rycerz, Te słowa rzekł do damy: — O najpiękniejsza, o najcudniejsza, Czy wyjdziesz za mnie za mąż? Lalloree odwróciła się do zbrojnej eskorty. 64 — Wcale ze mną nie śpiewacie — powiedziała nadąsana: — Mieliście się przyłączać do chóru! — Tchu nam zabrakło, pani — wyjaśnił najbliższy rycerz. — Śpiewaliśmy przez pierwszych sześćdziesiąt zwrotek. — I wczoraj przez cały dzień, do wieczora — dodał rycerz po drugiej stronie. — W ogóle nie umiecie się bawić. W królestwie mojego ojca śpiewają jak dzień długi — oświadczyła Lalloree, potrząsając Iową. Kedrigern słuchał tych słów z odrazą. Wyobraził sobie radosnych wieśniaków, o jasnych oczach i rumianych policzkach, jak harują na polach, wyśpiewując chóralnie „lululi- lo” i „tra-la-la-la”, podczas gdy dobry król Brindom siedzi rozpromieniony na tronie, mrugając i wybijając rytm swoim berłem, a dworzanie klaszczą w dłonie i tupią do taktu. Wizja była przerażająca. Ogarnęło go współczucie Panglundera, a nawet (choć bardzo lekkie) dla Memaneshy. — No cóż, skoro nikt nie chce mi towarzyszyć, będę śpiewać sama — oznajmiła Lalloree wyzywająco i zaczęła swoje: „hej, ho, lu-lu-li-lo” z nowym zapałem. Rycerze wymienili udręczone spojrzenia i nieznacznie odsunęli się od jej konia. Księżniczka znosiła to przez jakiś czas, aż wreszcie zwróciła się męża: — Keddie, zlituj się nad tymi ludźmi. Wprowadź ją z powrotem w magiczny sen. — To by było niepraktyczne. — Dłużej nie wytrzymam. Schowam się w twoim kapturze, żeby znaleźć trochę ciszy i spokoju. Lalloree miała właśnie powtórzyć oświadczyny siedemdziesiątego siódmego dzielnego rycerza, kiedy Kedrigern się poddał. — Możemy zamienić słówko, pani? — zawołał, podjeżdżając bliżej. — Oczywiście, że tak, wujku Keddie. A potem zaśpiewamy sobie razem. Ignorując stłumiony śmiech, dobiegający z kaptura, czarodziej powiedział: — Niedługo staniemy na popas i ze względów bezpieczeństwa musimy się od tej chwili zachowywać cicho. — To znaczy, że nie wolno mi śpiewać? — Niestety nie. Mogłoby to zwabić niebezpieczny element. — Ale mamy przecież ludzi do obrony. — Tylko sześciu, Lalloree. Nie poradzą sobie z uzbrojoną bandą. Musimy zachować ciszę. — Zwrócił się do rycerzy. — Mam rację? — zapytał. Rozległ się chór niezgranych, ale gorących potakiwań ze strony umęczonych żołnierzy. Kedrigern zerknął na markotną Lalloree i wzruszył ramionami. — Mógłbyś nas ochronić swoją magią — zaproponowała. — Muszę ją oszczędzać. Będzie mi potrzebna później. Żadnych śpiewów, Lalloree. — Ale ja się nudzę, kiedy nie mogę śpiewać — zaprotestowała. 65 — Więc obserwuj ptaki i leśne kwiatki. — To nieciekawe. — Wykonuj w pamięci skomplikowane obliczenia. — Fuj. — Ćwicz koniugacje i deklinacje. — To wszystko jest takie nudne, wujku Keddie! Chciałabym śpiewać i słuchać opowieści o dzielnych rycerzach i pięknych książętach, jak walczyli i wędrowali po całym świecie, i cierpieli nieopisane męki, i umierali straszną śmiercią dla jednego spojrzenia pięknej księżniczki. — Dlaczego nie wymyślisz własnej opowieści po drodze? Tylko zrób to cicho, w myślach. — To za trudne — jęknęła. — Przykro mi, Lalloree, ale nic nie poradzę. — Będę śpiewać bardzo cichutko; tylko wy mnie usłyszycie. — Nie — odparł stanowczo Kedrigern. Przez jakiś czas jechali obok siebie. Lalloree, naburmuszona i milcząca, zwiesiła głowę. W końcu odezwała się: — Nie będę śpiewać, jeśli coś mi powiesz. — Co chcesz wiedzieć? — Ta żabka, która czasami siedzi ci na ramieniu, to naprawdę twoja żona? — Tak. — I naprawdę była piękną księżniczką? — Tak, i znowu nią będzie. — A dlaczego jest teraz żabką? Z kaptura Kedrigerna odezwał się cichy głosik, czysty i wyraźny niby dźwięk trąbki: — Bo śpiewałam, kiedy powinnam była siedzieć cicho. Lalloree szeroko otworzyła oczy. Kedrigern przytaknął z powagą. Jechali dalej w błogosławionej ciszy. * * * Rycerze Panglundera zostawili ich u wejścia na wielki łukowaty most spinający brzegi Rzeki Niedoli. Przekroczywszy most, trójka wędrowców rozłożyła się na odpoczynek. Księżniczka brała kąpiel, Kedrigern uciął sobie drzemkę, a Lalloree przechadzała się po ścieżce tam i z powrotem, wyliczając przyczyny, dla których wszystko wokół jest nudne. Jej narzekania nie były całkiem bezpodstawne. Od mgieł na północnym skraju aż po podnóża Smoczego Grzbietu daleko na południu, Pustkowie Przegranych Władców stanowiło wielki półokrąg czystej monotonii. W porównaniu z nim Mroczny Bór wy- 66 dawał się istną orgią różnorodności. Jęki i głębokie westchnienia Lalloree nikogo nie obchodziły. Księżniczka pluskała się radośnie na płyciźnie, Kedrigern drzemał w cieniu karłowatego drzewa, rosnącego na brzegu. Nagle Księżniczka krzyknęła ze strachu i przyskakała w stronę obozowiska. Kedrigern poderwał się gwałtownie i usiadł wyprostowany, rozglądając się wokół oszołomionym wzrokiem. — Keddie, to czary! On jest zaczarowany! Przemówił do mnie! — wykrzykiwała Księżniczka w wielkim podnieceniu. — Kto? Gdzie? Kto przemówił? — Ropucha! Wielka ropucha! On! — krzyczała Księżniczka. Duża zielona ropucha, wyglądająca na nieco zmiętoszoną, przyskakała w ich stronę i zatrzymała się w odległości jakichś pięciu kroków. — On przemówił do ciebie? — powtórzył Kedrigern. — Tak. Prosił, żebym mu pomogła. — I to wszystko? Więc dlaczego się przestraszyłaś? — Byłam zaskoczona. Trudno się spodziewać, że ropucha nawiąże konwersację — odparła Księżniczka z godnością. — Moja sytuacja jest raczej nietypowa. Zanim Kedrigern zdążył odpowiedzieć, obca ropucha podskoczyła nieco bliżej i odezwała się dźwięcznym, melodyjnym głosem: — Kedrigernie, wielki czarodzieju, mistrzu wszelkich sztuk szlachetnych, wspomóż mnie, błagam! — Głos brzmiał znajomo. — Już się kiedyś spotkaliśmy — powiedział Kedrigern. — Zaprawdę, tak było, szlachetny mistrzu. Raz już okazałeś mi litość i uwolniłeś mnie od okrutnego zaklęcia. Ale ja, niewdzięczny... — Piękny książę z Kallopanu! — wykrzyknął Kedrigern. — Piękny książę? Gdzie? — zapytała Lalloree z nagłym zainteresowaniem. — O, tutaj — odparł Kedrigern, pokazując palcem. Lalloree podeszła szybko, popatrzyła we wskazanym kierunku, po czym spojrzała na czarodzieja z niesmakiem. — To jest ropucha. — Kiedyś był pięknym księciem. Lalloree myślała chwilę, po czym nachyliła się i zapytała ropuchę: — To prawda? — O tak, piękna pani. A dzięki mocy i współczuciu wielkiego czarodzieja Kedrigerna mam nadzieję stać się nim znowu — odparła ropucha ciepłym barytonem. Lalloree zwróciła się do Kedrigerna z oczyma błyszczącymi podnieceniem i ożywioną twarzą. — Och, wujku Keddie, zrób to, proszę! — wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie. 67 — Odczaruj go! Och, proszę, proszę, odczaruj! — Nie ma mowy, drogie dziecko — odparł czarodziej. — To ten piękny książę, którego spotkałeś jadąc do Fraigusa z Mroku? — spytała Księżniczka. — Ten sam. — Proszę, wujku Keddie! Proszę! — Nie! Ostatnim razem, kiedy zmieniłem go z powrotem w pięknego księcia, próbował mi rozbić głowę. — O, wielki czarodzieju, litościwy magu, okaż miłosierdzie równe swej mądrości. Byłem nieszczęśliwy i zagubiony. Długi czas żyłem jako ropucha. Między ropuchami łatwo zapomnieć o wymogach dobrego wychowania — tłumaczył się były piękny książę. — On ma rację, Keddie — wtrąciła się Księżniczka. — Okropnie trudno dobrze się zachowywać. Sama się trochę opuściłam. — Ale nie rozbiłaś mi głowy kamieniem. Nie ukradłaś mi konia, zapasów jedzenia i wody. Nie obraziłaś czarodzieja — przypomniał jej Kedrigern. — Może zostałam lepiej wychowana. — Bez wątpienia, najdroższa. Cokolwiek... — Proszę, wujku Keddie! Proszę, proszę, proszę! Nie będę śpiewać. Nie będę nawet mruczeć. Wymyślę opowieść, tak jak chciałeś, o wspaniałomyślnym, mądrym czarodzieju, który znajduje zaklętą ropuchę i zmienia ją w pięknego księcia, który... — Zamienia ją z powrotem w pięknego księcia — uściśliła ropucha, siedząca u jej stóp. — Właśnie, z powrotem w pięknego księcia, i on spotyka piękną księżniczkę, i jest oczarowany jej wdziękiem i jej pięknym głosem, i przysięga odprowadzić ją do królestwa jej ojca, i błagać o jej rękę, i dokonuje śmiałych czynów, i naraża się na wielkie niebezpieczeństwa, ale w końcu wszystko się dobrze kończy i wszyscy są szczęśliwi — powiedziała Lalloree, po czym przerwała dla nabrania oddechu. — Lalloree, moje dziecko, pozwól, że wyjaśnię ci parę rzeczy — powiedział czarodziej. — Siadaj. Uspokój się. Słuchaj. — Kiedy Lalloree usadowiła się potulnie pod drzewem, zaczął: Przede wszystkim musisz się dowiedzieć, że czarodzieje nie odczarowują ludzi tak po prostu, na zawołanie. Istnieją zaklęcia mające nieprzyjemne skutki, a pochopne odczarowanie może prowadzić do przykrych niespodzianek. Książę doskonale zdaje sobie z tego sprawę. — Zaprawdę tak jest, roztropny magu. Ostrzegłeś mnie uczciwie i jestem ci za to wdzięczny — odparła ropucha. — Po drugie, nie wyobrażaj sobie, że te rzeczy są łatwe. Tak nie jest. Gdybym potra- fił odczarować zaklętą ropuchę za pomocą paru słów i machnięcia ręki, moja żona by- 68 łaby już piękną księżniczką — ciągnął Kedrigern. — Po trzecie, na tym etapie podróży nie zamierzam używać magii, z wyjątkiem sytuacji największego zagrożenia, ponieważ możliwe, że będę potrzebował całej swojej mocy, kiedy dotrzemy do Gospody Na Skraju i ruszymy w dalszą drogę. I po czwarte, moja żona ma pierwszeństwo przed wszystkimi. Jeśli w ogóle będę kogoś odczarowywał, zacznę od Księżniczki. — Ale czy nie możesz tylko zmienić go w pięknego księcia, wujku Keddie, nie możesz? Chroniłby nas przed ogrami i łotrami, i dokonywał wielkich czynów, i... — Lalloree, dziecko drogie, ostatnie, czego pragnę podczas tej wędrówki, to dzielne czyny. Sporo przy nich zamieszania i zabierają dużo czasu. A w dodatku zawsze ktoś zostaje wtedy ranny. Śliczna twarzyczka Lalloree posmutniała. Dziewczyna zwiesiła głowę, długie pasma złocistych włosów opadły niczym zasłona. Jej ramiona drżały. Kedrigern ujął ją pod brodę i zajrzał w wielkie błękitne oczy, w których błyszczały łzy. — Już dobrze, Lalloree... no już, nie płacz... — powiedział na widok jej mokrych policzków. — Proszę, wujku Keddie. To tylko odrobinka magii — powiedziała cichutko, jej podbródek z uroczym dołeczkiem drżał. — W tej chwili to niemożliwe, Lalloree. Ale... — Tak? Co? — wykrzyknęła, w mgnieniu oka rozjaśniając się, niczym niebo po letniej ulewie. — No więc, kiedy nasza wyprawa się skończy i Księżniczka odzyska swoją postać, i ty dotrzesz szczęśliwie do domu, może wtedy będę w stanie coś zdziałać dla tego nieszczęsnego księcia. Ale pamiętaj, niczego nie obiecuję. Wszystko jest bardzo... — Och, zrobisz to, wujku Keddie, wiem, że zrobisz! Powiedz, naprawdę jest przystojny? — O ile pamiętam jest proporcjonalnie zbudowany, ma wyraziste rysy... bystre oczy, mocno zarysowany podbródek, złociste włosy... to, co zwykle. — Pozwól, dobry magu, że złożę ci szczere, płynące z głębi serca podziękowanie — odezwała się ropucha. — Jeszcze nic nie zrobiłem. — Dałeś mi nadzieję, zyskując mą dozgonną wdzięczność, wielki czarodzieju. Poza tym bardzo wiernie mnie opisałeś. — Będzie jechał ze mną wujku Keddie, na moim ramieniu, tak jak Księżniczka jeździ na twoim! Zrobię mu malutką opończę z zielonej chusteczki i poduszeczkę z liścia, a w nocy będzie spał na mojej… — W nocy będzie spał w sakwie. Jestem twoim opiekunem, Lalloree i odpowiadam za ciebie również w nocy — oznajmił Kedrigern stanowczo. — Stanie się według twego życzenia, szlachetny mistrzu — odparła ropucha, a potem 69 dodała z westchnieniem: — Przywykłem do sypiania w sakwie. Mogło być gorzej. Kedrigern spojrzał na niego z namysłem. — A więc tak się tutaj dostałeś. Kiedy cię spotkałem na Smętnym Trzęsawisku, wskoczyłeś... — To był nagły impuls, łaskawy dobroczyńco. Gdy spostrzegłem cię na bagnach, chciałem błagać o przebaczenie i pomoc, ale w decydującym momencie zawiodła mnie odwaga... i głos. Zdesperowany, wskoczyłem do twej torby. — Śmiałe i zdecydowane posunięcie. Dobrze się spisałeś. — Dziękuję, szlachetny Kedrigernie. — Jak się nazywasz? Skoro mamy podróżować razem, powinniśmy znać twoje imię. — Wszyscy znali mnie jako pięknego księcia z Kallopanu. Nigdy nie potrzebowałem imienia. — „Piękny” będzie do ciebie pasowało. A więc, Piękny, to jest Lalloree, córka króla Brindoma. Moją żonę, Księżniczkę, już poznałeś. — Jestem oczarowany, miłe panie — powiedział Piękny, kłaniając się na tyle wdzięcznie, na ile pozwalała mu budowa ciała. — Czyż on nie jest cudowny, wujku Keddie? — dopytywała się Lalloree z entuzjazmem, klaszcząc w dłonie. — Rzeczywiście, jego maniery zdecydowanie się poprawiły od naszego ostatniego spotkania — zgodził się Kedrigern. Wstał i przeciągnął się. — A teraz chyba będzie najlepiej, jeśli ruszymy — zwrócił się do pozostałych. — Jeszcze nie ma południa, a przed nami długa droga. * * * Na Pustkowiu Przegranych Władców wszystkie drogi wydawały się długie, a wszystkie dni nużące. Wędrowcy skierowali się na wschód; wkrótce rzeka zniknęła im z oczu. Ogarnęło ich zniechęcenie; jechali w ponurym milczeniu. Późnym popołudniem na horyzoncie przed nimi zamajaczyły ruiny muru. Kedrigern ściągnął wodze. Księżniczka opuściła swoje schronienie w kapturze, by wyjrzeć mu znad ramienia, Lalloree podjechała do boku czarodzieja. — Tak tu pusto. Wszystko sprawia okropnie przygnębiające wrażenie — odezwała się Księżniczka. — To miejsce ma smutną historię, moja droga. — Kedrigern omiótł wzrokiem ponurą równinę i pokiwał głową ze smutkiem. Nieliczne drzewa, mizerne i pozbawione liści, przywodziły na myśl raczej szubienice niż rośliny. Na wprost, niedaleko od zrujnowanego muru, stały szkieletowate resztki jakiejś budowli. Nie widzieli innych śladów przeszłości i żadnych oznak ludzkiej obecności. — Bardzo smutną historię — powtórzył czarodziej. 70 — Historia jest taka nudna — oświadczyła Lalloree. — Nic nie wiem na ten temat, ale skoro tak twierdzisz, piękna pani, przyjmuję to na wiarę — powiedział Piękny. — Ta historia jest niezwykle pouczająca, szczególnie dla osób, w których żyłach płynie błękitna krew — oświadczył Kedrigern surowo. Ponaglił konia i jadąc w stronę ruin, zaczął streszczać losy Pustkowia: — Pierwszym Przegranym Władcą z prawdziwego zdarzenia był Karl Bez Życia. Rządził przez szesnaście lat i osiągnął bardzo niewiele. Jego syn, Jak-mu-tam Apatyczny, władał krajem jeszcze dłużej i nie osiągnął zgoła nic. To jedyny znany mi król, którego poddani ciągle zapominali, jak ich władca ma na imię. Gdy w końcu zorientowali się, że władca nie żyje, tron objęła boczna linia. Nie przyniosło to zmiany na lepsze. Po Hrunku Niekoniecznym nastąpił Hrunk Niezdolny, a po nim jego syn, Hrunk Zagubiony. Kiedy i ta linia wymarła, przez jedenaście lat panowało bezkrólewie. Mało kto zwrócił na to uwagę. W końcu zmuszono do przyjęcia korony dalekiego kuzyna, Edwarda Przerażonego, ale do tego czasu nie było już królestwa, tylko pustynia, którą widzicie. Wieśniacy, którzy nie uciekli, poddali się losowi i wymarli z rozpaczy. — Jak na człowieka, który nie interesuje się polityką, wiesz o niej całkiem sporo — zauważyła Księżniczka. — Polityka nie ma z tym nic wspólnego. Choć trudno w to dziś uwierzyć, kochanie, kiedyś był to piękny kraj... żyzny, malowniczy, pełen szczęśliwych ludzi, którzy pracowali i bawili się... — Czy śpiewali? — zapytała Lalloree z ożywieniem. — Nic mi o tym nie wiadomo. Woleli tańczyć. Niemal każdego tygodnia odbywało się jakieś wesołe święto. A spójrzcie tylko teraz... — Kedrigern westchnął smutno, wskazując ręką dokoła. — Co ich spotkało, potężny mistrzu tych, którzy wiedzą? Powiedz nam ku przestrodze. Przyjmiemy twe słowa z najwyższą wdzięcznością — poprosił Piękny. — Wojna czarów. Karl Bez Życia nie interesował się sprawami kraju, ale lubił magię. Sprowadził na dwór zastępy czarowników, magików, czarodziejów, czarownic i czarnoksiężników, prześcigających się w wysiłkach, by zapewnić sobie jego uwagę i łaski. Jeśli wziąć pod uwagę rywalizację tego typu i dodać do niej zwykłe na dworze intrygi, pozostaje jedynie kwestią czasu, kiedy okropne zaklęcia i paskudne czary zaczną się sypać jak grad. Nim współzawodnicy zdążyli wyczerpać swoją moc, nie pozostało nic, o co warto byłoby zabiegać. Kraj został spustoszony. Wykorzystano tu wszelkie rodzaje zaklęć, wezwano demony z najdalszych zakątków świata. Nawet i teraz pozostały gdzieniegdzie niebezpieczne zakątki, wypełnione czarami. Ciągle się słyszy o nieostrożnych podróżnikach, którzy zaginęli albo zmienili się w coś paskudnego. Przykra sprawa — zakończył Kedrigern, wzdychając raz jeszcze. 71 Przez jakiś czas jechali pogrążeni w myślach, nie mówiąc ani słowa, zapatrzeni w długie cienie, sunące przed nimi. Nieoczekiwanie Kedrigern wybuchnął: — Czasem myślę, że powinienem rzucić to wszystko; złamać różdżkę, utopić księgi w studni, opróżnić pracownię i zająć się czymś pożytecznym, jak ciesiołka albo garncarstwo. — Łatwo ci mówić — prychnęła Księżniczka niecierpliwie. — Jeśli ty porzucisz magię, co się stanie ze mną? Zaczarowywano mnie i odczarowywano tyle razy, że nikt nie wie, w co się mogę zmienić. A co z biedakiem Pięknym? I co z tobą samym? — O czym ty mówisz? — Masz siedemnasty krzyżyk na karku, Keddie. — Kochanie, dla czarodzieja to praktycznie dzieciństwo. — A jeśli przestaniesz być czarodziejem? Znajdziesz się w pułapce. — O tym nie pomyślałem — odparł Kedrigern po chwili głębokiego namysłu. — Więc pomyśl. — Mimo wszystko, nadal wolałbym zajmować się dziedziną, która nie daje takich możliwości działania na szkodę ludzi. — Jeśli znajdę jakąś, dam ci znać — obiecała Księżniczka. — A tymczasem może byś spróbował po prostu być dobrym czarodziejem? Kedrigern nie wspominał już o porzuceniu magii, pozostali milczeli z powodu niepokoju, jakim napełniały ich gęstniejące ciemności i przygnębiające otoczenie. Rozłożyli się na nocleg u stóp muru. Kedrigern rzucił słabe zaklęcie uciszające na najbliższą okolicę, by uchronić ich przed ciekawością insektów, myszy polnych i innych niewielkich stworzeń, jakie mogły znajdować się w pobliżu. Innych zaklęć nie używał. Co do ochrony przed większymi zwierzętami i czarami pozostałymi po dawnych czasach, wierzył w zaklęcie obiecane przez Memaneshę. By oszczędzić moc, własnymi rękami rozpalił ogień i zbudował namiot dla Lalloree. Namiot był chwiejny i nieco asymetryczny, ale dobrze służył jako schronienie przed nocnym chłodem. Gdy bezksiężycowa noc zamknęła się nad nimi, grupka wędrowców zjadła w ciszy posiłek. Lalloree weszła do namiotu i opuściła klapę u wejścia, Kedrigern wsadził Pięknego do sakwy przy siodle i dokładnie ją zasznurował. Przygotował sobie posłanie niedaleko przytulnej kałuży, gdzie miała nocować Księżniczka, zasypał popiołem ogień i udał się na spoczynek. Dwa razy zbudziły go niepokojące odgłosy, ale dochodziły z daleka i nie zbliżały się. Przed świtem ziemia zadrżała jakby pod ciężkimi krokami, ale wibracje nie były silne. Cokolwiek to było, oddalało się. Kedrigern właśnie znowu zasypiał, kiedy zaczął mżyć deszcz. Czarodziej próbował go zignorować, ale w końcu poddał się i niechętnie wstał z posłania. Okazało się, że inni też dobrze nie spali. Nocną ciszę mąciły dziwaczne hałasy, któ- 72 rych Kedrigern nie słyszał: ciężkie sapanie, złowróżbny śmiech, łopot skrzydeł, słowa i zdania mamrotane na granicy słyszalności, plaśnięcia i głośne trzaski, oraz wiele innych, trudnych do opisania odgłosów. Wędrowcy ruszyli w drogę niewyspani i w ponurych nastrojach. Powtarzane przez Kedrigerna zapewnienia, że chroni ich zaklęcie Memaneshy i że hałasy nigdy nikomu nie wyrządziły szkody, nie podniosły nikogo na duchu. Wszyscy zastanawiali się, ile jeszcze podobnych nocy ich czeka, zanim dotrą do gospody. Późnym rankiem zatrzymali się przy powykręcanym karłowatym drzewie. Nie wiadomo dlaczego rosło samotnie; jedyny objaw życia w zasięgu wzroku na pustej równinie. — Tu jest jakoś dziwnie, wujku Keddie — powiedziała Lalloree niepewnie, ledwie dotknęła stopami gruntu. — Ona ma rację — dodała Księżniczka. — Obawiam się, że nie napotkamy więcej cienistych miejsc. Musimy się zadowolić tym, co mamy — odparł czarodziej, zdejmując juki z wierzchowca. — Ale tu jest dziwnie. Powietrze aż wibruje. — Pewnie zbiera się na deszcz, Lalloree. Pamiętasz, rano już trochę kropiło. Lalloree i Księżniczka nie protestowały więcej, ale nie wydawały się uspokojone. Gdy Kedrigern biedził się nad rozpaleniem maleńkiego ognia z zebranych kawałków drewna, Piękny przyskoczył do jego boku i zapytał cichym, konfidencjonalnym szeptem: — Nie jestem chyba w błędzie sądząc, że to miejsce wydaje się niezwykłe, o wielki czarodzieju? — Każdy kawałek Pustkowia jest niezwykły — odparł Kedrigern niecierpliwie. — To tylko pogoda. Może jakiś ślad dawnej magii. Nie zawracaj sobie tym głowy. Póki nie dotrzemy do gospody, chroni nas zaklęcie Memaneshy. Pojawiła się nitka dymu i Kedrigern nachylał się właśnie, by rozdmuchać płomień, gdy nagle powietrze przeszył krzyk przerażenia. Czarodziej omal nie wpadł do ogniska. Z trudem podniósł się na nogi i zobaczył, jak ogromne szarozielone ramię zakończone dłonią wynurza się z ziemi niedaleko Lalloree. Na jego oczach z gruntu wyrosło drugie, a potem trzecie ramię. Lalloree stała sparaliżowana strachem, krzycząc wniebogłosy, a ręce macały na oślep wokół niej, zbliżając się coraz bardziej. Kedrigern pośpiesznie odkorkował manierkę, rzucił się pędem W stronę wijących się ramion i spryskał je wodą, szepcząc równocześnie słowa zaklęcia. Ramiona uspokoiły się. Palce zadrżały i zamarły bez ruchu. Na oczach przerażonych wędrowców ramiona nabrzmiały w pnie, palce rozrosły się w gałęzie i po chwili na miejscu samotnego dębu rósł zagajnik złożony z czterech drzew, wszystkich jednakowo powykręcanych i skarłowaciałych. 73 — Już dobrze, Lalloree. To tylko jakieś zaklęcie z dawnych czasów. Musiałaś je przypadkiem zbudzić — powiedział łagodnym, uspokajającym tonem. — Co za okropieństwo! — Na szczęście nic się nie stało — powiedział, klepiąc jej drżącą dłoń. — Zastanawiam się tylko, dlaczego... o, do licha! Grunt pod ich stopami poruszył się gwałtownie. Kedrigern odskoczył, ciągnąc za sobą dziewczynę. Z ziemi zaczął wydobywać się słup czarnego dymu. Kłębił się i rozszerzał, gęstniał w miarę, jak wznosił się coraz wyżej, formując kształt powykrzywianej ludzkiej postaci. Stwór miał krótkie, grube, krzywe nogi i silne ramiona, kończące się zakrzywionymi pazurami z czerwonego rogu. Potężny tors wieńczyła nie głowa, ale płaska narośl, przecięta ustami, z których ciekła ślina i sterczały liczne zęby. Narośl pokrywały małe, czerwone oczka. Kedrigern rzucił ochronny czar na siebie i towarzyszy, potem wystąpił przed Lalloree, wzniósł ramiona i wykonał gest, który zmusił stwora do uwagi. — Jak śmiesz napastować podróżnych, znajdujących się pod ochroną zaklęcia? — wykrzyknął. — Odstąp, albo narazisz się na gniew czarodzieja! Mroczny kształt pochylił się nieco, przyjrzał mu uważnie, a potem zwrócił kilka gorejących czerwonych oczu na Lalloree. Kedrigern stał nieporuszony, z rękoma złożonymi na piersi. Stwór oparł dłonie na ziemi, wyciągnął szyję i utkwił w nim wzrok. Czarodziej wybrał największe z oczu i wbił w nie gniewne spojrzenie. — Nie będę powtarzał dwa razy — oświadczył. — Ty przyjść niechroniony. Teraz małe zaklęcie. Przedtem żadne zaklęcie — wyjaśnił potwór. Mówił powoli, niskim głosem, a jego oddech cuchnął siarką i palił, jakby dobywał się z pieca hutniczego. — Niemożliwe. Memanesha obiecała... — Kedrigern umilkł nagle, uświadamiając sobie, że zostali oszukani. Memanesha okpiła ich, a oni niczego nie podejrzewali. — Bez zaklęcia. Bez ochrony — powtarzało czarne jak sadza, czerwonookie, śliniące się monstrum, żarłocznie pochylając się nad nimi. Sytuacja zrobiła się poważna. Zaklęcie rzucone przez Kedrigerna było słabe, obliczone jedynie na wspomożenie potężniejszego czaru Memaneshy. Nie miało jednak czego wspierać, a samo z siebie najwyżej utrzymałoby na odległość pomniejszego przeciwnika, nie potwora w rodzaju ogromnego demona. Czarodziej nie miał dość czasu, by stworzyć solidne zaklęcie ochronne z prawdziwego zdarzenia. Walka nie wchodziła w grę. Myśl o przekupstwie zakrawała na żart. Kedrigern zagryzł wargę i skoncentrował się. Poczuł na ramieniu lekką dłoń; odwrócił się i ujrzał Lalloree, która uśmiechała się wyczekując. — Zaczarujesz go, żeby zniknął, wujku Keddie? — zapytała. Mówiła z takim spokojem, jakby chodziło o sztuczkę karcianą. 74 — Nie w tym momencie, dziecko. Zaufaj mi — odpowiedział. — Podejrzewam, że zamierzasz nas zjeść? — zwrócił się do potwora. Demon odpowiedział wybuchem hałaśliwego, parzącego, cuchnącego śmiechu i łypnął pożądliwie. — Rozumiem — odparł czarodziej. — Na jedno nie mogę pozwolić. Nie wolno ci zjeść mojego medalionu. Zresztą i tak tylko byś się od tego rozchorował. — Medalion? — ryknął stwór, z trudem wymawiając sylabę za sylabą. — Tak. Źródło mojej mocy i wiedzy, ale nic ci po nim. Nawet o tym nie myśl. — Sięgnąwszy pod tunikę, Kedrigern wydobył znak swojej gildii i uroczyście pokazał stworowi. Potem nachylił się, wykopał płytki dołek, włożył do niego medalion i luźno przysypał ziemią. Wyprostował się, otrzepując dłonie. — Gotowe. Pamiętaj, nie wolno ci go dotykać. I nie połykaj go w żadnym wypadku. Potwór spojrzał na niego większością oczu. — Nie połykać medalion. Połykać ty — powiedział. — Zaraz, zaraz, chwileczkę. Nie chcesz połknąć mojego medalionu? — Ty mówić, ja być chory. — Nie wierzysz chyba we wszystko, co mówię? — Czarodzieje zawsze oszukiwać — zagrzmiał podejrzliwie demon. — Wszystko w porządku, wujku Keddie? Dlaczego jeszcze nie zniknął? — zapytała Lalloree szeptem. — Oczywiście, że wszystko w porządku. Bo jest strasznie głupi. Nie martw się — odparł Kedrigern, starając się, by w jego głosie zabrzmiało głębokie przekonanie, i zastanawiając równocześnie, jak długo jeszcze wytrzyma zaklęcie. Naraz spłynęło na niego natchnienie. — Śpiewaj, Lalloree! Tę piosenkę o dziewięćdziesięciu rycerzach! Szybko, ile tchu! Lalloree nie dała się prosić. Jej głos zabrzmiał czysto i słodko, z wielkim entuzjazmem: Dziewięćdziesięciu dzielnych rycerzy Spotkało cudną dzieweczkę O lekkich stopach, o złotych włosach I koralowych usteczkach. A pierwszy z dzielnych rycerzy... Zjawa zwróciła na nią wszystkie swoje płonące czerwone oczka i zamarła bez ruchu, jak zahipnotyzowana. Kedrigern, ledwo upewnił się, że stwór nie będzie mu przeszkadzał, zabrał się za przetrząsanie kieszeni, a następnie rozpoczął skomplikowane, ale niezawodne zaklęcie przeciwdemoniczne, podczas gdy Lalloree radośnie i beztrosko śpie- 75 wała dalej. Praca paliła mu się w rękach. Zaklęcie było gotowe, nim czterdziesty pierwszy dzielny rycerz zdążył się oświadczyć. Otarłszy dłonie połą płaszcza, dał znak, żeby przestała. Zaledwie umilkła, stwór zwrócił się do niego z rykiem nie wróżącym nic dobrego. Kedrigern starał się postępować uczciwie, nawet wobec demonów. Podniósł dłoń, prosząc o uwagę. — Muszę cię ostrzec, potworze, że obecnie znajdujemy się pod ochroną zaklęcia, które sprawi wiele nieprzyjemności temu, kto próbowałby nas pożreć. Miałeś okazję to zrobić, ale jej nie wykorzystałeś. Proponuję, żebyś wrócił pod ziemię na milenium albo dwa i poćwiczył koncentrację. Nic tu po tobie. Demon wyprostował się na całą wysokość i zaczął młócić powietrze pazurzastymi łapami w przerażającej demonstracji gniewu. Kedrigern, który znał się na tego rodzaju stworach, nawet nie drgnął. Przybrał surowy wyraz twarzy. — Pożreć! Pożreć wszyscy! — ryczał potwór. — Nie bądź głupi. Nie po to jechaliśmy taki kawał drogi, żeby dać się pożreć. Monstrum przysiadło na piętach, wciągnęło powietrze ze świstem i rzekło: — Teraz duże zaklęcie. Bardzo chronić. — Właśnie to samo mówiłem przed chwilą. — Nie pożreć dzisiaj — stwierdził smutno potwór. — Też tak sądzę. No już, idź sobie. Wynocha! — powiedział czarodziej, odprawiając go gestem. Demon zmienił się w bezkształtną, czarną jak smoła chmurę, w której migotały ruchliwe czerwone punkciki, niby iskry w palenisku. Z rykiem, który zamienił się w gwizd, a potem w syczenie, chmura spłynęła z powrotem pod ziemię. — To było cudowne, wujku Keddie! — wykrzyknęła Lalloree, klaszcząc w dłonie z zachwytu. — Racja — zgodził się czarodziej, ocierając czoło opończą. — Mam tylko nadzieję, że jego krewni i przyjaciele nie czyhają wzdłuż traktu wiodącego do gospody. W połowie drogi wyczerpałbym całą moc. — Naprawdę już go nie ma? — zapytał cienki głosik z kałuży oddalonej o parę kroków. — Oczywiście, najdroższa. Wszystko w porządku? — Tak. Wskoczyłam tu, kiedy się pojawił. Piękny chyba zrobił to samo — odparła Księżniczka. — Och, Keddie, gdyby spotkało cię coś złego... — Najdroższy mistrzu — odezwał się z kałuży drugi głos — błagam, dbaj o siebie... przez wzgląd na nas wszystkich. — Obawiam się, że mam dla was złe nowiny — zwrócił się do nich Kedrigern. — Zostaliśmy oszukani. Memanesha nie rzuciła na nas ochronnego zaklęcia. A to zna- 76 czy, że mamy przed sobą długą i niebezpieczną podróż. — Osłonisz nas swoją magią, prawda, wujku Keddie? Kedrigern usiadł oparty plecami o pień drzewa i rozłożył ręce z rezygnacją. — Drogie dziecko, jeśli każdy dzień będzie mnie kosztował tyle zaklęć co dzisiejszy, wyczerpię całą moc, zanim dotrzemy do gospody — powiedział. — I to pod warunkiem, że będziemy mieli szczęście. Mogę utracić siły o wiele wcześniej. — Przecież jesteś czarodziejem! I to wielkim czarodziejem! — Nawet najwięksi czarodzieje nie czerpią ze studni bez dna. Raczej ze zbiornika. Od czasu do czasu trzeba go napełniać. Księżniczka i Piękny wyskoczyli z kałuży. Wymienili z Lalloree zatroskane spojrzenia. — Możemy galopować przez całą drogę — podsunęła Księżniczka. — To nam pozwoli zaoszczędzić czas. — Doskonały pomysł, kochanie. Dajcie mi tylko odpocząć parę chwil i... — Wujku Keddie, ale konie... konie zniknęły! Kedrigern spojrzał w miejsce, gdzie zostawił spętane wierzchowce i jęknął. Zwierzęta zerwały pęta i uciekły, zabierając ze sobą większą część zapasów. Pozostała jedynie odrobina jedzenia, którą czarodziej miał w sakwie u pasa i parę butelek z wodą. — Przywabisz je za pomocą magii? — zapytała Lalloree. — Nie, jeśli tylko będzie to możliwe. Nie cierpię używać czarów w stosunku do koni. Zwierzęta są bardzo nerwowe — odparł czarodziej wstając. Wyciągnął medalion gildii. Uniósł go do oczu i patrząc przez Szczelinę Prawdziwej Wizji przeczesał otaczający ich spustoszony krajobraz we wszystkich kierunkach. Nachmurzony, schował medalion pod tunikę i potarł oko grzbietem dłoni. — Ani śladu — mruknął. — Pewnie coś je pożarło. — O jej, wujku Keddie, to prawdziwa przygoda! — wykrzyknęła Lalloree, składając ręce i uśmiechając się z zachwytem. — Nie ma się z czego cieszyć — odparł czarodziej cierpko. — Przebiorę się za chłopca! Nie sądzisz, że to dobry pomysł? Pobrudzę sobie twarz i schowam swoje złote warkocze pod zwyczajną czapką, i nikomu nie przyjdzie do głowy... — Nic podobnego — przerwał jej Kedrigern niecierpliwie. — To się udaje tylko w teatrze i tylko z dziewczętami, które wyglądają jak chłopcy. Ty do nich nie należysz, Lalloree. Nikt by się nie dał nabrać. — Więc jak mam strzec swojej cnoty? — Na razie nic jej nie grozi. Istoty, które możesz tu spotkać, będą tobą zainteresowane raczej jako artykułem spożywczym niż obiektem niecnych żądz. Ale dobrze, że o tym wspomniałaś. Kiedy dotrzemy do gospody, nie wiadomo... Umilkł i w zamyśleniu podrapał się w brodę. Po chwili uśmiechnął się melancholijnie i pokręcił głową. Pozostali spoglądali na niego, w końcu Księżniczka zapytała: — O czym myślisz? — O Imberwicku, najdroższa. To czarodziej, którego znałem w dawnych czasach — odpowiedział zamyślony. — Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek o nim wspominał. — Nie ma wiele do opowiadania. Obrał bardzo wąską specjalizację i został ekspertem w jednej dziedzinie: nauczył się przemieniać piękne młode kobiety w brzydkich, starych i grubych mężczyzn. — Chyba nie ma wielkiego zapotrzebowania na tego rodzaju przemiany? — Zwykle nie ma, ale podczas Wojny Sześciu Książąt Imberwick ledwo mógł nadążyć z zamówieniami. W tamtych czasach brzydcy starzy grubi mężczyźni, w przeciwieństwie do pięknych młodych kobiet, byli całkowicie bezpieczni. Oczywiście, gdy wojna się skończyła... Widzicie, przemiana była nieodwracalna, a nie sądzę, by Imberwick za każdym razem miał czas, by wyjaśnić to zatroskanym rodzicom... Kedrigern pogrążył się we wspomnieniach, z których wyrwało go dopiero nieśmiałe pytanie Lalloree: — Wujku Keddie... nie zamienisz mnie w brzydkiego, starego, grubego mężczyznę, prawda? — Oczywiście, że nie, moje drogie dziecko. Wymyślę coś, kiedy dotrzemy do gospody. Na razie naszym największym problemem... — Jest to! — wykrzyknęła Księżniczka, z pośpiechem wracając do sadzawki. Piękny w mgnieniu oka poszedł w jej ślady. — Co? Gdzie? Byle tylko nie kolejny demon! — Tam, wujku Keddie! — zawołała Lalloree, wskazując zachmurzone niebo. Kedrigern skierował wzrok na odległy punkt, zataczający kręgi i pląsający swawolnie w powietrzu. Nie widział najmniejszego zagrożenia. Jednak pod jego spojrzeniem natychmiast ustały wszelkie figle. Szybko i prosto jak strzała, latający obiekt skierował się w stronę czarodzieja i jego towarzyszy. 