Diana Gobaldon Podróżniczka (Voyager) Przekład: Justyna Kotlicka Ewa Pankiewicz Agata Puciłowska Małgorzata Tougri Data wydania oryginalnego 1994 Data wydania polskiego 2000 Moim dzieciom: Laurze Juliet, Samuelowi Gordonowi i Jennifer Rose, którym ta książka zawdzięcza duszę, serce i kształt Prolog Kiedy byłam mała, nie bawiło mnie włażenie w kałuże. Nie bałam się utopionych robaków ani zamoczenia skarpet; ogólnie rzecz biorąc, należałam do dzieci wiecznie upapranych, których radości życia nie mącił żaden brud. Przyczyną niechęci do chlapania się w kałużach było niezbite przekonanie, że pod idealnie gładką taflą kryje się coś więcej niż tylko woda. Święcie wierzyłam, że każda kałuża wiedzie do tajemniczej, niezgłębionej przestrzeni. Gdy obserwowałam drobniutkie zmarszczki na wodzie, wywołane moim zbliżeniem się, wyobrażałam sobie kałużę jako coś niewiarygodnie głębokiego. Myślałam, że w bezdennej otchłani cichych głębin kryje się potwór, którego zwinięte, okryte błyszczącą łuską, ogromne cielsko i ostre zęby stanowią nie lada zagrożenie. Kiedy jednak widziałam odbicie własnej okrągłej, okolonej lokami twarzy, na tle błękitnej kopuły, przychodziło mi do głowy, że kałuża jest wejściem do jakiegoś innego nieba. Jeden nieopatrzny krok, a wpadłabym tam i leciała coraz dalej i dalej w niebieskiej przestrzeni. Tylko w jednej sytuacji odważałam się postawić nogę w kałuży - o zmierzchu, gdy na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Bez żadnych obaw mogłam wejść do wody usianej światełkami, bo gdybym wpadła w jakąś nieznaną przestrzeń, zawsze istniała szansa, że po drodze przytrzymam się gwiazd, a to nie byle jaka gwarancja bezpieczeństwa. Jeszcze dzisiaj, po latach, gdy trafiam na kałużę, w myślach przed nią przystaję - chociaż nogi nie zwalniają tempa - po czym przyśpieszam kroku, aby czym prędzej uciec od echa dawnych wspomnień. No, bo gdybym tak wpadła... Bitwa i dług wdzięczności 1 Uczta kruków Wielu wodzów górskich klanów poszło w bój, wielu wspaniałych mężczyzn zginęło. Drogo okupili swoją śmierć, stając w obronie prawa i królów Szkocji. Czy już nigdy nie wrócisz? 16 kwietnia 1746 roku Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne. Ufał w wyrozumiałość i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztki pierwotnego poczucia winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawa przed trafieniem do piekła. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasową wiedzę o siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł uwierzyć, że męki piekielne, przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani, ograniczają się do bólu nosa. Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało. A po trzecie, złamany nos nie mógł być nagrodą dla błogosławionych ani karą dla potępionych. Zawsze wyobrażał sobie czyściec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iż czerwonawa poświata, kryjąca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyśćcową aurę. Bardzo powoli umysł mu się przejaśniał i wracała zdolność logicznego rozumowania. Ktoś, pomyślał z irytacją, powinien tu przyjść i powiedzieć, jaki zapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu cierpieć czyśćcowe męki, zanim stanie się godny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do końca pewien, czy oczekuje przybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie wymagania stawia się pracownikom czyśćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten temat. Zaczął robić przegląd całego ciała i zastanawiać się, co jeszcze przyjdzie mu wycierpieć. Zobaczył liczne drobne skaleczenia, nieco głębsze rany oraz mnóstwo siniaków. Znów złamał czwarty palec prawej ręki - trudno go było osłonić, bo sterczał sztywny i zmarznięty. Wszystkie obrażenia nie wyglądały jednak na zbyt poważne. Co jeszcze? Claire. To imię przeszyło mu serce, a wywołany ból był trudniejszy do zniesienia niż wszystkie dotychczasowe cielesne cierpienia. Nie wątpił, że gdyby istniał jeszcze w realnym świecie, dźwięk tego imienia podwoiłby męki. Wiedział, że tak będzie, gdy odsyłał ją do kamiennego kręgu. Jeżeli cierpienia duchowe są w czyśćcu podstawą, to dla niego wyznaczono karę w postaci przeżywania bólu rozstania. To wystarczyło, jego zdaniem, do odkupienia wszelkich grzechów, łącznie z morderstwem i zdradą. Nie miał pojęcia, czy w czyśćcu wolno się modlić. Postanowił spróbować. Panie, spraw, aby ona była bezpieczna. Ona i dziecko. Był pewien, że Claire da sobie radę i dojdzie do samego kręgu; była w ciąży zaledwie od dwóch miesięcy, nadal poruszała się lekko i szybko jak błyskawica. Poza tym to najbardziej uparta i stanowcza kobieta, jaką w życiu spotkał. Czy zdoła jednak przebyć niebezpieczną drogę do miejsca, z którego wyszła? Przemknąć się przez tajemnicze obszary oddzielające przyszłość od teraźniejszości, bezsilna wśród skał? On nigdy nie pozna odpowiedzi, ale na samą myśl o tym zapomniał nawet o swym bolącym nosie. Podjął przerwaną na chwilę inwentaryzację cielesnych niedomagań. Ogromnie przygnębiło go odkrycie, że najwyraźniej brakuje mu lewej nogi. Wszelkie odczucia kończyły się kłującym mrowieniem w biodrze, dalej nie było nic. Przypuszczalnie odzyska kończynę, kiedy nadejdzie właściwa pora; może wtedy, gdy już wreszcie dostanie się do nieba, a przynajmniej w Dniu Sądu Ostatecznego. W końcu jego szwagier, Ian, zupełnie nieźle radził sobie z drewnianym kikutem, którym zastąpił utraconą nogę. Jego próżność została jednak urażona. No tak, rzeczywiście; taka kara musiała mieć na celu wyleczenie go z tego grzechu. Zacisnął zęby. Postanowił zaakceptować wszystko mężnie i z taką pokorą, na jaką tylko będzie mógł się zdobyć. Nie zdołał jednak powstrzymać badającej dłoni (czy tego, co mu za dłoń służyło) i sięgnął w dół, by się przekonać, w którym dokładnie miejscu kończy się noga. Trafił na coś twardego, palce zaplątały się w mokre, zmierzwione włosy. Usiadł gwałtownie i z wysiłkiem rozkruszył warstwę zaschniętej krwi zlepiającej mu powieki. James Fraser przypomniał sobie wszystko i głośno jęknął. Tak bardzo się mylił. Naprawdę był w piekle. Tyle tylko, że niestety wcale nie umarł. Na nim leżały w poprzek zwłoki jakiegoś mężczyzny. Pod ich ciężarem jego noga całkowicie zdrętwiała, dlatego jej nie czuł. Głowa zmarłego, ciężka niczym kula armatnia, zwrócona twarzą w dół, wciskała mu się w brzuch. Wilgotne, splątane włosy tworzyły ciemną plamę na jego mokrej koszuli. Fraser wstrząsnął się w nagłej panice; głowa zsunęła się na kolana i przekręciła na bok, spoza osłony loków na wpół otwarte, niewidzące oczy patrzyły w niebo. Jack Randall. Elegancki, czerwony mundur kapitana tak pociemniał od wilgoci, że wydawał się niemal czarny. Jamie niezdarnie usiłował zepchnąć z siebie trupa. Ze zdumieniem szybko się przekonał, jak bardzo brak mu sił. Jego ręka zsunęła się po plecach zabitego, druga ugięła się znienacka, gdy spróbował się podeprzeć. Znowu leżał płasko na wznak. W górze wirowało szare niebo. Padał śnieg z deszczem. Z każdym oddechem głowa Jacka Randalla nieprzyzwoicie poruszała mu się na brzuchu; wędrowała to w górę, to w dół. Fraser z całej siły przycisnął dłonie do bagnistego gruntu. Między palcami przeciekła zimna woda, koszulę na plecach miał przemoczoną do suchej nitki. Przewrócił się na bok. Przekonał się, że zmarły zapewniał mu swoim ciałem odrobinę ciepła. Gdy bezwładne zwłoki Randalla powoli osunęły się na ziemię, lodowata woda zaatakowała świeżo odsłonięte fragmenty ciała Jamiego. Przeżył szok. Nagły chłód wywołał gwałtowne dreszcze. W lepkiej mazi wykonywał niezborne ruchy. Usiłował wydobyć spod siebie zmięty, oblepiony błotem pled. Do jego uszu dochodziły dźwięki, których nie zdołało zagłuszyć zawodzenie kwietniowego wiatru. Słyszał odległe okrzyki, płacz, jęki przywodzące na myśl nawołujące się duchy. A ponad wszystko wybijały się ochrypłe głosy kruków i wron. Z intensywności krakania wynikało, że ptaków były dziesiątki. Dziwne, myślał Jamie. Podczas burzy ptaki nie powinny latać. Jeszcze jeden ruch i już mógł otulić się wydobytym spod siebie pledem. Wyciągnął rękę, żeby okryć nogi. Zauważył, że jego lewa kończyna i kilt umazane są krwią. Widok ten nie wywołał większego wrażenia, wydał się Fraserowi nawet dość interesujący: ciemnoczerwone plamy ostro kontrastowały z szarozieloną barwą roślin wrzosowiska. Echa bitwy cichły, aż wreszcie nad pobojowiskiem pod Culloden dało się słyszeć wyłącznie krakanie kruków i wron. Ocknął się znacznie później. Ktoś wykrzykiwał jego imię i nazwisko. - Fraser! Jamie Fraser! Jesteś tu? Nie, pomyślał, nie ma mnie. Gdziekolwiek przebywał podczas utraty świadomości, było to lepsze miejsce niż obecne. Leżał w niewielkim zagłębieniu do połowy wypełnionym wodą. Przestało padać, ale wiatr ani trochę nie osłabł; zawodził nad wrzosowiskiem i przeszywał chłodem do szpiku kości. Niebo zrobiło się niemal czarne. Nadszedł już wieczór. - Mówię ci, gdzieś go tu widziałem. Obok tej dużej kępy kolcolistu. - Głos, z początku donośny, powoli się oddalał. Jamie usłyszał jakiś szelest. Odwrócił głowę i zobaczył wronę. Stała w trawie niecałe pół metra od niego, z ciemnymi piórami nastroszonymi przez wiatr. Przyglądała mu się okrągłymi, błyszczącymi oczyma. Po chwili uznała, że Jamie nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Obojętnie przekrzywiła szyję i wbiła mocny, ostry dziób w oko Jacka Randalla. Jamie poderwał się gwałtownie z okrzykiem obrzydzenia, który spłoszył padlinożercę, ptak odleciał, skrzecząc głośno na alarm. - Patrz, jest tam! Na mokrym gruncie rozległy się chlupoczące kroki. Przed oczyma rannego zamajaczyła czyjaś twarz, a na ramieniu spoczęła dłoń. - On żyje! Ruszaj się, MacDonald! Podtrzymaj go, bo sam nie da rady ustać. - Było ich czterech. Podnieśli go z niemałym trudem. Fraser oparł się na ramionach Ewana Camerona i Jana MacKinnona. Chciał im powiedzieć, żeby go zostawili. Przypomniał sobie, że przecież zamierzał umrzeć. Lecz ich towarzystwo było czymś tak cudownym, że nie miał siły się go wyrzec. Do zdrętwiałej nogi powracało życie. Dopiero teraz Fraser w pełni zdał sobie sprawę, jak poważnie został ranny. I tak niedługo umrze, a dzięki Bogu nie będzie musiał tkwić samotnie w ciemnościach. - Wody? - Poczuł na wargach krawędź kubka. Ostrożnie uniósł się na łokciu, żeby się nie oblać. Ktoś dotknął jego czoła i cofnął rękę bez słowa. Cały płonął. Pod powiekami czuł płomienie, bolały go wargi, spękane od gorączki. Ale z dwojga złego wolał to niż chłód i dreszcze. Gdy oblewało go gorąco, mógł przynajmniej leżeć spokojnie, dreszcze natomiast wyrywały ze snu demony drzemiące w jego ciele. Murtagh. Gdy myślał o ojcu chrzestnym, prześladowało go straszne uczucie, ale pamięć nie podsuwała żadnych konkretnych obrazów. Murtagh nie żył; Fraser był tego pewien, ale nie wiedział, skąd to wie. Ponad połowa armii szkockich górali poległa na wrzosowisku - tyle się domyślił z rozmów mężczyzn zgromadzonych w wiejskim domu. Samej bitwy jednak w ogóle sobie nie przypominał. Już wcześniej brał udział w walkach i orientował się, że utrata pamięci nie jest u żołnierza niczym dziwnym. Widywał podobne przypadki, ale sam nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył. Wiedział, że wspomnienia powrócą, miał jednak nadzieję, że uda mu się wcześniej umrzeć. Na myśl o śmierci drgnął. Ruch wywołał falę ostrego bólu, jakby ktoś przejechał po nodze rozpalonym do białości żelazem. Jęknął. - Wszystko w porządku, Jamie? - Leżący obok Ewan podniósł się na łokciu. Jego zmartwiona twarz bielała w półmroku. Zaczynało dopiero świtać. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem, również na kołnierzu widać było rdzawe plamy. Krew wyciekała z drobnej rany przy uchu. - Jakoś wytrzymam - odpowiedział Fraser i z wdzięcznością dotknął ramienia Ewana. Kompan poklepał go po ręce i z powrotem się położył. Znów pojawiły się czarne jak noc ptaszyska. Gdy zapadł zmierzch, odleciały do gniazd, ale wróciły wraz z nastaniem poranka: kruki i wrony, ptaki wojny, stawiły się na ucztę z mięsa poległych. Równie dobrze mogło się zdarzyć, że teraz okrutnymi dziobami rozszarpywałyby i jego ciało. Pod powiekami wyczuwał kształt gałek ocznych. Okrągłe i gorące kąski smakowitej galarety obracały się bezustannie, na próżno wypatrując zapomnienia. Wstające słońce zabarwiało powieki na ciemnokrwisty kolor. Czterech mężczyzn zebranych pod jedynym oknem wiejskiego domu rozmawiało przyciszonymi głosami. - Z tego powodu pobiec? - odezwał się jeden z nich i wskazał głową za okno. - Chryste, człowieku, najzdrowszy z nas ledwie kuśtyka, a sześciu jest kompletnie unieruchomionych. - Jeśli możesz chodzić, to idź - mruknął ktoś z podłogi. Skrzywił się na widok własnej nogi owiniętej strzępkami kołdry. - Dinna zostanie z nami. Duncan MacDonald odwrócił się od okna, potrząsając głową. Uśmiechał się ponuro. Światło słoneczne uwydatniło ostre rysy twarzy, pogłębiło bruzdy wywołane zmęczeniem. - Nie, zaczekamy - oświadczył. - Przede wszystkim dlatego że Anglików jest więcej niż pcheł na wiejskim kundlu; widać, jak się tam kłębią. Nikt w tej chwili nie zdoła się wydostać z Drumossie. - Nawet ci, którzy już wczoraj drapnęli z pola, nie zajdą daleko - wtrącił łagodnie MacKinnon. - Nie słyszeliście w nocy, jak angielskie oddziały szybkim marszem przechodziły w pobliżu? Sądzicie, że wyłapanie tych wszystkich nieboraków sprawi im trudność? Pytanie nie wymagało odpowiedzi, obecni znali ją aż za dobrze. Wielu górali jeszcze przed bitwą ledwo trzymało się na nogach, tak byli osłabieni zimnem, trudami i głodem. Jamie odwrócił twarz do ściany. Modlił się, aby jego ludzie wyruszyli dość wcześnie. Do Lallybroch było bardzo daleko. Jeśli tylko uda im się wystarczająco oddalić od Culloden, z pewnością nie zostaną złapani. A przecież Claire ostrzegła, że złaknione odwetu oddziały Cumberlanda dotrą daleko i spustoszą góry Szkocji. Tym razem myśl o żonie wywołała jedynie falę straszliwej tęsknoty. Boże, żeby tak mieć Claire przy sobie, poczuć dotyk jej rąk; żeby tak opatrzyła rany i przytuliła do piersi. Ale odeszła - o całe dwieście lat - i dzięki Bogu! Spod przymkniętych powiek z wolna pociekły łzy. Nie bacząc na ból, przewrócił się na bok, aby je ukryć. Boże, spraw, żeby była bezpieczna, modlił się. Ona i dziecko. Wczesnym popołudniem powietrze wpadające przez rozbite okno przyniosło woń spalenizny. Intensywniejszą, ostrzejszą niż zapach czarnego od sadzy dymu; przywodziła na myśl pieczone mięso. - Palą zwłoki - powiedział MacDonald. Odkąd przybyli do chaty, prawie nie opuszczał miejsca przy oknie. Jego twarz przypominała trupią czaszkę: czarne jak węgiel, matowe z brudu włosy były mocno ściągnięte do tyłu i uwidoczniały wszystkie kości twarzy. Co jakiś czas od strony wrzosowisk dochodziły suche trzaski. Strzały. Coups de grace były łaskawie rozdzielane przez angielskich oficerów, zanim odziani w tartan nieszczęśnicy mogli spocząć na stosie u boku poległych w boju pobratymców. Gdy Jamie znowu spojrzał w górę, Duncan MacDonald nadal tkwił przy oknie, ale oczy miał zamknięte. Siedzący tuż obok Ewan Cameron przeżegnał się. - Żeby tylko okazano nam tyle samo łaski - wyszeptał. Okazano. Następnego dnia ledwie minęło południe przed domem dały się słyszeć kroki obutych stóp. Drzwi na skórzanych zawiasach otworzyły się bezszelestnie. - O, Chryste! - rozległy się stłumione okrzyki. Przeciąg poruszył cuchnące wyziewy, które unosiły się nad ponurymi, obszarpanymi, zakrwawionymi ciałami leżącymi lub siedzącymi na brudnej podłodze. Myśl o walce nie zaświtała w niczyjej głowie. Jakobici stracili do niej serce, w zbrojnym oporze nie widzieli zresztą najmniejszego sensu. Siedzieli po prostu bez ruchu. Czekali na to, co ich gościom sprawi mnóstwo przyjemności. Był w randze majora. W mundurze bez jednej zmarszczki i w wypolerowanych butach wyglądał jak spod igły. Przez chwilę się wahał. Obserwował z progu zebranych w domu mężczyzn, po czym wszedł do środka. Adiutant zamknął za nim drzwi. - Jestem lord Melton - oznajmił. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu przywódcy, do którego najwyraźniej kierował słowa. Duncan MacDonald rzucił na przybysza okiem, wstał powoli i skłonił głowę. - Duncan MacDonald z Glen Richie - powiedział. - A pozostali - machnął ręką - byli żołnierzami w służbie Najjaśniejszego Pana, króla Jakuba. - Domyślam się - odparł sucho Anglik. Był jeszcze młody, miał niewiele ponad trzydziestkę, ale emanowała z niego pewność siebie doświadczonego wojaka. Ostentacyjnie przenosił spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego, potem sięgnął pod kurtkę i wyjął złożoną kartkę. - Mam tutaj rozkaz podpisany przez Jego Wysokość księcia Cumberlandu - oświadczył. - Uprawnia mnie do natychmiastowej egzekucji każdego, kto brał udział w zdradzieckiej rebelii, która właśnie została stłumiona. - Ponownie omiótł wzrokiem pomieszczenie. - Czy któryś z was uważa, że nie jest winny zdrady? Wśród Szkotów rozległ się cichutki śmiech. O jakiej to niewinności można było mówić, skoro znajdowali się o krok od pobojowiska, a ich twarze jeszcze czerniały od bitewnego pyłu? - Nie, mój panie - odparł MacDonald z nikłym uśmiechem. - Sami zdrajcy. Zostaniemy powieszeni? Melton skrzywił się z niesmakiem, ale zaraz jego twarz ponownie przybrała wyraz całkowitej obojętności. Major był niewysoki i drobny, lecz jego powaga i autorytet nie budziły wątpliwości. - Zostaniecie rozstrzelani - oznajmił. - Macie godzinę na przygotowanie się. - Zawahał się, zerknął na towarzyszącego mu porucznika, jakby obawiał się okazać nadmierną łaskę w obecności podwładnego. - Jeśli któryś z was chciałby napisać list, pisarz pułkowy dostarczy papier i pióro. - Skinął głową MacDonaldowi, zakręcił się na pięcie i wyszedł. Była to ponura godzina. Kilku mężczyzn rzeczywiście poprosiło o materiały do pisania. Nabazgrali po parę słów na papierze rozpostartym na ukośnie biegnącym kominie. MacDonald błagał o litość dla Gilesa McMartina i Fredericka Murraya. Argumentował, iż obaj mieli zaledwie po siedemnaście lat i powinni być traktowani łagodniej niż dorośli. Prośbę odrzucono. Chłopcy siedzieli pod ścianą z pobladłymi twarzami, trzymając się za ręce. Jamie mocno bolał nad ich losem. Żal mu było również pozostałych - dobrych przyjaciół i dzielnych żołnierzy. A co do siebie, to odczuwał wyłącznie ulgę. Nic już nie będzie musiał robić, o nic się martwić. Dla swoich ludzi, żony, nie narodzonego dziecka zrobił, co tylko mógł. Niech już wreszcie męka się skończy, niech nadejdzie upragniony spokój. Bardziej dla dobra innych niż z wewnętrznej potrzeby zamknął oczy i zaczął odmawiać akt skruchy, jak zwykle po francusku. Mon Dieu, je regrette... Tyle że nie odczuwał żalu, na to było już o wiele za późno. Zastanawiał się, czy od razu po śmierci odnajdzie Claire. Czy też, jak podejrzewał, zostanie skazany na czasową separację? W każdym razie zobaczy ją znowu; to przekonanie tkwiło w nim o wiele silniej niż wszelkie nauki Kościoła. Sam Bóg mu podarował tę kobietą, więc kiedyś z pewnością ją zwróci. Zapominając o modlitwie, przywołał w myśli obraz ukochanej: zarys policzków i skroni, szerokie gęste brwi, które zawsze zachęcały go do pocałunków, niewielką, gładką płaszczyznę u nasady nosa, między przejrzystymi, bursztynowymi oczyma. Całą uwagę skupił na kształcie ust. W najdrobniejszych szczegółach wyobrażał sobie słodycz pełnych warg, ich smak i własne uczucie radości. Przestał słyszeć słowa modlitwy, skrzypienie piór czy zdławiony płacz Gilesa McMartina. Było już dobrze po południu, gdy Melton wrócił w asyście sześciu żołnierzy, porucznika i pisarza wojskowego. Oficer ponownie zatrzymał się w progu, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, MacDonald wstał i oświadczył. - Idę pierwszy. - Miarowym krokiem przemierzył izbę. Gdy już schylał głowę w drzwiach, lord położył mu dłoń na ramieniu. - Proszę podać pisarzowi swoje imię i nazwisko, sir. MacDonald zerknął na urzędnika. Gorzki uśmiech rozciągnął mu kąciki warg. - Lista trofeów, co? Nie ma sprawy. - Wzruszył ramionami i wyprostował się. - Duncan William MacLeod MacDonald z Glen Richie. - Ukłonił się dwornie lordowi Meltonowi. - Do usług, sir. - Przeszedł przez drzwi i wkrótce rozległ się odgłos pojedynczego strzału oddanego w pobliżu. Chłopcom pozwolono iść razem. Przekroczyli próg. Nadal kurczowo trzymali się za ręce. Resztę brano pojedynczo. Każdego pytano o pełne imię i nazwisko. Pisarz siedział na stołku przy samych drzwiach, z głową pochyloną nad papierami, które trzymał na kolanach, i notował. Nawet nie rzucił okiem na przechodzących mężczyzn. Gdy nadeszła kolej Ewana, Jamie z wysiłkiem podniósł się na łokciu i z całej siły chwycił dłoń przyjaciela. - Wkrótce znowu się zobaczymy - szepnął. Cameronowi drżała ręka, ale tylko się uśmiechnął. Nagle pochylił się, ucałował w usta Jamiego i znowu się wyprostował. Szóstką niezdolnych do chodzenia rannych zostawiono na koniec. - James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser - wyrecytował powoli Jamie, żeby urzędnik miał czas wszystko zapisać. - Pan na Broch Tuarach. - Cierpliwie przeliterował nazwę i zerknął na Meltona. - Muszę prosić o przysługę, sir. Bez pomocy nie dam rady wstać. Major nie odpowiedział. Wpatrywał się w leżącego, a wyraz lekkiego niesmaku na jego twarzy zmienił się nagle w zdumienie i jednocześnie przerażenie. - Fraser? - zapytał. - Z Broch Tuarach? - Zgadza się - odparł cierpliwie Jamie, choć wolał, żeby lord się trochę pospieszył. Czym innym jest poddanie się własnemu losowi, a czym innym słuchanie odgłosów egzekucji dokonywanej w pobliżu na przyjaciołach. Ramiona trzęsły się Jamiemu z wysiłku, bo cały czas na nich się wspierał. Jelita natomiast nie podzielały rezygnacji rannego i głośnym burczeniem zdradzały jego strach. - A żeby to piekło pochłonęło! - wymruczał Anglik. Pochylił się i przez chwilę wpatrywał w Jamiego, który leżał w cieniu pod ścianą. Odwrócił się i skinął na adiutanta. - Pomóż mi przenieść go do światła - rozkazał. Nie zrobili tego zbyt delikatnie. Ranny jęknął głośno. Ostry ból przeszył ciało od okaleczonej nogi aż po sam czubek głowy. Zamroczony nie dosłyszał ostatnich słów Meltona. - Czy to pana nazywają „Czerwonym Jamiem”? - dopytywał się niecierpliwie Anglik. Frasera przeniknął dreszcz strachu. Jeśli tylko się dowiedzą, że to on jest osławionym „Czerwonym Jamiem”, z pewnością nie zadowolą się zastrzeleniem zdobyczy. W łańcuchach zawloką do Londynu, aby go tam osądzić. Był przecież bardzo cennym trofeum. A potem go podduszą i położą na platformie szubienicy. Oprawcy rozetną ciało i wywloką wnętrzności. W brzuchu głośno mu zaburczało. Najbliższa przyszłość, wyraziście odmalowana w duchu, najwyraźniej nie spotkała się z aprobatą jelit. - Nie - odparł tak stanowczo, jak tylko zdołał. - Kończcie już, dobrze? Lord Melton zignorował jego słowa. Opadł na kolana i rozerwał rannemu koszulę na piersi. Chwycił Jamiego za włosy i odciągnął mu głowę do tyłu. - Niech to diabli! - zaklął. Palce oficera dźgały Frasera w gardło, tuż nad obojczykiem. Ranny miał tam niewielką, trójkątną bliznę i właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Anglika. - James Fraser z Broch Tuarch. Rude włosy i trójkątna blizna na gardle. - Melton puścił włosy ofiary i przysiadł na piętach. W zamyśleniu potarł dłonią podbródek, po czym wskazał na pięciu pozostałych rannych. - Weźcie resztę - polecił porucznikowi. Jasne brwi zbiegły mu się nad nosem, na czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Z marsem na twarzy stał nad rudowłosym Szkotem, podczas gdy innych wynoszono z chałupy. - Muszę pomyśleć - wymamrotał. - Niech to cholera, muszę pomyśleć! - Jasne, jeśli jest pan do tego zdolny - odparł Jamie. - Ale ja muszę się położyć. - Z pomocą żołnierzy usiadł. Oparł się o ścianę i wyciągnął przed siebie nogę. Po dwóch dniach bezustannego leżenia utrzymanie pozycji siedzącej okazało się jednak ponad jego siły; przed oczyma pojawiły mu się mroczki, całe pomieszczenie wirowało. Przechylił się na jedną stronę i opadł na podłogę. Z zamkniętymi oczyma czekał, aż minie zawrót głowy. Melton mruczał coś pod nosem, ale Jamie nie chwytał poszczególnych słów. Prawdę mówiąc, nie bardzo go to obchodziło. Wcześniejsza pozycja i jasne światło słoneczne umożliwiły mu dokładne obejrzenie rannej nogi. Doszedł do wniosku, że nie zdążą go powiesić, bo nie pożyje dostatecznie długo. Od połowy uda ku górze wędrowała intensywna czerwień ostrego zapalenia, przy której blakły plamy zaschniętej krwi. Z rany sączyła się ropa. Gdy tylko zmniejszył się odór bijący od innych rannych, dało się wyczuć słaby słodko-mdlący smród wydzieliny. Ciągle jednak strzał w głowę wydawał się Szkotowi bardziej pociągający niż śmierć na skutek zakażenia, wraz z towarzyszącym jej bólem i wysoką gorączką. Słyszałeś huk, zdążył pomyśleć i odpłynął w nicość. Chłodna, brudna podłoga pod rozpalonym policzkiem wydała się miła i delikatna jak matczyna pierś. Ranny powędrował w świat wywołanych gorączką majaków; ostry głos Meltona tylko częściowo przywołał Jamiego do stanu świadomości. - Grey - mówił głos. - John William Grey! Zna pan to nazwisko? - Nie - odparł Fraser, nadal oszołomiony wysiłkiem i gorączką. - Posłuchaj no, człowieku, albo mnie zastrzel, albo idź sobie stąd. Jestem chory. - W pobliżu Carryarrick. - Melton niecierpliwie drążył temat. - Pytam o chłopca, jasnowłosego, około szesnastu lat. Spotkał go pan w lesie. Jamie spojrzał na dręczyciela. Wizerunek, jaki miał przed oczyma, był zniekształcony przez gorączkę, ale w pochylonej twarzy o delikatnych rysach i wielkich, niemal dziewczęcych oczach Fraser dostrzegł coś znajomego. - Och - mruknął, gdy wychwycił jedną, konkretną podobiznę z powodzi obrazów chaotycznie przepływających przez jego mózg. Drobny chłopaczek, który usiłował mnie zabić. Owszem, pamiętam. - Znowu przymknął oczy. Dziwny, gorączkowy stan, w jakim się znajdował, sprawiał, że jedno odczucie całkowicie wypierało poprzednie. Złamał Johnowi Williamowi Greyowi rękę; wspomnienie szczupłego ramienia chłopca w jego własnych dłoniach przesłonił obraz przedramion Claire, kiedy uwalniał ją z kamiennej pułapki. Chłodny, wilgotny powiew musnął mu twarz, gdy dotknęły jej palce dziewczyny. - Obudź się, do cholery! - Głowa Frasera poleciała do tyłu, gdy major potrząsnął nim niecierpliwie. - Proszę mnie posłuchać! Jamie z trudem uniósł powieki. - Tak? - John William Grey jest moim bratem - wysapał Melton. - Opowiedział mi o swoim spotkaniu z panem. Darował mu pan życie, a on złożył obietnicę. To prawda? Jamie z wielkim wysiłkiem skierował myśli ku tamtemu zdarzeniu. Spotkał chłopca na dwa dni przed pierwszą bitwą powstańców, przed potyczką pod Preston, zakończoną zwycięstwem Szkotów. Od tamtej chwili upłynęło sześć miesięcy, a wydawało się, że minęło całe stulecie, tak wiele się w tym czasie wydarzyło. - Jasne, przypominam sobie. Obiecał, że mnie zabije. Nie będę miał jednak nic przeciwko temu, jeśli pan to uczyni za niego. - Powieki znowu mu opadły. Czyżby musiał być przytomny, żeby go mogli zastrzelić? - Powiedział, że ma wobec pana dług wdzięczności. - Melton wstał, otrzepał spodnie i zwrócił się do adiutanta, który obserwował przesłuchanie z narastającym zdziwieniem. - Niezły bigos, Wallace. Ten... ten jakobita jest bardzo znany. Słyszałeś o „Czerwonym Jamiem”? Tym z ogłoszeń? - Porucznik skinął głową. Z zainteresowaniem spoglądał w dół, na obszarpany kształt leżący w brudzie u jego stóp. Melton uśmiechnął się gorzko. - Nie, teraz nie wygląda aż tak niebezpiecznie? Nadal jednak jest „Czerwonym Jamiem” Fraserem. Jego Wysokość będzie więcej niż zadowolony, gdy się dowie, kogo wzięliśmy do niewoli. Nie znaleziono jeszcze Karola Stuarta, ale jego popularni poplecznicy równie dobrze zabawią gawiedź pod Tower Hill. - Powiadomić króla? - Porucznik sięgnął po przybory do pisania. - Nie! - Lord wbił wzrok w więźnia. - W tym cały problem! Ten plugawy urzędnik jest pierwszym kandydatem na szubienicę, ale oprócz tego jest także człowiekiem, który koło Preston wziął do niewoli mojego najmłodszego brata. I zamiast go zastrzelić, na co smarkacz w pełni zasługiwał, darował mu życie i pozwolił odejść do swoich. I tym sposobem - wycedził przez zęby major - nałożył na moją rodzinę cholernie duży dług wdzięczności! - O Jezu - westchnął porucznik. - A więc nie może pan podarować „Czerwonego Jamiego” Jego Wysokości. - Nie, do licha! Nie wolno mi nawet zastrzelić tego łotra, jeśli chcę ocalić honor brata! Fraser otworzył jedno oko. - Jeśli mnie pan zabije, to przecież nie powiem nikomu ani słowa - rzucił i ponownie opuścił powiekę. - Zamknij się! - Melton stracił panowanie nad sobą i ze złości kopnął więźnia. Ranny jęknął z bólu. - Może należałoby go zastrzelić pod przybranym nazwiskiem - podsunął usłużnie porucznik. Lord rzucił podwładnemu pogardliwe spojrzenie, potem zerknął w okno. - Za jakieś trzy godziny się ściemni. Będę nadzorować pogrzeb pozostałych skazańców. Zdobądź w tym czasie wózek i napełnij go sianem. Trzeba też znaleźć woźnicę. Niech się tu stawi zaraz po zmroku. Tylko uwaga, Wallace, chcę kogoś dyskretnego, a to oznacza łasego na pieniądze. - Tak, sir. Sir? Aaa... co z więźniem? - Porucznik wskazał ciało leżące na podłodze. - Nic. Jest za słaby, aby się czołgać, a co dopiero chodzić. Sam nigdzie się nie wybierze - odparł szorstko Melton. - Wóz? - Ranny dał znak życia. Pod wpływem nagłego wzburzenia zdołał nawet podnieść się na jednym ramieniu. Szeroko rozwarte, nabiegłe krwią oczy lśniły czujnie spod brudnych rudych włosów. - Dokąd mnie wysyłacie? Melton odwrócił się od drzwi i spojrzał na niego z niechęcią. - Jest pan właścicielem Broch Tuarach, prawda? Cóż, tam właśnie pana poślę. - Nie chcę wracać do domu! Zastrzelcie mnie! Anglicy wymienili spojrzenia. - Bredzi - rzucił znacząco porucznik. Oficer potwierdził skinieniem głowy. - Wątpię, czy przeżyje podróż, ale na szczęście jego śmierć nie spadnie na moje sumienie. Drzwi zatrzasnęły się za Anglikami. W środku został Jamie Fraser, całkiem sam i ciągle żywy. 2 Początek polowania Inverness, 2 maja 1968 roku Oczywiście, że nie żyje! - Podniecenie sprawiło, że słowa Claire zabrzmiały ostro; głośno rozległy się w na pół opustoszałym pokoju, echem odbiły się od opróżnionych półek. Na tle wykładanych korkiem ścian Claire wyglądała jak więzień oczekujący plutonu egzekucyjnego. Jej spojrzenie przenosiło się z córki na Rogera Wakefielda i z powrotem. - Myślę, że nie masz racji. - Roger czuł się straszliwie zmęczony. Potarł dłonią twarz, po czym wziął z biurka teczkę. Zawierała wyniki badań, jakie podjął z chwilą, gdy Claire wraz z córką po raz pierwszy przyszły do niego i poprosiły o pomoc. Było to trzy tygodnie temu. Otworzył teczkę i przekartkował jej zawartość. Jakobici z Culloden. Powstanie z czterdziestego piątego roku. Dzielni górale, skupieni wokół sztandarów pięknego księcia Karola, jak błyskawica przeszli całą Szkocję po to tylko, aby ponieść druzgocącą klęskę z ręki księcia Cumberlandu na szarych wrzosowiskach pod Culloden. - Proszę. - Wyciągnął kilka spiętych ze sobą kartek. Archaiczne litery wyglądały dziwnie na kserokopiach. - Oto spis oficerów i żołnierzy pułku Lovata. Popchnął kartki w stronę Claire, ale to jej córka, Brianna, wzięła je i zaczęła przeglądać. Między rudawymi brwiami dziewczyny pojawiła się niewielka zmarszczka. - Wystarczy, jak przeczytasz pierwszą - rzucił Roger. - Pod nagłówkiem: „Oficerowie”. - Zgoda. „Oficerowie” - odczytała na głos. - Szymon, pan na Lovat... - Młody Lis - wpadł jej w słowo Roger. - Syn Lovata. I jeszcze pięć nazwisk, zgadza się? Brianna uniosła brew, lecz nie przerwała czytania. - William Chisholm Fraser, porucznik; George D’Amerd Fraser Shaw, kapitan; Duncan Joseph Fraser, porucznik; Bayard Murray Fraser, major... - przerwała, żeby przełknąć ślinę przed odczytaniem ostatniego nazwiska - ... James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser, kapitan. - Opuściła papiery, twarz jej lekko pobladła. - Mój ojciec. Claire szybko podeszła do Brianny i ścisnęła ją za ramię. Była równie blada, jak córka. - Tak - zwróciła się do Rogera. - Wiem, że poszedł pod Culloden. Kiedy mnie zostawił... tam, przy kamiennym kręgu... miał zamiar wrócić pod Culloden, żeby ratować swoich ludzi w szeregach Karola Stuarta. I wiemy, że to zrobił... - Głową wskazała teczkę leżącą na biurku. W świetle lampy powierzchnia kartonu wyglądała na dziewiczo czystą. - Znalazłeś ich nazwiska. Ale... ale... Jamie... - Dźwięk tego imienia wywołał w niej burzę. Mocno zacisnęła wargi. Teraz Brianna musiała podtrzymać matkę. - Powiedziałaś, że zamierzał tam iść. - Pełne zachęty, ciemnoniebieskie oczy dziewczyny intensywnie wpatrywały się w twarz matki. - Chciał skrzyknąć swoich ludzi z pól i wziąć udział w bitwie. Claire przytaknęła. Odzyskała panowanie nad sobą. - Wiedział, że jego szansę na wyjście z tego cało były niewielkie. Gdyby Anglicy go złapali... Mówił, że już woli zginąć z bronią w ręku. I właśnie to zamierzał zrobić. - Zwróciła się ku Rogerowi, jej bursztynowe oczy połyskiwały niespokojnie. Młodemu mężczyźnie kojarzyły się z oczami jastrzębia. Odnosił wrażenie, że stojąca przed nim kobieta widziała znacznie dalej niż inni ludzie. - Nie mogę uwierzyć, że tam nie zginął. Tylu ich przecież poległo... W dodatku on pragnął śmierci! Niemal połowa szkockiej armii wyginęła pod Culloden, zmasakrowana pociskami artyleryjskimi i kulami z muszkietów. Ale nie Jamie Fraser. - Nie - powtórzył z uporem Roger. - Pamiętasz fragment, który ci odczytałem z książki Linklatera? - Sięgnął po biało oprawiony tom zatytułowany: Książę we wrzosach. „Po bitwie - czytał - osiemnastu oficerów jakobickich schroniło się w wiejskiej chałupie w pobliżu wrzosowisk. Przez dwa dni leżeli z nie opatrzonymi ranami, znosząc ból. Na koniec zostali wyprowadzeni i rozstrzelani. Jeden z mężczyzn, Fraser z pułku Lovata, uniknął rzezi. Reszta została pochowana na skraju ogrodu za domem”. - Widzicie? - odłożył książkę i patrzył z powagą na obie kobiety. - Oficer z pułku Lovata. - Chwycił kartki z wykazem ofiar. - O, tu mamy nazwiska rozstrzelanych. Było ich sześciu. No, i tak: wiemy, że wymienionym mężczyzną nie mógł być Młody Szymon; jest to postać historykom dobrze znana i wiadomo, co się z nim stało. Z grupą swoich ludzi wycofał się z pola bitwy, gdzie nie odniósł żadnych ran, i szpadą otworzył sobie drogę na północ. W końcu doszedł z powrotem aż do zamku Beaufort, niedaleko stąd. - Roger machnął ręką w stronę okna, przez które było widać mrugające nocne światła Inverness. - Ocalałym mężczyzną nie mógł być także żaden z pozostałych czterech oficerów: William, George, Duncan czy Bayard - stwierdził Roger. - Dlaczego? - Młody historyk wyjął z teczki kolejny dokument i potrząsnął nim triumfalnie. - Ponieważ cała czwórka zginęła pod Culloden! Wszyscy czterej polegli w czasie walki. Znalazłem ich nazwiska na tablicy pamiątkowej w kościele w Beauly. Claire dłuższą chwilę wypuszczała powietrze z płuc. Opadła na stary, skórzany fotel stojący za biurkiem. - Jezu Chryste! - jęknęła i przymknęła powieki. Siedziała z rękoma opartymi na biurku, z twarzą ukrytą w dłoniach, za zasłoną z gęstych, kręconych, brązowych włosów. Brianna, na twarzy której malowało się silne wzruszenie, pochyliła się nad matką i położyła rękę na jej plecach. Dziewczyna była wysoka i szczupła; długa ruda grzywa Brianny ciepło połyskiwała w świetle stojącej na biurku lampy. - Jeżeli nie zginął... - zaczęła nieśmiało. Claire poderwała głowę. - Ale przecież on nie żyje! - krzyknęła. Jej twarz zdradzała napięcie, wokół oczu uwidoczniły się drobne zmarszczki. - Na miłość boską! Minęło już dwieście lat. Zginął pod Culloden czy nie, teraz z pewnością nie żyje! Brianna aż się cofnęła przed gwałtownością matki. Nisko pochyliła głowę. Rude włosy, identyczne jak u ojca, opadły wzdłuż policzków. - Pewnie masz rację - szepnęła. Roger zauważył, że dziewczyna z trudem opanowuje łzy. I nic dziwnego, pomyślał. W krótkim czasie dowiedziała się, że po pierwsze, mężczyzna kochany i przez całe życie zwany „ojcem” wcale nim nie był; po drugie, prawdziwy ojciec, szkocki góral, żył przed dwustu laty; a po trzecie, najprawdopodobniej zginął jakąś straszliwą śmiercią, gdy, na zawsze rozdzielony z żoną i dzieckiem, poświęcił siebie dla ich uratowania... To by każdego zwaliło z nóg. Podszedł do Brianny i dotknął jej ramienia. Zerknęła na niego bez zainteresowania, ale spróbowała się uśmiechnąć. Roger otoczył ją ramieniem. Mimo współczucia, jakie miał dla dziewczyny w tej trudnej chwili, nie mógł się powstrzymać od myśli, jak cudowne w dotyku jest jej ciało, tak miękkie i ciepłe, a przy tym bardzo sprężyste. Claire nadal siedziała przy biurku w całkowitym bezruchu. Pod wpływem wspomnień żółte oczy jastrzębia nabrały nieco cieplejszej barwy. Kobieta niewidzącym wzrokiem wpatrywała się we wschodnią ścianę gabinetu, od podłogi po sufit upstrzoną notatkami, pozostawionymi przez świętej pamięci wielebnego Wakefielda. Roger podążył za spojrzeniem Claire i dostrzegł zawiadomienie o dorocznym spotkaniu Towarzystwa Białej Róży, skupiającego rozmaitych ekscentryków i entuzjastów, gotowych dalej walczyć o niepodległość Szkocji. Spotykali się co roku, by złożyć hołd Karolowi Stuartowi i góralom, którzy bohatersko wytrwali u boku „Pięknego Księcia”. Młody historyk cicho odchrząknął. - Jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden... - zagadnął. - To najprawdopodobniej zmarł wkrótce potem. - Claire spojrzała młodzieńcowi prosto w oczy. W jej wzroku czaił się dawny chłód. - Nie masz pojęcia, jak przed dwustu laty wyglądało życie - oświadczyła. - W górach Szkocji panował głód. Już na wiele dni przed bitwą żołnierze musieli się obywać bez większości posiłków. Wiemy, że Jamie był ranny. Nawet jeśli uciekł... to nie miał przy sobie nikogo, kto by o niego zadbał. - Przy tych słowach głos nieznacznie się jej załamał. Obecnie miała dyplom lekarza, ale uzdrawianiem zajmowała się zawsze, także wtedy, gdy dwadzieścia lat temu wkroczyła do kamiennego kręgu i spotkała Jamesa Aleksandra Malcolma MacKenzie Frasera, swoje przeznaczenie. Roger zdawał sobie sprawę ze swojego trudnego położenia. Znalazł się w towarzystwie dwóch ciężko doświadczonych przez życie kobiet: jedna rozdygotana wtulała się w jego ramiona; druga siedziała przy biurku, spokojna i zrównoważona. Claire, która wkroczyła w kamienny krąg i odbyła podróż w czasie, była podejrzana o szpiegostwo i aresztowana jako czarownica, przez nieprawdopodobny splot okoliczności została wyrwana z ramion pierwszego męża, Franka Randalla. A w trzy lata później drugi mąż, James Fraser, odesłał ją przez kamienny krąg z powrotem, w desperackim wysiłku uratowania żony i nie narodzonego dziecka przed nadchodzącym nieszczęściem, które jego samego miało niebawem pochłonąć. Szkoda gadać, pomyślał, sporo przeżyła. Tyle tylko, że Roger był historykiem. Miał w sobie typową dla wszystkich uczonych, nigdy nie nasyconą, amoralną ciekawość, której żadne współczucie nie mogło do końca stłumić. Co więcej, Roger w pełni uświadamiał sobie istnienie trzeciego bohatera rodzinnej tragedii: Jamiego Frasera. - Jeżeli nie zginął pod Culloden - zaczął znowu, tym razem bardziej stanowczo - to może zdołam stwierdzić, co się z nim stało. Chcesz, żebym spróbował? - Z zapartym tchem czekał na odpowiedź. Przez koszulę czuł ciepły oddech Brianny. Jamie Fraser przeżył swoje życie i umarł. Roger pragnął odkryć całą prawdę. Uważał, że obie kobiety zasługiwały na to, by wiedzieć jak najwięcej o losach zmarłego. Dla Brianny wiedza ta byłaby wszystkim, co pozostanie jej po prawdziwym, nigdy nie poznanym ojcu. A co do Claire... Za postawionym pytaniem krył się pomysł, który w umyśle wstrząśniętej kobiety jeszcze do końca się nie wykrystalizował: skoro dwukrotnie przekroczyła granicę czasu, to niewykluczone, że uda jej się zrobić to ponownie. A jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden... W zamglonych, bursztynowych oczach Roger dostrzegł migoczące światełko, oznakę uświadomienia sobie szansy. Zwykle blada twarz Claire przybrała kolor kości słoniowej, identyczny, jaki miała rękojeść leżącego przed nią noża do otwierania listów. Palce lekarki zacisnęły się na nim z taką siłą, że zbielałe kostki mocno się uwydatniły. Długi czas nie odezwała się ani słowem. Jej spojrzenie powędrowało ku Briannie, po chwili powróciło na twarz Rogera. - Tak - odparła ledwie słyszalnym szeptem. - Tak. Dowiedz się dla mnie wszystkiego. Bardzo o to proszę. 