78 Rozdział siódmy Gospoda Na Skraju — Uciekaj, Keddie! Schowaj się! — krzyknęła Księżniczka głosem piskliwym ze strachu. Ponieważ czarodziej ani drgnął, wróciła do jego boku, podskakując w miejscu z ogromnego niepokoju; wreszcie jednym susem schroniła się w jego kapturze. Kedrigern sięgnął po swój medalion i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Z powodu Księżniczki, szamoczącej się w kapturze, niełatwo go było utrzymać bez ruchu, ale kiedy się wreszcie udało, czarodziej roześmiał się wesoło i zaczął machać rękami. — Keddie, co ty wyprawiasz? Nie ruszaj się, bo nas zobaczą! — wołała Księżniczka. — Nie obawiaj się, kochanie. Znam jednego z nich. — Jednego? To ilu ich jest? I co to za oni? — Smoki. Tylko dwa. — Smoki! Co za wspaniała przygoda! — pisnęła Lalloree. — Gdyby jeszcze jakiś przystojny książę je zabił! — Na szczęście jedyny piękny książę w okolicy siedzi w tamtej kałuży. Tak się składa, że jeden ze smoków to mój znajomy. Wyciągnąłem mu kiedyś strzałę z łapy. — Ale jest jeszcze jeden — zauważyła Księżniczka. — To samica. Wygląda na to, że stary Fingard nareszcie się ustatkował — wyjaśnił Kedrigern, machając jak oszalały do zbliżających się smoków. — Keddie, smoki pożerają księżniczki! — Wujku Keddie, nie pozwól nas pożreć! — wrzasnęła Lalloree, gdy zaświtały jej możliwe negatywne skutki wspaniałej przygody. — Drogie panie, wasze obawy są bezpodstawne. Smoki nie wykazują szczególnego zainteresowania księżniczkami. — Ale ja o tym czytałam, wujku Keddie! Za każdym razem, kiedy ludzie chcieli przywabić smoka, przykuwali piękną dziewicę do skały i smok po nią przychodził. 79 — Lalloree, moje dziecko, oni przykuwali piękną dziewicę do skały po to, by zwabić tłum. To tłum przyciągał uwagę smoka. Przestań marudzić, proszę. — Keddie, ja się boję! Nigdy nie widziałam smoka! — Po prostu siedź cicho w moim kapturze. Będziesz zupełnie bezpieczna. — A co ze mną, wujku Keddie? — zapytała Lalloree o wiele bardziej opanowanym głosem. — Czy powinnam coś zrobić? Może mam zaśpiewać? — W żadnym wypadku. Stań koło mnie. Zachowuj się spokojnie. — A co będzie z Pięknym? — szepnęła, chociaż smoki znajdowały się jeszcze o wiele za daleko, by ją usłyszeć. — W kałuży nic mu nie grozi. Czarodziej stał spokojnie, jedną ręką machając do nadlatującej pary. Lalloree rozpaczliwie wczepiła się w jego drugą rękę, blada, z błękitnymi oczyma szeroko otwartymi z przerażenia. Lecące smoki stanowiły imponujący widok. Fingard i jego towarzyszka leniwie zatoczyli krąg i wylądowali. Dotykając ziemi unieśli równocześnie skrzydła w malowniczym geście, po czym zgrabnieje złożyli. Lądowanie było tak sprawne i lekkie, że prawie nie wzbili kurzu. — Miło cię widzieć, Fingardzie — przywitał czarodziej większego ze smoków. — Wyglądasz wspaniale. Jak tam łapa? — Czarodziej czyni cuda, Ratuje od ran rozbójników, Zraniona z dawna noga znowu zdrowa Nosi nie gorzej niż niegdyś — zagrzmiał smok. — Miło mi to słyszeć. Czy przedstawisz mnie swojej czarującej towarzyszce? Fingard wypiął pierś, poruszył skrzydłami, aż kłęby pyłu otoczyły całą grupkę i zadeklamował dumnie: — Mistrzu, poznaj małżonkę. Piękną, powabną Ti Lung, Słodką i smukłą smoczycę. Małżonko, poznaj mistrza, Czyniącego czary i cuda Kedrigerna znającego kunszty Mędrca mocnego magią. Kedrigern skłonił się głęboko. — Czuję się zaszczycony, mogąc poznać piękną Ti Lung — odpowiedział. Ti Lung była smukła i gibka, okryta opalizującymi łuskami o barwie bladego złota, które połyskiwały przy każdym ruchu. Jej gracja stanowiła czarujący kontrast z potężnymi kształtami męża; wydawała się jeszcze jaśniejsza na tle jego pancerza, jakby wykutego w matowym mosiądzu. Przechyliła głowę i spojrzała nieśmiało na Kedrigerna 80 oczami jak szmaragdy. — Mistrz czarodziejów jest zbyt łaskawy dla swej niegodnej sługi — powiedziała głosem dźwięcznym niczym kryształowe dzwoneczki poruszane najlżejszym wiosennym powiewem. — Zaprawdę, to mnie spotkał honor poznania tego, którego imię wzbudza lęk i szacunek, gdziekolwiek wschodzi słońce i padają deszcze. Z kaptura czarodzieja dobiegło cichutkie, pełne zniecierpliwienia prychnięcie. Kedrigern odchrząknął głośno, by je zagłuszyć. — Ti Lung jest równie uprzejma jak piękna — odpowiedział — Pozwól, że przedstawię ci księżniczkę Lalloree. Odprowadzam ją do zamku jej ojca, daleko na południu. Lalloree dygnęła raczej sztywno i powiedziała cichym, niepewnym głosem: — Bardzo mi miło. Oba smoki uprzejmie skłoniły głowy. Kedrigern ciągnął: — Fingardzie, gratuluję ci szczęścia, jakie cię spotkało. Życzę wam dziesięciu tysięcy lat wspólnego życia. Stanowicie piękną parę. — Żona wybrała wodę: Rwące rzeki, radosne ruczaje, Stawy, sadzawki i strumienie, Potrafi przywołać potężną powódź Lub smagać skały straszną suszą Fingard pokochał pożogę; Pluje palącym płomieniem, Snuje siarczany smog; Pospołu tworzą podwójną potęgę. — Na pewno. Ale mam nadzieję, że nie wywołujecie żadnych powodzi ani pożarów na terenach zamieszkanych. Obiecałeś mi, Fingardzie. — Fingard przysiągł przyjacielowi; Z wielkiej wdzięczności Zachowywać zasady. — Doskonale, Fingardzie. To dowód godnej podziwu samokontroli. Jestem z ciebie dumny. Smoki wymieniły znaczące spojrzenia. Fingard westchnął potężnie, wypuściwszy kłąb pary, i dodał półgłosem: — Gdy potrzeba przemóc pokusę, Mądra małżonka Przytłumia płomienie potokami; Miarkuje zamysły męża. — Podobno przeciwieństwa się przyciągają — zauważyła Lalloree z nerwowym uśmiechem. 81 — Kolejny powód, by chwalić twój wybór, Fingardzie. Pozwól, że złożę wyrazy podziękowania czujnej Ti Lung w imieniu wszystkich palnych stworzeń — powiedział Kedrigern, raz jeszcze kłaniając się złocistej smoczycy. Uczyniwszy zadość wymogom dobrego wychowania, zapytał Fingarda: — Co cię sprowadza na Pustkowie Przegranych Władców? Miesiąc miodowy? Odwiedziny u krewnych? — Pragnąłem pokazać Ti Lung Zmurszałe zabytki, Groźne góry, Kolosalne katarakty, Rwące rzeki, Piękne panoramy południa. — Południe? Lecicie na południe? W stronę Gospody Na Skraju? — powtórzył Kedrigern z ożywieniem. Ti Lung odpowiedziała spokojnie: — Czcigodny mistrzu, twa niegodna sługa od dawna pragnęła ujrzeć na własne oczy legendarne piękno twojej krainy i już teraz drży przytłoczona wspaniałością pustkowia, na którym się znalazła. Szlachetny małżonek przyobiecał jej jeszcze wspanialsze widoki o dzień lotu na południe. Pokorna niewolnica z trwożnym podziwem oczekuje cudów, które ujrzą jej nędzne oczy. — Nie rozczarujesz się, Ti Lung, zapewniam. Na południu znajduje się parę bardzo malowniczych miejsc. Jestem pewien, że Smoczy Grzbiet na długo pozostanie w twej pamięci. Zastanawiałem się, czy... ale nie, nie będę się wam narzucał — powiedział Kedrigern, unosząc ręce. — Czegokolwiek chce czarodziej, Smoki skwapliwie spełnią. Proś o przysługę, przyjacielu Fingarda. — No więc, widzicie, my też wędrujemy na południe, do Gospody Na Skraju, i wpadliśmy w tarapaty — zaczął Kedrigern. Opowiedział w skrócie ich przygody (Lalloree żywo kiwała głową i przytakiwała gorliwie). — Krótko mówiąc — zakończył — bylibyśmy niezwykle wdzięczni za pomoc w dostaniu się do gospody, a skoro lecicie w tym kierunku, może moglibyście... Nie chciałbym się wam narzucać... gdyby nie nasze trudne położenie, nigdy bym się nie odważył... — Pasażerowie nie problem, Fingard pomoże z przyjemnością — odparł smok wspaniałomyślnie. — Pasażerowie — powtórzyła słabo Lalloree, zwracając się do czarodzieja z bezbrzeżnym przerażeniem w oczach. Kedrigern poczuł nagle poruszenie w kapturze. Wiedział, że musi działać szybko, nim minie pierwszy szok i Księżniczka oraz Lalloree po prostu odmówią ruszenia się z miejsca. 82 — Zbierzemy tylko rzeczy i za moment możemy ruszać — oznajmił. Wziął Lalloree na stronę i poinstruował ją półgłosem: — Zabierz Pięknego z kałuży i wsadź do swojego kaptura. Powiedz mu, żeby siedział cicho i za nic się nie przyznawał, że jest księciem. Smoki nie lubią pięknych książąt. Ruszaj. — Sięgając do tyłu, by uspokajająco poklepać kaptur, powiedział cicho: — Nie obawiaj się najdroższa. Przed kolacją będziemy w gospodzie. — Umrę ze strachu, Keddie — dobiegł go cichutki szept. — Nie ma się czego bać. Po prostu się nie ruszaj i zamknij oczy. — Księżniczki nie latają! — Za to smoki latają doskonale. — A jeśli spadniemy? — Nie spadniemy. — A jeśli? — Fingard złapie nas, nim dotkniemy ziemi. Widziałem, jak lata kochanie. Nie ma sobie równych. Księżniczka nie powiedziała już nic, ale Kedrigern czuł, jak drży. Nadeszła Lalloree, wycierając dłonie w płaszcz, i szybkim kiwnięciem głowy upewniła go, że z Pięknym jest wszystko w porządku Nie mieli nic więcej do zabrania ani żadnych innych powodów do dalszej zwłoki. Kedrigern wręczył Lalloree butelkę z wodą, drugą zostawiając sobie, i oznajmił, że są już gotowi wyruszyć. Ti Lung złożyła przednie łapy, tworząc coś w rodzaju kołyski; księżniczka usadowiła się w niej wygodnie, wyglądając na nieco mniej przestraszoną niż przedtem. Przypominała Kedrigernowi dziecko na huśtawce. Sam czarodziej chciał mieć lepszy widok i wdrapał się na grzbiet Fingarda, tuż za głową, w zagłębienie między dworna wielkimi garbami mięśni ramion. Z dźwiękiem, przypominającym łopot proporca na silnym wietrze, smok rozłożył skrzydła. Jedno, drugie potężne machnięcie i już wznieśli się w szare niebo, wzbijając kłęby pyłu. Kedrigernowi zaparło dech; mocno chwycił się zakrzywionego wyrostka na tyle czaszki smoka. Martwa kraina pod nimi umykała w tył. Horyzont otworzył się wokół. Daleko po prawej czarodziej ujrzał Rzekę Niedoli, coraz szerszą, w miarę jak płynęła na południe; dalej majaczyła głęboka zieleń Mrocznego Boru, a jeszcze dalej chłodny błękit Nagich Gór. Na wprost, po tej stronie rzeki, piętrzyło się dłuższe, szersze pasmo, zwane Smoczym Grzbietem. Ojczyzna Lalloree leżała za tymi postrzępionymi szczytami; już niedługo zabierze ją do domu. Przede wszystkim jednak powinien się zająć Księżniczką. Lalloree musi poczekać, aż odnajdą Arlebara. Widok był tak rozległy, jazda tak wspaniała, że Kedrigern z zachwytu zapomniał o wszystkim innym. Zdarzało mu się latać w młodości, ale były to przeloty szkoleniowe: 83 na krótkie dystanse, niewysoko, z jednego punktu do drugiego, pod postacią jastrzębia lub pustułki, podejmowane jedynie po to, by zademonstrować własne umiejętności. Po raz pierwszy miał okazję cieszyć się lotem dla samego lotu i oddał się temu całą duszą. Obiecał sobie, że kiedy już wrócą z wyprawy, zrobią sobie z Księżniczką długą wycieczkę. Zwykle wędrowanie napawało go odrazą, ale podróże powietrzne to zupełnie co innego. Mogliby polecieć jako duże i silne ptaki. Powiedzmy, albatrosy. Nie wymaga to zbyt wiele magii, a stanowi naprawdę wspaniały sposób zwiedzania okolicy. Rozważania o metamorfozie Księżniczki sprowadziły Kedrigerna na ziemię. Wybiegł myślą zbyt daleko w przyszłość. Istniały problemy, z którymi musiał się uporać, zanim zacznie urządzać wycieczki, a natura owych problemów mogła wykluczyć wszelkie zmiany postaci w przyszłości, przynajmniej jeśli chodzi o jego żonę. Doświadczywszy przemiany z pięknej księżniczki w ropuchę, potem znowu w piękną księżniczkę i jeszcze raz w ropuchę, Księżniczka może odczuwać zrozumiałe opory przed kolejną transformacją. Również on sam, mimo całej wiedzy i zdolności, powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski z jej skomplikowanych doświadczeń. Może najlepiej zostawić wszystko tak, jak jest. Gdyby ludzie mieli latać, otrzymaliby do pomocy smoki. Od dłuższego czasu w jego kapturze panowała cisza, nie czuł też żadnego poruszenia. Odwracając głowę, zapytał: — Wszystko w porządku, najdroższa? — Długo jeszcze? — zapytał cieniutki, przerażony głosik. — Jeszcze troszeczkę. — Więc zapytaj mnie, kiedy znajdziemy się na ziemi. Kedrigern domyślił się, że Księżniczka nie podziela jego zachwytu dla latania. Oczywiście, podróżowanie w kapturze nie jest szczytem wygody i pozbawia człowieka największej przyjemności, a mianowicie widoku świata rozciągającego się u stóp. Uświadomiwszy to sobie, zapytał: — Wyglądałaś na zewnątrz, kochanie? — Nie! — Jestem pewien, że gdybyś spróbowała, poczułabyś się zupełnie inaczej. — Niedobrze mi. — To naprawdę robi wrażenie. Cudowny widok. — Nie chcę patrzyć w dół na tę całą pustkę. Chcę się znowu znaleźć na stałym gruncie. Najlepiej wilgotnym. Nie możesz kazać Fingardowi, żeby się pospieszył? — Leci najszybciej jak potrafi. Już niedługo będziemy na miejscu. I rzeczywiście, Kedrigern nie skończył jeszcze mówić, gdy ujrzał dym unoszący się z kominów Gospody Na Skraju. Fingard i Ti Lung wylądowali lekko na spłachetku równego gruntu naprzeciw głównego wejścia. Z rozwagą rzadko spotykaną u smoków, którą Kedrigern przypisywał głównie wpływowi Ti Lung, okrążyli z daleka stajnie, 84 oszczędzając w ten sposób inwentarzowi paru nieprzyjemnych chwil. — Dziękuję, Fingardzie. To było niezapomniane przeżycie — powiedział Kedrigern, kiedy dotknął stopami ziemi. — Fingard dobry druh, Pragnął: pomóc przyjacielowi w potrzebie, Pocieszyć piękną panią. Lalloree lekko zeskoczyła na ziemię i od razu ucałowała złocisty policzek swojego wierzchowca, mówiąc: — Dziękuję, Ti Lung. Było wspaniale! — Popatrzyła na Fingarda, jak gdyby chcąc podziękować mu w podobny sposób, ale zawahała się na widok jego kolczastej, kłującej i drapiącej skóry, w końcu ograniczyła się do przyjacielskiego poklepania go po gładkiej krawędzi skrzydła. Smok, zmieszany podziękowaniami, odparł niezręcznie: — Pora dążyć w dalszą drogę, Pędzić przed siebie na południe, Wyglądając wspaniałych widoków. — Wszechogarniająca radość przepełnia niegodną sługę, iż mogła się okazać pomocną ideałom doskonałości i piękna — dodała Ti Lung. — Nadszedł wszelako czas, by usunąć sprzed waszych oczu nasze nędzne osoby i udać się na poszukiwanie cudów waszej prześwietnej krainy. Smoki nie zwlekając dłużej uniosły się w górę, opisały wielki półokrąg i machnąwszy skrzydłami na pożegnanie, skierowały się w stronę gór na południu. Kedrigern i Lalloree odwzajemnili pożegnanie i stali patrząc za nimi, aż zniknęły w oddali. Potem czarodziej odwrócił się w kierunku gospody i przyjrzał się jej uważnie. Była to gospoda znacznych rozmiarów, z dużym budynkiem głównym i kilkoma przybudówkami, niedawno wyremontowana. Po wszystkich dziwach, jakie opowiadano na jej temat, wydawała się zdumiewająco zwyczajna i bardzo cicha. Podczas gdy zwyczajność napełniała Kedrigerna otuchą, cisza głęboko go zaniepokoiła. Rozumował, że w miejscu, gdzie lądowanie dwóch smoków, zostawienie przez nie pasażerów i odlot nie wzbudza nawet przelotnego zainteresowania ze strony służących czy chłopców stajennych, muszą dziać się rzeczy doprawdy niezwykłe. Należy zachować ostrożność, pomyślał, dopóki nie zaznajomię się z sytuacją. Lalloree przerwała jego rozmyślania, pytając: — Wujku Keddie, dlaczego one tak dziwnie mówiły? — Dziwnie? Kto, smoki? — Tak. Mówiły dziwnie, prawda? — Jak na smoki, całkiem zwyczajnie. Podejrzewam, że Ti Lung wyraża się nieco bardziej kwieciście niż ludzie, których spotykałaś do tej pory, ale nie nazwałbym jej mowy 85 „dziwną”. — A Fingard? — To tylko aliteracja. Fingard pochodzi z północy. — Czy na północy wszyscy tak mówią? — Nie, tylko smoki i poeci. — Już wylądowaliśmy? Mogę wyjść? — odezwał się głosik z kaptura czarodzieja. — Tak, kochanie, jesteśmy zupełnie bezpieczni. Stoimy przed gospodą — odparł. — Zdrzemnęłaś się? — Zemdlałam — wyjaśniła urażona Księżniczka. — Przykro mi, że naraziłem cię na niewygody. Tak czy inaczej, już po wszystkim; szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Rozejrzę się za jakimś posiłkiem i miejscem do spania. Będziemy też potrzebować koni. I prowiantu na drogę. — Chciałabym dostać trochę wilgotnego mchu — powiedziała Księżniczka. — Ja też — dodał stłumiony głos Pięknego z głębi kaptura Lalloree. — Zrobię, co w mojej mocy, żeby zaspokoić wasze potrzeby — obiecał Kedrigern. — Sądzę, że najlepiej będzie wyznać prawdę, chociaż może nie całą. — Wolałabym, żebyś o mnie w ogóle nie wspominał. Nie chcę spotykać ludzi, którzy się na mnie gapią — oświadczyła Księżniczka. — Ani ja — poparł ją Piękny. — W porządku. Zostańcie w kapturach i nie odzywajcie się, to wszystko. Idę do karczmarza. Powiem mu, kim jestem i wyjaśnię, że poproszono mnie o odprowadzenie młodej damy do jej rodziców po zerwanych zaręczynach. Masz wyglądać na zrozpaczoną, Lalloree. — Spróbuję, wujku Keddie — przyrzekła radośnie. — Zacznij od razu. Powiem, że skoro znalazłem się w okolicy, chciałbym się spotkać ze sławnym kolegą po fachu, Arlebarem. Na pewno ktoś tutaj zna drogę do jego domu. Pamiętajcie: całkowite milczenie i przygnębienie, a wszystko pójdzie dobrze. * * * Karczmarz nie okazał się zbyt chętny do pomocy. Miał na imię Harry i był łysym, brodatym, poważnym mężczyzną z nosem jak pomidor. Wysłuchał z należnym szacunkiem i uwagą sprawozdania Kedrigerna, kiwając głową i chrząkając współczująco we właściwych miejscach. Gdy czarodziej skończył, Harry w zamyśleniu potarł koniec bulwiastego nosa kciukiem i palcem wskazującym, po czym zauważył: — Mieliście ciężką podróż, mistrzu Kedrigernie. — Dość męczącą — zgodził się czarodziej. — No właśnie, męczącą. Będziecie potrzebowali czystych, wygodnych łóżek i dobrego jedzenia. 86 — Tylko o tym marzymy. — No właśnie. Szkoda, że nie mogę wam pomóc. — Ależ Harry, z pewnością w gospodzie takich rozmiarów... — To znaczy, widzicie, mistrzu Kedrigernie, właśnie teraz przypada szczyt sezonu wypraw. Zatrzymują się u nas drużyny, kompanie i gromady ze wszystkich stron świata, nie wspominając o tych, którzy przychodzą z Innych Miejsc. W dodatku część pokoi od czasu do czasu znika. Słowo daję, niełatwo prowadzić taką gospodę! — Nie chodzi mi o apartament, Harry. Zależy mi na wygodnym i bezpiecznym pokoju dla młodej damy; ja zadowolę się najbardziej surowymi warunkami. — Zobaczę, co się da zrobić, mistrzu Kedrigernie. Gdybym nie miał do czynienia z wielkim czarodziejem, dałbym wam do wyboru snopek czystej słomy w stajni albo nic — powiedział właściciel gospody. — Ale niebezpiecznie tak traktować czarodzieja. — Masz rację, Harry. Niebezpiecznie — zgodził się Kedrigern z miłym uśmiechem. — Kiedy będę się rozglądał za jakimś kątem, wy i piękna pani możecie wejść do środka i coś przegryźć. Mamy dzisiaj gulasz z królika, gorący i dobrze przyprawiony. Same naturalne składniki, bez żadnej magii. Do tego świeży chleb, ile dusza zapragnie, i najlepsze piwo na wschód od rzeki. — Doskonała propozycja. Zjemy kolację, czekając na wiadomość od ciebie. Kedrigern i Lalloree weszli do przestronnej jadalni małymi bocznymi drzwiami, wzbudzając zainteresowanie tylko nielicznych gości. Czarodziej poprowadził Lalloree do stołu w zacienionym kącie, chcąc ją zasłonić przed wzrokiem zebranych. Własne krzesło ustawił w taki sposób, by niezauważenie obserwować salę. W gospodzie zebrało się niezwykłe i różnorodne towarzystwo. Większość stanowili zwyczajni ludzie: łucznicy, drwale, złodzieje i najemni rycerze, było też kilka owiniętych w płaszcze postaci, w których Kedrigern rozpoznał kolegów po fachu, chociaż żadnego nie znał osobiście. Tu i tam, otoczeni delikatnym poblaskiem lub lekkim migotaniem powietrza, przemykali inni, nie tak zwyczajni. Obserwacje współbiesiadników przerwał mu cichy szept dobiegający z kaptura: — Nie zapytałeś o Arlebara — przypomniała Księżniczka. — Wszystko w swoim czasie, kochanie — odparł równie cicho. — Przecież przyjechaliśmy tutaj jedynie z jego powodu. To znaczy, nie było sensu jechać aż tutaj, skoro nawet nie wspomniałeś jego imienia. — W sprawach dotyczących czarodziejów najlepiej... Lalloree, przestań się gapić! — przerwał ostro czarodziej. Lalloree niechętnie odwróciła się ku niemu, z oczyma szeroko otwartymi w nieopisanym zdumieniu. — Ale wujku Keddie, tamci... oni... — zaprotestowała oszołomiona. Za stołem, ustawionym wzdłuż jednej ze ścian niedaleko kominka, mężczyzna oto- 87 czony błękitnym płomieniem żywo dyskutował z kościotrupem odzianym w zetlałe jedwabie. Muskularny olbrzym o szorstkiej brązowej skórze i błyszczących zielonych włosach i brodzie siedział między nimi, słuchając z uwagą. Na jego ramieniu przycupnęła przezroczysta kobieca postać, nie większa niż dłoń, z opalizującymi skrzydłami. Plamki światła wirowały w powietrzu nad jej głową. — To po prostu członkowie jakiejś wyprawy. Jak to mówił Harry, sezon wypraw mamy w pełni. — Ale oni są tacy dziwni. — Zobaczysz dziwniejsze rzeczy, zanim ruszymy w dalszą drogę. To miejsce graniczy z niemożliwym; ciągle różne istoty przekraczają granicę tam i z powrotem. — Wujku Keddie, ja się boję! — Nie lękaj się, piękna pani — rozległ się cichy, lecz śmiały głos z jej kaptura. — Choć jestem zaledwie ropuchą, moje siły i męstwo są na twe usługi. — Nie tak głośno, Piękny — upomniał go Kedrigern. — Chciałem tylko, żeby dama wiedziała, iż ma chętnego obrońcę. — Bardzo to rycerskie z twojej strony, ale niepotrzebne. Lalloree jest całkowicie bezpieczna, jak długo nie będzie się gapić, pokazywać palcem, wykrzykiwać ze zdumienia i wdawać z byle kim w pogawędki. — Więc co mam robić, wujku Keddie? — jęknęła Lalloree. — Umrę z nudów! — Kiedy już dostaniemy jakiś pokój, nie wychodź z niego. Zamknij drzwi na klucz. A jeśli za bardzo się znudzisz, śpiewaj sobie. Służąca postawiła przed nimi misę dymiącego gęstego gulaszu z królika oraz bochen chleba i dzban z piwem. Od razu zabrali się do jedzenia. Gulasz był doskonały, chleb chrupiący i upieczony nie dalej niż poprzedniego dnia, piwo wyśmienite, a apetyty wilcze. Dobry posiłek w gospodzie należał, z doświadczeń Kedrigerna, do rzadkości; dla Lalloree posiłek w publicznym miejscu stanowił całkowitą nowość. Dlatego też spożywali kolację w milczeniu pełnym zachwytu, skupiwszy całą uwagę najedzeniu. Gdy Kedrigern wycierał z misy resztki sosu, Księżniczka zapytała sotto vocer. — A co z nami? Co ja i Piękny mamy jeść? — Pokruszę wam chleba. — Trudno to nazwać ucztą. — Nie mogę zamówić talerza much. Poczekaj trochę. Jestem pewien, że gdy dostaniemy pokój, będziesz miała much do woli. — Harry powiedział, że nie ma wolnych pokoi. — Nic się nie martw. Coś dla nas wynajdzie — szepnął Kedrigern przez ramię. Rozglądając się po słabo oświetlonej sali, dostrzegł znajomą sylwetkę, torującą sobie drogę w ich stronę. — Właśnie tu idzie. Ani słowa, póki nie znajdziemy się w pokoju. Harry stał przez chwilę obok stołu, masując sobie nos. Kedrigern zaproponował, by 88 karczmarz przyłączył się do nich, ale ten odmówił. — Dziękuję, mistrzu Kedrigernie, czeka na mnie robota. Nie mogę znaleźć dla was żadnego pokoju. — To niedobrze, Harry. — Ale myślę, że mam coś odpowiedniego dla młodej damy — dodał szybko właściciel. — To już lepiej. — Myślałem o powozie, który stoi u mnie od zeszłej jesieni. Doskonałe miejsce na nocleg dla damy, naprawdę. Należał do tej miłej księżniczki, którą porwał ifryt. Musiałeś o tym słyszeć, skoro jesteś czarodziejem i tak dalej. — Nic nie słyszałem, Harry. Wieści rozchodzą się wolno w Mrocznym Borze. Ifryt, mówisz? Zwykle nie występują w tej okolicy. Harry przysunął sobie krzesło i pochylając się nad stołem wyjaśnił cichym, konfi- dencjonalnym tonem: — To pierwszy ifryt, jakiego tu kiedykolwiek widziano, mistrzu Kedrigernie. Widocznie sprowadzili go tutaj podczas Wojny Czarodziejów, ale go nie użyli, a potem po prostu o nim zapomnieli. Biedna księżniczka siedziała tam, przy oknie. Musiała przypadkiem wyzwolić zaklęcie. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się ten ifryt, wytrzeszczając na nią oczy. Ledwo się zmieścił w izbie, słowo daję. A potem zniknęli oboje. — Zdumiewające. Nikt nie próbował jej sprowadzić z powrotem? — Jeden młodzieniec próbował, ale zabrakło mu szczęścia. Prawdę mówiąc, on też zaginął bez wieści. — O, do licha! — Po tym wypadku sprzeciwiałem się kolejnym próbom. Szczególnie podejmowanym przez różnych niedorostków, co to się teraz włóczą i bawią czarami. Tak czy inaczej, mistrzu Kedrigernie, jej powóz nie zniknął. Służący pouciekali ze strachu i zabrali konie, ale wóz trzymam dalej w szopie. Sprzątam go i dbam o niego, gdyby przypadkiem księżniczka wróciła, ale po prawdzie niezbyt w to wierzę. — Bardzo wątpię, czy jeszcze kiedyś ją zobaczysz. Ifryty niełatwo rezygnują ze zdobyczy. — No więc może młoda dama zechce spędzić noc w powozie. Jest bardzo wygodny i czysty, aż lśni. Kedrigern spojrzał na Lalloree. — Obejrzymy ten powóz, pani? — Skoro sobie życzysz, wujku Keddie — odparła skromnie. — Ma jeszcze jedną zaletę — poinformował ich Harry, prowadząc do wyjścia. — Siedzenie woźnicy jest szerokie i miękko wymoszczone, i osłonięte z góry. Nawet ma zasłonę od deszczu. Jeśli nie przeszkadza ci spanie na dworze, mógłbyś zostać przy mło- 89 dej damie i pilnować jej w nocy, żeby była całkiem bezpieczna. — Zobaczymy — odparł ostrożnie czarodziej. Karczmarz zatrzymał się przy kontuarze, żeby zapalić latarnię. Poprowadził ich przez obszerne podwórze. Kiedy mijali stajnie, Kedrigern zauważył niezwykle pięknego rumaka bojowego. Kazał się zatrzymać Harry’emu, chcąc dokładniej obejrzeć konia. — Piękne zwierzę, mistrzu Kedrigernie — powiedział karczmarz z zapałem, unosząc wyżej latarnię. — Należy do Conrada Coeur du Fer de la Tour Brisee. To wszystko jego konie. — Jak sądzisz, czy sir Conrad zgodziłby się nam sprzedać parę? — O, nie, mistrzu Kedrigernie. Wyrusza na wielką wyprawę, to znaczy sir Conrad. Przybyli parę dni temu, on sam, jego giermek i kucharz, i minstrel, i ten jego paskudny szermierz. Potrzebuje jeszcze trzech ludzi do kompletu i codziennie urządza rozmowy z kandydatami. Kiedy zbierze kompanię, będzie potrzebował wszystkich koni, co do jednego. — Szkoda. My też potrzebujemy koni. — Gdybyście wyruszyli razem z sir Conradem, dałby wam konie. — Ja też jestem w trakcie wyprawy i to bardzo dla mnie ważnej. Może są tu jakieś inne wierzchowce? — O, tak, całe mnóstwo. Ale nie na sprzedaż. — W takim razie zatrzymamy się u ciebie na dłużej. Chodźmy zobaczyć ten powóz. Powóz nieszczęśliwej księżniczki okazał się wspaniałym środkiem transportu, zaprojektowanym w taki sposób, że w środku wydawał się dwa razy większy niż z zewnątrz. Utrzymywano go w nienagannej czystości. Poduszki były puszyste, narzuta bez najmniejszej plamki, na małej toaletce stały świeże kwiaty w kryształowym wazonie. Lalloree z zachwytem wyraziła zgodę. Kedrigern i Harry zostawili ją, by mogła się napatrzeć do woli, i poszli obejrzeć siedzenie woźnicy. Rzeczywiście okazało się ono przestronne, wygodne i osłonięte od deszczu i wiatru. — Ma wiele zalet, Harry — przyznał czarodziej. — Ale prawdę mówiąc liczyłem na pokój. — Normalnie go nie wynajmuję, mistrzu Kedrigernie. Tobie też bym nie wynajął, gdybyś nie był czarodziejem. — Aha. A co, jeśli księżniczka powróci? Albo, co gorsza, jeśli ifryt przyleci zabrać powóz? Ryzykowna sprawa. — Możesz przecież rzucić zaklęcie, które ochroni was oboje. To dla ciebie drobiazg. — Pewnie mógłbym. — Uczynisz wielki honor mojej gospodzie, mistrzu Kedrigernie. Dodam posiłki darmo, jeśli zgodzicie się na ten powóz. — I piwo? — Wszystko, co zechcesz. — Zgoda — powiedział czarodziej, wyciągając rękę. Podczas gdy ubijali interes, z wnętrza dobiegały okrzyki zachwytu Lalloree, zapoznającej się z zawartością szuflad, skrzyń i szafek. Kiedy Harry odszedł, Kedrigern wdrapał się do środka. Zastał Lalloree zarumienioną ze szczęścia, a sterty wytwornych sukien piętrzyły się dokoła. Piękny siedział w płytkiej misie z wodą na toaletce, patrząc z uznaniem. — Och, wujku Keddie, spójrz tylko na te wszystkie suknie! I jest jeszcze cała szuflada ślicznych pantofelków i cała skrzynia płaszczy! Co za wspaniałe miejsce! Sto razy lepsze niż ten stary nudny Mon Chagrin! Dziękuję! — paplała Lalloree, chwytając jedną suknię, odkładając ją na moment i sięgając po nią znowu. Potem wyciągała następną, dobierała pantofelki do sukien, a te z kolei do płaszczy i peleryn, i w ogóle zachowywała się jak dziecko podczas szczególnie udanego przyjęcia urodzinowego. Księżniczka wskoczyła na ramię Kedrigerna. — O, ja nieszczęsna! Czy będę jeszcze kiedyś piękną księżniczką? — westchnęła smutno. — Zanim się obejrzysz, najdroższa. Rano rozpytam się o Arlebara. Weź kąpiel, a potem wszyscy udamy się na spoczynek. — Nie myśl, że wątpię w twe siły, potężny magu — odezwał się Piękny. — Ale co będzie, jeśli ifryt naprawdę zdecyduje się wrócić i zabrać powóz? — Jeśli ifryt albo cokolwiek innego zbliży się do tego powozu, on, ona lub ono gorzko tego pożałuje. Zaufaj mi, Piękny, nic wam nie grozi. Ty i ja będziemy spać na siedzeniu woźnicy. Zostawmy już damy, niech odpoczną od naszego towarzystwa. 91 Rozdział ósmy Olbrzym, łobuz, rycerz, giermek, elf, czarownik, minstrel, szermierz Lalloree była szczęśliwa, mogąc spędzić następny dzień na przeglądaniu zawartości powozu, w którym każdy przedmiot wydawał się jak zrobiony specjalnie dla niej. Kedrigern przyniósł jej obfite śniadanie, zerwał dwie ociekające wodą kępki mchu dla Księżniczki i Pięknego, po czym zostawił wszystkich troje pod ochroną zaklęcia. Miał zadanie do wykonania. W gospodzie panowało niezwykłe ożywienie. Wydawała się zatłoczona nawet bardziej niż ubiegłego wieczoru, chociaż Kedrigern nie słyszał, by w nocy ktoś przyjeżdżał. Kiedy rozejrzał się wokół, przekonał się, że nowi goście nie należą do tych, których przybycie oznajmia tętent kopyt czy skrzypienie kół, Wszyscy pochodzili z Innych Miejsc. Duchy należały do najspokojniejszych członków kompanii. Wywoływały coś w rodzaju dreszczu, gdy przechodziły albo gdy się przez nie przechodziło, ale jako bezcielesne istoty nie zajmowały wcale miejsca. Chochliki, elfy i krasnale stanowiły cichy, skromny ludek, jednak z powodu ich niewielkich rozmiarów ciągle trzeba było patrzeć pod nogi, a wróżki śmigające w powietrzu sprawiały, iż czarodziej mrugał i robił uniki, póki się nie zorientował, że tylko się z nim przekomarzają i że nie grozi mu zderzenie. Przestał się kulić, gdy mijały go o włos i wkrótce dały mu spokój. Zielonowłosy olbrzym i jego przezroczysta towarzyszka usadowili się w kącie. Kościotrupa i płonącego mężczyzny nigdzie nie było widać. Pozostałe stoły okupowali zwykli śmiertelnicy. Kedrigern przecisnął się przez tłum do baru, gdzie Harry właśnie nalewał piwo do sporego cebrzyka. Gdy skończył, postawił go na parapecie obok dwóch innych i zabrał się do napełniania czwartego. W oknie pojawiła się ogromna dłoń i zabrała dwa cebry. — Dzień dobry, mistrzu Kedrigernie — przywitał czarodzieja, nie przerywając pracy. 92 — Mam nadzieję, że spałeś dobrze. — Wspaniale wypocząłem, Harry. Widzę, że masz dzisiaj sporo roboty. — Och, to prawda. Te olbrzymy piją jak smoki — odparł Harry, stawiając czwarty ceber na parapecie, skąd natychmiast porwały go wielkie dłonie. — Jak to mówią, topią swoje żale w piwie. — Olbrzymy raczej nie bywają sentymentalne — zauważył Kedrigern. — Na te tutaj spadł ciężki cios — wyjaśnił Harry, sięgając po kolejny ceber. — Straciły bliską osobę. — Przykro to słyszeć. — O, podła niewdzięczności! — zagrzmiał głęboki głos zza okna, a drugi, równie grzmiący basso profundo dodał: — Samolubna, niewdzięczna, nieczuła latawica! — Chodzi o Śnieżkę — wyjaśnił karczmarz oburzony. — Opuściła ich, po tym wszystkim, co dla niej zrobili. Przyjęli ją, kiedy uciekała, ukryli przed tą jej okropną macochą i jedyne, o co prosili w zamian, to żeby im pomogła utrzymać dom w czystości. Sprzątanie, odkurzanie i pranie, gotowanie, trochę cerowania, parę grządek do wyplewienia; żadna robota dla zdrowej dziewczyny. Ale ona oznajmiła, że prowadzenie domu siedmiu olbrzymom zabiera jej wszystek czas i nie ma kiedy o siebie zadbać. Mówiła, że nie ma nawet wolnej chwili, żeby wypatrywać pięknego księcia i że gdyby jakiś przejeżdżał, nawet by na nią nie spojrzał, taka jest zniszczona pracą. Kedrigern pokręcił głową i westchnął z dezaprobatą. — W tym kłopot z księżniczkami. Wszystkie oczekują, że spotkają pięknego księcia, który się z nimi ożeni i odtąd będą żyli długo i szczęśliwie. — Święta prawda, mistrzu Kedrigernie. — Wśród pięknych książąt też trafiają się niezłe gagatki. Słyszałem o pewnym królewiczu, który pocałował piękną księżniczkę. I ona, i cały dwór zapadli z tego powodu w głęboki sen. W końcu trzeba było posłać po starą czarownicę, by ukłuła każdego w palec wrzecionem i w ten sposób przywróciła ich do życia. Młody królewicz stał się przez to pośmiewiskiem we wszystkich ościennych królestwach. Biedak uciekł z kraju i został pustelnikiem. Piękni książęta nie są już tacy jak dawniej, Harry. — Racja. Księżniczki też nie. Choćby ta cała Śnieżka: kto to widział, żeby tak ich rzucić i przyjąć posadę u siedmiu krasnoludków. Kedrigern uniósł brew i pokiwał głową z namysłem. — Wyobrażam sobie, o ile mniej pracy ma teraz. — No cóż, trudno zaprzeczyć, że prowadzenie domu dla siedmiu krasnoludków jest łatwiejsze niż dla siedmiu olbrzymów, mistrzu Kedrigernie, ale mimo wszystko, to oburzający przykład niewdzięczności — powiedział Harry, ustawiając kolejny ceber na parapecie. — Takie już czasy nastały. Każdy myśli tylko o sobie. — Niestety, masz rację, Harry. 