3 Szczere wyznanie Inverness, 9 maja 1968 roku Na chodnikach mostu łączącego brzegi rzeki Ness panował duży ruch, wszyscy spieszyli do domu na podwieczorek. Tuż przede mną szedł Roger. Dzięki jego szerokim ramionom nie byłam szturchana przez tłoczących się wokół ludzi. Moje serce tłukło w sztywne okładki książki, którą mocno przyciskałam do piersi za każdym razem, gdy przystawałam, żeby się zastanowić, co my tak naprawdę robimy. Sama już nie wiedziałam, która z dwóch możliwości wydawała mi się gorsza: czy ta, że Jamie zginął pod Culloden, czy że przeżył wojnę. Byliśmy coraz bliżej plebanii. Każdy kolejny krok dudnił głucho na moście. Pod naszymi stopami rozwierała się próżnia. Ramiona rozbolały mnie od ciężaru niesionych tomów; co chwila przesuwałam je z jednej strony na drugą. - Psiakrew! Uważaj, jak jedziesz, człowieku! - wrzasnął Roger i zręcznie odsunął mnie na bok, gdy jakiś robotnik na rowerze, torując sobie drogę wśród tłumu przechodniów, omal nie wypchnął mnie za poręcz mostu. - Przepraszam! - odkrzyknął rowerzysta ze skruchą i dał nura między wracające ze szkoły dzieciaki. Obejrzałam się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiła się Brianna, ale nigdzie nie było jej widać. Roger i ja spędziliśmy całe popołudnie w Towarzystwie Opieki nad Zabytkami. Brianna poszła do biura przechowującego dokumenty dotyczące górskich klanów, aby odebrać kserokopie materiałów wyszperanych przez Rogera. - To miło z twojej strony, że zadałeś sobie tyle trudu, Rogerze - powiedziałam podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć dudnienie mostu i szum rzeki. - Nie zrobiłem przecież nic takiego - odparł nieco zakłopotany i przystanął, żebym mogła zrównać z nim krok. - A wszystko z ciekawości - dodał z uśmiechem. - Znasz historyków: nie potrafią zostawić nie wyjaśnionej zagadki. - Potrząsnął głową. Usiłował odrzucić do tyłu włosy, które wiatr zwiał mu na oczy. Owszem, znałam historyków. Nawet żyłam z jednym przez dwadzieścia lat. Frank też nie chciał zostawić tej konkretnej zagadki bez wyjaśnienia. Tyle tylko, że nie miał również ochoty na jej zgłębianie. Ale od dwóch lat nie żył, nadeszła więc moja kolej... - i Brianny. - Czy doktor Linklater już się odezwał? - spytałam, gdy mijaliśmy filar mostu. Było późne popołudnie, ale słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Spoza liści lip rosnących na brzegu rzeki oświetlało różowym blaskiem pusty granitowy grobowiec usytuowany tuż pod mostem. Roger potrząsnął głową i zmrużył oczy przed wiatrem. - Jeszcze nie, ale to dopiero tydzień, gdy do niego napisałem. Jeśli nie odezwie się do poniedziałku, zatelefonuję. Nic się nie martw - uśmiechnął się do mnie krzywo - wyrażałem się bardzo oględnie. Stwierdziłem tylko, że potrzebuję listy jakobickich oficerów, którzy zaraz po bitwie pod Culloden znaleźli się w posiadłości Leanach. I spytałem, czy dysponujemy informacjami na temat mężczyzny ocalonego przed egzekucją. Prosiłem, żeby mi podał oryginalne źródła. - Znasz Linklatera? - spytałam. Znów przesunęłam ciężar niesionych książek bardziej na biodro, aby odciążyć lewą rękę. - Nie, ale użyłem papieru firmowego Balliol College i wspomniałem o moim opiekunie z studiów, panu Cheesewright, który zna Linklatera osobiście. - Roger mrugnął uspokajająco, a ja się roześmiałam. Jego oczy lśniące przejrzystą zielenią, kontrastowały ze śniadą cerą. Chęć pomocy w odtworzeniu losów Jamiego Roger tłumaczył ciekawością historyka, ale w pełni zdawałam sobie sprawę, że jego zainteresowanie sięgało znacznie głębiej, w kierunku Brianny. Wiedziałam, że mojej córce on również nie jest obojętny. Pytanie tylko, czy on zdawał sobie z tego sprawę. Gdy już znaleźliśmy się w gabinecie świętej pamięci wielebnego Wakefielda, z ulgą rzuciłam książki na stół. Sama padłam na bujany fotel stojący przed kominkiem. Roger przyniósł mi z kuchni szklankę lemoniady. Oddech się wyrównał, gdy piłam cierpko-słodki napój, tętno natomiast znacznie przyspieszyło, gdy spojrzałam na imponujący stos przytaszczonych tomów. Czy nazwisko Jamiego figurowało na jednej z setek stron? Jeśli tak... dłonie trzymające zimną szklankę raptem zwilgotniały. Zdławiłam tę myśl w zarodku. Nie wybiegaj zbyt daleko w przyszłość, ostrzegłam się w duchu. Lepiej poczekać i zobaczyć, na czym stoimy. Roger przeglądał książki na półkach w gabinecie. Wielebny Wakefield był całkiem dobrym historykiem amatorem, a poza tym nigdy niczego nie wyrzucał. Listy, czasopisma, broszury, periodyki fachowe, stare wydania i współczesne edycje, upchnięte byle jak, zalegały wszystkie półki. Roger zawahał się. Po chwili jego ręka zawisła nad stosem książek ułożonych na pobliskim stoliku. Były autorstwa Franka. Niezłe osiągnięcie, sądząc z pochwał drukowanych na zakurzonych obwolutach. - Czytałaś to? - spytał Roger. Podniósł tom zatytułowany Jakobici. - Nie - odparłam. Wlałam do ust ostatni łyk lemoniady i zakrztusiłam się. - Nie - powtórzyłam. - Nie mogłam. - Po powrocie do współczesności stanowczo odmówiłam zajmowania się materiałami dotyczącymi historii Szkocji, mimo że Frank specjalizował się w badaniach osiemnastego wieku. Przekonana o śmierci Jamiego, zmuszona do życia bez niego, unikałam wszystkiego, co mogłoby mi go przypominać. Próżny wysiłek, nie było sposobu usunięcia z myśli rudowłosego Szkota, skoro samo istnienie Brianny budziło o nim wspomnienia. Mimo to nie mogłam czytać książek o niewiele wartym „Pięknym Księciu” i jego zwolennikach. - Rozumiem. Myślałem tylko, że może się orientujesz, czy jest sens szukać w tej monografii... czy mamy szansę natknąć się tutaj na jakąś użyteczną wskazówkę. - Urwał, jego twarz pokryła się ciemnym rumieńcem. - Czy... czy twój mąż... mam na myśli Franka - dodał pospiesznie... - czy powiedziałaś mu... o... - Głos ścichł zdławiony zakłopotaniem. - Oczywiście, że tak - odparłam odrobinę za ostro. - A co sobie wyobrażasz? Że po trzech latach nieobecności weszłam tak po prostu do jego biura i spokojnie oświadczyłam: „Cześć, kochanie, co byś zjadł dzisiaj na kolację”? - Nie, oczywiście, że nie - wymamrotał. Odwrócił się do mnie tyłem. Wzrok wciąż miał utkwiony w półkach z książkami. - Przepraszam - powiedziałam i zrobiłam głęboki wdech. - Miałeś prawo zapytać. Chodzi tylko o to, że... ta rana jest wciąż świeża. - Sama byłam zdumiona i przerażona, gdy się przekonałam, jak bardzo jeszcze krwawiła. Postawiłam szklankę na stole, tuż przy łokciu. Jeśli nadal będziemy drążyć ten temat, z pewnością przyda mi się coś mocniejszego od lemoniady. - Tak, powiedziałam mu o wszystkim. O kamiennym kręgu... o Jamiem... Wszystko. Przez chwilę Roger milczał. Potem zrobił pół obrotu, tak że uwidoczniły się tylko linie jego profilu. Nie patrzył na mnie, lecz w dół, na stos książek, na zamieszczoną na obwolucie fotografię Franka: szczupłego, ciemnowłosego i przystojnego, uśmiechającego się dla potomności. - Uwierzył? - spytał cicho. Wargi lepiły mi się od lemoniady. Oblizałam je starannie, zanim odpowiedziałam. - Nie. Początkowo nie. Myślał, że oszalałam. Odesłał mnie nawet do psychiatry. - Roześmiałam się krótko. Na samo wspomnienie jeszcze dzisiaj pięści same zaciskały mi się z wściekłości. - No, a potem? - Roger zwrócił się twarzą do mnie. Rumieniec zniknął już niemal zupełnie, tylko w oczach pozostał błysk ciekawości. - Co myślał? Zaczerpnęłam powietrza i zamknęłam oczy. - Nie mam pojęcia. Malutki szpitalik w Inverness rozsiewał obce zapachy, głównie kwasu karbolowego jako środka dezynfekcyjnego oraz krochmalu. Nie mogłam myśleć i starałam się nic nie czuć. Powrót okazał się znacznie bardziej przerażający niż wyprawa w przeszłość. Wtedy otaczała mnie ochronna warstwa wątpliwości i niewiary w to, gdzie się znajdowałam i czego doświadczałam. Ponadto żyła we mnie niegasnąca nadzieja ucieczki. Teraz aż zbyt dobrze się orientowałam, gdzie jestem, i wiedziałam, że nie mam dokąd uciekać. Jamie nie żył. Lekarze i pielęgniarki przemawiali do mnie łagodnie, karmili i poili, ale ja byłam wypełniona rozpaczą i przerażeniem; na nic innego nie starczało już miejsca. Powiedziałam im, jak się nazywam, gdy o to zapytali, ale potem nie odezwałam się ani słowem. Z zamkniętymi oczyma leżałam w czystym, białym łóżku i osłaniałam dłońmi brzuch. Wciąż na nowo przywoływałam z pamięci obrazy, które widziałam tuż przed wstąpieniem w kamienny krąg: tonące w deszczu wrzosowiska i twarz Jamiego. Wiedziałam, że gdy zbyt długo będę się przyglądać obecnemu otoczeniu, wywołane obrazy zblakną i zaczną zanikać, zostaną wyparte przez scenki zaczerpnięte z rzeczywistości: krzątające się pielęgniarki, wazon z kwiatami przy łóżku. W tajemnicy przed innymi przyciskałam palcem nasadę kciuka. Czerpałam pociechę z dotykania niewielkiej ranki, nacięcia w kształcie litery J. Zrobił je Jamie na moją prośbę: wtedy po raz ostatni mnie dotykał. Czasami śniłam o kilku ostatnich dniach powstania jakobitów. Wciąż na nowo stawał mi przed oczami mężczyzna w lesie - spał snem wiecznym pod przykryciem z niebieskawej pleśni. Albo Donald MacKenzie - umierał na gołych deskach strychu w Culloden. Widziałam obszarpanych żołnierzy z armii górali. Odpoczywali w błotnistych rowach: po raz ostatni przed rzezią. Budziłam się z krzykiem, a wtedy w nozdrza uderzał zapach środków dezynfekcyjnych, ktoś wypowiadał uspokajające słowa. Nic nie rozumiał, bo w moich uszach rozbrzmiewały gaelickie okrzyki z majaków. Po chwili znów ściskałam malutką rankę u nasady kciuka i zapadłam w sen. W pewnym momencie otworzyłam oczy i ujrzałam przed sobą Franka. Stał w drzwiach, jedną ręką przygładzał włosy. Nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Trudno się biedakowi dziwić. Leżałam oparta o poduszki i bez słowa go obserwowałam. Miał delikatne, czyste, arystokratyczne rysy i kształtną głowę z masą prostych, ciemnych włosów. Był bardzo podobny do swoich przodków, Jacka i Aleksa Randallów. A jednak się od nich różnił, czymś nieokreślonym, co wykraczało poza różnice w uformowaniu nosa czy ust. W jego rysach nie znalazłam śladu lęku i bezwzględności, uduchowienia Aleksa czy lodowatej arogancji Jacka. Szczupła twarz Franka była inteligentna i miła, trochę zmęczona, z lekkim zarostem i ciemnymi kręgami pod oczyma. Bez wątpienia jechał całą noc, żeby się tutaj dostać. - Claire? - Podszedł do łóżka. Odezwał się z wahaniem, jakby nie był pewien, czy to naprawdę ja. Sama nie byłam tego pewna, ale kiwnęłam twierdząco głową. - Cześć, Frank - powiedziałam szorstko i chrypliwie, jakbym odwykła od mówienia. Ujął moją dłoń, a ja mu na to pozwoliłam. - Czy wszystko... w porządku? - spytał po chwili. Patrzył na mnie, marszcząc czoło. - Spodziewam się dziecka. - W moim wzburzonym umyśle ta kwestia miała pierwszorzędne znaczenie. Nie zastanawiałam się, co powiem Frankowi, gdy go znów zobaczę, lecz słowa same się pojawiły. Poinformuję go o ciąży, on odejdzie, a ja zostanę z ostatnim wspomnieniem Jamiego oraz jego palącego dotyku na moim ciele. Frank ściągnął lekko twarz, ale nie wypuścił mojej dłoni z uścisku. - Wiem. Już słyszałem. - Nabrał powietrza, zrobił długi wydech. - Claire... czy możesz mi powiedzieć, co się z tobą działo? W głowie miałam kompletną pustkę. Wzruszyłam ramionami. - Myślę, że tak - odparłam. Z trudem zbierałam myśli. Nie chciałam o niczym mówić, ale czułam, że siedzący obok mnie mężczyzna ma prawo znać prawdę. Nie kierowało mną poczucie winy, przynajmniej na razie, jednak sumienie podpowiadało, że ciąży na mnie obowiązek wyjaśnień. Ostatecznie byłam jego żoną. - No więc... - zaczęłam - zakochałam się w kimś innym i... poślubiłam tego mężczyznę. Przykro mi - dodałam, gdy na twarzy męża pojawił się wyraz zaskoczenia i szoku. - Nic nie mogłam na to poradzić. Tego się nie spodziewał. Otwierał i zamykał usta, a rękę ściskał mi tak mocno, że z jękiem wyszarpnęłam ją z jego dłoni. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał ostrym głosem. - Gdzie byłaś, Claire? - Poderwał się na nogi i patrzył na mnie z góry. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy widzieliśmy się po raz ostami, wybierałam się do kamiennego kręgu na Craigh na Dun. - Tak? - Wyraz jego twarzy oscylował między gniewem a podejrzliwością. - No więc - oblizałam wargi, które zrobiły się całkiem suche - szczeliną przedostałam się do kamiennego kręgu i raptem znalazłam się w tysiąc siedemset czterdziestym trzecim roku. - Nie żartuj sobie, Claire! - Uważasz, że się wygłupiam? - Ta myśl wydała mi się tak absurdalna, że zaczęłam się śmiać, chociaż do dobrego humoru było mi bardzo daleko. - Przestań! Umilkłam. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w progu pojawiły się dwie pielęgniarki. Musiały się kręcić po korytarzu w pobliżu drzwi. Frank chwycił mnie za ramię. - Posłuchaj - wycedził przez zęby. - Jeszcze mi powiesz, gdzie byłaś i co robiłaś! Przekonasz się! - Właśnie ci mówię! Puść! - Usiadłam i wyszarpnęłam rękę z jego uścisku. - Przeszłam przez kamienie i cofnęłam się o dwieście lat. Nawet spotkałam twojego krwawego przodka, Jacka Randalla! Frank zamrugał, całkowicie zaskoczony. - Kogo? - Czarnego Jacka Randalla. Był żądnym krwi, obrzydliwym, plugawym zboczeńcem! Frank i pielęgniarki patrzyli na mnie z otwartymi ustami. W korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków i ożywionych rozmów. - Musiałam poślubić Jamiego Frasera, żeby uciec Jackowi Randallowi, ale potem... pokochałam Jamiego i zostałabym tam z nim, gdybym tylko mogła. On jednak odesłał mnie z powrotem z powodu Culloden i dziecka, i... - urwałam, gdy mężczyzna w lekarskim fartuchu przepchnął się obok pielęgniarek przez drzwi. - Frank, przykro mi - dodałam zmęczonym głosem. - Nie chciałam, żeby tak się stało. Próbowałam wrócić. Naprawdę. Ale nie zdołałam. A teraz jest za późno. Wbrew mojej woli łzy zaczęły mi się zbierać pod powiekami i powoli ściekać po policzkach. Płakałam trochę nad Jamiem i nad sobą, trochę nad dzieckiem, ale część łez poświęciłam także Frankowi. Pociągałam nosem, zaciskałam zęby, byle tylko nie wybuchnąć płaczem. - Posłuchaj - odezwałam się. - Wiem, że teraz nie będziesz chciał mieć ze mną nic wspólnego, i wcale cię za to nie winie. Tylko... tylko idź już sobie, dobrze? Zmienił się na twarzy. Cały gniew wyparował, zostało przygnębienie i trochę ciekawości. Przysiadł na brzegu łóżka, ignorując lekarza, który mierzył mi puls. - Nigdzie się nie wybieram - oświadczył łagodnie. Znów wziął mnie za rękę, chociaż usiłowałam temu przeszkodzić. - Kim był ten... Jamie? Zrobiłam głęboki, spazmatyczny wdech. Lekarz delikatnie trzymał mnie za nadgarstek drugiej ręki. Nadal próbował zmierzyć mi puls, a ja czułam się absurdalnie przerażona, jakby mnie właśnie brano do niewoli. Zdławiłam to uczucie i postarałam się mówić spokojnie. - James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser - oznajmiłam formalnie, oddzielając od siebie poszczególne wyrazy. W taki właśnie sposób Jamie po raz pierwszy w dniu naszego ślubu oficjalnie mi się przedstawił pełnym imieniem i nazwiskiem. Wspomnienie wywołało nowy strumień łez. Otarłam je ramieniem, bo obie ręce miałam zajęte. - Był góralem, z-zginął pod Culloden. - Nic nie pomagało, znowu płakałam. Łzy nie uśmierzały poczucia dojmującej straty i nie tłumiły rozpaczy, ale po prostu stanowiły jedyną dostępną mi reakcję na ból, którego w przeciwnym razie bym nie zniosła. Pochyliłam się lekko. Próbowałam choć trochę wyciszyć cierpienie. Z całej siły skoncentrowałam się na życiu, które niepostrzeżenie rozwijało się w moim brzuchu: jedyna spuścizna po Jamiem Fraserze. Frank i lekarz wymienili spojrzenia. Oczywiście, dla nich bitwa pod Culloden to jedynie fragment dość odległej przeszłości. Dla mnie - wydarzenie zaledwie sprzed dwóch dni. - Chyba powinniśmy dać pani Randall chwilę odpoczynku - zasugerował doktor. - Wydaje się mocno przygnębiona. Frank przeniósł niepewne spojrzenie z lekarza na mnie. - Cóż, z całą pewnością. Ale ja naprawdę chcę wiedzieć... o co tu chodzi, Claire. - Głaszcząc mnie po ręku, natknął się na srebrną obrączkę na serdecznym palcu prawej ręki. Schylił głowę, żeby ją dokładnie obejrzeć. Był to klejnocik ofiarowany mi przez Jamiego w prezencie ślubnym: szeroka srebrna wstążka utworzona ze splecionych w szkocki wzór pasm, z delikatnie grawerowanymi, stylizowanymi kwiatami ostu na łączeniach. - Nie! - krzyknęłam w panice, gdy Frank spróbował zdjąć mi obrączkę. Wyrwałam rękę i zwiniętą pięść przytuliłam do brzucha poniżej biustu. Osłoniłam pierścień lewą dłonią, na której wciąż widniał złoty krążek ofiarowany mi przez Franka w dniu ślubu. - Nie, nie możesz mi jej zabrać, nie pozwolę! To moja ślubna obrączka! - Ale posłuchaj, Claire... - wtrącił się lekarz. Przeszedł na drugą stronę łóżka i pochylony szeptał coś do ucha mojemu pierwszemu mężowi. Wychwyciłam tylko kilka słów: „...nie niepokoić żony akurat teraz. Szok...”. Raptem Frank zerwał się na równe nogi i na bardzo stanowcze żądanie lekarza opuścił pokój. Jednocześnie doktor dał głową sygnał jednej z pielęgniarek. Ledwie poczułam ukłucie igły. Byłam tak pogrążona w świeżej fali rozpaczy, że na nic nie zwracałam uwagi. Jak przez mgłę doszły mnie pożegnalne słowa Franka: - W porządku... ale, pamiętaj, Claire, i tak się wszystkiego dowiem! Potem otoczyła mnie błogosławiona ciemność. Spałam bardzo długo, bez snów. Roger przechylił karafkę i szczodrą ręką nalał trunku do szklanki. Z półuśmiechem wręczył naczynie Claire. - Babcia Fiony zawsze twierdziła, że whisky jest dobra na wszystko. - Widywałam gorsze środki. - Claire wzięła szklaneczkę i odpowiedziała mu również półuśmiechem. Roger nalał także sobie. Usiadł obok Claire i powoli sączył alkohol. - Próbowałam się go pozbyć - oświadczyła znienacka. - To znaczy Franka. Powiedziałam, że nigdy nie zrozumie moich odczuć, bez względu na to, co w jego mniemaniu naprawdę się zdarzyło. Oświadczyłam, że dam mu rozwód, że musi odejść i zapomnieć o mnie... że powinien kontynuować życie, które zaczął budować beze mnie. - Jednak tego nie zrobił - zauważył Roger. Pochylił się, żeby zapalić stary elektryczny kominek. Teraz, gdy słońce już zaszło, w pokoju robiło się coraz chłodniej. - Z powodu twojej ciąży? - domyślił się. Claire przez moment patrzyła na niego ostrym wzrokiem, potem uśmiechnęła się trochę krzywo. - Tak, właśnie dlatego. Oznajmił mi, że tylko ostatni łajdak porzuciłby ciężarną kobietę pozbawioną środków do życia. A zwłaszcza taką, której władze umysłowe pozostawiają wiele do życzenia - dodała ironicznie. - Nie byłam tak zupełnie pozbawiona materialnych zasobów, wujek Lamb pozostawił mi drobną sumkę, ale też trzeba przyznać, że Frank w żadnym razie nie należał do łajdaków. - Omiotła spojrzeniem półki, gdzie stały prace historyczne jej męża. Grzbiety tomów połyskiwały w świetle lampy. - Był bardzo przyzwoitym człowiekiem - stwierdziła miękko. Pociągnęła kolejny łyk i przymknęła oczy. - Ale też... wiedział albo podejrzewał, że sam nie mógłby mieć dzieci. Mocny cios dla człowieka tak żywo zainteresowanego genealogią. Snuł rozważania dynastyczne. - Tak, rozumiem - powiedział wolno Roger. - Ale chyba nie czułby się dobrze w roli ojca dziecka poczętego przez innego mężczyznę? Znów spoczęło na nim spojrzenie orzechowych oczu, ale tym razem łagodniejsze pod wpływem whisky i wspomnień. - W zaistniałej sytuacji ojciec dziecka pozostawał nieznany, bo Frank w nic nie uwierzył, co mówiłam o Jamiem. No, a skoro nie wiedział, kim był tamten mężczyzna, a co gorsza uważał, że ja także tego nie wiedziałam, tylko pod wpływem szoku wymyśliłam sobie całą bajkę... więc, cóż, nikt na tym świecie nie mógłby mu rzucić w twarz, że to nie jego dziecko. A już z pewnością nie ja - dodała z prawie nieuchwytną nutką goryczy. Claire przełknęła kolejny łyk, na tyle duży, że oczy lekko zaszły jej łzami. Dobrą chwilę poświęciła na ich wytarcie. - Zresztą, aby już nie mieć co do tego żadnych wątpliwości, wywiózł mnie stąd. Do Bostonu - ciągnęła. - Zaproponowano mu dobre stanowisko w Harvardzie, gdzie nikt nas nie znał. I tam urodziła się Brianna. Rozpaczliwy płacz obudził mnie po raz kolejny. Poszłam do łóżka o szóstej trzydzieści. Przedtem już pięciokrotnie wstawałam w nocy do dziecka. Rzuciłam półprzytomne spojrzenie na zegar. Była dopiero siódma. Z łazienki dobiegał radosny śpiew. Głos Franka przy słowach „Panuj, Brytanio” wzniósł się ponad szum wody. Leżałam w łóżku i zastanawiałam się, czy zdołam wytrzymać ten płacz do czasu, gdy Frank wyjdzie spod prysznica i przyniesie mi Briannę. Ręce i nogi miałam ciężkie jak ołów z wyczerpania. Dziecko, jakby się domyślało, co mi przyszło do głowy, i rozkrzyczało się jeszcze głośniej. Płacz małej okresowo przechodził w ostry wrzask, od czasu do czasu przerywany gwałtownym wdechem powietrza. Odrzuciłam okrycie i zerwałam się na nogi, poganiana taką samą paniką, z jaką podczas drugiej wojny światowej witałam naloty Luftwaffe. Poczłapałam wzdłuż chłodnego korytarza do pokoju dziecinnego. Trzymiesięczna Brianna leżała na wznak z buzią czerwoną od krzyku. Byłam tak otępiała z braku snu, iż długo docierało do mojej świadomości, że przecież przed swoim odejściem położyłam córeczkę na brzuszku. - Najdroższa moja! Obróciłaś się! Zupełnie sama! - Przerażona swoim wyczynem Brianna wymachiwała różowymi piąstkami i wrzeszczała coraz głośniej. Powieki miała mocno zaciśnięte. Wzięłam maleństwo na ręce, poklepałam po plecach i zamruczałam w czubek główki pokrytej rudawym meszkiem. - Och, mój najdroższy skarbie! Jesteś taką mądrą dziewczynką! - A to co? - Frank stanął w progu pokoju, wycierając ręcznikiem głowę, drugim owinął sobie biodra. - Czy Briannie coś się stało? Podszedł do nas, wyglądał na zmartwionego. Im bardziej zbliżał się termin porodu, tym gwałtowniej kończyła się nasza wytrzymałość nerwowa. Frank był ciągle podenerwowany, a ja przerażona: żadne z nas nie miało pojęcia, jak ułożą się między nami stosunki, gdy na świecie pojawi się dziecko Jamiego Frasera. Kiedy pielęgniarka wyjęła Briannę z łóżeczka i podała ją domniemanemu ojcu ze słowami: „A oto pańska córeczka”, twarz Franka przypominała maskę bez wyrazu. Dopiero po chwili, gdy spojrzał na malutką buzię, równie doskonałą, jak pączek róży, jego rysy zmiękły, pojawił się w nich zachwyt. W ciągu tygodnia mała zawładnęła nim całkowicie, należał do niej duszą i ciałem. Zwróciłam się do Franka z uśmiechem: - Przekręciła się na brzuszek! Sama! - Naprawdę? - Zarośniętą twarz męża rozjaśnił zachwyt. - Dość wcześnie, jak na taki wyczyn, prawda? - Owszem. Doktor Spock twierdził, że dziecko ma na to jeszcze co najmniej miesiąc! - A co on tam wie! Chodź tutaj, ślicznotko. Daj tatusiowi całusa za to, że jesteś przedwcześnie rozwinięta. - Podniósł miękkie ciałko w wygodnych różowych śpioszkach i ucałował nosek w kształcie guziczka. Brianna kichnęła. Oboje się roześmialiśmy. Gwałtownie przestałam. Nagle uświadomiłam sobie, że śmiałam się po raz pierwszy od roku, a poza tym po raz pierwszy śmiałam się razem z Frankiem. Mojemu mężowi przyszła do głowy ta sama myśl. Nasze spojrzenia się spotkały nad głową Brianny. W orzechowych oczach Franka pojawiła się czułość. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż byłam lekko rozdygotana, bo stał przede mną prawie nagi. Kropelki wody ściekały po szczupłych ramionach i lśniły na gładkiej, smagłej skórze piersi. Naszą idyllę niespodziewanie przerwała ostra woń spalenizny. - Kawa! - Frank bezceremonialnie wcisnął Briannę w moje ramiona i rzucił się w stronę kuchni. Oba ręczniki zostały u moich stóp. Uśmiechnęłam się na widok gołych, świecących bielą pośladków. Poszłam za mężem statecznym krokiem, z dzieckiem na ręku. Stał przy zlewie, nagi, wśród niemile pachnących oparów, które unosiły się z przypalonego dzbanka do parzenia kawy. Oparłam sobie Briannę na biodrze i drugą ręką zaczęłam przeszukiwać szafkę. - Obawiam się, że nie ma już herbaty pomarańczowej, została tylko zwykła, w torebkach. Frank skrzywił się z obrzydzeniem. Jako pełnokrwisty Anglik wolałby chłeptać wodę wprost z sedesu, niż napić się torebkowej herbaty. Opakowanie Liptona zostawiła pani Grossman, nasza dochodząca raz w tygodniu sprzątaczka. Ona z kolei uważała parzenie herbaty z liści za coś wyjątkowo brudnego i obrzydliwego. - Nie, kupię sobie kawę po drodze na uniwersytet. Och, a propos, pamiętasz, że zaprosiliśmy na dzisiejszy obiad dziekana z żoną? Pani Hinchcliffe ma przynieść prezent dla Brianny. - A, prawda - odparłam bez entuzjazmu. Zdążyłam już poznać Hinchcliffe’ów i wcale nie paliłam się do kolejnego spotkania. Wypadało jednak zdobyć się na wysiłek. Westchnęłam w duchu, przełożyłam dziecko na drugą stronę i sięgnęłam do szuflady po ołówek, żeby zrobić listę zakupów. Brianna wtuliła buzię w mój czerwony, zdobiony aksamitem szlafrok. Mlaskała przy tym i pochrząkiwała głośno. Najwyraźniej szukała sutka. - Chyba nie jesteś znowu głodna? - powiedziałam do czubka maleńkiej głowy. - Nie minęły jeszcze dwie godziny od ostatniego karmienia. - Jednak w odpowiedzi na zachowanie niemowlęcia z piersi zaczęło mi się sączyć mleko. Po chwili więc siedziałam i szykowałam się do karmienia. - Pani Hinchcliffe twierdzi, że nie należy dawać dziecku piersi za każdym razem, kiedy zapłacze - zauważył Frank. - W ten sposób tylko się je rozpieszcza. Należy się trzymać ścisłych godzin karmienia. Nie po raz pierwszy mój mąż przytaczał opinie pani Hinchcliffe odnoszące się do wychowania dzieci. - No to ją rozpieszczę - odparłam chłodno, nie patrząc na Franka. Małe usteczka zacisnęły się gwałtownie i Brianna zaczęła ssać z ogromnym apetytem. Wiedziałam też, że w opinii pani Hinchcliffe karmienie piersią jest i wulgarne, i niehigieniczne. Byłam innego zdania, zwłaszcza że w pamięci miałam cały szereg osiemnastowiecznych niemowlaków z zadowoleniem ssących matczyną pierś. Frank westchnął, ale nie powiedział już ani słowa. Po chwili odłożył uchwyt do garnków i ruszył w kierunku drzwi. - A zatem - odezwał się speszony - widzimy się około szóstej. Czy ci coś przynieść, żebyś nie musiała wychodzić z domu? Uśmiechnęłam się do niego przelotnie: - Dziękuję, dam sobie radę. - To dobrze. - Przez chwilę stał niezdecydowany, podczas gdy ja układałam Bree wygodniej na kolanach, tak że w zgięciu ramienia spoczęła główka dziecka. Krągłość małego łebka harmonizowała z krzywizną pełnych piersi. Podniosłam wzrok. Frank z napięciem obserwował mój na pół obnażony biust. Zerknęłam w dół i dostrzegłam początki erekcji. Szybko pochyliłam się nad dzieckiem, żeby ukryć wypieki na twarzy. - Do widzenia - wymamrotałam z ustami przy główce małej. Przez chwilę stał nie poruszony, potem pocałował mnie w policzek. Jego ciepłe ciało znalazło się niepokojąco blisko. - Do widzenia, Claire - odparł miękko. - Zobaczymy się wieczorem. Nie zajrzał już do kuchni przez wyjściem, miałam więc możliwość nakarmienia Brianny i doprowadzenia emocji do stanu równowagi. Od powrotu z przeszłości ani razu nie widziałam męża nagiego, zawsze ubierał się w łazience albo w garderobie. Nigdy też, aż do dzisiejszego ostrożnego cmoknięcia, nie próbował mnie całować. Moja ciąża była mocno zagrożona, co wykluczało dzielenie z Frankiem łóżka, nawet gdybym miała na to ochotę. A nie miałam. Powinnam zauważyć, że to nadchodzi, ale niczego nie spostrzegłam. Pogrążona najpierw w absolutnej rozpaczy, potem w apatii i odrętwieniu związanym z nadchodzącym macierzyństwem usuwałam ze świadomości wszystko, co nie wiązało się z rosnącym brzuchem. Po przyjściu Brianny na świat żyłam od jednego karmienia do drugiego, a te krótkie momenty, kiedy mogłam trzymać jej miękkie ciałko tuż przy piersi, przynosiły chwilowe wytchnienie od myśli i wspomnień, płynące z czysto zmysłowej przyjemności dotykania i przytulania córki. Frank również pieścił małą i chętnie się z nią bawił. Nieraz zasypiał w ulubionym głębokim fotelu z dzieckiem wyciągniętym na swym długim i chudym ciele. W cichej zgodzie chrapali oboje w najlepsze, a delikatny różowy policzek wtulał się w męską pierś. My dwoje natomiast nie dotykaliśmy się wzajemnie, a nawet o niczym ważnym nie rozmawialiśmy. Ograniczaliśmy się wyłącznie do wymiany podstawowych, codziennych informacji. Jedynym wspólnym tematem była oczywiście Brianna. Moje maleństwo znalazło się w centrum zainteresowania nas obojga. W tym jednym punkcie osiągaliśmy natychmiastowe porozumienie i mogliśmy zbliżyć się do siebie na odległość ramienia. A teraz nagle się okazało, że taką odległość Frank przestał uważać za bliską. Mogłam to zrobić, przynajmniej fizycznie. Tydzień wcześniej wypadła mi kontrolna wizyta u lekarza. Pan doktor przymrużył oko, po ojcowsku klepnął mnie w tyłek i zapewnił, że w każdej chwili mogę podjąć „relacje” ze swoim mężem. Wiedziałam, że podczas mojej nieobecności Frank nie żył w celibacie. Miał blisko pięćdziesiąt lat, ale nadal był bardzo przystojny: szczupły i muskularny, z ciemną lśniącą czupryną. Na wszystkich przyjęciach kobiety kręciły się wokół niego niczym pszczoły wokół słoika z miodem i wydawały z siebie pomruki seksualnego podniecenia. Zwłaszcza jedna dziewczyna o brązowych włosach zwróciła na siebie moją uwagę. Pojawiła się na przyjęciu dla pracowników wydziału. Przez długi czas tkwiła w kącie i znad kieliszka spoglądała na Franka smutnymi oczyma. Potem po pijanemu zaczęła się mazać i została odstawiona do domu przez dwie przyjaciółki, które kolejno rzucały na Franka i na mnie złe spojrzenia. Stałam u jego boku, w ciążowej sukience w kwiatki. Trzeba jednak Frankowi przyznać, że w tych sprawach zachowywał dyskrecję. Na noc zawsze wracał do domu i zadawał sobie wiele trudu, żeby na kołnierzyku koszuli nie pozostawały ślady szminki. A teraz najwyraźniej zamierzał powrócić na łono rodziny. Miał do tego prawo: ostatecznie znów byłam jego żoną. Na przeszkodzie stał tylko jeden problem. To nie do Franka wyciągałam ręce, gdy budziłam się w środku nocy. To nie jego gładkie, gibkie ciało widziałam we śnie i podniecało mnie tak, że byłam mokra i z trudem łapałam powietrze, a moje serce waliło głucho od wspomnień tych częściowo zapomnianych pieszczot. Ale już nigdy nie będzie mi dane dotknąć upragnionego mężczyzny. - Jamie - szeptałam. - Och, Jamie. - Rankami płakałam, a moje łzy zdobiły rudy meszek na główce Brianny. W dziennym świetle błyszczały niczym perły i brylanty. Nie był to dobry dzień. Brianna odparzyła sobie pupę i była rozdrażniona. Niemal bez przerwy domagała się, żeby ją brać na ręce. Naprzemiennie ssała i grymasiła, co chwilę pluła, brudząc i mocząc mi ubranie. Przed jedenastą aż trzy razy musiałam zmieniać bluzkę. Ciężki stanik, przeznaczony dla karmiących matek, otarł mi skórę pod pachami. Bolały mnie sutki. Gdy pracowicie porządkowałam dom, spod podłogi rozległ się brzęk i regulator ogrzewania podłogowego z cichym westchnieniem wyzionął ducha. - Nie, następny tydzień mi nie odpowiada - powiedziałam przez telefon majstrowi. Rzuciłam okiem w stronę okna. Zimna lutowa mgła groziła wdarciem się przez szpary i otoczeniem nas ze wszystkich stron. - W domu jest tu zaledwie pięć stopni, a ja mam trzymiesięczne niemowlę! - Wspomniane maleństwo siedziało w swym foteliku, opatulone we wszystkie możliwe koce, i darło się na całe gardło. Ignorując wypowiedź rozmówcy, przez dobrych kilka sekund trzymałam słuchawkę tuż koło szeroko rozwartej buzi Brianny. - Przekonał się pan? - spytałam, gdy znów przyłożyłam słuchawkę do ucha. - W porządku, proszę pani - odparł zrezygnowany głos. - Zajrzę dziś po południu, między dwunastą a szóstą. - Między dwunastą a szóstą? Nie może pan dokładniej określić czasu? Muszę wyjść po zakupy - zaprotestowałam. - Nie pani jedna ma awarię ogrzewania w domu - warknął i przerwał połączenie. Spojrzałam na zegar: wpół do dwunastej. Nie miałam cienia szans, żeby kupić wszystko w trzydzieści minut. Zakupy w towarzystwie niemowlęcia stanowiły dwugodzinną ekspedycję, wymagającą bogatego wyposażenia i olbrzymich nakładów energii. Zgrzytając zębami, zadzwoniłam do bardzo drogiego supermarketu. Zamówiłam niezbędne produkty i poprosiłam o dostawę do domu. W końcu zajęłam się dzieckiem, które kolorem przypominało już bakłażan i rozsiewało wokół siebie niemiłą woń. - Ojej, kochanie. Zaraz ci będzie znacznie milej - przemawiałam kojąco podczas ścierania brązowej mazi z mocno zaczerwienionej pupki. Mała wygięła się w łuk, byle jak najdalej odsunąć pośladki od lepkiej myjki, i rozkrzyczała się jeszcze głośniej. Rozsmarowałam grubą warstwę wazeliny i założyłam Briannie dziesiątą już tego dnia pieluchę; dostawy czystych pieluch spodziewano się dopiero nazajutrz. W całym domu cuchnęło amoniakiem. - No już, najdroższa, spokojnie. - Kołysałam ją na ręku, poklepywałam, ale córeczka ignorowała moje wysiłki i dalej krzyczała ile sił w płucach. Nie mogłam jej za to winić: biedna pupka wyglądała jak piwonia. Należałoby położyć dziecko nago na jakimś ręczniku, ale przy braku ogrzewania było to niemożliwe. Obie miałyśmy na sobie grube swetry i ciężkie zimowe kurtki, co sprawiało, że częste karmienie stało się jeszcze większą udręką niż zwykle; dokopywanie się do piersi zajmowało długie minuty, a w tym czasie dziecko krzyczało wniebogłosy. Brianna nie zmrużyła oka na dłużej niż dziesięć minut, w konsekwencji czuwałam i ja. Kiedy wreszcie o czwartej obu nam jednocześnie udało się zdrzemnąć, już po piętnastu minutach zostałyśmy brutalnie wyrwane ze snu przez hałaśliwe przybycie montera. Głośno dobijał się do drzwi. Wcześniej nie zadał sobie trudu odłożenia wielkiego, metalowego klucza do rur. Jedną ręką tuliłam dziecko do piersi, drugą zabrałam się za przyrządzanie obiadu. Z piwnicy dochodziły zgrzyty i gwałtowne walenia. - Niczego nie obiecuję, ale na razie ma pani ciepło. - Monter pojawił się znienacka. Wytarł smugę smaru z pomarszczonego czoła i pochylił się nad Brianną. Dziecko w miarę spokojnie leżało na moim ramieniu i głośno ssało własny kciuk. - No, i jak ci ten palec smakuje, skarbie? - spytał. - Wie pani, mówią, że nie należy pozwalać dziecku na ssanie kciuka - poinformował mnie, prostując się. - Wykrzywia zęby, a potem trzeba je prostować. - Naprawdę? - wycedziłam. - Ile jestem panu winna? Pół godziny później kurczak leżał już w brytfannie: nafaszerowany, zszyty, obłożony rozdrobnionym czosnkiem, gałązkami rozmarynu i skórką cytryny. Jeszcze parę kropel soku cytrynowego na wysmarowane masłem mięso i mogłam wsadzić ptaka do pieca, i zabrać się za przebieranie Brianny i siebie. Kuchnia wyglądała tak, jakby buszował po niej niedoświadczony złodziej: wszystkie szafki były otwarte, na blatach poniewierały się rozmaite narzędzia kuchenne. Po drodze zasunęłam kilka szuflad. Zamknęłam też drzwi do kuchni. Miałam nadzieję, że powstrzyma to panią Hinchcliffe od zaglądania do środka, bo na jej dobre wychowanie nie można było liczyć. Frank kupił dla Brianny piękną różową sukienkę. Koronki wokół dekoltu budziły moje zastrzeżenia, ale mimo wszystko sprawiały wrażenie delikatnych. - Cóż, spróbujemy - oświadczyłam córce. - Tatuś chciałby, żebyś ładnie wyglądała. Postaraj się tego nie zapluć! Brianna zamknęła oczy, wyprężyła się parę razy, chrząknęła i zrobiła kupę. - Och, znakomicie! - powiedziałam szczerze. Oznaczało to zmianę prześcieradła w łóżeczku, ale przynajmniej pupie nie groziło mocniejsze odparzenie. Po uprzątnięciu kupy i założeniu świeżej pieluchy starannie wytarłam małej nos i buzię, strzepnęłam różową sukienkę i ostrożnie przełożyłam ją przez główkę córki. Brianna mrugnęła do mnie, zagulgotała z zachwytu i pomachała piąstkami. Opuściłam głowę i zrobiłam: „Pufff!” prosto w jej pępek, co wywołało szaloną radość dziecka. Powtórzyłyśmy tę zabawę jeszcze parę razy, zanim zabrałam się za uciążliwą pracę, czyli zakładanie sukienki. Brianna nie polubiła nowego stroju. Gdy próbowałam wcisnąć jej pulchne łapki w bufiaste rękawy, rozpłakała się rozdzierająco. - Co się stało? - spytałam zaskoczona. Znałam już wszystkie rodzaje jej płaczu, w większości przypadków wiedziałam także, co chciała nimi wyrazić, lecz tym razem krzyk był inny: brzmiał w nim lęk i ból. - O co chodzi, kochanie? Wrzeszczała zajadle, po policzkach ciekły łzy. Gorączkowo odwróciłam ją na brzuszek. Sądziłam, że dostała nagłego ataku kolki, ale nie podciągała kolan po sobie w górę. Walczyła zaciekle. Dopiero gdy przewróciłam ją ponownie, żeby wziąć na ręce, zauważyłam długą czerwoną pręgę na wewnętrznej stronie machającego ramienia. W materiale sukienki została szpilka, która zadrapała skórę, gdy naciągałam rękaw na pulchną łapkę. - Och, dziecinko! Przepraszam! Mamusi jest bardzo przykro! - Pociekły mi łzy, gdy usuwałam szpilkę. Przytuliłam dziecko i pogłaskałam uspokajająco. Usiłowałam wyciszyć także własne przerażenie i poczucie winy. Oczywiście, że nie miałam zamiaru jej skaleczyć, ale przecież ona tego nie wiedziała. - Moja najdroższa - wymruczałam. - Już dobrze. Tak, mamusia cię kocha, wszystko w porządku. - Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy w materiale nie ma szpilek? A w ogóle co za idiota pakuje niemowlęce ubranka, posługując się szpilkami? Targana naprzemiennie wściekłością i poczuciem winy ubrałam Briannę, otarłam jej buzię i zaniosłam do sypialni. Położyłam ją na łóżku, a sama pospiesznie przebrałam się w przyzwoitą spódnicę i świeżą bluzkę. Dzwonek odezwał się, gdy naciągałam rajstopy. Na jednej stopie zauważyłam dziurę, ale nie miałam już czasu, żeby temu zaradzić. Wepchnęłam nogi w przyciasne pantofelki ze skóry aligatora, porwałam Briannę i pospieszyłam do drzwi. Za progiem stał Frank, zbyt obładowany pakunkami, żeby posłużyć się kluczem. W wolną rękę wzięłam od niego wszystko i położyłam na stole w holu. - Obiad gotowy, skarbie? Przyniosłem nowy obrus i serwetki. Nasze są już podniszczone. No i wino, rzecz jasna. - Uniósł butelkę, uśmiechnął się, potem zmierzył mnie wzrokiem i spoważniał. Z dezaprobatą przenosił spojrzenie z moich rozczochranych włosów na bluzkę przed sekundą ubrudzoną ulanym mlekiem. - Claire, na Boga - powiedział. - Powinnaś się trochę wyszykować! Nie masz przecież nic innego do roboty. Całe dnie spędzasz w domu. Nie mogłaś poświęcić kilku minut na... - Nie - odparłam głośno. Całkowicie wyczerpana wepchnęłam mu Briannę w ramiona. Dziecko znowu marudziło. - Nie - powtórzyłam. Wyjęłam z jego rąk butelkę wina. Nie stawiał oporu. - Nie! - wrzasnęłam i tupnęłam nogą. Machnęłam butelką. Frank zdołał odskoczyć. Trafiłam prosto we framugę. Czerwone bryzgi beaujolais przeleciały przez próg, na podłogę posypały się odłamki szkła. Połyskiwały w świetle wpadającym przez otwór wejściowy. Część butelki, która mi pozostała w ręku, rzuciłam w azalie i tak jak stałam, bez płaszcza, pobiegłam ścieżką prosto w lodowatą mgłę. Koło furtki minęłam zaskoczonych Hinchcliffe’ów, którzy pojawili się pół godziny przed czasem. Prawdopodobnie chcieli przyłapać mnie na domowych niedociągnięciach. Miałam nadzieję, że obiad sprawi im przyjemność. Ciepły nawiew w samochodzie skierowałam na stopy. Jechałam zupełnie bez celu, dopóki się nie okazało, że bak jest niemal pusty. Nie zamierzałam wracać do domu, przynajmniej na razie. Jakaś całonocna kawiarnia? W tym momencie uświadomiłam sobie, że jest piątek i dochodzi północ. Mimo wszystko było takie miejsce, do którego mogłam pojechać. Zawróciłam w kierunku przedmieścia, gdzie mieszkaliśmy, i ruszyłam do kościoła Świętego Finbara. O tak późnej porze kaplica była już zamknięta. Obawiano się kradzieży albo aktów wandalizmu. Dla spóźnionych adoratorów tuż pod klamką zainstalowano elektroniczny zamek. Przyciśnięcie trzech guzików w odpowiedniej kombinacji zwalniało zapadkę i umożliwiało wejście do środka. Wolnym krokiem przeszłam na tyły kaplicy. Musiałam wpisać swoje nazwisko do książki wejść, umieszczonej u stóp figury świętego Finbara. - Finbar? - powtórzył z niedowierzaniem Frank, gdy pierwszy raz o nim usłyszał. - Przecież nie ma takiego świętego. - A właśnie, że jest - upierałam się z satysfakcją. - Był biskupem w Irlandii, żył w dwunastym wieku. - Aaa, Irlandczyk - skwitował lekceważąco Frank. - To wszystko wyjaśnia. Ale w żaden sposób nie potrafię zrozumieć... - urwał, najwyraźniej szukał odpowiednich słów, żeby pytanie zabrzmiało taktownie. - Eee... no, cóż... dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego bierzesz udział w Nieustającej Adoracji. Nigdy przedtem nie zdradzałaś żadnych zapędów do dewocji, podobnie zresztą jak ja. I nie chodzisz na msze. Ojciec Beggs co tydzień dopytuje się o ciebie. Potrząsnęłam głową. - Naprawdę nie wiem, jak to wyjaśnić, Frank. Po prostu odczuwam potrzebę... takiego postępowania. - Zerknęłam na niego bezradnie. - Tam jest... tak spokojnie - zakończyłam. Otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko odwrócił się i potrząsnął głową. Wokół panował spokój. O tej godzinie przykościelny parking był prawie pusty. Tylko jeden samochód połyskiwał tajemniczą czernią pod latarnią łukową. Należał do dyżurnego adoratora. Wpisałam się do książki i przeszłam dalej. Zakasłałam cicho, żeby taktownie zwrócić uwagę dyżurnego na swoją obecność, bez zwracania się do niego bezpośrednio. Był to potężnie zbudowany mężczyzna w obcisłej, żółtej wiatrówce. Uklękłam za nim. Po chwili podniósł się, przyklęknął przed ołtarzem i ruszył w stronę drzwi. Po drodze kiwnął mi głową. Drzwi zatrzasnęły się i zostałam sama, jeśli nie liczyć Sakramentu ustawionego na ołtarzu w wielkiej, złotej, lśniącej niczym słońce monstrancji. Obok stały dwie wysokie świece. Białe i gładkie paliły się równym płomieniem w nieruchomym powietrzu. Przymknęłam oczy. Wsłuchałam się w ciszę. Wydarzenia całego dnia tłukły mi się po głowie, tworzyły chaos myśli i uczuć. Spacer bez płaszcza spowodował, że cała trzęsłam się z zimna. Powoli zaczęłam się rozgrzewać. Dłonie, zaciśnięte w pięści, rozluźniły się i swobodnie spoczęły na kolanach. Na koniec, jak zwykle w tym miejscu, przestałam myśleć. Sama nie wiedziałam, czy był to rezultat stanięcia w obliczu wieczności, czy też zwyczajnego poddania się krańcowemu wyczerpaniu, ale moje poczucie winy wobec Franka zelżało. Osłabł także dojmujący żal, przycichła tęsknota za Jamiem. Nawet ustawiczny wpływ macierzyństwa na moje uczucia zmalał do poziomu szumów, nie głośniejszych niż bicie serca, regularne i kojące w ciemnej kaplicy. - Och, Boże - wyszeptałam. - Polecam Twojej łasce duszę sługi Twego, Jamiego. - I moją, dodałam w duchu. Siedziałam nieruchomo i obserwowałam odblask płomyków świec, pełgający po złotej powierzchni monstrancji, póki nie dosłyszałam w przejściu za moimi plecami cichych kroków następnego adoratora. Po chwili nowo przybyły ciężko przyklęknął. Przez całą dobę, godzina po godzinie, trwały te jednoosobowe dyżury. Błogosławiony Sakrament nigdy nie pozostawał sam. Po kilku minutach podniosłam się z kolan i wyślizgnęłam z ławki. Pochyliłam przed ołtarzem głowę. W drodze na tyły kaplicy dojrzałam jakąś postać siedzącą w ostatnim rzędzie, w cieniu posągu świętego Antoniego. Gdy podeszłam bliżej, mężczyzna wstał. Między ławkami ruszył ku przejściu, żeby wyjść mi naprzeciw. - Co ty tu robisz? - spytałam szeptem. Frank wskazał głową nowego adoratora, pogrążonego już w kontemplacji. Ujął mnie za łokieć i lekko pociągnął w stronę wyjścia. Z awanturą zaczekałam, aż zamkną się za nami drzwi kaplicy. Dopiero wtedy wyrwałam się i stanęłam twarzą w twarz z mężem. - Co jest? - rzuciłam gniewnie. - Dlaczego za mną przyszedłeś? - Martwiłem się o ciebie. - Wskazał ręką na parking, gdzie jego wielki buick roztaczał opiekę nad moim małym fordem. - Poruszanie się o tej porze jest dość niebezpieczne dla kobiety. Przyszedłem, żeby cię zabrać do domu. To wszystko. Nawet słowem nie wspomniał o Hinchcliffe’ach czy o proszonym obiedzie. Moja irytacja częściowo się rozpłynęła. - Och, a co zrobiłeś z Brianną? - Poprosiłem naszą sąsiadkę, starą panią Munsing, żeby nastawiała uszu, czy dziecko nie płacze. Ale mała spała jak suseł i nie sądzę, żeby się obudziła. A teraz chodź, bo zimno. Faktycznie; lodowaty wiatr znad zatoki tworzył białe wiry wokół latarni łukowych. Ubrana tylko w cienką bluzkę trzęsłam się jak galareta. - Spotkamy się w domu - powiedziałam. Gdy weszłam do pokoju dziecinnego, by upewnić się, że z Brianną wszystko w porządku, przyjemnie otuliło mnie ciepło. Córeczka wciąż jeszcze spała, ale dość niespokojnie kręciła rudą główką, otwierając i zamykając buzię niczym ryba wyciągnięta z wody. - Robi się głodna - szepnęłam do Franka. Wszedł do pokoju w ślad za mną i ponad moim ramieniem z upodobaniem przyglądał się dziecku. - Lepiej ją nakarmię, zanim pójdę do łóżka. Będzie dłużej spała rano. - Zrobię ci coś ciepłego do picia - powiedział i wymknął się do kuchni, gdy ja brałam na ręce śpiący, ciepły tobołek. Wyssała pokarm tylko z jednej piersi, ale było widać, że jest najedzona. Miękkie usta, jeszcze pełne mleka oderwały się od sutka, główka ciężko spoczęła na moim ramieniu. Ani łagodne potrząsanie, ani ciche wołanie nie zdołały nakłonić maleństwa do ssania z drugiej strony. W końcu dałam za wygraną. Delikatnie poklepałam Briannę. Rozległo się słabe, ale pełne kontentacji beknięcie, po którym dał się słyszeć miarowy oddech absolutnego zaspokojenia. Położyłam swoją pociechę do łóżeczka. - Zasnęła? - Frank naciągnął na Briannę kocyk ozdobiony żółtymi wiewiórkami. - Tak. - Siedziałam w biurowym fotelu, zbyt wyczerpana fizycznie i psychicznie, żeby się podnieść. Frank stanął za mną i lekko położył rękę na moim ramieniu. - A więc on nie żyje? - spytał łagodnie. Na końcu języka miałam uwagę, że przecież już mu to mówiłam, ale powstrzymałam się. Zamknęłam usta i tylko skinęłam głową. Kołysałam się powoli i wpatrywałam w ciemne łóżeczko z jego malutką mieszkanką. Prawa pierś boleśnie mi obrzmiała. Bez względu na to, jak bardzo byłabym zmęczona, i tak nie zdołałabym zasnąć bez uprzedniego ściągnięcia nadmiaru pokarmu. Westchnęłam z rezygnacją i sięgnęłam po odciągacz do mleka, niezgrabne, śmiesznie wyglądające gumowe urządzenie. Używanie go nie przydawało godności i było nieporęczne, ale wolałam to od przemoczenia pościeli mlekiem i ostrego bólu, który obudziłby mnie za godzinę. Machnęłam na Franka, żeby wyszedł. - Kładź się spać. To mi zajmie tylko parę minut, ale muszę... Zamiast wyjść czy odpowiedzieć, wyjął mi odciągacz z ręki i położył na stole. Zupełnie jakby poruszane niezależnie, bez udziału Franka, jego ręce wolno uniosły się w ciepłej ciemności pokoju dziecinnego i łagodnie objęły powiększoną pierś. Jego głowa opadła niżej. Wargi delikatnie zamknęły się na sutku. Jęknęłam. Czułam niemal bolesne kłucie, gdy mleko przepływało wąskimi przewodami. Położyłam dłoń na głowie Franka i przyciągnęłam ją bliżej ku sobie. - Mocniej - szepnęłam. Jego usta były miękkie, ich nacisk bardzo łagodny. Nie do porównania z bezwzględnym chwytem twardych, bezzębnych dziąseł niemowlęcia, które wczepiały się bezlitośnie i domagały się pokarmu, a swą łapczywością z miejsca uruchamiały obfitą fontannę. Frank ukląkł. Zastanawiałam się, czy tak właśnie czuje się Bóg, patrząc na tłumy czcicieli u swych stóp, czy Jego też ogarnia łagodność i współczucie? Otępienie wywołane zmęczeniem sprawiło, że w moich oczach wszystko działo się w zwolnionym tempie, jakbyśmy oboje poruszali się pod wodą. Ręce Franka przesuwały się powoli niczym kołyszące się wodorosty, dotykały mojego ciała tak łagodnie, jak pęk morskiej trawy, unosząc mnie z siłą przypływu i kładąc na brzegu niewielkiego dywanika. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by ten potężny prąd uniósł mnie ze sobą. Frontowe drzwi starej plebanii otworzyły się ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów, obwieszczając powrót Brianny Randall. Roger poderwał się na nogi i pognał do holu, przyciągnięty dźwiękiem dziewczęcych głosów. - Pół kilograma najlepszego masła... Kazałaś mi to kupić, no więc kupiłam, ale cały czas zastanawiałam się, czy istnieje masło drugiego gatunku albo jeszcze gorsze... - Brianna wręczała sprawunki Fionie, śmiejąc się i mówiąc jednocześnie, - No, jeżeli będziesz robić zakupy u tego starego drania, Wicklowa, to masz ogromną szansę trafić na to gorsze - przerwała jej Fiona. - Och, przyniosłaś cynamon, świetnie! Zaraz upiekę cynamonowe bułeczki. Chcesz popatrzeć, jak się je robi? - Tak, ale najpierw kolacja. Umieram z głodu! - Brianna wspięła się na palce. Z nadzieją wyławiała zapachy płynące z kuchni. - Co będziemy jeść? Podroby jagnięce? - O Boże, prawdziwa z ciebie Angielka, szkoda słów! Przecież tego nie jada się wiosną! Owce bije się dopiero jesienią. - Czy ja jestem Angielka? - Brianna była zachwycona pomysłem. - Jasne, głupolu. Ale i tak cię lubię. Dziewiętnastoletnia, nieco pulchna i czarująca Fiona śmiała się radośnie do Brianny, która o głowę przerastała szkocką koleżankę. Od córki Jamiego biła siła i powaga, co upodabniało ją do średniowiecznej rzeźby. Z długim, prostym nosem oraz długimi włosami, połyskującymi czerwienią i złotem pod szklaną kulą sufitowego oświetlenia wyglądała tak, jakby właśnie zeszła ze stron iluminowanego manuskryptu, o barwach dostatecznie żywych, by bez większej szkody przetrwać tysiąc lat. Roger nagle uświadomił sobie, że tuż obok niego stoi Claire Randall. Patrzyła na córkę, a w jej spojrzeniu mieszały się ze sobą: miłość, duma i jeszcze coś... może wspomnienia? Z lekka zaszokowany młody historyk uzmysłowił sobie, że Jamie Fraser również musiał odznaczać się nie tylko odziedziczonym po wikingach cechami zewnętrznymi, uderzającym wzrostem i rudymi włosami, ale prawdopodobnie tym samym charyzmatycznym sposobem bycia. To coś zupełnie niebywałego, myślał Roger. Przecież Brianna nie robiła ani nie mówiła niczego niezwykłego, a nie dawało się zaprzeczyć, iż przyciągała do siebie ludzi. Było w tej dziewczynie coś pociągającego, niemal magnetycznego, co kazało wszystkim krążyć wokół niej i pławić się w jej blasku. Z pewnością to coś wpływało też na niego, Rogera. Brianna odwróciła się do młodego gospodarza i uśmiechnęła. To wystarczyło, żeby zupełnie nieświadomie podszedł do niej tak blisko, że mógł dostrzec piegi na jej policzkach i zwietrzyć delikatną woń tytoniu fajkowego, którą przyniosła z wyprawy po sklepach. - Witaj - rzucił z uśmiechem. - Dopisało ci szczęście u Clansa czy może byłaś zbyt zajęta usługiwaniem Fionie? - Usługiwaniem? - Z rozbawienia oczy dziewczyny przybrały kształt trójkątów. - Patrzcie państwo! Najpierw nazywają mnie Angielką, potem sługą i podnóżkiem. Jak wy, Szkoci, zwracacie się do ludzi, gdy usiłujecie być dla nich mili? - Skarrrrbie - odparł, przesadnie podkreślając „r”, co rozśmieszyło obie dziewczyny. - To brzmi jak warczenie niezadowolonego szkockiego teriera - zauważyła Claire. - Znalazłaś coś ciekawego w bibliotece, Bree? - Mnóstwo rzeczy - odparła dziewczyna i zaczęła grzebać w stosie kserokopii rzuconych w holu na stół. - Prawie wszystko zdążyłam przeczytać, gdy robili dla mnie odbitki; to okazało się najciekawsze. - Brianna wyciągnęła jakąś kartkę i podała ją Rogerowi. Tekst był fragmentem książki zawierającej zbiór szkockich legend; pierwsza nosiła tytuł: Spadający Antałek. - Legendy? - spytała Claire, zaglądając mu przez ramię. - Czy o nie nam właśnie chodzi? - Niczego nie można wykluczyć. - Skupiony na tekście Roger odpowiadał tak, jakby duchem był zupełnie nieobecny. - Aż do połowy dziewiętnastego wieku większość opowieści szkockich górali żyła wyłącznie w tradycji ustnej. A to oznacza, że ściśle nie rozgraniczano legend o postaciach historycznych, baśni o istotach nadprzyrodzonych czy też opowieści o heroicznych czynach dawnych bohaterów. Uczeni, którzy spisywali te historie, często sami nie wiedzieli do końca, z czym mają do czynienia. Czasami była to mieszanina faktów i mitów, zdarzały się jednak opisy autentycznych zdarzeń. - Ta legenda, na przykład - podał papier Claire - brzmi dość autentycznie. Opisuje historię, która dała nazwę określonej formacji skalnej w górach Szkocji. Claire założyła kosmyk włosów za ucho i schyliła głowę, żeby odczytać tekst w przyćmionym górnym świetle. Fiona, zbyt przyzwyczajona do zatęchłych dokumentów i nudnych wywodów historycznych, aby się tym akurat zainteresować, poszła do kuchni dopilnować obiadu. - „Spadający Antałek - czytała Claire. - Ta niezwykła formacja skalna, położona nad niewielką rzeczułką, lecz w pewnym od niej oddaleniu, nazwana została w ten sposób, aby upamiętnić historię jakobickiego właściciela ziemskiego i jego służącego. Ów pan, jeden z nielicznych szczęśliwców, którym udało się uniknąć masakry pod Culloden, z trudem dotarł do domu. Musiał ukrywać się przez siedem lat w jaskini na swoich gruntach, bo Anglicy przeczesywali góry w poszukiwaniu zwolenników Karola Stuarta. Dzierżawcy właściciela ziemskiego lojalnie dotrzymywali sekretu, dostarczali do kryjówki jedzenie i wszystko, co było potrzebne. Mówiąc o swoim panu, używali nazwiska Dunbonnet, tak by pod żadnym pozorem, nawet przypadkowo, nie zdradzić jego obecności Anglikom, którzy dość często pojawiali się w okolicy. Któregoś dnia chłopiec niosący panu do jego pieczary beczułkę piwa natknął się na szlaku na grupę angielskich dragonów. Dzielnie odmówił żołnierzom odpowiedzi na pytania. Nie chciał im również oddać niesionego przez siebie ciężaru. Jeden z żołdaków zaatakował chłopaka, antałek upadł na ziemię, potoczył się po zboczu i wpadł do płynącej w dole rzeczki”. Claire spojrzała na córkę i uniosła brew. - Dlaczego wybrałeś właśnie tę legendę? - spytała Rogera. - Wiemy, a przynajmniej sądzimy, że wiemy - poprawiła się - że Jamie uciekł spod Culloden. Ale wielu innym też udało się zbiec. Na jakiej podstawie przypuszczasz, że ten właściciel ziemski mógł być Jamiem? - Z uwagi na fragment o Dunbonnecie, oczywiście - odparła Brianna, jakby zdziwiona, że takie pytanie w ogóle padło. - Co takiego? - Roger zaskoczony spojrzał na Bree. - Nie rozumiem? W odpowiedzi dziewczyna chwyciła grube pasmo swych gęstych rudych włosów i pomachała mu tym „pędzelkiem” przed nosem. - Dunbonnet, czyli ciemnobrązowa szkocka czapka, zgadza się? - zaczęła niecierpliwie. - Jamie Fraser zawsze nosił nakrycie głowy, ponieważ po rudych włosach był łatwo rozpoznawalny! Sama przecież mówiłaś, że Anglicy nazywali go „Czerwonym Jamiem”. Musiał więc zakrywać głowę! Roger wpatrywał się w nią bez słowa. Włosy swobodnie rozsypały się jej po plecach i utworzyły kaskadę połyskującą w świetle lampy. - Niewykluczone, że masz rację - stwierdziła Claire. Podniecenie rozjaśniło jej oczy, gdy spoglądała na córkę. - Włosy Jamiego były zupełnie takie, jak twoje, Bree. - Wyciągnęła rękę i łagodnie pogładziła córkę po głowie. Brianna z czułością spojrzała na matkę. - Wiem - odparła. - Przemyślałam to sobie podczas czytania... usiłowałam go sobie wyobrazić. - Urwała i odchrząknęła, jakby coś utkwiło jej w gardle. - Zobaczyłam go, jak ukrywa się na wrzosowisku, jego włosy połyskiwały w słońcu. Mówiłaś, że już wcześniej był wyjęty spod prawa. Pomyślałam więc, że musiał już mieć dużą wprawę... w ukrywaniu się - zakończyła miękko. - Racja - poparł ją z ożywieniem Roger, aby odpędzić cień, który zasnuł oczy dziewczyny. - Oto znakomity przykład budowania hipotezy na podstawie domysłów, ale kto wie, jeszcze odrobina wysiłku i może uda nam się dowiedzieć czegoś pewnego. Jeżeli zdołamy znaleźć Spadający Antałek na mapie... - Uważasz mnie za niespełna rozumu? - spytała pogardliwie Brianna. - Już o tym pomyślałam. - Cień zniknął, na jego miejscu pojawiło się samozadowolenie. - To dlatego wróciłam tak późno. Uparłam się, żeby mi wyciągnęli dawne mapy szkockich gór, wszystkie, jakimi dysponują. - Wydobyła ze stosu kolejną odbitkę i z triumfem wskazała palcem miejsce położone niedaleko górnej krawędzi kartki. - Widzicie, jakie to małe? Nie figuruje na większości map, ale na tej się znalazło. O, dokładnie tutaj jest wieś Broch Mordha, która leżała w pobliżu majątku Lallybroch, a tu... - palec przesunął się o kilka milimetrów i wskazał napis mikroskopijnej wielkości. - No, widzicie? - powtórzyła. - Wrócił do majątku Lallybroch i tam się ukrył. - Bez lupy mogę ci tylko uwierzyć na słowo, że faktycznie napisano tam „Spadający Antałek” - zauważył Roger, prostując się. Uśmiechnął się do Brianny. - Gratuluję - dodał. - Myślę, że udało ci się znaleźć Jamiego Frasera, a przynajmniej wyśledzić jego kryjówkę. Dziewczyna uśmiechnęła się, lecz oczy jej podejrzanie błyszczały. - Mhmm - odparła miękko. Łagodnie dotknęła palcami dwóch kartek papieru. - Przecież to mój ojciec. Claire ścisnęła rękę córki. - Skoro już masz włosy po ojcu, miło wiedzieć, że po matce odziedziczyłaś rozum - zauważyła z uśmiechem. - Chodźmy uczcić twoje odkrycie obiadem Fiony. - Dobra robota - pochwalił Roger, gdy oboje w ślad za Claire ruszyli do jadalni. Lekko objął dziewczynę w talii. - Możesz być z siebie dumna. - Dzięki - odparł z uśmiechem, ale wyraz zadumy niemal natychmiast znów wykrzywił jej usta. - O co chodzi? - spytał miękko Roger, zatrzymując się w holu. - Coś cię martwi? - Tak naprawdę, to nie. - Odwróciła się do niego twarzą. Pomiędzy rudymi brwiami widniała zmarszczka. - Tak tylko, próbowałam sobie wyobrazić... jak, twoim zdaniem, wyglądało jego życie? Te siedem lat spędzonych w jaskini? I co się z nim potem stało? Wiedziony impulsem Roger pochylił się i pocałował ją lekko między brwi. - Nie wiem, najdroższa odparł. - Ale może uda nam się tego dowiedzieć. Lallybroch 4 Dunbonnet Lallybroch, listopad 1752 roku Raz na miesiąc zachodził do domu, żeby się ogolić. Zawsze czekał, aż któryś z chłopców da mu znać, że można przemknąć się bezpiecznie. Wtedy cicho jak lis skradał się w ciemnościach nocy. Ten niewielki ukłon w stronę cywilizacji wydawał mu się jednak ogromnie potrzebny. Niczym duch pojawił się w kuchennych drzwiach, gdzie Ian witał go uśmiechem, a siostra pocałunkiem. Czekała już na niego balia z gorącą wodą, świeżo naostrzona brzytwa oraz środek służący za mydło do golenia. Niekiedy było to prawdziwe mydło, gdy kuzyn Jared podesłał im trochę towaru z Francji. Częściej jednak musiał się zadowalać na wpół przetworzonym łojem, gryzącym w oczy od nadmiaru ługu. Od razu zaczynał czuć się inaczej, gdy w jego nozdrza uderzała woń dochodząca z kuchni, ogromnie intensywna i złożona, zwłaszcza poniesionych z wiatrem słabych zapachach jeziora, wrzosowiska i lasu. Ale mógł się znowu poczuć w pełni człowiekiem dopiero, gdy zakończył rytuał golenia twarzy. Domownicy już się nauczyli, że nie zacznie opowiadać, póki się nie ogoli; po miesiącu samotności z trudem dobierał słowa. I rzecz nie w tym, że nic mu nie przychodziło do głowy. Przeciwnie: słowa, sformułowane gdzieś w głębinach duszy, tworzyły w jego gardle zator, toczyły ze sobą zaciekłe boje, żeby wydostać się na zewnątrz w krótkim czasie, jaki był do dyspozycji. Kilka minut starannej toalety pozwalało na poukładanie wszystkiego w głowie i na podjęcie decyzji, co należy powiedzieć najpierw, a co potem. Były również informacje, których należało wysłuchać, o to i owo zapytać: o Anglików patrolujących okolice, o politykę, o ostatnie aresztowania i procesy w Londynie i Edynburgu. Tyle że te sprawy mogły trochę poczekać. Wolał porozmawiać z Ianem o gospodarstwie, z Jenny o dzieciach. Gdy sytuacja wydawała się całkiem bezpieczna, przyprowadzano na dół dzieciaki, żeby pozdrowiły wuja, ucałowały i uściskały przed snem. - Już niedługo stanie się mężczyzną - zagadnął Jamie, gdy pojawił się we wrześniu. Kiwnął w kierunku pierworodnego syna siostry. Dziesięcioletni imiennik Jamiego siedział przy stole trochę skrępowany, w pełni świadom zaszczytu, jaki na niego spłynął wraz z chwilowo zajmowaną pozycją pana domu. - Owszem. W ten sposób przybędzie mi jeszcze jedna osoba, o którą będę musiała się martwić, bo tylko tego mi do szczęścia brakuje - odparła cierpko Jenny, ale dotknęła ramienia syna z dumą, która przeczyła jej słowom. - Miałaś jakąś wiadomość od Iana? - Szwagier Jamiego został przed trzema tygodniami po raz czwarty aresztowany i przewieziony do Inverness pod zarzutem sympatyzowania z jakobitami. Jenny potrząsnęła głową. Postawiła na stole przykryty półmisek. Unosząca się z niego ciepła, cudowna woń kuropatwy zapieczonej w cieście sprawiła, że ślinka napłynęła Jamiemu do ust. Musiał przełknąć, żeby móc wymówić choć słowo. - Nie ma się czego bać - powiedziała Jenny, nakładając mu na talerz. Jej głos nie zdradzał niepokoju, ale pionowa zmarszczą pomiędzy brwiami pogłębiła się. - Posłałam Fergusa, żeby pokazał im akt własności oraz zwolnienie Iana z wojska. Odeślą mi męża do domu, jak tylko się zorientują, że nie on jest panem na Lallybroch i że, prześladując go, niczego nie uzyskają. - Zerknęła na syna i sięgnęła po dzban z piwem. - Nadarza się im teraz wspaniała okazja wykazania, iż zdrady dopuściło się małe dziecko. Kobieta mówiła ponuro, ale na samą myśl o konsternacji, jaka zaistnieje w angielskim sądzie, w jej głosie zabrzmiała nuta satysfakcji. Na mocy aktu własności tytuł pana Lallybroch przechodził ze starszego Jamesa na młodszego. Dokument był już wcześniej pokazywany w sądzie. Niweczył wysiłki Korony zmierzające do przechwycenia majątku jako własności jakobickiego zdrajcy. Gdy Jamie znalazł się za progiem, czuł, jak kropla po kropli spływa z niego cieniutka warstewka człowieczeństwa; ubywało jej z każdym krokiem, w miarę oddalania się od domu. Czasami udawało mu się zatrzymać tę iluzję rodzinnego ciepła przez całą drogę aż do pieczary, w której się ukrywał. W innych przypadkach znikała niemal natychmiast, porywana lodowatym wiatrem, gwałtownym i przenikliwym, niosącym ze sobą woń spalenizny. Anglicy puścili z dymem trzy małe gospodarstwa położone wyżej w górach. Wyciągnęli z domów Hugha Kirby’ego oraz Geoffa Murraya i obu zastrzelili tuż za progiem. Nie zadawali im żadnego pytania. Nie przedstawili formalnych zarzutów. Młody Joe Fraser uciekł, ostrzeżony przez żonę, która w porę dostrzegła nadejście Anglików. Schronił się wówczas w pieczarze u Jamiego i spędził tam trzy tygodnie, póki żołnierze nie opuścili okolicy, zabierając ze sobą Iana. W październiku Jamie spotkał się też z dwoma starszymi chłopcami. Byli to: Fergus, młody Francuz przywieziony z paryskiego burdelu, oraz jego serdeczny przyjaciel, Rabbie MacNab, syn dziewczyny kuchennej. Jamie powoli przeciągnął brzytwą po policzku, potem w dół, przez krzywiznę żuchwy, i otarł ostrze o brzeg miski. Kątem oka dostrzegł na twarzy Rabbiego MacNaba błysk fascynacji przemieszanej z zazdrością. Zauważył, że wszyscy trzej chłopcy, to znaczy Rabbie, Fergus i młodszy Jamie siedzą z otwartymi ustami i nie odrywają od niego wzroku. - Nigdy przedtem nie widzieliście golącego się mężczyzny? - spytał, unosząc brew. Rabbie i Fergus spojrzeli po sobie, lecz odpowiedź pozostawili młodszemu Jamiemu, jako tytularnemu właścicielowi majątku. - No, cóż... owszem, wujku - wykrztusił chłopak, rumieniąc się. - Ale... to znaczy... - zająknął się i zaczerwienił jeszcze mocniej. - Teraz, jak taty nie ma, a nawet jak jest w domu, nieczęsto widzimy, jak ktoś się goli. A ty po miesiącu masz takie mnóstwo włosów na twarzy... Chodzi o to, że się cieszymy, gdy znów nas odwiedzasz, i... Jamiemu zaświtało nagle w głowie, że w oczach całej trójki pewnie uchodzi za postać ogromnie romantyczną. Żył samotnie w pieczarze, wieczorem wychodził na polowania, a czasami nocą wyłaniał się z mgły, brudny i zarośnięty, ze skołtunionymi włosami i brodą w strąkach. O tak, życie człowieka wyjętego spod prawa, ukrywającego się na wrzosowisku w ciasnej, wilgotnej jaskini musiało się chłopcom w tym wieku wydawać najwspanialszą przygodą. Piętnastolatek czy szesnastolatek, nie mówiąc już o dziesięciolatku, nie mają jeszcze pojęcia o winie czy gorzkiej samotności. Ani o ciężarze odpowiedzialności, od której żadne bohaterskie czyny nie zdołają uwolnić. Może umieliby zrozumieć lęk, przynajmniej w pewnym stopniu. Strach przed śmiercią, obawę przed wpadnięciem w ręce nieprzyjaciół. Ale nie lęk przed samotnością, własną naturą czy szaleństwem. Nie ten ustawiczny niepokój o to, jak wielkie ryzyko dla całej rodziny, także dla tych niedorostków, niosła ze sobą jego obecność. Gdyby w ogóle przyszła im taka myśl do głowy, odepchnęliby ją od siebie, przekonani, jak wszyscy chłopcy, o własnej nieśmiertelności. - No cóż, tak - odparł obojętnie, gdy młodszy Jamie zamilkł. Znów odwrócił się do lustra. - Przeznaczeniem mężczyzny są kłopoty i... bokobrody. To jedna z plag Adama. - Adama? - Fergus nie ukrywał zaskoczenia. Pozostała dwójka udawała, iż z grubsza rozumie, o czym ich bohater mówi. No, ale Fergus był przecież tylko Francuzem. Jamie wyciągnął górną wargę jak najdalej w dół i zaczął się delikatnie golić pod nosem. - Na samym początku, gdy Bóg stworzył człowieka, na twarzy Adama nie było więcej włosów niż na twarzy Ewy. Całe ciała oboje mieli tak gładkie, jak noworodek - dodał, gdy zauważył, jak wzrok siostrzeńca podąża szybko ku kroczu Rabbiego. Na twarzy chłopaka nie było jeszcze zarostu, ale nieznaczny, ciemny cień na górnej wardze świadczył o pojawieniu się owłosienia również w innych miejscach. - Dopiero gdy anioł z ognistym mieczem wyrzucił ich z Edenu, gdy przekroczyli bramę ogrodu, na podbródku Adama pojawiły się włosy i zaczęły go swędzieć. Od tamtej pory niczym klątwa ciąży na mężczyznach konieczność usuwania z twarzy zarostu. - Z zamachem zakończył golenie podbródka i złożył teatralny ukłon przed swoją widownią. - A inne włosy? - dopytywał się Rabbie. - Tam też powinno się ogolić! - Młodszy Jamie zachichotał i ponownie się zaczerwienił. - Cholernie dobra myśl - zauważył Jamie. - Do tego trzeba by diabelnie pewnej ręki. No i spokojnie można się obejść bez lustra - dorzucił przy wtórze chichotów. - A co z kobietami? - spytał Fergus. Przy słowie „kobiety” jego głos przeszedł w żabie skrzeczenie, co pobudziło pozostałych chłopców do jeszcze głośniejszego śmiechu. - Z pewnością lesfilles też tam mają włosy, ale ich nie golą. W każdym razie, zazwyczaj - dodał. Najwyraźniej przypomniał sobie rzeczy, które widywał w burdelu we wcześniejszym okresie swoje życia. Jamie dosłyszał kroki siostry w korytarzu. - No cóż, to nie jest przekleństwo - oświadczył zachwyconej widowni. Chwycił miednicę i zgrabnie wylał jej zawartość przez otwarte okno. - Pan Bóg dał to na pociechę mężczyźnie. Jeśli tylko dostąpicie zaszczytu patrzenia na nagą kobietę, panowie... - obejrzał się i zniżył tajemniczo głos - przekonacie się, że włosy tworzą tam rysunek strzały, która wskazuje właściwy kierunek, tak by nawet kompletny ignorant umiał trafić do celu. Odwrócił się z godnością od ryczących ze śmiechu i nieprzyzwoicie chichoczących chłopców. Nagle na widok siostry opanował go wstyd. Jenny szła ciężkim krokiem kobiety w zaawansowanej ciąży. Na rozdętym brzuchu trzymała tacę z kolacją. Jak mógł ją tak poniżyć niewybrednymi żartami w imię chwilowego zbratania się ze słuchaczami? - Cicho bądźcie! - warknął na chłopców. Natychmiast przestali chichotać i spojrzeli na niego ze zdumieniem. Jamie rzucił się naprzód, żeby odebrać tacę od Jenny. Postawił na stole to smakowite danie przyrządzone z koziego mięsa i boczku. Sam zapach sprawił, że wystające jabłko Adama na szyi Fergusa poruszyło się gwałtownie. Jamie wiedział, że dostaje najlepsze kąski. Wystarczyło spojrzeć na napięte twarze zgromadzonych wokół stołu, żeby się o tym przekonać. Zawsze, gdy przychodził z wizytą, przynosił wszystko, co mógł: złapane w sidła zające czy głuszce, czasami gniazdo z jajami siewki. Ale mięsa nigdy nie było dosyć w domu, gdzie żywiła się nie tylko rodzina i służba. Posiłek dostawali tu także domownicy pomordowanych dzierżawców: Kirby’ego i Murraya. Wdowy i osierocone dzieci musiały mieszkać w dworku co najmniej do wiosny, a on, James Fraser, powinien starać się ich wykarmić. - Usiądź koło mnie - zwrócił się do siostry. Ujął ją za ramię i łagodnie podprowadził do ławki, na której zwykł siadać. Spojrzała na niego zaskoczona. To do niej należało obsługiwanie brata, gdy przychodził, ale zadowolona usiadła bez protestów. Pora była późna, a ona bardzo zmęczona. Miała ciemne sińce pod oczyma. Z wielką stanowczością odkroił pokaźny kawał mięsa i postawił przed nią talerz. - Przecież to wszystko dla ciebie! - zaprotestowała Jenny. - Ja już jadłam. - Ale za mało - skwitował. - Potrzebujesz więcej, również dla dziecka - dodał stanowczo. Nawet gdyby nie chciała nic jeść ze względu na siebie, dla dobra dziecka zgodzi się przekąsić. Przez chwilę wyraźnie się wahała, ale potem uśmiechnęła się, chwyciła sztućce i zabrała się za jedzenie. Nastał listopad. Chłód przenikał cienką koszulę i spodnie, które Jamie miał na sobie. Ledwie to jednak zauważał, tak był pochłonięty tropieniem. Noc była pochmurna, ale przez cienką warstwę obłoków okrągła tarcza księżyca rzucała dostateczną ilość światła. Dzięki Bogu nie padało. Szelest kropli głuszył każdy dźwięk, a przenikliwy zapach wilgotnej roślinności maskował woń zwierzyny. Długie miesiące życia na dworze wyostrzyły mu węch niemal do bólu; aromaty domu niekiedy zwalały go z nóg, gdy wchodził do środka. Nigdy nie udało mu się podejść dostatecznie blisko, żeby wyczuć piżmowy zapach jelenia. Czasami jednak słyszał charakterystyczny szelest, gdy rogacz zrywał się do biegu, po tym, jak zwęszył woń człowieka. Teraz Jamie miał szansę: listopadowe chłody zmrożą wszelkie zapachy i zostaną tylko cienie przemykające po wzgórzach pod zachmurzonym niebem. Wolniutko odwrócił się do miejsca, gdzie, jak mu słuch podpowiadał, stał jeleń. Z łukiem w dłoniach i strzałą na cięciwie myśliwy był gotów do działania. W najlepszym razie zdoła posłać tylko jedną strzałę, potem zwierzę zerwie się do biegu. Tam! Jest! Na widok ciemnego zarysu rogów ponad krzewem kolcolistu serce niemal podeszło Jamiemu do gardła. Zmusił się do spokoju, nabrał w płuca powietrza i zrobił jeszcze jeden krok. Trzask gałęzi wywołany ucieczką jelenia zawsze brzmiał zaskakująco głośno i budził w myśliwym lęk. Tym razem jednak łowca był na to przygotowany. Nie czuł się zaskoczony, nie starał się również gonić zwierzyny. Stał nieruchomo. Mierzył z łuku, wzrokiem podążał za spłoszonym jeleniem i usiłował uchwycić ten najwłaściwszy do strzału moment. Po chwili poczuł na nadgarstku parzące uderzenie zwolnionej cięciwy. Strzał był czysty. Zwierzę zostało trafione tuż za łopatką. Na szczęście. Myśliwy wątpił, czy znalazłby siłę, by ścigać po wzgórzach dorosłego byka. Rogacz padł tuż za kępą kolcolistów, z nogami sztywno wyciągniętymi; miał w sobie dziwną bezradność wszystkich kopytnych, z których właśnie ulatuje życie. Księżyc oświetlił zachodzące bielmem oko. Z tęczówki zniknął ciepły brąz, a tajemnicę śmierci zwierzęcia skryła srebrzysta poświata. Łowca wyjął zza pasa sztylet, klęknął przy martwym jeleniu i pospiesznie odmówił prastarą modlitwę. Nauczył się jej od Johna Murraya, dziadka Iana. Gdy ojciec Jamiego usłyszał kiedyś te słowa, usta lekko mu zadrżały. Jamie domyślił się, iż modlitwa pewnie nie jest adresowana do tego samego Boga, do którego zwracał się co niedziela w kościele. Ojciec zachował wtedy milczenie. Teraz on, Jamie, niemal wymamrotał zapamiętany tekst. Odniósł wrażenie, że dłoń starego Johna dotyka jego ręki. To podniecające uczucie pobudziło go do wbicia ostrza w dymiące mięso ukryte pod owłosioną skórą. Pewnie i z dużą wprawą chwycił jedną ręką lepki pysk zwierzęcia, drugą przeciął mu gardło. Z otwartej rany bluznęła krew, po chwili trysnęła jeszcze dwa razy, po czym już ciągłym strumieniem opuszczała kadłub zwierzęcia przez wielkie naczynia szyjne. Mogłoby mu się nie powieść, gdyby zaczął się zastanawiać, ale głód, wyczerpanie i odurzenie chłodem nocy doprowadziły go do stanu, w którym działa się instynktownie. Jamie podłożył stulone dłonie pod ciemny strumień i parującą jeszcze posokę poniósł do ust. Księżyc oświetlił złożone dłonie, z których kroplami wyciekał czerwonobrązowy płyn. Wszystko razem sprawiało wrażenie, jakby myśliwy wchłaniał w siebie samą substancję jelenia, a nie po prostu pił jego krew: słoną, o posmaku srebra i temperaturze jego własnego ciała. Zwycięski łowca nie odbierał przy połykaniu wrażenia ciepła czy zimna krwi, czuł jedynie jej smak, odurzający zapach rozgrzanego metalu i nagły skurcz w brzuchu, stanowiący reakcję na bliskość pożywienia. Jamie przymknął oczy i głęboko odetchnął. Wilgotne, zimne powietrze wdarło się pomiędzy ociekające krwią ścierwo a jego zmysły. Przełknął, otarł twarz wierzchem dłoni, wytarł ręce o trawę i zabrał się do roboty. Dużo trudu musiał włożyć w poruszenie bezwładnego, ciężkiego ciała, ale potem, jakby pod wpływem starodawnej modlitwy, doznał przypływu siły. Rozciął skórę między nogami zwierzęcia, ale nie otwierał jeszcze worka otrzewnego. Wymacał go tylko, gdy z oporem wsunął obie ręce w jamę brzuszną. I znowu trzeba było ogromnego wysiłku, by wyciągnąć worek na zewnątrz, gładki i lśniący. Dwa cięcia, jedno u góry, drugie u dołu otrzewnej całkowicie uwolniły masę wnętrzności - nastąpił przejaw czarnej magii, przeistaczającej jelenia w mięso. Jak na byka zwierzę było stosunkowo niewielkie, chociaż poroże miało zupełnie niczego sobie. Przy odrobinie szczęścia może uda się odtransportować zdobycz bez niczyjej pomocy. Jamie wolał nie zostawiać ścierwa na łasce lisów i borsuków. Podłożył ramię pod jedno udo zwierzęcia i powoli zaczął wstawać. Postękiwał z wysiłku przy przesuwaniu brzemienia w dogodniejszą pozycję w poprzek pleców. Ciężkim krokiem szedł w dół, a jego cień rzucany na skały przez światło księżyca przypominał garbatego potwora z baśni. Rogi jelenia kołysały mu się nad ramieniem, co nadawało jego sylwetce podobieństwo do rogatego człowieka. Na tę myśl Jamie zadrżał lekko. Przypominał sobie opowieści o sabatach czarownic, na których pojawiał się Rogaty, aby napić się krwi z poświęconych mu kóz czy kogutów. Trochę go mdliło. Miał zawroty głowy. W miarę upływu kolejnych miesięcy czuł się coraz bardziej zdezorientowany, rozdwojony pomiędzy swoją „osobowością” dzienną i nocną. W ciągu dnia żył wyłącznie umysłem. Z uporem szukał ucieczki od obezwładniającego bezruchu, czy to na stronach powieści, czy na trudnych szlakach rozważań i medytacji. Z chwilą jednak pojawienia się księżyca wszelki rozsądek zanikał, z miejsca ustępował instynktowi łowcy. Jamie wychodził na świeże powietrze niczym drapieżnik ze swojej nory. W głowie miał tylko polowanie, przebieganie ciemnych wzgórz w poszukiwaniu łupu pod rozgwieżdżonym niebem. Głód, żądza krwi, upojenie światłem księżyca - w nocy tylko to nim kierowało. Wpatrywał się w grunt pod nogami. Widział na tyle dobrze, by pomimo ciężaru nie potykać się. Cielsko byka było bezwładne i chłodne w dotyku; krótka sierść ocierała się o kark myśliwego, a jego własny pot ziębił w porywach wiatru, zupełnie jakby łowcę i jego łup dosięgnął wspólny los. Dopiero na widok świateł dworku w Lallybroch Jamie poczuł, iż znów opadła na niego peleryna człowieczeństwa. Umysł i ciało połączyły się w jedność, gdy przygotowywał się na spotkanie z rodziną. 5 Dar życia Trzy tygodnie później nadal nie było mowy o powrocie Iana do domu. Prawdę mówiąc, w jego sprawie zapadła kompletna cisza. Przez szereg dni Fergus nie zaglądał do pieczary. Jamie szalał z niepokoju, bo nie wiedział, co się dzieje w domu. Poza wszystkim trzeba było dostarczyć pożywienie. Przy tylu dodatkowych gębach do wykarmienia mięso z jelenia na pewno już dawno się skończyło, a o tej porze roku ogród warzywny nie miał nic do zaoferowania. Zdesperowany do granic wytrzymałości Jamie zaryzykował wczesną wizytę. Sprawdzając po drodze sidła, schodził z gór tuż przed zachodem słońca. Sam jego wzrost wzbudziłby co najwyżej podejrzenia, ale kolor włosów na pewno by go zdradził. Starannie naciągnął na głowę wełnianą czapkę, zrobioną na drutach z szorstkiej burej przędzy. Taka ochrona była niezbędna, bo wszyscy okoliczni plotkarze niewątpliwie wylegli na dwór, żeby nacieszyć się ostatnimi promieniami słońca. W razie nieoczekiwanego zetknięcia z angielskim patrolem Jamie zdawał się na własne nogi. Nigdy nie przestawał wątpić, iż zdołają go wybawić z niebezpieczeństwa. James Fraser, w porę ostrzeżony, śmiało mógł iść w zawody z zającami na wrzosowisku. W domu panowała zadziwiająca cisza. Nie słychać było hałasu, jaki zawsze robiły dzieciaki: piątka urodzona przez Jenny i szóstka należąca do dzierżawców, nie wspominając już o Fergusie i Rabbiem MacNabie, którzy wciąż jeszcze potrafili gonić się wokół zabudowań gospodarczych, wrzeszcząc przy tym, ile sił w płucach. Jamie przystanął w drzwiach kuchni. Odniósł wrażenie, iż otacza go jakaś dziwna pustka. Przeszedł do tylnego korytarza. Po jednej stronie miał spiżarnię, po drugiej zmywalnię, a tuż za sobą kuchnię. Stał bez ruchu. Wytężał wszystkie zmysły, nadsłuchiwał i analizował zapachy charakterystyczne dla tego domu. Nie, jednak ktoś tu był: słaby odgłos drapania, poprzedzający ciche, regularne pobrzękiwanie, dochodził zza obitych materiałem drzwi, które zatrzymywały ciepło z kuchni przed wydostaniem się do zimnej spiżarni. Dźwięk wydawał się kojąco domowy. Przybysz pchnął więc drzwi, ostrożnie, ale bez przesadnej obawy. Przy stole stała Jenny w bardzo już zaawansowanej ciąży. Mieszała coś w żółtej misce. - Co tu robisz? Gdzie pani Coker? Z okrzykiem nagłego przestrachu Jenny upuściła łyżkę. - Jamie! - Z pobladłą twarzą przyłożyła rękę do piersi i przymknęła oczy. - Boże! Śmiertelnie mnie przeraziłeś. - Uniosła powieki. Ciemnoniebieskie oczy, podobne do jego własnych, popatrzyły na niego przenikliwie. - Na Matkę Przenajświętszą, powiedz raczej, co ty tu robisz? Nie spodziewałam się ciebie jeszcze przynajmniej przez tydzień. - Fergus przestał ostatnio zaglądać do jaskini. Zaczęło mnie to martwić - odparł po prostu. - Jesteś kochany, Jamie. - Twarz kobiety zwolna zaczęła przybierać zdrowy kolor. Jenny uśmiechnęła się do brata, podeszła bliżej i mocno go uściskała. Było to bardzo miłe, chociaż wcale niełatwe, bo sterczący brzuch mocno jej w tym przeszkadzał. Jamie na moment przytulił policzek do ciemnowłosej głowy siostry i wdychał bijące od niej aromaty: wosku, cynamonu, wełny i łoju do robienia mydła. Tego wieczoru wyczuł w jej zapachu dodatkowy element. Wydawało mu się, że zaczęła pachnieć mlekiem. - Gdzie są wszyscy? - spytał i niechętnie wypuścił siostrę z objęć. - No, cóż, pani Coker umarła - odparła Jenny, a delikatna zmarszczka między brwiami pogłębiła się. - Tak? Bardzo mi przykro. - Jamie przeżegnał się. Pani Coker, najpierw jako służąca, potem gospodyni, pracowała dla rodziny przeszło czterdzieści lat od dnia ślubu jego rodziców. - Kiedy? - Wczoraj przed południem. Można się było tego spodziewać, ale, na szczęście, biedaczka miała cichą śmierć. Umarła we własnym łóżku, tak jak zawsze tego pragnęła. Modlił się za nią ojciec McMurtry. Jamie odruchowo spojrzał na boczne drzwi do pokoju służącej. - Czy ona wciąż tam jest? Jenny pokręciła głową. - Nie. Mówiłam jej synowi, że wypadałoby czuwać w tym domu, lecz Cokerowie uznali, że w obecnej sytuacji... - grymas na jej twarzy wskazywał, iż miała na myśli zarówno nieobecność Iana, powtarzające się naloty Czerwonych Kubraków, konieczność utrzymywania dzierżawców, brak żywności, jak i kłopotliwą obecność jego, Jamesa Frasera, w niedalekiej grocie - że lepiej będzie, jeśli zorganizują czuwanie nad zmarłą w Broch Mordha, w domu jej siostry. Tam więc wszyscy poszli. Powiedziałam im, że droga jest zbyt daleka, a ja nie za dobrze się czuję - dodała, uśmiechnęła się przewrotnie i uniosła brew. - Ale tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby w końcu się wynieśli. Miałabym kilka godzin ciszy i spokoju. - I jak na złość ja się zjawiłem - wtrącił ze skruchą Jamie. - Mam sobie pójść? - Ależ nie, ty ośle - odparła ciepło. - Siadaj, zajmę się kolacją. - A co jest do jedzenia? - spytał i z nadzieją pociągnął nosem. - To zależy, co przyniosłeś - odpowiedziała. Ciężko poruszała się po kuchni. Wyjmowała rozmaite rzeczy z szafy i z koszy. Co i raz przystawała, by zamieszać zawartość wielkiego, wiszącego nad paleniskiem kotła, z którego unosiło się cienkie pasemko pary. - Jeżeli przyniosłeś mięso, będziemy je jedli, jeśli nie, to mamy kaszę jęczmienną i nóżki. Skrzywił się. Perspektywa jedzenia gotowanego jęczmienia i pręgi, ostatniej pozostałości po zasolonej tuszy wołowej, którą kupili przed dwoma miesiącami, nie wydawała mu się zachęcająca. - A więc mam dużo szczęścia - oświadczył, wywracając torbę myśliwską do góry dnem. Wypadły z niej trzy króliki, które utworzyły na stole miękki kłąb szarego futra i zmiętoszonych uszu. - Jest też trochę owoców tarniny. - Wyrzucił zawartość swej włóczkowej czapki, zaplamionej w środku czerwonym sokiem. Na ten widok oczy Jenny rozjaśniły się. - Zrobię pasztet - oznajmiła. - Porzeczki się skończyły, ale tarnina będzie nawet lepsza. I masła wystarczy, dzięki Bogu. - Dostrzegała nieznaczne poruszenie w szarym futrze, klapnęła ręką w stół i zgrabnie unicestwiła miniaturowego intruza. - Zabierz je na dwór i tam obedrzyj ze skóry, Jamie, bo inaczej całą kuchnię będę miała w pchłach. Gdy Jamie wrócił z czystymi tuszami, przygotowania do sporządzenia pasztetu były już mocno zaawansowane. Na sukni Jenny dostrzegł ślady mąki. - Pokrój je na plastry i połam kości, dobrze? - poprosiła, marszcząc brwi nad książką kucharską Gotowanie i pieczenie autorstwa pani McClintock, otwartą na stronie dotyczącej pasztetu z zająca. - Z pewnością potrafisz upiec taki pasztet bez zaglądania do książki - zauważył. Posłusznie sięgnął do kosza po drewniany młotek do miażdżenia kości. Skrzywił się. Przypomniał sobie młot, którym złamano mu prawą rękę, gdy kilka lat temu przebywał w angielskim więzieniu. Oczyma duszy ujrzał nagle pasztet zajęczy z roztrzaskanymi kawałkami kości, z których w głąb farszu wycieka słona krew i słodkawy szpik. - Owszem, potrafię - potwierdziła Jenny z roztargnieniem, kartkując książkę. - Tylko gdy brakuje połowy potrzebnych składników, muszę skorzystać z rady, czego użyć w zastępstwie. - Zmarszczyła czoło i zatopiła się w lekturze. - Zwykle do sosu dodaję trochę klaretu, ale nie mamy w domu ani kropli, poza zapasem od Jareda, ale nie chcę tego na razie napoczynać. Jeszcze się przyda. Nie trzeba mu było mówić do czego. Antałkiem klaretu można by kogoś przekupić i uwolnić Iana z więzienia, a przynajmniej uzyskać jakieś informacje. Jamie zerknął ukradkiem na wzdęty brzuch siostry. Niewiele się na tym znał, ale na jego rozeznanie czas rozwiązania już się zbliżał. Z roztargnieniem zanurzył sztylet we wrzątku i poruszył nim kilkakrotnie. Po chwili wyjął nóż i wytarł do czysta. - Dlaczego to zrobiłeś, Jamie? - Odwrócił się i napotkał zdziwiony wzrok siostry. Wśród opadających w nieładzie ciemnych loków ciężarnej kobiety dostrzegł lśnienie jednego siwego włosa. - Och... - westchnął i podniósł pierwszą tuszę. - Claire zawsze powtarzała, że należy umyć ostrze we wrzątku, zanim dotknie się nim jedzenia. Raczej wyczuł, niż zobaczył, że brwi Jenny unoszą się wysoko. Siostra pytała go o Claire tylko raz, gdy wrócił spod Culloden, półprzytomny i półżywy od gorączki. - Odeszła - powiedział wtedy i odwrócił twarz. - Nigdy nie wymawiaj przy mnie jej imienia. - Lojalna jak zwykle Jenny ani razu nie wspomniała bratowej. Jamie również nie mówił na ten temat. Nie umiałby wytłumaczyć, co skłoniło go do napomknięcia o żonie właśnie dziś. Może marzenia. Często widywał ją we śnie, w różnych sytuacjach, i zawsze następnego dnia wprawiało go to w niepokój, jakby Claire przez chwilę rzeczywiście była na tyle blisko, iż można ją było dotknąć. Potem znów się oddalała. Jamie mógł nawet przysiąc, że niejednokrotnie po obudzeniu wyczuwał jej zapach na swojej skórze: ciężką woń piżma przemieszaną z ostrym, świeżym aromatem liści i ziół. Nieraz podczas takich snów dochodziło do wytrysku nasienia, co zwykle pozostawiało po sobie niezbyt silne uczucie wstydu i duchowego niepokoju. - Ile czasu ci jeszcze zostało? - Głową wskazał na jej brzuch. - Wyglądasz jak purchawka: wystarczy nacisnąć i puff! - Ruchem palców zilustrował sytuację. - Naprawdę? Hmm, chciałabym, żeby to było takie proste, jak puff. - Wygięła plecy w łuk, pocierając przy tym krzyż i wypinając brzuch w sposób wręcz alarmujący. Jamie musiał przycisnąć się do ściany, żeby zrobić jej miejsce. - A co do czasu, to myślę, że w każdej chwili. Nie jestem pewna. - Wzięła do ręki filiżankę i odmierzyła mąkę. Ponuro zauważył, że z cennej zawartości worka zostało już bardzo niewiele. - Poślij po mnie do groty, kiedy się zacznie - poprosił znienacka. - Zejdę tu, pal sześć Czerwone Kubraki. Kobieta przerwała wyrabianie ciasta i uważnie przyjrzała się bratu. - Ty? Dlaczego? - Cóż, nie ma Iana - zauważył. Wziął drugą tuszę. Sprawnie odciął udo i oddzielił je od kości. Trzy szybkie uderzenia drewnianego młotka i mięso było gotowe. - Przecież w niczym nie mógłby mi pomóc, nawet gdyby był - skwitowała Jenny. - On już zrobił, co do niego należało, dziewięć miesięcy temu. - Zmarszczyła nos w stronę brata i sięgnęła po talerz z masłem. - Mhm. - Jamie zasiadł do dalszej pracy. Brzuch siostry znalazł się teraz na poziomie jego oczu. Zawartość brzucha, ożywiona i bardzo aktywna, poruszała się bez chwili ustanku, marszcząc i wybrzuszając fartuch w co raz to innym miejscu. Jamie nie zdołał opanować chęci dotknięcia monstrualnej krzywizny; wyczuł zaskakująco mocne ruchy i kopnięcia małego mieszkańca, zniecierpliwionego ciasnotą pomieszczenia. - Przyślij po mnie Fergusa, gdy nadejdzie czas - powtórzył. Rozdrażniona kobieta pacnęła go łyżką po ręku. - Mówiłam już, że nie będziesz mi do niczego potrzebny. Na miłość boską, człowieku, czy twoim zdaniem dom pełen ludzi, trudności z ich wyżywieniem, Ian w więzieniu w Inverness, Czerwone Kubraki kręcące się pod oknami to jeszcze nie dosyć zmartwień? Czy muszę się też denerwować, że i ciebie zabiorą? - O mnie się martw, sam potrafię zadbać o siebie. - Nie patrzył na nią, zajęty krojeniem przedniej części tuszy. - Więc zadbaj o siebie, ale tam, na wzgórzach. - Spojrzała na Jamiego ponad brzegiem miski. - Mam już sześcioro dzieci. Nie sądzisz, że i z tym sobie sama poradzę? - Nic nie zdoła cię przekonać, prawda? - zapytał. - Nie - ucięła. - Zostań u siebie. - Przyjdę. Jenny zmrużyła oczy i bardzo uważnie przyjrzała się bratu. - Jesteś chyba najbardziej upartym durniem w całej Szkocji. Jamie popatrzył na siostrę, a szeroki uśmiech rozlał się po jego twarzy. - Może i tak - zgodził się. Czule poklepał wystający brzuch. - A może nie. Ale przyjdę. Przyślij po mnie Fergusa, gdy nadejdzie czas. Trzy dni później, tuż przed świtem Fergus, ciężko dysząc, pokonywał zbocze w drodze do groty. W ciemności przeoczył szlak i teraz, gdy się przedzierał przez zarośla, robił tyle hałasu, że Jamie dosłyszał chłopaka znaczne wcześniej, niż posłaniec dotarł do polany. - Milordzie... - zaczął bez tchu, lecz Jamie już go mijał, w biegu naciągając na ramiona okrycie. Pospiesznie ruszył w dół, ku domowi. - Ależ milordzie... - dobiegł go z tyłu głos Fergusa, zasapany i przerażony. - Żołnierze... - Żołnierze? - Jamie stanął jak wryty. Czekał niecierpliwie, aby młody Francuz zszedł ku niemu po zboczu. - Jacy żołnierze? - spytał, gdy Fergus poślizgiem pokonał ostatnie kilka kroków. - Angielscy dragoni, milordzie. Milady kazała powiedzieć, żeby pan pod żadnym pozorem nie opuszczał groty. Ktoś widział ich wczoraj, jak obozowali w pobliżu Dunmaglas. - A niech to wszyscy diabli! - Tak, panie. - Chłopak usiadł na kamieniu i wachlował się zamaszyście. Wąska pierś unosiła się gwałtownie, gdy z trudem łapał powietrze. Jamie wahał się, nie umiał podjąć decyzji. Jego instynkt protestował przeciwko powrotowi do groty, krew gotowała mu się z podniecenia wywołanego pojawieniem się Fergusa, w duszy wszystko buntowało się przeciwko potulnemu wpełznięciu do kryjówki, wzorem robaka chowającego się pod kamieniem. - Hmmm... - mruknął. Zerknął na Fergusa. W świetle wstającego dnia szczupła sylwetka chłopca ledwie się rysowała na ciemnym tle krzewów kolcolistu zachodniego. Twarz przypominała bladą plamę z parą ciemniejszych plamek w miejscu oczu. W Jamiem zaczęło narastać podejrzenie. Dlaczego siostra przysłała Fergusa o tak dziwnej godzinie? Gdyby istotnie zachodziła konieczność natychmiastowego ostrzeżenia przed dragonami, byłoby znacznie bezpieczniej posłać chłopaka w nocy. A jeśli nie zachodziła tak pilna potrzeba, to dlaczego nie poczekać do następnej nocy? Odpowiedź nasuwała się sama: ponieważ Jenny uważała, że następnej nocy nie zdoła już przysłać mu wiadomości. - Jak się ma moja siostra? - zapytał Fergusa. - Och, dobrze, milordzie, całkiem dobrze! - Entuzjastyczny ton zapewnienia utwierdził Jamiego w podejrzeniach. - Właśnie rodzi, prawda? - dopytywał się. - Ależ nie, milordzie! Z całą pewnością nie! Jamie zacisnął dłoń na ramieniu chłopaka. Wyczuwalne pod palcami kości wydawały mu się cienkie i kruche. Przypominały zajęcze gnatki, które połamał kilka dni temu. Mimo to Jamie wzmocnił chwyt. Fergus szarpnął się, żeby się uwolnić. - Gadaj prawdę, chłopcze. - Nie, milordzie! Pani czuje się świetnie! Palce na ramieniu młodego Francuza zacisnęły się jeszcze boleśniej. - Czy ona ci poleciła, żebyś mi nic nie mówił? Zakaz Jenny musiał być odczytany dosłownie, bo na to pytanie Fergus odpowiedział z widoczną ulgą. - Tak, panie! - Aha. - Jamie zwolnił uchwyt. Chłopak z miejsca poderwał się na nogi. Teraz mówił bez zahamowań, rozcierając chude ramię. - Zapowiedziała, że nie wolno mi wspomnieć o niczym z wyjątkiem tego o żołnierzach, bo inaczej obedrze mnie żywcem ze skóry i przerobi na kiełbasę! Słysząc te groźby, Jamie nie mógł powściągnąć uśmiechu. - Owszem, brakuje nam żywności, ale nie aż do tego stopnia - uspokoił swojego protegowanego. Spojrzał w dal. Na horyzoncie zobaczył cienką różową linię, jasną i żywą za ciemnymi sylwetkami sosen. - Idziemy. Za pół godziny będzie już całkiem jasno. Tym razem nie chodziło już o ciszę i pustkę wokół domu. Tego dnia o świcie nawet ślepy zdołałby zauważyć, że rzeczy nie układają się w Lallybroch tak, jak zwykle. Kocioł do prania, pełen namoczonych ubrań, stał na swoim miejscu na podwórzu, ale ogień pod nim dość dawno wygasł; rozdzierające ryki, które dochodziły z obory, mówiły wyraźnie, że jedyna krowa w tym gospodarstwie pilnie domaga się dojenia. Gniewne beczenie dolatujące z komórki dla kóz powiedziało, że jej mieszkanki z najmilszą chęcią poddałyby się podobnemu zabiegowi. W momencie, gdy Jamie wkroczył na podwórze, trzy kurczaki z wrzaskiem przemknęły mu pod stopami, w panicznej ucieczce przed Jehu, miejscowym terierem. Jamie poderwał się błyskawicznie, skoczył i kopnął psa tuż pod żebra. Zwierzę, na którego pysku malowało się bezbrzeżne zdumienie, wyleciało w powietrze, opadło z głośnym skowytem, podkuliło ogon pod siebie i czym prędzej zwiało. Jamie zastał dzieci, starszych chłopców, Mary MacNab i drugą służącą, Sukie, stłoczonych razem w bawialni, pod czujnym okiem pani Kirby, bardzo zasadniczej i wymagającej wdowy, pochylony nad modlitewnikiem: - „I Adam nie dał się zwieść, ale zwiedziona kobieta pogwałciła prawo...” - czytała pani Kirby. Z góry dobiegł głośny, przeciągły krzyk. Zebranym wydawało się, że nigdy się nie skończy. Matrona przerwała na chwilę, żeby każdy mógł docenić wagę tego krzyku, po czym podjęła lekturę. Jej oczy, jasnoszare i wilgotne, wyglądem przywodzące na myśl surowe ostrygi, co jakiś czas zerkały na sufit, by po chwili z satysfakcją spocząć na twarzach słuchaczy, zdradzających silne napięcie. - „Pomimo to jednak