93 — I to okrucieństwo. Nie uwierzyłbyś, co tu się wyprawia. Co to się porobiło na tym świecie! — Prawda. Tym bardziej powinniśmy sobie wyświadczać uprzejmości, kiedy tylko nadarzy się po temu okazja. A jak już jesteśmy przy okazjach, Harry, znasz może drogę do domu Arlebara? — Arlebar? — powtórzył karczmarz z tępym wyrazem twarzy. — Arlebar, szacowny czarodziej. Mieszka gdzieś na południu, a skoro już zabłądziłem w te okolice, chciałbym go odwiedzić i złożyć mu wyrazy uszanowania. — Bardzo to szlachetnie z twojej strony, mistrzu Kedrigernie. Zaraz, niech pomyślę... Arlebar... czy ten Arlebar, który zajmuje się transmutacją metali nieszlachetnych? — Prawie na pewno nie. Takimi rzeczami parają się wyłącznie alchemicy. Arlebar jest szanowanym starszym czarodziejem. Mocno starszym. — Czy on przywołuje demony? — O ile wiem, nie. Ostatnie, co o nim słyszałem, to że przeszedł na emeryturę i tylko od czasu do czasu daje lekcje. Głównie w dziedzinie zaklęć przemiany. Harry w zamyśleniu pocierał zaokrąglony koniec nosa. — Arlebar... starszy czarodziej Arlebar. Zaklęcia przemiany — powtarzał, marszcząc brwi w skupieniu. Kedrigern wyczuł, że ktoś za nim stoi. Obrócił się i stanął oko w oko z mężczyzną w zakurzonej podróżnej opończy, który patrzył na niego ponuro spod obwisłych brwi. Mężczyzna cofnął się o krok, wsparł ręce na biodrach i spoglądał na zmianę to na czarodzieja, to na właściciela gospody, po czym na koniec utkwił wzrok w czarodzieju. Gdy płaszcz odchylił się na chwilę, Kedrigern dojrzał bogato ha.owaną tunikę i rękojeść sztyletu. — Ktoś tu wspominał o Arlebarze — powiedział obcy oskarżycielskim tonem. — Być może, mój panie, być może — ostrożnie potwierdził Harry. Kedrigern wsunął dłoń pod tunikę i dotknął palcami medalionu, tylko na wszelki wypadek. — To ja pytałem o Arlebara — powiedział. — Znasz go może? — Nigdy w życiu go nie widziałem. Ale zamierzam się z nim spotkać i to niedługo. Kim jesteś? Co za zadufany w sobie typ, pomyślał Kedrigern. Ostra odpowiedź wydawała się całkowicie usprawiedliwiona, mimo to powściągnął język. Jak dotąd mężczyzna nic mu nie zrobił, był jedynie nieuprzejmy. A jeśli wiedział cokolwiek na temat Arlebara, obrażanie go byłoby głupotą. — Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu — oznajmił. Reakcja była zdumiewająca. Chmurne spojrzenie obcego w jednej chwili ustąpiło miejsca wyrazowi najwyższego zachwytu. 94 — Kedrigern... mistrz Kedrigern... wielki czarownik z Mrocznego Boru — wyjąkał. — Ściśle rzecz biorąc, czarodziej — sprostował Kedrigern z uśmiechem. — Ale znaczy to samo, prawda? — Prawie. — Mistrzu Kedrigernie, wybacz mi szorstkie zachowanie. Ostatnio żyję w wielkim napięciu. Czy byłbyś łaskaw poświęcić mi parę chwil? — Oczywiście — odparł czarodziej. Ruszył za mężczyzną do kąta sali, gdzie mogli rozmawiać swobodnie. Kiedy usiedli, muskularny szermierz o szerokich barach i wygolonej głowie zajął miejsce między nimi a resztą klientów. — Rospax zadba, by nikt nam nie przeszkadzał — wyjaśnił mężczyzna. — Nie wątpię — odparł Kedrigern, spoglądając przelotnie na potężny miecz w nieozdobnej pochwie, który najemnik miał zawieszony na plecach. — Zwą mnie Conradem Coeur du Fer de la Tour Brisee, i właśnie prowadzę wyprawę. Poszukuję Zaklętej Muchy — przedstawił się mężczyzna. Kedrigern podrapał się w podbródek. — Nie sądzę, żebym słyszał kiedykolwiek... Zaklęta Mucha, powiadasz? — Właśnie tak, mistrzu. Ściśle rzecz biorąc, nie jest to mucha, ale moja daleka krewna. Bardzo piękna pani szlachetnego rodu. Muszę ją odnaleźć i uwolnić od czaru. — Rozumiem. — Czarodziej Arlebar, jak słyszałem, zna zaklęcie, które ją wyzwoli. — Interesujący zbieg okoliczności, Conradzie. Sam również szukam Arlebara. — Więc przyłączysz się do mojej wyprawy! — wykrzyknął Conrad, sięgając przez stół i zamykając rękę Kedrigerna w męskim uścisku. — Chętnie bym to zrobił, ale nie sądzę, byś potrzebował moich usług, skoro Arlebar wie... Conrad uciszył go żywymi gestami rąk i potrząsaniem głową. — Potrzebuję cię, mistrzu — oświadczył z naciskiem. — Musisz wziąć udział w wyprawie. To jeden z warunków uchylenia zaklęcia. Nic na to nie poradzę. — Gdybyś zechciał wyjaśnić... — W zaklęciu jest mowa o tym, że moją kuzynkę Lazicę może odnaleźć jedynie kompania złożona z ośmiu osób, w której skład wchodzą: olbrzym, łobuz, rycerz, giermek, elf, czarownik, minstrel i szermierz — wyjaśnił Conrad, odliczając na palcach. — Ja, oczywiście, jestem rycerzem i mam giermka. Mój kucharz, na szczęście, to kawał łobuza. Z Rospaxem odbyliśmy razem szereg kampanii, więc on będzie moim szermierzem. W dniu odjazdu do wrót mojego zamku zakołatał minstrel, szukając u mnie służby. — Umilkł na chwilę. — Kiepski z niego minstrel, ale nie miałem wyboru. — Twoja wyprawa rozpoczęła się pod pomyślną gwiazdą. 95 — Zaraz potem zaczęły się kłopoty. O wiele łatwiej znaleźć minstreli i szermierzy niż olbrzyma, czarownika czy elfa. Wędrowałem całymi tygodniami, szukając, i zaczynałem już tracić nadzieję. Wtedy napotkałem starego przyjaciela, który opowiedział mi o Gospodzie Na Skraju. Zapewniał, że znajdę tu wszystko, czego mi potrzeba. — I miał rację? — Zaledwie wczoraj zawarłem umowę z olbrzymem i elfem, a teraz właśnie znalazłem czarownika. — Czarodzieja, ściśle rzecz biorąc — poprawił Kedrigern. — Wszystko jedno. A jako że ty również poszukujesz Arlebara, możemy sobie nawzajem pomóc. — Wiesz, gdzie go można znaleźć? — Mam dokładne wskazówki, gdzie leży jego dom. — Mówią, że on wiele podróżuje. — Ale zawsze wraca do domu. Kedrigern skinął głową. Potrzebował czasu, by rozważyć propozycję. Conrad, widząc jego wahanie, pochylił się i dodał: — Chociaż łobuz, mój kucharz jest mistrzem sztuki kulinarnej. Będziesz jadł po królewsku. I mam najlepsze konie w sześciu królestwach. — Widziałem. Piękne zwierzęta. — Możesz sobie wybrać, którego zechcesz, naturalnie z wyjątkiem mojego. Była to uczciwa oferta. Conrad miał rację: obaj zmierzali do tego samego celu. Znał też drogę i miał konie. I prowiant, i dobrego kucharza. Ale potargować się nigdy nie zawadzi. — Musimy ustalić parę rzeczy, Conradzie — powiedział czarodziej. — Kiedy dowiem się od Arlebara tego, czego potrzebuję, niewykluczone, że będę musiał opuścić kompanię i udać się we własną drogę. — To żaden kłopot. Jest rzeczą naturalną, że w drodze niektórzy się wykruszają. Ważne jedynie, by zacząć podróż w pełnym składzie, wymaganym przez zaklęcie. — Doskonale. Pozostaje jeszcze problem z księżniczką Lalloree. Obiecałem odprowadzić ją bezpiecznie do zamku jej ojca, kiedy osiągnę cel mojej wyprawy. Conrad machnął lekceważąco ręką. — Co zrobisz, gdy wyprawa dobiegnie końca, to już jest twoja sprawa. — Prawda, ale księżniczka jest teraz ze mną, tu w gospodzie, i będę ją musiał zabrać ze sobą. — Księżniczkę? Na moją wyprawę? — Takie rzeczy już się zdarzały. — Nie w wypadku Conrada Coeur du Fer de la Tour Brisee. — To bardzo młodziutka księżniczka. Dziecko zaledwie. Pięknie śpiewa. Dostarczy ci 96 wiele rozrywki — przekonywał Kedrigern. Conrad zaczynał mięknąć. — Śpiewa, mówisz? — powtórzył. — Bez przerwy. I bardzo pięknie. — Uwielbiam słuchać śpiewu kobiety — powiedział Conrad w rozmarzeniu. — Więc będziesz szczęśliwy w towarzystwie Lalloree. To dobry pomysł, mieć ze sobą księżniczkę na wyprawie, Conradzie. Ludzie zachowują się lepiej. Częściej się myją. Same korzyści. — No dobrze, mistrzu Kedrigernie. Niech jedzie. — Możesz dostarczyć dla niej konia i namiot? — Konia tak, namiot nie. — Musi mieć trochę prywatności, Conradzie. — Nie mam namiotu. Przez jakiś czas roztrząsali problem w milczeniu; Kedrigern czuł coraz większą złość na trudności, które go spotykały. Nie powinien był się godzić na odprowadzenie Lalloree do domu. Conrad powinien był pomyśleć o namiotach. Kto to widział, żeby wyruszać w długą podróż bez namiotu? Ciekawe, o czym jeszcze rycerz zapomniał? — Wóz na bagaże! Przerobimy go tak, żeby księżniczka Lalloree mogła w nim zamieszkać! Czy to cię zadowala? — zapytał Conrad. — Chyba tak. Tak, na pewno. — Doskonale, a więc postanowione. To już chyba wszystko, prawda? — Pozostają jeszcze jej oswojone ropuchy. — Oswojone ropuchy? Ropuchy?! — Jest do nich bardzo przywiązana. — Co to za księżniczka, która lubi ropuchy? A swoją drogą, jak ona wygląda? Z tego, co mówisz, wydaje się jakaś dziwna — powiedział niespokojnie Conrad. — To czarujące stworzenie. Bardzo lubi zwierzęta, to wszystko. — Ja też lubię zwierzęta, ale żeby zaraz ropuchy? A jeśli któraś z nich zauważy Zaczarowaną Muchę przede mną? — Osobiście ręczę za ich zachowanie. Są bardzo spokojne i czyste. Mają iście książęce maniery. — Zgoda, mistrzu Kedrigernie, skoro bierzesz za nie odpowiedzialność. A więc wszystko ustalone i przyłączysz się do nas? — Tak. Kiedy ruszamy? — Byłeś ostatnim członkiem wyprawy, którego potrzebowałem. Jestem gotów ruszyć rankiem, jeśli tobie to odpowiada. — Doskonale. Nie ma potrzeby zwlekać. Czy mogę poznać pozostałych uczestników wyprawy, zanim wyruszymy? 97 Conrad poskrobał się po krótkiej czuprynie. — No cóż, Rospax jest na miejscu. Nie lubi wiele gadać, ale nie znajdziesz lepszego szermierza. Gylorel i Anlorel siedzą tam, w rogu. Zaraz cię im przedstawię. Mnie już poznałeś. Zostają jeszcze Ponttry, Maheen i Smeak. Ponttry pakuje moje rzeczy, a Smeak zajmuje się prowiantem... Przyślę ci Maheena do pomocy. Może być? — Bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony, ale nie mamy wiele bagażu. Naprawdę nie trzeba. — Jak sobie życzysz. Gdybyś go jednak potrzebował, daj mi tylko znać — zaofiarował się Conrad wstając. — Chodź, poznaj Rospaxa. Na rozkaz Conrada szermierz stojący na straży zwrócił się twarzą do nich. Złożywszy na szerokiej piersi muskularne, pokryte bliznami ręce, zmierzył czarodzieja wzrokiem z obiektywną zawodową niechęcią. Jego oczy były zimne, nieustępliwe i twarde jak kamienie; Kedrigerna przebiegł dreszcz. — Rospaksie, oto Kedrigern, wielki czarodziej z Góry Cichego Gromu. Jedzie z nami na wyprawę. To przyjaciel — powiedział Conrad wolno. — Przyjaciel — powtórzył szermierz niskim, ochrypłym głosem, skinąwszy ogoloną, pokrytą szramami głową. — Nauczyłem go nie podawać ręki. Musiałem. Łamał ludziom palce — wyjaśnił Conrad. Na te słowa w lodowatych oczach Rospaxa zamigotała na mgnienie oka tęsknota, zaraz jednak zniknęła. — Każdego, kto skrzywdzi mojego przyjaciela, grzmotnę tak, że popamięta — zwrócił się do Kedrigerna. — Dziękuję, Rospaksie. Będę pamiętał na wypadek, gdyby zdarzyła się okazja do grzmocenia — odparł Kedrigern z uśmiechem. — To ja dziękuję — odburknął szermierz. — Zdaje się, że Rospax cię polubił — powiedział Conrad przez ramię, prowadząc czarodzieja w róg sali. — Zwykle nie proponuje nowo poznanym ludziom, że będzie grzmocił w ich imieniu. — Dobrze się składa. Z reguły nie bywam z szermierzami w przyjaznych stosunkach. — Po prostu nie okazuj strachu, a wszystko będzie dobrze. No, jesteśmy — powiedział Conrad, zatrzymując się przed stołem w rogu, gdzie siedział zielonobrody olbrzym z elfem na ramieniu. — Gylorelu, Anlorel, pozwólcie, że wam przedstawię wielkiego czarodzieja Kedrigerna. Zgodził się przyłączyć do naszej wyprawy. Olbrzym nie podniósł się z miejsca, jako że siedząc był na równym poziomie z oboma mężczyznami. Elf wzleciał w powietrze i okrążył ich, zostawiając wokół głów smugę połyskujących świetlnych pyłków. Wracając na swoje miejsce odezwał się 98 dźwięcznym głosikiem: — Miło nam poznać czarodzieja Kedrigerna. — Mnie również miło cię poznać, pani. Na te słowa elf wybuchnął srebrzystym śmiechem, olbrzym zaś poruszył się z cichym szelestem i również się uśmiechnął. — To nie żadna pani, tylko mój elf. Nazywa się Anlorel — wyjaśnił niskim głosem. — Ja mam na imię Gylorel. A ty pewnie jesteś naszym czarownikiem. — Tak. Właściwie jestem czarodziejem, ale ze względu na cel wyprawy występuję jako czarownik. — Zapadła pełna skrępowania cisza; wszyscy czworo spoglądali na siebie, uśmiechając się uprzejmie, aż Kedrigern przerwał milczenie. — Co się stało z dwoma dżentelmenami, z którymi rozmawialiście wczoraj wieczorem, jeśli wolno spytać? — Wyruszyli na poszukiwanie złota elfów. Próbowaliśmy im to wyperswadować, ale nie sposób przekonać kościotrupa. Nie mówiąc już o płonącym mężczyźnie. Tym płonącym się zdaje, że pozjadali wszystkie rozumy — odparł Gylorel. — Najgorsi są błękitni — dodała Anlorel. — Co do mnie, to unikam złota elfów. Niebezpieczna sprawa — powiedział Kedrigern. — To właśnie próbowaliśmy im wytłumaczyć. Nawet nie chcieli słuchać — wyjaśnił Gylorel z lekkim rozdrażnieniem. — Równie dobrze można uczyć trolla manier — dodała Anlorel. Conrad żywo zatarł ręce. — Skoro mamy już wszystkich uczestników, nie ma sensu zbijać bąków w gospodzie. Wyruszamy jutro. Zbiórka o świcie na dziedzińcu. — Dobrze. Tutaj jest za ciasno — zgodził się Gylorel. Conrad i Kedrigern razem wyszli z gospody. Kiedy mijali bar, czarodziej zauważył, że Harry nadal się trudzi napełnianiem kolejnych cebrów. Znikały, ledwie zdążył postawić je na parapecie. — Miałeś szczęście, że spotkałeś Gylorela. Jak na olbrzyma nie jest szczególnie duży — powiedział czarodziej do Conrada. — O tak. Ci inni są stanowczo zbyt wielcy. Wyobraź sobie tylko, ile muszą jeść! Na dodatek godzą się pracować tylko razem; chcieli, żebym zatrudnił wszystkich siedmiu. Tego nie mogłem przecież zrobić. A zatrudniając Gylorela, dostałem przy okazji elfa bez dalszych poszukiwań. — Sprawiłeś się piorunem — stwierdził Kedrigern. Conrad skrzywił się. Chwycił czarodzieja za ramię i pokręcił zdecydowanie głową. — Proszę, mistrzu Kedrigernie, pod żadnym pozorem nie używaj tego słowa, gdy tamci mogą cię usłyszeć. Słowa takie jak „piorun”, czy „rąbać” ogromnie ich gniewają. Podobnie jak widok topora. Kiedy nie wędrują, Gylorel jest drzewem, a Anlorel jego 99 driadą. — Rozumiem. Dziękuję za ostrzeżenie, Conradzie. Będę pamiętał. — Psst! Mistrzu Kedrigernie! — zawołał karczmarz nerwowym szeptem. Gestem przywołał czarodzieja z powrotem do baru. Kedrigern pożegnał się z Conradem i wrócił do gospody, gdzie Harry w dalszym ciągu trudził się napełnianiem wiader i ustawianiem ich na parapecie, skąd znikały, ledwie zdążył to zrobić. Wyglądał na znękanego i niespokojnego. — Wszystko w porządku? — zapytał czarodziej. — Te olbrzymy — odparł karczmarz stłumionym głosem. — Zaczynam się niepokoić. Wypiły już mnóstwo piwa. — O ile wiem, olbrzymy mają o wiele większą pojemność niż większość ludzi. — A co będzie, jeśli wpadną w szał? Albo jeśli zrobi się im niedobrze? Wyobraź sobie tylko siedmiu olbrzymów rzygających dookoła, mistrzu Kedrigernie! — O, do licha! Rozumiem, o co ci chodzi. — Czy mógłbyś coś na to poradzić? Nie jestem bogaty, ale nie pożałujesz. Kedrigern skinął głową ze zrozumieniem. Zdążył się przyzwyczaić, że gdy przychodzi do ustalania ceny, nie ma ludzi bogatych. — Mogę coś dla ciebie zrobić, Harry. Jedyne, czego chcę w zamian, to paru solidnych, grubych kołder i kilku poduszek dla Lalloree. Tylko żeby były czyste, pamiętaj. — Zrobione, mistrzu Kedrigernie. — Muszę iść do powozu coś przygotować i zaraz wracam. Idąc przez podwórze gospody, Kedrigern usłyszał głuchy łomot zza stajen, aż ziemia zadrżała. Olbrzymy były w gorszym stanie, niż Harry podejrzewał. Czarodziej, przerażony myślą, że któryś może się przewrócić na powóz, gdzie czekają jego towarzysze, przyspieszył kroku. Mieszanka nie była trudna w przygotowaniu i łatwo mógł ją przyrządzić w barze, wolał jednak zrobić to na osobności. W jego zawodzie otwartość nie popłacała. Wnętrze powozu wyglądało, jakby przeszedł przez niego tajfun. Lalloree stała na środku kłębowiska butów, sukni, płaszczy i halek, w prostej błękitnej sukni, podkreślającej jej dziewczęcą figurę i pięknie kontrastującej ze złotymi włosami. Uśmiechnęła się promiennie na widok czarodzieja. — Prawda, że piękna, wujku Keddie? Czyż nie wyglądam ślicznie? — wykrzyknęła. — Dobrze jej w tym kolorze, Keddie — odezwała się Księżniczka. — Szkoda, że ja nie mogę chodzić w niebieskim. — Wyglądasz bardzo ładnie, Lalloree. A teraz posłuchajcie Wszyscy uważnie: mam dla was bardzo dobre nowiny — powiedział czarodziej. — Mogę ją zatrzymać! To jest ta dobra wiadomość, prawda, wujku Keddie? Mogę sobie wziąć tę piękną suknię i czarne pantofelki, i... 100 — Wiadomość, którą przynoszę, ma nieco bardziej bezpośredni związek z pierwotnym celem naszej podróży, Lalloree. Zawarłem znajomość z dżentelmenem nazwiskiem Conrad Coeur du Fer de la Tour Brisee, który wie, jak odnaleźć Arlebara. Przyłączyłem się do prowadzonej przez niego wyprawy, a on zgodził się zaopatrzyć nas w prowiant oraz dostarczyć wóz dla ciebie i konia dla mnie. To doskonała propozycja. Wyruszamy o świcie. — A co z nami? — zapytała Księżniczka. — Poinformowałem Conrada, że księżniczka Lalloree pragnie trzymać swoje oswojone ropuchy w wozie i że nie należy ich niepokoić. — Oswojone ropuchy? Jestem księżniczką! — wykrzyknęła Księżniczka. — A ja, roztropny mistrzu, aczkolwiek jestem pewien, że istniały ważne powody twego zachowania, jestem pięknym księciem — dodał Piękny. — Oboje życzyliście sobie, żebym o was nie wspominał. Doskonale pamiętam — odparł czarodziej. — A ja pamiętam doskonale, że na pewno nie kazałam ci mówić o sobie jako o oswojonej ropusze — odparła Księżniczka uszczypliwie. — Moja droga, musimy podchodzić realistycznie do niebezpieczeństw, które otaczają nas ze wszystkich stron. Z całą pewnością jesteś świadoma, i ty, Piękny, również, ile jesteście warci. Istnieją potężne czary, których podstawowym składnikiem jest zaklęta ropucha, toteż wielu czarowników i nekromantów gotowych jest na wszystko, żeby ją zdobyć. — Jakie czary, uczony mistrzu? — zapytał Piękny po krótkiej, pełnej napięcia pauzie. — Głównie przywracające zmarłych do życia. — A jaką rolę ropucha w nich... odgrywa? Kedrigern odwrócił wzrok i poruszył się niespokojnie. — Bardzo mało pociągającą. Traci życie w dość paskudnych okolicznościach. Na moment zapadła pełna powagi cisza, po czym Księżniczka i napytała: — Jak się powinna zachowywać oswojona ropucha, Keddie? — Jak to ropucha. Siedźcie sobie na mchu, co jakiś czas mówcie: „rech-rech” i nie zwracajcie na siebie uwagi. I za nic w świecie nie odzywajcie się do nikogo, żeby się nie zdradzić. — Ile to potrwa, Keddie? Wyglądać jak ropucha jest okropnie, ale żeby jeszcze na dodatek zachowywać się jak ropucha... — Na dobrych koniach, jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, dotrzemy do Arlebara w jakieś dziesięć dni. Jeżeli będzie wiedział, jakiego zaklęcia użyli ci dwaj podczas Czarkonu, przywrócę ci ludzką postać jeszcze tego samego dnia. — A wtedy, łaskawy czarodzieju... jeśli będziesz miał chwilę czasu...? — zapytał 101 Piękny. — O tak, wujku Keddie, proszę, zamień Pięknego z powrotem w pięknego księcia, proszę! — wykrzyknęła Lalloree. — Jeśli będę mógł, zrobię to, ale nic nie obiecuję i nie chcę słyszeć na ten temat ani słowa więcej, póki nie odnajdziemy Arlebara. W tej chwili mam coś do zrobienia, a ty najlepiej weź się za sprzątanie. Rano wyjeżdżamy. — Wujku Keddie, jestem księżniczką. Nie wiem, jak się sprząta — stwierdziła smutnie Lalloree. — Więc masz okazję się nauczyć. — Ale ja się nie chcę nauczyć! To takie nudne! Kedrigern zamknął oczy, wziął głęboki oddech, po czym odpowiedział cichym, spokojnym głosem: — Lalloree, ten powóz i wszystko, co się w nim znajduje, jest własnością młodej damy, która została porwana przez ifryta. Ifryty to podłe, odrażające demony, których jedyną pozytywną cechą jest oddanie dla małżonek, graniczące niemal z obłędem. Gdyby młoda dama albo ifryt powrócili tu i ujrzeli ten nieporządek, wątpię, czy jakiekolwiek moje zaklęcie byłoby nas w stanie uchronić przed poważnymi kłopotami. Zabieraj się do roboty — zakończył, utkwiwszy w niej zimne, gniewne spojrzenie. — Ale wujku Keddie, dla ciebie to jest takie łatwe, a dla mnie takie trudne. Wystarczyłoby jedno małe zaklęcie. Mnie to zajmie cały dzień! — Lalloree, głuptasku, magii nie używa się ot, tak sobie. Magia nie zastąpi pracy ani nauki. Dlatego czarodzieje potrzebują służących i bibliotek. Magia służy szczególnym celom, a jej nadużywanie wpędziło niejednego lekkomyślnego czarodzieja w poważne kłopoty. Ja sam w młodości omal nie... zresztą mniejsza o to. Po prostu musisz to zrobić sama — powiedział czarodziej. Widząc, że wargi zaczynają jej drżeć, a w błękitnych oczach zbierają się łzy, dodał łagodnie: — A jeśli sprawisz się dobrze, zobaczę, czy coś da się zrobić w sprawie tej niebieskiej sukni. — I pantofelków też, czarnych pantofelków? Och, proszę, wujku Keddie! — wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie z niecierpliwością. — I pantofelków też. Ale wszystko ma być sprzątnięte. — Dobrze, obiecuję — powiedziała Lalloree, zgarniając naręcze płaszczy i ruszając w stronę szafy. Kedrigern przygotował sobie miejsce na toaletce, wyjął z licznych kieszeni różne woreczki i fiolki, po czym zabrał się do przygotowywania mikstury dla podchmielonych olbrzymów. Mimo liczby i wielkości pacjentów, dla których była przeznaczona, zrobił jej bardzo niewiele; używał wyłącznie najlepszych składników i głęboko wierzył w przewagę jakości nad ilością. Przygotowanie mikstury zabrało mu parę minut, ale zanim był gotów do wyjścia, 102 Lalloree zdążyła zrobić ogromne postępy w porządkowaniu wnętrza pojazdu. Kiedy wychodził, raz jeszcze przypomniała mu o obietnicy. Jego zapewnienie zachęciło ją do wzmożonego wysiłku. Wracając przez podwórze usłyszał grzmiące głosy, fałszywie i nierówno śpiewające ckliwą piosnkę. Powyżej dachu najdalej położonego budynku dostrzegł parę kudłatych głów; śpiew dobiegał właśnie z tej strony. Przynajmniej nie włóczą się po okolicy, potykając o wszystko na drodze, powiedział sobie czarodziej. Chociaż niewiele im do tego brakuje. Harry powitał go tak, jak rozbitek wita żagiel na horyzoncie. Twarz mu się rozjaśniła i oczy zabłysły, gdy Kedrigern wyjął niewielką fiolkę. Harry wziął ją ostrożnie w dłonie. — Wywołuje tęsknotę za domem — wyjaśnił czarodziej zniżonym głosem. — Pięć kropli na cebrzyk i do jutra po południu nie zostanie tu ani jeden. — Nie wiem, jak ci dziękować, mistrzu Kedrigernie — odparł karczmarz gorąco. — Uratowałeś gospodę, nie ma wątpliwości. Żeby tylko udało mi się im to podsunąć, zanim któryś przewróci się na budynek... — Wlej wszystko do baryłki i zawieź im na taczkach. — Doskonały pomysł! A tymczasem proszę, obsłuż się, zanim wrócę — powiedział Harry, stawiając przed czarodziejem kufel i dzban. Karczmarz powiózł beczułkę odpowiednio przyprawionego napitku śpiewającym olbrzymom. Pod jego nieobecność Kedrigern popijał doskonałe piwo, rozmyślając o własnym przytulnym domku, daleko na Górze Cichego Gromu. Tak bardzo pragnął tam Wrócić! Nie potrzebował żadnego naparu, by za nim tęsknić. Kochał swój dom: mroczną, zakurzoną, przytulną pracownię; wietrzne zimowe wieczory spędzane a deux , tylko z Księżniczką, przy trzaskającym ogniu; popołudniowe drzemki w nasłonecznionym zaciszu podwórka od frontu — brakowało mu każdej z tych rzeczy. Tęsknił nawet za Ciapkiem: śmiesznym, hałaśliwym Ciapkiem o powiewających uszach i niezwykłym darze pojawiania się znienacka w najmniej odpowiednich momentach, którego słownictwo ograniczało się do jednego wyrazu. Zastanawiał się, czy Ciapek rzeczywiście potrafi zaopiekować się domem podczas ich przedłużającej się nieobecności. Rozważał, czy nie zaryzykować odrobiny magii i nie rzucić okiem na budynek i najbliższą okolicę, tylko na wszelki wypadek. Pomyślał o dniach, które spędzi w podróży — dniach, które mogą przeciągnąć się w miesiące — i westchnął smutno. Podróże to okropna rzecz. Z drugiej strony siedzenie w domu nie sprawia najmniejszej przyjemności, kiedy żona jest ropuchą. Jeśli Księżniczka ma stać się znowu sobą, naprawdę i do końca, z głosem i postacią, muszą odnaleźć Arlebara. Pozostawało tylko nie tracić nadziei, że spotkanie z Arlebarem będzie oznaczać koniec podróży, a nie zaledwie jej początek. 103 Sytuacja nie była dla Księżniczki łatwa. Dla mnie też nie, pomyślał Kedrigern kwaśno. Lalloree zrobiła się nieznośnie marudna, a odczarowanie Pięknego oznaczało utratę kolejnej porcji mocy. Nie ma mowy, żeby go zostawić w obecnym stanie. Biedak najwyraźniej wyciągnął wnioski z wcześniejszych doświadczeń, chociaż z ropuchami nigdy nic nie wiadomo. Kłopoty, ciągle kłopoty. Nie powinien był jechać na Czarkon. Ani ufać Memaneshie. A przede wszystkim za nic nie powinien był wyjeżdżać z domu. Wszystkie kłopoty od tego się zaczęły. Powinienem był zostać na Górze Cichego Gromu i rozwiązać problem samodzielnie, rozmyślał, zamiast włóczyć się po tych okropnych pustkowiach i zawracać sobie głowę cudzymi sprawami. Widząc czarodzieja, ludzie oczekują, że wymamrocze zaklęcie i uwolni ich od wszystkich zmartwień. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że czarodzieje mają własne kłopoty. Mnóstwo własnych kłopotów. Wpatrywał się ponuro w pusty kufel, gdy Harry powrócił, nie posiadając się z radości. — Gotowe, mistrzu Kedrigernie, udało się doskonale. Nie zdążyli jeszcze skończyć drugiej kolejki, a już zaczęli chlipać za domowym ogniskiem. — Nie powinieneś pogardzać szczerym sentymentem, Harry — skarcił go czarodziej. — Nie miałem najmniejszego zamiaru. Tylko jak człowiek widzi szlochającego olbrzyma... To nie jest coś, czego się po nich spodziewa. — Okaż trochę współczucia. — Ależ współczuję im, mistrzu Kedrigernie, tylko nie chcę, żeby mi się włóczyli koło gospody. Są niebezpieczni, naprawdę. A teraz, kiedy od tak dawna nie mają nikogo, kto im zrobi pranie, stali się niezbyt przyjemnymi kompanami, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. — Rozumiem — przyznał Kedrigern. — Też to poczułem, kiedy przechodziłem przez podwórze. Koniecznie potrzebują gospodyni. — Niełatwo im będzie kogoś dostać. Nikomu nie życzyłbym takiej roboty — powiedział Harry. Kedrigern podniósł wzrok i szeroki uśmiech rozlał mu się z wolna po twarzy, kiedy wyobraził sobie Memaneshę stojącą po pas w brudnej bieliźnie olbrzymów. — A ja tak — powiedział cicho. — Jak już będzie po wszystkim, chyba spróbuję coś z tym zrobić. — Wyświadczyłbyś wielką przysługę im i nam wszystkim, mistrzu Kedrigernie. Nie mówiąc już o tym, co zrobiłeś dotychczas. Wstyd mi niemal odpłacać ci paroma poduszkami i kołdrami. — Możesz zrobić coś jeszcze, Harry. Chciałbym cię prosić o suknię i pantofelki z powozu dla księżniczki Lalloree. — Z powozu? To znaczy... to trochę niebezpieczne — odparł Harry, nagle zaniepokojony. — Rozumiesz, to nie mój powóz, i jeśli ifryt wróci... — Pokręcił głową z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. — Ifryty nie są zbyt metodyczne. Nie pozna, że czegoś brakuje — zapewnił go Kedrigern. — A jeśli będzie z nim księżniczka? — Księżniczki są jeszcze bardziej roztargnione niż ifryty. Nie będziesz miał żadnych kłopotów. Poza tym należy ci się jakaś rekompensata za przechowanie powozu i utrzymywanie go w czystości. Twarz karczmarza rozpogodziła się. — Pewnie, że mi się należy. Tak się przestraszyłem tego wielkiego ifryta, że całkiem zapomniałem o swoich prawach. Najlepsza szopa zajęta... sprzątanie i odkurzanie... ciągłe zmartwienia... należy mi się coś więcej niż jakaś tam suknia i para pantofelków. O wiele więcej. — Nie bądź chciwy, Harry. Tu chodzi o ifryta. — Taka okazja może mi się więcej nie trafić, mistrzu Kedrigernie. Czarodziej skinął głową. — Okazja, by znaleźć się na dnie morza w zalakowanej mosiężnej butelce, ukrytej w żelaznym kufrze. Oczy Harry’ego rozszerzyły się, szczęka mu opadła. W nagłej, ponurej ciszy dudniący głęboki bas zawołał na zewnątrz: — Ja chcę do domu! — Wkrótce dołączyły do niego inne głosy, wznosząc okrzyki podobnej treści, tylko znacznie głośniejsze. Dzbany, kufle i kubki stojące na barze zadzwoniły, stoły i krzesła podskoczyły, gdy ziemia zadrżała pod zdecydowanymi krokami olbrzymów zmierzających do domu, przez granicę, do Innych Miejsc. Harry podskoczył do drzwi. Stał wyglądając na zewnątrz, dopóki kroki nie ucichły i przedmioty w środku nie uspokoiły się. Obrócił się do czarodzieja, kręcąc głową z podziwu i żywo pocierając czubek nosa. — Poszli sobie, mistrzu Kedrigernie. Udało się! Twój czar poskutkował! — wykrzyknął uszczęśliwiony. Kedrigern wzruszył ramionami i uśmiechnął się z fałszywą skromnością. — Czasem magia działa cuda, Harry — powiedział. 105 Rozdział dziewiąty Wyprawa po Zaklętą Muchę W słabym blasku wstającego dnia i przy migotliwym świetle dymiących pochodni Kedrigern i jego towarzysze po raz pierwszy mieli okazję przyjrzeć się pozostałym członkom wyprawy. Księżniczka i Piękny, którzy mogli zaryzykować jedynie ukradkowe spojrzenia z kaptura Kedrigerna i Lalloree, powstrzymali się od komentarzy do czasu, kiedy nikt obcy ich nie usłyszy. Czarodziej obserwował i oceniał, zachowując wnioski dla siebie. Lalloree gapiła się otwarcie, czyniła skomplikowane podchody, by spojrzeć jeszcze raz, przesłaniała usta delikatną dłonią tłumiąc śmiech, po czym skierowała swojego rumaka w stronę siwej klaczy czarodzieja i zaczęła streszczać mu swe obserwacje scenicznym szeptem. — To w tym wozie mam spać? Ale on jest okropny, wujku Keddie! — grymasiła. — Nie musisz w nim jechać. To tylko miejsce do spania. — Powinni go pomalować. — Nie ma na to teraz czasu, Lalloree. — Spójrz tylko na te koła — wskazała z niezadowoleniem. Kedrigern spojrzał posłusznie, ale nawet po uważnym badaniu nie odkrył nic szczególnego. Gdy powiedział o tym Lalloree, westchnęła jedynie i milczała niemal przez minutę, aż znalazła inny przedmiot krytyki. — Tamten wysoki ze szramą jest taki brzydki, wujku Keddie! Nigdy nie widziałam równie brzydkiego człowieka. Mój ojciec też ma szermierzy, ale żaden z nich nie jest aż takim brzydalem. I te blizny! Cały jest pokryty bliznami i wszystkie są takie brzydkie! — skrytykowała wygląd Rospaxa. — Żołnierze czasami odnoszą rany — przypomniał jej czarodziej. — Każdemu zdarza się popełnić błąd. — Ale te jego szramy są takie brzydkie. A minstrel i kucharz są chorzy, wujku Keddie. Zauważyłeś, jak jęczą? I nie mogą się utrzymać w siodle. Nie mogą nawet iść prosto. Co będzie, jeśli mają jakąś okropną chorobę i wszyscy się zarazimy i umrzemy? 106 — To przejściowy stan, moje dziecko. Efekt zbyt długiego przebywania w barze. Nie jest zaraźliwe. — Na pewno? Ten mały chudy giermek też wygląda, jakby to złapał. Jest zupełnie zielony. — Młodzi są bardziej wrażliwi, ale wyjdzie z tego jak i oni. Nie martw się. I proszę, mów trochę ciszej. — Tamten duży jest bardzo miły, wujku Keddie — ciągnęła, bardzo nieznacznie zniżając głos — tylko tak dziwnie wygląda! Włosy ma całkiem zielone, a skórę brązową i szorstką. Wygląda jak drzewo, które postanowiło wyciągnąć korzenie z ziemi i pójść na spacer! — Bo to prawda, Lalloree. On jest drzewem. Prawdziwym drzewem. — Ale drzewa nie chodzą na wyprawy! Po co on to robi? — Nie wiem. Może taki jest zwyczaj w jego części lasu. Albo może przenosi się w inne miejsce. Lalloree zastanawiała się przez chwilę. — Wydaje się sympatyczny — osądziła. — Bardzo uprzejmy i miły w obejściu. — Drzewa zwykle mają dobry charakter. — Ta mała pani, która siedzi mu na ramieniu albo lata wokół głowy, jest śliczna, prawda? I podobają mi się plamki światła, które wszędzie rozsiewa. Też bym chciała takie mieć. Potrafiłbyś je dla mnie wyczarować, wujku Keddie? — Musiałabyś być driadą — wyjaśnił czarodziej. Lalloree zamilkła, przetrawiając informację, Kedrigern wykorzystał tę sposobność, by ją na chwilę opuścić i zbadać, jak się sprawy mają z Conradem. — Gotowi czy nie, ruszamy za trzy minuty — burknął Conrad, zły bardziej niż zwykle, nie tyle na Kedrigerna, ile generalnie na cały świat. — Jeśli Smeak i Maheen spadną z koni, no to pójdą pieszo. Olbrzym idzie na piechotę; skoro on może, mogą i oni. — Gylorel ma dłuższe nogi — zauważył Kedrigern. Conrad popatrzył na niego zaskoczony. — To chyba jasne. Jest olbrzymem. — O to mi właśnie chodziło. Jest olbrzymem. W przeciwieństwie do tamtych dwóch. — No cóż, ich problem. Wiedzieli, że wyjeżdżamy wcześnie. — Conrad posłał zebranym gniewne spojrzenie i dodał: — Przynajmniej sprzątnęli powóz, zanim się upili. Ta twoja księżniczka już go widziała? — Tylko z zewnątrz. Nie jest to rodzaj schronienia, do jakiego przywykła, ale wystarczy. Conrad wydał zgnębiony odgłos, coś pośredniego między warknięciem a jękiem, widząc jak kościsty kucharz, Smeak, zaczyna się zsuwać ze swojego wierzchow- 107 ca. W ostatniej chwili rozpaczliwie uchwycił się łęku siodła, unikając groźnego upadku. Ponttry, mały giermek o rozbieganych oczach, przywlókł się zgarbiony zza jednego z budynków, gdzie przed chwilą wymiotował, i wlazł na siodło. Maheen chwiał się nieco, ale jakoś utrzymywał swoje otyłe cielsko w pionie. Rospax stał obok gniadego wierzchowca niczym posąg okaleczony przez wandali, założywszy muskularne ramiona na szerokiej piersi, czekając na rozkazy. Gylorel, z Anlorel na ramieniu, obojętnie przyglądał się całej scenie. Conrad chrząknął ponownie i wskoczył na siodło siwego bojowego rumaka. Uniósł dłoń chcąc już dać znak do odjazdu, gdy z wnętrza gospody wypadł karczmarz, dziko machając rękami i coś wołając. — O co chodzi, Harry? — spytał Conrad z widocznym zniecierpliwieniem. — Zapłaciłem ci dobrze, nic nie zniszczyliśmy. O co ten krzyk? Rospax zbliżył się do boku swego pana. — Tylko z szacunkiem, bo grzmotnę tak, że popamiętasz — ostrzegł lodowatym tonem. — Nie ma mowy o braku szacunku, drogi sir Conradzie — odparł Harry kłaniając się nisko. — Po prostu na widok waszej kompanii przyszedł mi do głowy pomysł, który pozwoliłby urozmaicić wam podróż. — Nie jedziemy na wyprawę dla przyjemności — warknął Conrad. — Drobna odmiana nikomu nie zaszkodzi, panie. Zechciejcie wysłuchać mojej propozycji: jadąc do celu, a potem w drodze powrotnej, każdy uczestnik wyprawy opowie dwie historie. Mogą to być ballady o rycerskich czynach i przygodach, o dworskiej miłości, legendy i podania, zabawne albo i sprośne dykteryjki, co kto zechce. Ten, którego opowieść okaże się najciekawsza, zostanie honorowym gościem na uroczystej kolacji, którą wydam z okazji waszego powrotu. — Kto będzie płacił? — zapytał Conrad podejrzliwie. — Wszyscy złożą się po równo, z wyjątkiem autora najlepszej opowieści. — A kto zadecyduje, która jest najlepsza? — Ja, panie! — oznajmił Harry, szeroko rozkładając ręce i uśmiechając się promiennie do zebranych. — Pojadę z wami na własny koszt, jako sędzia. Conrad spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. — To najgłupszy pomysł, o jakim w życiu słyszałem. Wyobrażasz sobie, że będziemy wszyscy jechać stłoczeni w kupie tylko po to, by wysłuchiwać nawzajem swoich historii? — Ja nie znam żadnych historii — poskarżył się giermek Ponttry cienkim, piskliwym głosem. Maheen, minstrel, popchnął swego konia naprzód i wbił w karczmarza spojrzenie oczu otoczonych czerwonymi obwódkami. 