oszczędzona zostanie przy porodzie, jeśli zachowa wiarę, miłosierdzie, świętość i wstrzemięźliwość...” - kontynuowała pani Kirby. Kitty wybuchnęła nagle histerycznym szlochem i ukryła twarz w ramieniu siostry. Maggie Ellen miała na piegowatej buzi coraz silniejsze rumieńce, natomiast jej starszy brat pobladł jak prześcieradło. - Pani Kirby - odezwał się Jamie. - Proszę o ciszę. Słowa brzmiały dość uprzejmie, ale wyraz oczu z pewnością przypominał błysk, jaki ujrzał Jehu tuż przed swoją podróżą w powietrze, bo lektorka sapnęła tylko i wypuściła modlitewnik z ręki. Książka z głośnym plaśnięciem uderzyła o podłogę. Jamie schylił się, podniósł modlitewnik i wyszczerzył do pani Kirby zęby. Grymas, mimo iż stanowił kiepską namiastkę uśmiechu, przyniósł jednak pewien efekt. Kobieta pobladła i przycisnęła rękę do swego dość wydatnego biustu. - Może poszłyby panie do kuchni i zajęły się jakąś pożyteczną pracą - zaproponował Jamie. Ruchem głowy wskazał drzwi. Sukie, dziewczynę kuchenną, natychmiast wymiotło z pokoju niczym zeschły, niesiony z wiatrem liść. W ślad za nią ruszyła pani Kirby, bez cienia wahania, chociaż znacznie dostojniejszym krokiem. Jamie podniesiony na duchu tym drobnym zwycięstwem w krótkim czasie pozbył się wszystkich zebranych. Wdowie Murray i jej córkom zlecił zajęcie się kotłem do prania; mniejsze dzieci, pod nadzorem Mary MacNab, dostały polecenie złapania wszystkich kurcząt; starsi chłopcy z wyraźną ulgą opuścili bawialnię, by zająć się inwentarzem. Jamie pozostał przez chwilę w pustym pokoju. Nie bardzo wiedział, co ma dalej robić. Niejasno czuł, że powinien być w domu i wszystkiego dopilnować. Ale też świetnie zdawał sobie sprawę, iż, jak to ujęła Jenny, bez względu na rozwój sytuacji, w niczym nie może siostrze pomóc. Na frontowym dziedzińcu rozległ się stukot kopyt nieznajomego muła; rodzącej przypuszczalnie towarzyszyła akuszerka i do niej należało zwierzę. Jamie nie mógł usiedzieć w miejscu. Przechadzał się niespokojnie po całej bawialni. W jednej ręce trzymał modlitewnik, drugą bezustannie czegoś dotykał. Półka na książki, zniszczona i porysowana podczas ostatniego najścia Czerwonych Kubraków przed trzema miesiącami. Ozdobny srebrny półmisek, wielki i ciężki. Został lekko pogięty, ale nie zmieścił się do żołnierskiego plecaka, więc nie podzielił losu drobniejszych przedmiotów, które bez ceremonii po prostu ukradziono. Anglicy wcale się przy tym nie obłowili; kilka naprawdę wartościowych rzeczy, wraz z niewielkim zapasem złota, jaki jeszcze rodzinie pozostał, było bezpiecznie schowanych razem z winem Jareda. Słysząc z góry przeciągły jęk, Jamie odruchowo spojrzał w dół, na trzymany w dłoni modlitewnik. Książka jakby sama się otworzyła na pierwszej stronie, gdzie odnotowywano śluby, narodziny i zgony poszczególnych członków rodziny. Listę zaczynał wpis o ślubie rodziców Jamiego. Brian Fraser i Ellen MacKenzie. Ich imiona i datę zawarcia związku małżeńskiego zapisała matka drobnym, okrągłym pismem. Poniżej widniał dopisek: „Pobrali się z miłości”, zanotowany zdecydowanym charakterem pisma ojca. Była to wiele mówiąca uwaga, zważywszy następny wpis, z którego jasno wynikało, iż Willy przyszedł na świat zaledwie po dwóch miesiącach od daty ślubu. Na widok tych słów Jamie jak zwykle się uśmiechnął. Zerknął na obraz przedstawiający jego samego jako dwulatka i Williego w towarzystwie ogromnego charta szkockiego imieniem Bran. Tylko tyle pozostało po starszym bracie, który zmarł na ospę w wieku jedenastu lat. W poprzek płótna biegła rysa - ślad po bagnecie. Jamie przypuszczał, że w ten sposób jakiś żołnierz rozładował męczącą go frustrację. - A co by było, gdybyś wtedy nie umarł, braciszku? - przemówił miękko do obrazu. Właśnie, co? Przed zamknięciem książki dojrzał jeszcze ostatni wpis: Caitlin Maisri Murray, urodzona 3 grudnia 1749 roku, zmarła 3 grudnia 1749 roku. No tak, co by było, gdyby... Gdyby Czerwone Kubraki nie przyszły drugiego grudnia. Czy jego siostra i tak urodziłaby wtedy wcześniaka? A gdyby mieli wówczas wystarczającą ilość jedzenia, czy coś by to pomogło? - Na takie pytania nie ma odpowiedzi, prawda? - przemówił znów do obrazu. Malowana ręka Williego spoczywała na ramieniu malutkiego Jamiego. Zawsze czuł się bezpiecznie z takim obrońcą za plecami. Z góry dobiegł kolejny krzyk. Pod wpływem nagłego strachu Jamie kurczowo zacisnął dłoń na modlitewniku. - Módl się za nas, starszy bracie - wyszeptał. Przeżegnał się, odłożył książkę i wyszedł, żeby pomóc w oporządzeniu inwentarza. Niewiele miał do roboty. Rabbie i Fergus znakomicie dawali sobie radę z nielicznymi zwierzętami, jakie rodzina jeszcze posiadała. A dziesięcioletni młodszy Jamie był dostatecznie duży, by im w razie potrzeby pomóc. Jamę rozejrzał się za jakimś zajęciem. Zebrał rozrzucone siano i zaniósł całe naręcze mułowi akuszerki. Gdy pasza się skończy, krowę trzeba będzie zabić. W przeciwieństwie do kóz nie była w stanie wyżywić się zimową porą na wzgórzach, mimo iż młodsze dzieci znosiły jej trawę i chwasty. Przy odrobinie szczęścia zasolona tusza pozwoli im przetrwać aż do wiosny. Gdy Jamie wszedł do obory, Fergus spojrzał na niego znad wideł do przerzucania gnoju. - Czy ta położna jest dobra? Ma doświadczenie? - dopytywał się natarczywie młody Francuz. Długi podbródek chłopaka wysunął się agresywnie. - Nie można przecież byle komu powierzyć opieki nad przyzwoitą wieśniaczką! - A skąd mam wiedzieć? - odpowiedział Jamie, jakby odpierał atak. - Myślisz, że się znam na położnych? - Pani Martin, dawna akuszerka, która odbierała dotąd dzieci Murrayów, umarła, jak wielu innych, podczas głodu panującego na rok przed Culloden. Jej następczyni, pani Innes, była znacznie młodsza. Jamie miał tylko nadzieję, iż kobieta ma wystarczająco dużą praktykę i wie, co trzeba robić. Wyglądało na to, że Rabbie podziela ten pogląd, bo naskoczył na Fergusa: - A co ty sobie myślisz, mówiąc „wieśniaczka”? Sam jesteś wieśniakiem! Może już zapomniałeś? Fergus z godnością popatrzył na Rabbiego, chociaż musiał zadrzeć głowę, bo był o ładnych kilkanaście centymetrów niższy od przyjaciela. - Moje pochodzenie nie ma żadnego znaczenia - odparł wyniośle. - Ale na pewno nie jestem położną! - W żadnym razie, palancie! - Rabbie dał przyjacielowi potężną sójkę w bok. Fergus z okrzykiem zaskoczenia wylądował na klepisku plecami do ziemi. Poderwał się w mgnieniu oka. Skoczył ku Rabbiemu, który przysiadł na krawędzi żłobu i zaśmiewał się do rozpuku, ale Jamie chwycił młodego Francuza za kołnierz i pociągnął do tyłu. - Nic z tego - oświadczył tonem pracodawcy. - Nie chcę, żebyście zniszczyli tę resztkę siana. - Puścił Fergusa i, aby odwrócić jego uwagę, zapytał: - A co ty właściwie wiesz o akuszerkach? - Bardzo dużo, milordzie. - Chłopak otrzepywał się z kurzu dystyngowanymi ruchami. - Wiele dam u madame Elizy znalazło się w łóżku, gdy ja tam mieszkałem... - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - przerwał mu sucho Jamie. - A może chciałeś powiedzieć, że wiele z nich rodziło? - A jakże! W końcu sam tam przyszedłem na świat! - Młody Francuz z dumą wypiął wątłą pierś. - Tak, faktycznie. - Usta Jamiego nieznacznie drgnęły. - A więc wszystko uważnie obserwowałeś i teraz umiesz nam wyjaśnić, jak sprawy powinny wyglądać? Fergus zignorował nutę sarkazmu. - No, oczywiście - stwierdził rzeczowo. - Przede wszystkim akuszerka musi położyć pod łóżkiem nóż, żeby zlikwidować ból. - Nie jestem przekonany, czy to zrobiła - wymruczał Rabbie. - Pewno nie, jeśli wierzyć własnym uszom. - W oborze słychać było tylko najgłośniejsze krzyki, większość jednak nie docierała aż tak daleko. - A w nogi łóżka trzeba włożyć jajko pokropione święconą wodą, żeby kobieta bez trudu urodziła dziecko - kontynuował Fergus, zatopiony we wspomnieniach. Zmarszczył brwi. - Osobiście wręczyłem tej położnej jajko, ale wyglądało na to, że ona nie ma pojęcia, co się z nim robić. Cały miesiąc przechowywałem je w tym celu, bo kury ostatnio kiepsko się niosą, a ja chciałem mieć pewność, że choć jedno będzie pod ręką, gdy już przyjdzie co do czego - dodał żałośnie. - No, a po porodzie - ciągnął z zapałem wykład - akuszerka musi zrobić napar z łożyska i dać położnicy do wypicia, żeby przyspieszyć wydzielanie mleka. Rabbie lekko pozieleniał na twarzy. - Masz na myśli to, co się rodzi po dziecku? - spytał niedowierzająco. - O Boże! Prezentacja nowoczesnej wiedzy medycznej również w Jamiem wzbudziła mdłości. - No, cóż - zwrócił się do Rabbiego z udawaną obojętnością. - Oni jedzą żaby i ślimaki. Więc może napój z łożyska też nie jest dla nich niczym dziwnym? - W głębi duszy zastanawiał się, jak długi czas dzieli ich wszystkich od zjadania żab i ślimaków, ale uznał, że tego rodzaju myśli lepiej na razie zachować dla siebie. Rabbie udawał, że wymiotuje. - Jezu Chryste, no i kto chciałby być Francuzem?! Stojący blisko niego Fergus obrócił się na pięcie i wymierzył szybki jak błyskawica cios. Drobny i szczupły jak na swoje lata, był jednak zaskakująco silny i aż za dobrze zorientowany w położeniu słabych punktów człowieka. Wiedzę tę nabył na ulicach Paryża, praktykując jako młodociany kieszonkowiec. Cios trafił prosto w dołek. Rabbie zgiął się we dwoje i zapiszczał niczym pęcherz wieprzowy, na który ktoś nieopacznie nadepnął. - Odzywaj się z szacunkiem, gdy mówisz o lepszych od siebie - pouczył go wyniośle Fergus. Twarz ofiary ataku przybrała rozmaite odcienie czerwieni, a usta otwierały się i zamykały jak u ryby, gdy Rabbie walczył o odzyskanie oddechu. Oczy niemal wyszły mu z orbit ze zdumienia. Wyglądał tak śmiesznie, że Jamie z wielkim trudem powstrzymał się od śmiechu, mimo troski o Jenny i irytacji z powodu ustawicznych utarczek między urwisami. - Posłuchajcie, chłopaki, jeżeli nie będziecie trzymać łap przy sobie... - zaczął, ale przeszkodził mu okrzyk młodszego Jamiego. Bratanek dotychczas siedział cicho, zafascynowany rozmową. - Co? - Jamie odwrócił się. Automatycznie sięgnął po pistolet, który miał przy sobie zawsze, ilekroć opuszczał jaskinię. Spodziewał się, iż na dziedzińcu ujrzy angielski patrol, ale nie było tam nikogo. - O co chodzi, do cholery? - zażądał odpowiedzi. Podążył wzrokiem za wskazującym palcem dzieciaka i wtedy je dostrzegł. Trzy niewielkie, czarne punkty wolno przesuwały się nad zeschłymi łodygami w poprzek kartofliska. - Kruki - rzekł cicho i poczuł, jak wszystkie włoski na karku stają mu dęba. Pojawienie się w trakcie porodu ptaków wojny i śmierci zwiastowało największe nieszczęścia. Jedno z czarnych monstrów sadowiło się właśnie na dachu. Jamie niemal instynktownie wyjął pistolet zza pasa, oparł lufę o zgięty łokieć i starannie wymierzył. Daleki strzał; odległość od drzwi obory do dachu budynku była całkiem duża. Poza tym należało celować w górę. Jednak... Pistolet szarpnął mu się w ręku, a kruk zamienił się w obłok czarnych piór. Pozostałe dwa ptaki wystrzeliły w powietrze jak z procy i odleciały, bijąc zaciekle skrzydłami. Ich ochrypłe głosy szybko ucichły w zimowym powietrzu. - Mon Dieu! - wykrzyknął Fergus. - Cest bien ca! - Znakomity strzał, sir - Rabbie, wciąż jeszcze czerwony na twarzy i mocno zasapany, odzyskał siły na tyle, by obserwować poczynania Jamiego. Podbródkiem wskazał dom: - Proszę spojrzeć, sir, czy to nie akuszerka? Rzeczywiście. Pani Innes wystawiła głowę z okna pierwszego piętra. Włosy opadły jej swobodnie, gdy z góry spoglądała na dziedziniec. Może przyciągnął ją odgłos wystrzału, może obawiała się kłopotów. Jamie wyszedł na dwór i pomachał ręką, aby dodać kobiecie otuchy. - W porządku - krzyknął. - To tylko przypadkowy strzał. - Nie zamierzał wspominać kruków, żeby wieść o nich nie dotarła do uszu Jenny. - Proszę na górę - odkrzyknęła położna, ignorując jego słowa. - Dziecko już przyszło na świat i siostra pana potrzebuje! Jenny otworzyła jedno oko, niebieskie i lekko skośne, jak jego własne. - Jednak przyszedłeś? - Uznałem, że ktoś powinien tu być. Już choćby po to, żeby się modlić za ciebie - skwitował opryskliwie. Zamknęła oczy. Słaby uśmiech wykrzywił jej wargi. Wyglądała jak obraz, który kiedyś Jamie widział we Francji, namalowany przez jakiegoś Włocha dawno temu, ale całkiem dobry. - Jesteś głupi jak but, ale bardzo się cieszę - powiedziała miękko położnica. Otworzyła oczy i spojrzała na zawiniątko spoczywające w zagłębieniu jej ramienia. - Chcesz go zobaczyć? - Aaa, więc to on? - Delikatnie, z wprawą doświadczonego wujka podniósł tłumoczek, przytulił do siebie i odchylił brzeg kocyka. Oczy noworodka były szczelnie zamknięte. Rzęsy całkowicie się schowały w głębokich fałdach powiek, które tworzyły dużą wypukłość nad czerwonymi, gładkimi, okrągłymi policzkami. Zapowiadało to podobieństwo do matki, przynajmniej pod względem tej jednej, godnej uznania cechy. Głowa maleństwa dziwnie niezgrabna, wręcz koślawa, skojarzyła się Jamiemu ze zdeformowanym melonem. Tłuste usteczka wydawały się całkowicie spokojne, a wilgotna różowa dolna warga drżała lekko z każdym chrapnięciem noworodka - widomym znakiem wyczerpania ogromnym wysiłkiem, jakim jest przychodzenie na świat. - Ciężka praca, co? - odezwał się Jamie do dziecka, ale odpowiedź nadeszła od Jenny. - Oj, prawda. W kredensie jest trochę whisky. Mógłbyś mi przynieść szklaneczkę? - Głos siostry brzmiał chrapliwie. Musiała odchrząknąć, żeby skończyć prośbę. - Whisky? Czy nie powinnaś raczej dostać piwa z jajkami? - spytał Jamie. Starał się odsunąć od siebie wizję właściwego napoju dla położnic, tak niedawno przedstawioną przez Fergusa. - Whisky - potwierdziła zdecydowanie. - Kiedy leżałeś na dole i nie byłeś w stanie utrzymać się na nogach, czy dawałam ci piwo z jajkami? - Karmiłaś mnie jeszcze gorszymi paskudztwami - odparował z uśmiechem. - Ale masz rację, przynosiłaś mi również whisky. - Ostrożnie położył dziecko na posłaniu i poszedł po karafkę. - Czy on ma już imię? - Kiwnął głową w stronę maleństwa i szczodrą ręką nalał pokaźną porcję bursztynowego płynu. - Nazwę go Ian, po jego tacie. - Przez chwilę dłoń Jenny spoczywała miękko na okrągłej główce, pokrytej drobnym złotobrązowym meszkiem. Na miękkim ciemieniu widać było pulsowanie tętna. Noworodek wydawał się Jamiemu nieprawdopodobnie kruchy, ale akuszerka zapewniła wuja, że dziecko jest zdrowe i krzepkie. Pod wpływem niezrozumiałego impulsu, który kazał chronić nagie i wrażliwe ciemię, Jamie podniósł chłopczyka raz jeszcze i naciągnął mu na głowę brzeg kocyka. - Mary MacNab opowiedziała mi o tobie i pani Kirby - zauważyła Jenny, popijając alkohol. - Jaka szkoda, że tego nie widziałam. Dziewczyna twierdziła, że biedna stara omal nie udławiła się własnym językiem, gdy się do niej odezwałeś. Jamie uśmiechnął się w odpowiedzi. Łagodnie poklepał noworodka spoczywającego w jego ramionach. Głęboko uśpione drobne ciałko leżało bez ruchu niczym szynka bez kości. Miękki, kojący ciężar. - Szkoda, że się nie udławiła. Jak ty możesz znieść tę babę we własnym domu? Gdybym mieszkał tu na stałe, chyba bym ją udusił. Siostra prychnęła i zamknęła oczy. Odchyliła głowę, żeby whisky swobodnie wpłynęła w głąb gardła. - No, cóż, ludzie będą ci przeszkadzać na tyle, na ile im na to pozwolisz. Ja jej nie pozwoliłam, a przynajmniej nie bardzo. Jednak - dodała, otwierając oczy - nie mogę powiedzieć, że zmartwiłoby mnie, gdybym się jej pozbyła. Myślałam już o tym, żeby podesłać ją staremu Kettrickowi do Broch Mordha. W zeszłym roku stracił jednocześnie i żonę, i córkę, potrzebuje więc kogoś do opieki i prowadzenia gospodarstwa. - Zgoda. Tyle tylko, że gdybym ja był Samuelem Kettrickiem, to wziąłbym wdowę Murray, a nie wdowę Kirby - zauważył Jamie. - Peggy Murray ma już zapewnioną przyszłość - oświadczyła siostra. - Na wiosnę poślubi Duncana Gibbonsa. - Widzę, że Duncan szybko się uwinął - zauważył, lekko zaskoczony. Po chwili przyszło mu coś do głowy i aż się uśmiechnął na tę myśl. - Czy któreś z nich wie już o ożenku? - Nie - odparła, odwzajemniając rozbawienie brata. Po chwili jej uśmiech zniknął, a na jego miejsce pojawiło się głębokie zamyślenie. - A może ty sam o niej pomyślałeś? - Ja? - Jamie był tak zaskoczony, jakby siostra zaproponowała mu wyskakiwanie oknem z drugiego piętra. - Ma dopiero dwadzieścia pięć lat - ciągnęła Jenny. - Dobra z niej matka i jest jeszcze dość młoda, by rodzić dzieci. - Ile ty wypiłaś whisky? - Pochylił się i zaczął udawać, że sprawdza poziom płynu w karafce. Dłonią podtrzymywał główkę niemowlęcia, aby się za mocno nie odchyliła. Wyprostował się i spojrzał na siostrę mocno zirytowany. - Żyję jak zwierzę w jaskini, a ty chcesz, żebym wziął sobie żonę? - Nagle poczuł się pusty w środku. Nie chcąc pokazać Jenny, jak bardzo przygnębiła go jej propozycja, wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, cichutko pomrukując do tłumoczka. - Kiedy ostatni raz spałeś z kobietą, Jamie? - spytała siostra takim tonem, jakby prowadziła towarzyską pogawędkę. Wstrząśnięty odwrócił się na pięcie i zmierzył Jenny wzrokiem. - A cóż to, u diabła, za pytanie! - Nie spotykałeś się z żadną dziewczyną między Lallybroch a Broch Mordha - kontynuowała bezceremonialnie. - Na pewno bym o tym słyszała. Ani z żadną wdową... - Cholernie dobrze wiesz, że nie - uciął. Czuł, jak policzki czerwienieją mu ze złości. - Dlaczego nie? - spytała spokojnie Jenny. - Dlaczego nie? - Wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi ustami. - Czy ty całkiem oszalałaś? Co ty sobie wyobrażasz? Że będę przekradał się z jednego domu do drugiego i sypiał z każdą kobietą, która mnie nie przegoni? - Ani im to w głowie. Nie, Jamie, uważam, że jesteś porządnym człowiekiem. - Uśmiechnęła się smutno. - Nigdy w życiu nie wykorzystałbyś kobiety. Najpierw byś się z nią ożenił, prawda? - Nie! - zaprzeczył gwałtownie. - Niemowlę poruszyło się i zamruczało przez sen. Automatycznie przełożył je na drugie ramię i lekko poklepał po plecach. Nie odrywał oczu od twarzy siostry. - Nie zamierzam się żenić, wybij sobie z głowy wszelkie swaty, Jenny Murray! Nie godzę się na to, słyszysz? - Słyszę, słyszę - potwierdziła nie zrażona. Podciągnęła się na poduszce, żeby móc patrzeć mu w oczy. - Chcesz żyć jak mnich do końca swoich dni? Umrzeć bez syna, który by ci zamknął oczy i błogosławił twoje imię? - Zajmij się własnymi sprawami! - Serce waliło mu jak młotem. Odwrócił się do siostry plecami i wielkimi krokami podszedł do okna. Przez dłuższy czas bezmyślnie gapił się na dziedziniec przed stajnią. - Wiem, że w sercu nosisz jeszcze żałobę po Claire. - Dobiegł go miękki głos siostry. - Myślisz, że zdołam zapomnieć Iana, jeżeli nie wróci? Ale czas, żebyś wykonał następny ruch, Jamie. Claire na pewno nie chciałaby, żebyś do końca życia był samotny i nie miał nikogo, kto by cię pocieszał i kto urodziłby ci dzieci. Długo milczał. Nadal stał bez ruchu. Z boku szyi czuł delikatne ciepło bijące od pokrytej meszkiem główki noworodka. W zamglonej szybie dostrzegł własne, niewyraźne odbicie. Widział wysokiego, silnego i brudnego mężczyznę, z zupełnie nie pasującym do niego białym tobołkiem poniżej ponurej twarzy. - Ona była brzemienna - odezwał się wreszcie cicho. - Kiedy... ją straciłem - dodał. Nie widział innego sposobu wytłumaczenia siostrze, gdzie właściwie przebywała Claire. Jak miał wyjaśnić Jenny, że to niegasnąca nadzieja, iż Claire nadal żyje, odbierała mu wszelką ochotę na myślenie o innej kobiecie. Nawet świadomość, że dla niego żona jest już stracona na wieki, niczego właściwie nie zmieniała. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Jenny odezwała się cicho: - Czy dlatego dzisiaj przyszedłeś? Westchnął, odwrócił się do niej bokiem i oparł skroń o chłodną szybę. Jenny leżała na plecach, ciemne włosy rozsypały się po poduszce. Wzrok jej złagodniał, gdy patrzyła na brata. - Chyba tak - odparł. - Nie mogłem pomóc swojej żonie; chyba wyobrażałem sobie, że w zamian za to pomogę tobie. Tyle że nie umiałem - dodał z goryczą w głosie. - Dla ciebie jestem równie bezużyteczny, jak dla Claire. Jenny wyciągnęła ku niemu rękę, na jej twarzy odbiło się cierpienie. - Jamie, mo chridhe... - zaczęła, ale nagle urwała. Niebieskie oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy z dołu dobiegły głośne krzyki i rozległ się łoskot. - Święta Mario! - jęknęła, blednąc jeszcze bardziej. - To Anglicy! - Chryste! - krzyknął z błaganiem i zaskoczeniem w głosie. Szybko przeniósł spojrzenie od łóżka do okna. Naprędce ocenił, jakie miałby szansę ukrycia się, a jakie ucieczki. Tupot obutych nóg dochodził już ze schodów. - Szafa, Jamie! - szepnęła nagląco Jenny i wskazał palcem mebel. Ukrył się tam bez wahania. Chwilę później drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wtargnęła postać w czerwonym kubraku, w przekrzywionym kapeluszu, ze szpadą w dłoni. Kapitan dragonów przystanął, omiótł spojrzeniem pomieszczenie, wreszcie utkwił wzrok w drobnej postaci leżącej w łóżku. - Pani Murray? - spytał. Jenny z wysiłkiem podciągnęła się wyżej. - To ja. A co, u diabła, robi pan w moim domu? - zapytała. Twarz miała bladą i lśniącą od potu. Ręce jej się trzęsły, ale głowę trzymała wysoko. Nie spuszczała wzroku z intruza. - Proszę wyjść! Nie zwracając na nią uwagi, mężczyzna podszedł do okna. Ze swojego punktu obserwacyjnego Jamie widział niewyraźną figurę, która zniknęła za rogiem garderoby, a po chwili pojawiła się znowu, zwrócona do niego plecami. Dragon przemówił do Jenny: - Jeden z moich zwiadowców doniósł, iż parę godzin temu usłyszał strzał w okolicy tego domu. Gdzie się podziali wszyscy mężczyźni? - Nie ma tu żadnych mężczyzn. - Nie dała rady dłużej opierać się na ramionach, zbyt silnie drżały. Opadła z powrotem na poduszki. - Wzięliście już mojego męża, a najstarszy syn ma zaledwie dziesięć lat. - Słowem nie wspomniała o Rabbiem i Fergusie. Chłopców w ich wieku można już było skazać jak dorosłych. Przy odrobinie szczęścia mogli zwiać na widok Anglików. Oficer dowodzący był twardym mężczyzną w średnim wieku. Z pewnością nie należał do łatwowiernych. - Trzymanie broni w górach Szkocji jest ciężkim przestępstwem - stwierdził. - Przeszukać cały dom, Jenkins - zwrócił się do towarzyszącego mu żołnierza. Wydając rozkaz, musiał podnieść głos, bo ze schodów dochodziła narastająca wrzawa. Gdy Jenkins się odwrócił, do pokoju siłą wdarła się pani Innes, położna. - Zostawcie tę biedną kobietę w spokoju! - krzyknęła, stając twarzą w twarz z oficerem. Dłonie trzymała zaciśnięte w pięści. Głos jej drżał, ale nie ustąpiła nawet na krok. - Wynoście się stąd, łotry! - Nic nie robię twojej pani - odezwał się lekko zirytowany kapitan, najwyraźniej biorąc ją za jedną ze służących. - Ja tylko... - Zaledwie przed godziną urodziła dziecko! To nieprzyzwoite, żebyście choćby na nią patrzyli, a co dopiero... - Ach, tak? - Głos oficera stał się ostrzejszy. Dradon z nagłym zainteresowaniem przeniósł wzrok z akuszerki na łóżko położnicy. - Urodziła pani dziecko, pani Murray? A gdzie ono jest? Tymczasem noworodek wiercił się w powijakach, bo uścisk przerażonego wujka był zbyt silny. Z głębi garderoby Jamie dostrzegł twarz siostry. Była blada jak ściana, ale nie wyrażała żadnych uczuć. - Umarło - oświadczyła. Zaskoczona akuszerka otworzyła szeroko buzię. Na szczęście uwaga kapitana była zwrócona na Jenny. - Och? - powiedział wolno. - Czy to... - Mama! - Od drzwi rozległ się głos przerażenia. Młodszy Jamie wyrwał się z rąk żołnierza i rzucił w ramiona matki. - Mamo, dziecko nie żyje? Nie, nie! - Ze szlochem padł na kolana i ukrył twarz w pościeli. Jakby chcąc zaprzeczyć wszystkiemu, co zostało o nim powiedziane, malutki Ian zaczął dawać dowody swojej żywotności. Z dużą energią wierzgał nóżkami, kopiąc wuja po żebrach. Maleństwo prychało przy tym i postękiwało, czego na szczęście w ogólnym harmidrze nikt nie usłyszał. Jenny usiłowała pocieszyć młodszego Jamiego, pani Innes bezskutecznie próbowała odciągnąć go od łóżka, ale chłopiec kurczowo uchwycił się rękawa matki. Kapitan przekrzykiwał zawodzenia zrozpaczonego dziesięciolatka, a ponad wszystko wybijał się głuchy tupot nóg i wrzask, który wstrząsał całym domem. Jamie oczekiwał teraz, iż kapitan zacznie się dopytywać o miejsce pochówku noworodka. Przytulał ciałko do piersi i kołysał je, aby tylko odsunąć od maleństwa wszelką chęć do płaczu. Drugą ręką sięgnął do rękojeści swojego noża, ale był to tylko próżny gest. Nawet poderżnięcie gardła kapitanowi przypuszczalnie niewiele by pomogło, gdyby drzwi od garderoby zostały otwarte. Malutki Ian wydał z siebie pełen irytacji pomruk, dając do zrozumienia, iż kołysanie nie bardzo mu odpowiada. W uszach wuja dźwięk ten zabrzmiał równie donośnie, jak rozpaczliwe zawodzenia starszego siostrzeńca. Przerażenie Jamiego potęgowała wizja domu stającego w płomieniach oraz trupów wszystkich jego mieszkańców. - To przez ciebie! - Młodszy Jamie, z twarzą zapuchniętą od płaczu i gniewu, poderwał się na nogi i ruszył na kapitana. Głowa w ciemnych lokach była opuszczona jak u szarżującego tryka. - Zabiłeś mojego brata, ty angielski sukinsynu! Oficer zaskoczony nagłym atakiem postąpił krok do tyłu i ze zdziwieniem spoglądał na dziesięciolatka. - Ależ nie, chłopcze, całkowicie się mylisz. Ja tylko... - Sukinsyn! Kastrowany palant! A mhic an diabhoil! - Młodszy Jamie zupełnie stracił nad sobą panowanie. Sztywnym krokiem zbliżał się do kapitana, obrzucając go wszystkimi wulgaryzmami, jakie kiedykolwiek obiły mu się o uszy, naprzemiennie angielskimi i gaelickimi. - Eee - stęknął noworodek prosto do ucha starszego Jamiego. - Eee, eee! - Brzmiało to jak wstęp do najprawdziwszego wrzasku. Ogarnięty paniką wuj puścił nóż i wsunął kciuk w miękki, wilgotny otwór, z którego wydobywały się złowieszcze dźwięki. Bezzębne dziąsła noworodka chwyciły palec z taką zajadłością, że niewiele brakowało, a mimowolny opiekun krzyknąłby z bólu. - Zjeżdżajcie stąd! Wynocha albo was pozabijam! - wrzeszczał chłopak z twarzą wykrzywioną z gniewu. Oficer bezradnie spojrzał na łóżko, jakby chciał prosić Jenny, żeby przywołała syna, tak nieprzejednanego wobec wrogów. Położnica leżała jednak jak martwa, z zamkniętymi oczyma. - Poczekam na swoich ludzi na dole - oświadczył kapitan tak godnie, jak tylko zdołał, i pospiesznie się wycofał. Pozbawiony wroga chłopiec osunął się na podłogę i pogrążył w rozpaczy. Przez szparę w drzwiach Jamie widział, jak pani Innes dziwnie patrzy na swoją podopieczną i otwiera buzię, by zadać pytanie. Z palcem na ustach, z groźną miną nakazującą milczenie, Jenny poderwała się w pościeli na podobieństwo Łazarza. Młodziutki Ian wściekle ssał kciuk, coraz bardziej niezadowolony, że nie udaje mu się wyciągnąć z palca żadnego pożywienia. Położnica przesunęła się na sam brzeg łóżka i przysiadła w oczekiwaniu. Z dołu dochodziły dźwięki świadczące o tym, że żołnierze kręcą się po całym domu. Jenny, trzęsąc się z wysiłku, wyciągnęła rękę w kierunku garderoby. Jamie zaczerpnął powietrza i opanował się. Musiał zaryzykować; jego dłoń i nadgarstek ociekały śliną, a pomruki niezadowolonego maleństwa stawały się coraz głośniejsze. Mokry od potu, chwiejnym krokiem wyszedł z ukrycia i włożył dziecko w ramiona matki. Jenny jednym ruchem odsłoniła pierś, przycisnęła główkę dziecka do sutka i pochyliła się nad małym zawiniątkiem, jakby chciała je chronić. Pierwsze piski rozpłynęły się w stłumionych odgłosach energicznego ssania. Jamie osunął się na podłogę; miał takie uczucie, jakby ktoś przejechał mu szpadą pod kolanami. Dźwięk otwierających się drzwi garderoby poderwał młodszego Jamiego do siadu. Chłopak, z wyrazem całkowitego osłupienia na twarzy, przenosił wzrok z matki na wuja i z powrotem. Tuż obok dziesięciolatka klęczała pani Innes. Szeptała mu coś gorączkowo do ucha, ale na zalanej łzami buzi nie było widać najmniejszych oznak zrozumienia. Zanim okrzyki i skrzypienie uprzęży na dziedzińcu ogłosiły wycofanie się angielskich żołnierzy, malutki Ian, najedzony i zadowolony, pochrapywał już smacznie w ramionach matki. Jamie stał przy oknie, ale tak, by go z dołu nie było widać, i wzrokiem śledził odejście wrogów. W sypialni zapadła cisza. Przerywały ją jedynie odgłosy bulgotania, wydawane przez panią Innes popijającą whisky. Młodszy Jamie siedział tuż przy matce z policzkiem przytulonym do jej ramienia. Nie podniosła oczu ani razu od momentu wzięcia dziecka w ramiona. Nadal tkwiła z głową opuszczoną, a długie włosy zasłaniały twarz. Jamie zrobił krok do przodu i dotknął ramienia siostry. - Gdy się ściemni, wrócę do jaskini - powiedział cicho. Jenny tylko kiwnęła głową. W gęstwinie jej ciemnych włosów, Jamie dostrzegł połyskujące tu i ówdzie srebrne nitki. - Chyba... nie powinienem tu więcej przychodzić - wykrztusił wreszcie. - Przynajmniej przez jakiś czas. Jenny w milczeniu znów skinęła głową. 6 Krwawy pretekst Jednak okoliczności wymusiły na nim ponowne zejście do domu. Przez dwa miesiące nieprzerwanie tkwił w jaskini. Rzadko odważał się wychodzić na polowanie, nawet nocą, bo wojska angielskie, zakwaterowane w Comarze, nadal kręciły się po okolicy. Kilkuosobowe patrole przeczesywały teren. Zabierały przy tym resztki, których jeszcze nie zagrabiano, i niszczyły to, czego nie dało się wziąć ze sobą. Towarzyszyło im błogosławieństwo udzielone przez Koronę. Ścieżka biegła niedaleko wzgórza, w którym mieściła się jego pieczara. Właściwie nawet nie ścieżka, a jeleni szlak. Nadal przede wszystkim służył on zwierzętom, chociaż tylko pozbawiony rozumu rogacz przeszedłby tędy, czując zapachy jaskini. Tak czy inaczej, gdy wiatr wiał we właściwym kierunku, Jamie wciąż widywał niewielkie stadka jeleni na szlaku lub następnego dnia natykał się na świeży trop odciśnięty w błotnistym podłożu. Ze ścieżki korzystali również ci nieliczni, którzy mieli jakieś interesy na zboczu wzgórza. Wiatr tego dnia wiał od pieczary, więc Jamie nie liczył na to, iż ujrzy jelenia. Odpoczywał w trawie u samego wejścia do jaskini. Przy ładnej pogodzie przez gęstą zasłonę z gałęzi kolcolistu i jesionów górskich docierało tu dość światła, by dawało się czytać. Książek było niewiele, ale Jaredowi wciąż jeszcze udawało się przemycać pojedyncze tytuły jako podarunek z Francji. „Tak gwałtowna ulewa zmusiła mnie do całkiem odmiennej pracy: do wycięcia dziury w nowej fortyfikacji, czegoś w rodzaju zlewu, którym mogłaby wyciekać woda. W przeciwnym razie zalałaby moją jaskinię. Po pewnym czasie, gdy wstrząsy ustały, trochę przyszedłem do siebie. Ażeby bardziej podnieść się na duchu, co było mi ogromnie potrzebne, sięgnąłem do malutkiego magazynu i pociągnąłem łyczek rumu. Za każdym razem wydzielałem sobie alkohol bardzo oszczędnie. Wiedziałem, że mój skromny zapasik nigdy nie zostanie odnowiony. Deszcz padał nieprzerwanie przez całą noc, jak również przez większą część następnego dnia, tak że nawet nosa nie wysunąłem na zewnątrz. Ale gdy osiągnąłem już względny spokój ducha, zacząłem myśleć...” Cień padający na książkę przesunął się, gdy drgnęły krzewy nad głową czytającego. Mając wszystkie zmysły postawione „na baczność”, Jamie zdołał pochwycić szum wiatru, a wraz z nim echo ludzkich głosów. Poderwał się na równe nogi, rękę położył na rękojeści noża, z którym nigdy się nie rozstawał. Przystanął tylko na tyle, by starannie odłożyć książkę na ukrytą półkę skalną, po czym chwycił za granitowy występ, podciągnął się na nim i wskoczył w wąską szczelinę wiodącą do jaskini. Czerwień i metaliczne refleksy widoczne na ścieżce wywołały w nim jednocześnie szok i irytację. A żeby to szlag trafił! Nie obawiał się zbytnio, że któryś z żołnierzy zejdzie ze ścieżki (byli zbyt źle wyekwipowani nawet na pokonanie rozległych otwartych terenów, pokrytych wrzosem lub gąbczastym torfem, co tu więc mówić o przedzieraniu się przez gęste, cierniste zarośla porastające „jego” zbocze). Ale mając ich tuż pod bokiem, nie odważy się opuścić jaskini przed zmrokiem, nawet po to, żeby sobie ulżyć czy przynieść wody do picia. Zerknął na słój, w którym przechowywał wodę, choć z góry widział, że naczynie jest prawie puste. Nagły okrzyk przyciągnął jego uwagę ku ścieżce. Z wrażenia omal nie stracił równowagi i nie spadł ze skalnego występu. Żołnierze otoczyli drobną postać, ugiętą pod ciężarem niewielkiego antałka niesionego na ramieniu. Był to Fergus z dostawą świeżo warzonego piwa ale. A niech to wszystko piekło pochłonie! Trochę dobrego piwa przydałoby się Jamiemu, miesiące upłynęły, odkąd miał je ostatni raz w ustach. Wiatr znów zmienił kierunek. Teraz do uszu Jamiego dochodziły tylko fragmenty rozmowy, ale na jego oczach filigranowy chłopiec najwyraźniej wykłócał się z żołnierzami i gwałtownie gestykulował wolną ręką. - Ty idioto! - mruczał pod wąsem Jamie. - Oddaj im to i już cię tu nie ma, patentowany ośle! Jeden z żołnierzy wyciągnął ręce po beczułkę, ale nie trafił, bo szczupły ciemnowłosy dzieciak zgrabnie uskoczył na bok. Doprowadzony do ostateczności Jamie palnął się ręką w czoło. Fergus zawsze robił się bezczelny w obliczu władzy, zwłaszcza jeśli reprezentowali ją Anglicy. Drobna figurka uskakiwała do tyłu, wykrzykując coś pod adresem goniących. - Dureń! - parsknął Jamie. - Rzuć to i zwiewaj! Zamiast jednak to zrobić, Fergus, pewny szybkości swoich nóg, odwrócił się plecami do Czerwonych Kubraków i wykonał kilka obraźliwych ruchów zadkiem. Rozwścieczyło to żołnierzy do tego stopnia, że paru z nich ruszyło na przełaj przez mokre chaszcze. Jamie widział, jak dowódca oddziału podniósł ramię i krzyknął ostrzegawczo. Pewnie doszedł do wniosku, że Fergus został wysłany specjalnie po to, aby cały oddział zwabić w pułapkę. Chłopak również coś krzyczał, a żołnierze najwyraźniej znali rynsztokowy francuski na tyle dobrze, by zrozumieć, co młody żabojad usiłował im powiedzieć. Skończyło się na tym, że część dragonów zatrzymała się na rozkaz dowódcy, czterej natomiast pognali za chłopcem. Było jeszcze dużo krzyku, gdy Fergus kluczył, jak piskorz wymykając się z rąk żołnierzy. W całym tym zamieszaniu i przy górnym wietrze Jamie nie mógł słyszeć świstu szpady wyciąganej z pochwy, ale na zawsze już pozostało mu przekonanie, że faktycznie go dosłyszał, jakby ów cichy świst i brzęk metalu uderzającego o metal były pierwszymi zwiastunami nieszczęścia. Jamie odnosił wrażenie, że dźwięki te zawsze dzwoniły mu w uszach, ilekroć wspominał obserwowaną scenę, a wracała do niego przez długie lata. Może dostrzegł coś w postawie żołnierzy, jakąś irytację czy wściekłość. Może przyczyna leżała wyłącznie w jego poczuciu przegranej, które nie opuszczało go od Culloden, jakby wszystko w okolicy było nim skażone, już choćby poprzez fakt, iż on, James Fraser, tutaj zamieszkał. Nieważne, czy naprawdę usłyszał świst szabli, czy nie, jego ciało naprężyło się do skoku, zanim ujrzał srebrny łuk, jaki ostrze zatoczyło w powietrzu. Ruch broni był powolny, wręcz leniwy. Mózg Jamiego mógł spokojnie zarejestrować jego tor, domyślić się celu i bezgłośnie wykrzyczeć: nieee!!! Z całą pewnością ostrze poruszało się na tyle wolno, że Jamie zdążyłby wyskoczyć z kryjówki, wedrzeć się pomiędzy żołnierzy, chwycić rękę trzymającą szpadę i wykręcić ją tak silnie, by wypuściła śmiercionośny kawałek metalu. Świadoma część umysłu podszeptywała jednak, iż byłoby to nonsensem, i „przymocowała” jego dłonie do granitowego występu, przeciwstawiając się przemożnemu impulsowi, który nakazywał Jamiemu skoczyć chłopakowi na ratunek. Nie wolno ci, szeptała cichutko, z trudem przebijając się przez wściekłość i przerażenie. On to zrobił dla ciebie, nie pozbawiaj tego sensu. Nie możesz, powtarzała świadomość, zimna jak sama śmierć, pod zalewającym go, gorącym jak ogień poczuciem próżności wszelkich wysiłków. Nic nie zdołasz zrobić. Tak, mógł tylko patrzeć, jak ostrze zakończyło swój powolny ruch i dotarło do celu z cichym, niewinnym plaśnięciem. Spory antałek, wypuszczony z rąk, zaczął się toczyć po zboczu, coraz niżej i niżej, aż do rzeczki. W końcu rozległ się plusk i wesoły bulgot brązowawej wody daleko w dole. W jednej chwili wrzaski ustały i zapadła głęboka cisza. Jamie ledwie zauważył tę przemianę, w uszach dudniło mu coraz głośniej. Kolana ugięły się pod nim i jak przez mgłę uświadomił sobie, że zaraz zemdleje. W oczach mu pociemniało, widział tylko jakieś jasne punkty i smugi światła na czerwonym, przechodzącym w czerń, tle. Ale nawet gdyby otoczyła go całkowita ciemność, nie zdołałby wymazać ostatniego obrazu ręki Fergusa, tej drobnej, zręcznej, sprytnej ręki kieszonkowca, która teraz leżała nieruchomo na błotnistej ścieżce, z dłonią zwróconą ku górze w błagalnym geście. Czekał długich czterdzieści osiem godzin, zanim na szlaku poniżej jaskini dosłyszał pogwizdywanie Rabbiego MacNaba. - Co z nim? - spytał bez wstępów. - Pani Jenny twierdzi, że mały się wyliże - odparł Rabbie. Jego młoda twarz była blada i ściągnięta; najwyraźniej nie otrząsnął się jeszcze z szoku wywołanego wypadkiem przyjaciela. - Powiedziała, że Fergus nie ma gorączki i nie widać śladów gnicia w... - przełknął głośno - w... kikucie. - Więc żołnierze znieśli go do domu? - Nie czekając na odpowiedź, Jamie schodził już po zboczu. - Tak. I myślę, że czuli się bardzo nieswojo. - Rabbie przerwał, żeby odczepić koszulę od krzaka dzikiej róży. Potem musiał dobrze wyciągać nogi, żeby dogonić swego pracodawcę. - Wydaje mi się, że było im przykro z tego powodu. Przynajmniej kapitan powiedział coś w tym sensie. I dał pani Jenny złotego suwerena dla Fergusa. - Ach, tak? Co za wielkoduszność - sarknął Jamie i zamilkł. Już więcej się nie odezwał, póki nie dotarli na miejsce. Fergusa ułożono w pokoju dziecinnym pod samym oknem. Stan rannego był bardzo ciężki. Gdy Jamie wszedł do pokoju, chłopak leżał z zamkniętymi oczyma, a jego długie rzęsy miękko układały się na wystających kościach policzkowych. Twarz małego Francuza, bez typowego dla niej ożywienia, bez całej gamy min i grymasów, wydawała się Jamiemu całkowicie obca. Lekko orli nos nad szerokimi ruchliwymi wargami nadawał chłopcu nieco arystokratyczny wygląd, a wyraziste rysy niosły obietnicę, iż pewnego dnia twarz chłopaka straci swój młodzieńczy czar i stanie się zdecydowanie przystojna. Gdy Jamie podszedł do łóżka, ciemne rzęsy natychmiast się uniosły. - Milordzie - odezwał się ranny, a ślad uśmiechu przywrócił twarzy dawny znajomy wygląd. - Czy jesteś tutaj bezpieczny? - Boże drogi, chłopcze, tak mi przykro. - Jamie ukląkł koło łóżka. Nie mógł znieść widoku spoczywającego na kołdrze, zabandażowanego kikuta. Zmusił się do uściśnięcia na powitanie ramion Fergusa i pogłaskania dłonią burzy ciemnych włosów. - Bardzo boli? - zapytał. - Nie, milordzie - odparł chłopak. Nagle po jego twarzy przemknął skurcz bólu. Uśmiechnął się z zażenowaniem. - No, może trochę, ale nie bardzo. A madame nie żałowała mi whisky. Na podręcznym stoliku stała pełna szklanka. Upity był z niej zaledwie mały łyk. Fergus, od małego przyzwyczajony do francuskich win, nie bardzo lubił mocny alkohol. - Tak mi przykro - powtórzył Jamie. Niczego więcej nie mógł powiedzieć. Gardło zacisnęło mu się ze wzruszenia. Szybko odwrócił oczy. Zdawał sobie sprawę, że jego łzy tylko zasmucą rannego. - Ach, milordzie, proszę nie zaprzątać sobie tym głowy. - W głosie chłopca zabrzmiała nuta dawnej figlarności. - I tak ja miałem mnóstwo szczęścia. Jamie musiał przełknąć, zanim zdobył się na odpowiedź. - Jasne, żyjesz... i dzięki Bogu! - Och, poza tym, milordzie! - Na bladej twarzy pojawił się uśmiech. - Pamięta pan naszą umowę? - Umowę? - Tak. Zawarliśmy ją, gdy pan przyjął mnie w Paryżu. Powiedział pan wtedy, że gdyby mnie aresztowano i skazano, przez cały rok zamawiałby pan msze za moją duszę. - Zdrowa ręka podążyła do szyi, na której wisiał pogięty medalik z wizerunkiem świętego Dyzmy, patrona złodziei. - Lecz gdybym stracił ucho lub rękę podczas służby u pana... - Przez resztę życia będę cię utrzymywał - dokończył Jamie. Sam nie wiedział, czy ma płakać, czy śmiać się, więc tylko poklepał rękę, która teraz spokojnie leżała na kołdrze. - Tak, pamiętam. Możesz mi zaufać, z pewnością dotrzymam słowa. - Och, zawsze panu ufałem, milordzie - zapewnił Fergus. Wyraźnie ogarniało go zmęczenie: blade policzki stały się jeszcze bledsze, a głowa z ciemną czupryną bezsilnie opadła na poduszkę. - Tak, miałem dużo szczęścia - wymamrotał, nadal się uśmiechając. - Za jednym zamachem stałem się dżentelmenem, który nie musi pracować, non? Gdy wyszedł z pokoju Fergusa, Jenny już na niego czekała. - Zejdź ze mną do księżej norki - powiedział, ujmując siostrę za łokieć. - Muszę z tobą pogadać, a nie powinienem stać na widoku. W milczeniu podążyła za nim wzdłuż wyłożonego kamieniami tylnego korytarza, oddzielającego spiżarnię od kuchni. Pomiędzy płytami podłogi, w zaprawie murarskiej osadzono drewnianą klapę z wyborowanymi dziurkami. Teoretycznie zapewniały one dopływ powietrza do leżącej niżej piwnicy, a na wypadek, gdyby ktoś podejrzliwy zechciał zbadać rzecz dokładniej, piwnica dla niepoznaki wyposażona była w podobną klapę wmurowaną w suficie. W rzeczywistości jednak do księżej norki wchodziło się przez podziemne przejście na tyłach domu. Podziurkowaną płyta zapewniała księżej norce dostęp nie tylko powietrza, ale i światła. Było to ciasne pomieszczenie usytuowane na tyłach piwnicy, do którego schodziło się po drabinie po usunięciu drewnianej płyty razem z ramą osadzoną w zaprawie murarskiej. Schowek nie miał więcej niż pół metra kwadratowego, a jego umeblowanie było nader skromne: zbita z desek ławka, koc i nocnik. Wielki dzban z wodą i małe pudełko sucharów dopełniały wyposażenia. Pomieszczenie zostało dobudowane w ciągu ostatnich kilku lat, więc na dobrą sprawę niesłusznie nazywało się księżą norką, bo żaden ksiądz nigdy w nim nie mieszkał i zupełnie się na to nie zanosiło. W każdym razie jednak zasługiwało na miano norki. Dwoje ludzi mogło się wewnątrz pomieścić tylko wtedy, gdy siedzieli na ławce obok siebie. Jamie umieścił na dawnym miejscu podziurkowaną płytę, zszedł po drabinie i zajął miejsce u boku siostry. Przez chwilę siedział bez ruchu, potem nabrał powietrza w płuca i zaczął mówić. - Nie zniosę tego dłużej - oznajmił tak cicho, że Jenny musiała pochylić ku niemu głowę niczym ksiądz wysłuchujący spowiedzi. - Już nie wytrzymuję. Muszę stąd odejść. Siedzieli tak blisko siebie, że czuł wznoszenie się i opadanie biustu siostry przy każdym jej oddechu. Po chwili ujęła jego dłoń. Poczuł mocny uścisk drobnych palców. - Znowu będziesz próbował dostać się do Francji? - Jamie już dwukrotnie usiłował zbiec do Francji i za każdym razem zostało to udaremnione przez Anglików, którzy czujnie obserwowali port. Dla tak charakterystycznego mężczyzny, jakim był Jamie, nie istniało skuteczne przebranie. Potrząsnął głową. - Nie. Po prostu pozwolę się złapać. - Jamie! - W podnieceniu podniosła głos, ale w odpowiedzi na ostrzegawczy uścisk ręki, natychmiast zniżyła ton. - Jamie, nie możesz tego zrobić! Przecież cię powieszą! Siedział nieruchomo, jakby pogrążony w myślach, ale słuchał uważnie, bo od razu pokręcił głową. - Myślę, że nie. - Zerknął na siostrę, potem szybko odwrócił wzrok. - Claire... miała kiedyś widzenie. - Wyjaśnienie równie dobre, jak każde inne, pomyślał, nawet jeśli nie całkiem prawdziwe. - Zobaczyła, co się stanie pod Culloden... wiedziała. Powiedziała mi również, co będzie potem. - Aaa - odparła cicho Jenny. - To dlatego kazała mi zasadzić kartofle i zbudować schowek? - Zgadza się. - Uścisnął rękę siostry i puścił. Obrócił się nieznacznie na wąskiej ławce, tak by siedzieć twarzą do Jenny. - Mówiła, że Korona będzie ścigać jakobickich zdrajców przez jakiś czas... no i ściga - dodał cierpko. - Ale po pierwszych kilku latach przestaną wieszać aresztantów, tylko będą ich trzymać w więzieniach. - Tylko! - powtórzyła niczym echo. - Jeśli już musisz stąd odejść, Jamie, to wybierz przynajmniej wrzosowiska. Ale żeby tak iść prosto do angielskiego więzienia... - Poczekaj - przerwał Jamie, dotykając jej ramienia. - Jeszcze ci nie powiedziałem wszystkiego. Wcale nie zamierzam tak po prostu oddać się w ręce Anglików. Za moją głowę wyznaczono przecież całkiem dobrą