108 — Psie, jak śmiesz obrażać moje szczytne powołanie! — zagrzmiał uniesiony świętym gniewem. — Mam wywrzaskiwać moje najlepsze rymy w zamian za miskę strawy? — Ja bym raczej wolała zaśpiewać — powiedziała Lalloree, nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Nie chcę słuchać mnóstwa nudnych opowieści, chcę śpiewać. — Mam go grzmotnąć, aż popamięta? — zapytał Rospax, patrząc na Conrada z nadzieją. — Zabierzcie go stąd! — wybełkotał kucharz niewyraźnie. — Solidny kopniak wystarczy, Rospaksie — orzekł rycerz. Zanim szermierz zdążył wziąć zamach, Harry zniknął. Huk zatrzaskiwanych drzwi odbił się echem po podwórzu. Służący kryli i się po zakamarkach, podczas gdy uczestnicy wyprawy wymieniali złośliwe uwagi na temat propozycji karczmarza. Conrad powiódł dokoła gniewnym wzrokiem, po czym nagle zsiadł z konia i zbliżył się do Lalloree. Skłonił się, a jego głos i maniery złagodniały niespodziewanie, gdy podniósł oczy i uśmiechnął się do niej. — Moja pani wyraziła życzenie, by zaśpiewać. Czy zechciałaby jechać u mojego boku i poprowadzić nas na wyprawę swą pieśnią? — zapytał. Zachowywał się niemal czarująco. Księżniczka spojrzała na Kedrigerna i odparła chłodno z godnością, która wprawiła czarodzieja w zdumienie: — Jeśli mój stróż i opiekun zezwoli. Musisz spytać mistrza Kedrigerna, panie. Conrad skłonił się Kedrigernowi. — Będę jej strzegł z narażeniem własnego życia, czcigodny magu. — Mam nadzieję, że nie będzie potrzeby. Lalloree może jechać z tobą, jeśli zechce, i śpiewać, ile dusza zapragnie. Conrad skłonił się raz jeszcze, a Lalloree posłała czarodziejowi zadowolony uśmiech. Kedrigern zaczekał, aż rycerz dosiądzie wierzchowca i da sygnał odjazdu, a kiedy ostatni wóz go minął, ruszył w ślad za nim. Koła skrzypiały, płócienny dach łopotał od porannej bryzy, kopyta stukotały miarowo na twardym gruncie, ale Kedrigern nadal słyszał głos Lalloree, czysty i dźwięczny, nucący w oddali: Dziewięćdziesięciu dzielnych rycerzy Spotkało cudną dzieweczkę... Dzięki temu, że wóz odgradzał ich od pozostałych i nikt nie jechał z tyłu, Kedrigern i Księżniczka mogli rozmawiać swobodnie, aczkolwiek zachowując środki ostrożności. Wysunęła się z kaptura i przysiadła mu na ramieniu, gotowa skryć się znowu na pierwszy znak, że ktoś nadjeżdża. — Na razie jak ci się podoba wyprawa? — spytała. 109 — Tak sobie — odparł czarodziej po chwili namysłu. — Mieliśmy sporo szczęścia, że po stracie koni i zapasów udało nam się do kogoś przyłączyć, chociaż wolałbym, by Conrad staranniej dobierał swoich towarzyszy. — Nie wzbudzają zaufania, prawda? — zauważyła Księżniczka bez entuzjazmu. — Udało mi się parę razy rzucić na nich okiem i niemal tego żałuję. Ten Smeak jest naprawdę kuchmistrzem? — Tak twierdzi Conrad. Prychnęła z niedowierzaniem. — Wygląda jak ofiara klęski głodu. Kucharz powinien być gruby. — Ulegasz stereotypom, kochanie. — Wcale nie, to po prostu zdrowy rozsądek. Jeśli kucharz nie jest gruby, to znaczy, że nie je tego, co sam gotuje; a skoro on tego nie je, dlaczego ja bym miała jeść? Smeak powinien wyglądać jak ten minstrel. Nigdy nie widziałam równie grubego minstrela. — Pewnie ma to związek z brzmieniem głosu. Księżniczka znowu prychnęła cichutko. — Albo z nadmiernym pragnieniem. On, kucharz i ten mazgajowaty giermek... co za zbieranina! Trzech pijaków, oprych... dwóch oprychów, wliczając Conrada, olbrzym i elf. — Anlorel i Gylorel wydają się bardzo sympatyczni. — Masz rację, są w porządku. W każdym razie Lalloree ich akceptuje — zgodziła się Księżniczka i roześmieli się cicho na wspomnienie uwag Lalloree dotyczących towarzyszy podróży. Po chwili Księżniczka zapytała: — A skoro mowa o Lalloree, co sądzisz o niej i Conradzie? Kedrigern spojrzał z nagłym zaniepokojeniem. — Jak to, co sądzę? — Och, Keddie, jak na czarodzieja nie jesteś zbyt rozgarnięty. Ja słyszałam tylko ich głosy, a już wiem, że przypadła Conradowi do gustu. — To miłe dziecko, może z wyjątkiem skłonności do śpiewu. — To młoda kobieta, Keddie. I bardzo piękna. — Myślisz, że Conrad...? A to drań! Łajdak! — Nic jej nie zrobił — stwierdziła spokojnie Księżniczka. — Na pewno będzie ją traktował bardzo szarmancko i dopilnuje, żeby pozostali również zachowywali się grzecznie. Dzięki Lalloree ta wyprawa może się okazać całkiem znośna. — Dobrze, ale Lalloree znajduje się pod moją opieką. Dałem słowo, że doprowadzę ją bezpiecznie do zamku ojca. Nie pozwolę, żeby jakiś pyszałkowaty rębajło... jakiś awanturnik uganiający się za muchami... — Och, Keddie, uspokój się... przestań — powiedziała Księżniczka niecierpliwie. — Ojciec pozbył się jej z domu i chciał, żeby wyszła za Panglundera, prawda? Conrad 110 przynajmniej jest przystojny. Szczególnie, kiedy się nie marszczy ze złości. — No, tak... ale co my w końcu o nim wiemy? — Ubiera się ładnie. Jest hojny. Nawykły do rozkazywania. Zdecydowany, ale nie tyran. — I prawdopodobnie żonaty — dodał Kedrigern. — Na pewno nie. — Skąd ta pewność? — Wprawdzie mam postać ropuchy, Keddie, ale nadal jestem kobietą, a kobiety wiedzą takie rzeczy. Conrad nie ma żony i podejrzewam, że ojciec Lalloree uznałby go za dobrą partię. Kedrigern rozważał przez chwilę taką możliwość, po czym rzekł: — Niewykluczone. Ale co będzie z Pięknym? Tak im się dobrze układało z Lalloree. — Zupełnie o nim zapomniałam! — wyznała Księżniczka wstrząśnięta. — To się może bardzo źle skończyć. Mam nadzieję, że Piękny nie wpadnie w szał zazdrości i nie wyzwie Conrada na pojedynek. — Jak sądzisz, do czego może się posunąć Conrad? Jeśli tknie palcem to biedne dziecko, zmienię go... — Nie przejmuj się Conradem. Wszystko zależy od Lalloree. To przemiłe stworzenie, Keddie, i dosyć ją polubiłam, ale ona za bardzo lubi flirtować. — Nie zauważyłem. — No, z tobą nie flirtowała — powiedziała Księżniczka takim tonem, jakby sam pomysł, by flirtować z Kedrigernem, wydawał się rzeczą absurdalną i oburzającą — ale zaczęła podrywać Pięknego, kiedy się tylko dowiedziała, że jest pięknym księciem. I sam widziałeś, jak się zachowywała, gdy Conrad ją poprosił, by dotrzymywała mu towarzystwa w drodze. — Prawda... jednak mimo wszystko Conrad to nie piękny książę. — Ale ropuchą też nie jest. Kobiety doceniają takie rzeczy. — Wierzę ci na słowo, najdroższa. — Lalloree właśnie zaczyna sobie uświadamiać, że stała się piękną kobietą. Pierwszy raz zaświtało jej to w powozie, gdy przymierzała te wszystkie piękne stroje... Głęboko poruszające doświadczenie. Pamiętam, kiedy byłam w jej wieku... na zamku mojego ojca... — Księżniczka umilkła, a potem rozszlochała się żałośnie. — Och, Keddie, taka byłam szczęśliwa jako piękna księżniczka! Już nigdy nie będę piękną księżniczką, nigdy, wiem to! — Cicho, cicho najdroższa, już dobrze — łagodnie pocieszał ją czarodziej, wyciągając rękę, żeby ją pogłaskać. — Znajdziemy Arlebara i dowiemy się, jakie zaklęcie na ciebie rzucono. Może za parę dni będziesz znowu sobą. — Albo za parę lat. 111 — Kochanie, kochanie, wiesz, że poruszę niebo i ziemię, zbadam każdą możliwość, wypróbuję każde zaklęcie, by odczarować moją piękną księżniczkę. Zaufaj mi... szybko, do kaptura! Ktoś jedzie! — szepnął nagląco Kedrigern. Księżniczka zgrabnie wskoczyła do kaptura opończy. W następnej chwili pojawił się jeździec; czekał na skraju drogi, aż wóz go wyminie. Był to Maheen, minstrel. Uśmiechnął się i uniósł pulchną dłoń na powitanie. — Mogę ci towarzyszyć przez chwilę, czarowniku? — zapytał. — Jestem właściwie czarodziejem. — Tak, oczywiście. Minstrel skierował konia do boku Kedrigerna. — Wszyscy słuchają tej twojej dziewczyny — wyznał. — Pomyślałem, że wymknę się i poczekam, aż zachrypnie. — Nie licz na to — rozczarował go Kedrigern. Maheen chrząknął i wzruszył tęgimi ramionami. — No cóż, oszczędzi mi pracy. W normalnych warunkach jechałbym samotnie i kontemplował widoki. Uwielbiam piękne widoki. Ale to najbrzydsza okolica, jaką widziałem. Przejeżdżałem tędy kiedyś, w młodości. Już wtedy było tu brzydko i wcale się nie zmieniło na lepsze. Kedrigern zerknął w bok; był zmuszony zgodzić się z oceną Maheena. Płaska, bezdrzewna równina, ze stosami kamieni tu i ówdzie dla urozmaicenia monotonii, stanowiła widok zdolny zniechęcić każdego. Niskie, poszarpane wzgórza zamykały horyzont; wędrowcy wjechali w płytką dolinę pomiędzy wzniesieniami. — Niezbyt interesujący krajobraz — zgodził się czarodziej. — Poza tym chciałem pogadać z kimś inteligentnym. A tamci zupełnie się do tego nie nadają. Jedyne, co ich interesuje, to nieprzyzwoite śpiewki i pikantne historyjki, inaczej ziewają ci w twarz. Kedrigern skinął współczująco. — Ciężka sprawa. — No. Ale nie zawsze tak bywa. To twoja pierwsza wyprawa, czarodzieju? — Za młodych lat wiele podróżowałem. W moim zawodzie trudno tego uniknąć. Ale czasy były wtedy inne. Maheen podniósł dłoń. — Nie musisz dodawać nic więcej. Dla tych z nas, którzy poznali prawdziwe wyprawy, to jest licha namiastka. Zaprawdę, wiele mógłbym opowiadać... Minstrel pokręcił głową ze smutkiem i zamilkł na dłuższą chwilę. Sprawiał wrażenie, jakby zmagał się ze sobą. Na koniec spojrzał na Kedrigerna i zaczął mówić poważnym tonem, ale otwarcie i z prostotą: — Moim przeznaczeniem było wziąć udział we wspaniałej wyprawie. Wykazałem 112 niezwykłą dalekowzroczność i już w młodości przystąpiłem do Ligi Wędrowców, dzięki czemu dane mi było wziąć udział w wyprawie, jakiej nie podjęto od czasów legendarnej przeszłości. Niestety, wszyscy członkowie Ligi składają przysięgę, że zachowają w tajemnicy wszelkie jej poczynania, fakt przynależności do niej oraz organizowane przez nią wyprawy, a ten, kto ośmieli się ją złamać, jest wyklęty na zawsze. Staje się zdrajcą i wyrzutkiem. Jego imię zostaje wymazane na wieki z annałów Ligi. Zniósłbym każdą torturę, wolałbym umrzeć w męczarniach niż zdradzić i poniżyć się w oczach mych braci — oznajmił uroczyście. — Jeśli nie chcesz o tym mówić... — Nie. Muszę ci opowiedzieć o Lidze i naszej niezapomnianej wyprawie. Największą przeszkodą, z jaką przyjdzie mi się zmierzyć, oprócz zachowania tajemnicy, jest sam charakter czynów i wydarzeń, które zamierzam tu przywołać. Ich natura bowiem tak była cudowna i niezwykła, ich faktura tak delikatna a treść tak subtelna, że każdy, kto wysłucha mej próby opisania nieopisywalnego, musi uznać znaczną część tego, co powiem, jeśli nie wszystko, za niewiarygodne i niezrozumiałe. Paradoks równoczesnego pragnienia, by się wypowiedzieć i niemożności jakiejkolwiek komunikacji w prawdziwym znaczeniu tego słowa już dawno został wyrażony w poemacie stworzonym przez jednego z pierwszych historyków Ligi: To, co poznane, Ale nie w pełni pojęte Można wyrzec, ale nigdy wyrazić jasno; To, czego nie zrozumiano do głębi, Czego doświadczono tylko mgliście i powierzchownie, Być może W pewnych niezwykłych okolicznościach Da się niejasno wyartykułować... Nikt jednak nie pojmie. Ci, którzy nie poczuli, nie usłyszeli, nie ujrzeli Nieogarnionego Niech porzucą nadzieję na oświecenie Przez tych, co doświadczyli nieopisywalnego. — Historyk ów pozostał nie zrozumiany prawie przez wszystkich, do których się zwracał — zakończył Maheen ponuro. — Nic dziwnego — szepnęła Księżniczka tak cicho, że jedynie Kedrigern ją usłyszał. — Ach, pamiętam dzień, gdy zostałem przyjęty do Ligi jako nowicjusz i mistrz od- 113 krył przede mną potrójną tajemnicę, cztery wielkie prawa, pięciokrotny ślub wierności, sześć nieumarzalnych zobowiązań wędrowca i siedem niewybaczalnych transgresji. Wyruszyliśmy tego samego dnia i już wkrótce zwiedzaliśmy odległe kraje, spotykaliśmy ludzi i oglądaliśmy miejsca, o których od dawna sądziłem, że zniknęły z powierzchni ziemi albo nie istnieją, albo zostały wymyślone. — Maheen przerwał, pokiwał głową zatopiony we wspomnieniach, a następnie zwrócił się ponownie do Kedrigerna: — Wkrótce stałem się świadkiem pierwszego z wielu niewiarygodnych, wręcz cudownych zdarzeń czekających mnie na tej wyprawie, która odcisnęła niezatarty ślad w mojej świadomości. Wjechaliśmy w niewielki, lecz gęsty zagajnik i napotkaliśmy rozwidlenie dróg. Drogowskaz oferował nam trzy możliwości; żadna nie wydawała się kusząca. Nasi przywódcy różnili się w opiniach, którą z nich powinniśmy obrać. Pierwszy poradził się gwiazd i orzekł, że należy skierować się drogą wiodącą pod górę. Drugi rozrzucił gałązki krwawnika i odkrył, że droga biegnąca płasko gwarantuje najszybszą i najbezpieczniejszą podróż. Trzeci, zbadawszy wnętrzności kurczęcia, nalegał, by ruszyć w dół i zapewniał, że idąc za radami dwóch pozostałych, zgubimy szlak i narazimy się na długie błądzenie po leśnych bezdrożach. Podczas gdy trzej przywódcy dyskutowali głosami, które stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej gniewne, z lasu wypadł olbrzym z brodą niby z mchu, wyrwał drogowskaz z ziemi i za jego pomocą pozbawił wszystkich trzech przytomności. Potem zniknął w lesie i więcej nikt go nie zobaczył. Postanowiliśmy wrócić po własnych śladach i ominąć skrzyżowanie. Ignorując tak jasny omen, narazilibyśmy się na pewną zgubę. Przerwał mu głęboki, dźwięczny głos: — Przepraszam najmocniej, czy ktoś wspominał o olbrzymie z mszystą brodą? Kedrigern odwrócił się i stanął oko w oko z Gylorelem. Olbrzym opuścił swoje miejsce obok Conrada i szedł tuż za nimi, dostosowując swój długi krok do kłusa wierzchowców. Zajęci opowieścią minstrela, jeźdźcy zupełnie go nie zauważyli. Anlorel przysiadła na czubku głowy olbrzyma, połyskując wśród gąszczu zielonych kędziorów niby korona z brylantów. — Ja wspominałem — wyjaśnił Maheen. — Spotkałem go dawno, podczas mojej pierwszej wyprawy, ale na zawsze pozostał w mej pamięci. — Pozwolicie, że zapytam o coś jeszcze... czy tamten olbrzym przypominał mnie pod jakimś względem? — zapytał Gylorel. Maheen zacisnął usta i obejrzał olbrzyma od stóp do głów, w zamyśleniu gładząc swą krótką, nieporządną bródkę. — Był chyba wyższy i bardzo omszały. Ty właściwie nie jesteś omszały. — Jestem jeszcze młody — wyjaśnił Gylorel. — Z czasem też porosnę mchem. — Życzę powodzenia. A teraz, jeśli pozwolicie, wrócę do mojej opowieści. — oznaj- 114 mił Maheen. Kiedy pozostali wyrazili chęć usłyszenia dalszego ciągu, odchrząknął i zaczął: — Moim zadaniem podczas wędrówki było zabawiać współtowarzyszy i dostarczać im rozrywki. Najwierniejszym ze słuchaczy a zarazem człowiekiem, o którym myślałem najczęściej od pamiętnego dnia, gdy minęliśmy Monte Imbroglio, okazał się nasz tragarz i chłopiec na posyłki, Fleon. Wesoły ten młodzieniec pracował ciężej niż ktokolwiek, brał na siebie wszelkie nieprzyjemne, uciążliwe i odrażające obowiązki, wykonywał je z zapałem i wielką pogodą, nie czekając na podziękowanie, szczęśliwy, że może się przysłużyć. Dobrze było mieć go za towarzysza. Podróżowaliśmy wciąż dalej i dalej poprzez czas i przestrzeń, przenosząc się to w minione wieki, to w odległą przyszłość; czasem odwiedzaliśmy świat rzeczywisty, czasem Laputę czy Cockaigne, zawsze jednak dążyliśmy do niepojętego, niewysłowionego, niejasnego celu. Szczególnie wyraźnie pamiętam pewien cudowny letni wieczór w malowniczej wiosce El Durado. Cały wszechświat zdawał się zamarły w bezruchu, uciszony, drżący z napięcia, pełen wyczekiwania. Z oddali, spod wielkiego dębu dobiegał słodki głos Fleona, jodłującego serenadę dla leśnych nimf; czystą melodię przerywały od czasu do czasu chrapnięcia niespokojnego centaura. Niewiele miałem marzeń w tych złotych dniach, zasnutych delikatną mgiełką nieziemskiego ukontentowania; dniach, które tak szybko miały odejść na zawsze w krainę zapomnienia, a jeśli — z rzadka — je przywoływano, to tylko jako baśń. Często o zapadającym zmroku przybiegał z pobliskiego lasku Dżabbersmok, by ze mną igrać; pląsaliśmy w gęstniejących ciemnościach, swawolni jak dzieci. Był to czas wielkiej i cichej radości, pokoju i przyjaźni, a jednak nawet w chwilach szczęścia przeczuwaliśmy nadchodzącą katastrofę. — Dlaczego nie próbowaliście czegoś zrobić? — spytał Kedrigern. Maheen nie odpowiedział. Milczał, zapatrzony smutno w przestrzeń. Kedrigern i Gylorel spojrzeli na siebie wyczekująco. Anlorel błysnęła z podniecenia, a Księżniczka, ukryta głęboko w kapturze czarodzieja, podskoczyła niecierpliwie. Maheen westchnął, potem westchnął jeszcze raz i ciągnął: — Na koniec zamajaczyła przed nami potężna Monte Imbroglio. Wolno pięliśmy się po jej nagim zboczu, czepiając się drobnych szczelin w skale. Wokół nas zawodził wicher, przejmował chłodem do kości i miotał na nas garście śniegu, a mgły i pasma poszarpanych chmur kryły nas przed wzrokiem współtowarzyszy. Ale zawsze rozlegało się ciepłe, dodające otuchy jodłowanie Fleona, podnosiło nas na duchu, zachęcało do dalszego wysiłku. A potem pieśń zaczęła przycichać, zamierać w oddali, jakby młodzieniec wzywał nas do innego świata, innej sfery istnienia. Słyszeliśmy jego jodłowanie, coraz słabsze, coraz dalsze, aż w końcu słuch, łowiący z natężeniem ostatnie echo pieśni, pochwycił jedynie drwiące zawodzenie wiatru. Przywarliśmy do skały, z przerażeniem spoglądając w przyszłość. Jakimś cudem zdołaliśmy pokonać mgły, śnieg i smagnięcia wichury, i dotarliśmy 115 do zalanej słońcem krainy u podnóża gór. Ale słabość już nas dosięgła. Przyszłość przejmowała nas grozą, a dobre wspomnienia z przeszłości, odarte ze słodyczy, zdawały się gorzkie i cierpkie. Wkrótce rozległy się utyskiwania i małostkowe wymówki. Zrzucaliśmy winę za nasze położenie najpierw jeden na drugiego, potem na naszych przewodników i na samą Ligę. W końcu całą odpowiedzialność za nasze kłopoty i niewygody złożyliśmy na barki Fleona, który — jako nieobecny — nie mógł się bronić. Po jego zniknięciu siła, wiążąca nas ze sobą w długiej wędrówce przez czas i przestrzeń, zaczęła słabnąć, wydając nas na pastwę niepewności, wzajemnych podejrzeń i wątpliwości, odbierając zdolność działania. To jedno wydarzenie, tak pozornie drobne i mało znaczące, okazało się tragedią mego życia. Próbowałem opowiedzieć, prosto i jasno, co przydarzyło się mnie i moim towarzyszom, ale ogarnęła mnie dziwna niemoc i nie jestem zdolny kontynuować — powiedział Maheen, spuścił głowę i nie odezwał się więcej. Przez dłuższą chwilę nie padło ani jedno słowo. Kedrigern pochwycił ukradkowe, pytające spojrzenie Gylorela; odpowiedział nieznacznym wzruszeniem ramion. Po jakimś czasie, gdy przedłużające się milczenie zaczęło wszystkim doskwierać, czarodziej zapytał stłumionym głosem: — Co się stało? — Nie wiem — odparł minstrel nie podnosząc wzroku. — Chcesz powiedzieć, że to już wszystko? Cała historia? — Niestety. — Ale brak zakończenia. — Jak to brak? — zdziwił się Maheen. — Opowieść się skończyła, prawda? Więc musiała mieć zakończenie; w przeciwnym razie opowiadałbym ją dalej. — Miałem na myśli prawdziwe zakończenie. Zakończenie w sensie Arystotelesowskim. Brwi Maheena uniosły się. — Ach, chodzi ci o Arystotelesowskie zakończenie — rzucił zjadliwie. — No cóż, niezmiernie mi przykro, że nie mogę ci dostarczyć zakończenia w sensie Arystotelesowskim. Pokornie proszę o wybaczenie. Pewnie pragnąłbyś też Arystotelesowskiego początku i środka? Z muzyką sfer w tle? — Czemu nie — odparł Kedrigern chłodno. — Znalazł się krytyk! — burknął minstrel. Czarodziej chrząknął cicho, zirytowany, i nie powiedział nic więcej. Po chwili Gylorel przerwał nabrzmiałą gniewem ciszę: — Tamten omszały olbrzym... pamiętasz, gdzie go spotkaliście? — Tak, panie. Ta część rysuje się bardzo jasno w mej pamięci. W rzeczy samej, było to niedaleko stąd. W lewo, przez moczary prowadzi droga. O dzień jazdy napotkasz las, 116 a po kilku następnych dniach dotrzesz do skrzyżowania. Olbrzym wynurzył się z lasu na lewo od drogi. — Znasz tego olbrzyma, Gylorelu? — zapytał Kedrigern. — Podejrzewam, że to mój dawno zaginiony ojciec. — Więc zamierzasz nas opuścić? — Tak. Muszę go odszukać i sprowadzić na powrót do Mrocznego Boru. Długo był nieobecny. — A jeśli nie zechce wrócić? — zapytał czarodziej. Gyloreł uniósł masywne, pokryte szorstką skórą, brązowe ramiona i wykrzyknął głosem, huczącym niby wicher w koronach drzew: — Zostanę królem puszczy! A Anlorel, siejąc wokół złocisty blask, dodała: — A ja królową! — Rozumiem. Mam nadzieję, że się wam poszczęści — powiedział Kedrigern. — A ty, jak mniemam, szukasz zaginionego towarzysza? — zwrócił się do Maheena. — Niczego nie szukam. Porzuciłem wszelkie pragnienia. Daję się unosić życiu, bez celu, wypalony człowiek. — I gawędziarz od siedmiu boleści — szepnęła Księżniczka. — Dlaczego chciałeś pracować dla Conrada? — Nie chciałem. Rozglądałem się za jakąś kuchnią, gdzie mógłbym dostać od służby posiłek w zamian za kilka dykteryjek, kiedy Conrad mnie zauważył. Jak tylko się dowiedział, że jestem minstrelem, koniecznie chciał, żebym wyruszył z nim razem — machnął obojętnie dłonią. — Nie miałem nic lepszego do roboty, więc się zgodziłem. — Już dłużej nie wytrzymam! — rozległ się bełkotliwy głos. — Nie zniosę tego, słyszycie?! Na skraju drogi, kiwając się na swym cierpliwym, nieruchomym wierzchowcu, siedział kucharz Smeak, wlepiając w nich spojrzenie załzawionych oczu. Skinęli mu na powitanie i przejechali obok, spodziewając się, że do nich dołączy. Ujechali zaledwie parę kroków, gdy Smeak wrzasnął: — Nie zniosę takiego traktowania! Jestem mistrzem kuchni! — i stoczył się z konia. — Nie zwracajcie na niego uwagi — powiedział Maheen. Nie ujechali daleko, kiedy Smeak dogonił ich, rozcierając kościste biodro i mamrocząc pod nosem. Po chwili znowu zaczął narzekać. — O co właściwie chodzi, Smeak? — zapytał Kedrigern. — Ta piosenka! Przemiła dziewczyna i ma śliczny głos, ale ta piosenka! — wykrzyknął ochryple kucharz. — Najpierw odliczyła od dziewięćdziesiątego rycerza do pierwszego, potem znowu w górę, a jak dotarła z powrotem do dziewięćdziesiątego i zaczęła odliczać od początku, poddałem się i uciekłem. Ja tego nie wytrzymam! 117 — A co na to Conrad? — Patrzy jej tylko w oczy i mówi: „Pięknie!” i „Jak uroczo!” i „Proszę, śpiewaj dalej, piękna księżniczko Lallorallorall...” — Lalloree — poprawił czarodziej. — Wszystko jedno. Ja już nie mogę! Maheen potoczył wokół smutnym spojrzeniem: — Widzę, że nie będzie wielkiego zapotrzebowania na moje usługi. — Co masz zamiar zrobić? — zapytał go Kedrigern. — Na razie nic. Przynajmniej dostaję jeść, mam przyzwoitego konia i święty spokój. — Nie licz na jedzenie, jak długo ona śpiewa o tych dziewięćdziesięciu rycerzach. Nie dałbym rady zagotować przy tym wody — powiedział Smeak. — Może powinienem rozmówić się z Lalloree — zastanowił się Kedrigern. Pozostali poparli jednogłośnie tę sugestię, więc przynaglił konia. Mijając wóz na bagaże, poza zasięgiem słuchu pozostałych, powiedział: — Co za niesprzyjający splot okoliczności. A wszystko to tylko moja wina. Powinienem był przewidzieć reakcję. Księżniczka wysunęła głowę z kaptura. — Co chcesz jej powiedzieć? — Nie jestem pewien. To delikatna sprawa. Jeśli Conrad jest tak zakochany, jak się wydaje, może dojść do nieprzyjemnej sceny. — Keddie... znam zaklęcie powodujące zapalenie gardła. — Naprawdę? — Działa tylko przez dwadzieścia cztery godziny, ale przynajmniej będziemy mogli spokojnie pomyśleć. A Smeak zdoła ugotować obiad. — Najdroższa, jesteś nieoceniona. Potrafisz rzucić czar z tej odległości? — Chyba tak. — Zrób to więc, proszę. Zapadła cisza, ale w kapturze czarodzieja trwała wytężona praca. Wreszcie Księżniczka, oddychając ciężko z wysiłku, oznajmiła: — Gotowe. Kedrigern ruszył na czoło kolumny. Jadąc usłyszał, jak głos Lalloree załamuje się nagle. Odchrząknęła, potem jeszcze raz, ale bez skutku. — Wujku Keddie, mój głos! — wychrypiała piskliwie na jego widok. — Straciłam głos! — Biedne dziecko, nadwerężyłaś sobie gardło — powiedział Kedrigern. Zwracając się do Conrada z surowym wyrazem twarzy, zapytał lodowato: — Więc to tak dbasz o moją podopieczną? Dla własnej przyjemności pozwoliłeś, by śpiewała do utraty głosu. — Kiedy ona śpiewa tak pięknie... Nie sądziłem... Wszystko było w porządku jeszcze przed chwilą, przysięgam, mistrzu Kedrigernie — tłumaczył się Conrad. 118 — Nawet jeśli to prawda, teraz zachrypła. Lalloree próbowała coś powiedzieć. Dźwięki, jakie z siebie wydawała, przypominały skrzypienie zardzewiałych zawiasów, nic jednak nie dało się zrozumieć. Kedrigern współczująco poklepał ją po ręce. — Ani słowa, Lalloree. Musisz zachować całkowite milczenie przez... przez co najmniej trzy dni. Później zobaczymy — powiedział. — A tymczasem chyba będzie najlepiej, jeśli odpoczniesz sobie w powozie. Sądzę, że niedługo się zatrzymamy. — Chciałem stanąć po drugiej stronie — wtrącił się Conrad. — Po drugiej stronie czego? — Tego — Conrad wskazał niewielką dolinkę, rozciągającą się przed nimi. Wypełniała ją szczelnie szara mgła, przesłaniając widok na otaczające góry. Kedrigern bez słowa wyciągnął swój medalion i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Mgła przybrała zupełnie inny wygląd. Gęsta i nieprzejrzysta niczym koc, poruszała się wolno, falowała i tworzyła zawirowania. Górne warstwy bulgotały leniwie niczym gęsta owsianka; gdy bąble pękały, cienkie pasma szarości unosiły się przez chwilę nad powierzchnią, po czym zapadały na powrót w lepką masę. We mgle majaczyły również inne rzeczy, nieprzyjemne dla oka, nad którymi lepiej było nie zastanawiać się zbyt głęboko. Kedrigern schował medalion i zamrugał. — O, do licha — mruknął. — Co się stało? — dopytywał się Conrad. — Natychmiast zatrzymaj kolumnę. Nie możemy dalej jechać. — Dlaczego? Przecież jeszcze wcześnie. — Nie. Przejście tędy mogłoby trwać wiele dni. Albo całą wieczność. — To tylko mgła! — wykrzyknął Conrad czerwieniejąc na twarzy. — Czego tu się bać? — To nie jest „tylko mgła” — odparł Kedrigern, podnosząc głos, by dorównać rycerzowi. — Każ się wszystkim zatrzymać i to zaraz! Rospax odwrócił się i wbił w czarodzieja groźne spojrzenie. Jego ręka sięgnęła do rękojeści miecza, ale Conrad powstrzymał go gestem. Przez chwilę rycerz zastanawiał się ponuro, następnie rzekł: — Robi się późno. Zostaniemy tutaj na noc. Rospax, powiedz reszcie. — Szermierz ruszył, by przekazać rozkaz. Kiedy zostali sami, Conrad zwrócił się do czarodzieja: — No, dobrze, stanęliśmy. A teraz, o co ci chodzi z tą mgłą? — Przed nami unosi się chmura starej magii. Widocznie za czasów wojen czarodziejów toczyły się tutaj zacięte walki. — W tym miejscu stoczono ostatnią bitwę. Mój dziad mi opowiadał — wyjaśnił Conrad. — To wyjaśnia wszystko. Musieli rzucać na siebie wszelkie znane im zaklęcia. Tam są 119 takie rzeczy... — Kedrigern przełknął głośno ślinę i zadrżał. — Ale to było dawno temu! Mój dziad usłyszał o tym od swojego dziada. Po tak długim czasie wszystkie czary na pewno się ulotniły. — „Na pewno” nie jest określeniem, którego się używa, gdy chodzi o magię. Zdaje się, że ta tutaj uległa dość paskudnej metamorfozie. To coś, ta „mgła”, jeśli wolisz, jest żywa, ale nie tak jak my. Jest rozumna, ale nie w sposób, który moglibyśmy pojąć. Stanowi mieszankę różnych składników, które jednak tworzą całość. Słyszałem o takich rzeczach, ale nigdy czegoś podobnego nie spotkałem. — Czy jest przyjazna? — zapytał Conrad z nadzieją. — Nie sposób powiedzieć, ale nie będę ryzykował, by to sprawdzić. Jej definicja przyjaźni może być zupełnie niepodobna do naszej. Całkiem prawdopodobne, że przejechalibyśmy bezpiecznie, ale równie dobrze moglibyśmy zostać pożarci albo zniszczeni, albo zaklęci w snopki jęczmienia, jeśli nie coś gorszego, przy pierwszym dotknięciu. Po prostu nie wiadomo. Jedyne, co można powiedzieć na pewno o tej „mgle”, to że jest całkowicie nieprzewidywalna — zakończył czarodziej. Odwrócił się, słysząc za sobą dziwne skrzypienie. Blada ze strachu Lalloree, z wytrzeszczonymi oczyma i otwartymi ustami, na próżno starała się coś powiedzieć. — Wracaj do wozu, Lalloree, proszę — powiedział łagodnie, uśmiechem dodając jej odwagi. — W środku będziesz zupełnie bezpieczna. — Potrafisz coś z tym zrobić? — zapytał Conrad. — Jestem chyba czarodziejem, prawda? Oczywiście, że potrafię — odparł Kedrigern z godnością. — Przede wszystkim muszę zadbać o wygodę mojej podopiecznej, a później, po kolacji, zastanowię się nad rozwiązaniem. Nie trać ducha, Conradzie. Zaufaj mi. Wóz na bagaże ustawiono z dala od pozostałych, by zapewnić Lalloree pewną dozę prywatności. Kiedy zbliżali się do niego, Księżniczka wyznała: — Keddie, czuję się okropnie. To było podłe, żeby rzucać zaklęcie na Lalloree. — Uspokój swoje sumienie, moja droga. Zrobiłaś to, co należało. — Nikomu nie wyrządziła szkody. — Wszystkich rozpraszała, a dekoncentracja to ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba. To coś przed nami będzie mnie kosztowało wielką ilość bardzo wyrafinowanej magii. — Aż tak źle? — Myślę, że o wiele gorzej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Mam tylko nadzieję, że zdołam nas przez to przeprowadzić, nie tracąc całej mocy. — Przy Conradzie byłeś bardzo pewny siebie. — Conrad to klient. W obecności klientów zawsze należy się tak zachowywać — odparł czarodziej. — Ale podejrzewam, że nie zaznam wiele snu tej nocy. Miał rację. W wozie panowało nieprzyjemne napięcie. Lalloree nie mogła mówić, 120 a Piękny siedział w kącie naburmuszony. Zostawiwszy z nimi Księżniczkę w charakterze przyzwoitki i opiekunki, czarodziej wymknął się na skraj doliny, by ocenić sytuację. Bardzo żałował, że nie może skorzystać z zasobów swej biblioteki. Gdyby miał książki pod ręką, znalazłby odpowiednie zaklęcie w parę minut. Ale książki i biblioteka pozostały daleko stąd. Bardzo daleko, pomyślał ze smutkiem. Cała podróż okazała się nieporozumieniem; nic, tylko pośpiech i niewygody, podłe jedzenie, czary, podejrzane typy i wszy. Wszystko zawsze kosztowało więcej czasu i pieniędzy, niż się człowiek spodziewał, a na dodatek po powrocie okazywało się, że przegapił najlepsze rzeczy. Oczywiście tej podróży nie sposób było uniknąć, jeśli Księżniczka miała odzyskać swoją postać. Najwyraźniej jednak wybrał złą trasę. Jadąc na północ, przez ziemie Panglundera, a potem przez most, miał nadzieję oszczędzić magię; niewiele na tym zyskał. Przedarcie się przez ten bulgoczący gulasz zjełczałych czarodziejskich produktów ubocznych może wyczerpać cały zapas jego mocy, jeśli jej w ogóle wystarczy. O ileż prościej byłoby przenieść się na drugi brzeg nieprzebytej Rzeki Niedoli, a potem prosto do domostwa Arlebara za pomocą niewielkiej porcji magii. Gdyby nie moje skąpstwo, bylibyśmy już na miejscu, pomyślał wzdychając. Cichy szelest wyrwał go z rozmyślań. Zerwał się na nogi, czujny i pełen obawy przed stworzeniami zamieszkującymi to przerażające pustkowie. Nim zdążył wymówić pierwsze słowa zaklęcia ochronnego, rozpoznał zarys postaci Gylorela, gdy olbrzym wynurzył się z cienia pagórka i stanął w bladym świetle księżyca. — Nie chciałem cię przestraszyć, czarodzieju — powiedział stłumionym głosem. — To tylko nerwy. Ciągle rozmyślam o tym, co nas jutro czeka. — Rozumiem. We mgle kryją się liczne niebezpieczeństwa. Czuję to nawet z tej odległości. — Najgorsza jest niepewność. Pewnie moglibyśmy przejść bezpiecznie, może nawet pomogłaby nam jakoś. Niczego nie da się powiedzieć na pewno — powiedział Kedrigern. — Co do nas, to jeśli w nią wejdziemy, uschniemy i czeka nas śmierć. Dlatego postanowiliśmy odejść. — Ale nie dotarliśmy jeszcze do drogi wśród moczarów. Na pewno leży za tą doliną. Gylorel zaniósł się głębokim dudniącym śmiechem, podobnym do bicia w bęben; Anlorel zawtórowała mu niby kryształowy dzwoneczek. — Odnajdziemy drogę do lasu, czarodzieju, równie łatwo, jak ty wyczuwasz zaklęcie. Nie martw się o nas — powiedziała Anlorel. — Czy mogę wam jakoś pomóc? Może potrzebujecie zaklęcia? 121 — Bardzo to hojne z twojej strony, czarodzieju, ale nie potrzebujemy pomocy. Zanim miną trzy dni, nasza wyprawa dobiegnie kresu. Dobrze będzie wrócić do własnych korzeni — powiedział Gylorel. Unosząc długie brązowe ramię w pożegnalnym geście, odwrócił się i ruszył przez pustkowie. Światło Anlorel migotało jeszcze przez jakiś czas, coraz słabiej, aż roztopiło się w mroku. Kedrigern siadł i oparł się plecami o zbocze pagórka, zakładając ręce za głowę. Pożegnania są zawsze trochę smutne. Z jego punktu widzenia tak było nawet lepiej: dwie osoby mniej, mniejszy kłopot; jednak Kedrigern wiedział, że nie przestanie się martwić o Gylorela i Anlorel. Stanowili zdecydowanie najsympatyczniejszą parę wśród nędznej zbieraniny opojów, samochwałów i opryszków. Myśl o Gylorelu, przemierzającym długimi krokami nagą równinę, z Anlorel na ramieniu, bez przyjaznej duszy na wiele mil dokoła, przygnębiła go jeszcze bardziej. Nie miał jednak czasu na rozmyślania. Musiał się skoncentrować i stworzyć solidne zaklęcie ochronne, które pozwoli wszystkim — ludziom, koniom, wozom i tak dalej — przejść bezpiecznie przez masę skisłej magii. I musiał zachować trochę mocy na wszelki wypadek. Potrafił stworzyć zaklęcie przeciwko zwyczajnej magii, ale ta leżąca przed nimi nie była zwyczajna, typowa czy normalna pod żadnym względem. Kedrigern znał rodzaje zaklęć, których używano podczas ostatniej wielkiej bitwy na pustkowiu. Same w sobie były dość paskudne, a kiedy miota się jedno niszczycielskie zaklęcie przeciw drugiemu, posyłając w ślad za nimi potężniejszą jeszcze magię, otrzymuje się w efekcie nieopisane okropieństwo. Czarodzieje i czarownicy, nekromanci, wróżbici i czarownice zniszczyli siebie nawzajem i wszystko, co żywe na wschód od Rzeki Niedoli aż po Góry Rozpaczy i od pobliskich zboczy Smoczego Grzbietu po okryte mgłą lodowe równiny dalekiej północy. Magia jednak przetrwała. Skaziła powietrze, zatruła wodę, zapuściła korzenie głęboko w ziemi. Z czasem zaklęcia przemieszały się ze sobą, tworząc konglomerat, którego mocy nie byli w stanie przewidzieć jego ogarnięci szałem twórcy. W miarę jak czary przenikały się i mieszały, warzyły niby w wielkim kotle i przetrawiały, nowe, groźniejsze jeszcze moce powstawały na przeklętej ziemi. Czarna mgła, żywa i nieożywiona zarazem, bezrozumna i obdarzona inteligencją, złowroga i dobroczynna, powstała, by przejąć władzę nad spustoszoną dziedziną. Konsekwencje mogły być przerażające, szczególnie dla kogoś, kogo — jak Księżniczkę — zaczarowywano i odczarowywano więcej razy, niż wydaje się roztropne. Również Piękny został wystawiony na zbyt wiele czarów, by mógł doświadczyć nowej porcji bez szkody. Im dłużej Kedrigern zastanawiał się nad tym, co może ich spotkać, tym bardziej tracił pewność siebie. Musi istnieć jakiś sposób na obejście doliny. Nawet gdyby to oznaczało dłuższą wędrówkę, muszą znaleźć inną trasę do domostwa Arlebara — bez względu na ewentualne protesty Conrada. Kedrigern położył się i zapatrzył w gwiazdy. Przy blasku księżyca niewiele ich było widać, kilka świeciło jednak jasno. Nagle zaczęły gasnąć jedna po drugiej, w miarę jak przesłaniała je chmura mroku, przesuwająca się ze wschodu na zachód. Czarodziej zamrugał. Podniósł się na łokciu, wyjął medalion i spojrzał przez szczelinę. Spiętrzona wysoko mgła otaczała obozowisko z trzech stron, wolno sunąc na zachód. Skóra ścierpła Kedrigernowi od chłodnego dotyku mocy. Zerwał się na równe nogi, intonując zaklęcie ochronne i popędził do obozu, by ostrzec pozostałych. Mgła nie czekała. Okrążała ich coraz szybciej, jakby chciała ich pochłonąć. 123 Rozdział dziesiąty Przerwana wyprawa — Mgła nadchodzi! Mgła nadchodzi! — krzyczał Kedrigern, biegnąc przez uśpione obozowisko. Maheen i Smeak leżeli przy dogasającym ogniu, pogrążeni w pijackim otępieniu; tylko donośne chrapanie świadczyło o tym, że jeszcze żyją. Giermek Ponttry wymiotował na skraju drogi. Żaden nie zwrócił uwagi na czarodzieja. Dobiegłszy do wozu, w którym zakwaterowano Lalloree, Kedrigern natknął się na Rospaxa, stojącego u wejścia ze złożonymi rękami i obojętnym wyrazem twarzy. Czarodziej stanął, dysząc z wysiłku. Rospax nie odezwał się i nie drgnął, jednak gdy Kedrigern ruszył do wejścia, szermierz zastąpił mu drogę. — Muszę porozmawiać z Lalloree — powiedział Kedrigern. — Mój pan jest u niej. Nie wolno im przeszkadzać. — Obawiam się, że wkrótce twojemu panu i nam wszystkim przeszkodzi coś bardzo groźnego, Rospaksie. Mgła nas okrąża. Trzeba ich ostrzec. — Pan powiedział, żeby nie przeszkadzać. — Rospaksie, ja muszę wejść do środka. Wpuść mnie, proszę — uprzejmie poprosił Kedrigern. — Jeszcze krok, a będę cię musiał posiekać na strzępy — ostrzegł szermierz, sięgając do rękojeści swego wielkiego miecza. — Nie ma na to czasu, Rospaksie, i naprawdę nie zamierzam trwonić magii na... — zaczął Kedrigern. Rospax wyciągnął miecz z cichym świstem i zamachnął się, by uderzyć czarodzieja płazem. Mięśnie jego ramion napięły się, żyły na rękach nabrzmiały. — Zaraz cię posiekam — warknął. — Och, zamknij się, Rospax — odparł czarodziej z niecierpliwym gestem. Miecz upadł na ziemię. Biały kociak podniósł na Kedrigerna spojrzenie zdumionych oczu i miauknął żałośnie. 124 — Przykro mi, Rospaksie. Próbowałem ci przemówić do rozsądku — odparł czarodziej. Ledwie postawił stopę na pierwszym schodku, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem. W blasku świec, padającym z wnętrza, zarysowała się sylwetka Conrada. Kot wskoczył po stopniach i przemknął mu między nogami. Kedrigern pospieszył za kotem. Wpadł z rozpędu na Conrada i wepchnął go do wozu, po czym zaryglował drzwi. Przez chwilę stał ze spuszczoną głową, oparłszy dłonie płasko o drzwi, mamrocząc półgłosem niezrozumiałe słowa. Kiedy obrócił się do Conrada i Lalloree, twarz miał bladą i napiętą. — Co to znaczy? Co ty sobie wyobrażasz, żeby wpadać tutaj i ciskać mną jak workiem obroku?! — burknął gniewnie Conrad. — Mgła się zbliża. Możliwe, że już nas otoczyła — wyjaśnił Kedrigern znużonym głosem. Lalloree zachrypiała niezrozumiale. — Mgła? O czym ty mówisz? — wykrzyknął Conrad. — Ta chmura starożytnej magii, która zalegała w dolinie. Podeszła w górę. Ostrzegłem pozostałych i rzuciłem zaklęcie ochronne na wóz, ale nie wiem, czy to wystarczy. — Więc zrób coś więcej! — Nie mogę. Nie wiem nawet, przeciw czemu mam nas chronić. Użyłem najsilniejszego uniwersalnego zaklęcia, jakie znam. Jedyne, co nam pozostaje, to czekać i mieć nadzieję. Conrad uderzył pięścią w dłoń. — Będziemy walczyć! — warknął opryskliwie. — Gdzie Rospax? — Siedzi koło umywalki i liże sobie łapę. — Mówiłem o Rospaksie! — To właśnie jest Rospax. Przykro mi, że to zrobiłem, ale nie chciał mnie wpuścić do wozu. A teraz słuchajcie wszyscy. Musimy być gotowi na każdą ewentualność — powiedział czarodziej. Podszedł do umywalki, na której siedziała Księżniczka. — Księżniczka niech wejdzie do mojego kaptura. Będzie tam bezpieczna. Piękny, ty schronisz się w kapturze Lalloree. — Nie chcę — odparł z kąta naburmuszonym tonem. — Rób, co ci każe — ponagliła go ostro Księżniczka. Conrad wzdrygnął się i zbladł. Przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, potem oznajmił słabym głosem: — One mówią. — Oczywiście, że mówimy. Co ty sobie myślisz, że jesteśmy ropuchami? — odparł cierpko Piękny. — Przecież to są ropuchy! To są ropuchy, prawda? — spytał Conrad, nerwowo przenosząc wzrok z Kedrigerna na Lalloree. — Jasne, że tak! 125 — Przestań gadać bzdury, Conrad — skarciła go Księżniczka. Wskoczyła Kedrigernowi na ramię i ciągnęła: — Nie uda ci się przebić mieczem przez mgłę. Musisz robić to, co ci każe Keddie. W przeciwnym razie nie masz szans. — Ona ma rację. Piękny, wskakuj do kaptura! — rozkazał Kedrigern. — No, dobrze — zgodził się Piękny. Niechętnie wysunął się z kąta. Rospax przestał lizać łapę i utkwił w nim wzrok. Przywarł do ziemi, nerwowo bijąc ogonem. Kedrigern spostrzegł zainteresowanie kota i szybko go schwycił, gdy tymczasem Piękny dał susa na łóżko, a stamtąd do kaptura Lalloree. — Teraz twoja kolej — zwrócił się czarodziej do Księżniczki. Odwróciła się i z wdziękiem wskoczyła do jego kaptura. — A teraz musimy się złapać za ręce i nie puszczać, bez względu na to, co się będzie działo. Potężne uderzenie wstrząsnęło wozem, aż Kedrigern zachwiał się na nogach. Conrad i Lalloree upadli na ziemię, tuląc się do siebie w przerażeniu. — Złapcie mnie za ręce! — krzyknął czarodziej, ale kolejny wstrząs rzucił go na kolana. Jedna ze ścian i dach oderwały się z nieprzyjemnym, zgrzytliwym trzaskiem. Kedrigern sięgnął po rozpaczliwie wymachującą rękę Lalloree, jednak to, co złapał, było chłodne i oślizgłe, i owinęło mu się wokół ramienia. Próbował wypowiedzieć zaklęcie, ale lodowaty wicher wtłaczał mu słowa do gardła. Czuł, jak coś wysysa z niego moc. Conrada i Lalloree otoczył zielonkawy poblask. Iskrzył się i błyskał nieznaną mocą. Czarodziej mógł tylko patrzyć bezradnie. Pojawiła się przed nim kula purpurowego światła. Przez chwilę wisiała nieruchomo, jakby mu się przyglądając, po czym zaczęła się zbliżać. Pozostawało tylko jedno wyjście. Kedrigern wyjął medalion i cicho zaintonował ostatnie, rozpaczliwe zaklęcie ucieczki. * * * Siedział na trawie o zmierzchu ciepłego wiosennego dnia. Nieopodal ze świstem powietrza przemykały pospiesznie jakieś duże, jaskrawo ubarwione kształty. Było ich mnóstwo i wszystkie uciekały W tym samym kierunku. Kedrigern zastanawiał się, czy nie naraził siebie i Księżniczki na zagrożenie jeszcze gorsze od magicznej mgły. Ale uciekające stwory nie atakowały, w ogóle nie zwracały na niego uwagi. Pędziły ku swemu nieznanemu przeznaczeniu. Czarodziej wstał, otrzepał się i ujrzał za sobą drugą armię podobnych kształtów, pędzących równie szybko i hałaśliwie w przeciwną stronę. To go zaintrygowało. Przyglądając się dokładniej przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, zauważył z jeszcze większym zdziwieniem, że we wnętrzu istot znajdują się ludzie; nie wyglądali na przestraszonych i nie działa się im żadna krzywda. 126 — Keddie? Keddie, gdzie my jesteśmy? — szepnęła Księżniczka, zerkając ostrożnie z kaptura. — Gdzieś indziej — odpowiedział. — To znaczy gdzie? — Nie mam pojęcia. Użyłem zaklęcia ostatniej szansy. Działa natychmiast, ale w sposób całkowicie nieprzewidywalny. Sądzę, że trafiliśmy do przyszłości, ale w jaki dokładnie czas i miejsce, nie próbuję nawet zgadywać. — Spójrz, Keddie, centaury. Minęło ich niewielkie stadko czarnych centaurów, przemykając między większymi stworami. Poruszały się zbyt szybko, by można się im przyjrzeć dokładniej, ale sama ich obecność dodała otuchy dwojgu wędrowcom. Tam, gdzie są centaury, musi być i magia. — Niezwykle hałaśliwe jak na centaury, nie sądzisz? — zauważyła Księżniczka. — Wiesz, jakie one są. Zawsze robią wiele szumu. Pojawiło się następne stado. Tym razem Kedrigern zdążył się im przyjrzeć przez medalion. Patrzył za nimi, a kiedy zniknęły mu z oczu, mruknął: — One mają koła. — Koła? Pewnie jakaś nowa odmiana. — Może i tak. Centaury na kołach... co za niezwykłe miejsce — dziwił się czarodziej, kręcąc głową. — Ale... będziemy mogli wrócić, prawda? — Och, naturalnie. Zaklęcie jest odwracalne. Ale kosztuje bardzo dużo mocy, a ja jestem w kiepskiej formie. Musimy tu zostać przez jakiś czas. — Ale wrócimy? — Oczywiście, że tak, kochanie — zapewnił Kedrigern, nadrabiając miną. Znaleźli się w trudnym położeniu. Jeśli trafili w czasy, kiedy ludzie nie znali magii lub, co gorsza, zabraniali jej stosowania, nieprędko powrócą do domu. W najgorszym razie utkną tu na zawsze; moc Kedrigerna będzie wyciekać kropla po kropli, aż całkiem zaniknie, Księżniczka zaś pozostanie ropuchą do końca swoich dni. — O czym myślisz, Keddie? — spytała Księżniczka. — Myślałem właśnie o... o Rospaksie. Wczepił się we mnie, kiedy... ach, tutaj jesteś! Kot śmignął przez trawę niczym biała błyskawica, próbując bez powodzenia upolować konika polnego. Kedrigern wziął go na ręce, a Rospax zamruczał z ukontentowaniem. — Jako kot podoba mi się o wiele bardziej — stwierdziła Księżniczka. — Musi być głodny. Ja zresztą też zgłodniałem. — I ja nie odmówiłabym paru much. — Chodźmy w tamtą stronę — powiedział czarodziej, wskazując jaskrawą budowlę 127 na horyzoncie. — Gdzieś przy drodze musi być gospoda. — Dasz radę porozumieć się z ludźmi? Skinął głową z przekonaniem. — Medalion to załatwi. I całe szczęście. Chyba nie wystarczyłoby mi mocy na zaklęcie tłumaczące. — A wystarczy, żeby znaleźć coś do jedzenia? — Nie obawiaj się, najdroższa. Gdy dotarli do budynku, zapadały ciemności. Hałaśliwe istoty otwarły pałające ślepia, które w pierwszej chwili przestraszyły czarodzieja, ale przynajmniej oświetliły mu drogę. Stwory nadal nie przejawiały żadnych oznak wrogości czy choćby zwykłego zainteresowania, więc Kedrigern skupił całą uwagę na budynku. Zdawało się, że potwory również do niego zdążają, przynajmniej niektóre z nich. Podszedłszy bliżej, czarodziej zauważył ze zdumieniem, że ich boki się otwierają i z wnętrza wychodzą ludzie. Ludzie nie uciekali ani nie krzyczeli, i wcale nie wyglądali na zbiegów. Kedrigern doszedł do wniosku, że jazgoczące istoty są rodzajem wozów bez koni. Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. A więc, mimo wszystko, w tych czasach stosowano magię. Położenie nie było więc najgorsze. Wsunął śpiącego Rospaxa za pazuchę i wszedł do budynku. Wnętrze przypominało nieco gospodę, ale było przestronniejsze i panował w nim większy ruch. Wszędzie kręciły się dzieci. Inaczej niż w gospodzie, pachniało tu tylko jedzeniem. Kedrigern uznał to za dobry znak. Krążył wokół, obserwując zachowanie ludzi, aż uznał, że jest gotów do działania. Jego obawy, że ubiorem będzie się odróżniał od pozostałych i zwracał na siebie uwagę, okazały się bezpodstawne. Ludzie dokoła nosili o wiele dziwniejsze stroje. Młodsi — stanowiący znaczną większość — byli przeważnie obdarci i bosi, ale wyglądali na czystych i dobrze odżywionych. Wszyscy mieli jednakowe bluzy, chociaż najróżniejszej barwy, a każdą ozdobiono słowami i symbolami; jak się wydawało, były to zaklęcia albo znaki herbowe. W prostej tunice i spodniach z samodziału oraz znoszonych butach, Kedrigern należał do najbardziej konserwatywnie odzianych ludzi w przeszklonej sali. Jego podróżna opończa przyciągała spojrzenia, ale dostrzegał w nich raczej podziw niż krytykę. Stanął w kolejce i posuwał się wolno do przodu, aż dotarł do kontuaru. Po drugiej stronie zobaczył dziewczynę mniej więcej w wieku Lalloree, o kasztanowatych włosach, zdumiewająco białych zębach i wielkich błękitnych oczach. — Cześć, jestem Ronni! Na co masz dzisiaj ochotę? — zaświergotała wesołym głosikiem. — Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Proszę kanapkę z serem i podwójny koktajl czekoladowy — odparł. 128 — Frytki też? Pytanie zbiło go z tropu. — Jeśli uważasz to za stosowne — zgodził się ostrożnie. Po chwili wręczono mu tacę zastawioną najróżniejszymi pojemnikami w egzotycznych, jaskrawych kolorach. Mamrocząc pod nosem jakieś słowa, czarodziej podał Ronni dwa kamyki, które zebrał po drodze. Przyjęła je, dała mu w zamian kilka monet i życzyła miłego dnia. Czarodziej znalazł miejsce w zacisznym kąciku. Kanapka z serem, wbrew nazwie, składała się głównie z mięsa i była bardzo smaczna, doprawiona nieznanymi przyprawami i ociekająca gęstym tłustym sosem. Frytek i koktajlu próbował z wielką ostrożnością. Uznał, że są przepyszne. Rospax zaczął się wiercić pod tuniką, wbijając pazurki w bok Kedrigerna. Czarodziej dał mu kawałek kanapki i kociak się uspokoił. — Mogę wyjść? — spytała cicho Księżniczka. Kedrigern rozejrzał się ostrożnie wokół. Byli całkowicie zasłonięci. — Wychodź śmiało — odpowiedział. Księżniczka wskoczyła mu na ramię, a stamtąd na blat stołu. Prawie od razu udało się jej złapać muchę, a potem jeszcze jedną. — Wspaniałe! — stwierdziła z zadowoleniem. — Świetna obsługa. Gdyby tak jeszcze kąpiel... Och, Keddie, spójrz! W sam raz kasetka podróżna! Kedrigern popatrzył na niewielkie puzderko, w którym podano mu kanapkę. Wykonano je z nieznanej mu lekkiej, sprężystej substancji i doskonale mogło się zmieścić zarówno w dłoni, jak i w kapturze. — Ma z boku plamę sosu, kochanie — zauważył. — Łatwo da się ją zetrzeć. Och, jakie śliczne, Keddie! Możesz włożyć do środka trochę wilgotnego mchu i zamknąć pokrywkę, gdybym chciała mieć trochę prywatności. — Rzeczywiście ma odpowiednią wielkość — zgodził się czarodziej, tłumiąc ziewnięcie. — Keddie, wyglądasz na zmęczonego. — Jestem zmęczony. Tyle wysiłku... Nie zostało mi wiele mocy. Ta paskudna mgła wyssała ze mnie wszystkie siły. Poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił się i ujrzał trzech tęgich mężczyzn w błyszczących garniturach, z błyszczącymi twarzami i błyszczącymi pierścieniami na różowych, wypielęgnowanych dłoniach, którzy przyglądali się z uwagą jemu i Księżniczce. Kiedy tylko podniósł wzrok, posłali mu trzy błyszczące uśmiechy spod cienkich czarnych wąsików i przysiedli się do niego. — To jest niezłe, wie pan? Naprawdę niezłe — odezwał się pierwszy, gestykulując czymś brązowym, co wyglądało jak krótka, pękata różdżka. — No, szczególnie jak pan ziewa, a żaba dalej mówi — wtrącił drugi. 129 — Co w tym takiego niezwykłego, że mówię, kiedy Keddie ziewa? Potrafię mówić, kiedy on gwiżdże albo pije wino, albo śpi — obruszyła się Księżniczka. — Serio? Jak pan to robi? — zapytał pierwszy błyszczący mężczyzna. — Nie mam z tym nic wspólnego. Księżniczka potrafi mówić bez mojej pomocy. — Tak, no pewnie, rozumiemy. Gadająca żaba — odezwał się pogardliwie trzeci z mężczyzn. — Nie jestem żabą, tylko ropuchą. A naprawdę jestem piękną księżniczką. Mój obecny stan ma charakter przejściowy — wyjaśniła Księżniczka. — Jak do tego doszło? Zaraz, nic nie mów... dopadła cię zła wróżka, tak? — zapytał trzeci. — A jak inaczej zostałabym ropuchą? Chyba nie myślisz, że to był mój pomysł? Trzej błyszczący mężczyźni wydawali się zachwyceni tym wybuchem. Uśmiechali się, połyskując zębami, kiwali lśniącymi głowami i wymachiwali brązowymi pałeczkami, trzymanymi w upierścienionych dłoniach. — Niezły materiał. Sam piszesz teksty? — zapytał Kedrigerna pierwszy. — Nie podoba mi się wasze zachowanie — orzekła Księżniczka, chwytając przelatującą muchę. — No, dobrze, niech ci będzie — powiedział trzeci mężczyzna, unosząc ręce w geście poddania. — Gdyby to rzeczywiście była gadająca żaba, zrobilibyśmy z ciebie gwiazdę. Kedrigern spojrzał na nich z trwożnym podziwem. — Naprawdę? Znałem tylko jednego człowieka, który próbował czegoś podobnego; omal nie przypłacił tego życiem. — Ciągle to robimy. Ostatecznie rozmawiasz pan z braćmi Barry. Ja jestem Harry, to jest Larry, a tamten to Garry. Jesteśmy łowcami talentów. Jak to możliwe, że pracujesz w branży i nigdy nie słyszałeś o braciach Barry? — Jesteśmy tu nowi. Dzisiaj przyjechaliśmy. — Skąd pochodzicie? — zapytał Larry, a może Garry. — Z bardzo daleka. — Dla kogo pracujecie? — spytał Garry, a może Larry. — Nie pracujemy dla nikogo — odparła chłodno Księżniczka. — Okej, przepraszam. Mój błąd — odezwał się ten sam, co przedtem. Wymienił z braćmi spojrzenia, skinęli głowami. — Słuchaj no pan, naprawdę chciałbym zobaczyć to, o czym ona wspominała; jak pan jesz, a w tym samym czasie ona mówi. — Zwrócił się do Kedrigerna. — Zrobi pan to dla nas? Taka mała przysługa, dobra? — Proszę bardzo. Ale wypiłem już cały koktajl. Harry pstryknął palcami i Garry — a może Larry — wręczył czarodziejowi kawałek papieru w delikatne zielone wzory. — Zamów sobie jeszcze jeden, chłopie. Ja stawiam — powiedział Harry. 130 — Dziękuję — odparł Kedrigern, podnosząc się z miejsca. — I hamburgera. Korzystaj z okazji — zawołał za nim Harry. Musiał czekać w długiej kolejce do kontuaru. Zielony papier okazał się banknotem studolarowym i jego rozmienianie zabrało wiele czasu. Gdy Kedrigern wrócił, przy stoliku nie zastał nikogo. Stał jak rażony gromem, uświadomiwszy sobie ogrom własnej głupoty. Harry, Larry i Garry byli rozbójnikami, bandytami prawiącymi gładkie słówka, którzy wykorzystali jego naiwność i dobrą wolę, i uprowadzili Księżniczkę. Co to znaczy: „łowca talentów”? Co się stanie z Księżniczką? I wreszcie co zrobi, gdy ich w końcu odnajdzie, skoro jego moc wyczerpała się prawie zupełnie? Siadł i ukrył twarz w dłoniach, przeklinając swoją łatwowierność. Rozsądek zawiódł go, podobnie jak moc. Może powinien był zostać we własnym świecie i próbować zwalczyć mgłę zaklęciem? Ale to równałoby się samobójstwu. Księżniczka nie miałaby najmniejszej szansy na przeżycie. Obecnie najważniejszą sprawą było odzyskanie pełni magicznych sił. To pierwszy krok. Gdy powróci mu moc, uwolni Księżniczkę, a następnie wróci, by pomóc innym członkom wyprawy. Ziewnął ponownie i przeciągnął się ze znużeniem. Czuł się bardzo zmęczony. Druga porcja jedzenia przywróciła mu nieco sił, więc postanowił od razu wziąć się do roboty. Wiedział dokładnie, czego potrzebuje, musiał się jedynie dowiedzieć, gdzie może dostać poszczególne składniki. Smukła ciemnoskóra dziewczyna, ubrana tak samo jak Ronni i inni służący, wycierała sąsiedni stół. Spojrzała na Kedrigerna z uśmiechem. — Miłego dnia, tatusiu. Najwyraźniej tak brzmiało miejscowe powitanie. — Miłego dnia, drogie dziecko — odparł czarodziej, unosząc dłoń w geście pozdrowienia. — Nie wiesz przypadkiem, gdzie tu można kupić zioła? Przerwała pracę i spojrzała na niego zdumiona, przechylając głowę. — Co? — Zioła. Mandragorę, pokrzyk, lulek, tymianek... — Tymianek? Taki jak do farszu? — Można i tak go używać. — W supermarkecie. Tam na prawo, w centrum handlowym. Widać przez okno. Kedrigern spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył jasno oświetloną warownię. — Nawet nie tak daleko. Przyjemny spacerek — powiedział. Spojrzała na niego z przestrachem. — Pewnie można tam dojść na piechotę, chociaż nigdy nie słyszałam, żeby ktoś to robił. Dobrze się czujesz, tatku? 131 — Doskonale, moje dziecko, dziękuję. Wstał i ruszył do wyjścia. Na widok swego odbicia w szklanych drzwiach sapnął z niezadowoleniem. Dostrzegł we włosach siwe pasma. Pośpiesznie opuścił budynek i szybkim krokiem ruszył do miejsca, gdzie sprzedawano zioła. Sprawy przedstawiały się poważniej, niż sądził. Wyczerpany, z dala od źródeł mocy, zaczynał czuć na barkach ciężar przeżytych lat. Kedrigern miał około stu sześćdziesięciu sześciu lat; nie liczył ich zbyt uważnie. Jak na czarodzieja nie był to poważny wiek. Czarodzieje mierzyli swoje życie w stuleciach, nie w dziesiątkach lat. Ale czarodziej w wieku stu sześćdziesięciu sześciu lat odcięty od źródeł mocy to zupełnie inna historia. Był bardzo starym człowiekiem; wkrótce zacznie wyglądać i czuć się jak starzec. Księżniczka coś o tym wspominała podczas wędrówki przez Pustkowie... a może w drodze do... jak on się nazywał...? Siwiejące włosy, słaba pamięć; nie minie wiele czasu, zmieni się w zramolałego niedołęgę, z którego ani Księżniczka, ani nikt inny nie będzie miał pożytku. Musiał działać szybko. Widok supermarketu podniósł go na duchu. Miejsce takie jak to na pewno jest siedliskiem mocy. Znalazł dział z ziołami, było ich całe mnóstwo, na półkach i stojakach — wszystkie w słoiczkach albo puszkach, ususzone i starte na proszek i wszystkie prawdopodobnie całkiem nieprzydatne dla jego celów. Nie roztaczały wokół siebie aury mocy. Suche i martwe jak popiół. Z zamierającym sercem wybrał podstawowe składniki, niezbędne do najprostszego zaklęcia wzmacniającego, zapłacił pieniędzmi od Larry’ego i wyszedł na zewnątrz. Pod silną lampą w rogu parkingu wymieszał zioła, wypił miksturę i czekał na efekty. Czuł się jak człowiek umierający z pragnienia, któremu ofiarowano kroplę wody. Gdyby zażywał je wiadrami, może pozwoliłyby mu przetrwać kolejnych parę dni. Nie mogły przywrócić mu mocy ani sił fizycznych. Wyrzucił bezużyteczne pojemniki i ruszył bez celu w głąb mrocznego lasu, rozciągającego się na tyłach parkingu. Tej nocy spał pod drzewem, okutany w swój płaszcz. Zbudziło go głośne mruczenie Rospaxa, który zwinął się w kłębek tuż pod jego brodą. Czarodziejowi nie udzielił się spokój kota. Jeszcze zanim się na dobre rozbudził, przytłoczyło go poczucie beznadziejności. Jakby tego nie dość, zabłądził i czuł wilczy głód. Wędrował przez cały dzień, a potem następny, z Rospaxem u boku. Kot znalazł wodę i pożywienie. Kedrigern skorzystał z wody, ale odmówił skosztowania kretów i polnych myszy. Czuł się coraz słabszy i coraz bardziej zrozpaczony. Posuwał się chwiejnie, oszołomiony, nieświadomy otoczenia, zapomniawszy już, jak i dlaczego tutaj zawędrował. Jego wzrok ciągle się pogarszał, przedmioty wokół stawały się coraz bardziej zamazane. Ręce zaczęły mu drżeć, a nogi z trudem go niosły. W końcu nie miał siły iść dalej; położył się pod krzakiem i zapadł w otępienie. Śnił niezwykłe sny, 132 a przebudził się w wąskim łóżku w surowo umeblowanym pokoju. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, nie wiedział, czy jeszcze żyje, czy już umarł. Czuł się bardzo osłabiony, ale umysł miał jasny. Kiedy leżał tak, wpatrując się w sufit, ktoś wszedł do pokoju. Czarodziej obrócił głowę i zobaczył mnicha, trzymającego na ręku Rospaxa. Zrozpaczony zamknął oczy. To już koniec. Mnisi, wrogowie czarodziejów, pojmali go i spalą na stosie. — Nie przeszkadzam? Pomyślałem sobie, że może chcesz zobaczyć swojego kota. Zaprowadził nas do ciebie. To okrutne, by tak się natrząsać z bezbronnej ofiary. Kedrigern otworzył oczy. Zakonnik uśmiechnął się i posadził kota u boku czarodzieja. Rospax od razu zaczął głośno mruczeć. — Cieszy się, że już z tobą lepiej. Przynieść ci coś do jedzenia? Musisz być strasznie głodny — powiedział mnich. Propozycja zaskoczyła Kedrigerna. Może w tych czasach mnisi byli inni. — Nie jadłem od kilku dni. Zabłądziłem — powiedział słabo. — Tak właśnie myśleliśmy. Niedaleko stąd do autostrady, ale w lesie łatwo zgubić drogę. — Zgubiłem... drogę. Straciłem... wszystko. — Spróbujemy ci pomóc. Przede wszystkim musisz odzyskać siły. Przyniosę ci zupy. To nie były słowa człowieka, zamierzającego zawlec kogoś na stos. Kedrigern poczuł przypływ nieśmiałej nadziei. Może przynajmniej pozwolą mu odejść w spokoju. Żeby dalej mógł się włóczyć bez celu... Co się dzieje z Księżniczką? Westchnął zgnębiony i podrapał Rospaxa pod brodą. — Chociaż jeden z nas jest zadowolony — powiedział z goryczą. Zakonnik wrócił, niosąc tacę z parującą miską i talerzem, na którym leżały dwie grube pajdy ciemnego chleba, posmarowanego masłem. Zupa pachniała przepysznie, a smakowała jeszcze lepiej; chleb był niemal równie dobry jak ten pieczony w domu przez Ciapka. Kedrigern zjadł wszystko i poprosił o dokładkę. — Cieszę się, że ci smakuje. Zupa szczawiowa to specjalność brata Grzegorza. Myślę, że to trybula nadaje jej właściwy smak. Nie ma jak zioła, prawda? — Święta prawda. Chociaż niełatwo je teraz dostać. — Pewnie, że nie. Całe szczęście, że mamy własne. — Uprawiacie zioła? — zapytał Kedrigern. Podniósł się na łokciu i spojrzał na braciszka z zainteresowaniem. — Tak. Mamy bardzo tradycyjny ogród, taki jak w dawnych europejskich klasztorach wiele stuleci temu. Przy wyrobie wina i konfitur stosujemy nowoczesne technologie, bo tego sobie życzą klienci, ale herbarium służy tylko naszym potrzebom, więc korzystamy ze staroświeckich metod. 133 — Ciekawe, czy... — Tak? — Zawsze wierzyłem w naturalne leki. Gdybym ci przygotował listę gatunków, to czy mógłbyś mi je... dostarczyć? — zapytał Kedrigern. — Ależ oczywiście! Ja sam regularnie używam anyżku na trawienie. I jestem pewien, że szałwia wzmacnia pamięć. — Potrzebowałbym szałwi. I paru innych. — Przyniosę ci je po południu. Tak się cieszę, że twój stan się poprawia! — odparł zakonnik. — Czuję się lepiej z każdą minutą — zapewnił czarodziej. Jego głos stał się nieco silniejszy, na policzki wróciły mu kolory. Kedrigern codziennie otrzymywał hojną porcję ziół i pod koniec tygodnia był całkiem zdrowy. Opiekun infirmerii, brat Alfred, nie posiadał się ze zdumienia. — Wydajesz się młodszy o parę dziesiątków lat, drogi Kedrigernie! — wykrzyknął, gdy przechadzali się po winnicy pewnego wieczoru. — Kiedy cię przywieziono, miałeś białe włosy, zamglony wzrok i byłeś chudy jak szkielet... Wyglądałeś na wiekowego starca. Dzisiaj trudno dostrzec u ciebie siwy włos. Stałeś się pełnym wigoru, krzepkim mężczyzną! — Zawdzięczam to wspaniałemu jedzeniu i odpoczynkowi. I świeżym ziołom. — Zdumiewające. Wręcz młodniejesz z każdym dniem! — I nabieram sił — dodał wesoło Kedrigern. — Macie tu doskonały klimat. Tyle słońca. — Z trudem dotrzymuję ci kroku — dziwił się brat Alfred. — Zdaje się, że wraca mi dawna moc. Za parę dni będę gotów. — Do czego? — By was opuścić. Powiedz mi, drogi bracie Alfredzie, czy słyszałeś może o braciach Barry? Nazywają siebie „łowcami talentów”. — Nazwisko nic mi nie mówi. Łowcy talentów? To brzmi jak coś związanego z rozrywką. Może brat Donald będzie wiedział. Pracował w rozrywce, zanim wstąpił do zakonu. Na prośbę Kedrigerna odszukano brata Donalda. Znaleziono go w bibliotece. Był to wysoki, krzepki mężczyzna o pięknych białych zębach, które — jak się wydawało — stanowiły charakterystyczną cechę tej epoki. Rzeczywiście, zetknął się z braćmi Barry, a nagła zmiana wyrazu jego twarzy świadczyła, że nie łączyły go z nimi serdeczne stosunki. — Zniszczyli mnie, panie Kedrigernie — wyjaśnił ponuro, zaciskając kwadratowe szczęki. — Naciągnęli mnie na lipny kontrakt, a potem oszukali nawet na tej mizernej gaży, którą miałem dostać. — Gdzie ich mogę odnaleźć? 134 — Do końca życia nie zapomnę ich adresu. Ale na pańskim miejscu trzymałbym się od nich z daleka. — Postaram się z nimi uporać najszybciej, jak się da. Ale muszę od nich uzyskać informacje o pewnej osobie. — Najpewniej pana okłamią. — Jestem na to przygotowany. Proszę mi tylko wytłumaczyć, kim właściwie jest łowca talentów. Nigdy wcześniej się z nimi nie spotkałem. — Korci mnie, żeby powiedzieć: „przeklętym oszustem”, ale to by było nie po chrześcijańsku. Może nie wszyscy przypominają braci Barrych. Podejrzewam, że zwykle są to doświadczeni menedżerowie, którzy roztaczają opiekę nad uzdolnionymi amatorami i umożliwiają im zrobienie kariery. Jeśli jesteś dobry, mogą ci załatwić występ w programie Jerry’ego Fagina albo w „Dzień dobry, Ameryko”, gdzie zobaczą cię miliony ludzi. — A jeśli nie? — Zostawiają cię na autostradzie międzystanowej z dwoma dolcami w kieszeni — odparł brat Donald gorzko. — Właściwie powinienem być im wdzięczny, bo otworzyli mi oczy. Ale wtedy było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie. — Rozumiem. A czy naprawdę mają moc przemienić kogoś w gwiazdę? Brat Donald zaśmiał się cicho i pokręcił głową. — Nikt nie może wykreować na gwiazdę drugiego człowieka, panie Kedrigernie. Jedynie samemu można tego dokonać. To kwestia wrodzonego talentu i wytrwałości... czegoś, co ma się w sobie. Nie przeczę, inni mogą bardzo wiele pomóc i ułatwić niektóre sprawy, ale w dzisiejszych czasach to jednostka czyni z siebie gwiazdę. — Jak wielu ludzi zostaje gwiazdami? — spytał Kedrigern, zafascynowany. — Bardzo niewielu. To rzadki dar. Czarodziej skinął głową. — Może to i lepiej. Parę najbliższych dni spędził krążąc między herbarium, apteczką i kuchnią, przygotowując jeszcze potężniejsze mikstury. Wyciskał, i siekał i ucierał, wprawnie mieszając poszczególne składniki tak, by wzbogacały się wzajemnie i wzmacniały swoje działanie. Niektóre mełł na proszek i rozpuszczał w winie, z innych robił smaczne powidełka z dodatkiem miodu. Za każdym razem wygłaszał magiczne formuły i wykonywał skomplikowane, choć nieznaczne gesty. Czuł, jak moc przenika do najdalszych zakamarków jego ciała, aż w końcu tętniła mu we krwi. Drżał z niecierpliwości, by zmierzyć się z oszukańczym blichtrem łowców talentów i uwolnić Księżniczkę. Brat Donald podał mu ich adres. Kedrigern wkrótce się dowiedział, że przeor Martin jeździ do miasta co drugi wtorek. W związku w tym stawił się u przeora wieczorem poprzedzającego dnia, podziękował za gościnność okazaną mu przez członków wspólnoty i poprosił o zabranie do miasta. 