cenę, no nie? Szkoda by było zmarnować nagrodę? - Dołożył starań, żeby w jego głosie zabrzmiał śmiech; Jenny dosłyszała wesoły ton i ostro spojrzała na brata. - Matko Przenajświętsza - wyszeptała. - Chcesz, żeby ktoś cię zdradził? - No, coś w tym rodzaju. - Podczas samotnych godzin w jaskini opracował plan, ale aż do tej pory pomysł nie wydawał mu się realny. - Doszedłem do wniosku, że najlepiej nadawałby się Joe Fraser. Jenny potarła pięścią wargi. Umiała myśleć szybko. Jamie zorientował się, że od razu uchwyciła istotę pomysłu wraz ze wszystkimi ewentualnymi konsekwencjami. - Jamie... - szepnęła. - Nawet jeśli cię nie powieszą, chociaż to wcale nie takie pewne i cholernie ryzykujesz, możesz przecież zginąć, gdy cię będą brali! Ramiona opadły mu ciężko, jakby rozpacz i wyczerpanie przytłoczyły go niemal do ziemi. - Mój Boże, Jenny. Naprawdę sądzisz, że zależy mi na życiu? Zapadło milczenie. Dopiero po dłuższej chwili kobieta odpowiedziała. - Nie, sądzę, że nie. I nie mam ci tego za złe. - Urwała, żeby opanować drżenie głosu. - Ale mnie na twoim życiu zależy. - Pogłaskała go po głowie. - Więc dbaj o siebie, głuptasku, dobrze? Drewniana klapa nad ich głowami pociemniała, dały się słyszeć czyjeś kroki. Prawdopodobnie jedna z dziewczyn kuchennych szła do spiżarni. Po chwili mrok się rozjaśnił. Jamie znowu widział twarz siostry - Dobrze - wyszeptał wreszcie. - Będę o siebie dbał. Przygotowania zajęły im ponad dwa miesiące. Gdy nareszcie przyszła oczekiwana wiadomość, wiosna już była w rozkwicie. Siedział na swej ulubionej skałce, w pobliżu wejścia do jaskini, i obserwował gwiazdy pojawiające się na niebie. Nawet w najtrudniejszym czasie, w ciągu roku, który nastąpił zaraz po Culloden, zawsze o tej właśnie porze dnia udawało mu się znaleźć moment ciszy. Gdy zapadał wczesny zmierzch, odnosiło się wrażenie, że wszystkie przedmioty zostają lekko podświetlone od środka, tak że odcinały się ostro na tle nieba czy ziemi i wyraźnie, w najdrobniejszych szczegółach było je widać. W tym dziwnym oświetleniu Jamie mógł dostrzec zarys ćmy, zupełnie niewidocznej w dziennym świetle, a teraz, w zapadającym zmroku, zarysowującej się jako trójkąt gęstniejącego cienia, ostro odcinającego się od pnia, który dotąd służył jej za kryjówkę. Jeszcze chwila, a nocny motyl rozwinie skrzydła. Jamie popatrzył na drugi koniec doliny, aż po linię sosen znaczących odległy klif. Potem przeniósł spojrzenie w górę, na gwiazdy. Orion kroczył statecznie tuż nad horyzontem. Plejady wyłaniały się na ciemniejącym niebie. Rozkoszował się tym widokiem. Może to ostatni raz, a potem długo nie będzie miał okazji napawania się pięknem gwiazd. Pomyślał o więzieniu, o kratach, solidnych zamkach i grubych murach. Przypomniał mu się Fort William. Więzienie w Wentworth. Bastylia. Kamienne mury, grube na metr, nie dopuszczały ani światła, ani powietrza. Brud, smród, głód, człowiek jak żywcem pogrzebany... Odegnał ponure myśli. Wybrał swój los i był zadowolony z podjętej decyzji. Wpatrywał się w niebo w poszukiwaniu Byka. Wprawdzie nie najpiękniejsza konstelacja, ale za to jego własna. Urodzeni pod tym znakiem odznaczali się siłą i uporem. Jamie miał nadzieję, że okaże się dość silny, by zrealizować swój plan. Wśród coraz intensywniejszych nocnych odgłosów rozległo się ostre, przenikliwe pogwizdywanie. Mógł to być śpiew kulika przyzywający do gniazda nad jeziorem, ale Jamie rozpoznał sygnał. Ktoś szedł w górę ścieżki; przyjaciel. Była to Mary MacNab. Gdy owdowiała, została dziewczyną kuchenną w Lallybroch. Zwykle jej syn, Rabbie, bądź Fergus przychodzili do kryjówki z nowinami. Jednak ona również zdążyła już kilkakrotnie odwiedzić Jamiego. Przyniosła koszyk z zapasami. Tym razem wyjątkowo dobrze zaopatrzony: pieczona kuropatwa, świeży chleb, trochę zielonej cebuli, garść wczesnych czereśni i płaska flaszka ale. Jamie przejrzał tę obfitość i z krzywym uśmiechem spojrzał na kobietę. - Uczta pożegnalna, co? W milczeniu skinęła głową. Była drobnej budowy, mocno już szpakowata, a bruzdy na jej twarzy świadczyły o trudach życia. Ale piwne oczy nadal ciepło patrzyły na świat, a pełne wargi pozostały łagodnie wygięte. Jamie uświadomił sobie, że gapi się na jej usta, i czym prędzej odwrócił wzrok. - O Boże, tak się napcham, że zupełnie nie będę mógł się ruszać. Proszę, nawet ciasto tu jest! Jak wam się udało to wszystko przygotować? Mary MacNab wzruszyła ramionami. Nie należała do rozmownych. Wyjęła zawartość kosza i położyła wszystko na drewnianym blacie ustawionym na kamieniach. Nakryła dla obojga. W tym również nie było nic nadzwyczajnego, jadała już z Jamiem kolacje i w trakcie posiłku opowiadała nowiny z całej okolicy. Tyle tylko, dziwił się Jamie, że jeśli miał to być jego ostatni posiłek w Lallybroch, to dlaczego nie przybyła tu ani siostra, ani chłopcy, aby wspólnie z nim zasiąść do stołu. Może w domu byli goście, którzy uniemożliwili mieszkańcom dyskretne wymknięcie się w góry. Uprzejmym gestem zaprosił ją do stołu, sam zajął miejsce dopiero wtedy, gdy ona już siedziała. Nogi trzymali skrzyżowane na brudnej podłodze. - Rozmawiałaś z Joem Fraserem? Kiedy to ma nastąpić? - spytał, odgryzając kęs zimnej kuropatwy. Przekazała mu szczegóły planu: koń zostanie przyprowadzony jeszcze przed świtem, a on ma opuścić wąską dolinę tą ścieżką. Potem musi skręcić, przeciąć skaliste podnóże i znów zjechać do doliny koło Feesyhant’s Burn, tak jakby właśnie zmierzał ku domowi. Anglicy będą na niego czekali między Struy i Eskadale, najprawdopodobniej w Midmains. To miejsce świetnie nadawało się na zasadzkę, bo wąski jar stromo wznosił się po obu stronach, a przy strumieniu rosło dostatecznie dużo drzew, by kilku mężczyzn mogło się wśród nich ukryć. Po skończonym posiłku kobieta spakowała koszyk. Zostawiła Jamiemu niewielką porcję jedzenia, żeby miał na śniadanie, zanim wyruszy w drogę. Jamie oczekiwał, że Mary MacNab już odejdzie, ale została. Pokręciła się po jaskini, starannie rozłożyła pościel na podłodze, przykryła kocami i przyklękła tuż obok siennika z rękoma złożonymi na podołku. Jamie założył ręce na piersi i oparł się o ścianę. Patrzył na jej pochyloną głowę i sam nie wiedział, co robić. - Och, tak po prostu? - spytał. - Można wiedzieć, czyj to pomysł? Twój czy mojej siostry? - A czy to ma jakieś znaczenie? - odparła spokojnie. Potrząsnął głową i pochylił się, żeby pomóc jej wstać. - Nie, ponieważ do niczego nie dojdzie. Doceniam to, co chciałaś zrobić, ale... Przerwała mu pocałunkiem. Jej wargi faktycznie były tak miękkie, na jakie wyglądały. Stanowczo ujął szczupłe nadgarstki i odepchnął ją od siebie. - Nie! - powiedział. - To nie jest konieczne, a ja nie chcę tego zrobić. - Miał niepokojącą świadomość, że jego ciało niezupełnie zgadza się z nim w ocenie tego, co konieczne, a jeszcze bardziej przeszkadzała mu myśl, że przyciasne i przetarte bryczesy w najmniejszym stopniu nie ukrywały rozmiarów tej niezgody, widocznych dla każdego, kto rzuciłby tam okiem. Delikatny uśmiech błąkający się na jej pełnych słodkich wargach sugerował, że ona akurat spojrzała. Odwrócił kobietę i pchnął lekko w stronę wyjścia. Zrobiła krok w bok i sięgnęła po wiązadła spódnicy. - Nie rób tego! - krzyknął. - A jak zamierzasz mnie powstrzymać? - spytała. Zdjęła spódnicę i starannie ułożyła ją na jedynym stołku. Szczupłe palce spoczęły na koronkach stanika. - Jeśli ty stąd nie wyjdziesz, ja to zrobię - oświadczył zdecydowanie. Okręcił się na pięcie i ruszył do wyjścia. - Mój panie! - zawołała. Przystanął, ale nie odwrócił głowy. - Nie powinnaś używać tego tytułu - rzucił przez ramię. - Lallybroch należy do pana - odparła. - I będzie należało, jak długo pan żyje. Więc ja nie zamierzam zwracać się inaczej. - Majątek nie jest mój, tylko młodszego Jamiego. - To nie młodszy Jamie wypełnia obowiązki właściciela - odparła stanowczo. - I to nie pańska siostra prosiła mnie, by zrobić to, co zrobiłam. Proszę się odwrócić. Spełnił jej prośbę z ociąganiem. Stała boso w samej koszuli, włosy swobodnie opadały jej na ramiona. Była chuda, jak wszyscy w tych czasach, ale piersi miała większe, niż przypuszczał, a brodawki wyraźnie wypychały do przodu cienki materiał. Koszula była równie znoszona, jak reszta jej ubrania; na ramiączkach i dołem mocno postrzępiona, miejscami niemal przezroczysta. Zamknął oczy. Poczuł na ramieniu lekkie dotknięcie. Zmusił się, by stać spokojnie. - Ja wszystko rozumiem - powiedziała. - Widziałam pana z żoną i wiem, co was łączyło. Nigdy tego nie doświadczyłam - dodała łagodniejszym głosem - z żadnym z moich dwóch mężów. Ale umiem rozpoznać prawdziwą miłość i nie zamierzam zrobić nic takiego, żeby pan czuł, iż ją zdradził. Leciutko dotknęła jego policzka, potem spracowany kciuk przesunął się po bruździe biegnącej od nosa do ust. - Chcę dać panu coś innego - mówiła dalej cicho. - Może nie tak wielkiego, ale z pewnością potrzebnego. Coś, co pozwoli panu przetrwać. Siostra ani dzieci nie mogą panu tego ofiarować. - Wciągnęła głęboko powietrze i zabrała rękę z jego twarzy. - Przygarnął pan mnie i mojego syna. Czy pozwoli pan, bym dała ten drobiazg w dowód wdzięczności? Łzy zapiekły go pod powiekami. Poczuł, jak kobieta najdelikatniejszymi muśnięciami zbiera wilgoć z jego oczu, wygładza zmierzwione włosy. Bardzo powoli wyciągnął ku niej ramiona. Zrobiła krok do przodu i wtuliła się w jego objęcia równie zgrabnie i naturalnie, jak przedtem nakrywała do stołu czy słała łóżko. - Ja... nie robiłem tego od bardzo dawna - powiedział, nagle onieśmielony. - Ja też - odparła z półuśmiechem. - Ale przypomnimy sobie wszystko, co trzeba. Jako twój więzień 7 Zaufanie do dokumentów Inverness 25 maja 1968 Przesyłka od Linklatera nadeszła z poranną pocztą. - Spójrz, jaka gruba! - krzyknęła Brianna. - Na pewno przysłał dokumenty! - Czubek nosa zaróżowił się jej z przejęcia. - Na to wygląda - odparł Roger. Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego, ale w zagłębieniu jego szyi zauważyłam mocno pulsujące tętno. Przez chwilę ważył w dłoni brunatną kopertę. Potem niecierpliwie rozerwał ją kciukiem i wyjął plik kserokopii. Pismo przewodnie, na papierze firmowym uniwersytetu, sfrunęło na podłogę. Podniosłam je i odczytałam lekko drżącym głosem. Drogi panie Wakefield! W odpowiedzi na Pańskie pytanie dotyczące egzekucji dokonanej przez podkomendnych księcia Cumberlandu na oficerach jakobickich po bitwie pod Culloden informuję, że głównym źródłem moich cytatów, przytoczonych w książce, do której Pan nawiązuje, jest prywatny dziennik lorda Meltona, oficera dowodzącego pułkiem piechoty w czasie starcia pod Culloden. Załączam kserokopie odnośnych stron dziennika. Przekona się Pan, że historia jakobity, jednego z tych, którzy przeżyli, niejakiego Jamesa Frasera, jest nietypowa i wzruszająca. Fraser nie należy do postaci istotnych z punktu widzenia historii i nie mieści się w zakresie moich własnych zainteresowań zawodowych, ale zawsze miałem ochotę na pogłębienie badań i dowiedzenie się czegoś więcej o jego dalszych losach. Jeśli uda się Panu znaleźć odpowiedź na pytanie, czy przeżył drogę do swojego majątku, będę ogromnie wdzięczny za przekazanie mi tej informacji. Do dziś mam nadzieję, że zdołał dotrzeć do celu, chociaż w jego sytuacji, tak jak opisał ją Melton, szansę na pomyślne zakończenie były raczej niewielkie. Z poważaniem Eric Linklater. Papier szeleścił w moich palcach. Ostrożnie odłożyłam list na biurko. - Niewielkie szansę, co? - powiedziała Brianna. Stanęła na palcach, żeby patrzeć ponad ramieniem Rogera. - Ha! My wiemy, że wrócił! - Przypuszczamy - poprawił ją Roger, wiedziony odruchem uczonego. Uśmiech na jego twarzy był równie szeroki, jak u mojej córki. - Czy napijecie się państwo herbaty lub kakao na drugie śniadanie? - Fiona wetknęła swoją ciemną, kędzierzawą głowę w drzwi gabinetu. Nasze podniecenie opadło. - Mam świeże imbirowe ciasteczka z orzechami, prosto z pieca. - Wniosła ze sobą woń ciepłego imbiru. Zapach rozchodził się kusząco z jej fartuszka. - Herbatę proszę - odparł Roger. W tym samym momencie Brianna wykrzyknęła: - Kakao! Znakomity pomysł! Z zadowoloną miną dziewczyna wtoczyła do gabinetu stolik na kółkach zarówno z herbatą, jak i kakao oraz z talerzem pełnym świeżych imbirowych ciasteczek z orzechami. Z filiżanką herbaty i z odbitkami z dziennika Meltona usadowiłam się w fotelu. Osiemnastowieczny rękopis był zaskakująco czytelny pomimo archaicznej pisowni. W ciągu kilku minut przeniosłam się do wiejskiego domu w Leanach. W duchu odmalowałam sobie wszystkie szczegóły: bzyczenie much, poruszenie wśród ciasno upchanych ciał i ostry zapach krwi wsiąkającej w brudną podłogę. ... aby spłacić dług wdzięczności mojego brata, nie mogłem postąpić inaczej, niż zachować Frasera przy życiu. Dlatego pominąłem jego nazwisko na liście zdrajców skazanych na śmierć w wiejskim domu oraz poczyniłem starania, żeby odtransportować go do jego własnego majątku. Nie czuję się ani szczególnie miłosierny w stosunku do Frasera, ani szczególnie winny zaniedbania obowiązków w stosunku do księcia, bo prawdopodobieństwo, że zdrajca przeżyje podróż do domu, jest znikomo małe, a to z powodu wielkiej rany na nodze, rozjątrzonej i zaropiałej. Honor jednak nie pozwalał mi postąpić inaczej. Muszę wyznać, że ulżyło mi na duszy, gdy ujrzałem, jak zabierano tego mężczyznę, wciąż jeszcze żywego. Ja w tym czasie poświęciłem swoją uwagę akcji pozbywania się ciał jego towarzyszy. Przygnębia mnie wspomnienie tak wielu zabitych, ilu widziałem w ciągu ostatnich dwóch dni... Złożyłam kartki na kolanach, z trudem przełknęłam. „Wielka rana... rozjątrzona i zaropiała...” W przeciwieństwie do Rogera i Brianny zdawałam sobie sprawę, jak poważnym zagrożeniem dla życia mogła się ona okazać, bez antybiotyków, bez fachowej opieki lekarskiej, a choćby nawet bez prymitywnych gorących okładów, stosowanych wtedy przez zielarki szkockie. Ile czasu trzeba było się trząść na wozie, żeby dotrzeć z Culloden do Broch Tuarach? Dwa dni? Trzy? Czy udało mu się przeżyć w takim stanie, z raną już zaniedbaną? - A jednak mu się udało. - Głos Brianny wtargnął w moje myśli. Córka najwyraźniej odpowiedziała na podobne wątpliwości wyrażone przez Rogera. Mówiła z wielkim przekonaniem, jakby na własne oczy widziała to, co opisywał Melton, i doskonale wiedziała, co z tego wynikło. - Wrócił do domu. Przecież to on był Dunbonnetem, nie ma co do tego wątpliwości. - Dunbonnet? - rzuciła przez ramię zaskoczona Fiona. Z dezaprobatą popatrzyła na moją nietkniętą, już wystygłą herbatę. - Słyszeliście o Dunbonnecie? - A ty? Roger ze zdumieniem spojrzał na młodą gospodynię. Skinęła głową. Wylała nie wypitą herbatę do doniczki z aspidistra, stojącą tuż obok kominka, i napełniła filiżankę świeżym, gorącym naparem. - Owszem. Babcia wielokrotnie opowiadała mi tę historię. - To teraz ty ją nam opowiedz! - Brianna, mocno przejęta, pochyliła się do przodu. W obu dłoniach ściskała kubeczek z kakao. - Proszę cię, Fiono! Co to za historia? Młoda Szkotka wydawała się trochę zaskoczona faktem, że tak nagle znalazła się w centrum zainteresowania, ale się zgodziła. Lekko wzruszyła ramionami. - Och, to taka opowieść o zwolenniku Pięknego Księcia, z czasów wielkiej klęski pod Culloden, kiedy wielu zginęło, a tylko nielicznym udało się pozostać przy życiu. No cóż, jeden z nich uciekł z pobojowiska i nawet przepłynął rzekę, byle tylko ujść pogoni, ale Czerwone Kubraki deptały mu po piętach. Po drodze trafił na kościół, w którym akurat odprawiano mszę. Wpadł do środka i błagał pastora o miłosierdzie. Duchowny i wierni zlitowali się nad nim i przebrali go za kapłana. Gdy chwilę później Czerwone Kubraki wpadły do kościoła, uciekinier stał już na ambonie i wygłaszał kazanie, a woda z ubrania i brody utworzyła kałużę u jego stóp. Angielscy żołnierze doszli do wniosku, że się pomylili, i ruszyli dalej. W ten sposób jemu udało się umknąć pogoni, a wszyscy zgromadzeni wówczas w kościele twierdzili, że lepszego kazania w życiu nie słyszeli! - Fiona roześmiała się z całego serca. Brianna zmarszczyła brwi. Roger wyglądał na zaskoczonego. - To był Dunbonnet? - spytał. - A ja myślałem... - Ależ nie! - zaprzeczyła gorąco jego gospodyni. - To wcale nie był Dunbonnet, tylko jakiś inny, cudem ocalały jakobita. Dunbonnet wrócił do własnego majątku, ale przez siedem lat musiał się ukrywać w grocie, bo Anglicy urządzali w górach polowania na ludzi. Brianna wcisnęła się w fotel i głośno westchnęła z ulgą. - A okoliczni dzierżawcy nazwali go Dunbonnet, żeby nie wymieniać jego prawdziwego nazwiska i nawet przypadkiem go nie zdradzić - wymruczała. - Znasz tę historię? - spytała zaskoczona Fiona. - A czy babcia ci mówiła, co się z nim dalej działo? - ponaglił Roger. - No pewnie! - Oczy dziewczyny były okrągłe niczym mleczne dropsy. - To najlepsza część całej historii. Widzicie, po Culloden nastał wielki głód. W wąskich górskich dolinach ludzie niedojadali, zimą bywali wyrzucani z domów, strzelano do nich, a domostwa podpalano. Dzierżawcom Dunbonneta powodziło się trochę lepiej niż innym, ale i tak nadszedł dzień, kiedy żywność się skończyła. Od rana do nocy kiszki im marsza grały. Nie było w lasach zwierzyny, zboża na polach, a niemowlęta umierały, bo matki nie miały pokarmu. Zimny dreszcz przeszedł mi po krzyżu. Nagle zobaczyła naznaczone zimnem i głodem twarze mieszkańców Lallybroch, ludzi, których znałam i kochałam. Ogarnęło mnie nie tylko przerażenie, ale także poczucie winy. Postąpiłam zgodnie z wolą Jamiego, lecz tym samym ich opuściłam. Żyłam sobie bezpiecznie, miałam ciepły dom i jedzenia pod dostatkiem. Zerknęłam na Briannę. Siedziała zasłuchana, z lekko pochyloną rudą głową. Ból, który ścisnął mi piersi, trochę zelżał. Moja córka również cieszyła się bezpieczeństwem, dobrobytem i miłością, właśnie dlatego że nie sprzeciwiłam się Jamiemu. - Dunbonnet opracował więc śmiały plan - kontynuowała Fiona. Jej krągła twarz ożywiła się dramatyzmem opowieści. - Wymyślił, że jeden z jego dzierżawców pójdzie do Anglików i obieca oddać uciekiniera w ich ręce. Za głowę Dunbonneta wyznaczono wysoką nagrodę, bo był dzielnym żołnierzem i zwolennikiem Pięknego Księcia. Dzierżawca miał wziąć nagrodę w złocie, żeby wydać ją, rzecz jasna, na ludzi w majątku. W zamian powie Czerwonym Kubrakom, gdzie będą mogli złapać Dunbonneta. Ręce mimowolnie zacisnęły mi się w pięści z taką siłą, że odłamałam filigranowe uszko porcelanowej filiżanki. - Złapać? - wykrakałam głosem chrapliwym z przerażenia. - Czy go powiesili? Fiona zamrugała ze zdumienia. - Nie, dlaczego? - odparła. - Co prawda, babcia mówiła, że chcieli. Wytoczyli mu nawet proces o zdradę, ale w końcu został tylko zamknięty w więzieniu. Za to złoto pozwoliło wszystkim jego ludziom przetrzymać głód - dorzuciła radośnie. Wyraźnie traktowała to jako szczęśliwe zakończenie. - O, Jezu! - sapnął Roger. Ostrożnie odstawił filiżankę. Jak zahipnotyzowany siedział i wpatrywał się w przestrzeń. - Więzienie - westchnął z ulgą. - Mówisz tak, jakbyś uważał to za coś dobrego - zaprotestowała Brianna. Kąciki jej ust zacisnęły się boleśnie, a oczy zrobiły się lekko szkliste. - Bo tak jest - odparł Roger, dostrzegając poruszenie dziewczyny. - Niewiele było więzień, w których Anglicy przetrzymywali jakobickich zdrajców, a we wszystkich prowadzono urzędowe rejestry. Rozumiecie? - wodził spojrzeniem od zaskoczonej Fiony do wyraźnie zmartwionej Brianny. W końcu utkwił wzrok we mnie z nadzieją, iż w tym przypadku spotka się ze zrozumieniem. - Jeśli trafił do więzienia, zdołam go odnaleźć. Odwrócił się i spojrzał na półki z książkami, zasłaniające trzy ściany gabinetu od podłogi aż po sufit. Zawierały kolekcję druków i dokumentów świętej pamięci wielebnego Wakefielda, a w nich znajdowały się wszelkie tajemnice jakobitów. - Z pewnością tu jest - oświadczył cicho Roger. - Figuruje na liście więźniów, a taki dokument stanowi niewątpliwy dowód! Nie rozumiecie? - powtórzył pytanie. - Z chwilą pójścia do więzienia znów stał się postacią historyczną! I gdzieś tutaj na pewno znajdziemy o nim informacje. - A co potem? - głęboko westchnęła Brianna. - Co się stało, gdy już został zwolniony z więzienia? Roger mocno zacisnął wargi, jakby chciał odciąć się od ewentualności, która mu przyszła do głowy: „pod warunkiem, że wcześniej nie umarł”. - Tak, dobre pytanie - powiedział, ujmując Briannę za rękę. Jego zielone oczy, z których nie dawało się nic wyczytać, napotkały moje spojrzenie. Po tygodniu wiara Rogera w dokumenty wciąż pozostawała niezachwiana. Mniej stabilny stał się za to osiemnastowieczny stolik w gabinecie Wakefielda. Cienkie nóżki uginały się i trzeszczały alarmująco, przytłoczone niecodziennym ciężarem. Mebelek dźwigał zazwyczaj małą lampkę i kolekcję bibelotów zmarłego. Obecnie został zmuszony do służby tylko dlatego, że już na wszystkich pozostałych poziomych powierzchniach w gabinecie piętrzyły się stosy papierów, czasopism, książek oraz wypchanych brązowych kopert z kserokopiami dokumentów nadesłanych przez towarzystwa historyczne, uniwersytety i biblioteki naukowe na terenie Anglii, Szkocji i Irlandii. - Jeśli położysz tu jeszcze jedną kartkę, cała piramida się zawali - zauważyła Claire, gdy Roger beztrosko wyciągnął rękę, by dorzucić na stolik kartonową teczkę. - Tak? Rzeczywiście, chyba masz rację. - Obrzucił wzrokiem pokój w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca dla teczki. Wreszcie uznał, że najlepiej będzie położyć ją na podłodze. - Prawie skończyłam z Wenworth - oświadczyła Claire. Palcami u nogi wskazała niestabilny stos u swoich stóp. - Nie przekopałeś się jeszcze przez dokumenty z Berwick? - Owszem, dziś rano. Tylko co ja z nimi zrobiłem? - Roger rozejrzał się bezmyślnie po pokoju, który mocno upodobnił się do Biblioteki Aleksandryjskiej podczas włamania, zanim jeszcze rabusie zapalili pierwszą pochodnię. Roger potarł czoło, usiłując się skoncentrować. Poszukiwania oficjalnego śladu po Jamesie Fraserze dawały mu się we znaki. Po tygodniu niemal bezustannego przeglądania ręcznie pisanych rejestrów brytyjskich placówek penitencjarnych, a także listów, prasy fachowej oraz dzienników prowadzonych przez gubernatorów więzień odnosił wrażenie, że ma piasek pod powiekami. - Była niebieska - powiedział wreszcie. - Tak, na pewno. Dostałem ją od McAllistera, wykładowcy historii w Trinity College w Cambridge, a oni używają dużych błękitnych kopert z herbem uczelni. Może Fiona ją gdzieś widziała. Fiona! - zawołał. Pomimo późnej godziny w kuchni nadal świeciło się światło, a w powietrzu unosił się rozgrzewający serce zapach kakao i świeżo pieczonego ciasta migdałowego. O ile istniała choćby najmniejsza szansa, że ktoś z jej otoczenia zażąda jedzenia, Fiona z całą pewnością nie zeszłaby z posterunku. - Tak? - Kędzierzawa brązowa głowa dziewczyny wyjrzała zza kuchennych drzwi. - Za chwilę będzie kakao - zapewniła. - Czekam tylko, żeby wyjąć ciasto z pieca. Roger uśmiechnął się do niej ciepło. Fiona nie brała udziału w badaniach historycznych, ale nigdy nie kwestionowała zajęć pracodawcy i cierpliwie odkurzała stosy książek i papierów, dla niej zupełnie bezużytecznych. - Dzięki, Fiono - odparł. - A przy okazji, czy przypadkiem nie widziałaś dużej niebieskiej koperty, dość solidnie wypchanej? - Pokazał rozmiary przesyłki. - Przyszła z dzisiejszą pocztą, ale gdzieś mi się zapodziała. - Zostawił ją pan w łazience na górze - odpowiedziała dziewczyna bez namysłu. - Razem z taką grubą książką ze złotymi napisami i wizerunkiem Pięknego Księcia na okładce oraz trzema listami, ledwie otwartymi, i rachunkiem za gaz. O tym nie wolno panu zapomnieć. Trzeba zapłacić do czternastego. Wszystko razem położyłam na bojlerze, żeby się nie plątało. - Z kuchni dobiegł ostry gong minutnika w kuchence gazowej. Młoda gosposia z okrzykiem przerażenia zniknęła za drzwiami. Roger pognał na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Uśmiechał się radośnie. Przy innych zainteresowaniach i skłonnościach znakomita pamięć Fiony zapewniłaby dziewczynie miejsce wśród śmietanki intelektualistów. Niestety, gosposia w najmniejszym stopniu nie nadawała się do pracy badawczej, nawet w charakterze pomocy. Zawsze wiedziała, gdzie co leży, pod warunkiem jednak że dana książka czy dokument zostały jej opisane pod kątem ich wyglądu, nie zaś tytułu czy treści. - Och, to drobiazg - zapewniła żywo Rogera, gdy usiłował przepraszać za bałagan, jaki robił w domu. - Gdy papiery zalegają we wszystkich kątach, mam wrażenie, że Wielebny nadal żyje. Jest prawie tak, jak za dawnych lat. Znacznie wolniej Roger schodził do gabinetu. Niebieską kopertę trzymał w dłoni, ale głowę zaprzątała mu myśl, co też jego przybrany ojciec sądziłby o obecnych poszukiwaniach. - Bez wątpienia włączyłby się w to bez reszty - wymruczał do siebie. Jak żywy stanął mu przed oczyma obraz łysej głowy Wielebnego. Skóra na czaszce mocno lśniła pod staroświeckim, kulistym żyrandolem, gdy leciwy duszpasterz oddawał się swojemu historycznemu hobby. W kuchni stara pani Graham, babcia Fiony, kręciła się koło pieca. Dbała o potrzeby cielesne starszego pana podczas długich godzin jego nocnej pracy, podobnie jak wnuczka obecnie troszczyła się o Rogera. W drodze do gabinetu myśli Rogera zaczęły krążyć wokół ciekawego zagadnienia, jakim jest wybór drogi życiowej. Zastanawiał się, jak to było w dawnych czasach, gdy synowie zazwyczaj szli w ślady ojców. Czy wybór tego samego zawodu był podyktowany wyłącznie wygodnictwem i chęcią zachowania firmy w rękach rodziny, czy też wynikał może z genetycznie uwarunkowanej predyspozycji do wykonywania określonego rodzaju pracy? Czy rzeczywiście niektórzy ludzie czuli powołanie do kowalstwa, kupiectwa czy kariery kucharza? Czy o wyborze zawodu decydowały wrodzone zainteresowania i skłonności, czy tylko sprzyjające okoliczności zewnętrzne? Najwyraźniej nie dotyczyło to wszystkich. Zawsze znajdowały się jednostki, które opuszczały dom w poszukiwaniu nowych możliwości, nie znanych dotychczas w ich kręgu rodzinnym. Inaczej nie byłoby wynalazców, nowatorów, badaczy. Z drugiej jednak strony w pewnych rodach wyraźne ujawnia się tendencja do podtrzymania zawodowych tradycji. Widać to nawet we współczesnych czasach, przy szeroko rozpowszechnionej oświacie i łatwości podróżowania. Pomyślał o Briannie. Obserwował Claire, jej głowę w złotych lokach schyloną nad biurkiem i przyłapał się na dociekaniach, jak wiele z matki można odnaleźć w Briannie, a ile dziewczyna odziedziczyła po swoim szkockim ojcu, żołnierzu, farmerze, dworzaninie, właścicielu ziemskim, który bardziej przypominał istotę ze świata duchów niż człowieka z krwi i kości. Zastanawiał się nad tym jeszcze kwadrans później, gdy Claire zamknęła kolejną teczkę ze swojej sterty i z westchnieniem opadła na oparcie fotela. - Pensa za twoje myśli - powiedziała i sięgnęła po filiżankę. - Nie są tyle warte - odparł z uśmiechem, wracając do rzeczywistości. - Ciekawe, jak ludzie dochodzą do tego, czym są. Na przykład, jak to się stało, że zostałaś lekarzem? Claire zaciągnęła się parą z kakao, stwierdziła, że napój jest jeszcze zbyt gorący do picia, i odstawiła filiżankę z powrotem na biurko między książki, periodyki i zapisane ołówkiem świstki papieru. Posłała Rogerowi półuśmiech i zatarła ręce, zbyt mocno rozgrzane napojem. - A jak to się stało, że ty zostałeś historykiem? - W tym akurat nie ma żadnej zagadki - odparł. Rozsiadł się wygodnie w fotelu Wielebnego i wskazał nagromadzone wokół papiery i rozmaite drobiazgi. Poklepał stojące na biurku arcydzieło osiemnastowiecznego rzemiosła: mały złocony zegar podróżny z miniaturowymi dzwonami, wybijający kwadranse, połówki i pełne godziny. - Wyrosłem wśród tego wszystkiego. Od czasu, gdy nauczyłem się czytać, przetrząsaliśmy razem z ojcem szkockie góry w poszukiwaniu staroci. Kontynuowanie dawnych zajęć wydawało mi się całkiem naturalne. Ale ty? Kiwnęła głową i przeciągnęła się. Ramiona zdrętwiały jej od wielogodzinnego pochylania się nad biurkiem. Brianna już przed godziną skapitulowała. Nie mogła opanować senności, więc poszła spać, a Claire i Roger nadal przebijali się przez osiemnastowieczną dokumentację z brytyjskich więzień. - Cóż, przeznaczenie odparła Claire. - Nie tak silne, żebym któregoś dnia obudziła się z przekonaniem, że koniecznie muszę zostać lekarzem. W pewnym momencie po prostu uświadomiłam sobie, że przecież kiedyś leczyłam przez jakiś czas, a potem przestałam i bardzo mi tego brakowało. Wysoko wyciągnęła ręce, splotła ze sobą długie palce o starannie utrzymanych, wypolerowanych paznokciach. - Była taka piosenka z czasów pierwszej wojny światowej - powiedziała zadumana. Słyszałam ją czasami, gdy któryś z dawnych towarzyszy broni wujka Lamba wpadał do niego, zasiedział się do późna i upił. To szło tak: „Jak zamierzasz utrzymać ich na farmie po tym, jak widzieli Paryż?”. - Zaśpiewała pierwszą linijkę i urwała z krzywym uśmiechem. - Widziałam kiedyś Paryż - oznajmiła miękko. Odwróciła spojrzenie od swoich rąk i utkwiła wzrok w Rogerze. W jej oczach widniały jeszcze ślady dawnych wspomnień, ale już znowu była czujna i świadoma chwili obecnej. - I wiele innych rzeczy. Caen i Amiens, Preston i Falkirk, Hópital des Anges i tak zwaną chirurgię w Leoch. Kiedyś byłam lekarzem, i to w całym tego słowa znaczeniu: odbierałam porody, nastawiałam kości, zszywałam rany, leczyłam gorączki... - Urwała i wzruszyła ramionami. - Bardzo wielu rzeczy nie wiedziałam, rzecz jasna. Zdawałam sobie sprawę, ile jeszcze powinnam się nauczyć, i dlatego poszłam na medycynę. Ale tak naprawdę nie zrobiło to żadnej różnicy. - Umoczyła palec w bitej śmietanie pływającej po powierzchni kakao, potem go oblizała. - Mam dyplom lekarski, ale w rzeczywistości stałam się lekarzem, zanim moja noga postała w akademii medycznej. - Nie wierzę, że było to takie łatwe, jak opowiadasz. - Roger dmuchał na swoje kakao i przyglądał się Claire z widocznym zainteresowaniem. - Mało kobiet studiowało medycynę w tamtych czasach, a ty miałaś jeszcze rodzinę. - Nie, wcale nie twierdzę, że wszystko szło gładko - Claire zerknęła na niego z rozbawieniem. - Poczekałam, rzecz jasna, aż Brianna pójdzie do szkoły. No i mieliśmy dosyć pieniędzy, żeby opłacić kogoś do sprzątania i gotowania, ale... - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ironicznie. - Na kilka lat przestałam praktycznie sypiać, co częściowo rozwiązało problem. A co najdziwniejsze, pomagał mi także Frank. Roger spróbował swojego kakao i uznał, że już wystarczająco wystygło. Trzymał filiżankę w obu dłoniach. Ciepło promieniujące z grubej białej porcelany przyjemnie rozgrzewało. Był początek czerwca, ale chłodne noce zmuszały do korzystania ze słoneczek elektrycznych. - Naprawdę? - spytał zaciekawiony. - Z tego, co o nim mówiłaś, nie przyszłoby mi do głowy, że mógłby z aprobatą odnosić się do twoich studiów czy pracy zawodowej. - Masz rację, zdecydowanie tego nie lubił. - Mocno zacisnęła usta. Ruch ten znacznie więcej niż jakiekolwiek słowa powiedział Rogerowi o ostrych sprzeczkach, o przerwanych dyskusjach, do których potem już nigdy nie wracano, o cichym oporze i „wojnie podjazdowej” między małżonkami. Jak bardzo wyrazistą twarz ma ta kobieta, pomyślał Roger, obserwując Claire. Z niepokojem zastanawiał się, czy z jego własnej równie łatwo może odczytywać uczucia. Podniósł wzrok. Znad filiżanki Claire obserwowała go z sardonicznym uśmiechem. - Dlaczego? - spytał, żeby odwrócić jej uwagę od siebie. - Co skłoniło go do zmiany zdania? - Bree - odparła. Jej rysy twarzy złagodniały, jak zwykle, gdy wspominała córkę. - W jego życiu tylko ona tak naprawdę się liczyła. Tak jak powiedziałam Rogerowi, poczekałam z własnymi studiami, aż Brianna pójdzie do szkoły. Lecz nawet wtedy trudno było pogodzić jej rozkład zajęć z moim. Na chybił trafił wybieraliśmy więc kolejne nianie i gosposie. Niektóre okazywały się dość kompetentne, inne, a takich była większość, nie miały pojęcia o prowadzeniu domu i opiece nad dzieckiem. Wróciłam pamięcią do tego strasznego dnia, gdy zadzwoniono do mnie do szpitala z informacją, że Briannę przejechał samochód. Nie zdjęłam nawet zielonego lnianego stroju chirurgicznego. Natychmiast wyprysnęłam ze szpitala i pognałam do domu. Po drodze złamałam wszystkie możliwe ograniczenia prędkości. Na miejscu zastałam wóz policyjny i karetkę pogotowia. Krwistoczerwone pulsujące światło rozświetlało mrok oraz zaciekawionych sąsiadów, zebranych po drugiej stronie ulicy. Znacznie później odtworzyliśmy wydarzenia. Otóż dziewczyna do dziecka, zniecierpliwiona moim kolejnym spóźnieniem, założyła płaszcz, poleciła siedmioletniej Briannie „poczekać na mamusię” i wyszła. Przez godzinę dziecko posłusznie czekało, potem postanowiło mnie poszukać. Gdy Brianna przechodziła przez pobliską ruchliwą ulicę, została potrącona przez samochód. Nie była - dzięki Bogu! - poważnie ranna, bo kierowca jechał stosunkowo wolno. Z całego wypadku wyniosła siniaki i potężny wstrząs, który, tak na marginesie, był niczym w porównaniu z moim. Siniaki również okazały się niezbyt groźne. Kiedy weszłam do salonu, Brianna leżała na kanapie. Na mój widok łzy ponownie pociekły jej po umorusanych policzkach. Z trudem wychlipała: - Mamusiu! Gdzie byłaś? Nie mogłam cię nigdzie znaleźć! Ledwo mi wystarczyło zawodowego opanowania na pocieszenie córeczki, dokładne oględziny ciała, opatrzenie drobnych obrażeń i podziękowanie wszystkim, którzy się nią zajęli, a teraz spoglądali na mnie oskarżycielsko. Położyłam małą do łóżka z pluszowym misiem mocno przyciśniętym do piersi. Potem usiadłam przy kuchennym stole i sama się rozpłakałam. Frank mruczał coś i poklepywał mnie niezgrabnie. Po chwili zrezygnował i poszedł zaparzyć herbatę. - Podjęłam decyzję - oznajmiłam, gdy postawił przede mną filiżankę parującego naparu. Mówiłam apatycznie, w głowie miałam kompletną pustkę. - Rezygnuję. Jutro to załatwię. - Rezygnujesz? - W ostrym głosie Franka brzmiało zdumienie. - Ze studiów? Dlaczego? - Nie zniosę tego dłużej. - Nigdy nie używałam ani cukru, ani śmietanki. Tym razem mocno osłodziłam herbatę i wlałam do niej śmietankę. Tępym wzrokiem obserwowałam białe smugi rozchodzące się po powierzchni płynu. - Nie mogę zostawić Brianny pod byle jaką opieką. Poza tym ona jest nieszczęśliwa z tego powodu. Dobrze wiesz, że nie polubiła żadnej z dziewczyn, które do tej pory się nią zajmowały. - Tak. - Usiadł naprzeciwko mnie i zajął się mieszaniem herbaty. Po długiej przerwie odezwał się: - Ale moim zdaniem nie powinnaś rezygnować. Nie spodziewałam się takiej reakcji. Oczekiwałam raczej, że Frank powita moją decyzję z ulgą i entuzjazmem. Zaskoczona wpatrywałam się w niego, potem wydmuchałam nos w zmiętą jednorazową chusteczkę. - Nie powinnam? - Och, Claire - powiedział zniecierpliwionym, ale też czułym tonem. - Przecież zawsze wiedziałaś, kim jesteś. Czy ty sobie w ogóle uświadamiasz, że takie powołanie to niezwykłe zjawisko? - Nie. - Znów wytarłam nos. Uważałam przy tym, żeby moja chusteczka nie rozpadła się na strzępy. Frank odchylił się do tyłu na krześle. Patrzył na mnie i potrząsał głową. - Nie, przypuszczam, że nie - odparł. Milczał przez minutę. Wpatrywał się w swoje splecione dłonie o długich palcach, wąskie, gładkie, zupełnie bezwłose, jak u kobiety. Eleganckie, jakby stworzone do wykonywania nonszalanckich gestów i podkreślania wagi słów. Wyciągnął ręce na stole na całą długość i przyglądał im się tak, jakby pierwszy raz widział je na oczy. - Sam tego nie mam - powiedział wreszcie cicho. - Jestem całkiem dobry w tym, co robię: w pisaniu, w nauczaniu. Czasami nawet cholernie dobry. I bardzo to lubię. Ale prawda jest taka, że... - zawahał się, spojrzał mi prosto w twarz poważnymi, orzechowymi oczami - ...z takim samym powodzeniem mógłbym robić coś zupełnie innego. Brak mi głębokiego wewnętrznego przekonania, że istnieje w życiu coś, do czego zostałem stworzony. No, a ty je masz. - Czy to dobrze? - Nos już mnie bolał od ciągłego wycierania, oczy zapuchły mi od płaczu. Roześmiał się. - To jest cholernie niewygodne, Claire. Dla całej naszej trójki. Ale, na Boga, czasami okropnie ci tego zazdroszczę. Ujął mnie za rękę, po chwili wahania nie cofnęłam dłoni. - Chciałbym mieć taką samą pasję do czegoś... - niewielki grymas wykrzywił kącik jego ust - lub kogoś. To coś cudownego, Claire, i niezmiernie rzadkiego. - Łagodnie uścisnął moją dłoń i puścił. Odwrócił się, żeby wziąć z półki książkę. Była to jedna z jego ulubionych pozycji: Patrioci pióra Woodhilla, z serii Ojcowie założyciele Ameryki. Bardzo delikatnie położył dłonie na okładce książki, jakby nie chciał zakłócać przedstawianym tam osobom spokoju ostatniego spoczynku. - Ci ludzie byli właśnie takiego pokroju. Poświęcili i ryzykowali wszystko, żeby postępować zgodnie ze swoim wewnętrznym przekonaniem. Większość ludzi jest inna. Tak bardzo im nie zależy na tym, co robią. - Znów ujął mnie za rękę i odwrócił ją grzbietem do dołu. Jednym palcem przeciągnął po liniach na mojej dłoni, lekko mnie przy tym łaskocząc. - Ciekawe, czy jest to tutaj? - Uśmiechnął się nieznacznie. - Czy rzeczywiście wybrane jednostki są przeznaczone do wielkich czynów, do niecodziennego losu? A może po prostu przychodzą na świat z jakąś potężną pasją i wszystko toczy się samo, gdy tylko znajdą się w sprzyjającej sytuacji? To zawsze zastanawia historyków... bo tak naprawdę, zupełnie nie wiadomo, jak to z wielkimi było. Znamy jedynie rzeczy, jakich dokonali. Ale pamiętaj, Claire... - Poklepał okładkę książki. - Oni musieli za to słono zapłacić - dokończył ostrzegawczo. - Wiem. - Czułam się tak, jakbym przebywała gdzieś daleko i była tylko postronnym obserwatorem. Oto Frank, przystojny, szczupły, trochę zmęczony, cudownie siwiejący na skroniach. A z drugiej strony ja, niechlujna, z włosami opadającymi na twarz, w zielonym stroju chirurga, zmiętym i poplamionym łzami Brianny. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Frank nadal trzymał moje dłonie. Dostrzegałam tajemnicze linie i bruzdy, wyraźne niczym mapa samochodowa; ale ku jakiemu nieznanemu przeznaczeniu wiodła ta droga? Wiele lat temu odczytano przyszłość z mojej dłoni. Pozwoliłam na to starej Szkotce nazwiskiem Graham, babce Fiony. - Linie twojej dłoni zmieniają się wraz z tobą - powiedziała wtedy. - Nie tyle liczy się to, co przyniosłaś na świat, lecz to, co ze sobą zrobisz. A co ja ze sobą zrobiłam, co usiłowałam zrobić? Byłam jakimś godnym pożałowania nieporozumieniem, ot co. Ani ze mnie dobra matka, ani dobra żona, ani dobry lekarz. Składałam się z luźnych kawałków, kiepsko do siebie pasujących. Kiedyś, w odległej przeszłości, wyobrażałam sobie, że stanowię całość, że jestem w stanie kochać mężczyznę, rodzić dzieci, leczyć chorych, że wszystkie te elementy są moimi naturalnymi składowymi, nie fragmentami, na które rozpadło się moje życie po powrocie. - Ja sam zaopiekuję się Bree. Byłam tak zatopiona w tych niewesołych rozważaniach, że w pierwszej chwili nie zarejestrowałam słów Franka i tylko głupio się na niego gapiłam. - Słucham? - Powiedziałem, że zaopiekują się Bree - powtórzył cierpliwie. - Po szkole może przychodzić na uniwersytet i bawić się w moim gabinecie, dopóki nie wrócimy do domu. Potarłam nos. - Wydawało mi się, że nie pochwalasz przyprowadzania dzieci do pracy. - Dość krytycznie był ustosunkowany do pani Clancy, jednej z sekretarek. Przez miesiąc zjawiła się w pracy w towarzystwie wnuka, gdy matka chłopca chorowała. Frank zmieszał się i wzruszył ramionami. - No cóż, zmieniłem zdanie pod wpływem okoliczności. A poza tym nie sądzę, by Brianna biegała po korytarzach, wrzeszczała i chlapała atramentem, jak to robił Bart Clancy. - Nie dałabym za to głowy - odparłam sucho. - Naprawdę byś się nią zajął? - Poczułam ulgę, choć wciąż jeszcze niedowierzałam słowom męża. Mogłam nie ufać Frankowi w kwestii wierności małżeńskiej, świetnie wiedziałam, że mnie zdradzał, ale nie miałam cienia wątpliwości, że zadba o Bree. Nagle wszystkie moje zmartwienia zniknęły. Już nie będę musiała na łeb, na szyję pędzić ze szpitala do domu, przerażona z powodu kolejnego spóźnienia, z niechęcią myśląc o tym, że zastanę małą w złym humorze z powodu antypatii, jaką żywiła do opiekunki. Brianna kochała Franka, a ja wiedziałam, że będzie zachwycona codziennymi wyprawami na uniwersytet. - Dlaczego? - spytałam otwarcie. - Przecież wiem, że aż tak bardzo ci nie zależy na tym, żebym została lekarzem. - Nie - odparł z namysłem. - Ale po prostu uważam, że nic cię nie powstrzyma, więc najlepsze, co mogę zrobić, to pomóc ci, tak żeby Brianna jak najmniej ucierpiała. - Rysy twarzy stwardniały mu trochę. Odwrócił się i odszedł. - Jeśli Frank kiedykolwiek odczuwał, że coś jest jego przeznaczeniem, to takie odczucie mogło się wiązać wyłącznie z Brianną - powiedziała Claire. W skupieniu mieszała swoje kakao. - Dlaczego cię to interesuje, Rogerze? - spytała znienacka. Trwało dobrą chwilę, zanim odpowiedział. Wolno sączył gorący napój. Kakao było ciemne i bardzo esencjonalne, z dodatkiem świeżej śmietany i odrobiny brunatnego cukru. Fionie, twardej realistce, wystarczyło jedno spojrzenie na Briannę, żeby wyzbyć się myśli o trafieniu przez żołądek do serca Rogera i zaciągnięciu go do ołtarza. Była jednak kucharką w takim samym stopniu, w jakim Claire lekarzem: talent i pasję do gotowania przyniosła ze sobą na świat i nie potrafiła działać niezgodnie ze swoim przeznaczeniem. - Ponieważ jestem historykiem. Tak mi się przynajmniej wydaje - odparł w końcu. Obserwował Claire znad brzegu filiżanki. - Muszę wiedzieć, co ludzie naprawdę robili i dlaczego. - I przypuszczasz, że ja to wiem? - Spojrzała na niego ostro. Skinął głową. - Tak, i to lepiej niż większość osób. Źródłom historycznym brakuje... - urwał i posłał jej uśmiech - twojej... wyjątkowej perspektywy. Napięcie nagle opadło. Roześmiała się i podniosła filiżankę. - Dobrze powiedziane - przyznała. - Poza tym - ciągnął, uważnie obserwując Claire - jesteś uczciwa. Nie wyobrażam sobie, że mogłabyś skłamać, choćbyś nawet chciała. Spojrzała na niego ostro i wybuchnęła nieco wymuszonym śmiechem. Po krótkiej chwili odezwała się: - Każdy może skłamać, mój drogi, jeśli będzie miał istotny powód. Nawet ja. Tyle tylko, że tym z nas, którzy rzadko mijają się z prawdą, przychodzi to znacznie trudniej. Brak nam wprawy, więc zawczasu musimy obmyślać kłamstwa. Schyliła głowę i powoli, strona po stronie, zaczęła przeglądać leżące przed nią papiery. Kartki zawierały nazwiska więźniów. Skopiowano je z centralnego rejestru brytyjskich zakładów karnych. Niestety, nie we wszystkich więzieniach przestrzegano przepisów. Roger przypuszczał, że Claire wycofała się już z rozmowy. Chwilę później jednak znów podniosła oczy i powiedziała: - Masz całkowitą rację. Jestem uczciwa, bardziej z nieumiejętności kłamania niż z innych przyczyn. Trudno mi zataić to, co myślę. Podejrzewam, że dostrzegłeś to dlatego, iż sam zostałeś ulepiony z podobnej gliny. - Naprawdę? - Roger poczuł się absurdalnie zadowolony, zupełnie jakby nieoczekiwanie ofiarowano mu prezent. Nie spuszczając z niego wzroku, Claire skinęła głową, a na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Och, tak. Nie sposób się pomylić. Niewielu jest takich ludzi, którzy odruchowo powiedzą ci całą prawdę o sobie czy na dowolny inny temat. Spotkałam tylko trzech przedstawicieli tego gatunku. To znaczy, teraz już czterech - dodała. Uśmiechnęła się szerzej na znak sympatii dla Rogera. - Jedną z nich był oczywiście Jamie. - Długie palce lekko, niemal pieszczotliwie, dotykały stosu papierów. - Druga to Raymond, aptekarz z Paryża. A trzecia to przyjaciel ze studiów, Joe Abernathy. Ty jesteś czwarty. Zakręciła filiżanką i dopiła resztkę ciemnobrunatnego płynu. Odstawiła naczynie i spojrzała wprost na Rogera. - W pewnym sensie Frank miał rację. Świadomość swego przeznaczenia nie zawsze ułatwia życie, ale człowiek nie traci przynajmniej czasu na pytania czy wątpliwości. A uczciwość, no cóż, również potrafi być źródłem nie lada kłopotów. Chociaż przypuszczam, że jeśli człowiek pozostaje uczciwy wobec samego siebie i zna swoje powołanie, to rosną jego szansę na to, iż nie będzie miał poczucia zmarnowanego życia. Sięgnęła po stertę starych skoroszytów z charakterystycznym logo British Museum na okładce. - Jamie był tego pokroju - ciągnęła miękko, jakby do siebie. - Nie dawało się go odciągnąć od niczego, co uważał za swój obowiązek. Choćby realizacja zadania wiązała się z niebezpieczeństwem. Myślę, że nigdy nie czuł się bezużyteczny. Zapadło milczenie. Claire skoncentrowała się na przeglądaniu rozwlekłego tekstu. Szukała jakiejkolwiek wzmianki o losie Jamiego Frasera. Czy szybko zmarniał w więziennej celi, czy może długo gnił samotnie w lochu? Zegar na biurku wydzwonił północ. Jak na tak małe urządzenie wydawał zadziwiająco głębokie i melodyjne dźwięki. Minął kolejny kwadrans, potem upłynęło pół godziny. Monotonny szelest papieru przerywały tylko kuranty osiemnastowiecznego czasomierza. Roger odłożył na bok plik krótkich notatek, które właśnie przejrzał, i ziewnął szeroko. Nawet nie zawracał sobie głowy zasłanianiem ust. - Jestem tak zmęczony, że widzę już wszystko podwójnie - oznajmił. - Czy nie możemy odłożyć tego do rana? Claire przez chwilę nie odpowiadała. Wpatrywała się w rozpalone pręty elektrycznego kominka, a wyraz twarzy zdradzał, że jej duch przebywa bardzo daleko. Roger powtórzył pytanie. Claire zwolna wróciła do rzeczywistości. - Nie. - Uśmiechnęła się do Rogera i sięgnęła po kolejną teczkę. W bursztynowych oczach pozostał ślad tego, co widziała gdzieś w oddali. - Idź spać - powiedziała. - Ja jeszcze trochę posiedzę. Wreszcie znalazłam! A niewiele brakowało, żebym to przeoczyła. Prawie nie czytałam nazwisk, tylko przerzucałam strony w poszukiwaniu litery „J”. „John, Joseph, Jacques, James”. Wymieniono tam Jamesa Edwarda, Jamesa Alana, Jamesa Waltera i tak ad infinitum. I nagle trafiłam. Na samym środku strony, małymi literami widniało: „Jms. MacKenzie Fraser, z Broch Tuarch”. Ostrożnie odłożyłam tę kartkę na biurko, przymknęłam na chwilę oczy, żeby odzyskać ostrość wzroku, i spojrzałam ponownie. Notka nadal tam była. - Jamie - powiedziałam głośno. Serce ciężko waliło mi w piersi. - Jamie - powtórzyłam nieco ciszej. Dochodziła trzecia nad ranem. Wszyscy wokół spali, ale dom, jak większość starych budynków, żył swoim życiem; szelestami i skrzypnięciami dotrzymywał mi towarzystwa. Zadziwiające, ale zupełnie nie odczuwałam potrzeby skakania do góry z radości czy obudzenia kogoś, Brianny bądź Rogera, by podzielić się radosną nowiną. Przeciwnie, pragnęłam zatrzymać ją przez chwilę tylko dla siebie, tak jakbym była sam na sam z Jamiem w oświetlonym jedną lampą pokoju. Palcem powiodłam po atramentowych literach. Osoba, która zamieściła tę notatkę, widziała Jamiego na własne oczy, a niewykluczone, że pisała ją w jego obecności. U góry strony widniała data: szesnastego maja tysiąc siedemset pięćdziesiątego trzeciego. Pora roku była zatem zbliżona do obecnej. Bez trudu mogłam sobie wszystko wyobrazić: chłodne i świeże powietrze, promień wczesnowiosennego słońca ogrzewający plecy aresztanta i rozniecający iskierki w jego włosach. Ale, ale, jakie on właściwie nosił wtedy włosy, długie czy krótkie? Wcześniej wolał mieć długie, splecione lub związane w koński ogon. Przypomniał mi się niedbały gest, z jakim odgarniał je na bok, aby ochłodzić nieco kark, spocony z wysiłku. Z pewnością nie miał na sobie kiltu. Po Culloden noszenie jakichkolwiek elementów szkockiego stroju narodowego zostało objęte zakazem. Bardziej więc prawdopodobne, że był w bryczesach i lnianej koszuli. Mogłam jeszcze odtworzyć w pamięci miękkość materiału. Sama szyłam mu koszulę. Wymagało to wielu metrów lnianego płótna, bo musiały być długie poły i szerokie rękawy, żeby górale po zdjęciu pledu mogli się bić czy spać w samej tyko bieliźnie. Wyobrażałam sobie muskularne bary Jamiego pod nierówno utkanym materiałem, ciepło jego skóry, ręce zgrabiałe od chłodu szkockiej wiosny. Wcześniej już siedział w więzieniach. Jak wyglądał, stojąc twarzą w twarz z angielskim prześladowcą, aż nadto świadom swojego losu? Był ponury jak cholera, pomyślałam. Na pewno patrzył z góry swymi zimnymi, ciemnoniebieskimi oczyma, równie ciemnymi i nieprzyjaznymi, jak wody jeziora Loch Ness. Otworzyłam szeroko oczy. Uświadomiłam sobie, że siedzę na samym brzeżku krzesła, z plikiem kserokopii przyciśniętym do piersi, zatopiona we własnych wizjach. Nawet nie zwróciłam uwagi, skąd pochodziły dane. W osiemnastym wieku Anglicy regularnie korzystali z kilku dużych i całego szeregu mniejszych więzień. Powoli odwróciłam plik kartek. Co to będzie? Berwick, położone tuż nad granicą? Słynne Tolbooth w Edynburgu? Czy może więzienie na południu kraju: Leeds Castle albo nawet Tower of London? „Ardsmuir” głosił napis umieszczony na marginesie. - Ardsmuir? - powtórzyłam zaskoczona. - Gdzie to, do cholery, jest? 8 Więzień honoru Ardsmuir, Szkocja 15 Lutego 1755 roku Ardsmuir jest jak czyrak na tyłku samego Pana Boga - oświadczył pułkownik Harry Quarry. Z szyderstwem uniósł szklaneczkę i zwrócił się do młodego mężczyzny stojącego pod oknem: - Spędziłem tutaj dwanaście miesięcy, o jedenaście miesięcy i dwadzieścia dziewięć dni za długo. Życzę panu powodzenia na nowym stanowisku. Major John William Grey obserwował przez okno przekazaną mu właśnie placówkę. - Rzeczywiście, sprawia wrażenie nieco niewygodnej - zgodził się sucho, podnosząc własną szklaneczkę. - Czy tu ciągle pada? - Oczywiście. Przecież to Szkocja. A w dodatku jakaś zapadła dziura, gdzie diabeł mówi dobranoc. - Quarry jednym haustem wypił swoją whisky. Odkaszlnął, odstawił pustą szklaneczkę i głośno wypuścił powietrze z płuc. - Alkohol jest jedyną pociechą - oświadczył schrypniętym głosem. - Niech się pan pokaże w mundurze galowym tutejszym handlarzom, a nie zedrą z pana skóry. Whisky jest tu zaskakująco tania, bo nie trzeba płacić cła. Zostawiłem panu notkę na temat najlepszych destylarni w okolicy. - Kiwnął głową w stronę masywnego dębowego biurka w rogu pokoju. W niemal pustym pomieszczeniu solidny mebel wyglądał niczym bastion pośrodku wyspy. Złudzenie, iż patrzy się na fortyfikację, dodatkowo potęgowały proporce pułkowe i sztandar narodowy rozwieszone na kamiennych ścianach za biurkiem. - Plan służby wartowniczej znajduje się tutaj. - Quarry wstał i po omacku zaczął szperać w górnej szufladzie. Rzucił na blat zniszczony, oprawny w skórę grafik. Na wierzch położył plik kartek. - I wykaz więźniów. Aktualny stan wynosi stu dziewięćdziesięciu sześciu; zazwyczaj bywa ich tu około dwustu, raz trochę mniej, raz więcej, bo albo ktoś zachoruje i umrze, albo doprowadzą jakiegoś kłusownika złapanego w terenie. - Dwustu - powtórzył Grey. - A ile osób zamieszkuje baraki dla wartowników? - Dokładnie osiemdziesiąt dwie. Z tego mniej więcej połowa jest zdolna do pełnienia służby. - Quarry znowu sięgnął do szuflady i wyciągnął zakorkowaną butelkę z brązowego szkła. Potrząsnął nią, a słysząc chlupotanie, uśmiechnął się sardonicznie. - Nie tylko komendant szuka pociechy w alkoholu. Połowa załogi to moczymordy niezdolne do stawienia się na apelu. Tę flaszkę zostawię już panu. Z pewnością się przyda. - Odłożył butelkę na jej dawne miejsce i wyciągnął następną szufladę. - Tutaj są kopie i zamówienia. Najgorsza ze wszystkiego jest papierkowa robota. Nic wielkiego, prawdę mówiąc, jeśli się ma skrupulatnego urzędnika. Niedawno był tu kapral, który całkiem przyzwoicie pisał, ale umarł dwa tygodnie temu. Proszę sobie wyszkolić kogoś innego, a nie będzie pan miał nic do roboty poza polowaniem na głuszce i na francuskie złoto. - Pułkownik roześmiał się z własnego dowcipu. W Szkocji krążyły plotki na temat złota, które Ludwik Francuski podobno przesłał swemu kuzynowi, Karolowi Stuartowi. - A więźniowie nie sprawiają kłopotów? - spytał Grey. - Jak zrozumiałem, to głównie jakobici z gór. - Owszem. Ale nie podskakują. - Quarry umilkł i wyjrzał przez okno. Szereg odzianych w łachmany mężczyzn wychodził właśnie przez drzwi osadzone w potężnym kamiennym murze z drugiej strony dziedzińca. - Po Culloden stracili ducha - powiedział rzeczowo. - Rzeźnik Billy miał w tym duży udział. No i dla nas muszą pracować dostatecznie ciężko, tak że nie pozostaje im zbyt wiele energii. Grey kiwnął głową. W fortecy Ardsmuir akurat przeprowadzano prace renowacyjne. W charakterze siły roboczej wykorzystywano przetrzymywanych w twierdzy Szkotów. Major podszedł do okna i stanął u boku Quarry’ego. - Właśnie wychodzi grupa robocza. Idą po torf. - Quarry wskazał głową ekipę na dziedzińcu. Z tuzin brodatych mężczyzn, obdartych jak strachy na wróble, ustawiło się w niezbyt równy szereg przed żołnierzem w czerwonym kubraku. Anglik przeszedł się obok więźniów w tę i z powrotem, przyglądając się im uważnie. Najwyraźniej usatysfakcjonowany wykrzyknął rozkaz i machnął ręką w stronę zewnętrznej bramy. Grupie więźniów towarzyszyło sześciu uzbrojonych żołnierzy. Eskorta otwierała i zamykała pochód. Z muszkietami na ramieniu, w szykownych mundurach Anglicy wyraźnie odcinali się od obdartych górali. Szkoci szli powoli. Nie zwracali uwagi na deszcz, którym nasiąkały łachmany. Zaprzężony w muły wóz skrzypiał za ich plecami, a naręcze noży do torfu połyskiwało w specjalnym pojemniku. Quarry ze zmarszczonymi brwiami liczył przechodzących aresztantów. - Musieli się pochorować. Grupa robocza to zazwyczaj osiemnastu więźniów. Wypada po trzech na strażnika, z uwagi na noże. Chociaż dranie zaskakująco rzadko próbują ucieczki - dodał, odwracając się od okna. - Przypuszczam, że nie mają dokąd iść. - Podszedł do biurka. Kopniakiem odsunął z drogi, duży pleciony kosz wypełniony nieregularnymi bryłkami ciemnobrązowej substancji. - Niech pan zostawia otwarte okno, nawet podczas deszczu - poradził. - Inaczej dym z torfu pana zadusi. - Nabrał głęboko w płuca powietrza i wypuścił je z głośnym parsknięciem. - O Boże, jak bardzo będę się cieszył, gdy już znajdę się z powrotem w Londynie! - Zakładam, że nie ma tu w okolicy żadnego towarzystwa? - sucho zapytał Grey. Quarry roześmiał się. Jego szeroka czerwona twarz aż się zmarszczyła z uciechy. - Towarzystwa? Mój drogi! Pomijając jedną czy dwie dość znośne panienki na końcu wsi, tak zwane „życie towarzyskie” będzie się ograniczać wyłącznie do rozmów z oficerami. Jest ich tu czterech, ale tylko jeden potrafi mówić bez ciągłych bluźnierstw. Poza tym można tylko wydawać rozkazy i prowadzić pogawędki z pewnym więźniem. - Z więźniem? - Grey podniósł wzrok znad rejestru, który uważnie studiował. Blond brew uniosła się pytająco. - O, tak. - Quarry niespokojnie przechadzał się po gabinecie; aż się rwał do opuszczenia tego pokoju na zawsze. Jego powóz już czekał, a on przedłużył swój pobyt w Ardsmuir tylko po to, by poinformować swego następcę o wszystkim i formalnie przekazać stanowisko. Przystanął i zerknął na Greya. Skrzywił się trochę, jakby się śmiał z dowcipu, znanego wyłącznie jemu samemu. - Przypuszczam, że słyszał pan o „Czerwonym Jamiem” Fraserze? Grey zesztywniał, ale dołożył starań, żeby jego twarz pozostała bez wyrazu. - Mam wrażenie, że większość ludzi o nim słyszała - odparł chłodno. - Był dość znany podczas rebelii. - Niech to cholera! Wyglądało na to, że Quarry zna tę historię. Pytanie tylko, czy całą, czy wyłącznie pierwszą część? Usta pułkownika nieznacznie drgnęły. - To prawda. No cóż, mamy go w Ardsmuir. Jest tutaj jedynym wyższym jakobickim oficerem. Reszta więźniów traktuje go jak zwierzchnika. Jeśli wynikają jakieś problemy, on zawsze przemawia w imieniu aresztantów. - Quarry usiadł i zaczął wciągać wysokie kawaleryjskie buty, aby przygotować się do przejścia po błocie zalegającym dziedziniec. - Nazywają go Seumas, mac anfliear dhuibh albo po prostu Mac Dubh. Mówi pan po gaelicku? No, cóż, ja też nie, ale Grisson zna ten język. Twierdzi, że to znaczy: „James, syn Czarnego”. Połowa strażników boi się Frassera. Zwłaszcza ci, którzy walczyli z Copem pod Preston. Twierdzą, że jest wcielonym diabłem. Ale dość biednym póki co! - Quarry prychnął, wciągając but, tupnął i wstał. - Więźniowie są mu bezwzględnie posłuszni. Jeśli pański rozkaz nie zostanie przez niego zatwierdzony, to może pan równie dobrze przemawiać do kamieni na dziedzińcu. Miał pan kiedyś do czynienia ze Szkotami? Aaa, no tak, walczył pan pod Culloden w pułku swojego brata? - Pułkownik potarł brew, udając, iż właśnie sobie o tym przypomniał. A żeby tego Quarry’ego szlag trafił! Jasne, że słyszał o wszystkim. - Zatem ma pan o nich pewne pojęcie. Powiedzieć, że są uparci, to doprawdy mocno ich nie docenić. - Pułkownik zatoczył ręką szeroki łuk, jakby chciał unaocznić skalę szkockiej krnąbrności. - A to znaczy - ubawiony Quarry przerwał na chwilę - że będzie panu potrzebna dobra wola Frasera, a przynajmniej jego współpraca. Raz na tydzień zapraszałem go na kolację, żeby omówić z nim wszystkie sprawy. To zdaje egzamin. Może pan skorzystać z tej samej metody. - Owszem, mógłbym - odparł chłodno major, ale dłonie zaciśnięte miał w pięści. Prędzej piekło zamarznie, niż on, John Grey, zasiądzie do stołu z Jamesem Fraserem! - Jest starannie wykształcony - ciągnął Quarry. Spojrzenie jarzących się złośliwie oczu nie odrywało się od twarzy nowo mianowanego komendanta. - Rozmowy z nim są o wiele bardziej interesujące niż z tutejszymi oficerami. Poza tym gra w szachy. Lubi pan chyba rozegrać partyjkę? - Od czasu do czasu. - Mięśnie brzucha tak mu się napięły, że miał ogromne kłopoty z nabraniem w płuca powietrza. Czy ten baran nigdy nie przestanie gadać i nie pójdzie sobie wreszcie? - No, cóż, dobra, sam pan zdecyduje, jak postępować. - Quarry mocniej nacisnął perukę na głowę, zdjął z wieszaka na drzwiach pelerynę i zarzucił ją sobie na ramiona. Wreszcie z kapeluszem w dłoni ruszył ku wyjściu, lecz odwrócił się w ostatniej chwili. - Och, jeszcze jedno. Jeśli będzie pan sam na sam jadł obiad z Fraserem, niech pan nigdy nie odwraca się do niego plecami. - Żartobliwa i kpiąca mina zniknęła z twarzy pułkownika. Grey spojrzał na niego groźnie, ale nie dostrzegł najmniejszego dowodu, iż ostrzeżenie jest dalszym ciągiem poprzedniej zabawy. - To nie żart - zapewnił bardzo poważnie Quarry. - Fraser jest, co prawda, skuty, ale nietrudno jest udusić człowieka łańcuchem. A co więcej, ogromne z niego chłopisko. - Wiem. - Grey się wściekł, gdy poczuł, jak gorący rumieniec zalewa mu policzki. Aby to ukryć, wystawił twarz na zimny podmuch z uchylonego okna. - Jeśli jest tak inteligentny - odezwał się do mokrych od deszczu szarych kamieni na dziedzińcu - to na pewno nie wygłupi się do tego stopnia, żeby atakować mnie w mojej własnej kwaterze, w samym środku więzienia. Jaki mógłby mieć w tym cel? Quarry nie odpowiedział. Po dobrej chwili Grey znów odwrócił się przodem do rozmówcy. Pułkownik przyglądał mu się z namysłem. Szeroka, czerstwa twarz starszego mężczyzny nie nosiła już najmniejszych oznak rozbawienia. - Jest bez wątpienia inteligentny - potwierdził z wolna Quarry. - Ale to nie wszystko. Przypuszczam, że ze względu na wiek nie zetknął się pan jeszcze z taką nienawiścią i desperacją, jaka istnieje w Szkocji od dziesięciu lat. - Pokiwał głową, oceniając nowego komendanta Ardsmuir z pozycji swego piętnastoletniego starszeństwa. Major Grey był naprawdę młody. Miał nie więcej niż dwadzieścia sześć lat, a jasna cera i dziewczęce rzęsy nadawały mu wręcz wygląd młodzieniaszka. Problem tkwił jeszcze w tym, że nowy komendant odznaczał się niewielkim wzrostem i wyjątkowo delikatną budową. - Znam nastroje panujące w Szkocji, panie pułkowniku - odparł gładko. Wobec żołnierza wyższego rangą musiał trzymać swój gniew na wodzy. Poczuł na sobie pełne namysłu spojrzenie jasnobrązowych bystrych oczu. - Chyba tak - mruknął Quarry. Gwałtownie nacisnął na głowę kapelusz. Dotknął blizny na policzku. Ciemna linia była śladem po pojedynku, który swego czasu wywołał skandal i skazał Quarry’ego na służbę w Ardsmuir. - Jeden Bóg wie, za jakie grzechy tutaj pana przysłano, Grey - powiedział i potrząsnął głową. - Życzę pomyślności! - Powiewając niebieską peleryną, zniknął za drzwiami. - Lepszy diabeł znany, niż taki, którego nie znasz - powiedział ponuro Murdo Lindsay. - Przystojniak Harry nie był w końcu taki zły. - To prawda - zgodził się Kenny Lesley. - Ale już tu siedziałeś, kiedy został komendantem, nie? Okazał się o niebo lepszy niż ten zasraniec Bogle? - Fakt - odparł Murdo z twarzą bez wyrazu. - Do czego zmierzasz? - No, że Przystojniak był kiedyś diabłem nie znanym - wyjaśniał cierpliwie Lesley - a Bogle diabłem, którego znaliśmy, a mimo to Przystojniak okazał się lepszy. Nie masz więc racji. - Naprawdę? - Murdo, bezmyślnie wpatrywał się w towarzysza, całkowicie skołowany jego rozumowaniem. - Wcale nie! - warknął w końcu. - A właśnie, że tak - odparł Lesley, tracąc cierpliwość. - Zawsze się mylisz, Murdo! Dlaczego się ciągle kłócisz, skoro nigdy nie masz racji? - Wcale się nie kłócę! - zaprotestował oburzony Murdo. - Ciągle się mnie czepiasz, a własnych błędów nie widzisz. - Tylko dlatego, że zawsze ty jesteś w błędzie! - upierał się Lesley. - Gdybyś miał rację, słowem bym się nie odezwał. - Właśnie, że mam rację. A przynajmniej tak mi się wydaje - mruknął Murdo. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co powiedział. Odwrócił się i zapytał ogromnego mężczyznę siedzącego w kącie: - Mac Dubh, miałem rację czy nie? Wielkolud przeciągnął się i roześmiał. Przy każdym jego ruchu skuwające go łańcuchy lekko pobrzękiwały. - Nie, Murdo, nie mylisz się. Ale nie można też również powiedzieć, że masz rację. Przynajmniej dopóki sami się nie przekonamy, jaki jest ten nowy diabeł. - Lesley zmarszczył brwi, co sygnalizowało gotowość do dalszej dyskusji, więc Mac Dubh podniósł głos i zwrócił się do wszystkich obecnych: - Czy ktoś już widział nowego komendanta? Johnson? MacTavish? - Ja widziałem - oświadczył Hayes. Chętnie przepchnął się do przodu, żeby ogrzać sobie ręce przy ogniu. W wielkiej celi było tylko jedno palenisko, wokół którego mogło usiąść zaledwie sześciu mężczyzn. Pozostałych czterdziestu siedziało w przenikliwym chłodzie. Podzieleni na małe grupy tulili się do siebie, żeby nie tracić ciepła. W rezultacie zawarto porozumienie: każdy, kto miał coś do powiedzenia czy piosenkę do zaśpiewania, mógł zająć miejsce przy ogniu na czas potrzebny do zabrania głosu. Mac Dubh orzekł, iż bardom, którzy w dawnych czasach przybywali na zamek, pan włości przyznawał miejsce przy ogniu i do syta ich karmił, czym dawał wyraz swej gościnności. W więzieniu nie mieli nadmiaru jedzenia, ale miejsce przy palenisku było gwarantowane. Hayes rozluźnił się, z zamkniętymi oczyma i błogim uśmiechem na ustach, wyciągnął ręce do ognia. Zreflektował się jednak szybko, gdy kompani z obu stron zaczęli się kręcić niespokojnie. - Widziałem go, gdy wysiadał z powozu, a potem jeszcze raz, gdy niosłem z kuchni na górę półmisek z ciastkami. Nowy i Przystojniak ucięli sobie pogawędkę. - Hayes w skupieniu zmarszczył brwi. - Długie blond włosy nosi związane niebieską wstążką. Ma duże oczy i rzęsy długie, zupełnie jak u dziewczyny. - Łypnął okiem na słuchaczy i zamrugał gwałtownie, parodiując uwodzicielskie zachowania. Zachęcony wybuchem śmiechu przeszedł do opisywania „iście pańskiego” stroju Nowego, jego ekwipażu i służby oraz sposobu mówienia. - Mówi szybko i ostro - relacjonował Hayes. - Jest bardzo młody. Wygląda tak, jakby ledwie z pieluch wyrósł, chociaż pewnie ma więcej lat, niż to się na oko wydaje. - Poza tym jest drobnej budowy, mniejszy niż nasz Angus - włączył się Baird. Głową wskazał Angusa MacKenziego, który z zaskoczeniem spojrzał na siebie. Chłopak miał dwanaście lat, gdy poszedł walczyć pod Culloden u boku ojca. Niemal połowę życia spędził potem w Ardsmuir i w efekcie niewiele urósł na ubogiej więziennej strawie. - Zgadza się - potwierdził Hayes - ale dzielnie się trzyma: ramiona wyprostowane, a w tyłku wycior. Zebrani ryknęli śmiechem, posypały się niewybredne komentarze. Hayes niechętnie ustąpił miejsca Ogilviemu, który znał długą, sprośną historię o panu na Donibristle i córce świniarza, i zgodnie ze zwyczajem usiadł przy Mac Dubhie. Przywódca nigdy nie przysiadał koło paleniska, nawet wtedy gdy opowiadał długie historie, zaczerpnięte z przeczytanych książek, takich jak: Przygody Rodericka Randoma, Historia Toma Jonesa, Podrzutek czy ulubionej przez wszystkich Robinson Crusoe. Twierdził, że potrzebuje dużo miejsca, żeby pomieścić gdzieś swoje długie nogi, więc zwykle siadywał w narożniku, skąd wszyscy mogli go słyszeć. Lecz mężczyźni, którzy odchodzili od ogniska, siadali obok Mac Dubha na ławce i przekazywali mu ciepło zmagazynowane w ich łachmanach. - Jak myślisz, Mac Dubh, będziesz jutro rozmawiał z następcą Przystojniaka? - spytał Hayes. - Spotkałem Billy’ego Malcolma, gdy wracałem z torfowiska. Krzyknął, że w ich celi straszliwie rozpanoszyły się szczury. W zeszłym tygodniu pogryzły w nocy sześciu mężczyzn. U dwóch rany się paskudzą. Mac Dubh potrząsnął głową i podrapał się w brodę gęsto zarośniętą rudą szczeciną. Ostatnio golił się pięć dni temu przed cotygodniową audiencją u Quarry’ego. - Trudno powiedzieć, Gavin - odparł. - Quarry powtarzał, że poinformuje następcę o naszym układzie, ale Nowy może zechcieć działać po swojemu. Jeśli mnie jednak wezwie do siebie, na pewno powiem o szczurach. A czy Malcolm prosił, żeby Morrison przyszedł obejrzeć te ropiejące rany? - W więzieniu nie było lekarza. Morrisonowi, który umiał leczyć mniejsze i większe obrażenia, pozwolono, na prośbę Mac Dubha, chodzić po celach i zajmować się chorymi i rannymi. Hayes potrząsnął głową. - Malcolm nie zdążył nic więcej powiedzieć, kiedy się mijaliśmy. - Najlepiej jak sam poślę po Morrisona - zdecydował Mac Dubh. - Będzie mógł osobiście spytać Billy’ego, czy czegoś jeszcze im nie potrzeba. - Więźniów trzymano w czterech dużych celach. Z jednej celi do drugiej wieści przenikały dwoma kanałami: przynosił je albo Morrison, odwiedzając rannych i chorych, albo przekazywali je sobie sami aresztanci włączeni do grup roboczych. Wymieniali się nowinami, gdy codziennie wychodzili na pobliskie wrzosowisko, aby zbierać kamienie czy łupać torf. Na Morrisona nie trzeba było czekać. Stawił się zaraz po wezwaniu. Przyniósł w kieszeni cztery rzeźbione szczurze czaszki, które służyły skazańcom za figury szachowe. Mac Dubh po omacku sięgnął pod ławkę i wyciągnął płócienny worek. Zawsze go zabierał ze sobą, ilekroć wychodził poza teren więzienia. - O nie, tylko nie ten cholerny oset - zaprotestował Morrison, gdy zobaczył grymas na twarzy Mac Dubha grzebiącego w worku. - Nie mogę ich zmusić do jedzenia tego świństwa. Zgodnym chórem dopytują, czy przypadkiem nie biorę ich za krowy, a może świnie. Rudowłosy olbrzym ostrożnie wyjął garść zwiędłych łodyg, a potem zaczął ssać pokłute palce. - To, że są uparci jak świnie, nie ulega wątpliwości - zauważył. - Ile razy mam ci powtarzać, Morrison? Poobrywaj z ostu główki, potem rozgnieć liście i łodygi. Jeśli będzie za dużo kolców, żeby to zjeść z podpłomykiem, zrób z tego herbatę i daj im do picia. Powiedz, że chciałbym zobaczyć świnie raczące się herbatą. Pobrużdżona twarz Morrisona wykrzywiła się w uśmiechu. Leciwy mężczyzna miał dużą praktyką w radzeniu sobie z krnąbrnymi pacjentami. Uskarżał się właściwie tylko dla zabawy. - No cóż, lepiej ich spytam, czy widzieli kiedykolwiek bezzębną krowę? - odparł zrezygnowany. Ostrożnie włożył zwiędłe łodygi do swojego worka. - A ty nie zapomnij postraszyć Joela McCullocha, jak tylko go zobaczysz. Jest najgorszy ze wszystkich. Nic nie zdoła go przekonać, że taka zielenina pomaga na szkorbut. - Przekaż, że osobiście dobiorę mu się do skóry - jeśli się dowiem, że nie zjadł swojej porcji - zagroził Mac Dubh, błyskając swymi idealnie zdrowymi zębami. Morrison wydał z siebie kilka cichych dźwięków, które w ostateczności mogły uchodzić za śmiech, i poszedł po swoje lecznicze maści oraz zioła. Mac Dubh rozejrzał się po celi. Odprężył się na chwilę, gdy nabrał pewności, iż na razie nie szykują się żadne kłopoty. Tydzień temu musiał wdać się w spór między Bobbym Sinclairem i Edwinem Murrayem. Od tamtej pory obaj panowie trzymali się od siebie z daleka. Jamie przymknął oczy. Był zmęczony, przez cały dzień dźwigał kamienie. Za kilka minut kolacja: miska owsianki, trochę chleba do podziału, a może nawet kawałek jęczmiennego placka. Wkrótce potem większość mężczyzn z pewnością zaśnie. Wtedy będzie miał trochę spokoju. Poczuje się zwolniony z obowiązku wysłuchania kogoś lub zrobienia czegoś. Nie miał jak dotąd czasu na pomyślenie o nowym komendancie, osobie niezwykle ważnej dla ich dalszych losów. Młody, stwierdził Hayes. A to mogło wróżyć dobrze albo źle. Starsi Anglicy, weterani walk z powstańcami, bywali często uprzedzeni do szkockich górali. Bogle, który kazał wszystkich więźniów zakuć w kajdany, walczył z Copem. Z drugiej strony przestraszony młodzik może się okazać tyranem i formalistą gorszym od najbardziej nawet wybuchowych starych pułkowników. No, cóż, nic się z tym nie da zrobić. Można tylko czekać i przekonać się na własnej skórze. Jamie westchnął i zmienił pozycję. Łańcuchy bardzo mu przeszkadzały. Poruszył się niecierpliwie. Przy jego budowie ciężar kajdan nie męczył aż tak bardzo, ale metal ocierał skórę przy każdym ruchu. Jeszcze bardziej dokuczała mu niemożność rozłożenia ramion szerzej niż na pół metra. Przez to miał skurcze i bóle głęboko w mięśniach klatki piersiowej i pleców. Dolegliwości te ustępowały tylko podczas snu. - Mac Dubh - odezwał się cichy głos obok niego. - Słówko na ucho, jeśli można? - Obok Jamiego na ławce przycupnął Ronnie Sutherland. - Oczywiście. - Jamie wyprostował się i natychmiast przestał myśleć o nowym komendancie, jak i niewygodnych kajdanach. Najdroższa mamo! pisał John Grey wieczorem tego samego dnia. Przyjechałem bezpiecznie na mój posterunek i przekonałem się, że jest tutaj całkiem wygodnie. Pułkownik Quarry, mój poprzednik (siostrzeniec księcia Clarence’a, pamiętasz go?), zorganizował mi miłe powitanie i zapoznał z obowiązkami. Do osobistych posług mam znakomitego służącego. Wiele rzeczy tutaj wydaje mi się dziwnych i obcych,, ale tak jest zawsze na początku. Nie wątpię jednak, że mój pobyt w Szkocji okaże się interesującym doświadczeniem. Na kolację podano mi coś, co steward nazwał „haggis”. Dowiedziałem się, że to żołądek owcy wypełniony mieszaniną zmielonego owsa i ugotowanych podrobów. Mieszkańcy Szkocji na pewno uważają to danie za szczególnie smakowite, ale ja odesłałem je do kuchni z żądaniem, by przyniesiono mi zwykły gotowany comber barani. Gdy zjadłem swój pierwszy tutaj (jakże skromny!) posiłek, poczułem się bardzo zmęczony. Odbyłem przecież długą podróż (szczegółowo opowiem o niej w następnych listach). Teraz pójdę odpocząć. Opisy otoczenia odłożę na później, bo i tak po ciemku niewiele widziałem. Przerwał i postukał piórem o bibularz. Po każdym uderzeniu pozostawała na papierze ciemna kropka atramentu. W głębokim zamyśleniu łączył małe punkty, tworząc zarys przedmiotu o nieregularnych kształtach. Czy odważy się spytać o George’a? Nie bezpośrednio, ale może jakaś drobna wzmianka na temat rodziny, a między innymi pytanie do matki, czy przypadkiem nie spotkała ostatnio lady Everett i jej syna? Westchnął i zrobił kolejnego kleksa. Nie. Jego owdowiała matka zupełnie nie orientowała się w sytuacji, a brat Hal, w miarę możliwości, będzie tłumił wszystkie plotki, ale mąż lady Everett obracał się w kręgach wojskowych i mimo wszystko może zacząć coś podejrzewać. Jedno nierozważne słowo na temat George’a skierowane do lady Everett i cała prawda dotrze do matki, wdowy Melton. Hrabina dobrze wiedziała, że jej młodszy syn popadł w niełaskę. Cieszących się uznaniem młodych oficerów nie zsyłano do zapadłych szkockich dziur, aby nadzorowali prace renowacyjne w małej i pozbawionej znaczenia fortecy pełniącej funkcje więzienia. Starszy syn, Harold, dał matce do zrozumienia, iż chodzi o niefortunną przygodę miłosną, i zrobił to w formie na tyle niedelikatnej, aby powstrzymać dalsze dociekania. Hrabina wdowa Melton mogła więc podejrzewać, że jej młodszy syn został przyłapany z żoną pułkownika albo oskarżony o trzymanie na kwaterze rozpustnic. Niefortunna przygoda miłosna! Grey uśmiechnął się ponuro i umoczył pióro w atramencie. Od czasu śmierci Hectora pod Culloden wszystkie jego przygody kończyły się niefortunnie. Wspomnienie Culloden znowu przypomniało Greyowi Frasera; unikał tego tematu przez cały dzień. Przygryzł wargi, przeniósł wzrok z bibularza na teczkę z wykazem więźniów. Kusiło go, by ją otworzyć, by na własne oczy zobaczyć to nazwisko. Ale jaki byłby w tym sens? Po górach Szkocji mogły uganiać się całe tuziny mężczyzn o imieniu i nazwisku James Fraser, ale tylko jeden z nich nosił przydomek „Czerwony Jamie”. Młody oficer czuł na twarzy wypieki. Fale gorąca przepływały przez jego ciało, chociaż nie było to spowodowane bliskością ognia. Wstał, podszedł do okna i głęboko wdychał chłodne powietrze, jakby w ten sposób chciał uwolnić się od wspomnień. - Przepraszam bardzo, sir. Czy już teraz ogrzać panu łóżko? - Głos ze szkockim akcentem zaskoczył komendanta. Grey odwrócił się. W drzwiach zobaczył rozczochraną głowę więźnia, przydzielonego mu do osobistych posług. - Och! Tak. Dziękuję... MacDonell? - powiedział bez przekonania. - MacKay, sir - poprawił więzień i zniknął. Grey westchnął. Dzisiejszej nocy nic już nie da się zrobić. Podszedł do biurka i pozbierał papiery. Dziwny przedmiot, namalowany na bibularzu, wyglądał niczym ostro zakończona broń obuchowa, jaką posługiwali się dawni rycerze do rozbijania głów swoim wrogom. Młody oficer poczuł ciężar w żołądku. Może to niestrawność wywołana zjedzeniem niedogotowanej baraniny? Potrząsnął głową, przysunął do siebie list i pospiesznie go podpisał. Serdecznie Ci oddany, twój posłuszny syn, John William Grey. Posypał podpis piaskiem, zapieczętował pismo swoim pierścieniem i odłożył na bok do wysłania z samego rana. Przez chwilę stał niezdecydowany. Obserwował tonące w mroku krańce pokoju. Pomieszczenie było duże, zimne i prawie puste - tylko biurko i parę krzeseł. Komendant zadrżał. Posępny blask z paleniska nie wystarczał do ogrzania tak ogromnej przestrzeni, zwłaszcza gdy przez otwarte okno wdzierało się lodowato zimne powietrze. Grey jeszcze raz zerknął na spis więźniów. Schylił się, otworzył dolną szufladę biurka i wyciągnął brązową flaszkę. Zgasił świecę i poszedł do łóżka. Połączone działanie zmęczenia i whisky powinno z miejsca pogrążyć go we śnie, ale sen nie nadchodził; krążył tylko jak nietoperz wokół młodego oficera i nie przynosił ulgi. Ilekroć Grey czuł, że już prawie zasypia, przed oczyma stawała mu wizja lasu pod Carryarrick. I znów się wybudzał, tętno przyspieszało, pot występował na czoło. Miał wtedy szesnaście lat, brał udział w swej pierwszej wyprawie wojennej. Był tak tym przejęty, że wprost nie umiał sobie znaleźć miejsca. Nie został przydzielony do żadnej jednostki, ale jego brat, Hal, wziął go do swojego pułku, żeby młodzik posmakował żołnierskiego życia. Cały regiment zdążał do Preston, gdzie miał dołączyć do generała Cope’a. Na noc rozłożyli się obozem w pobliżu ciemnego szkockiego lasu, a Johna za bardzo ponosiły nerwy, aby mógł zasnąć. Jak to jest podczas bitwy? Cope był wybitnym dowódcą, tak twierdzili wszyscy przyjaciele Hala, ale żołnierze siedzący wokół obozowych ognisk opowiadali przerażające historie o zajadłości górali i o ich straszliwych mieczach z szerokimi klingami. Czy starczy mu odwagi stawić czoło wojskom szkockim? John nie potrafił się zmusić do porozmawiania o swoich obawach nawet z Hectorem, który przecież go kochał. Hector, żołnierz w randze porucznika, miał już dwadzieścia lat, był wysoki, muskularny i nieustraszony. Często opowiadał zachwycające historie o walkach stoczonych przez siebie we Francji. John sam nie wiedział, nawet teraz, czy to, co wtedy zrobił, wynikało z chęci rywalizacji z Hectorem czy stanowiło próbę zdobycia uznania w oczach starszego brata. W każdym razie podniecony szesnastolatek zauważył w lesie jednego z wrogów. Dzięki podobiznom na plakatach rozpoznał w nim osławionego „Czerwonego Jamiego” Frasera. Postanowił więc go zabić lub pojmać do niewoli. Johnowi przyszło wprawdzie do głowy, żeby wrócić do obozu i wezwać na pomoc ludzi, ale nieprzyjaciel był w pojedynkę, a przynajmniej tak się chłopakowi wydawało. „Czerwony Jamie” najwyraźniej nieświadom zagrożenia siedział na zwalonym pniu i jadł chleb. John wyciągnął zza pasa nóż i ruszył w kierunku lśniącej rudej czupryny. Po cichu przekradł się przez las. Rękojeść sztyletu zrobiła się śliska od potu, ale młodzik nie przestawał. Ani na chwilę nie opuściła go wizja chwały i uznania ze strony Hectora. Trochę mu nie wyszło: błysk noża, raptowny cios, próba podduszenia przeciwnika ramieniem, ale potem... Lord John Grey przewrócił się na drugi bok, cały spocony na to wspomnienie. Upadli do tyłu i przetoczyli się wśród szeleszczących liści dębu. Wyciągnęli ręce, żeby chwycić nóż, okładali się pięściami i walczyli, jak sądził chłopak, o życie. W pierwszej chwili Szkot znalazł się pod napastnikiem, ale potem, nie wiadomo w jaki sposób, wydostał się na górę. Młody Grey miał kiedyś do czynienia z ogromnym pytonem, przywiezionym z Indii przez przyjaciela wujka. Teraz, właśnie z tym wężem- dusicielem skojarzyło mu się ciało Frasera, muskularne, gibkie i potwornie silne. Poruszyło się jak sprężyna i w żaden sposób nie dawało się obezwładnić. W końcu chłopak został haniebnie pokonany. Leżał z twarzą wciśniętą w liście, z ręką boleśnie wykręconą do tyłu. Przekonany o rychłej śmierci, przerażony do granic możliwości, jak oszalały zaczął się szamotać. Próbował uwolnić uwięzione ramię. Trzasnęła kość. Fala straszliwego bólu z miejsca pozbawiła go przytomności. Po krótkiej chwili doszedł do siebie. Siedział oparty o drzewo. Dziko wyglądający górale w kraciastych strojach otaczali go zwartym pierścieniem. Między nimi stał „Czerwony Jamie” Fraser z jakąś kobietą. Komendant zacisnął zęby. Ażeby tę babę piekło pochłonęło! Gdyby nie ona... cóż, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, co by się wówczas zdarzyło. Niestety, ona zabrała głos. Była Angielką i do tego dobrze urodzoną, sądząc ze sposobu wysławiania się. John (skończony idiota!) natychmiast doszedł do wniosku, że dama została porwana przez szkockich barbarzyńców na uciechę żołdakom. Każdy przecież wiedział, że górale dokonywali gwałtów, a szczególną przyjemność sprawiało im hańbienie Angielek. Jakim więc cudem młody chłopak miałby dojść do innych wniosków!? W efekcie lord John William Grey, szesnastolatek z głową nabitą ideałami i zasadami galanterii wobec dam, posiniaczony, roztrzęsiony, obolały wdał się ze zwycięzcami w układy, byle tylko uchronić zakładniczkę od straszliwego losu. A Fraser wywiódł go w pole jak małe dziecko: najpierw na oczach chłopaka częściowo zdarł z kobiety ubranie, a przy okazji wyciągnął z młodego jeńca wiadomości na temat stanu i rozmieszczenia sił w regimencie jego brata. Potem, gdy John udzielił już wszelkich informacji, „Czerwony Jamie” ze śmiechem go poinformował, że „zniewolona” dama jest panią Fraser. Wszyscy wokół ryczeli ze śmiechu. Jeszcze teraz major słyszał rubaszne głosy rozbawionych Szkotów. Grey z irytacją przewracał się z boku na bok. Niestety, Fraser nie miał na tyle przyzwoitości, żeby zabić młodocianego jeńca. Zostawił chłopaka przywiązanego do drzewa, tak by towarzysze bez trudu mogli go rano znaleźć. Lecz przedtem ludzie Frasera odwiedzili obóz Miltona. Dzięki informacjom wyciągniętym od Johna zagwoździli działo, które miało wzmocnić siły generała Cope’a. O tej przygodzie dowiedzieli się oczywiście wszyscy. Bez względu na młody wiek i status „ochotnika bez przydziału” John William Grey stał się wyrzutkiem i obiektem szyderstw. Nikt nie chciał się z nim zadawać poza jego bratem. No i Hectorem. Lojalnym jak zawsze. Młody oficer westchnął i potarł policzkiem o poduszkę. Przed oczyma nadal jeszcze stawała mu postać przyjaciela. Ciemnowłosy, niebieskooki, o łagodnych, zawsze uśmiechniętych ustach. Minęło już dziesięć lat, odkąd Hector zginął pod Culloden, pocięty na kawałki szerokim góralskim mieczem, ale Johnowi do tej pory zdarzało się budzić o świcie z ciałem ekstatyczne wygiętym w łuk. Wciąż czuł dotyk rąk Hectora. A teraz na dodatek to. Major bał się tego stanowiska, pracy w otoczeniu Szkotów. Dręczyła go perspektywa słuchania ich zgrzytliwych głosów i wciąż bolesna świadomość, co ci barbarzyńcy zrobili Hectorowi. Ale nigdy, w najkoszmarniejszych nawet przypuszczeniach, nie przyszło Greyowi do głowy, że znów natknie się na Jamesa Frasera. Płonące kawałki torfu zamieniły się już w popiół, ciemność za oknami stopniowo przeszła w ponurą szarość dżdżystego szkockiego świtu. John Grey nadal leżał bezsennie. Rozpalonymi oczyma wpatrywał się w pociemniałe od dymu belki na suficie. Rano wstał niewyspany, ale z gotową decyzją. Był tutaj, podobnie jak Fraser, i żaden z nich nie mógł opuścić tego miejsca w najbliższej przyszłości. Kropka. Trudno, musi widywać Frasera co jakiś czas - na apelach, przy nadzorowaniu prac - ale prywatnie nie zamierza się z nim spotykać. Jeśli zdoła zachować dystans wobec tego człowieka, może również utrzyma na wodzy wywoływane przez rudowłosego Szkota wspomnienia. I uczucia. Wściekłość i dawne upokorzenie nie dawały mu zasnąć, ale nad ranem odkrył pozytywną stronę zaistniałej sytuacji. Powoli uświadamiał sobie, że Fraser był obecnie jego więźniem; nie prześladowcą, ale aresztantem, zdanym, podobnie jak inni, na łaskę i niełaskę komendanta twierdzy. Grey zadzwonił na służącego i podreptał do okna sprawdzić, jaka jest pogoda. Stał na bosaka na kamiennej podłodze i drżał z zimna. Oczywiście padał deszcz. Na dziedzińcu pod oknami dzielono więźniów na zespoły robocze. Już w tej chwili byli przemoczeni do suchej nitki. Grey trząsł się w samej koszuli. Szybko schował głowę i do połowy przymknął okno; miał to być kompromis między śmiercią przez zaczadzenie a śmiercią z zaziębienia. O świcie, gdy za oknami powoli jaśniało, a krople deszczu coraz głośniej bębniły o parapet, myśl o odwecie nie pozwalała majorowi zasnąć, nie dawała mu nawet spokojnie uleżeć w łóżku; bez przerwy się wiercił. Przed oczyma angielskiego oficera przewijały się rozmaite obrazy. Fraser zamknięty w mikroskopijnej celi z lodowato zimnego kamienia; trzymany nago podczas zimowych nocy; karmiony pomyjami, batożony na więziennym dziedzińcu. Arogancka siła była upokorzona, zredukowana do kupki nieszczęścia, której chwile wytchnienia zależały wyłącznie od niego, komendanta więzienia. O tak, wszystko to tkwiło w jego głowie, odmalowane w najdrobniejszych szczegółach. Grey pławił się w tych wizjach z rozkoszą. Niemal słyszał, jak Fraser błaga o litość. Rozkoszował się własną pogardą i wyniosłością wobec więźnia. Ale jednocześnie coś ostrego wwiercało mu się w trzewia i napełniało go obrzydzeniem do samego siebie. Kimkolwiek Fraser nie był dla młodego Anglika w dawnych czasach, obecnie stał się pobitym wrogiem; jeńcem wojennym, podopiecznym Korony. Skazańca powierzono jego opiece, a tym samym dbałość o życie, zdrowie i stan więźnia to sprawa obowiązku i honoru komendanta. Służący wniósł wodę do golenia. Młody oficer ochlapał sobie policzki. Ciepło wody łagodziło napięcie i odsuwało męczące nocne fantazje. Przecież to tylko wytwory wyobraźni, uświadomił sobie Grey. Myśl ta przyniosła mu ulgę. Mógł spotkać Frasera na polu bitwy i znaleźć wprost niebywałą przyjemność w zabiciu czy okaleczeniu znienawidzonego wroga. Ale skrzywdzenie rudowłosego Szkota, który był jego więźniem, sprzeciwiało się zasadom honoru. Zanim major zdołał się ogolić i ubrać przy pomocy służącego, na tyle odzyskał rozsądek, iż w całej sytuacji dopatrzył się nawet odrobiny czarnego humoru. Jego własne głupie poczynania pod Carryarrick uratowały Fraserowi życie pod Culloden. Dług zatem został spłacony, a fakt, iż szkocki olbrzym jako bezbronny więzień podlegał mocy Greya, zapewniał aresztantowi całkowite bezpieczeństwo. Wszyscy Greyowie byli ludźmi honoru bez względu na to, czy charakteryzowali się głupotą, czy mądrością, naiwnością czy życiowym doświadczeniem. Major poczuł się trochę lepiej. Przejrzał się w lustrze, założył perukę i zasiadł do stołu. Zaraz po śniadaniu przemówi do więźniów. - Czy mam podać kolację tutaj czy w salonie, sir? - Rozczochrana głowa MacKaya pojawiła się w drzwiach gabinetu. - Hę? - mruknął Grey, zaabsorbowany papierami rozłożonymi na biurku. - Och... - Podniósł wzrok. - Tutaj, proszę. - Machnął ręką w kierunku narożnika ogromnego biurka i znów zagłębił się w pracy. Nawet nie zauważył, jak chwilę później pojawiła się taca z jedzeniem. Quarry, mówiąc o papierkowej robocie, wcale nie żartował. Samo zaopatrzenie twierdzy w żywność wymagało wydawania mnóstwa rozkazów, a ich kopie należało dostarczać do Londynu. Poza tym trzeba było zadbać o setki innych rzeczy niezbędnych więźniom, strażnikom oraz mężczyznom i kobietom ze wsi, którzy przychodzili do sprzątania i gotowania. Całymi dniami Grey nie robił nic innego, tylko wystawiał i podpisywał kwity. Pomyślał, że albo znajdzie sobie kogoś do tej pisaniny, albo wkrótce skona z nudów. Sto kilogramów mąki pszennej, na użytek więźniów. Sześć beczek piwa ale, na potrzeby koszar. Jego eleganckie dotychczas pismo szybko zmieniło się w ledwie czytelną bazgraninę, a wystudiowany podpis został zastąpiony parafką. Z westchnieniem odłożył pióro i zamknął oczy. Rozmasował bolące miejsce między brwiami. Od dnia przyjazdu słońce ani na moment nie wyjrzało zza chmur, a całodzienna praca przy świecy, w zadymionym pokoju sprawiła, że oczy piekły go niczym dwa żarzące się węgle. Zamówione książki nadeszły już dwa dni temu, ale nawet ich jeszcze nie rozpakował. Wieczorami padał ze zmęczenia. Toaletę ograniczał do opłukania oczu zimną wodą i natychmiast zasypiał. Uszu Greya doszedł nagle cichy tajemniczy szmer. Młody oficer gwałtownie się wyprostował i szeroko otworzył oczy. W narożniku biurka siedział wielki brązowy szczur. W przednich łapach trzymał okruch ciasta ze śliwkami. Nawet nie drgnął, tylko z namysłem przyglądał się mężczyźnie, poruszając wąsami. - Własnym oczom nie wierzę! - krzyknął major. - Ty draniu! Zżerasz moją kolację! Zwierzę jakby w zamyśleniu nadal podskubywało ciasto. Ani na moment nie odwróciło błyszczących paciorkowatych oczu. - Wynoś się stąd! - Rozwścieczony Grey chwycił pierwszy lepszy przedmiot i cisnął w intruza. W zderzeniu z kamienną podłogą kałamarz eksplodował czarnymi bryzgami. Zaskoczony szczur zeskoczył z biurka i czym prędzej uciekł. Przebiegł między nogami osłupiałego MacKaya, który pojawił się w drzwiach, żeby sprawdzić, co to za hałasy. - Czy w więzieniu są koty? - spytał Grey. Zawartość tacy wepchnął do stojącego w pobliżu biurka kosza na śmieci. - Owszem, sir, w magazynach. - MacKay na kolanach wycierał małe czarne ślady łap. Gryzoń w panice przebiegł przez atramentową kałużę. - Przynieś jednego tutaj - polecił major. - Natychmiast. - Aż stęknął na wspomnienie nieprzyzwoicie gołego szczurzego ogona, nonszalancko omiatającego talerz zjedzeniem. Dostatecznie często, rzecz jasna, Grey stykał się ze szczurami w warunkach polowych, ale do wyjątkowej furii doprowadził go fakt, iż zwierzę tak bezczelnie uzurpowało sobie prawo do jego kolacji. Podszedł do okna. W zimnym powietrzu usiłował odświeżyć sobie umysł. MacKay doprowadzał pokój do porządku. Zmierzch rzucał na dziedziniec czerwonawe cienie. Kamienny mur przeciwległego skrzydła twierdzy sprawiał wrażenie jeszcze zimniejszego i bardziej ponurego niż zwykle. Mieściły się tam cele. Od strony kuchni nadchodzili w deszczu strażnicy. Ciągnęli małe wózki wyładowane jedzeniem dla aresztantów. Wielkie gary parującej owsianki i kosze chleba przykryto materiałem, żeby do nich nie napadało. Przynajmniej więźniowie dostaną gorący posiłek po całym dniu pracy w kamieniołomach. Gdy komendant już odwracał się od okna, uderzyła go pewna myśl. - Czy w celach jest dużo szczurów? - spytał MacKaya. - Owszem, sir, zatrzęsienie. - Więzień ścierał właśnie ostatnią plamkę z progu pokoju. - Poproszę w kuchni o nową tacę dla pana? - Świetnie - odparł major. - A potem dopilnuj, żeby w każdej celi znalazł się kot. Szkot spojrzał na niego z powątpiewaniem. Grey w milczeniu porządkował rozrzucone papiery. - O co chodzi, MacKay? - Nic takiego, sir - odparł z wolna służący. - Tylko dzięki tym obrzydliwym gryzoniom nie ma w celach tyle karaluchów. A poza tym, za przeproszeniem, sir, podejrzewam, że mężczyźni nie będą zadowoleni, jeśli kot wyłapie wszystkie szczury. Grey wpatrywał się w swojego rozmówcę. Czuł lekkie mdłości. - To więźniowie jadają szczury? - zapytał. Świeżo w pamięci miał ostre żółte zęby wgryzające się w placek ze śliwkami. - Tak. Jeśli zdołają złapać - odparł MacKay. - Ostatecznie może koty im w tym pomogą? Czy to już na dzisiaj wszystko, sir? 9 Wędrowiec Grey wytrwał w swoich postanowieniach odnośnie Jamesa Frasera przez dwa tygodnie. Potem przybył posłaniec z wiadomością, która wszystko zmieniła. Nadal żyje? - dopytywał się major. Posłaniec, mieszkaniec pobliskiej wioski Ardsmuir, pracownik więzienia, skinął twierdząco głową. - Widziałem go na własne oczy, sir. Jest teraz w gospodzie „Pod Lipą” i ma tam opiekę, ale to mu chyba nie wystarczy. - Znacząco uniósł jedną brew. - Rozumiem - skwitował major. - Dziękuję, panie... - Allison, sir. Rufus Allison, do usług. - Wieśniak przyjął szylinga napiwku, skłonił się i wyszedł. Grey utkwił wzrok w ołowianym niebie za oknem. Od czasu przyjazdu nie widział słońca. Postukiwał w blat biurka piórem, obojętny na to, że tępi w ten sposób ostrze. Na wzmiankę o złocie wielu mężczyzn pilnie nastawiało uszu, a on bardziej niż inni. Tego ranka znaleziono człowieka, który błąkał się we mgle po wrzosowiskach w pobliżu wsi. Ubranie miał przesiąknięte nie tylko wilgocią z powietrza, ale również morską wodą. Przybysz majaczył w gorączce. Z potoku słów nie dało się jednak wydobyć najmniejszego sensu. Mężczyzna wyglądał na Szkota, ale posługiwał się mieszaniną francuskiego i gaelickiego. Czasami wtrącił angielskie słowa. A jedno z nich brzmiało: złoto. Każdy, kto brał udział w końcowej fazie walk z jakobitami, słyszał o francuskim złocie. Plotki głosiły, że król Ludwik potajemnie przysłał cały majątek w drogocennych sztabach, aby wspomóc swego kuzyna, Karola Stuarta. Tyle że zrobił to o wiele za późno. Niektórzy twierdzili, że francuskie złoto ukryli górale podczas pospiesznego odwrotu na północ, tuż przed ostateczną klęską pod Culloden. Inni utrzymywali, że przesyłka nigdy nie dotarła do Karola Stuarta, lecz bezpiecznie ją ukryto w jaskini na północno- zachodnim wybrzeżu, w pobliżu miejsca, gdzie posłańcy zeszli na ląd. Mówiono też, że sekret kryjówki został pogrzebany na wieki, bo człowiek, któremu powierzono pieczę nad złotem, poległ pod Culloden. Z drugiej strony wielu zapewniało, iż miejsce ukrycia jest znane, lecz stanowi pilnie strzeżoną tajemnicę, dostępną wyłącznie członkom jednego klanu. Nie wiadomo, kto mówił prawdę, ale złota nie odnaleziono. Przynajmniej na razie. Po kilku latach spędzonych na wojaczce za granicą francuszczyzna Greya była całkiem znośna. Szkopuł tkwił jednak w tym, że ani on, ani żaden z jego oficerów nie znali ani słowa w języku tak barbarzyńskim, jak gaelicki. Wyjątek stanowił sierżant Grissom. W dzieciństwie poznał parę zwrotów dzięki swojej szkockiej niani. Grey nie mógł ufać mieszkańcom wsi, zwłaszcza jeśli historia o sztabach zawierała choć ziarnko prawdy. Francuskie złoto! Pomijając jego wartość nabywczą, miało ono szczególne znaczenie dla Johna Williama Greya. Znalezienie legendarnego już skarbu przyniosłoby komendantowi zezwolenie na powrót do Londynu, czyli przepustkę do cywilizacji. Blask złota natychmiast przyćmiłby nawet najstraszliwszą niełaskę. Młody Anglik zaczął gryźć pierzasty koniec stępionego pióra. Dutka aż trzeszczała mu w zębach. Do diabła! Nie, to nie może być nikt ze wsi ani z jego oficerów. A zatem więzień. Tak, żaden z nich nie zdołałby na własną rękę wykorzystać uzyskanych informacji. A niech to szlag! Wszyscy aresztanci znali gaelicki, niektórzy mówili też trochę po angielsku, ale tylko jeden opanował również francuski. „Jest wykształconym człowiekiem”, słowa Quarry’ego echem odbiły się umyśle komendanta. - Cholera, cholera, cholera! - mruczał Grey. Właściwie nie miał wyjścia. Allison twierdził, że wędrowiec jest ciężko chory, nie było więc czasu na obmyślanie innego rozwiązania. Komendant wypluł strzępki pióra. - Brame! - wrzasnął. Zaskoczony kapral zajrzał do gabinetu. - Tak, sir? - Przyprowadź mi tu więźnia nazwiskiem Fraser. Natychmiast. Komendant stał za biurkiem, wsparty o blat, jakby masywny kawał dębiny stanowił bastion obronny. Ręce oficera zostawiały wilgotne ślady na gładkim drewnie, a biały kołnierzyk munduru tak ciasno opinał szyję, że Greyowi brakło tchu. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy otworzyły się drzwi. Szkot, podzwaniając łańcuchami, wszedł do środka i stanął na wprost biurka. Mimo że na zewnątrz zapadł już zmierzch, w pokoju było jasno jak w dzień, bo paliły się wszystkie świece. Grey już kilkakrotnie widział olbrzymiego Frasera na dziedzińcu w grupie więźniów, ale nigdy nie znalazł się dość blisko, by przyjrzeć się twarzy aresztanta. Potężny Szkot bardzo się zmienił. Grey przyjął to jednocześnie z ulgą i absolutnym zaskoczeniem. Od tak dawna pamięć podsuwała mu obraz gładko wygolonej twarzy, wrogiej i groźnej albo też ożywionej szyderstwem. Teraz Fraser miał krótko przyciętą brodę i spokojne, lecz czujne oblicze. W niebieskich oczach nie można było dostrzec błysku rozpoznania. Jamie stał bez ruchu i czekał. Grey odchrząknął. Serce waliło mu jak młotem, ale zdołał mówić opanowanym głosem. - Dziękuję za przybycie, panie Fraser. Szkot dwornie skłonił głowę. Powstrzymał się od głośnej uwagi, że przecież nie miał żadnego wyboru. Jego spojrzenie stało się jednak wymowne. - Na pewno zastanawia się pan, dlaczego został wezwany - kontynuował major. Ta przemowa brzmiała straszliwie pompatycznie, ale nie potrafił temu zaradzić. - Zaistniała sytuacja, w której potrzebna mi jest pańska pomoc. - O co chodzi, panie majorze? - Głos pozostał niezmieniony. Był głęboki i dźwięczny, z wyraźnym szkockim akcentem. Komendant zaczerpnął powietrza i jeszcze mocniej oparł się na biurku. Wolałby zrobić nie wiadomo co, niż prosić akurat Frasera o pomoc, ale nie miał, psiakrew, żadnego wyboru. - Znaleziono pewnego mężczyznę. Błąkał się po wrzosowiskach w pobliżu wybrzeża - powiedział major. Bardzo ostrożnie dobierał słowa. - Wygląda na to, że jest poważnie chory. Bełkocze bez sensu. Ale... są podstawy, żeby przypuszczać... że zna sprawy o zasadniczym znaczeniu dla Korony. Muszę porozmawiać z tym człowiekiem, ustalić jego tożsamość i uzyskać parę istotnych informacji... Urwał. Fraser nadal stał bez ruchu i czekał. - Niestety - podjął Grey i znów zrobił głęboki wdech - mężczyzna, o którym mowa, posługuje się francuskim i gaelickim. Tylko od czasu do czasu wtrąca pojedyncze słowa angielskie. Ruda brew nieznacznie drgnęła. Twarz nie zmieniła wyrazu w sposób zauważalny, ale było jasne, że Szkot szybko ogarnął całą złożoność sytuacji. - Rozumiem, panie majorze. - W głos więźnia brzmiała ironia. - Jestem panu potrzebny do tłumaczenia wypowiedzi tego człowieka. Grey tylko skinął głową. - Przykro mi, panie majorze, ale muszę odmówić. - Fraser odezwał się tonem pełnym uszanowania, ale w oczach można było wyczytać wszystko z wyjątkiem szacunku. Grey zacisnął dłoń na mosiężnym otwieraczu do listów, który leżał na bibularzu. - Odmawia pan? - spytał. Jeszcze mocniej chwycił otwieracz, byle tylko zapanować nad sobą, byle tylko głos nie zadrżał. - Czy wolno wiedzieć dlaczego? - Jestem więźniem, panie majorze - odparł uprzejmie Szkot - a nie tłumaczem. - Pańska pomoc spotkałaby się... z uznaniem - nalegał Grey. Nadał swoim słowom wiele znaczącą intonację, nie posunął się jednak do wyraźnego zaproponowania łapówki. - I odwrotnie - głos mu stwardniał - odmowa udzielenia prawnie uzasadnionej pomocy... - Nie istnieje żadne prawne uzasadnienie dla zmuszenia mnie do wykonywania usług lub grożenia mi, panie majorze. - Głos Frasera był o wiele twardszy niż komendanta twierdzy. - Wcale panu nie groziłem! - wybuchnął Grey. Krawędź otwieracza wrzynała mu się w dłoń tak mocno, że musiał rozluźnić chwyt. - O, naprawdę? No cóż, miło mi to słyszeć. - Fraser odwrócił się do drzwi. - W takim razie życzę panu dobrej nocy, majorze. Młody oficer z radością oddałby wszystko, byle tylko pozwolić Fraserowi odejść. Niestety, nie pozwalał mu na to obowiązek. - Panie Fraser! Szkot stanął tuż przed drzwiami, ale się nie odwrócił. Grey zebrał wszystkie siły. - Jeśli zrobi pan to, o co proszę, każę zdjąć panu kajdany - oświadczył. Fraser stał bez ruchu. Major był młodym i niezbyt doświadczonym człowiekiem, ale posiadał dobrze rozwinięty zmysł obserwacji. I całkiem dobrze znał się na ludziach. Dostrzegł, jak aresztant podnosi głowę, jak tężeją mu mięśnie ramion. Komendant poczuł, że niepokój, który go trawił, odkąd usłyszał wieści o chorym wędrowcu, zaczął maleć. - Panie Fraser? - spytał. Szkot bardzo wolno zwrócił się do niego przodem. Twarz miał nieprzeniknioną. - Zgoda, panie majorze - odparł cicho. Do wsi Ardsmuir zajechali dobrze po północy. W mijanych chałupach nie paliły się żadne światła. Grey zastanawiał się, co też muszą sobie myśleć mieszkańcy wioski, słysząc o tak późnej porze stukot kopyt i brzęk broni pod oknami. Brzmiało to jak przemarsz angielskich oddziałów przez Szkocję przed dziesięciu laty. Gospoda, gdzie umieszczono wędrowca, swą nazwę zawdzięczała ogromnej lipie, która kiedyś rosła na dziedzińcu. Tej wielkości drzewa nie było w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Teraz sterczał tylko szeroki pień, samo drzewo, jak wiele innych rzeczy, zniknęło po klęsce pod Culloden, zrąbane na podpałkę przez oddziały Cumberlanda. Ale nazwa przetrwała. Przed drzwiami Grey przystanął i zwrócił się do Frasera: - Pamięta pan warunki umowy? - Owszem - odparł krótko Szkot i przeszedł obok Anglika. Za uwolnienie od kajdan Grey zażądał od więźnia trzech rzeczy: po pierwsze, nie będzie próbował ucieczki w drodze do wsi lub z powrotem; po drugie, zobowiąże się rzetelnie przekazać wszystko, co chory włóczęga powie. I po trzecie, przysięgnie na honor, że nikomu poza Greyem nawet słowem nie wspomni o tym, czego się dowiedział. Ze środka dochodził gwar rozmów prowadzonych po gaelicku. Na widok Frasera karczmarz wydał radosny okrzyk, ale natychmiast zamilkł, gdy za plecami więźnia zobaczył czerwony mundur. Na schodach zajazdu stała gospodyni z kagankiem w ręku, rozedrgane światło wprawiało w ruch cienie na ścianach. Zaskoczony Grey położył dłoń na ramieniu karczmarza. - A to kto? - Przed wejściem stała jeszcze jedna postać, cała w czerni. Sprawiała wrażenie widma. - Ksiądz - odparł spokojnie Fraser. - Włóczęga jest pewnie umierający. Grey wziął głęboki oddech. Próbował przygotować się na to, co mogło nadejść. - Nie mamy więc ani chwili do stracenia - oświadczył stanowczo. Postawił nogę na pierwszym stopniu schodów. - Proszę nas przepuścić. Mężczyzna umarł tuż przed świtem. Jedną jego rękę trzymał Fraser, drugą ksiądz. Pochylony nad łóżkiem kapłan mruczał po gaelicku i po łacinie, robiąc na ciele zmarłego znaki krzyża. Jamie wyprostował się na stołku i zamknął oczy. Nie wypuszczał z uścisku małej, kruchej ręki nieznajomego. Wielki Szkot przesiedział przy chorym całą noc. Słuchał go uważnie, dodawał odwagi, pocieszał. Grey stał koło drzwi. Nie chciał straszyć chorego widokiem swojego munduru. Był zaskoczony i jednocześnie wzruszony łagodnością okazywaną przez znienawidzonego człowieka. W końcu Jamie delikatnie ułożył na nieruchomym ciele szczupłą, wysmaganą wichrem dłoń, powtórzył za księdzem znaki krzyża na czole, sercu oraz obu ramionach zmarłego, i wstał. O mało nie zawadził głową o nisko ułożone krokwie. Kiwnął Greyowi. Obaj ruszyli w dół wąskimi schodami. - Tutaj. - Anglik wszedł do sali jadalnej gospody, całkiem pustej o tej porze. Zaspana służąca rozpaliła ogień, przyniosła chleb i piwo, po czym dyskretnie opuściła mężczyzn. Major poczekał, aż więzień trochę się posili. Potem przystąpił do pytań. - A więc, panie Fraser? Szkot odstawił cynowy kubek na stół i otarł usta dłonią. Z dość długą brodą i starannie zaplecionymi włosami wyglądał całkiem dobrze mimo długiego nocnego czuwania. Pod jego oczami widniały jednak ciemne sińce wywołane zmęczeniem. - W porządku - odparł. - Nie ma w tym za wiele sensu, panie majorze - zastrzegł się - ale trochę powiedział. - Fraser mówił spokojnie, z namysłem. Co pewien czas robił przerwy, żeby sobie dokładniej przypomnieć poszczególne słowa czy przybliżyć słuchaczowi znaczenie jakiegoś gaelickiego zwrotu. Grey słuchał, narastało w nim rozczarowanie. Szkot miał rację: wszystko razem nie trzymało się kupy. - Biała wiedźma? - przerwał relację Anglik. - Mówił o białej wiedźmie? I o pieczęciach? - Ten akurat fragment nie brzmiał bardziej nieprawdopodobnie niż cała reszta, a mimo to zwrócił szczególną uwagę Greya. - Owszem. - Proszę to jeszcze raz powtórzyć - polecił major. - Jak najdokładniej, jeśli łaska - dodał. Komendant uświadomił sobie ze zdumieniem, że czuje się dziwnie dobrze w towarzystwie ogromnego Szkota. Po części wynikało to oczywiście ze zwykłego zmęczenia, kiedy normalne zachowania i uczucia ulegają stępieniu. Właściwie cała ubiegła noc robiła na majorze wrażenie jakby nierealnej. A siedzenie nad dzbanem piwa w wiejskiej gospodzie o świcie w towarzystwie „Czerwonego Jamiego” Frasera wydawało się Greyowi jeszcze mniej rzeczywiste. Szkot posłusznie wykonał polecenie. Jego relacja brzmiała niemal identycznie jak oryginalna wypowiedź konającego wędrowca. Anglik potrząsnął głową całkowicie zniechęcony. Bełkot. Majaczenia. Nic więcej. Jeśli włóczęga kiedykolwiek w życiu widział złoto, to z jego słów nie sposób było się zorientować, ani kiedy do tego doszło, ani gdzie. - Jest pan całkowicie pewien, że to już wszystko? - Grey uchwycił się słabiutkiej nadziei, że Fraser mógł przeoczyć jakiś drobny fragment, który dałby choć maleńką wskazówkę dotyczącą zaginionego złota. Więzień podniósł kubek do ust. Rękaw łachmana osunął się trochę i ukazał głębokie, krwawe otarcia na nadgarstkach. W mrocznym pomieszczeniu rany wydawały się wręcz czarne. Szkot zorientował się, że komendant obserwuje jego ręce. Gwałtownie odstawił kubek, kładąc kres iluzji wspólnoty i koleżeństwa, jakiej uległ młody oficer. - Zwykle dotrzymuję umów, panie majorze - odparł chłodno Jamie i wstał. - Wracamy? Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Szkot był pogrążony w myślach, Anglik zmęczony i rozczarowany. Zatrzymali się przy źródle, żeby się trochę odświeżyć. Słońce oświetliło szczyty niewysokich wzgórz na północy. Grey napił się, ochlapał sobie twarz. Ten niewielki zabieg szybko przywrócił mu energię. Był na nogach ponad dobę, czuł się otępiały i spowolniony w swoich reakcjach. Fraser nie odpoczywał równie długo, ale nie dawało się tego po nim poznać. Kręcił się na czworakach wokół źródła i wyławiał zielsko. - Co pan tam robi, Fraser? - spytał kompletnie zaskoczony Grey. Aresztant podniósł oczy, lekko zdziwiony, ale ani trochę nie zażenowany. - Zbieram rzeżuchę wodną, panie majorze. - A po co? - Do jedzenia - oznajmił spokojnie Jamie. Wyciągnął zza pasa poplamioną płócienną torbę i wrzucił do niej ociekające wodą rośliny. - A co, więzienne wyżywienie wam nie starcza? - spytał bez większego zainteresowania Grey. - W życiu nie słyszałem, żeby ktoś jadał rzeżuchę wodną. - Jest zielona, panie majorze. Zmęczenie nasunęło oficerowi podejrzenie, iż więzień nabija go w butelkę. - Przecież widzę! I co z tego? Usta Frasera nieznacznie drgnęły, jakby więzień sam ze sobą o czymś dyskutował. Na koniec wzruszył ramionami i wytarł ręce o spodnie. - Zielenina chroni przed szkorbutem i utratą zębów. Moi ludzie zjadają zielsko, które przynoszę, a rzeżucha smakuje lepiej niż większość roślin z wrzosowiska. Grey uniósł wysoko brwi. - Zielone rośliny chronią przed szkorbutem? - wybełkotał. - Kto panu o tym powiedział? - Moja żona! - warknął Fraser. Odwrócił się nagle tyłem i zaczął nerwowo zawiązywać swoją torbę. Major nie potrafił powstrzymać się od pytania: - Pańska żona, sir? A gdzie ona jest? Odpowiedzią był nagły wybuch rozpaczy, który swą szokującą intensywnością przejął komendanta do szpiku kości. „Może jest pan zbyt młody, by znać potęgę nienawiści i rozpaczy”, w mózgu Greya echem rozległ się głos Quarry’ego. Nie, John nie był za młody. W głębi oczu Frasera od razu rozpoznał te uczucia. Ujawniły się jednak tylko na krótką chwilę, potem twarz Szkota przybrała wyraz chłodnej uprzejmości. - Moja żona odeszła - odparł i znowu bardzo gwałtownie się odwrócił. Grey poczuł się wstrząśnięty. Po części doznał ulgi, że kobieta, która była zarówno przyczyną, jak i świadkiem jego upokorzenia, już nie żyła. Lecz w pewnej mierze odczuwał również żal. Żaden z nich nie odezwał się więcej ani słowem przez całą powrotną drogę do fortecy. Trzy dni później Jamie Fraser zniknął. Ucieczka z Ardsmuir nigdy nie była trudna. Aresztanci nie opuszczali więzienia po prostu dlatego, że nie mieli dokąd pójść. Pięć kilometrów od twierdzy wybrzeże Szkocji schodziło do oceanu poszarpanym granitowym osypiskiem. W trzech innych kierunkach jak okiem sięgnąć ciągnęły się wrzosowiska. Swego czasu można było zostać banitą i żyć dzięki pomocy oraz ochronie ze strony bliższej i dalszej rodziny. Lecz obecnie klany pozostawały w rozsypce, wielu krewnych zginęło, a szkockich więźniów wywożono jak najdalej od ich rodzimych terenów. Głodowanie na wrzosowisku było kiepską alternatywą przebywania w więziennej celi, nikomu więc nie opłacało się uciekać. Nikomu, z wyjątkiem Jamiego Frasera, który najwyraźniej miał jakiś powód. Konie dragonów trzymały się drogi. Chociaż otaczające ich wrzosowisko wydawało się gładkie jak aksamit, różowiejące wrzosy tworzyły tylko cienką osłonę półmetrowej warstwy gąbczastego torfowego bagna. Nawet jelenie poruszały się po tym terenie ze szczególną ostrożnością. Grey zauważył zwierzęta: odległe o półtora kilometra cztery wolno przemieszczające się naprzód figurki; linia, po której jelenie szeregiem się posuwały, wydawała się cienka jak nitka. Fraser, oczywiście, nie miał konia. Oznaczało to, że mógł przebywać w dowolnym miejscu wrzosowiska. Na pewno też wykorzystywał szlaki wędrówek dzikich zwierząt. Obowiązkiem Johna Greya było wszczęcie pościgu i dołożenie wszelkich starań, by złapać zbiega. Lecz podczas tworzenia grupy pościgowej, zajadłego poganiania podwładnych i skracania im popasów do minimum, młodym oficerem kierowało nie tylko poczucie obowiązku. Z całej siły pragnął również odnaleźć francuskie złoto, zaskarbić sobie tym samym aprobatę przełożonych i uzyskać zgodę na opuszczenie samotnej szkockiej placówki, do której został zesłany karnie. Poza tym potężnym motorem jego działań była złość. Ogarnęło go nawet zastanawiające poczucie osobistej zdrady. Młody oficer sam już nie wiedział, czy jest wściekły przede wszystkim na Frasera za to, że nie dotrzymał słowa, czy na siebie samego, bo okazał się kompletnym durniem. Uwierzył, że szkocki góral, choćby nawet dżentelmen, ma poczucie honoru zbliżone do jego własnego. Tak czy inaczej komendant aż się gotował ze złości. Zdecydował, że przeszuka wszystkie szlaki i ścieżki zwierzęce, byle tylko dopaść „Czerwonego Jamiego”. Do oceanu dotarli dopiero wieczorem, dobrze po zmroku, po ciężkim dniu przeczesywania wrzosowisk. Mgła nad skałkami przerzedziła się, rozwiana przez wiatr wiejący od strony lądu. Przed nimi rozciągało się morze, usiane drobnymi, nagimi wysepkami. John Grey stał obok konia na szczycie klifowego urwiska. Spoglądał w dół, na czarne wody zaciekle bijące o skały. Na wybrzeżu, dzięki Bogu, noc była całkiem jasna, na niebie widniał półokrąg księżyca. Srebrzysta łuna rozświetlała zbryzgane pianą skały, z mroku wydobywała ich twarde zarysy, które połyskiwały wśród aksamitnych cieni. Było to najbardziej opuszczone i samotne miejsce, jakie Grey kiedykolwiek widział, ale zarazem wyróżniało się swoistym straszliwym pięknem. Młodemu oficerowi aż krew w żyłach krzepła na ten widok. Jednak nigdzie wokół ani śladu Jamesa Frasera. Ani śladu życia. Jeden z towarzyszących komendantowi żołnierzy krzyknął coś nagle i wyciągnął pistolet. - Tam! Na skałach! - Nie strzelaj, durniu! - Inny żołnierz chwycił towarzysza za ramię. Nawet nie próbował ukryć pogardy. - Nigdy nie widziałeś fok? - Aaa... nie - odparł pierwszy, mocno zawstydzony. Opuścił broń i wpatrywał się w małe, ciemne kształty na skałach. Grey również nigdy w życiu nie widział fok i teraz obserwował je zafascynowany. Z daleka wyglądały niczym czarne bryłki, na mokrej sierści połyskiwało światło księżyca, gdy podnosiły łby lub chwiejnym, niezgrabnym krokiem poruszały się po stałym gruncie. Jego matka miała pelerynę z foczego futra, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Raz pozwolono mu dotknąć matczynego okrycia. Poczuł wtedy jak cudowne jest ono w dotyku, ciemne i ciepłe niczym bezksiężycowa letnia noc. Zadziwiające, że tak gęste i miękkie futro okrywa bezkształtne mokre stworzenia. - Szkoci nazywają je Jedwabistymi” - odezwał się żołnierz, który rozpoznał foki. Głową wskazał zwierzęta, zachowując się niczym właściciel i wybitny znawca. - Jedwabiste? - Grey spojrzał na podwładnego z ciekawością - Co jeszcze o nich wiesz, Sykes? Żołnierz wzruszył ramionami. Cieszył się swym chwilowym znaczeniem i zainteresowaniem słuchaczy. - Niewiele, sir. Tutejsi opowiadają jednak o nich sporo historii. Legenda głosi, że pewnej nocy jedna z fok wyjdzie na ląd, zrzuci skórę i okaże się piękną kobietą. A gdy jakiś mężczyzna znajdzie tę skórę i schowa, wtedy... cud dziewczyna nie będzie mogła odejść i zostanie jego żoną. A podobno są dobrymi żonami, sir. - Przynajmniej zawsze są mokre - mruknął pierwszy żołnierz. Kompani ryknęli rubasznym śmiechem, którego echo niosło się wśród skał na podobieństwo ochrypłych krzyków mew. - Dość! - Grey musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć mężczyzn wymieniających się prostackim żartami i niewybrednymi komentarzami. - Rozejść się! - zarządził. - Przeszukać skały... i od czasu do czasu patrzeć w dół, czy nie ma tam żadnej łodzi. Za każdą z wysepek jest wystarczająco dużo miejsca na ukrycie szalupy. Stropieni żołnierze rozeszli się bez słowa. Po godzinie wrócili cali mokrzy od bryzgów wody. Wyglądali dość niechlujnie. Nie znaleźli najmniejszego śladu ani po Jamiem Fraserze, ani po francuskim złocie. O świcie, gdy pierwsze promienie słońca zabarwiły śliskie skałki czerwienią i złotem, dragoni znów się rozeszli w obu kierunkach. Tym razem dostali rozkaz schodzenia w głąb skalistych rozpadlin i wdrapywania się na kamieniste usypiska. Nie znaleziono niczego. Grey stał przy ognisku rozpalonym na szczycie klifu i nadzorował poszukiwania. Z powodu wiatru szczelnie owinął się płaszczem, a służący co jakiś czas podawał komendantowi gorącą kawę na rozgrzewkę. Zabłąkany wędrowiec z gospody „Pod Lipą” przyszedł od strony morza, jego ubranie było przesiąknięte słoną wodą. Bez względu na to, czy Fraser nie powtórzył czegoś ze słów nieznajomego, czy też po prostu postanowił wykorzystać szansę zadbania o własny los, w obu przypadkach musiał się skierować ku morzu. Jednak poszukiwania uciekiniera prowadzone wzdłuż całego wybrzeża nie przyniosły rezultatu. A co gorsza, nie dostarczyły nawet najmniejszej informacji na temat złota. - Jeżeli poszedł tą drogą, panie majorze, to z pewnością nigdy więcej go pan nie zobaczy - odezwał się sierżant Grissom. Stał tuż obok Greya z wzrokiem utkwionym w wirze wodnym, jaki tworzył się pod ich nogami wśród poszarpanych skał. Żołnierz głową wskazał furię wody. - Nazywają to miejsce Diabelskim Kotłem. Tam w dole zawsze się gotuje. Rzadko odnajduje się ciała rybaków, kiedy właśnie tutaj zatoną. Sprawiają to oczywiście ostre prądy, ale tubylcy upierają się, że sam diabeł złapał nieszczęśników i pociągnął w głąb morza. - Naprawdę? - spytał Grey bezbarwnym głosem. Wpatrywał się w wodę, spienioną i kotłującą się kilkanaście metrów niżej. Odwrócił się do ogniska. - Nakażcie poszukiwania aż do zmroku, sierżancie. Jeśli niczego nie znajdziemy, od rana zaczniemy na nowo. Grey przymrużył oczy. Próbował przebić się wzrokiem przez półmrok przedświtu. Powieki zapuchły mu od dymu i braku snu. Po kilku nocach spędzonych na wilgotnym gruncie bolały go wszystkie kości. Jazda powrotna do Ardsmuir potrwa nie więcej niż jeden dzień. Myśl o miękkim łóżku i gorącej kolacji była cudowna, ale potem trzeba napisać raport: o ucieczce Frasera, jej przyczynach i własnej pożałowania godnej porażce przy próbie złapania zbiega. Ta perspektywa zasępiła młodego oficera, przygnębienie wzmocniły nagłe skurcze w dole brzucha. Ręką nakazał postój i z wysiłkiem zsunął się na ziemię. - Poczekajcie tutaj - polecił żołnierzom. Kilkaset metrów dalej znajdował się niewielki pagórek, który zapewniał minimum prywatności. Brzuch majora boleśnie domagał się opróżnienia. Jelita, nie przyzwyczajone do szkockiej kuchni i dodatkowo nadwyrężone żołnierską dietą polową, całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Nad wrzosowiskiem rozlegał się ptasi śpiew. Z dala od stukotu kopyt i brzęku uprzęży młody oficer mógł usłyszeć ciche dźwięki budzącej się przyrody. O świcie wiatr zmienił kierunek. Teraz, szeleszcząc wśród traw, wiał w głąb lądu. Niósł ze sobą woń morza. Jakieś małe zwierzątko chrobotało po drugiej stronie ostrokrzewu. Wszędzie panował spokój. Prostując się z pozycji, która o wiele za późno wydała mu się pozbawiona wszelkiej godności, Grey uniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Jamesa Frasera. Mężczyzn dzieliła odległość około dwóch metrów. Szkot, na podobieństwo czerwonego jelenia, stał całkiem nieruchomo. Promień wstającego słońca zaplątał mu się we włosach rozwianych przez wiatr z wrzosowiska. Nieporuszeni wpatrywali się jeden w drugiego. Lekki powiew znowu przyniósł słaby zapach morza. Ciszę mącił tylko szum wiatru i śpiew ptaków. Po chwili Grey odzyskał panowanie nad sobą. - Przyłapał mnie pan w niezbyt korzystnej sytuacji, Fraser - odezwał się chłodno. Zapiął spodnie z takim spokojem, na jaki tylko mógł się zdobyć. W całym ciele zbiega nie drgnął nawet jeden mięsień, poruszały się tylko oczy. Spojrzenie wielkiego Szkota przesunęło się z twarzy Greya ku jego stopom i wolno ruszyło z powrotem. Uciekinier zerknął przez ramię w kierunku sześciu uzbrojonych żołnierzy i wskazał na ich muszkiety. Ciemnoniebieskie oczy znów napotkały wzrok Greya. Kąciki ust Szkota nieznacznie drgnęły. - Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo, panie majorze - odezwał się w końcu. 10 Przekleństwo Białej Czarownicy Jamie Fraser siedział na kamiennej podłodze pustego magazynu i trząsł się z zimna. Ramionami obejmował kolana, żeby się trochę ogrzać. Podejrzewał, że już nigdy w życiu nie będzie mu ciepło. Chłód od morza przeniknął go do szpiku kości. W głębi trzewi Jamie nadal wyczuwał wściekłość fal rozbijających się na skałach. Marzył, żeby mieć teraz u boku innych więźniów: Morrisona, Hayesa, Sinclaira i Sutherlanda. Nie tylko ze względu na towarzystwo, ale przede wszystkim na ciepło ich ciał. W chłodne noce mężczyźni tulili się do siebie, bez niechęci wdychali nieświeże oddechy pozostałych, spokojnie znosili przypadkowe szturchańce i kopnięcia, byle tylko choć trochę się ogrzać. Siedział jednak sam. Było bardzo prawdopodobne, że nie wróci do ogólnej celi, póki nie zostanie ukarany za ucieczkę. Z westchnieniem oparł się o ścianę. Boleśnie odczuwał kontakt kręgosłupa z kamiennym murem. Bał się, a jednocześnie miał nadzieję, że zostanie skazany na chłostę. Przynajmniej wkrótce miałby tę okropną karę za sobą. Poza tym i tak byłaby niczym w porównaniu z ponownym zakuciem w kajdany. W całym ciele odczuwał jeszcze uderzenia kowalskiego młota, które echem rozchodziły się wzdłuż ramion, gdy zaciskano mu obejmy na nadgarstkach. Wymacał wiszący na szyi różaniec. Dostał go od siostry, gdy opuszczał Lallybroch. Anglicy pozwolili Jamiemu zatrzymać sznurek koralików z drewna bukowego, bo nie przedstawiał żadnej wartości. - Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami... - modlił się półgłosem. Fraser nie miał wielkiej nadziei. Drobny, jasnowłosy major, jego zaciekły wróg, świetnie się orientował, jak straszne były dla więźnia kajdany. - Błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi... Komendant zawarł umowę i Jamie nie złamał danego słowa, chociaż major z pewnością miał inne zdanie. Więzień dotrzymał obietnicy. Powtórzył wszystko, co usłyszał od zabłąkanego wędrowca. A w świetle zawartej umowy nie musiał wyjawiać, że osobiście znał tajemniczego przybysza ani dzielić się z komendantem wnioskami, jakie wysnuł z wypowiedzi konającego mężczyzny. Fraser natychmiast rozpoznał Duncana Kerra, chociaż upływ czasu i śmiertelna choroba mocno zmieniły starego znajomego. Przed bitwą pod Cullodem Ducan pracował u Columa MacKenzie’ego, wuja Jamiego. Po klęsce uciekł do Francji. Chciał tam trochę zarobić. - Bądź spokojny, a charaid; bi samhach - powiedział miękko Fraser, klęcząc przy łóżku chorego. Duncan był mężczyzną w podeszłym wieku. Twarz miał wyniszczoną przez chorobę i zmęczenie. Oczy błyszczały mu od gorączki. W pierwszej chwili Jamie przypuszczał, że chory z uwagi na swój stan go nie rozpozna, ale szczupła ręka uchwyciła jego dłoń z zadziwiającą siłą, a między jednym chrapliwym oddechem a drugim spierzchnięte usta wciąż powtarzały: mo charaid. Mój krewniak. Przy drzwiach stał właściciel gospody i major Grey. Jamie pochylił głowę i wyszeptał wprost do ucha Duncana: - Wszystko, co powiesz, zostanie przekazane Anglikom. Uważaj więc, co mówisz. - Oczy karczmarza zwęziły się, ale mężczyzna stał zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć. Potem major wyprosił właściciela gospody z pokoju. Od tej chwili Jamie był bezpieczny. Rudowłosy Szkot nie wiedział, czy to z powodu ostrzeżenia, czy też gorączki, ale Duncan mówił niespójnie, chaotycznie przeskakiwał z tematu na temat, obrazy z przeszłości nakładały się na bieżące. Umierający czasem nazywał Jamiego Dougalem, chociaż tak miał na imię brat Columa, drugi wuj Frasera. Momentami chory cytował poezję, potem znowu mówił całkiem od rzeczy. Ale między majaczeniami i zupełnie przypadkowymi wypowiedziami pojawiały się ziarnka informacji, które miały sens. - Złoto jest przeklęte - szeptał Duncan. - To ostrzeżenie, chłopcze. Biała Dama królewskiemu podarowała skarb synowi. Ale już po wszystkim. Książę uciekł, a ona nie pozwoli, by złoto dostało się w ręce tchórza. - Kim ona jest? - spytał Jamie. Serce zaczęło mu walić jak młotem. Wściekle tłukło w piersi, gdy powtórzył pytanie: - Kim ona jest? - Szuka dzielnego mężczyzny nazwiskiem MacKenzie. Twierdzi, że to dla dobra tego, który nie żyje. - Kim jest ta kobieta? - spytał potężny Szkot. „Bandruidh”, Biała Dama, tak kiedyś nazywano jego żonę, Claire. Fraser z całej siły ścisnął rękę Duncana. Chciał, żeby chory przez chwilę zachował świadomość. - Kim ona jest? - zapytał po raz kolejny. - Wiedźmą - wymruczał Duncan. Oczy miał zamknięte. - Czarownicą. Zjadaczem dusz. Samą śmiercią. On nie żyje, MacKenzie, już nie żyje. - Kto nie żyje? Colum MacKenzie? - Wszyscy, wszyscy. Umarli! - krzyknął chory i przywarł do ręki Jamiego. - Colum i Dougal, i Ellen. Nagle Duncan spojrzał na Jamiego. Źrenice miał tak mocno rozszerzone pod wpływem gorączki, że oczy przypominały otwory prowadzące w głąb czarnej otchłani. - Ludzie opowiadają - powiedział z zaskakującą jasnością - o tym, jak Ellen MacKenzie porzuciła braci i rodzinny dom i poślubiła Jedwabistego z morza. - Duncan uśmiechnął się w rozmarzeniu, czarne spojrzenie podążyło za jakąś odległą wizją. - Słyszała Jedwabistych, jak śpiewają na skałach, najpierw jednego, dwóch, potem trzech; widziała ich ze swej wieży, więc powędrowała nad morze, potem w głąb, aby żyć z Jedwabistymi, prawda? No tak czy nie? - Tak mówią - odparł Jamie. Usta miał kompletnie suche. Jego matka miała na imię Ellen, a takie właśnie opowieści snuto wtedy, gdy porzuciła rodzinny dom i uciekła z Brianem Dubhem Fraserem, mężczyzną o lśniących czarnych włosach, charakterystycznych dla Jedwabistych. To dlatego, aby uczcić pamięć starego Frasera, Jamiego nazywano w więzieniu Mac Dubhem, czyli synem Czarnego Briana. Major Grey stał z drugiej strony łóżka. Ze zmarszczonymi brwi patrzył na twarz Duncana. Anglik nie znał gaelickiego, ale Fraser dałby głowę, że jednego słowa major zdołał się nauczyć, a mianowicie tego, które oznaczało: złoto. W pewnej chwili Szkot pochwycił spojrzenie młodego oficera i znów pochylił głowę, żeby porozmawiać z chorym. - Złoto, człowieku - powiedział po francusku, dość głośno, żeby Grey usłyszał. - Gdzie jest złoto? - Z całej siły ścisnął rękę Duncana. Miał nadzieję, że nieszczęśnik zrozumie ostrzeżenie. Konający mężczyzna zamknął oczy i z wysiłkiem pokręcił głową. Mruknął coś, ale zbyt cicho, by dało się to zrozumieć. - Co on powiedział? - zapytał ostro major. - Co? - Nie wiem. - Jamie poklepał rękę Duncana, żeby dodać mu trochę sił. - Powtórz, proszę. Odpowiedzią było tylko niezrozumiałe mruczenie. Oczy Duncana uciekły w głąb czaszki, spod przymkniętych powiek połyskiwała wąska biała linia. Zniecierpliwiony major pochylił się i potrząsnął chorego za ramię. - Obudź się! - rozkazał. - Mów! Oczy umierającego natychmiast otworzyły się szeroko. Jego spojrzenie pobiegło w górę, obok obydwu pochylonych nad nim twarzy, jakby Duncan Kerr dostrzegał coś niezmiernie odległego. - Ona wam powie - szepnął po gaelicku. - Przyjdzie po was. - Przez ułamek sekundy wydawało się, że chory wrócił do rzeczywistości. W skupieniu popatrzył na towarzyszących mu mężczyzn. - Po obydwu - oświadczył wyraźnie. Potem zamknął oczy, umilkł i tylko coraz mocniej przywierał do ręki Jamiego. Po pewnym czasie jego uścisk zelżał, dłoń osunęła się na pościel. Strażnik złota odszedł ze świata żywych. W taki oto sposób Jamie Fraser dotrzymał słowa danego Anglikowi, nie sprzeniewierzając się jednak swoim zobowiązaniom wobec rodaków. Przekazał majorowi wszystko, co Duncan powiedział. Miał przy tym świadomość, iż młodemu oficerowi na nic się te informacje nie przydadzą! A gdy nadarzyła się okazja do ucieczki, natychmiast z niej skorzystał. Umknął na wrzosowiska i przeszukał morze; słowem, zrobił ze spuścizną po Duncanie Kerrze wszystko, co mógł. Tyle że obecnie przyszło mu płacić za swoje czyny, a czas dopiero pokaże, jak wysoka będzie cena. Na korytarzu rozległy się kroki. Więzień mocniej objął kolana, usiłując powstrzymać drżenie. Teraz się dowie, co zdecydowano. - ...módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. Drzwi otworzyły się szeroko. Do środka wpadło tyle światła, że aresztant aż zamrugał. Na korytarzu panowała ciemność, ale strażnik, który stanął nad więźniem, trzymał w ręku latarnię. - Wstawaj! - Złapał Jamiego za ramię i poderwał na nogi. Zupełnie nie liczył się z tym, że aresztant jest całkiem zesztywniały. Wielki Szkot pchnięty w stronę drzwi potknął się. - Wzywają cię na górę. - Na górę? Dokąd? - Polecenie zaskoczyło Frasera. Kuźnia znajdowała się przecież poniżej, z boku dziedzińca, a nie będą go chyba chłostać o tak późnej porze. Strażnik wykrzywił twarz, nieprzejednaną i czerwoną w świetle latarni. - Do kwatery komendanta - odparł z uśmiechem. - Może Bóg się zmiłuje nad twoją duszą, Mac Dubh. - Nie, sir, nie powiem, gdzie byłem. - Z całą stanowczością Jamie powtarzał te słowa, usiłując powstrzymać szczękanie zębami. Przyprowadzono go nie do gabinetu, lecz do prywatnego saloniku Greya. Na kominku, co prawda, palił się ogień, ale młody oficer stał tuż przed nim i zabierał niemal całe ciepło. - Ani dlaczego zdecydował się pan na ucieczkę? - Major mówił chłodnym, oficjalnym tonem. Twarz Jamiego stężała. Była dobrze oświetlona blaskiem trzech świec ustawionych w świeczniku na półce z książkami, przy której postawiono aresztanta. Twarz Greya natomiast kryła się w cieniu. W oczy rzucała się tylko czarna sylwetka na tle jasnej łuny z kominka. - To moja prywatna sprawa - odparł Fraser. - Prywatna sprawa? - powtórzył z niedowierzaniem Grey. - Owszem. Komendant ze świstem wciągnął nosem powietrze. - W życiu nie słyszałem nic równie bezczelnego! - W takim razie jeszcze nie dość długo pan żyje, majorze - zripostował Szkot. Nie było sensu przeciągać rozmowy ani próbować udobruchać komendanta. Jamie wolał już raczej sprowokować Greya do podjęcia takiej czy innej decyzji i mieć to za sobą. Jedno uzyskał z pewnością: oficer zacisnął pięści i zrobił krok do przodu, przez co odsłonił trochę ogień. - Czy ma pan pojęcie, co mogę zrobić za takie słowa? - zapytał komendant cichym, starannie modulowanym głosem. - Tak, panie majorze. - Szkot doskonale znał rodzaje kar wymierzanych przez Anglików. Ale cóż, i tak nie miał żadnego wyboru. Grey ciężko oddychał przez chwilę, potem odrzucił głowę do tyłu. - Proszę podejść bliżej, panie Fraser - polecił. Jamie tylko się w niego wpatrywał. - Tutaj! - powtórzył Anglik rozkazująco. Wskazując miejsce tuż przed sobą, na dywaniku przed kominkiem. - Do mnie! - Nie jestem psem, panie majorze! - parsknął Jamie. - Może pan ze mną robić, co się panu podoba, ale nie będę na rozkaz doskakiwał do nogi! Całkowicie zaskoczony Grey mimowolnie się roześmiał. - Przepraszam - odezwał się sucho. - Nie chciałem pana urazić. Po prostu życzę sobie, żeby pan podszedł bliżej. - Odstąpił na bok, skłonił się z wyszukaną uprzejmością i wskazał palenisko. Jamie zawahał się, potem ostrożnie stanął na wydeptanym dywaniku. Grey z rozdętymi nozdrzami zbliżył się do więźnia. Drobna budowa, jasna cera i długie rzęsy nadawały komendantowi niemal dziewczęcy wygląd. Major położył dłoń na ramieniu Jamiego. Nagle oczy Grey rozwarły się szeroko. - Pan jest przemoczony! - Zgadza się - odparł Jamie z wystudiowaną cierpliwością. Był nie tylko przemoczony, ale i przemarznięty do szpiku kości. Nawet teraz, w pobliżu ognia, przez jego ciało ciągle przechodziły dreszcze. - Dlaczego? - Dlaczego? - powtórzył jak echo zaskoczony Jamie. - Czyżby nie rozkazał pan straży oblać mnie wodą przed zamknięciem w lodowatej celi? - Absolutnie nie! - Major nie kłamał. Mimo czerwonawych błysków od ognia jego twarz była blada. Malował się na niej gniew. Wargi zacisnęły się w wąską linię. - Bardzo mi przykro, panie Fraser. - W porządku, panie majorze. - Z ubrania Szkota zaczęły się unosić cieniutkie pasemka pary, w miarę jak ciepło przenikało przez wilgotną odzież. Jamiego aż bolały mięśnie od nieustannych dreszczy i chociaż nie był psem, marzył tylko o tym, by się położyć na dywaniku koło paleniska. - Czy pańska ucieczka wiązała się z informacjami uzyskanymi w gospodzie „Pod Lipą”? Jamie milczał. Końce włosów zaczęły mu wysychać. Wokół twarzy przelatywały drobne obłoczki pary. - Czy może pan przysiąc, że ucieczka nie miała nic wspólnego z zasłyszanymi wiadomościami? Jamie nadal stał bez słowa. Nie widział żadnego sensu w mówieniu czegokolwiek. Drobniutki oficer chodził po dywaniku tam i z powrotem, z rękoma założonymi za plecami. Co jakiś czas przystawał, rzucał okiem na więźnia i znów zaczynał spacerować. Wreszcie zatrzymał się tuż przed Jamiem. - Panie Fraser - odezwał się oficjalnie. - Zadam to pytanie jeszcze raz: dlaczego pan uciekł? Więzień westchnął. Już niedługo nie będzie mu wolno stać koło ognia. - Nie mogę powiedzieć, panie majorze. - A może pan czy nie chce? - spytał ostro oficer. - To bez znaczenia, bo i tak nie usłyszy pan odpowiedzi. - Jamie zamknął oczy i czekał. Pragnął wchłonąć w siebie jak najwięcej ciepła, zanim zostanie stąd wyprowadzony. Grey poczuł się zakłopotany, nie wiedział, co dalej robić. „Powiedzieć, że są uparci, to doprawdy mocno ich nie docenić”, mówił Quarry. I miał rację. Młody oficer nabrał powietrza w płuca. Żenowało go okrucieństwo odwetu, jaki wzięli sobie strażnicy, chociaż sam planował tego rodzaju akcje, gdy po raz pierwszy usłyszał, iż Fraser jest jego więźniem. Mógł wydać rozkaz, żeby zbiega wychłostać, ponownie zakuć w kajdany, osadzić w pojedynczej celi lub zmniejszyć racje żywnościowe; na dobrą sprawę miał do wyboru wiele rodzajów kar. Tyle tylko, że gdyby je zastosował, jego szansę na odnalezienie francuskiego złota spadłyby niemal do zera. Złoto przecież istniało. Bo tylko takie przekonanie skłoniłoby Frasera do ryzykownego działania. Major zerknął na więźnia. Potężny Szkot stał z zamkniętymi oczyma i mocno zaciśniętymi ustami. Grey przystanął. Usiłował wymyślić sposób przebicia się przez mur cichego uporu. Użycie siły przyniosłoby więcej szkód niż pożytku. Poza tym po wyczynie strażników wstydziłby się wydać taki rozkaz, nawet gdyby miał zamiłowanie do brutalności. Zegar na gzymsie kominka wydzwonił dziesiątą. Pora była późna, z głębi fortecy dochodził tylko tupot nóg wartownika pełniącego straż na dziedzińcu pod oknem. Grey zrozumiał, że ani siłą, ani groźbą nie wydobędzie prawdy z ogromnego Szkota. Bardzo niechętnie uświadomił sobie, że jeśli chce zdobyć złoto, ma przed sobą tylko jedną drogę: musi zapomnieć o swojej antypatii do więźnia i postąpić zgodnie z sugestią Quarry’ego. Trzeba zawrzeć z Fraserem bliższą znajomość, podejść go i uzyskać jakieś wskazówki, które umożliwią dotarcie do ukrytego skarbu. O ile taki skarb w ogóle istnieje, napomniał sam siebie. Odwrócił się do więźnia i zrobił głęboki wdech. - Panie Fraser, czy zje pan ze mną jutro kolację w mojej kwaterze? Młody oficer przeżył chwilę ogromnej satysfakcji. Udało mu się zaskoczyć tego szkockiego bękarta. Niebieskie oczy rozwarły się szeroko, lecz Fraser szybko odzyskał panowanie nad swoją twarzą. Sekundę milczał, potem skłonił się z galanterią, jakby miał na sobie elegancki kilt i luźno przerzucony przez ramię pled, a nie wilgotne więzienne łachy. - Towarzyszenie panu będzie dla mnie przyjemnością - odparł. 7 marca 1755 Fraser został doprowadzony do saloniku, gdzie miał zaczekać, aż nakryją do stołu. Kiedy kilka minut później Grey wszedł od strony sypialni, zastał Jamiego przy półce z książkami, pochylonego nad egzemplarzem Nowej Heloizy. - Interesują pana francuskie powieści? - wypalił komendant. Znacznie później uświadomił sobie, jak sceptycznie musiało zabrzmieć takie pytanie. Zaskoczony Szkot podniósł oczy i z trzaskiem zamknął książkę. Powoli odłożył ją na miejsce. - Potrafię czytać, panie majorze - powiedział. Był ogolony, lekki rumieniec zabarwił mu policzki. - No, tak, oczywiście... ja tylko... - Grey zaczerwienił się znacznie bardziej niż jego gość. Rzeczywiście podświadomie założył, że więzień nie umie czytać. Stwierdził tak wyłącznie na podstawie szkockiego akcentu aresztanta i nędznego ubrania. Owszem, strój Frasera był mocno wytarty, ale maniery nie pozostawiały nic do życzenia. Jamie zignorował gorączkowe przeprosiny gospodarza i odwrócił się do półki z książkami. - Opowiadałem moim ludziom tę historię, ale czytałem ją dość dawno. Pomyślałem więc, że dobrze by było odświeżyć ją sobie, zwłaszcza zakończenie. - Rozumiem. - W ostatniej chwili Grey powstrzymał się od pytania: „A czy oni ją zrozumieją?”