135 — Z przyjemnością panu pomogę, Kedrigernie — odparł przeor z szerokim uśmiechem. — Muszę przyznać, że wrócił pan do zdrowia w zdumiewająco krótkim czasie. Wygląda pan na wnuka, co mówię, prawnuka tego starca, którego znaleźliśmy ledwie parę tygodni temu. — Brat Albert troskliwie się mną opiekował. — Słyszałem, że i sam starał się pan przyspieszyć własne wyzdrowienie, sporządzając ziołowe leki. — To prawda. Zostawiłem przepisy bratu Alfredowi. Mam nadzieję, że wkrótce cała wspólnota odczuje znaczną poprawę stanu zdrowia. To najmniejsze, czym mogę odpłacić za waszą dobroć. Wieczorem Kedrigern pożegnał się ze wszystkimi, oprócz brata Alfreda. Rankiem w dniu wyjazdu odszukał zakonnika i podarował mu Rospaxa. — To bardzo miło z pańskiej strony. Całe życie, odkąd byłem mały, chciałem mieć białego kota — dziękował brat Alfred, głęboko wzruszony. — Bardzo brata polubił. Proszę tylko posłuchać, jak mruczy. — To prawda, że się zaprzyjaźniliśmy. Ale Rospax na pewno wiele dla pana znaczy. Gdyby nie on, nigdy byśmy pana nie znaleźli. — Kto wie, czy nie pomoże jeszcze komuś. Tutaj będzie mu lepiej niż w miejscu, skąd pochodzi. Proszę, niech brat nie odmawia. — Ależ przyjmę go z przyjemnością. Proszę mi powiedzieć, czy poluje na myszy? Łowny kot bardzo by się nam przydał. — Och, Rospax posieka każdą mysz na strzępy. Może brat na niego liczyć — zapewnił Kedrigern z przekonaniem. Wkrótce po ósmej udał się w drogę razem z przeorem Martinem i bratem Danielem w jednym z wozów, których taką obfitość widział w dniu swego przybycia. Ten wóz nie był jednak kolorowy, lecz czarny. Czarodziej ochoczo wskoczył do wnętrza i usadowił się w tyle na wyściełanym siedzeniu. Czuł się zupełnie swobodnie. Z rozmów prowadzonych w klasztorze wywnioskował, że magia odgrywa w tym społeczeństwie równie znaczącą rolę jak w jego własnym. Z nieznanych przyczyn określano ją mianem „technologii”, ale czarodziej nie dał się zwieść. Magia to magia, wszystko jedno, jak się ją nazywa, pomyślał zadowolony. W miarę jak posuwali się naprzód, otaczało ich coraz więcej innych wozów. Brat Daniel zdradzał coraz wyraźniejsze oznaki napięcia. Zwarł szczęki, pobielały mu kostki palców zaciśniętych na kierownicy. Przeor Martin siedział z zamkniętymi oczyma, gorączkowo odmawiając różaniec. Wyraźnie zbladł. Taka podróż musi wymagać ogromnych nakładów mocy, pomyślał Kedrigern. Cieszył się, że nie poprosili go o pomoc. Jazda trwała wiele godzin. Często zatrzymywali się, a potem ruszali jedynie po to, by pokonać krótki odcinek drogi. Wreszcie wóz stanął na dobre. Brat Daniel odetchnął głę- 136 boko i zwiesił głowę jak człowiek u kresu sił. Przeor Martin zakończył modły i uśmiechnął się blado do Kedrigerna. — Oto miejsce, którego pan szuka. Mieliśmy po drodze, więc pomyśleliśmy, że odwieziemy pana pod same drzwi — wyjaśnił. — Dziękuję. Byliście dla mnie ogromnie mili. — Drobiazg. Proszę mi powiedzieć, czy ma pan dość pieniędzy? — Pieniędzy? Aha, zielonych papierków! Tak, dziękuję. Prawdę mówiąc, nie będą mi już potrzebne. Proszę, weźcie to — odparł Kedrigern, przetrząsając zakamarki tuniki i wyciągając zwitek banknotów. — Na pewno? Tu jest ponad osiemdziesiąt dolarów. — Tak. Nie będę ich potrzebował. — Ach, rozumiem. Spodziewa się pan coś otrzymać od tych dżentelmenów? — Właśnie tak — potwierdził czarodziej, uśmiechając się szeroko. Przyzwyczajony już do magii używanej w tym świecie, potraktował jazdę na piętnaste piętro ze swobodą profesjonalisty. Latające pudełka, w porównaniu ze smoczym grzbietem, niewątpliwie lepiej chroniły od deszczu i wiatru, ale kosztem widoków. Zdecydował, że woli Fingarda, jeśli chodzi o długie przeloty, chociaż musiał przyznać, że pudełka nadawały się całkiem dobrze do krótkich pionowych skoków. Na górze szybko rozszyfrował system numeracji i odnalazł pokój numer 1522, na którego drzwiach wielkie litery głosiły: „Bracia Barry, Doskonalenie Talentów. Stwarzamy gwiazdy jutra”. Zrobił krok do wejścia, ale naraz stanął i uśmiechnął się do myśli, która właśnie mu przyszła do głowy. Jeden ruch dłoni i na tabliczce nie zostało nic poza nazwiskiem braci. Za drugim ruchem pojawiły się na niej słowa: „Podli, Niegodziwi Oszuści”. Przez chwilę podziwiał swoje dzieło, po czym wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Przy biurku, stojącym naprzeciw wejścia, siedziała uderzająco piękna młoda dama w jasnoróżowych szatach, które wyglądały, jakby lada chwila miały opaść, odsłaniając kształtne, opalone ciało. Włosy spływały jej na ramiona falą jasnozłotych loków. Miała pięknie rzeźbiony nos, szeroko rozstawione oczy fiołkowej barwy i pełne, koralowe usta. Uśmiechnęła się, odsłaniając najbielsze zęby, jakie czarodziej dotychczas zobaczył w tej krainie nienagannego uzębienia. — Dzień dobry — przywitała go cichym, zmysłowym głosem. — Czy bracia Barry są w biurze? — zapytał Kedrigern. — Tak, proszę pana. Już czekają. Pan jest z UTM Enterprises, w sprawie kontraktu Księżniczki Żabulki, nieprawdaż? — Tak, moje dziecko, przychodzę w sprawie Księżniczki. — Proszę wejść. Miłego dnia — tchnęła słodko. 137 — Zamierzam spędzić cudowny dzień — zapewnił ją czarodziej, odwzajemniając uśmiech. Za pomocą zaklęcia zablokował drzwi i spojrzał na lśniące twarze braci Barrych, siedzących za dużym stołem z błyszczącego metalu ze szklanym blatem. Na stole znajdowała się złota klatka; w klatce siedziała Księżniczka. — Przybyłeś nareszcie, Keddie! — wykrzyknęła na jego widok. — Tak, najdroższa. Jesteś bezpieczna — odparł. Zbliżył się do stołu, podniósł klatkę i uwolnił ją. Księżniczka wskoczyła mu na ramię. — Czy traktowali cię właściwie, moja droga? — zapytał. — Hej! Hej, co to ma być? — zawołał jeden z braci Barrych. — Bardzo źle, Keddie. Grozili mi — odparła Księżniczka. — Grozili?! — Nie jesteś prawnikiem z UTM — powiedział oskarżycielsko drugi, a trzeci krzyknął: — To ten kmiotek z baru! — Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu — oznajmił czarodziej. — Patrzcie, jaki opalony! — Zafundował sobie operację plastyczną! — I perukę! — Źle traktowaliście Księżniczkę. Groziliście jej — oświadczył Kedrigern. — Powiedzieli, że rzucą mnie na pożarcie wężowi, jeśli nie będę śpiewać. Kazali mi siedzieć na stole, w blasku oślepiających świateł, wśród krzyczących ludzi, i śpiewać! — skarżyła się Księżniczka z narastającym rozgoryczeniem. — Posłuchaj, kmiotku, zanim sobie narobisz kłopotów — odezwał się jeden z braci Barrych, wymachując w powietrzu swoją brązową różdżką. Jej koniec żarzył się i dymił, ale Kedrigern nie wyczuł żadnej magii. — Pamiętaj, że sam nam sprzedałeś tę żabę. Dałem ci za nią sto dolców, przy świadkach. — Widzieliśmy, jak brałeś pieniądze — potwierdził drugi. — Zgarnąłeś szmal i zniknąłeś. Od tamtej pory nie widzieliśmy cię na oczy. — Nazywali mnie „Księżniczką Żabcią”. Chcieli mnie sprzedać obcym. Miałam co tydzień śpiewać i zachęcać ludzi, żeby kupowali obrzydliwe jedzenie. — Kwiatuszku, źle nas zrozumiałaś. Przez myśl nam nie przeszło, by cię sprzedawać. Wynegocjowaliśmy ci fantastyczny kontrakt na twój własny występ, „Godzina z Księżniczką Żabcią”. Chcieliśmy z ciebie zrobić gwiazdę — odezwał się znów pierwszy. — Nigdy nie zrobiliście z nikogo gwiazdy — odparł pogardliwie Kedrigern. — Nie potrafilibyście nawet zmienić człowieka w kamień. — Słuchaj no, kmiotku... — Chwileczkę — przerwał mu inny z braci. — Nie traćmy zimnej krwi. Stać nas 138 na wspaniałomyślność. Rozumiem, w czym problem — zwrócił się do czarodzieja z uśmiechem. — Zaraz wszystko naprawimy. Każemy Sue Anne napisać krótką umowę, na dowód, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem, a kiedy ją podpiszesz, dostaniesz jeszcze pięć stów. Bracia Barry gotowi są na wiele ustępstw, żeby zadowolić wszystkich. — Nie wierz w ani jedno słowo, Keddie. To straszni ludzie — szepnęła Księżniczka. — Nic nie musimy dawać kmiotkowi. Jedyne, co trzeba zrobić, to wyrzucić go stąd i upewnić się, że nie wróci, żeby nam zawracać głowę — powiedział najwyższy z braci. Dwaj pozostali zastanawiali się przez chwilę, po czym zdecydowanie wstali z miejsc. — Tak będzie lepiej — zgodził się jeden z nich. — Uważajcie tylko na żabę. — A więc teraz grozicie również mnie — stwierdził Kedrigern. Wysoki roześmiał się z pogardą. — To nie żadna groźba, kmiotku. Po prostu dostaniesz, co ci się należy. Kedrigern wyciągnął przed siebie ramiona płynnym gestem i wymamrotał kilka szeleszczących słów. Błyszczący bracia Barry zniknęli. Zamiast nich na puszystym dywanie wiły się trzy lśniące węże, sycząc z gniewu i zaskoczenia. — Precz! — powiedział czarodziej, groźnie unosząc stopę. Przestraszone gady odpełzły spiesznie do najdalszego kąta i zbiły się w splątany węzeł. Kedrigern wsparł dłonie na biodrach i popatrzył na nie z satysfakcją. — Dziękuję, Keddie. Dostali za swoje — odezwała się Księżniczka. — To była przyjemność, kochanie. Przepraszam, że musiałaś czekać tak długo. Bardzo ci było źle? — Trochę. Ale wiedziałam, że mnie uwolnisz. — Przybyłem najszybciej, jak mogłem. — Świetnie wyglądasz, Keddie. Ostatnio, kiedy cię widziałam, starzałeś się w oczach, a teraz wyglądasz niezwykle młodo. I czary doskonale ci wychodzą — zauważyła Księżniczka z podziwem. — To zasługa ziół. Zawsze można polegać na ziołach, pod warunkiem, że są świeże i uprawiane w tradycyjny sposób. Odkryłem cały ogród z nienaruszonymi zasobami mocy. Gromadziła się w nim przez wieki. Nigdy nie byłem równie potężny, najdroższa. Sądzę, że teraz mogę stawić czoło tej okropnej mgle. — Jesteś zupełnie pewien? — Gdy chodzi o magię, nigdy nie można być pewnym do końca. Ale czuję się silny. Mam zamiar wrócić tam i uderzyć w mgłę z całą mocą. — Jak sobie życzysz, Keddie — zgodziła się Księżniczka potulnie. — Gdzie Rospax? — wykrzyknęła nagle. — Chyba go nie zostawisz w tym okropnym miejscu! — Znalazłem mu nowy dom. Jest wśród ludzi, którzy go lubią i traktują dobrze. Myślę, że będzie tam bardzo szczęśliwy. Kiedy go zostawiałem, mruczał na cały głos. — A jeśli zmieni się z powrotem w szermierza i zacznie siekać ludzi? 139 — Nie ma obawy. Wchłonął tak wiele magii w tak krótkim czasie, że na zawsze pozostanie kotem. — A ja? — spytała Księżniczka z niepokojem. — Twoja sytuacja jest zupełnie inna. Ty znajdowałaś się w mocy zaklęcia o wiele dłużej i nawet sama rzucałaś czary. Jesteś znacznie bardziej odporna. Poza tym, jak sądzę, zdołam cię teraz ochronić. — Keddie, wracajmy do domu, zaraz, w tej chwili. Jeśli będziemy zwlekać, zabraknie mi odwagi. — Wskakuj do kaptura i mocno się trzymaj, najdroższa. Gdy tylko Księżniczka się usadowiła, Kedrigern dotknął medalionu czubkami palców i wyrecytował zaklęcie ucieczki, tym razem wspak. Poczuł, że porywa go wir. Ziemia zadrżała od ogłuszającego huku, potem zapadła cisza. * * * Uświadomił sobie, że coś miękkiego delikatnie przesuwa się po jego czole i gładzi go po policzku. Dłoń. Kobieca dłoń. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą najpiękniejszą twarz, jaką widział w życiu; twarz, za którą tak bardzo tęsknił przez wiele miesięcy. — Księżniczko! — wykrzyknął. — Och, Keddie, znowu jestem sobą! Mogę mówić i czuję się wspaniale jak nigdy! — odparła, schylając się, by go pocałować. — Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek — powiedział. Przyciągnął ją do siebie i odwzajemnił pocałunek z entuzjazmem. — Jak się czujesz, Keddie? Byłeś nieprzytomny. Już się zaczynałam niepokoić. — Dobrze, najdroższa. Może tylko trochę zmęczony. Straciłem wiele mocy w bardzo krótkim czasie — wyjaśnił, obejmując ją z czułością. Po chwili milczenia zapytał: — Kochanie, nie bolą cię plecy? — Nie. Tak. Właściwie nie bolą, ale mam wrażenie, jakby coś ciągnęło mnie za ramiona. — Bo tak jest. Zdaje się, że wyrosły ci skrzydła. Bardzo ładne skrzydełka — zapewnił ją pospiesznie. — Przezroczyste. Opalizujące. Naprawdę śliczne. Trochę podobne do skrzydełek Anlorel. — Skrzydła? — Skrzydła. Wypróbowałaś je? — Nawet nie wiedziałam, że je mam. — Wracając trafiliśmy w sam środek mgły i rozbiliśmy ją w pył. W takiej sytuacji może się zdarzyć mnóstwo dziwnych rzeczy. Magia rozpryskuje się na wszystkie strony. Myślę, że właśnie w ten sposób odzyskałaś własną postać i dostałaś na dodatek skrzydła. Dlaczego nie spróbujesz się unieść w powietrze? — Nie wiem jak. — Po prostu się skup. Księżniczka wstała, zacisnęła delikatne dłonie w piąstki, zmarszczyła gładkie czoło, mocno zamknęła oczy, zagryzła usta i skoncentrowała się. Skrzydła drgnęły, zafurkotały, w końcu zaczęły równo trzepotać. Powoli, lecz pewnie, z cichym brzęczeniem Księżniczka uniosła się w powietrze. Kedrigern patrzył, ogromnie przejęty, póki jej stopy nie znalazły się na wysokości jego głowy. — Może lepiej nie wzlatuj zbyt wysoko, dopóki nie nabierzesz wprawy — zasugerował. Otwarła oczy, krzyknęła cicho z przestrachu i opadła nieco niżej, zaraz jednak wyrównała lot i uniosła się jeszcze trochę w górę. Sprawiała wrażenie, jakby spędziła w powietrzu całe życie. — Keddie, jak wspaniale — wykrzyknęła. — Zachwycająca niespodzianka... to o wiele przyjemniejsze niż być ropuchą! Wzniosła się jeszcze trochę wyżej, nachyliła do przodu, rozluźniła mięśnie i poszybowała w powietrzu. — Uważaj, żebyś się nie zmęczyła, najdroższa. — To żaden wysiłek. Latanie jest łatwiejsze niż chodzenie — odpowiedziała z góry. — Keddie, jak cudownie! — Widzisz gdzieś pozostałych? Wzleciała jeszcze wyżej i zatoczyła krąg, rozglądając się na wszystkie strony. — Keddie, obóz! — wykrzyknęła nagle z podnieceniem. — Jest po drugiej stronie pagórka! Chodź! 141 Rozdział jedenasty Zakończenie wyprawy Kedrigern dotarł na miejsce w momencie, gdy Księżniczka dotknęła stopami ziemi, bardzo zadowolona ze swej pierwszej powietrznej wycieczki. Widok, jaki roztaczał się przed ich oczyma, nie nastrajał optymistycznie. Instynktownie chwycili się za ręce, widząc ogrom zniszczeń spowodowanych przez magiczną mgłę. Wóz Lalloree leżał strzaskany, jakby jakaś ogromna stopa wdeptała go w ziemię. Obok, połyskując bielą w porannym słońcu, stał wóz kucharza. Został obrócony w alabaster; zapasy żywności, garnki, patelnie — wszystko stało się martwym kamieniem. Usłyszeli za sobą chrapnięcie; obrócili się szybko i zobaczyli trzy konie, przyglądające się im ciekawie. Odwzajemnili się równie zdumionymi spojrzeniami, ponieważ przemiana nie ominęła także koni. Jednemu wyrosła długa błękitna trąba, którą zbierał okruchy jedzenia rozsypane wśród szczątków wozu i wkładał sobie do pyska. Jego sierść zdobił oszałamiający deseń żółtych i zielonych cętek. Drugi przypominał postać z koszmaru sennego: połyskliwie czarny, z oczyma szkarłatnymi jak płonące węgle, srebrnymi podkowami i kręconym srebrnym rogiem, sterczącym z czoła na długość ramienia. Trzeci koń stał się przezroczysty. Poruszał się jedynie jako niewyraźne lśnienie, a chwilami — jak wtedy, kiedy przechodził przed alabastrowym wozem — całkowicie znikał. — Przynajmniej nie będziemy musieli iść piechotą — stwierdził Kedrigern. — Ten czarny nadaje się w sam raz dla ciebie. Prawdziwy rumak czarodzieja — powiedziała Księżniczka z podziwem. — Rzeczywiście wygląda imponująco — zgodził się czarodziej, gładząc karego po pysku. Popatrzył na długi, lśniący róg. — Zawsze trochę się obawiałem rogatych wierzchowców. Za każdym razem przypominam sobie, co spotkało biednego króla Yunariana. — Nie pamiętam, żebyś o nim opowiadał. — Yunarian rządził miłym kraikiem daleko na zachodzie. Przyzwoity człowiek, tylko 142 za bardzo lubił się popisywać. Chciał zrobić wrażenie na sąsiadach. Uparł się stworzyć doborowy oddział kawalerii dosiadający jednorożców i wydał małą fortunę na zakup zwierząt i wytrenowanie najlepszych jeźdźców. Kiedy wszystko było gotowe, zaprosił władców ościennych krajów, by podziwiali jego wspaniałych rycerzy. Musieli wyglądać przepięknie... łopot proporców, rogi jednorożców połyskujące w blasku słońca, bogate rzędy wierzchowców... — Kedrigern przerwał opowieść i zwrócił się do Księżniczki: — Ciekawe, czy zostały tu gdzieś siodła. Mamy przed sobą długą drogę. — I co dalej z Yunarianem? — Ach, tak. Kazał swoim jeźdźcom wykonać sztuczkę, o której usłyszał od jakiegoś wschodniego władcy: mieli rzucić się do ataku wprost na trybuny, a potem w ostatniej chwili stanąć jak wryci. Niezwykły efekt dramatyczny. Ćwiczyli i ćwiczyli, aż opanowali ją do perfekcji. Tylko nikt nie wiedział, że kiedy jednorożce stają się podniecone, galopują szybciej i zatrzymują się bardziej gwałtownie niż jakiekolwiek inne zwierzęta. A naturalnie z powodu trąbek, flag i tłumów, jednorożce były tego dnia bardzo podniecone. — Kedrigern pokręcił głową. — Rycerze nadziali się na rogi własnych wierzchowców, wszyscy co do jednego. Biedny Yunarian przeżył okropny wstyd. Co gorsza, sąsiedzi wykorzystali jego rozpaczliwe położenie, najechali królestwo i podzielili je między siebie. — Jeżeli nie będziesz się znienacka zatrzymywał, nic ci nie grozi — zauważyła Księżniczka. — Racja. I postaram się nie wprawiać go w podniecenie. A ty którego sobie wybierzesz, kochanie? — Przezroczystego. Pasuje do moich skrzydeł. Kedrigern przeszukiwał szczątki obozu, póki nie natknął się na linę do spętania koni. Dalsze poszukiwania zostały wynagrodzone znalezieniem siodeł i uzd. Nie natrafił jednak na żaden ślad pozostałych członków wyprawy, z wyjątkiem trzech naczyń dziwnego kształtu, stojących przy resztkach ogniska. Przypominały nieco dzbany czy garnki, zaś uniesione do światła pod odpowiednim kątem, ukazywały zarysy ludzkich twarzy. — Ten wysoki i chudy bardzo przypomina Smeaka — oceniła Księżniczka, ostrożnie odstawiając naczynie. — A tamten szeroki stanowi dość wierną podobiznę Maheena. Trudno rozpoznać rysy najmniejszego, ale jestem prawie pewien, że to Ponttry — orzekł Kedrigern. Przez chwilę patrzyli w zamyśleniu na trzy dzbany, nic nie mówiąc. W końcu Księżniczka zapytała: — Potrafisz ich odczarować? — Nie odważyłbym się próbować. Nie mam najmniejszego pojęcia, z jakim rodzajem magii zetknęli się we mgle. — Uśmiechnął się mimo woli. — Nie można odmówić tej mgle specyficznego poczucia humoru. 143 — Może Arlebar coś na to poradzi. Ja już nie potrzebuję pomocy, ale i tak będziemy przejeżdżać obok jego domu. — Masz rację, kochanie. Nadal musimy odprowadzić Lalloree. — I obiecałeś Pięknemu... — zaczęła Księżniczka, ale głos się jej załamał. Spojrzała na Kedrigerna oczyma pełnymi łez. — Och, Keddie, jak pomyślę... co ich mogło spotkać... i Conrada... Twarz czarodzieja przybrała zacięty wyraz. — Conrad usłyszy ode mnie parę słów, jak go już odnajdziemy. Ośmielił się narzucać Lalloree i jeszcze postawił Rospaxa na straży, żeby mu nikt nie przeszkadzał...! Podobne zachowanie wobec mojej podopiecznej nie ujdzie mu na sucho! — Keddie, ona sama go zaprosiła, ledwie zniknąłeś z oczu. — Przecież nie mogła mówić. — Ale mogła się uśmiechać i mrugać, i rzucać zalotne spojrzenia. Kedrigern chrząknął zamyślony. — Jak zachowywał się Conrad? — Jak zakochany smarkacz. A Piękny się obraził i schował w kącie. Sytuacja była bardzo niezręczna. — Może powinienem pomówić także z Lalloree. — Jeśli ich jeszcze zobaczymy — dodała Księżniczka stłumionym głosem. — Jestem pewien, że tak, najdroższa. Niestety, możemy tylko zgadywać, w jakiej postaci. Mam nadzieję, że ich rozpoznamy. — Biedacy — westchnęła Księżniczka. — Nic nie zawinili. Nawet Conrad, mimo całej buńczuczności. Przykro pomyśleć, co ich mogło spotkać. Kedrigern wziął ją w ramiona i przez chwilę stali objęci bez słowa. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby im pomóc — obiecał. — A czego ja nie potrafię, Arlebar na pewno dokona. Żyje znacznie dłużej ode mnie i posiada wielką wiedzę. — Nawet go nie znasz, Keddie. — Nie szkodzi. Na pewno o mnie słyszał. I o tobie też. A czarodzieje pomagają sobie w kłopotach. Uczynne z nas bractwo, mimo tego wszystkiego, co ludzie wygadują. — Tak, ty jesteś uczynny, ale Arlebar może się okazać okropnym, nieużytym staruchem. — Fraigus i Bess nigdy by nas nie posłali do okropnego, nieużytego starucha, nie sądzisz? — Ale Memanesha tak. — Memanesha nie spodziewała się, że dotrzemy tak daleko. Podejrzewam, że w ogóle go nie zna. Kłamała od samego początku. Chyba lepiej, jeśli nie będziemy się na nią wcale powoływać. Nie martw się, najdroższa. Osiodłam tylko konie i ruszymy na poszukiwania. 144 Skierowali się na południe; Księżniczka dosiadała przezroczystego konia, Kedrigern czarnego jednorożca. Pstry potwór z błękitną trąbą kłusował z tyłu. Okolica była płaska, pojawiające się z rzadka płytkie doliny i niewysokie wzgórza nie tyle urozmaicały krajobraz, ile podkreślały jego monotonię. Kiedy dojeżdżali do podnóża kolejnego wzniesienia, Księżniczka wykonywała krótki lot zwiadowczy i zwięźle opisywała czarodziejowi teren, rozciągający się dalej. Pod wieczór, gdy wzbiła się w powietrze, by przeprowadzić rekonesans, wydała naraz pełen podniecenia okrzyk. — Keddie, tam jest jakiś człowiek! — Conrad? A gdzie Lalloree? — To nie Conrad. Conrad miał brązowy płaszcz, a ten ma zielony. I jest zupełnie sam — odpowiedziała z góry. Kedrigern ruszył galopem pod górę, sięgając po swój medalion. Na szczycie ściągnął wodze i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Ujrzał samotną postać, wędrującą mozolnie przez pustkowie z opuszczoną głową. Mężczyzna miał na sobie ciemnozielony płaszcz, jasnozielone obcisłe spodnie i wysokie, dopasowane białe buty. Każdy jego ruch wyrażał głębokie przygnębienie. Gdy przystanął, by rozejrzeć się wokół, czarodziej zobaczył jego nieskazitelny profil. Był to Piękny. Kedrigern zawołał go po imieniu, skinął mu ręką i ponaglił wierzchowca. — Wspaniale wyglądasz, mój chłopcze. Znów jesteś w pełni sobą. Jak to się stało? Gdzie pozostali? — powitał go, zeskakując na ziemię. — Gdzie Lalloree? Nic się jej nie stało? I właściwie kim jesteś? — dopytywała się Księżniczka, lądując u boku czarodzieja. — Jestem Piękny — odparł młodzieniec głębokim, dźwięcznym barytonem, kłaniając się nisko. Odgarnął niesforny złoty lok z pięknie sklepionego czoła i dodał: — A ty, pani, jesteś, jak mniemam, Księżniczką? — To ja. Więc mgła odmieniła ciebie również? — W istocie, cudna pani. — I też masz skrzydła? — Niestety, nie. Ani nawet zwierciadła. — Wyglądasz równie dobrze jak dawniej — zapewnił go Kedrigern. — Co się stało? — Nie mam pojęcia. Ostatnie, co pamiętam, to jakiegoś potwora rozdzierającego wóz. Ocknąłem się w tej postaci, którą widzicie. Z wozu zostały szczątki, drugi stał obok, zamieniony w alabaster. Ucieczka wydawała się najrozsądniejszym wyjściem, więc uciekłem. — A co z innymi? Co z Lalloree? — Nieszczęsna Lalloree — odparł piękny książę, zwieszając głowę. Przysłonił oczy długimi rzęsami, otarł łzę z policzka. Wyciągnął rękę. Na dłoni siedziała malutka ropuszka. 145 — Lalloree? — zapytał Kedrigern słabo. — Tak, wujku Keddie — odpowiedziała. — Conrad siedzi w moim kapturze — dodał Piękny. Czarodziej popatrzył na ropuszkę, westchnął i wolno pokiwał głową. — O jej — powiedział. — A niech to. — Odczarujesz mnie teraz, wujku Keddie, prawda? I Conrada też? — spytała Lalloree. — Nie śmiem, moje dziecko. Nie mam pojęcia, z jakim rodzajem magii się zetknęliście. Zobaczymy, co nam poradzi Arlebar. — No, to ruszajmy! — odezwał się cienki głosik z kaptura Pięknego. Kedrigern wyciągnął z niego drugą ropuchę, nieco większą od tej, którą trzymał w ręce książę. Była też trochę ciemniejsza i wydawała się rozgniewana. — Lepiej, jeśli pojedziesz ze mną, Conradzie — powiedział czarodziej. — A Lalloree może towarzyszyć Księżniczce. — Potrzebuję kąpieli. Jest tu jakaś kałuża w okolicy? — spytał Conrad. — Rozumiesz, wyschłem na wiór. — Zaraz za tamtą skałą. Ale uważaj na siebie. Tylko ty znasz drogę do Arlebara. Kiedy Conrad zniknął im z oczu, Piękny osunął się na ziemię i zakrył twarz ramieniem. Księżniczka zabrała Lalloree do kałuży na krótką kąpiel. Zostali sami. — Rozchmurz się, Piękny — odezwał się Kedrigern. — Twoje kłopoty się skończyły. — Niestety, szlachetny czarodzieju, dla mnie skończyło się wszystko... życie, miłość, nadzieja na szczęście... — Przecież znów jesteś pięknym księciem. — A Lalloree, cudna Lalloree, Lalloree o słodkim głosie... jest ropuchą! Kedrigern współczująco położył mu rękę na ramieniu. — Nie trać nadziei. Może Arlebar będzie coś wiedział o takich przypadkach. Piękny podniósł wzrok; w jego głęboko osadzonych, ciemnych oczach malował się ból. — Wiem, że kierują tobą szlachetne pobudki, dobry magu, ale zapominasz, iż osobiście znajdowałem się we władzy podobnego czaru. Potrafię rozpoznać nieodwracalne zaklęcie, kiedy się z nim zetknę. Kedrigern opuścił dłoń. Milczał przez chwilę, potem zapytał: — Nieodwracalne, mówisz? Jesteś pewien? — Całkowicie — odparł Piękny głosem zdławionym rozpaczą. Czarodziej siadł obok niego i objął go ramieniem. — To niełatwe, wiem, ale być może oszczędziło ci gorszych nieszczęść w przyszłości. Jesteś księciem. Masz określone obowiązki. Twoja rodzina prawdopodobnie wybrała już dla ciebie żonę. 146 — Nie mam żadnych obowiązków, mistrzu Kedrigernie. — Nie? — Jestem najmłodszym z dwunastu braci. Nikogo nie obchodziło, z kim się ożenię. Robiłem, na co miałem ochotę. Byłem zepsuty do szpiku kości. I bardzo szczęśliwy. — Ale z pewnością ciężkie doświadczenia cię odmieniły? — Stałem się innym człowiekiem. Nauczyłeś mnie, co znaczy pokora i wdzięczność, a dzięki Lalloree poznałem prawdziwą miłość. Pragnę wrócić na dwór mego ojca, króla, poświęcić życie służbie innym i cierpieć w milczeniu. Żegnajcie, czcze rozrywki! O, jakże marne, marne, marne są wszelkie rozkosze! Kedrigerna poruszyła głęboko ta przemowa. — Bardzo to szlachetne z twojej strony. Staraj się jednak zachować pogodną twarz w obecności pozostałych. Może Arlebar będzie w stanie coś poradzić. — Pokładasz w tym człowieku wielkie zaufanie. Znasz go dobrze? — Osobiście nigdy go nie spotkałem, ale przyjaciele, którym ufam, bardzo go chwalili. Jest ogromnie stary; powiadają, że to wielki czarodziej. Może więc jednak istnieje nadzieja — powiedział Kedrigern, klepiąc księcia po plecach i pomagając mu podnieść się. — A teraz, na koń! Nie powinno nam grozić żadne magiczne niebezpieczeństwo. Mgła zużyła całą magię w okolicy. — A co się stało z mgłą? — Zająłem się nią — spokojnie odparł czarodziej. — Znalazłem też parę koni. Ten z niebieską trąbą jest dla ciebie. Piękny drgnął na widok swego pstrokatego wierzchowca, ale gdy zobaczył pozostałe, przyjął bez sprzeciwu zwierzę, które mu przypadło w udziale. Umieściwszy bezpiecznie Conrada i Lalloree w kapturach, dosiedli koni i skierowali się na zachód, w stronę majaczącego w oddali Smoczego Grzbietu. Jak przepowiedział Kedrigern, nie napotkali ani śladu złych mocy. Pustkowie Przegranych Władców zostało nareszcie oczyszczone i wędrowcom nie zagrażało nic prócz znudzenia monotonią krajobrazu. Ulewny deszcz, trwający dzień i noc bez ustanku, powitali niemal z radością; Lalloree i Conrad byli zachwyceni. Kąpali się i pluskali wesoło podczas każdej przerwy w podróży. Zanim wędrowcy dotarli do podnóża gór, pojawiły się pierwsze nieśmiałe ślady zieleni. Pustkowie nie było już puste. Kedrigern czuł dumę. Trudno uniknąć pewnej arogancji, kiedy się dosiada wielkiego karego ogiera o płonących oczach i długim błyszczącym rogu. Chociaż brakowało tłumów, które mogłyby go podziwiać, czarodziej jechał wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Płaszcz odrzucił do tyłu, jedną rękę wsparł na biodrze arystokratycznym gestem, w drugiej luźno trzymał wodze. Idąc za wskazówkami Conrada, ruszyli krętą ścieżyną, wiodącą przez górskie przełęcze. W miejscach, gdzie droga była szczególnie trudna, wysyłali Księżniczkę na zwiady. 147 Za którymś razem wróciła zdyszana z pośpiechu i podniecenia. — Keddie... tam ktoś jest... chyba mężczyzna — zawołała, zanim jeszcze dotknęła stopami ziemi. — Sam? — Tak. Jedzie na strasznie kościstym koniu... trzyma jakąś włócznię... zagiętą na końcu... — Biedak pewnie się zgubił. Pojadę naprzód i zobaczę, czy nie potrzebuje pomocy — zdecydował czarodziej. — Zaczekaj tutaj z Pięknym. — A ja? — pisnął Conrad. — Ty też lepiej zaczekaj — odparł Kedrigern, wyjmując go ze swego kaptura i podając Pięknemu. — Zaraz wracam. — Uważaj na siebie, Keddie. Ta włócznia wyglądała bardzo groźnie. — Wszystkie włócznie tak wyglądają, moja droga. Nie martw się, użyję zaklęcia ochronnego. Skinąwszy wesoło na pożegnanie, Kedrigern ponaglił swego karego wierzchowca. Minął zakręt i ujrzał przed sobą jeźdźca, czekającego na środku ścieżki. Pospiesznie ściągnął wodze. Koń był siwy, w bladym, chorobliwym odcieniu bieli, chudy jak szkielet. Jeździec szczelnie owinął się czarnym płaszczem, kaptur nasunął głęboko, by ukryć twarz. W bladej dłoni trzymał kosę. Drugą rękę wycelował w Kedrigerna. — Przybywam po ciebie, czarodzieju — przemówił głuchym, bezbarwnym głosem. — Chwileczkę. Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka — odparł Kedrigern, szybko powtarzając zaklęcie ochronne. — Twoja magia jest wobec mnie bezsilna, czarodzieju. — A kim ty właściwie jesteś? — Każdy śmiertelnik zna moje imię, choć żaden nie śmie go wymówić — odparła postać, potrząsając kosą. — O, do licha. Nie jesteś chyba Śmiercią? — Jestem. A twój czas dobiegł kresu, czarodzieju — rzekł blady jeździec, wyciągając przed siebie klepsydrę. W górnej połowie została tylko odrobina piasku. — Przez wiele stuleci cieszyłeś się życiem. Dzisiaj nadszedł koniec. — Co ty wygadujesz? Wcale nie żyłem wiele stuleci, mam dopiero sto sześćdziesiąt sześć lat. Może sto sześćdziesiąt siedem, ale nie więcej. — Nie próbuj oszukiwać, Arlebarze! Wybiła twoja godzina! ryknęła Śmierć, zamierzając się kosą. — Nie jestem Arlebarem! Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu... Zatrzymałaś niewłaściwego czarodzieja! Śmierć opuściła kosę. 148 — Naprawdę? — zapytała nerwowo. — Z całą pewnością. Powinnaś bardziej uważać. Nieźle mnie przestraszyłaś. — Okropnie mi przykro, mistrzu Kedrigernie. Przepraszam. — Trochę więcej rozwagi. Zjawiać się znienacka, wymachując kosą na wszystkie strony... Doprawdy, Śmierci, tego już za wiele. — Przykro mi. Od wieków nie zdarzyła mi się podobna pomyłka. Zwyczajnie nie wiedziałam, że w okolicy znajduje się inny czarodziej — tłumaczyła się zdenerwowana Śmierć. Kedrigern nie zamierzał się silić na uprzejmość. Nie znosił niedbalstwa i niesumienności we wszelkich postaciach, a szczególnie wtedy, kiedy zagrażały jego życiu. — No więc, w okolicy znajduje się inny czarodziej, i to bardzo rozgniewany — powiedział oschle. — Och, tak mi wstyd. Widzisz, sprawdziłam w domu u Arlebara; to parę minut stąd. Właśnie wyszedł. Więc kiedy poczułam zbliżającego się czarodzieja, uznałam naturalnie, że to Arlebar. — Powinnaś była najpierw zapytać, a nie od razu wymachiwać kosą. — Wybacz mi, proszę. Z tego, co wiem, jesteś pierwszym od szesnastu lat czarodziejem, który odwiedził Arlebara. Niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że przybyłeś właśnie tego szczególnego dnia. Kedrigern odchrząknął i wyprostował się nieco w siodle. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. — Wybaczysz mi, prawda, mistrzu Kedrigernie? — spytała przymilnie Śmierć. — No, cóż... — I nie wspomnisz o tym nikomu, dobrze? Gdyby cała sprawa się rozeszła... I tak mam ciężką pracę, a gdyby jeszcze ludzie zaczęli podejrzewać, że nie można na mnie polegać... Sam chyba rozumiesz. — Chyba tak. — Będę niezmiernie wdzięczna. Kedrigern uśmiechnął się leciutko. — Jak bardzo? — Co tylko zechcesz, w granicach rozsądku. Rozumie się, z wyjątkiem jednej rzeczy. — Oczywiście. Zresztą i tak nie chciałbym żyć w nieskończoność. Jedyne, na czym mi zależy, to rozmowa z Arlebarem, zanim go zabierzesz. — Ile czasu potrzebujesz? — Dziesięć minut powinno wystarczyć. Śmierć podniosła klepsydrę do światła i spojrzała na nią uważnie. — Arlebarowi nie zostało aż tyle. Pomogłabym ci z największą przyjemnością, ale 149 obawiam się, że... — Czyja to wina, że jego czas się kończy? — spytał ostro Kedrigern. — Kto nie zastał go w domu, a potem zatrzymał niewłaściwego czarodzieja? Odbyłem długą, niebezpieczną podróż, żeby się spotkać z Arlebarem, a teraz mam stracić możliwość rozmowy z nim przez twoją nieporadność? Jeśli nie porozmawiam z Arlebarem — ciągnął, grożąc palcem upiornej postaci — przyrzekam, że każdy czarodziej, czarownik, karczmarz... — Zgoda. Dziesięć minut — pospiesznie zgodziła się Śmierć. — Ale ani chwili dłużej. — Dziesięć minut od chwili, gdy wróci do domu. I nie będziesz przeszkadzać. — Dobrze. — Doskonale. A teraz, jeśli powiesz mi, gdzie stoi dom Arlebara, pójdę po swoich przyjaciół. Spotkamy się na miejscu. * * * Przekonanie towarzyszy kosztowało Kedrigerna całą zdolność perswazji i więcej elokwencji, niż — jak mu się wydawało — posiadał, ale w końcu ich nakłonił, by pojechali z nim do siedziby Arlebara. Widok bladego konia i równie bladego jeźdźca wzbudził w nich nowe opory, ale tym razem Śmierć przejęła inicjatywę, przedstawiając się i zapewniając, że interesuje ją wyłącznie Arlebar. Zdążyła już odzyskać równowagę i zrobiła na nowych znajomych całkiem miłe wrażenie. Na jej zaproszenie zsiedli z koni i udali się do ogrodu, by tam czekać na powrót mistrza. Piękny wymknął się, by wzdychać i snuć ponure rozmyślania w cienistym zakątku, Lalloree i Conrad wskoczyli wprost do fontanny. Tylko Kedrigern i Księżniczka dotrzymywali towarzystwa Śmierci, siedzącej pod jabłonią. — A więc to jest Księżniczka — powiedziała Śmierć. — Jesteś niezwykle piękna, pani. Tworzycie czarującą parę! — Raz się czaruje, raz się odczarowuje — odparł Kedrigern, wzruszając ramionami. — Takie jest życie. — Jak to miło przebywać ze zdrowymi ludźmi; co za przyjemna odmiana po tych wszystkich jękach i zawodzeniach. Nie wyobrażacie sobie, moi kochani, na co bywam narażona — ciągnęła Śmierć. — I ten ciągły pośpiech, ani chwili dla siebie. — Nie wyglądasz źle — zauważyła Księżniczka, uśmiechając się miło. — Sądziłam, że będziesz dużo chudsza. — A wiesz, Księżniczko, wielu ludzi mówi tak samo. Nie wierzę, że istnieje choć jeden wierny portret mojej osoby. Nie mówiąc już o posągach... — Najczęściej przedstawiają cię jako szkielet — powiedziała Księżniczka współczująco. — Czy to nie głupie? Owszem, dbam o linię, ale powiedzcie sami, czy szkielet udźwi- 150 gnąłby tę ciężką kosę? Śmieszne. A jednak wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, widzi się starą kościstą Śmierć na starej kościstej szkapie. Czasem kusi mnie, żeby rzucić to wszystko — poskarżyła się, kręcąc głową z irytacją. — Z drugiej strony nie chciałabyś chyba, żeby cię przedstawiali jako grubą — zauważył Kedrigern. — Och, nie ma obawy, za bardzo jestem zaganiana. Jak nie zaraza, to głód, no i zawsze są wojny. A wypadki... nie dalibyście wiary... Naprawdę chciałabym, żeby ludzie trochę bardziej na siebie uważali. Mogłabym... o, wraca pan domu! — rzekła Śmierć. Wstała, poprawiła opończę i sięgnęła po kosę i klepsydrę. — No, czas do roboty. Masz dziesięć minut — zwróciła się do Kedrigerna sotto voce . Bardzo wysoki, bardzo chudy, bardzo stary mężczyzna z długą siwą brodą szedł wolno w ich stronę, wzdychając, jakby każdy krok sprawiał mu ogromny ból. Zatrzymał się, spojrzał na Śmierć, potem na Księżniczkę i Kedrigerna i znowu na Śmierć, przez cały czas poruszając bezzębnymi ustami. — A więc dotarłaś nareszcie. Nie powiem, żeby ci się spieszyło — przywitał ją zgrzytliwym dyszkantem. — Przybywam po ciebie, Arlebarze — odparła Śmierć, obniżając głos o parę oktaw. — Czas najwyższy. Co to za jedni? Sądziłem, że pracujesz samotnie? — Goście, Arlebarze. — Goście — powtórzył z niechęcią. — Nie ma teraz na to czasu. Ruszajmy, Śmierci. Jak to zrobimy? Poniesiesz mnie, czy też dosiądziemy we dwoje tej twojej szkapy? — Zanim udamy się w drogę, pozwolę ci na rozmowę z tymi ludźmi. Przybyli z daleka, by się z tobą spotkać — powiedziała Śmierć. — Dziewięć minut — przypomniała Kedrigernowi na stronie. — No to mogą wracać do domu. Chodź, Śmierci, pospiesz się — ponaglił ją stary czarodziej. — Proszę, mistrzu... Nazywam się Kedrigern z Góry Cichego Gromu, a to moja żona, Księżniczka. Jestem czarodziejem, a Księżniczka również studiuje wyższe kunszta. Przyszliśmy szukać u ciebie pomocy, nie dla nas, ale dla innych. — Nie dla siebie? — Nie — powtórzyli oboje. — Kto więc potrzebuje mojej pomocy, chłopcze? Tylko szybko. — Poszukujemy Zaklętej Muchy. Początkowo była ona młodą damą imieniem Lazica. Jej kuzyn zebrał grono towarzyszy i wyruszyliśmy... — Lazica? Jest w środku. Zdaje się, że do tej pory ma już serdecznie dość bycia muchą. Odczaruję ją przed odejściem, jeśli będzie chciała. Coś jeszcze? — Tak. Jej kuzyn, Conrad, i młoda księżniczka Lalloree... zostali zaklęci w ropuchy. — Osiem minut — poinformowała Śmierć. 151 — Ropuchy? Nie potrzebujesz mojej pomocy w tej sprawie, chłopcze. Sam ich odczaruj. — Ale to się zdarzyło w magicznej mgle, na Pustkowiu Przegranych Władców. Białe, krzaczaste brwi Arlebara uniosły się ze zdumienia; spojrzał na Kedrigerna z większym szacunkiem. — Przeszedłeś mgłę tylko po to, żeby się ze mną spotkać? — Nie tylko przeszliśmy przez mgłę, ale ją zwyciężyliśmy! — nie wytrzymała Księżniczka. — Keddie rozbił ją swoją mocą! Pustkowie znowu rozkwita. — Pokonałeś mgłę? — cienki głos Arlebara aż osłabł z trwożnego podziwu. — Tak. Co prawda, wcześniej to ona omal nas nie pokonała. Poczułem, że wysysa ze mnie siły, i użyłem zaklęcia ucieczki. Razem z Księżniczką znaleźliśmy się w przyszłości. Cały czas była ropuchą, ale gdy wróciliśmy, odzyskała ludzką postać, i nawet otrzymała parę pięknych skrzydeł. — Widzisz? — powiedziała Księżniczka, zatrzepotała skrzydłami i uniosła się parę cali nad ziemię. — Piękny też był ropuchą, ale nie uciekł z nami — mówił dalej Kedrigern. — Kiedy wróciliśmy, uderzyliśmy we mgłę z pełną mocą. Cała magia została uwolniona w jednej chwili. Piękny znowu stał się piękny, ale Lalloree i Conrad, którzy byli ludźmi, zostali przemienieni w ropuchy. A trzej inni członkowie wyprawy zmienili się w dzbany. I chyba zauważyłeś, jak wyglądają konie. Arlebar patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma, wolno kiwając głową. — Chyba najlepiej będzie, jeśli po prostu mi powiesz, czego ode mnie oczekujesz. Lazicą zajmę się sam. Co z ropuchami? — Lalloree i Conrad zostali zaczarowani, gdy mgła znikała. Nie ośmieliłem się próbować żadnych zaklęć, bo nie wiem, co ich spotkało. Mgła stanowiła mieszaninę starych czarów z paroma nowymi, z którymi nie spotkałem się nigdy wcześniej. Miałem nadzieję, że może ty będziesz w stanie coś mi podsunąć. — Sześć minut — wtrąciła Śmierć. — Cicho tam. Muszę się skupić — burknął Arlebar. Śmierć prychnęła. — Maniery niektórych ludzi... — mruknęła. Odeszła parę kroków i usiadła pod jabłonią. Arlebar gładził brodę, marszcząc czoło i kręcąc głową. W końcu westchnął głęboko. — Nic dla nich nie można zrobić, chłopcze. Sam przeżyłem spotkanie z mgłą jakieś sto lat temu, gdy nie była nawet w połowie tak niebezpieczna jak później, i już wtedy okazała się niezwykle zdradliwa. W ostatnim ataku przemieniła twych towarzyszy w ropuchy i muszą nimi pozostać. Z kolei Księżniczka i Piękny — dodał z uśmiechem — już nigdy nie będą musieli się obawiać zaklęć przemiany. Są na nie uodpornieni. A Księżniczka zachowa swoje skrzydełka. 152 — Szkoda mi Pięknego. Tak bardzo kochał Lalloree — odezwała się Księżniczka. Kedrigern pokiwał głową. — Odprowadzaliśmy Lalloree do rodziców, Brindoma z Jasnych Równin i pięknej pani Toomery. Miała poślubić pewnego rycerza, ale nic z tego nie wyszło. Sądziliśmy, że może rodzice zgodzą się, by wyszła za Pięknego... kiedy czar zostanie już z niego zdjęty. Ale w obecnej sytuacji... — Niech weźmie ślub z tą drugą ropuchą. Zdaje się, że bardzo się lubią — poradził Arlebar, wskazując na fontannę, w której Lalloree i Conrad pluskali się jak para rozbawionych dzieci. — To nie pomoże Pięknemu. Arlebar uśmiechnął się mądrym, doświadczonym uśmiechem. — Chyba będę mógł coś dla niego zrobić, Księżniczko. Wspomniałaś, że tej drugiej ropusze na imię Conrad? A może przypadkiem Conrad Coeur du Fer de la Tour Brisee? — Tak, właśnie tak! Skąd wiesz? Arlebar zachichotał. Był to świszczący, chrapliwy chichot, ale brzmiało w nim szczere rozbawienie. — Domyśliłem się, pani. Chodźcie ze mną do środka, a ja spróbuję coś zrobić, żeby wszyscy byli zadowoleni. Ostatnie pożegnalne zaklęcie. — Pięć minut! — zawołała Śmierć. Udali, że nie słyszą. Maleńki, pochylony domek Arlebara z zapadniętym dachem, walącym się kominem i okiennicami smętnie zwisającymi na zawiasach, stał tuż obok. Pochylając głowy, przeszli przez niskie drzwi i znaleźli się w przestronnej galerii, z której rozchodziły się we wszystkie strony korytarze i wejścia do komnat. Stary czarodziej poprowadził ich do swej pracowni, po drodze zawijając rękawy szaty. Ledwie znalazł się w środku, zamknął drzwi, wyciągnął rękę na wysokość twarzy i zawołał piskliwym głosem: — Lazica! Rozległo się ciche brzęczenie, coś błysnęło; spośród cieni pod sufitem przyfrunęła mucha i usiadła Arlebarowi na palcu. Była złota, ozdobiona rubinami i szafirami, skrzydełka miała ze szlifowanego kryształu. Czarodziej przysunął dłoń do twarzy i przemówił łagodnie do myjącej się muchy. — Laziko, czas zdjąć z ciebie zaklęcie. Jesteś teraz bezpieczna, a ja muszę odejść. Ci ludzie to przyjaciele. Możesz im zaufać. Jesteś gotowa? Mucha przerwała toaletę i sfrunęła na podłogę naprzeciw Arlebara. Stary czarodziej rozpostarł ramiona i wymamrotał krótkie zaklęcie; nagle stała przed nim piękna młoda kobieta. Przypominała Kedrigernowi Lalloree, ale nie Lalloree na progu kobiecości. W Lazice obietnica piękności została hojnie spełniona. Włosy o barwie prześwie- 153 tlonego słońcem miodu spływały jej do pasa; zafalowały, gdy obróciła się i utkwiła spojrzenie swych przepastnych bursztynowych oczu w Księżniczce i Kedrigernie, a potem zwróciła je znów na Arlebara. — Naprawdę nic mi nie grozi? Przestał mnie prześladować? — zapytała dźwięcznym, melodyjnym głosem. — Już nigdy nie będzie ci się narzucał, moje dziecko. A teraz muszę cię prosić, byś wyszła na zewnątrz i odszukała pewnego młodzieńca o złocistych włosach. Przyprowadź go tu do nas. Tylko pospiesz się, dziecko, nie mamy wiele czasu. — Gdy wyszła, wyjął kara.ę i napełnił z niej dwa niewielkie kryształowe kielichy. — Niech to wypiją oboje. To napój miłosny. Niezawodny. — Kto prześladował tę biedną dziewczynę? — zapytała Księżniczka. — Sama wam wszystko opowie. Czego jeszcze chcecie, ode mnie? — Dzbany! — wykrzyknęła Księżniczka. — Nasi trzej towarzysze leżeli pijani przy ogniu, gdy nadeszła mgła. Zostali zaklęci w puste gliniane naczynia. — Napełnijcie ich winem. To ich uszczęśliwi. Jeszcze coś? — Już nic, Arlebarze. Dziękujemy za wszystko — odparł Kedrigern. — To była przyjemność. Kosztowała mnie wiele wysiłku, ale nie żałuję. — Stary czarodziej przez chwilę w zamyśleniu poruszał bezgłośnie wargami, potem mówił dalej: — A teraz słuchajcie. To miejsce przetrwa jeszcze godzinę lub dwie po moim odejściu, zanim zniknie. Jeśli przyda się wam cokolwiek stąd, weźcie to sobie. Mam parę niezłych starych ksiąg z formułami magicznymi; taka błyskotliwa młoda para jak wy potrafi z nich zrobić właściwy użytek. Jest też bardzo stare dzieło o lataniu, które może zainteresować ciebie, Księżniczko. Zabierzcie je i wszystko inne, na co macie ochotę, tylko opuśćcie to miejsce, zanim przestanie istnieć. W przeciwnym razie odejdziecie razem z nim. — Dokąd, mistrzu? — zapytała Księżniczka. — Tam, dokąd odchodzi płomień zdmuchniętej świecy — odparł Arlebar. — Dziękujemy, mistrzu. Bardzo nam pomogłeś — powiedział Kedrigern. — Cieszę się, że cię poznałem, synu. Już traciłem wiarę w młode pokolenie. Ostatnio spotykałem zbyt wiele niewydarzonych okazów. Ale ty jesteś z innej gliny. Pokonałeś mgłę... — Arlebar pokręcił głową wolno, z podziwem. — Nie przypuszczałem, że uchował się ktoś tak dobry. Myślałem, że minęły już czasy wielkich czarodziejów. — Też tak myślałem czasami, ale teraz, odkąd widziałem przyszłość, zmieniłem opinię. — Naprawdę? Wygląda aż tak dobrze? W drzwiach stanęła Śmierć z nastawioną kosą. Wyglądała bardzo profesjonalnie. — Jedna minuta — powiedziała głębokim, dudniącym głosem. — Dobrze, dobrze — zbył ją Arlebar niecierpliwie. — No więc, chłopcze? 154 — W przyszłości będzie można zostać gwiazdą. Czy to nie wspaniałe? — Niewiarygodne! — odparł Arlebar ściszonym głosem. — Słyszałem raz o czarodzieju, któremu omal udało się zmienić w kometę, ale żeby w gwiazdę...! — Nadchodzą wielkie dni, mistrzu. — Jesteś gotów? — spytała Śmierć. — Powinienem coś zabrać? — Nie, nic. Chodź tak, jak jesteś. — Dobrze. Ruszajmy — powiedział Arlebar. W drzwiach odwrócił się i skinął im dłonią. — Pamiętajcie, musicie stąd wyjść, nim wszystko zniknie — przypomniał. Potem pogardliwie odtrącił wyciągnięte ramię Śmierci i odszedł powoli, powłócząc nogami, u boku ciemno odzianej postaci. — Jaki miły staruszek — powiedziała Księżniczka. — Nazwał cię synem. — Pewnie wydawałem mu się chłopcem. Musiał mieć prawie sześćset lat. — Polubił cię. Twoje zwycięstwo nad magiczną mgłą naprawdę zrobiło na nim wrażenie. — Na mnie też. Ale nie chciałbym tego nigdy więcej powtórzyć. Wróciła Lazica, prowadząc za rękę oszołomionego i milczącego księcia. — To jego miałam przyprowadzić? — upewniła się. — Nie widziałam nikogo innego. — Tak — odparła Księżniczka. — Jesteście przyjaciółmi Arlebara? Jak się nazywacie? Dokąd poszedł Arlebar? — Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu, a to Księżniczka, moja żona. — Kedrigern jest bardzo sławnym czarodziejem. Ja też trochę czaruję. I umiem latać — dodała Księżniczka, zataczając wdzięczny krąg w powietrzu. — Też to robiłam — odparła Lazica. — Spędziłam długi czas jako mucha. — Ja byłam ropuchą. To o wiele przyjemniejsze — powiedziała Księżniczka, lekko lądując na ziemi obok Kedrigerna. — Całe szczęście, że nie spotkałyśmy się wtedy — zauważyła Lazica i roześmiała się wesoło. Księżniczka i Kedrigern zawtórowali. Tylko Piękny stał blady i milczący, wpatrując się w Lazicę z uwielbieniem. Podczas gdy panie gawędziły jak stare przyjaciółki, czarodziej odciągnął Pięknego na stronę. — Nadal zamierzasz prowadzić życie wypełnione cierpieniem i służbą potrzebującym? — zapytał. — Co za piękna kobieta! Wspaniała! — odezwał się książę, jakby go nie słyszał. — Co za oczy... jaka figura... i ten głos... — Więc odkryłeś, że jednak możesz żyć bez Lalloree? Piękny spojrzał na niego z oburzeniem. — Bez tej głupiutkiej dzierlatki? Lalloree to jeszcze dziecko. Lazica jest kobietą. 155 Bardzo piękną kobietą. — Zauważyłem. Podoba ci się? — O, dobry magu, pomóż mi zdobyć jej serce! Bez pięknej Laziki moje życie straci sens! Pomóż mi, błagam! — W porządku. Jeśli zrobisz dokładnie to, co powiem, macie spore szansę, że będziecie odtąd żyli z Laziką szczęśliwie... przynajmniej przez jakiś czas. Gdy mężczyźni rozmawiali ze sobą, stojąc w wejściu, Księżniczka i Lazica wymieniały wspomnienia z czasów, gdy były odpowiednio ropuchą i owadem. Księżniczka opowiedziała o tym, jak rzucono na nią zaklęcie oraz o zdarzeniach, które potem nastąpiły, kończąc na spotkaniu z Arlebarem. Potem zapytała Lazikę, za sprawą jakiego zaklęcia, czaru czy uroku stała się muchą. — Ależ to był mój własny pomysł, Księżniczko. — Chciałaś byś muchą? — Niezupełnie. Chciałam stać się czymś, czego mój odrażający kuzyn nie zechce poślubić. Prześladował mnie bez litości. Ciągle przysyłał mi klejnoty, służących, zakapturzonych wrogów jako haracz, pisał dla mnie okropne wiersze i śpiewał serenady pod oknem. Co rusz znajdowałam w jedzeniu jego miłosne liściki. Nie dawał mi spokoju nawet przez chwilę. Siostry namawiały mnie, żebym go poślubiła, bo jestem najstarsza i muszę wyjść za mąż jako pierwsza. Rodzice nie przestawali mi przypominać, jakie szczęście mnie spotkało, że ktoś taki jak Conrad Coeur du Fer de la Tour Brisee raczył na mnie zwrócić uwagę, bo ostatecznie... — Conrad? Conrad to twój kuzyn? — przerwała Księżniczka. — Tak. Znasz go? — Podróżowaliśmy razem. I co było dalej? — Zrozpaczona, zwróciłam się o pomoc do Arlebara; obiecał, że już nigdy nie będę musiała uciekać przed Conradem. Co się z nim stało? — Znalazł sobie inną. — Co za ulga. — Lazica uśmiechnęła się melancholijnie. — Biedny Conrad. W głębi duszy nie był zły, mimo całej chełpliwości i braku ogłady, ale miał takie zimne i wilgotne dłonie, fuj! — I nadal takie ma. Został przemieniony w ropuchę — poinformowała Księżniczka. — Niemożliwe! Jaka kobieta zgodziłaby się poślubić ropuchę? — Ona też jest ropuchą. Tworzą bardzo zgraną parę. — Jakie to słodkie. Cieszę się ze względu na Conrada. I cieszę się, że już nie muszę być muchą. Tylko że po powrocie moje siostry zaczną mnie namawiać, żebym wyszła za kogoś innego — westchnęła Lazica z rezygnacją. — A co powiesz na niego? — zapytała Księżniczka, wskazując Pięknego ruchem 156 skrzydła. — Bardzo dekoracyjny — przyznała Lazica bez entuzjazmu. — To książę. — W dzisiejszych czasach wszyscy są książętami. Trochę mało rozmowny, nie sądzisz? — Został ciężko doświadczony za sprawą magii. Macie ze sobą wiele wspólnego. Lazica popatrzyła na Pięknego w zamyśleniu. — Jego ręce wcale nie są wilgotne. Zauważyłam od razu. — No widzisz. Jest przystojny, jest księciem, ma przyjemne, suche dłonie i najwyraźniej szaleje za tobą. Czego chcieć więcej? — Chciałam się zakochać dziko i namiętnie, choć raz w życiu, zanim się ustatkuję — wyznała tęsknie Lazica. — Z nim chyba nie mogę na to liczyć. — Nigdy nie wiadomo — odparła Księżniczka, po siostrzanemu poklepując jej dłoń. — Zaraz go przyprowadzę. Napijecie się trochę kordiału i zaznajomicie bliżej. Na pewno wkrótce zmienisz o nim zdanie. Na nalegania Księżniczki, Kedrigern przyprowadził Pięknego do Laziki. Książę stał oblany rumieńcem, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Księżniczka sięgnęła po kielichy napełnione przez Arlebara i podała obojgu. Rubinowy płyn zapłonął gorąco w rżniętym krysztale. — Wypijcie to. Rozgrzeje was — powiedziała, mrugając ukradkiem do Kedrigerna. Wzięli od niej puchary i uprzejmie upili po łyku. Ich oczy spotkały się i już się od siebie nie oderwały. Równocześnie wychylili kordiał, puchary wysunęły się im z rąk, wyciągnęli do siebie ramiona. — Lazica, najdroższa, mój aniele... moja piękna! — Piękny, mój zbawco... mój bohaterze... moja miłości! Padli sobie w objęcia i trwali w namiętnym uścisku. Wśród zdyszanych oddechów i głębokich, spazmatycznych westchnień, przerywanych namiętnymi pocałunkami, słychać było niewyraźne słowa: „Razem na zawsze... wieczna miłość... twój sługa do końca... księżna Kallopanu... pan i władca... królowa mego serca...” i inne, równie wzniosłe zapewnienia. — Niezły jest ten kordiał — szepnął z podziwem Kedrigern, patrząc na kara.ę. — Szybko działa — dodała Księżniczka. Piękny wziął Lazicę na ręce i wyszedł z komnaty. Przed domem zatrzymał się na chwilę, by oznajmić: — Jadę do Kallopanu z najpiękniejszą z kobiet. Tam zostaniemy sobie poślubieni i tam też spędzimy życie w niezmierzonym szczęściu i miłości, z błogosławieństwem króla, mego ojca! — Mój książę, moje życie, mój Piękny, ruszajmy już! — wykrzyknęła Lazica. 157 — Szczęśliwej podróży! — zawołała za nimi Księżniczka. Kedrigern podszedł do drzwi, wyszeptał parę słów i wykonał drobny gest za oddalającą się parą, która przystanęła obok jabłoni, by znowu spleść się w namiętnym uścisku. Stał i patrzył, póki nie dosiedli pstrokatego wierzchowca, potem spojrzał na Księżniczkę z pogodnym uśmiechem. — Rzuciłem takie małe zaklęcie. Przez całą drogę będą niewidzialni dla swoich wrogów, a każdego dnia o zachodzie słońca napotkają przyjaciół. To mój prezent ślubny — powiedział. — Wydają się bardzo zajęci sobą. Mam nadzieję, że nie zapomną zaprosić właściwych wróżek na wesele. — Rodzina Pięknego o to zadba. Mam tylko nadzieję, że jego ojciec będzie się zachowywał jak należy. Przez niego zaczęły się wszystkie kłopoty, pamiętasz? Na dłuższą chwilę ich uwagę pochłonęła zawartość półek z książkami Arlebara. Gdy wynurzyli się z domu, każde dźwigało kilka tomów i oboje wydawali się bardzo zadowoleni ze swej zdobyczy. Conrad i Lalloree czekali na brzegu fontanny. — Więc jak będzie z nami? — spytał od razu Conrad. — Właśnie, wujku Keddie, kiedy zamienisz nas z powrotem w ludzi? — zawtórowała Lalloree. — A może by tak od razu? — zaproponował Conrad. Czarodziej odłożył księgi i splótł ręce. — Przykro mi, ale mam dla was złe wieści. — powiedział. — Może lepiej usiądźcie. — Siedzimy cały czas, nie widzisz? — zirytował się Conrad. — Masz rację. Przepraszam. Rozmawiałem z Arlebarem; potwierdził moje obawy. Wszelkie manipulacje przy tego rodzaju zaklęciach są śmiertelnie niebezpieczne. — Myślałem, że jesteś czarodziejem. Co z ciebie za czarodziej, skoro boisz się odczynić byle urok?! — Zajmuję się magią, nie cudami. Conrad prychnął cicho z pogardą i wskoczył na powrót do fontanny. Lalloree smutno spojrzała na czarodzieja. — Nic nie możesz zrobić, wujku Keddie? — Obawiam się, że nie. — Co z nami teraz będzie? — Zawiozę was do domu, do rodziców. Zważywszy na okoliczności, na pewno się zgodzą, byś poślubiła Conrada... — Będą gderać i powtarzać, że mnie ostrzegali przed czymś podobnym. — A ostrzegali? — Bez przerwy — przyznała z westchnieniem. Księżniczka usiadła na skraju fontanny obok niej. — Życie ropuchy nie jest takie złe, kiedy się przywyknie. Przez całe lato będziecie sobie mieszkali w fosie, na dworze, a zimę spędzicie w zamku. I możecie mieć tyle dzieci, ile zapragniecie. Tysiące, jeśli macie ochotę. Ropuchy zawsze mają mnóstwo dzieci, które wcale im nie sprawiają kłopotu. — Jesteś pewna? — Całkowicie. — Może i masz rację, że to nie tragedia... ale kiedy pomyślę, że spędzę życie jako ropucha... — powiedziała Lalloree ponuro. — To takie okropnie nudne! — Masz jednak towarzysza na całe życie, Lalloree. W tym cały sekret szczęścia. Lalloree milczała przez chwilę, potem wskoczyła Księżniczce na podołek. — Zabierzcie nas do domu — zdecydowała. 159 Rozdział dwunasty Zaręczyny Stanęli na szczycie najbliższego wzniesienia i patrzyli, jak dom Arlebara, ogrody, fontanna, altana i cała reszta wolno rozwiewają się i znikają z oczu. Gdy rozedrgane powietrze uspokoiło się i ujrzeli przed sobą płytką, trawiastą nieckę, porośniętą kępkami stokrotek, skierowali konie na południe, w stronę przełęczy, za którą leżało królestwo Brindoma. Podróż przebiegała gładko, wolna od złych czarów. Ciepłe powietrze pachniało wczesnym latem. Odkąd opuścili góry, wszędzie dokoła widzieli kwiaty i kolorowe motyle, a każdego ranka budził ich śpiew ptaków. Podróżowanie stawało się niemal przyjemnością. A co najważniejsze, wiedzieli, że gdy już odprowadzą Lalloree, skierują się w stronę domu. Królestwo Jasnych Równin był to rozległy kraj, rzadko zamieszkały przez ludzi, którzy na dodatek skupili się w jego geograficznym centrum. Znajdowały się tam najlepsze ziemie, tam też przodkowie Brindoma wznieśli swój zamek. Ich poddani osiedlili się w pobliżu, pozostawiając skaliste i lesiste obrzeża nietowarzyskim elementom, którym odpowiadało takie otoczenie. W głębi kraju, na żyznych zielonych równinach, produkowali wszystko, czego potrzebowali dla siebie i na wymianę za przedmioty zbytku, mające tak wielkie znaczenie dla szczęścia i dobrobytu rządzącego rodu. Królestwa broniło dwunastu pulchnych, dobrodusznych, powolnych gwardzistów. Dzierżyli wprawdzie miecze i błyszczące piki, ale mieli jedynie mętne pojęcie o ich zastosowaniu i nie przejawiali najmniejszych chęci, by wiedzę ową pogłębić. Rzeczywistą obronę zapewniały królestwu jego granice. Na wschodzie rozciągały się puszcze, gęste, mroczne i nieprzebyte. Południa i zachodu strzegła Rzeka Niedoli i Straszliwe Wodospady, których nieustanny huk można było usłyszeć z wież zamkowych, gdy wiatr wiał z właściwego kierunku. Na północy, za Smoczym Grzbietem, leżało Pustkowie Przegranych Władców. Od niepamiętnych czasów nikt i nic nie zjawiło się z tej strony; panowało przekonanie, że gdyby coś stamtąd 160 nadeszło, zwyczajni pikinierzy i tak nie daliby temu rady. Tak więc, gdy dostrzeżono Kedrigerna i Księżniczkę na północnym gościńcu, początkowo uciekano przed nimi, a potem witano pełnymi obawy spojrzeniami. Wygląd ich wierzchowców również nie zachęcał do serdecznych powitań. Jako pierwszy przemówił do nich gwardzista, blady, z oczyma niemal wychodzącymi z orbit. Zbliżył się wolno, z ociąganiem, wlokąc pikę po ziemi, rozpaczliwie wymachując ręką i szczerząc zęby w przerażonym uśmiechu. — Witajcie, przyjaciele! Witajcie w Królestwie Jasnych Równin! — krzyknął. — Przybywam w pokoju. Nie mamy złych zamiarów. Naprawdę. Uwielbiamy gości. Nie zrobimy wam krzywdy. — My was też nie skrzywdzimy — zapewnił Kedrigern. — Chcielibyśmy się zobaczyć z Brindomem. Przynosimy wieści o jego córce. — Oczywiście, oczywiście. Zaraz was zaprowadzimy do Jego Wysokości. Przybywacie... przybywacie... z północy? — Jak najbardziej. — Przez Pustkowie? — zapytał gwardzista ściszonym głosem. Wieśniacy stojący na skraju drogi, przysunęli się odrobinę, by usłyszeć odpowiedź. — Przemierzyliśmy Pustkowie Przegranych Władców — zapewnił Kedrigern ze swobodną obojętnością. Jego kary koń zachrapał, srebrny róg błysnął groźnie. — Więc jesteście wielkimi czarodziejami! — wykrzyknął gwardzista, upuszczając pikę i cofając się o krok. — To prawda — odparła Księżniczka. — To jest Kedrigern z Góry Cichego Gromu, największy spośród żyjących czarodziejów. — A to moja żona, Księżniczka, również czarodziejka o niemałych osiągnięciach. — Umiem też latać — radośnie oznajmiła Księżniczka i uniosła się z grzbietu przezroczystego konia, by zatoczyć krąg nad głową gwardzisty i pomachać do osłupiałego tłumu. Kilkoro dzieci entuzjastycznie odpowiedziało na gest, inni jednak stali z zadartymi głowami i rozdziawionymi ustami. Gwardzista odzyskał zimną krew, sięgnął po pikę i poprowadził nowo przybyłych do zamku. Gościniec stał się szerszy, tłum rósł i kiedy dotarli do wrót zamkowych, większość mieszkańców zgromadziła się, by podziwiać potężnych czarodziejów z północy. Brindoma powiadomiono o ich przybyciu; czekał u bramy, by ich powitać. Był równie otyły jak jego gwardziści, siwowłosy, dość niski i rumiany na twarzy. Uśmiechał się dzielnie. Nie wiadomo, czego oczekiwał. Wyraźnie jednak odczuł ulgę widząc, że straszliwa para to piękna, ciemnowłosa kobieta w dopasowanej zielono-żółtej sukni i złotym diademie oraz smukły, gładko ogolony mężczyzna w prostym samodziałowym ubraniu i znoszonych butach. Rozpromienił się, ciepło uścisnął im dłonie i zapewnił, że pałac i służba są na ich usługi. 161 — Darujcie, szlachetni goście — powiedział, gdy ramię w ramię wchodzili do zamku. — Powiedziano mi, że macie wiadomości o mojej córce. Wybaczcie niecierpliwość, ale nie widzieliśmy Lalloree od dawna i jesteśmy spragnieni wieści o niej. Z kaptura Księżniczki rozległ się cichutki chichot. Księżniczka wymieniła z Kedrigernem szybkie spojrzenie nad głową Brindoma. — Chyba będzie najlepiej, jeśli wasza żona, miłościwa pani, również będzie przy tym obecna — zasugerował Kedrigern. — Tak, tak, oczywiście — zgodził się Brindom, żywo zacierając pulchne ręce. — Bardzo rozsądna rada, czarodzieju. Z przejęcia zupełnie zapomniałem o biednej Toomerze. Właśnie nas oczekuje. Z kaptura dobiegł wybuch zduszonego śmiechu. Księżniczka zakasłała głośno, żeby go zagłuszyć, co wywołało u Brindoma istną lawinę pełnych troski pytań, powodując jeszcze jeden wybuch śmiechu i kolejny napad kaszlu. W ten sposób przeszli przez salę tronową i minęli drzwi ukryte za dwoma imponującymi tronami. Znaleźli się w przyjemnej, zalanej słońcem komnacie. Stało w niej sześć miękkich wyściełanych foteli, każdy z podnóżkiem. Meble pomalowano żywymi kolorami, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dzieci, pieski i kotki we wdzięcznych pozach. Na niskim stole, wokół którego ustawiono krzesła, stał dzban mleka i talerz ciastek. — Przyprowadziłem czarodziejów, mamuśku! — zawołał Brindom, po czym wyjaśnił: — Wolimy tutaj rozważać sprawy wagi państwowej. O wiele tu przyjemniej niż w sali tronowej. Łatwiej się odprężyć. Weźcie sobie mleka i ciastek. A może macie ochotę na coś innego? Sięgnął po dzbanek i zaczął nalewać mleko do czterech kubków stojących na stole. Kiedy napełniał ostatni, do pokoju wpadła z pośpiechem pulchna, bardzo sympatyczna kobieta, wycierając w fartuch zaczerwienione dłonie i cmokając z podniecenia. — A, jesteś wreszcie, mamuśku! W samą porę, żeby zjeść z nami trochę pysznych ciasteczek — przywitał ją Brindom. — Oto czarodzieje z północy, Kedrigern i Księżniczka. — Na pewno wyglądam okropnie — powiedziała królowa, nerwowo uśmiechając się do gości. Odwiązała fartuch i złożyła go porządnie, przygładziła włosy. — Tatuś nie uprzedził mnie o waszym przyjeździe, powiedział mi ledwie przed chwilą, i pomyślałam sobie, że pewnie umieracie z głodu po takiej podróży, więc zaraz pobiegłam do kuchni, żeby coś przygotować. — Wasza Wysokość jest zbyt łaskawa — powiedział Kedrigern z ukłonem. — Och, znam ja was dobrze, czarodziejów. Zawsze w biegu. Kęs tu, łyk tam, nigdy nie zdążycie zjeść porządnego posiłku. Dlatego takie z was chudziny. I daj sobie spokój z tymi tytułami. Nazywaj mnie po prostu „ciocią Toomie”, jak wszyscy — odparła królowa. 162 — Mamuśku! Tatusiu! — wykrzyknęła Lalloree głosem pełnym uczucia. Kiedy Brindom i Toomera zdumieni rozglądali się po pokoju, ich córka wygramoliła się ze swej kryjówki i skoczyła na stół, mijając o włos talerz ciastek. — To wasza Lalloree! Wróciłam! Nie cieszycie się? — To ropucha, mamuśku — ostrożnie powiedział Brindom. — Głos całkiem jak u naszej Lalloree, tatusiu. — Prawda, ale przecież rozpoznałbym Lalloree wszędzie, a to jest ropucha. — Ale ja jestem Lalloree, tatusiu, naprawdę! — wykrzyknęła ropucha, podskakując niecierpliwie w miejscu. — Nasza Lalloree poślubiła Panglundera Nieugiętego. Mieszka bezpiecznie gdzieś tam na północy, za rzeką. A ty jesteś ropuchą — stwierdził kategorycznie Brindom z gniewnym wyrazem twarzy, składając tłuste ręce na brzuchu. — Mówi zupełnie jak Lalloree, tatusiu — zauważyła Toomera. — Bo ja jestem Lalloree! Panglunder wyglądał strasznie zabawnie, a w jego zamku mieszkała okropna stara dama i zaczarowali mnie, żebym spała, ale wujek Keddie obiecał, że mnie do was odwiezie, i potem spotkaliśmy Pięknego i przyłączyliśmy się do wyprawy, ale przyszła mgła i zmieniła mnie i Conrada w ropuchy, i nawet Arlebar nie mógł nic poradzić, ale to nie szkodzi, bo my się bardzo kochamy. Czy możemy wziąć ślub? Proszę! Proszę, tatusiu! Mamuśku, pozwól mi wyjść za Conrada, dobrze? — wyrzuciła z siebie ropuszka, po czym przez dłuższą chwilę próbowała złapać oddech. — Kto to jest Conrad? — zapytała zdumiona Toomera. — Ona wpadła w kłopoty, mamuśku. Tego się właśnie obawiałem. — Ależ tatusiu, to był twój pomysł, żeby wydać naszą dziewczynkę za rycerza. Od początku mówiłam... Z głębi kaptura Kedrigerna zabrzmiał cienki głosik: — Oto ja, Conrad Coeur du Fer de la Tour Brisee, hrabia Elbernace i Morfoi, lord Bexxforde, Heseldown i Tarncro.s, Wielki Marszałek Almoraca Złotobrodego z Gossinghans, przyszedłem prosić o rękę waszej córki! — Conrad wdrapał się na ramię czarodzieja i wykonał stamtąd śmiały skok. Wylądował w samym środku talerza, rozsypując kawałki ciastek we wszystkie strony. Mrucząc z irytacją, wygrzebał się spomiędzy nich i zajął miejsce u boku Lalloree. — Jeszcze jedna ropucha — stwierdził oszołomiony Brindom. — Tak się ładnie nazywa, tatusiu. I ma miły głos. I chce się ożenić z naszą córeczką — powiedziała Toomera z nowym zainteresowaniem. Brindom westchnął. — Właściwie miałem nadzieję, że poślubi pana na zamku albo jakiegoś pomniejszego tyrana, albo na przykład pięknego księcia. — Słyszałeś, jakie wymieniał tytuły, tatusiu. 163 — Obawiam się, że żaden książę nie byłby zainteresowany ropuchą — powiedział Brindom przygnębiony. Conrad wypiął pierś. — Zechciejcie mnie wysłuchać, Wasze Wysokości. Pochodzę ze szlachetnego rodu i zdobyłem wielką sławę w służbie króla. Gdy wzrok mój po raz pierwszy padł na waszą córkę, wiedziałem, że nigdy nie pokocham innej i przysiągłem, iż zrobię, co w mej mocy, by okazać się godnym jej ręki. Potem jednak... — przerwał i westchnął, po czym mówił dalej: — Padłem ofiarą zaklęcia tak potężnego, że nawet największy czarodziej na świecie nie mógł mnie odczarować. Brindom usiadł ciężko w fotelu i zaczął bębnić palcami po oparciu. — To prawda, Kedrigernie? — zapytał. — Tak, Wasza Wysokość. — Lalloree też? — Niestety. — Dajmy im nasze pozwolenie, tatusiu — wtrąciła Toomera, klepiąc męża po ręce. — Możemy urządzić skromne wesele tutaj, na zamku. Będziesz mógł upiec swoje specjalne ciasto... — Zamieszkamy w fosie! — wykrzyknęła Lalloree z podnieceniem. — Lepiej nie. W fosie są szczupaki — odparł Brindom. — Jest jeszcze ta piękna fontanna w ogrodzie, tatusiu. Młodzi mogą tam założyć gospodarstwo. — Proszę, tatusiu, proszę! — Błagam Waszą Wysokość! — No, dobrze, macie moje pozwolenie — zgodził się Brindom niechętnie. Kedrigern i Księżniczka uśmiechnęli się na widok radości obu ropuch i promieniejącej Toomery. Brindom nabrał garść pokruszonych ciastek i zaczął je głośno żuć. Toomera znowu przepasała się fartuchem i zebrała dzbanek i talerz ze stołu. — Przyniosę jeszcze mleka i ciastek. Kolacja będzie dopiero za godzinę, a wy pewnie umieracie z głodu. — Mogłabym dostać parę much, mamuśku? — poprosiła Lalloree. — Dobre nieba, dziecko, co ci przyszło...? Och... Zaraz zobaczę, czy nie uda się zdobyć paru tłustych much dla was obojga. — Dziękuję, Wasza Wysokość. — Lepiej nazywaj nas mamą i tatą, synu. Najwyższy czas zacząć się przyzwyczajać. * * * Na kolację dostali ogromny półmisek kurcząt z kluseczkami w gęstym sosie, a na deser piernik w miodowej polewie upieczony osobiście przez Toomerę. Małżeństwo 164 czarodziejów i para królewska zjedli posiłek w małej alkowie przylegającej do kuchni. Lalloree i Conrad ucztowali przy fontannie. Kedrigern i Księżniczka spędzili noc na zamku, w pokoju gościnnym, obficie przystrojonym różowymi falbankami. Wyjechali rankiem następnego dnia. Brindom i Toomera dziękowali im wylewnie, obdarowali tysiącem złotych monet i tuzinem jeszcze ciepłych, słodkich bułeczek. Jechali w milczeniu, ciesząc się jasnym letnim porankiem i własnym towarzystwem, a kiedy ostatni dom zniknął im z oczu i słońce zawisło dokładnie nad ich głowami, zatrzymali się na popas. Kedrigern wyciągnął dwie bułki; jedną dał Księżniczce. Usiedli w cieniu klonu i jedli bez pośpiechu. — Bardzo smaczne, prawda, kochanie? — powiedział czarodziej. — Wyśmienite. Podobnie jak piernik wczoraj wieczorem. — I ciastka. Pycha. Zresztą, nic w tym dziwnego. Księżniczka spojrzała na niego zaciekawiona. — A mnie to dziwi. Zdarzało mi się bywać w pałacach, gdzie chleb i ciasta wręcz nie nadawały się do jedzenia. — W pałacu Brindoma i Toomery możesz się tego nie obawiać. — Dlaczego? — Zanim zostali królem i królową, prowadzili małą cukierenkę niedaleko zamku. — Czy taki jest zwyczaj w tym kraju? Nigdy nie słyszałam, żeby następca tronu sprzedawał ciastka. — To zupełnie niezwykła historia. Poprzednia władczyni, Jarantra, miała sto dwadzieścia dwa lata, gdy zmarła. Przeżyła wszystkich swoich krewnych. Po wielu miesiącach poszukiwań odkryto, że Toomera jest ze strony matki daleką kuzynką ciotki prapradziadka Jarantry. Toomera i Brindon nie chcieli rezygnować z cukierni. Włożyli w nią wiele wysiłku i interes doskonale się rozwijał. Zdecydowali się tylko ze względu na Lalloree, żeby mogła wyjść za człowieka z pozycją. — Szkoda, że się nie udało — powiedziała Księżniczka ze smutkiem. — No cóż, Conrad nie jest taki zły. — Sądzisz, że będą szczęśliwi, Keddie? — Jestem pewien, że tak, najdroższa — odparł czarodziej, uśmiechając się pogodnie. — Dzisiaj rano przed odjazdem wlałem do fontanny cały kubek napoju miłosnego Arlebara. * * * Kilka dni później, stojąc u podnóży Smoczego Grzbietu, patrzyli na rozległą zieleniejącą przestrzeń, zwaną do niedawna Pustkowiem Przegranych Władców. Wysokie trawy, krzewy i drzewa o młodych zielonych liściach kołysały się na lekkim wietrze, 165 jeziora i stawy, wypełnione wodą z przebudzonych źródeł, połyskiwały w porannym słońcu. — Ładnie tu, prawda? — zawołał Kedrigern do Księżniczki. — Z góry wygląda jeszcze piękniej. Musisz być z siebie bardzo dumny — odparła, zataczając leniwe kręgi wokół koni i opadając coraz niżej. — Wiele zawdzięczam tamtym dobrym mnichom i ich ziołom, moja droga. — Ale to ty wróciłeś tutaj i odczarowałeś Pustkowie. Pomyśl tylko, Keddie... wrócą ludzie i osiedlą się tu, będą szczęśliwi i zamożni, i nigdy się nie dowiedzą, że to wszystko zawdzięczają tobie... Podniósł rękę w łaskawym geście. — Nie szukam sławy, moja droga. Wystarcza mi zadowolenie z dobrze wykonanej pracy i od czasu do czasu pękata sakiewka ze złotem. — Mimo wszystko to niesprawiedliwe — powiedziała, opadając zgrabnie na siodło przezroczystego wierzchowca. — Powinniśmy nazwać to miejsce „Dar Kedrigerna”, a nie „Pustkowie Przegranych Władców”. Naprawdę należy ci się trochę uznania. — Nie będę o to zabiegał. Zgodzić się na nazwę, jaką wymyśliłaś, to prosty sposób, żeby się wplątać w politykę. Wolę się trzymać magii. Księżniczka wyciągnęła rękę i poklepała go po dłoni. — Jak sobie życzysz, Keddie — powiedziała słodko. — Nazwę tę krainę na twoją cześć, najdroższa. Co ty na to? — Nie, dziękuję. Ja też pozostanę przy magii. Ziemia, tak długo jałowa za sprawą zaklęcia, rozkwitła teraz tym piękniej. Mimo że był dopiero początek lata, krzewy i malutkie jabłonie i grusze uginały się pod ciężarem owoców. Konie pasły się w słodkiej soczystej trawie. Powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów, wibrowało sennym brzęczeniem pszczół. Barwne ptaki śmigały wokół Księżniczki i czarodzieja, dołączając się do basso continuo owadów oraz pluskania i bulgotu wezbranych strumieni. Spędzili jedną noc w pobliżu alabastrowej rzeźby, będącej niegdyś wozem kucharza. Jej zarysy ginęły wśród pnączy i różnobarwnych kwiatów. W każdej szczelinie ptaki wiły gniazda, a pod nieruchomymi kołami znalazły schronienie polne myszy. Po drugim wozie prawie nie zostało śladu. Okolica była piękna, lecz przesycona smutnymi wspomnieniami, toteż o pierwszym brzasku bezzwłocznie ruszyli dalej, nie oglądając się za siebie. Gdy dotarli do Gospody Na Skraju, Harry wyszedł im na powitanie, szczerze uradowany. Karczmarz, przyzwyczajony do niezwykłych widoków, ledwie rzucił okiem na konie. Zaoferował Kedrigernowi i Księżniczce najlepszy pokój i obiecał powitalną kolację. Podczas gdy drżący chłopiec stajenny, zachęcony szturchańcami, kopniakami i przekleństwami swego pana, odprowadzał konie, Harry energicznie potrząsał dłonią 166 czarodzieja. — Jak to wspaniale zobaczyć cię znowu, mistrzu Kedrigernie... i tę piękną damę, którą przywiodłeś ze sobą. Jak zobaczyliśmy, że mgła gromadzi się nad Pustkowiem, myśleliśmy, że już po tobie. A tu patrzcie tylko: wróciłeś, i to w towarzystwie najpiękniejszej pani, jaka kiedykolwiek odwiedziła te progi. — Moja żona, Księżniczka — przedstawił ją czarodziej. Harry skłonił się nisko. — Jestem zaszczycony. — Wyprostował się i przeniósł wzrok na Kedrigerna. — A co się stało z pozostałymi? Pozwólcie, mistrzu Kedrigernie, ja się zajmę tymi dzbanami. — Ostrożnie, Harry. Masz w rękach trzech naszych towarzyszy. Harry drgnął, omal nie upuszczając wysokiego, smukłego dzbana. — Towarzysze wyprawy? Te naczynia? — powtórzył zdumiony. — Ten mały to Ponttry, giermek. A tamten okrągły to Maheen. — Mało... mało jednego nie upuściłem — powiedział Harry półgłosem, wstrząśnięty. — To był Smeak — poinformowała go Księżniczka. — Jeśli przyjrzysz się im z bliska, zobaczysz twarze — powiedział Kedrigern. Wziął Smeaka i podniósł go do światła, żeby karczmarz mógł się przyjrzeć dokładnie. — On się uśmiecha! — wykrzyknął Harry. — Tak, bo napełniłem go winem. Podejrzewam, że będzie się uśmiechał, póki nie zostanie opróżniony. Wejdziemy do środka? Jestem pewien, że Księżniczka chciałaby się odświeżyć, a i mnie również przydałby się solidny sen w prawdziwym łóżku. Odświeżeni i wypoczęci, zeszli na dół na kolację. Gospoda była niezwykle cicha, ale przepełniona radosnym oczekiwaniem, niczym miasto w wigilię jakiegoś wielkiego święta. Powietrze migotało jak na pustyni, tu i tam przemykały niewyraźne cienie bezkształtne i blade, czasem zaledwie błyski widziane kątem oka, wszystkie jednak promieniowały aurą niewątpliwego szczęścia i życzliwości. Kedrigern nie wspomniał o tym ani słowem, kiedy jednak zajęli miejsca przy stole, który Harry dla nich zastawił, Księżniczka poruszyła lekko skrzydłami, uniosła się nad ziemię i z błogim uśmiechem złożyła ręce na piersi. — Keddie, to ci wszyscy zagubieni wędrowcy... wolni od zaklęć, które ich pętały... i tacy szczęśliwi! Czujesz? — Tak, najdroższa. Ogromnie się cieszę. — I wiedzą, że tobie to zawdzięczają. Wyczuwają to. Kiedy Księżniczka opadła na swoje miejsce, Kedrigern poczuł, że duchy skupiają się ciaśniej wokół niego. Było to dziwne wrażenie, raczej przyjemne, w niczym nie przypominające osaczenia: jakby lekki wiatr napinał mu na ramionach opończę z pajęczyny. Siedział otulony płaszczem wdzięczności. 167 — Wyglądasz na bardzo zadowolonego, Keddie — zauważyła Księżniczka. — To takie przyjemne. Zdaje się, że będziemy mieli towarzystwo przy kolacji, najdroższa. Nie masz nic przeciwko temu? — Oczywiście, że nie. Są bardzo przyjaźni. Na stole spoczął Maheen, wypełniony najlepszym winem Harry’ego. Rysy jego glinianej twarzy ułożyły się w uśmiech zadowolenia. — Nie przeszkadza ci, że używamy dawnego towarzysza jako dzbana? — zapytał Kedrigern. — Bynajmniej, Keddie. Napełnij kielichy, proszę. Wino było mocne i aromatyczne, doskonale pasowało do kruchych i soczystych plastrów wołowiny, podanych przez Harry’ego, jedli więc z apetytem. Gdy skończyli, wzdychając z zadowoleniem nad ostatnimi kawałkami sera i owocami, Księżniczka nagle podniosła się z miejsca. — Wszystko w porządku, najdroższa? — zapytał Kedrigern. — Po prostu mi gorąco. Nie wstawaj, Keddie. Pójdę tylko do okna, zaczerpnąć łyk świeżego powietrza. — A wiesz, masz rację, trochę tu duszno. Kedrigern odsunął krzesło, mając zamiar przyłączyć się do Księżniczki. Był najedzony i szczęśliwy, w otoczeniu wdzięcznych duchów, nie spieszyło mu się, więc znajdował się ciągle jeszcze przy stole w chwili, gdy Księżniczka usiadła w fotelu przy oknie, a w izbie z głośnym świstem i trzaskiem pojawił się ifryt. Był to bardzo duży ifryt. Jego spłaszczona zielona głowa sięgała niemal belek powały, a opasłe cielsko zgniotło stół w drzazgi i rozepchnęło ławy na boki. Lewą rękę miał jaskrawoczerwoną, prawą połyskliwie czarną, a dłonie jasnobłękitne i uzbrojone w długie, zakrzywione srebrne pazury. Kiedy jego grzmiący, złowróżbny śmiech przetoczył się po izbie, zadrżały ściany i talerze zadzwoniły na stole. Wymierzył w Księżniczkę palec zakończony srebrnym szponem. — Piękna księżniczka zbudzić zaklęcie. Ifryt zabrać ją ze sobą! — wykrzyknął i znowu zaśmiał się okrutnie. Księżniczka zerwała się na nogi. — Nic podobnego — powiedziała. Ifryt rzucił się naprzód. Rozległ się głośny brzęk, jakby ktoś uderzył łyżką w kryształową misę, ifryt odskoczył, rozcierając dłonie i jęcząc cicho z bólu. Żółte oczy w czerwonych obwódkach zapłonęły; stwór zawył przeraźliwie, zaatakował po raz drugi i znowu odskoczył na dźwięk kryształowego dzwonu. — Wystarczy już tego dobrego — odezwał się Kedrigern, stając naprzeciw ifryta. — Ty zrobić zaklęcie?! — ryknął ifryt oskarżycielsko, miotając błyskawice z wytrzeszczonych oczu. 168 — Jeszcze nie. To zaklęcie jest wyłącznie dziełem mojej żony — odparł Kedrigern z dumą. — Ale jeśli zaraz nie znikniesz... W tej chwili powietrze wokół nich zaczęło wibrować. Czarodziej wyczuł zadawniony gniew i pragnienie, by wyrównać dawne porachunki. Roześmiał się głośno i powiedział: — Śmiało, przyjaciele. Jest wasz. Poczuł lekki powiew i w mgnieniu oka duchy otoczyły ifryta. Kedrigern patrzył z założonymi rękami, żując morelę. Ifryt zgiął się pod ciosem, potem pod następnym i już wkrótce tarzał się po podłodze, jęcząc, wrzeszcząc i zawodząc z bólu, gdy niewidzialny tłum bił go, szczypał, kopał i drapał ze wszystkich stron. Ifryt błagał o litość; przepraszał; prosił Księżniczkę, żeby się za nim wstawiła; prosił Kedrigerna, żeby go wyratował; wreszcie zaczął się kurczyć. Kiedy stał się nieco mniejszy od człowieka, Kedrigern podniósł ręce. Ciosy ustały. — Jak sądzisz, kochanie? Ma dość? — zapytał czarodziej. — Zasłużył na to — odparła Księżniczka ze złością. — Co za tupet mają te ifryty! Porywać mnie, dobre sobie! Ifryt ukląkł, szlochając; wielkie różowo-pomarańczowe łzy toczyły się po ziemi jak melony. — Proszę, piękna księżniczka, przebaczyć ifrytowi! On w rozpaczy! — Jaki ty masz powód do rozpaczy? Ty jedynie doprowadzasz do rozpaczy innych. Choćby zeszłej jesieni porwałeś biedną małą księżniczkę z tej samej gospody, ty potworze bez serca! Ifryt jęknął boleśnie i znów zalał się dwukolorowymi łzami. — Mała księżniczka zniknąć! — zawył. — Jeden dzień wszyscy zniknąć: mała księżniczka, inni ludzie ifryt złapać, wszystkie małe zaklęcia ifryt schować, wszystko nagle zniknąć. Ifryt przyjść tutaj po nowa ślicznotka. — Nie mam najmniejszego zamiaru zostać twoją nową ślicznotką — odparła Księżniczka. Ifryt znowu jęknął. — Cicho bądź — skarcił go Kedrigern. — Masz szczęście, że skończyło się na laniu, zważywszy na to, ile złego wyrządziłeś ludziom przez parę stuleci. — Ifryt tylko robić dobrze swoja praca. — Zawsze ten sam wykręt. — Ifryty zawsze porywać ludzi i robić paskudne rzeczy — zaprotestował ifryt urażony. — Dość już tego. Złe czary zostały stąd usunięte i nie ma tu dla ciebie miejsca. Rozumiesz? — zapytał surowo Kedrigern. — Już wkrótce osiedlą się tu przyzwoici ludzie. Nie życzę sobie, żeby tacy jak ty zjawiali się tutaj i ich niepokoili. 169 Ifryt spojrzał chytrze. — Ty dać ifryt piękna księżniczka, ifryt sobie iść. Z siłą i precyzją, które zdumiały Kedrigerna, Księżniczka cisnęła w ifryta stołkiem, trafiając w głowę tuż za ostro zakończonym, obwisłym uchem. Demon runął jak długi na ziemię. Skulił się na podłodze osłaniając głowę ramionami i zaszlochał: — Ifryt musieć porywać ślicznotki. Wszystko jedno jaka, ifryt zadowolony i iść sobie, i być dobry. Kedrigern spojrzał na Księżniczkę z uśmiechem. — Dobra robota. Tamta tarcza, którą wyczarowałaś, też była niczego sobie. — Dziękuję, Keddie. Miło wiedzieć, że nie wyszłam z wprawy. — A co z tym wielkim mazgajem? Nie możemy go tak puścić, bo porwie pierwszą kobietę, jaką zobaczy. — Nie możemy na to pozwolić. Sądzisz, że Harry...? — Nie. Stali patrząc na płaczącego, jęczącego ifryta, zatopieni w myślach. — Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy znaleźli kobietę gotową dobrowolnie z nim zamieszkać. Jeśli taki ifryt dostanie dobrą, rozsądną żonę, która potrafi go wziąć w karby, będzie się zachowywać całkiem przyzwoicie. Problem polegał na tym, że tamta mała księżniczka była zbyt młoda i niedoświadczona, żeby właściwie pokierować naszym przyjacielem. Przydałby mu się ktoś taki jak... Spojrzał w bok z leciutkim uśmiechem i jego wzrok napotkał spojrzenie Księżniczki. Uśmiechała się w taki sam, domyślny sposób; równocześnie skinęli głowami. Podeszli bliżej do pochlipującego demona. Blada chmura uwolnionych duchów unosiła się nad jego głową. — Za pozwoleniem, przyjaciele — odezwał się Kedrigern — chyba wiem, co należy zrobić z tym stworem. Chmura poruszyła się; część duchów zawirowała w podnieceniu, iskrząc i trzaskając, podczas gdy inne zataczały kręgi spokojnie i bez pośpiechu, niczym filozofowie-perypatetycy pogrążeni w medytacjach. Po chwili obłok uspokoił się, zawisł nieruchomo, a potem wolno się rozpłynął. Kedrigern zrozumiał, że los ifryta złożono w jego ręce. Podziękował duchom i trącił stwora czubkiem buta. — Przysięgnij na pierścień Salomona, władcy dżinnów i ifrytów, że będziesz zachowywał się grzecznie i słuchał moich poleceń, a pozwolę ci wstać — powiedział. Żółte oko wyjrzało ostrożnie spomiędzy błękitnych palców. — Nie bić więcej ifryta? — Nie, jeśli będziesz mnie słuchał. Przysięgnij. — Ifryt przysięgać na pierścień Salomona. Ifryt słuchać czarodziej i być grzeczny — wyrecytował stwór posłusznie. 170 — Możesz wstać. Demon zerwał się na nogi, spojrzał chytrze i zapytał: — Teraz ty dać ifrytowi ślicznotka i on sobie iść, tak? Gdzie ślicznotka? — On jest niepoprawny — stwierdziła Księżniczka z niesmakiem. — Ifryty są jak dzieci, kochanie. To kwestia wychowania. Ten tutaj potrzebuje tylko rozsądnej kobiety, która nauczy go manier, a bardzo szybko stanie się układnym, dobrze wychowanym, światowym ifrytem. Widzę w nim ukryty talent. Księżniczka oparła twarz na dłoni i uważnie przyjrzała się jarmarcznej postaci. — Zwykła kobieta nie zdołałaby tego dokonać — powiedziała w zamyśleniu. — Jedynie ktoś wyjątkowy. — Obdarzona szczególnymi zdolnościami. Najlepiej czarodziejka. — I śliczna, prawda? Wy znaleźć ifrytowi ślicznotka? — dopytywał się demon natarczywie. — To rozumie się samo przez się. — Powiedziałbym, pełna dojrzałego, zmysłowego piękna. — Łącząca w sobie namiętność i wzruszającą łagodność. — Gdzie ta ślicznotka? Gdzie ona? — wykrzykiwał ifryt w podnieceniu, zacierając dłonie z głośnym szczękiem pazurów. — Niestety, istnieje pewien problem, mój pstrokaty przyjacielu — rzekł Kedrigern poważnie. — Takiej kobiety nie sposób znaleźć w pierwszej lepszej chłopskiej lepiance — zauważyła Księżniczka. — Ani na zwyczajnym dworze. — Ani, skoro o tym mowa, w większości pałaców. — Szczerze mówiąc, wątpię, czy na całym świecie znalazłoby się dwa tuziny podobnych kobiet. — Dwa tuziny? — powtórzyła Księżniczka z powątpiewaniem. — Nie więcej niż trzy sztuki, moim zdaniem. — Trzy? Przychodzi mi na myśl tylko jedna, ale ona... Nie, to niemożliwe — powiedział Kedrigern, kręcąc głową. — Gdzie ślicznotka? Wy powiedzieć ifryt, on ją porwać. Ifryt chcieć być układny i dobrze wychowany. Wy powiedzieć, ifryt obiecać się zachowywać już zawsze — błagał stwór. — No cóż... to parę dni drogi stąd — niechętnie wyznał Kedrigern. — Mieszka w bardzo pięknym zamku. Może wcale nie zechce z tobą lecieć — dodała Księżniczka. — A jeśli nie będzie chciała tego zrobić dobrowolnie, trudno będzie ją zmusić. To potężna czarodziejka. Oprócz tego, że jest zmysłową pięknością. — Ifryt załatwić. Wy pokazać mu zamek. — To nie wszystko. Nie mamy mapy, a ja nie umiem ci wytłumaczyć, jak się tam dostać. Chwileczkę... ifryty potrafią latać, prawda? — Ifryt latać jak ptak, tylko szybciej. — Uniósłbyś nas oboje i konie? — Nie mamy wiele bagażu — dodała Księżniczka. — Nie musiałbyś nas donieść aż na miejsce. Zostawiłbyś nas parę mil od zamku i poleciał przodem. — Ifryt zabrać was i konie. I bagaże też. Wy gotowi? — Nie tak szybko, przyjacielu. Nie znajdę drogi po ciemku. Wyruszymy po śniadaniu. A tymczasem, na dowód swoich dobrych intencji, mógłbyś posprzątać w jadalni. Narobiłeś strasznego bałaganu. — Ifryt dobry, zrobi porządek. Wy gotowi, my lecieć po śniadaniu, konie też — odparł demon, hałaśliwie zacierając dłonie. — Będziemy gotowi — zapewnił Kedrigern, ujmując Księżniczkę pod rękę i ruszając w stronę drzwi. Wychodzili już, gdy demon zawołał za nimi: — Wy powiedzieć ifryt imię ślicznotki z zamku? — Wszystko w swoim czasie. Powiemy ci, jak dotrzemy do zamku — przyrzekł Kedrigern. — Śliczna pani mieć śliczne imię? Ifryt lubić śliczne imię. — Na pewno spodoba ci się i ona, i jej imię — zapewniła Księżniczka, uśmiechając się najpromienniejszym ze swych uśmiechów. — Jesteście stworzeni dla siebie. 172 Epilog Powrót do domu Panglunder stał przy głównej bramie Mon Chagrin w koszuli nocnej, z wyrazem przerażenia na twarzy. W jednej ręce trzymał groźnie wyglądający topór wojenny. Mrugał z niewiarygodną szybkością. — Powiadam ci, Kedrigernie... najniezwyklejszy... najbardziej zdumiewający... pewnie mi nie uwierzysz... — bełkotał mętnie, gestykulując wolną ręką. — Stało się coś złego? — zapytał Kedrigern, zsiadając z konia. — O, tak, bardzo złego. Najokropniejsza rzecz pod słońcem. Ogromny potwór, w samym środku... a niech mnie! — wykrzyknął rycerz, opuszczając topór, gdy Księżniczka uniosła się lekko znad swego przezroczystego wierzchowca i opadła obok Kedrigerna z cichym szumem skrzydeł. Dopiero teraz zauważył konie; zacisnął mocno oczy. — Wszystko w porządku, Panglunderze. To nie sen — zapewnił go czarodziej. — Przedstawiam ci moją żonę, Księżniczkę. Już się spotkaliście. — Byłam wtedy ropuchą — wyjaśniła Księżniczka. — Tak, pamiętam. Muszę przyznać, że wyglądasz, o pani, znacznie lepiej. — A jak tam sprawy w Mon Chagrin? Wydajesz się nieco... jakby to powiedzieć, zaniepokojony. Ktoś cię oblega? Może jakieś zaklęcia, o których powinienem wiedzieć? Co nowego u drogiej Memaneshy? — dopytywał się Kedrigern, klepiąc mrugającego rycerza po ramieniu. — Memanesha... ona zniknęła. Została porwana... uprowadzona... ledwie parę chwil temu! — Nie widzę żadnej armii, Panglunderze. Tak zuchwały napad musiał niewątpliwie... — To nie była armia, tylko demon. Wielki, pękaty, żółtooki stwór, cały czerwony i czarny, i niebieski, z potężnymi szponami... ostatnia rzecz, którą człowiek spodziewa się zobaczyć rano w sypialni. — Z opisu przypomina ifryta — stwierdziła poważnie Księżniczka. 173 — Obawiam się, że masz rację — zgodził się Kedrigern. Wymienili spojrzenia i pokiwali głowami ze smutkiem. — A najdziwniejsze, że znał jej imię! Wpadł do komnaty, wykrzykując: „Memanesha! Gdzie moja ślicznotka?”, a potem złapał ją i oboje zniknęli. — Ifryt, z całą pewnością — powtórzyła Księżniczka. — Są niezwykle szybkie. — I bardzo zazdrosne. Obawiam się, że nigdy już nie zobaczysz Memaneshy, przyjacielu. Musisz się z tym pogodzić. Panglunder westchnął głęboko, wyprostował ramiona, podniósł wysoko głowę, zacisnął szczęki i spojrzał na wschód zwężonymi oczyma. Tylko jego nocna koszula psuła efekt tej bohaterskiej pozy. — A więc wyruszam na wyprawę — oświadczył i w jego głosie zadźwięczała stal. — Czeka mnie długa i niebezpieczna podróż, ale powstanę, uzbroję się i pojadę. Nie usnę pod dachem, nie skosztuję wina, póki nie odzyskam mej ukochanej. — Działasz pochopnie. Nigdy nie odzyskasz Memaneshy — powiedział Kedrigern stanowczo. — To wspaniała wiadomość, człowieku. Mówiłem o Lalloree — odparł Panglunder wesoło. — Lalloree? — Oczywiście. Moje małe kochanie. Można z nią spędzić życie bez obawy, że straci panowanie nad sobą i zmieni człowieka w... w coś odrażającego. — Na przykład ropuchę? — spytała Księżniczka cierpko. — Sądziłam, że wasze zaręczyny miały charakter czysto polityczny. — Z początku tak. Ale w chwili, gdy ją ujrzałem... — Panglunder westchnął z głębi serca. — Memanesha zauważyła to od razu i dlatego otoczyła Lalloree płomieniem. Ze względu na Lalloree musiałem udawać obojętność. Ale teraz... Księżniczka poklepała rycerza po plecach, współczująco położyła rękę na jego dłoni. Kedrigern, stojący z drugiej strony, objął go ramieniem. — Chyba lepiej będzie, jeśli wejdziemy do środka, Panglunderze. Opowiemy ci o naszych przygodach, zanim zrobisz coś pochopnego — powiedział. — Powinieneś wysłuchać naszej opowieści na siedząco — dodała Księżniczka. * * * Rozgrzani miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, Kedrigern i Księżniczka pokonali ostatni stromy odcinek drogi wiodącej na szczyt Góry Cichego Gromu, do ich małego domku. Osiągnęli nie tylko cel wyprawy, ale znacznie więcej. Księżniczka była znowu piękną kobietą i miała pewność, że nią pozostanie. Dostała też parę ładnych i użytecznych skrzydeł. Również Piękny odzyskał na dobre ludzką postać i zapałał namiętną miłością do Lazici, która nie była już muchą. Lalloree i Con- 174 rad, chociaż ropuchy, mieli przynajmniej siebie nawzajem, wygodną fontannę na mieszkanie, sympatię i zrozumienie ze strony rodziców Lalloree oraz (na wszelki wypadek) napój miłosny Arlebara. Arlebar znalazł ukojenie, a Śmierć znalazła Arlebara. Rospax miał dom i był użyteczny. Nawet przyszłość Smeaka, Maheena i Ponttry’ego rysowała się w pogodnych barwach. Harry zaproponował uprzejmie, że zatrzyma ich w Gospodzie Na Skraju jako dzbany. Wyraz ich twarzy po napełnieniu winem i zalakowaniu świadczył, że bardzo im to odpowiada. Pustkowie Przegranych Władców tętniło życiem, oczyszczone z dziedzictwa złych czarów. Wszystko skończyło się dobrze. Kedrigern zagłębił się w labirynt fałszywych ścieżek i ślepych odgałęzień, skupiony i milczący. Odzywał się do Księżniczki tylko wtedy, gdy wykrzykiwał pytania, a ona z góry podawała mu kierunek. Kiedy dotarli do ostatniego długiego odcinka, gdzie droga zakręcała łagodnie przed domem, Księżniczka opadła wdzięcznie na siodło swego konia. — Żal mi biednego Panglundera — powiedziała po chwili milczenia. — Wcale nie żałuję Memaneshy ani ifryta, ale nie mogę myśleć spokojnie o Panglunderze, tkwiącym samotnie w swym ponurym zamczysku. — Jakoś przeboleje stratę, kochanie. Jeszcze wyjdzie mu to na dobre. — Nie brzmi to zbyt współczująco. — No cóż, sama widziałaś, jak Lalloree zachowywała się w stosunku do Conrada. Z Pięknym flirtowała nawet wtedy, kiedy była ropuchą. Pomyśl, co by się stało, gdyby została panią na Mon Chagrin, a w zamku zatrzymał się na noc jakiś piękny książę. Wojny wybuchały z mniej ważnych powodów — powiedział czarodziej trzeźwo. Księżniczka milczała tym razem nieco dłużej, zanim się odezwała: — Pewnie masz rację. Mimo wszystko, szkoda mi go... Mam nadzieję, że nie popadnie w pijaństwo. — Nie ma obawy, kochanie. Przed odjazdem zostawiłem mu butelkę nalewki na bagiennym wężu. Jeden łyk tego specjału wyleczy go z ciągot do trunków. Na zawsze. Ostatni odcinek drogi zdecydowali się przejść piechotą. U końca długiego zakrętu stanęli obok siebie, by spojrzeć na domek. Był to miły, zachęcający widok. Zachodzące słońce rozpaliło złotem okna. Długie, gęstniejące cienie kładły się na trawniku i ławeczce, na której Kedrigern zwykł był zażywać drzemki w słoneczne popołudnia. Na wschodzie, oblany ostatnimi promieniami słońca, wznosił się wierzchołek Góry Cichego Gromu, nadal zwieńczony śnieżną koroną. Na zachód od domu znajdowała się altana, stojąca w cieniu dwóch potężnych dębów, które rozpościerały gałęzie nad ziemią niby wielkie zielone parasole. Było to bardzo dziwne, bo kiedy ruszali w podróż wczesną wiosną, rosło tam tylko jedno drzewo. — Kochanie... czy nic się nie zmieniło? — zapytał czarodziej. — Jak tu pięknie, 175 Keddie. Dobrze jest wrócić do domu. — Ale czy wszystko wygląda tak, jak powinno? — powtórzył. — Przydałoby się wyplewić ogródek. — A altana? — Wygląda uroczo i przyjemnie. Te dęby... — Przerwała i zmarszczyła czoło. — Keddie, nie wydaje ci się, że był tylko jeden, kiedy wyjeżdżaliśmy? — No właśnie. — Nie było nas ledwie parę miesięcy; niemożliwe, żeby urósł tak szybko. O jej, mam nadzieję, że to nie żadne czary. Naprawdę nie jestem w nastroju do zajmowania się zaklęciami po całym dniu podróży. Marzę, żeby się wykąpać, zjeść lekką kolację i wcześnie się położyć. Nie chcę mieć nic wspólnego z żadnymi zaczarowanymi drzewami, w każdym razie dopóki nie wypocznę — powiedziała Księżniczka z irytacją. — Zobaczmy przynajmniej, co nas czeka — powiedział Kedrigern, sięgając po medalion i unosząc go do oczu. Spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, po czym zwrócił się do żony z uśmiechem. — Nie masz się czego obawiać, najdroższa. To nasi znajomi. — Nie znam żadnych drzew. — To Anlorel i Gylorel. Zdaje się, że ich wyprawa skończyła się szczęśliwie. Pomachał dębom. Chociaż wieczór był bezwietrzny, wierzchołek wyższego z drzew zakołysał się w odpowiedzi. Oba dęby otoczyła korona świetlnych iskier, migoczących wśród gałęzi niby legion robaczków świętojańskich. — Witaj w domu, dobry czarodzieju! — zagrzmiał głęboki bas. Towarzyszył mu dźwięk podobny do kryształowych dzwoneczków. — Jaka miła niespodzianka. Pozwólcie, że wam przedstawię Księżniczkę, moją żonę. Brała udział w naszej wyprawie, ale pozostała w ukryciu. — Czujemy się wielce zaszczyceni — odparł głos; dzwoneczki zadźwięczały wesoło, drobne plamki światła zatańczyły nad ich głowami. — Ale co was tu sprowadza? Sądziłem, że gdy wasza wyprawa dobiegnie końca, wrócicie do Mrocznego Boru. A właściwie, czego się dowiedzieliście? — Odnaleźliśmy mojego ojca. Zaklęta mgła przemieniła go w kamień — odparł Gylorel, Anlorel zadzwoniła smutno. Księżniczka lekko poklepała pień ze współczuciem. — Przykro nam to słyszeć — powiedziała cicho. — Po tylu trudach i poszukiwaniach... — Mgła zniknęła dzień po tym, kiedy was opuściliśmy. Byliśmy pewni, że go odnajdziemy. Ale gdy przybyliśmy na miejsce, już nie żył — powiedział Gylorel. — Jeśli przyniesie wam to jakąkolwiek pociechę, mgła zniknęła na zawsze. Keddie ją zniszczył — oznajmiła Księżniczka, biorąc Kedrigerna za rękę. Powietrze rozdzwoniło się, gdy zabrzmiała odpowiedź: 176 — A więc naprawdę jest wielkim czarodziejem i słusznie zrobiliśmy przychodząc tutaj. — W jakim celu przybywacie? — zapytał Kedrigern. — Szukamy mądrości. — Nie jestem nauczycielem, ja tylko czaruję. — Ale jesteś człowiekiem mądrym i dobrym, i wiele widziałeś. Będziemy się od ciebie uczyć. — Pochlebiasz mi. Nawet jednak największy mędrzec nie powie ci, jak być dobrym drzewem. — Musimy się dowiedzieć, jak rządzić lasem — odparł Gylorel, szeleszcząc liśćmi w podnieceniu. — Nasz ojciec nie zdążył nas wyszkolić. Prosimy tylko o to, byś nam pozwolił tu zostać. Będziemy słuchać i patrzeć, aż uznamy, że jesteśmy gotowi wrócić do Mrocznego Boru. — Nie sprawimy kłopotu — zadźwięczała Anlorel. — Pozwólcie nam zostać, a ocienimy was od słońca i osłonimy od wichrów. Ptaki osiedlą się wśród naszych gałęzi i napełnią powietrze słodkim śpiewem i radosnymi barwami. — Miło będzie mieć towarzystwo, gdybyś musiał wyjechać. Czuję się samotna, kiedy zostaję tu tylko z Ciapkiem — powiedziała Księżniczka. — Zostańcie tak długo, jak chcecie, słuchajcie, patrzcie i uczcie się, czego tylko zapragniecie — oznajmił Kedrigern, podnosząc wzrok na zieloną koronę, pochyloną nad jego głową. — Dziękujemy, dobry czarodzieju, i prosimy o jeszcze jedno. Czy zezwolisz, byśmy poślubili ten piękny dąb, stojący u naszego boku? — Czy to nie czarujące, Keddie? Co za piękne powitanie! — wykrzyknęła Księżniczka. — Masz rację, najdroższa. Oczywiście, że możecie, drodzy przyjaciele. Życzę wam wiele szczęścia — powiedział czarodziej. Ledwo domówił te słowa, wieczorne powietrze wypełniły ciche szelesty, dzwonienie i skrzypienia gałęzi ocierających się o siebie w drzewnych pieszczotach. Kedrigern i Księżniczka skinęli im na pożegnanie i ruszyli w stronę domu, bardzo zadowoleni. Konie pasły się spokojnie na trawniku, oni zaś przystanęli na chwilę, żeby rozkoszować się spokojem wieczoru. — Keddie... słyszysz głosy? — zapytała Księżniczka. — Głosy? Jakie głosy? — Ciche, radosne głosiki, jakby dzieci bawiły się gdzieś niedaleko — odparła, przykładając do ucha złożoną dłoń. Kedrigern poszedł za jej przykładem. Istotnie usłyszał cichutkie śmiechy i okrzyki radości. 177 — Oczywiście, kochanie. Jak mogłem zapomnieć! To przecież Noc Świętojańska! — wykrzyknął. — Elfy! Pobiegli na wschodnie zbocze. Tam, pochyleni, czujni, posuwali się naprzód krok za krokiem, wpatrując się w ziemię w poszukiwaniu źródła rozbawionych głosów. — Tutaj, Keddie! — zawołała Księżniczka. Ledwie przebrzmiał jej głos, zapadła nagła cisza. W następnej jednak chwili cały chór wykrzyknął: — To Księżniczka i czarodziej! Wrócili do domu! Niewielki krąg murawy u ich stóp rozbłysł światłem niezliczonych malutkich latarenek. Drobne figurki występowały naprzód po dwie lub trzy, by ich przywitać. — Witajcie w domu, słodka Księżniczko i mądry Kedrigernie! — Dziękuję, Groszku i Gorczyczko — odparła Księżniczka. — Cóż za miłe spotkanie o zmierzchu, dobry czarodzieju i piękna pani! — Dziękujemy, Wrotyczku i Lubczyku. Dziękujemy, Pajęczynko — mówiła Księżniczka, siadając na trawie i uśmiechając się do malutkich postaci. Kedrigern zajął miejsce u jej boku; oboje przyjmowali życzenia i powitania całej gromady duszków. Gdy ceremonie dobiegły końca, wystąpił przed zebranych władca o połyskujących skrzydełkach w koronie drobinek światła, skłonił się głęboko i zadeklamował: Cieszmy się wszyscy, tańczmy na trawie, Kedrigern wrócił ze swej wyprawy. A jego żona, piękna jak wróżka Nie jest już więcej małą ropuszką . — Dziękujemy, Puku. To bardzo miło z twojej strony — rzekła Księżniczka. Dziś radość nasza nie zna wprost granic: Oto wracacie zdrowi i cali. Noc Świętojańska dzisiaj przypada, Uczci ją godnie duszków gromada. Będziemy śpiewać pieśni wesołe, I słuchać wierszy, i tańczyć kołem. Czasem przerwiemy pląsy i szafy, Żeby wygłosić waszą pochwałę, Bo cieszy elfów gromadkę wierną Szczęście Księżniczki i Kedrigerna . — Nie wiem, jak ci dziękować za to miłe powitanie — odparł Kedrigern, wstając i pomagając się podnieść Księżniczce. — Jeśli pozwolicie, opuścimy was teraz, by nie przeszkadzać w uroczystościach. — Dobranoc, Puku. Dobranoc wam wszystkim — żegnała się Księżniczka, machając zgromadzonym. Chór cichutkich głosików odwzajemnił jej pożegnanie, po czym drobny ludek wrócił do swych zabaw. Wszędzie rozbrzmiewały okrzyki: „Tutaj, Pajęczynko!”, „Motylku, tańczysz z Powojem i Gorczyczką!” i „A teraz Nostrzyk i Jemioła zaśpiewają wesołą piosenkę!” — Kochane maleństwa — powiedziała Księżniczka, gdy szli w stronę domu. — Jak to miło, że o nas pamiętały. — Leśne duszki to bardzo poczciwy ludek. Czasem płatają figle, ale nigdy złośliwe. Tylko od wodnych wróżek należy się trzymać z daleka. — Wiem — odparła Księżniczka. — A najgorsze są błotne wróżki. — Nie musisz się ich już nigdy obawiać, najdroższa. Zaklęcie Berty zostało złamane. — Tak. To była udana wyprawa, Keddie, pod każdym względem. Ale cieszę się, że wróciliśmy do domu. Znajdowali się jeszcze w pewnej odległości od chaty, gdy drzwi otwarły się z hukiem i w wejściu pojawiła się śmieszna mała figurka. Przez chwilę stała jak wrośnięta w ziemię, potem zaczęła podskakiwać na płaskich stopach, z zachwytem klaszcząc w dłonie i powiewając uszami jak żagle. — Jap! Jap! — wykrzyknęła radośnie i uśmiech rozjaśnił jej guzowate, pokryte brodawkami oblicze. — Wróciliśmy, Ciapku! — zawołała Księżniczka, machając mu ręką. Troll pognał w ich kierunku wielkimi susami, wołając: „Jap! Jap!” przy każdym skoku. Tuż przed nimi zatrzymał się z poślizgiem i zaczął skakać w miejscu. Widząc, jak Księżniczka unosi się w powietrze z cichym brzęczeniem delikatnych skrzydeł, Ciapek padł zdumiony na ziemię i leżał jak długi, wytrzeszczając małe oczka. — Tak, tak, Ciapku. Księżniczka umie teraz latać — powiedział Kedrigern. — Jap? — zapytał troll słabym głosem. — Nie odleci daleko. Wróciliśmy na dobre — zapewnił go czarodziej. SPIS TREŚCI Rozdział pierwszy 3 Przez pamięć dawnych czasów... Rozdział drugi 12 Witamy na Czarkonie Rozdział trzeci 24 W którym pojawia się piękny książę Rozdział czwarty 37 Zaklęcia Rozdział piąty 48 Gdy kochanek okazuje się niewierny... Rozdział szósty 63 Pustkowie Przegranych Władców Rozdział siódmy 78 Gospoda Na Skraju Rozdział ósmy 91 Olbrzym, łobuz, rycerz, giermek, elf, czarownik, minstrel, szermierz Rozdział dziewiąty 105 Wyprawa po Zaklętą Muchę Rozdział dziesiąty 123 Przerwana wyprawa Rozdział jedenasty 141 Zakończenie wyprawy Rozdział dwunasty 159 Zaręczyny Epilog 172 Powrót do domu