. Rudowłosy Szkot musiał jednak je wyczytać z twarzy Anglika, bo wyjaśnił sucho: - Wszystkie dzieci w Szkocji uczą się czytać i pisać. Poza tym mamy tutaj silną, wielowiekową tradycję opowiadania rozmaitych historii. - Ach, tak. Rozumiem. Wejście służącego zjedzeniem wybawiło komendanta z bardzo niezręcznej sytuacji. Posiłek upłynął bez żadnych incydentów, lecz niemal w całkowitej ciszy. Wymieniane od czasu do czasu uwagi ograniczały się do spraw związanych z więzieniem. Następnym razem komendant ustawił przed kominkiem stolik do gry w szachy i zaproponował Fraserowi partyjkę, zanim podadzą kolację. W lekko skośnych, niebieskich oczach na krótką chwilę pojawił się błysk zaskoczenia, potem więzień skinął głową. To było genialne pociągnięcie, myślał Grey, wspominając czas rozgrywki. Zwolnieni z konieczności prowadzenia rozmowy i wymiany towarzyskich grzeczności powoli przyzwyczajali się do siebie. Siedzieli nad hebanową szachownicą inkrustowaną kością słoniową i w milczeniu oceniali się nawzajem na podstawie zagrywek szachowych. Gdy nareszcie zasiedli do stołu, nie byli już sobie tak obcy, a rozmowa podczas posiłku, mimo że bardzo ostrożna, toczyła się z ożywieniem i w niczym nie przypominała poprzedniej niezręcznej próby. Dyskutowali o problemach więziennych, ucięli sobie pogawędkę o książkach i rozstali się w dobrych stosunkach, chociaż bardzo oficjalnie. Major ani słowem nie wspomniał o złocie. I tak cotygodniowe spotkania weszły w zwyczaj. Grey miał nadzieję, że Fraserowi nieopatrznie wymknie się jakaś informacja na temat francuskiego złota. Dokładał więc starań, by gość się rozluźnił i odprężył. Niestety, ostrożne sondowanie nie przyniosło skutku. Wszelkie wzmianki o trzydniowym pobycie Szkota poza murami Ardsmuir spotykały się z całkowitym milczeniem. Siedząc nad baraniną z gotowanymi kartoflami, Grey robił wszystko, żeby wciągnąć gościa w dyskusję o polityce Francji i sposobach jej realizacji. Pragnął wybadać, czy istnieją jakieś powiązania między Fraserem a ewentualnym źródłem złota na dworze w Wersalu. Ku swemu zaskoczeniu dowiedział się, że Jamie rzeczywiście spędził dwa lata we Francji, gdzie zajmował się handlem winami. Było to przed rebelią Stuartów. Błysk chłodnego humoru w oczach Frasera wskazywał na to, iż aresztant doskonale zdaje sobie sprawę z motywów skłaniających Greya do zadawania tego rodzaju pytań. Jednocześnie Szkot brał żywy udział w konwersacji. Z wielką ostrożnością kierował rozmowę ku kwestiom ogólnym, takim jak sztuka czy zagadnienia społeczne; byle jak najdalej od zagadnień związanych z jego życiem prywatnym. Grey, który kiedyś też spędzał trochę czasu w Paryżu, stopniowo zaczął interesować się tymi rozmowami. - Panie Fraser, czy podczas pobytu w Paryżu miał pan okazję zetknąć się z dramatami monsieur Voltaire’a? Jamie uśmiechnął się. - Owszem, panie majorze. Nawet gościłem go przy licznych okazjach. - O, naprawdę? - Zaciekawiony Grey uniósł brew. - Czy w bezpośrednim kontakcie jest równie dowcipny, jak w swoich dziełach? - Tego bym nie powiedział - odparł Fraser. Wziął na talerz plaster baraniny. - W ogóle bardzo rzadko się odzywał. Zazwyczaj siedział przygarbiony w fotelu i tylko bacznie się wszystkim przypatrywał. Nie byłbym ani trochę zdziwiony, gdyby na scenie rozległy się słowa, które wcześniej padły przy moim stole. Na szczęście nigdy w jego sztukach nie natknąłem się na parodię mnie samego. - Przymknął oczy. Na chwilę oddał się wspomnieniom i powoli gryzł mięso. - Smakuje panu baranina? - spytał uprzejmie Grey. Jemu wydawała się wręcz niejadalna, twarda i pełna chrząstek. Lecz gdyby był na diecie składającej się z owsianki, chwastów i szczura, być może oceniałby ją inaczej. - Tak, panie majorze, dziękuję. - Szkot umoczył ostatni kawałek w winnym sosie i podniósł do ust smakowity kąsek. Grey gestem nakazał MacKayowi przynieść następny półmisek. - Monsieur Voltaire pewnie nie doceniłby tak znakomicie przyrządzonego posiłku - stwierdził Fraser. Potrząsnął głową i nałożył sobie na talerz kolejną porcję. - No cóż, przypuszczam, że człowiek, którego cała Francja nosi na rękach, ma bardziej wysublimowane gusta - odparł sucho Grey. Sam z wielkim trudem zjadł ledwie połowę tego, co miał na talerzu, a resztą zamierzał uraczyć kota Augustusa. Więzień roześmiał się. - Nie w tym rzecz, panie majorze - zapewnił Jamie gospodarza. - Nigdy nie widziałem, by monsieur Voltaire przyjął cokolwiek, poza szklanką wody i sucharkiem, bez względu na to, czy okazja była bardzo uroczysta, czy nieco skromniejsza. Jest po prostu ofiarą niestrawności, a wyglądem przypomina wyschnięty wiór. - Naprawdę? - Grey był zafascynowany. - Może tym należałoby tłumaczyć pewien cynizm przebijający z jego sztuk. Chociaż mówił pan, że charakter autora nie ujawnia się w konstrukcji prac. - Postacie jego sztuk czy powieści uważam za całkowicie zmyślone, a autora postrzegam jako dziwaka. - Ach, tak - Grey uśmiechnął się na myśl o paru fikcyjnych bohaterach, z którymi zdążył się zapoznać. - Jeśli jednak autor konstruuje swoje barwne postacie nie na podstawie wyobrażeń, lecz w oparciu o autentyczne osoby, to trzeba przyznać, że mógłby się pochwalić najdziwaczniejszą kolekcją znajomych. Fraser przytaknął. Lnianą serwetką oczyścił ubranie z okruszków pieczywa. - Pewna znajoma Voltaire’a zauważyła kiedyś, że pisanie powieści jest sztuką wyrastającą z kanibalizmu. Autor miesza ze sobą drobne porcje przyjaciela z niewielkimi kawałkami wroga, całość doprawia własną imaginacją i pozwala dusić im się razem, aż do uzyskania smakowitego dania. Grey roześmiał się głośno i skinął na MacKaya, aby posprzątał ze stołu i przyniósł portwajn i sherry. - Cudowny opis! A mówiąc o ludożercach, czy miał pan okazję zapoznać się z Robinsonem Crusoe pana Defoe? To moja ulubiona książka, jeszcze z chłopięcych czasów. Rozmowa przeszła potem na romanse i na pełne przygód życie w tropikach. Było już bardzo późno, gdy Fraser wrócił do celi, zostawiając Greya w znakomitym humorze, ale ani trochę mądrzejszego, jeśli idzie o pochodzenie czy lokalizację francuskiego złota. 2 kwietnia 1755 John Grey otworzył pakiet łabędzich piór do pisania, który matka przysłała mu z Londynu. Pisały cieniej niż gęsie i były bardziej trwałe. Na ich widok młody oficer uśmiechnął się lekko: niezbyt subtelne przypomnienie, iż zaniedbał się w korespondencji. Komendant wyjął wąski, ozdobiony monogramem nożyk i zaostrzył lotkę. Jednocześnie układał sobie w głowie treść listu. Gdy miał już wszystko przemyślane, zanurzył pióro w atramencie. Pisał szybko, z niewielkimi tylko przerwami. 2 kwietnia 1755 Do Harolda, lorda Meltona, hrabiego Moray Mój drogi. Pragną Cię poinformować o ostatnich wydarzeniach, które w znacznym stopniu zaabsorbowały moją uwagą. Cała historia może się skończyć na niczym, ale może też okazać się sprawą wielkiej wagi. Tu nastąpiła szczegółowa relacja dotycząca wyglądu wędrowca i jego niezbornych wypowiedzi. Gdy doszło do opisu ucieczki wielkiego Szkota i schwytania więźnia, Grey przyłapał się na tym, że pisze coraz wolniej. Sam fakt, że Fraser zniknął z więzienia wkrótce po wizycie w gospodzie „Pod Lipą”, każe mi przypuszczać, iż w słowach włóczęgi kryła się jakaś istotna informacja. Kłopot jednak w tym, że w takim razie nie bardzo potrafią znaleźć wytłumaczenie dla dalszych posunięć więźnia. Został złapany w trzy dni po ucieczce, niedaleko od wybrzeża. W promieniu wielu kilometrów cała okolica, z wyjątkiem wioski Ardsmuir, jest kompletnie bezludna. A zatem mało prawdopodobne, iż „Czerwony Jamie” spotkał jakiegoś sprzymierzeńca, któremu mógłby przekazać informacją o skarbie. Przeszukaliśmy wszystkie domy we wsi. Zrewidowaliśmy też Frasera. Nie natknęliśmy się na najmniejszy ślad po złocie. Twierdza leży mocno na uboczu i jestem niemal całkowicie pewien, że przed ucieczką podejrzany nie kontaktował się z nikim spoza więzienia. Po powrocie natomiast został osadzony w odosobnionej celi. Każdy jego krok jest bacznie śledzony. Grey przerwał. Oczyma duszy zobaczył na wrzosowiskach Jamesa Frasera, równie dzikiego, jak wielki jeleń. Major nie miał cienia wątpliwości, że ścigany mógł bez trudu wymknąć się pogoni, gdyby tylko chciał. Najwyraźniej jednak nie leżało to w jego planach, więc pozwolił się złapać. Dlaczego? Grey wrócił do pisania. Tym razem słowa płynęły znacznie wolniej. Nie można, oczywiście, wykluczyć, że Fraserowi nie udało się znaleźć skarbu albo że to złoto w ogóle nie istnieje. Osobiście przychylam się do tego ostatniego wniosku, ponieważ gdyby uciekinier zyskał tak wielką sumę, z pewnością od razu zniknąłby z okolicy. Jest bardzo silnym mężczyzną, przyzwyczajonym do surowych warunków życia i całkowicie zdolnym do przewędrowania całego kraju aż do jakiegoś punktu na wybrzeżu, z którego mógłby dalej uciekać drogą morską. Grey odgryzł końcówkę pióra i niechcący umoczył usta w atramencie. Skrzywił się, czując gorycz, wstał od biurka i splunął przez okno. Przez chwilę wpatrywał się w chłodną wiosenną noc, bezmyślnie wycierając wargi. W końcu zaświtało mu w głowie, o co powinien pytać. I nie było to pytanie uparcie zadawane dotychczas Fraserowi, ale inne, znacznie ważniejsze. Postawił je na zakończenie partii szachów, którą wygrał aresztant. W drzwiach czekał już strażnik, żeby odprowadzić więźnia do celi. Gdy Szkot podniósł się z fotela, Grey również wstał. - Nie będę więcej pytał, dlaczego opuścił pan więzienie - odezwał się komendant tak, jakby prowadził towarzyską pogawędkę. - Postawię za to inne pytanie: dlaczego pan wrócił? Fraser zamarł na moment, całkowicie zaskoczony. Odwrócił się i napotkał spojrzenie Greya. Milczał dobrą chwilę. Potem jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Ze względu na tutejsze towarzystwo, panie majorze. Bo na pewno nie z uwagi na jedzenie. Grey prychnął. Niezdolny do wymyślenia odpowiedniej riposty pozwolił Fraserowi wyjść. Dopiero znacznie później tego samego wieczoru z trudem dopracował się właściwej odpowiedzi. Nareszcie wpadł na pomysł, żeby pytania zadawać sobie, nie więźniowi. Co by zrobił, gdyby Fraser nie wrócił? Odpowiedź była prosta: przeprowadziłby śledztwo wśród krewnych i powinowatych uciekiniera na wypadek, gdyby zbieg szukał u nich schronienia lub pomocy. I to właśnie było rozwiązanie dylematu. Grey osobiście nie brał udziału w ujarzmianiu Szkocji. Wysłano go wtedy na służbę do Włoch i Francji, ale wystarczająco dużo nasłuchał się o przebiegu całej kampanii. A w drodze na północ do Ardsmuir aż nazbyt często natykał się na pozostałości po spalonych domostwach. Legendarna stała się już wierność, lojalność, a często i determinacja górali. Szkot, który choć raz w życiu widział palone gospodarstwa, decydował się na więzienie, kajdany, a nawet chłostę, byleby swoim bliskim zaoszczędzić wizyty angielskich żołnierzy. Grey usiadł za biurkiem i znów zanurzył pióro w atramencie. Przypuszczam, że znasz temperament i mentalność Szkotów. A zwłaszcza tego jednego, pomyślał z przekąsem. Nie sądzę, żebym mógł, groźbą czy przemocą, skłonić Frasera do ujawnienia miejsca ukrycia złota, o ile ono w ogóle istnieje. Zadecydowałem się więc na zawarcie bliższej znajomości z Fraserem. Miałem nadzieję, iż wymknie mu się w rozmowie jakaś wskazówka w interesującej nas sprawie. Jak dotychczas niczego tą metodą nie uzyskałem. Przychodzi mi jednak do głowy inny jeszcze sposób rozwiązania mu języka. Grey pisał powoli, starannie dobierał słowa. Z oczywistych powodów nie chcę nadawać tej sprawie rozgłosu. Zwracanie uwagi na skarb, który mógł okazać się fikcją, było zbyt niebezpieczne, groziło wywołaniem dużego rozczarowania. Jeśli złoto się znajdzie, wystarczy czasu na poinformowanie przełożonych i odebranie zasłużonej nagrody: ucieczki z Ardsmuir i powrotu do cywilizacji. Dlatego też zwracam się do Ciebie, drogi bracie, i proszę o pomoc w odkryciu możliwie wielu szczegółów dotyczących rodziny Jamesa Frasera. Ale błagam, nie dopuść, by Twoje śledztwo kogokolwiek zaalarmowało; nie chcę, aby rodzina podejrzanego wiedziała o moich planach. Przyjmij gorące podziękowania za wszelkie trudy, jakie ewentualnie podejmiesz w mojej sprawie. Twój na zawsze, ponownie zanurzył pióro w atramencie i złożył podpis zakończony niewielkim zakrętasem uniżony sługa i szczerze oddany brat, John William Grey 15 maja 1755 roku - Ci, którzy zachorowali na la grippe - wypytywał Grey - jak się dzisiaj czują? - Obiad właśnie dobiegł końca, a wraz z nim rozmowa na temat książek. Teraz nadszedł czas na zajęcie się interesami. Fraser marszczył czoło nad szklaneczką sherry. Zgodził się tylko na tę jedną do obiadu, ale jeszcze nie wypił ani łyka. - Niezbyt dobrze. Jest ponad sześćdziesięciu chorych, a stan piętnastu z nich można określić jako bardzo ciężki. - Zawahał się. - Chciałbym prosić... - Niczego nie mogę obiecać, panie Fraser - odparł Grey. Ledwie umoczył usta w sherry, prawie nie jadł obiadu. W wyniku całodziennego oczekiwania żołądek zawiązał mu się na wielki supeł. Jamie milczał jeszcze przez chwilę, oceniając swoje szansę. Z pewnością nie dostanie wszystkiego, trzeba więc skupić się na tym, co najistotniejsze, lecz jednocześnie dać Greyowi możliwość odrzucenia niektórych postulatów. - Potrzebujemy więcej koców, panie majorze, palenisk i żywności. No i lekarstw. Komendant zakręcił płynem w szklaneczce i obserwował, jak promień światła padającego z kominka ślizga się po powierzchni wirującego trunku. Codzienne sprawy na początek, napominał sam siebie. Starczy później czasu i na inne. - W magazynie jest nie więcej niż dwadzieścia koców - odparł. - Może pan je dostać dla najciężej chorych. Obawiam się jednak, że nie da rady zwiększyć racji żywnościowych. Znacznych spustoszeń dokonały szczury. Wiele zapasów straciliśmy dwa miesiące temu, gdy zawalił się magazyn. Nasze zasoby są mocno ograniczone i... - Chodzi przede wszystkim o rodzaj jedzenia - wtrącił szybko Fraser. - Najbardziej chorzy mają kłopoty z trawieniem chleba i owsianki. Może dałoby się znaleźć jakiś artykuł zastępczy? - Zgodnie z prawem każdy więzień dostawał litr owsianki i niewielki pszenny bochenek chleba dziennie. Dwa razy w tygodniu podawano na odmianę cienki placek jęczmienny. W niedziele dietę uzupełniał gulasz, żeby mężczyźni pracujący fizycznie kilkanaście godzin na dobę nie opadli z sił. Grey uniósł jedną brew. - Co pan sugeruje, Fraser? - Zakładam, że więzienie ma środki na zakup solonej wołowiny, rzepy i cebuli, z których przyrządza się niedzielny gulasz, prawda? - Tak, ale ten fundusz musi wystarczyć także na przyszły kwartał. - Proponuję więc, panie majorze, żeby wydać wszystkie pieniądze na rosół i gulasz dla chorych. Zdrowi więźniowie chętnie zrezygnują ze swojej porcji mięsa w tym kwartale. Grey zmarszczył brwi. - Czy zachowają jednak formę, jeśli w ogóle nie dostaną mięsa? Czy po jakimś czasie nie okażą się niezdolni do pracy? - Z całą pewnością przestaną pracować ci, którzy umrą z powodu grypy - zauważył zgryźliwie Szkot. Grey prychnął. - Fakt. Ale dotychczas zdrowi nie pozostaną długo w tym stanie, jeśli na trzy miesiące zrezygnują ze swoich racji żywnościowych. - Potrząsnął głową. - Nie, panie Fraser, nie zgadzam się. Lepiej już zostawić chorych na łasce losu, niż ryzykować dalsze liczne zachorowania. Wielki Szkot był jednak upartym człowiekiem. Opuścił na chwilę głowę, potem spróbował znowu. - Prosiłbym w takim razie, panie majorze, o zezwolenie nam na polowanie, jeśli Korona nie może zaopatrzyć więźniów w odpowiednie pożywienie. - Polowanie? - Brwi komendanta uniosły się w zdumieniu. - Mam dać wam broń i pozwolić swobodnie włóczyć się po wrzosowiskach? Na Boga, panie Fraser! - Nie ma co wzywać Boga na świadka, panie majorze, bo on nie cierpi z powodu szkorbutu - odparł sucho Jamie. - Jego zęby nie są zagrożone. - Jamie dostrzegł drgnienie ust młodego oficera, więzień odprężył się nieco. Zazwyczaj Grey starał się stłumić swoje poczucie humoru, żeby nie znaleźć się w niekorzystnej sytuacji. Zwłaszcza podczas rozgrywki z Jamiem Fraserem. Ośmielony Szkot zaczął naciskać. - Żadna broń, panie majorze. Żadne włóczenie się. Czy wyrazi pan jednak zgodę na zastawianie przez nas sideł na wrzosowisku, niedaleko miejsca, gdzie kopiemy torf? I na zatrzymanie mięsa, które w ten sposób zdobędziemy? - Więźniowie mogliby zastawiać sidła od czasu do czasu, ale było więcej niż pewne, że zdobycz zostałaby im odebrana przez strażników. Grey nabrał powietrza i powoli je wypuścił. Rozmyślał propozycję. - Sidła? Czy nie potrzebujecie żadnych materiałów, żeby je sporządzić, panie Fraser? - Tylko trochę sznurka - zapewnił Jamie. - Z tuzin kłębków, resztą zajmiemy się sami. Grey z namysłem potarł policzek, wreszcie skinął głową. - Zgoda. - Młody oficer podszedł do niewielkiego sekretarzyka, wyjął pióro z kałamarza i szybko coś zanotował. - Jutro wydam odpowiednie rozkazy. Ma pan jeszcze jakieś prośby? Kwadrans później wszystko było załatwione. Jamie rozsiadł się wygodnie, westchnął z ulgą i nareszcie pociągnął łyk sherry. Uznał, że sobie na to zasłużył. Uzyskał pozwolenie nie tylko na zakładanie sideł, ale także na dłuższą o pół godziny pracę mężczyzn wydobywających torf. Zdobyty w tym czasie opał miał być przeznaczony na dodatkowe małe ognisko w każdej celi. Nie wywalczył żadnych lekarstw dla chorych, ale Sutherland dostał zgodę na przesłanie zapotrzebowania do kuzynki, żony aptekarza w Ullapool. Jeśli aptekarz okaże się szczodry, więźniowie dostaną leki. Kawał dobrej roboty jak na jeden wieczór, pomyślał Jamie. Pociągnął kolejny łyk sherry i zamknął oczy. Cieszył się ciepłem bijącym mu od kominka prosto w twarz. Grey obserwował gościa spod spuszczonych powiek. Zauważył, że ramiona Szkota nieznacznie opadły, a napięcie opuściło wielkie ciało, gdy wszelkie sprawy zostały załatwione. A przynajmniej Fraser tak sądził. W porządku, pomyślał w duchu młody oficer. O tak, wypij sherry i rozluźnij się. Chcę, żebyś całkowicie przestał się kontrolować. Anglik pochylił się do przodu, żeby wziąć karafkę. Usłyszał przy tym szelest schowanego na piersi listu od Hala. Serce młodego oficera zaczęło bić niespokojnie. - Jeszcze kropelkę, panie Fraser? Proszę mi powiedzieć, jak się miewa pańska siostra? - zapytał. Dostrzegł, jak oczy więźnia z wrażenia gwałtownie się otworzyły, a twarz pobladła. - Co słychać w... Lallybroch, tak to się nazywa, prawda? - Grey odstawił karafkę. Nie spuszczał wzroku ze swego gościa. - Nie potrafię powiedzieć, panie majorze - Fraser nawet się nie zająknął, ale jego oczy zrobiły się wąskie jak szparki. - Nie? Myślę jednak, że wiedzie się jej bardzo dobrze, skoro dysponuje złotem, które pan dostarczył. W jednej chwili szerokie ramiona sprężyły się, napięte mięśnie rozepchnęły nędzne ubranie. Grey beztrosko wziął jedną z figur szachowych i zaczaj obojętnie przerzucać ją z ręki do ręki. - Przypuszczam, że Ian... pański szwagier, prawda?... będzie umiał zrobić z niego użytek. Fraser już całkowicie odzyskał kontrolę nad sobą. Ciemnoniebieskie oczy spojrzały prosto na Anglika. - Ma pan wiele informacji o mojej rodzinie - powiedział spokojnie Jamie. - Przypuszczam więc, że wie pan również, iż mój dom leży przeszło sto kilometrów od Ardsmuir. Może zechce mi pan wytłumaczyć, jakim cudem zdołałbym dwukrotnie przebyć tę odległość w ciągu trzech dni? Grey śledził wzrokiem figurkę szachową. Pionek wyrzeźbiony z kości morsa przedstawiał wojownika o zaciekłej twarzy, w stożkowatym hermie na głowie. - Mógł pan spotkać kogoś na wrzosowisku, kto przekazałby pańskiej rodzinie słówko o złocie... a może nawet samo złoto. Fraser tylko prychnął - W Ardsmuir? Jaką miałbym szansę, panie majorze, natknąć się przypadkiem na wrzosowisku na osobę znaną mi osobiście? A jeszcze mniejsze jest prawdopodobieństwo spotkania kogoś, komu ufałbym na tyle, żeby przekazać tak cenną informację. - Stanowczym ruchem odstawił szklaneczkę na stół. - Z nikim się nie widziałem na wrzosowisku, panie majorze. - Czy powinienem ufać pańskiemu słowu w tej kwestii, panie Fraser? - W słowach Greya zabrzmiała nuta sceptycyzmu. Komendant podniósł wzrok, brwi uniosły się wysoko w górę. Na policzkach Frasera pojawił się słaby rumieniec. - Nikt jak dotąd nie miał powodu w nie wątpić, panie majorze - oświadczył sztywno. - Ach, tak? Naprawdę? - Grey wcale nie udawał gniewu. - Dał mi pan słowo, gdy dobiliśmy targu, i ja rozkazałem zdjąć panu kajdany! - Dotrzymałem obietnicy! - Czyżby? Siedzieli wyprostowani, jarzącymi oczyma wpatrywali się w siebie ponad stołem. - Prosił mnie pan o trzy rzeczy, majorze. W najdrobniejszych szczegółach postąpiłem zgodnie z umową. Anglik prychnął pogardliwie. - Czy aby na pewno, panie Fraser? To dlaczego nagle pogardził pan towarzystwem swoich ludzi i w zamian przeniósł się do królików na wrzosowisku? Proszę mi dać słowo honoru, że nikogo pan nie spotkał. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z wyraźną ironią. Fraser jeszcze mocniej się zaczerwienił. Wielka dłoń zwinęła się powoli w pięść. - Zgoda, panie majorze - odparł miękko. - Daję na to moje słowo. - Dopiero w tym momencie się zorientował, że mocno zaciska pięść. Bardzo wolno rozluźnił dłoń i położył ją płasko na stole. - A jeśli chodzi o pańską ucieczkę... - Już powiedziałem, że niczego nie będę wyjaśniać. - Fraser głośno wypuścił powietrze z płuc. Spod gęstych rudych brwi spoglądał wyzywająco w oczy komendanta. Po długiej chwili młody oficer usiadł nieco wygodniej i odłożył figurkę szachową. - Będę z panem szczery, Fraser. Uważam pana za rozsądnego człowieka... - Czuję się do głębi wzruszony tym zaszczytem, panie majorze. Grey wychwycił sarkazm, ale nie zareagował. W tym momencie był górą. - To, czy naprawdę porozumiewał się pan z rodziną w sprawie złota, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Mógł pan to zrobić. A już samo takie przypuszczenie daje mi prawo posłania oddziału dragonów z rozkazem bardzo dokładnego przeszukania Lallybroch, zaaresztowania i przesłuchania wszystkich członków pańskiej rodziny. Wyjął z kieszeni kawałek papieru. Rozłożył pismo i odczytał listę nazwisk. - Ian Murray... jego żona, Janet. Ich dzieci: James... imię dostał po wujku, prawda? - Anglik podniósł wzrok na tyle, by dostrzec drgnienie na twarzy Frasera, po czym powrócił do listy - Margaret, Kathernie, Janet, Michael i Ian. Całkiem niezły przychówek - stwierdził lekceważącym tonem, zrównującym szóstkę młodszych Murrayów z miotem prosiąt. Położył listę na stole, tuż koło szachownicy. - Sam pan wie, że najstarsza trójka jest już dość dorosła, by można ją zaaresztować i przesłuchać wraz z rodzicami, a takie przesłuchania są często niezbyt łagodne, panie Fraser. Jamie doskonale wiedział, że Grey mówi prawdę. Cała krew odpłynęła z twarzy więźnia, wydatne kości policzkowe ostro rysowały się pod skórą. Szkot przymknął na chwilę oczy. Przez głowę młodego oficera jak błyskawica przemknęło wspomnienie słów Quarry’ego: „Jeżeli będzie pan sam na sam jadł z nim obiad, proszę nie odwracać się do niego plecami”. Na głowie Anglika podniosły się wszystkie włosy, ale nie stracił panowania nad sobą i ani na moment nie odwrócił wzroku od niebieskich oczu gościa. - Czego pan ode mnie chce? - Głos więźnia był cichy i aż ochrypły z wściekłości, ale Szkot siedział bez ruchu, niczym figura wyrzeźbiona w drewnie i pozłocona odblaskiem płomienia. Grey nabrał powietrza w płuca. - Chcę znać prawdę - powiedział łagodnie. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Tylko ogień syczał. Baryłki torfu lekko uderzały o kratę paleniska. Wielkie ciało Frasera drgnęło nieznacznie. Ruch był ledwie zauważalny, ot, lekki skurcz palców ręki wspartej o udo, potem znowu nic. Szkot siedział nieruchomo, z odwróconą głową. Wpatrywał się w ogień, jakby tam szukał odpowiedzi. Grey cierpliwie czekał. W końcu Fraser odwrócił do niego twarz. - Prawdę... - Powtórzył Szkot z głębokim westchnieniem. Lniana koszula uniosła się na piersi. - Dotrzymałem słowa, panie majorze. Przekazałem wiernie każde słowo konającego wędrowca. Nie poinformowałem pana tylko o jednym: w jego wypowiedzi kryła się informacja zrozumiała wyłącznie dla mnie. - Jaka? - spytał Grey zesztywniały z napięcia. Usta Frasera na moment zacisnęły się mocno. - Ja... mówiłem panu kiedyś o mojej żonie - powiedział z trudem, jakby każde słowo sprawiało mu niewymowną przykrość. - Tak, podobno umarła. - Odeszła, panie majorze - sprostował łagodnie Jamie. Siedział ze wzrokiem wbitym w szachowego pionka. - Bardzo prawdopodobne, że rzeczywiście nie żyje, ale... - Urwał i przełknął. Potem ciągnął dalej pewniejszym głosem: - Moja żona zajmowała się uzdrawianiem. Kobiety jej pokroju w Szkocji nazywa się czarodziejkami, ale ona była czymś więcej. Była Białą Damą... trochę akuszerką, trochę czarownicą... - Na sekundę podniósł wzrok. - Mężczyzna z gospody „Pod Lipą” użył gaelickiego słowa bandruidh, które oznacza także wiedźmę. - Biała Dama. - Grey także mówił spokojnie, ale krew aż mu wrzała z podniecenia. - A zatem słowa wędrowca odnosiły się do pańskiej żony? - Nie mogłem tego wykluczyć. A jeśli tak... - Jamie wzruszył ramionami. - Musiałem pójść - dodał po prostu. - Chciałem przekonać się na własne oczy. - Skąd pan wiedział, dokąd iść? Czy konający zasugerował panu kierunek? - Zaciekawiony Grey pochylił się lekko do przodu. Fraser skinął głową, ale nadal nie oderwał wzroku od szachowego pionka. - Jest takie miejsce, które już wcześniej znałem, nie bardzo odległe od Ardsmuir. Nazywa się St. Bride. Świętą Panną Młodą też nazywano Białą Damą - wyjaśnił. - Miejsce to uchodziło za sanktuarium na długo przed pojawieniem się Świętej Panny Młodej w Szkocji. - Rozumiem. Przyjął pan, że słowa wędrowca odnosiły się zarówno do miejsca, jak i pańskiej żony? Jamie znów wzruszył ramionami. - Niczego nie wiedziałem - powtórzył. - Nie umiałbym powiedzieć, czy słowa wędrowca miały związek z moją żoną, czy tylko ze Świętą Panną Młodą, i służyły wyłącznie jako określenie miejsca. A może miały znaczyć jeszcze coś innego? Czułem jednak, że muszę tam pójść. Dokładnie opisał St. Bride i, ponaglany przez Greya, udzielił wskazówek, jak się tam dostać. - Sam relikwiarz to niewielki kamień w kształcie dawnego krzyża, tak już zniszczony przez deszcz i wiatr, że niewiele na nim widać. Stoi nad małym bajorem, na pół zagrzebany we wrzosach. W bajorze można znaleźć białe kamienie, zaplątane w korzenie wrzosów porastających brzegi. Mówi się, że te kamienie mają wielką moc, panie majorze - wyjaśnił Szkot, widząc zdziwione spojrzenie komendanta. - Ale tylko wtedy, gdy użyje ich Biała Dama. - Rozumiem. A co z pańską żoną? Więzień pokręcił głową. - Nie znalazłem tam niczego, co by miało z nią jakikolwiek związek - powiedział miękko. - Naprawdę odeszła. - Jego głos był cichy i opanowany, ale młody oficer dosłyszał w nim nutę przygnębienia. Zazwyczaj niczego nie dawało się odczytać ze spokojnej twarzy Frasera. Teraz jednak uwidoczniły się na niej ślady ogromnej tęsknoty i rozpaczy. Zmarszczki wokół ust pogłębiły się wyraźnie. Zakłócenie tej chwili wydawało się dużym nietaktem, ale angielski oficer znał swoje obowiązki. - A złoto, panie Fraser? - spytał spokojnie. Jamie westchnął głęboko. - Było tam - odparł obojętnie. - Cooo?! - Grey gwałtownie wyprostował się w fotelu. Wzrok utkwił w twarzy rozmówcy. - Znalazł je pan? Szkot zerknął na młodego oficera, usta mu drgnęły. - Znalazłem. - Czy to na pewno było francuskie złoto, dar Ludwika dla Karola Stuarta? - Anglika coraz mocniej ogarniało podniecenie. Podsuwało mu wizję, jak on, John Grey, osobiście przekazuje wielkie skrzynie kruszcu swoim przełożonym w Londynie. - Ludwik nigdy nie ofiarował Stuartom złota - oświadczył bez wahania Fraser. - Nie, panie majorze, w tamtej sadzawce znalazłem złoto, ale nie były to francuskie monety. Wydobyta z bajora szkatułka zawierała kilka złotych i srebrnych monet oraz mały skórzany woreczek z klejnotami. - Klejnoty? - wybełkotał Grey. - Skąd, do diabła, wzięły się te kosztowności? Fraser posłał mu pełne irytacji spojrzenie. - Nie mam zielonego pojęcia, panie majorze - odparł. - No tak, oczywiście - Grey zakasłał, aby ukryć zmieszanie. - Oczywiście. Ale gdzie teraz jest ten skarb? - Wrzuciłem go do morza. Młody oficer tępo wpatrywał się w więźnia. - Co... pan zrobił? - Wrzuciłem do morza - powtórzy cierpliwie Fraser. Spokojnie wytrzymał wzrok Greya. - Słyszał pan o miejscu zwanym Diabelskim Kotłem, majorze? Znajduje się nie więcej niż kilometr od sadzawki Świętej Panny Młodej. - Dlaczego pan to zrobił? - dopytywał się Anglik. - Przecież to bez sensu, człowieku! - W tamtym momencie było mi obojętne - zauważył Szkot. - Szedłem do St. Bride przepełniony nadzieją... a gdy jej zabrakło, skarb nie znaczył dla mnie więcej niż szkatułka wypełniona kamykami i zmatowiałymi krążkami metalu. Nie mogły mi się do niczego przydać. - Uniósł brew i spojrzał na rozmówcę ironicznie. - Nie widziałem również sensu w przekazaniu tego królowi Jerzemu. Więc wyrzuciłem „skarb” do morza. Komendant rozsiadł się w fotelu i mechanicznie napełnił swoją szklaneczkę sherry. W głowie miał mętlik. Więzień wpatrywał się w płomienie. Jego twarz znów nie zdradzała żadnych emocji. Ogień oświetlał prostą linię nosa i miękki zarys warg Szkota, a w cieniu krył mocną żuchwę oraz krzaczaste brwi. Grey pociągnął długi łyk alkoholu i uspokoił się trochę. - Bardzo wzruszająca historia, panie Fraser - stwierdził beznamiętnym tonem. - Niezwykle dramatyczna. Ale nie ma żadnego dowodu, że prawdziwa. Więzień drgnął i odwrócił głowę tak, by patrzeć na młodego oficera. Skośne oczy Jamiego zwęziły się w wyrazie rozbawienia. - Owszem, panie majorze, jest jeden dowód - oświadczył spokojnie. Sięgnął za pasek znoszonych spodni. Przez chwilę czegoś szukał, potem wyciągnął ramię nad blatem stołu i czekał. Komendant odruchowo również wysunął rękę i na jego dłoń spadł niewielki przedmiot - ciemnoniebieski szafir, w kolorze oczu Frasera, całkiem pokaźnych rozmiarów. Grey otworzył usta, ale zaskoczenie nie pozwoliło mu nic powiedzieć. - Oto dowód, że skarb naprawdę istniał, panie majorze. - Wielki Szkot głową wskazał kamień w rękach rozmówcy. Ponad stołem spojrzał majorowi w oczy. - A co do reszty... przykro mi o tym wspominać, panie majorze, ale będzie pan zmuszony zadowolić się moim słowem. - Ale... ale... powiedział pan... - Zgadza się. - Więzień był tak spokojny, jakby rozmawiali o pogodzie za oknem. - Zatrzymałem ten jeden kamyczek. Pomyślałem, że mógłby się przydać, gdyby kiedyś udało mi się wyjść na wolność albo gdybym miał okazję przekazać go rodzinie. Bo z pewnością orientuje się pan, majorze - w niebieskich oczach Szkota błysnęło szyderstwo - że moi bliscy nie zdołaliby wykorzystać całego skarbu bez ściągnięcia na siebie bardzo niemiłego dla nich zainteresowania Anglików. Jeden kamyk nie wzbudziłby podejrzeń, ale z pewnością nie więcej. Młody oficer z trudem zbierał myśli. Więzień mówił prawdę. Szkocki farmer, taki jak szwagier Frasera, nie miał żadnych możliwości zamienienia klejnotów na pieniądze, nie wywołując przy tym lawiny plotek, które w krótkim czasie ściągnęłyby do Lallybroch angielskich dragonów. A sam James Fraser zarobiłby wyrok skazujący go na dożywotnie więzienie. Z drugiej strony jednak, żeby tak po prostu, lekką ręką wyzbyć się ogromnej fortuny? Dziwne, ale lord Grey bez wahania mógł w to uwierzyć. Jeżeli istniał człowiek, którego osądów nie zaćmiewała chciwość, to był nim James Fraser. A jednak... - Jak udało się panu zatrzymać ten kamień przy sobie? - zażądał wyjaśnień komendant więzienia. - Po powrocie został pan przecież poddany bardzo szczegółowej rewizji. Grey po raz pierwszy zobaczył szczery uśmiech na twarzy Frasera. - Połknąłem go - wyjaśnił Jamie. Ręka młodego oficera konwulsyjnie zacisnęła się na szafirze. Potem komendant otworzył dłoń i z wielką pieczołowitością umieścił połyskujący niebiesko przedmiot na stole, obok szachowego pionka. - Rozumiem. - Nie wątpię, panie majorze - oświadczył Fraser z powagą, która podkreślała błyski rozbawienia w oczach. - Dieta z niedogotowanej owsianki miewa niekiedy swoje dobre strony. Grey stłumił nagłą chęć do śmiechu, mocno pocierając palcem wargi. - Z pewnością. - Przez dobrą chwilę komendant kontemplował niebieski kamień. Potem gwałtownie podniósł głowę. - Jest pan papistą, Fraser? - Anglik znał odpowiedź. Wśród zwolenników katolickich Stuartów niewiele osób było innego wyznania. Nie czekając na reakcję Szkota, wstał i podszedł do biblioteczki w kącie pokoju. Minęło sporo czasu, zanim znalazł to, czego szukał: prezent od matki; książkę, która nie należała do jego zwykłych lektur. Na stole, tuż obok szafiru, położył oprawny w cielęcą skórę egzemplarz Biblii. - Jestem skłonny przyjąć pańskie słowo honoru - oświadczył. - Ale sam pan rozumie, mam także określone obowiązki, które muszę wypełnić. Fraser wpatrywał się w książkę, potem spojrzał na Greya wzrokiem bez wyrazu. - Owszem, znakomicie to rozumiem, panie majorze - stwierdził spokojnie. Bez wahania położył wielką dłoń na Biblii. - Przysięgam na Wszechmocnego Boga i na tę świętą księgę - oświadczył stanowczo. - Powiedziałem całą prawdę na temat skarbu. - Oczy Szkota lśniły w świetle ognia, ciemne i niezgłębione. - I jak droga jest mi nadzieja zbawienia, tak szczerze wyznaję: szkatułka spoczywa obecnie na dnie morza - dodał miękko. 11 Gambit Torremolinosa W ten sposób kwestia francuskiego złota została zamknięta. Dwaj mężczyźni powrócili do rutynowych negocjacji w sprawach więźniów. Potem ucięli sobie swobodną pogawędkę i rozegrali partyjkę szachów. Tego wieczoru odeszli od stołu nadal pogrążeni w dyskusji nad powieścią-rzeką Samuela Richardsona pod tytułem Pamela. - Jak pan sądzi, czy rozmiary książki dają się usprawiedliwić złożonością akcji? - spytał Grey. Pochylił nad świecą, żeby przypalić sobie cygaro. - Tak długa powieść wymaga całkiem pokaźnych nakładów ze strony wydawcy, no i nie byle jakiego wysiłku czytelnika. Fraser uśmiechnął się. Sam nie palił, dlatego zdecydował się na kieliszek portwejnu, bo utrzymywał, że to jedyny alkohol, którego smaku nie psuje smród tytoniu. - Ile tam jest... tysiąc dwieście stron? Owszem, uważam, że książka nie może być krótsza. W końcu trudno jest na kilku stronach omówić wszystkie zawiłości życia z nadzieją na dokładność relacji. - To prawda. Słyszałem jednak kiedyś argument, że klasa pisarza uwidocznia się we właściwym doborze szczegółów. Czy nie uważa pan, że książka tak obszerna wskazuje na brak dyscypliny, a stąd płynie wniosek, że autor nie należy do twórców wysokiej klasy? Fraser zadumał się nad tą kwestią, popijając powoli rubinowy płyn. - Nie czytałem żadnej książki, która stanowiłaby ilustrację takiego twierdzenia - rzekł. - Zalewając czytelnika nadmiarem szczegółów, autor chce wzbudzić w nim wiarę co do prawdziwości narracji. W tym konkretnym przypadku myślę jednak, że nie o to chodzi. Postacie bohaterów są bardzo starannie przemyślane, a wszystkie zdarzenia wydają się niezbędne dla rozwoju akcji. Nie, uważam po prostu, że niektóre historie muszą być długie, jeśli mają być właściwie opowiedziane. - Więzień pociągnął jeszcze jeden łyk i roześmiał się. - Przyznaję się jednak do pewnego skrzywienia w tej materii, panie majorze. W okolicznościach, w jakich przyszło mi czytać Pamela, bardzo bym się cieszył, gdyby powieść była jeszcze ze dwa razy dłuższa. - A jakie to okoliczności? - Komendant ściągnął wargi i wypuścił idealne kółko dymu, które z wolna uniosło się aż do sufitu. - Przez kilka lat mieszkałem w górskiej jaskini - oznajmił sucho Fraser. - Rzadko miałem przy sobie więcej niż trzy książki, a te musiały mi starczyć na bardzo długo, czasami nawet na kilka miesięcy. No i stąd wzięło się moje upodobanie do ciągnących się w nieskończoność powieści. Chociaż przyznaję, że tego rodzaju zamiłowania nie są powszechne. - Z pewnością. - Grey zmrużył oczy, śledząc trasę poprzedniego kółka. Po chwili wydmuchnął następne. Źle wycelowane, powoli pożeglowało w bok. - Pamiętam... - kontynuował major, zapamiętale pociągając cygaro, aby je mocniej rozpalić - jak przyjaciółka mojej matki... ujrzała tę książkę... w salonie... - Zaciągnął się głęboko, wydmuchnął kolejne kółko i mruknął z satysfakcją, gdy zderzyło się z poprzednim i zamieniło w niewielką chmurkę dymu. - Była to lady Hensley. Wzięła książkę, spojrzała na nią z typowo kobiecym wyrazem bezradności i powiedziała: „Och, hrabino! Trzeba ogromnej odwagi, by zaatakować dzieło tych rozmiarów. Obawiam się, że ja sama nie zdobędę się na rozpoczęcie lektury o tak imponującej długości”. - Grey odchrząknął, aby zmienić falset, którym naśladował lady Hensley, na swój normalny głos: - Na co mama odparła: „Nawet przez chwilę nie zaprzątaj sobie głowy tą powieścią, bo i tak byś jej nie zrozumiała”. Fraser roześmiał się, potem zakasłał i rozwiał ręką resztki kolejnego kółka dymu. Młody oficer pospiesznie zgasił cygaro i wstał z fotela. - Chodźmy; starczy nam jeszcze czasu na krótką partyjkę. Jako przeciwnicy nie byli dobrze dobrani. Szkot reprezentował nieporównanie wyższy poziom, chociaż od czasu do czasu młody Anglik potrafił wygrać partię, jeśli zdecydował się na brawurową grę. Tego wieczoru Grey spróbował gambitu Torremolinosa. Jest to bardzo ryzykowne posunięcie. Jeśli się powiedzie, przeciera drogę do niezwykłej kombinacji, której sukces uzależniony jest od pozornie niewłaściwych ruchów. Grey rzadko z niego korzystał, bo stosowane przez średniej jakości gracza, często zawodziło. Łatwo było przeoczyć niebezpieczeństwo i wynikające z tego konsekwencje. Takim gambitem można było otworzyć grę, stając do walki z przenikliwym i subtelnym umysłem, a niemal po trzech miesiącach cotygodniowych rozgrywek młody Anglik świetnie się orientował, z jakim przeciwnikiem przyjdzie mu się zmierzyć nad szachownicą z kości słoniowej. Zmusił się do miarowego oddychania, gdy wykonywał przedostatni ruch kombinacji. Przez krótki moment czuł na sobie wzrok Frasera, ale na wszelki wypadek nie spojrzał więźniowi w oczy z obawy, że zdradzi się ze swoim podnieceniem. W zamian za to sięgnął po karafkę stojącą na bocznym stoliku i napełnił oba kieliszki słodkim ciemnym portwejnem. Ani na chwilę nie oderwał oczu od podnoszącego się poziomu płynu. Co skusi przeciwnika, koń czy pionek? Fraser siedział z głową spuszczoną nad szachownicą i głęboko się namyślał. Przy każdym ruchu we włosach błyskały mu malutkie czerwonawe refleksy. Koń, i partia wygrana przez Greya, bo potem będzie już za późno na odrabianie strat. Pionek, i wszystko stracone. Grey czekał w napięciu. Czuł, jak serce zaczyna mu walić w piersi. Ręka Frasera poruszyła się niezdecydowanie nad szachownicą. Wreszcie więzień podjął decyzję, opuścił dłoń i chwycił figurkę. Koń. Komendant głośno wypuścił powietrze. Szkot spojrzał na niego podejrzliwie, ale już za późno. Gery dołożył starań, żeby nie wyrażać otwarcie przepełniającego go uczucia triumfu, i zrobił roszadę. Ze zmarszczonymi brwiami Fraser długo wpatrywał się w szachownicę. Przenosił spojrzenie z jednej figurki na drugą, oceniał szansę. Wreszcie zrozumiał manewr przeciwnika, drgnął i podniósł na Greya szeroko otwarte oczy. - Sprytne zagranie! - stwierdził z zaskoczeniem i szacunkiem jednocześnie. - Kto, do ciężkiej cholery, nauczył pana tej sztuczki? - Mój starszy brat - odparł zachwycony własnym sukcesem Anglik, tracąc swoją zwykłą ostrożność. Zazwyczaj wygrywał z Fraserem w trzech przypadkach na dziesięć, a zwycięstwo ma słodki smak. Z gardła Jamiego wyrwał się krótki śmiech. Szkot wyciągnął palec wskazujący i delikatnie przewrócił swojego króla. - Tak, Melton to mądry człowiek - zauważył obojętnie. Grey zesztywniał. Fraser dostrzegł to i pytająco uniósł brew. - Miał pan na myśli lorda Meltona, prawda? - Owszem - odparł Grey. Poczuł jak zdrętwiały mu wargi, chociaż mógł to być wpływ cygara. Serce znowu zaczęło mu łomotać. Czyżby ten szkocki bękart cały czas pamiętał, w jakich okolicznościach zawarli znajomość? - Nasze spotkanie z konieczności było krótkie - zauważył sucho więzień - ale jakże pamiętne. - Podniósł kieliszek i pociągnął łyk wina. Spoglądał na Greya ponad kryształową krawędzią. - Spotkałem lorda Meltona na pobojowisku pod Culloden. - Tak, wiem. Ja też brałem udział w bitwie. - Cała radość ze zwycięstwa natychmiast się ulotniła. Młody oficer czuł lekkie mdłości wywołane dymem z cygara. - Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że pan pamięta Hala... albo zna nasze koligacje. - Nigdy nie zapomnę tamtego spotkania. Dzięki niemu żyję - dodał oschle Fraser. Grey spojrzał na Jamiego. - Rozumiem, że nie odczuwał pan wdzięczności, gdy Hal natknął się na pana pod Culloden. Usta Szkota zacisnęły się, potem rozluźniły. - Nie - odparł cicho. Uśmiechnął się smutno. - Pański brat uparcie odmawiał wykonania na mnie wyroku. Wtedy okazana łaska nie napawała mnie najmniejszą wdzięcznością. - Chciał pan zginąć od kuli? - Młody Anglik uniósł brwi. Szkot nieobecnym wzrokiem popatrzył na szachownicę. - Myślałem, że mam powód - szepnął. - Jaki? - dopytywał się major. Pochwycił przenikliwe spojrzenie i dodał pospiesznie: - Nie chciałem okazać się natrętny. Chodzi po prostu o to, że... wtedy ja sam... czułem się podobnie. Z tego, co mówił pan o Stuartach, nie wydaje mi się, aby ich przegrana wpędziła pana w taką rozpacz. Usta Frasera zadrżały lekko, zbyt lekko, by można to było nazwać uśmiechem. Kiwnął głową, jakby w uznaniu. - Niektórzy walczyli z miłości do Karola Stuarta albo z powodu lojalności wobec dynastii, mającej bezsporne prawo do korony królewskiej. Ale słusznie pan zauważył, że ja się do nich nie zaliczałem. Niczego więcej nie wyjaśnił. Grey nabrał powietrza głęboko w płuca i ze wzrokiem utkwionym w szachownicy, zaczął mówić: - Powiedziałem, że wtedy czułem się podobnie jak pan. Ja... straciłem pod Culloden przyjaciela, który był dla mnie kimś szczególnym. - Młody oficer podświadomie zastanawiał się, dlaczego temu właśnie mężczyźnie opowiada o Hectorze. Zwłaszcza temu mężczyźnie. Przecież Fraser mógł być akurat tym spośród szkockich żołnierzy, którego miecz... Lecz jednocześnie major nie był w stanie powstrzymać się od mówienia. Z nikim innym nie mógłby porozmawiać o Hectorze poza siedzącym naprzeciwko Szkotem, więźniem, który nie miał żadnej możliwości puszczenia zasłyszanych słów w obieg. - Zmusił mnie, żebym tam poszedł i popatrzył na ciało... to znaczy Hal, mój brat. - Grey niemal bełkotał. Spojrzał na swoją dłoń, na której głębokim błękitem lśnił pierścień otrzymany od Hectora. - Powiedział, że muszę, że póki na własne oczy nie ujrzę zwłok, nigdy tak naprawdę nie uwierzę w to, co się stało. Że dopóki sam się nie przekonam, iż Hector... mój przyjaciel... rzeczywiście odszedł na zawsze, nigdy nie przestanę opłakiwać go w głębi duszy. A gdy go zobaczę, wtedy przez jakiś czas będę nosić w sercu żałobę, ale potem otrząsnę się z bólu... i zapomnę. - Młody oficer podniósł wzrok i uczynił bolesny wysiłek, żeby się uśmiechnąć. - Hal zazwyczaj ma rację, ale nie zawsze. Grey może się otrząsnął, ale z pewnością nie zapomniał. Zwłaszcza nigdy nie wymaże z pamięci ostatniego widoku Hectora: w świetle wczesnego poranka przyjaciel leżał zupełnie nieruchomo, jakby spał. Jego twarz była woskowo blada, długie rzęsy rzucały delikatny cień na policzki. A poniżej ziała straszliwa rana, która niemal oddzieliła głowę od reszty ciała, ukazywała przeciętą tchawicę i główne naczynia szyjne. Młody oficer na chwilę pogrążył się w milczeniu. Szkot bez słowa podniósł kieliszek i wysączył alkohol do dna. Gospodarz bez pytania napełnił kieliszki po raz trzeci. Usiadł wygodniej w fotelu i spojrzał z ciekawością na swojego gościa. - Czy uważa pan swoje życie za bardzo uciążliwe, Fraser? Jamie podniósł wzrok i odpowiedział młodemu Anglikowi długim, spokojnym spojrzeniem. Najwyraźniej nie dostrzegł na twarzy komendanta niczego poza ciekawością, bo jego potężne bary rozluźniły się trochę, a z szerokich ust zniknął ponury wyraz. Więzień odchylił się do tyłu i zaczął gimnastykować prawą rękę. Zginał ją i prostował, aby rozciągnąć mięśnie. Grey zauważył, że kiedyś ręka Frasera została mocno okaleczona. W świetle ognia było widać drobne blizny, a dwa palce sterczały sztywno. - Nie aż tak bardzo - odparł wolno Fraser. Beznamiętnie spojrzał Anglikowi w oczy. - Myślę, że największym ciężarem jest kochanie tych, którym nie możemy pomóc. - A nie brak kogoś, kogo można by kochać? Fraser wstrzymał się na chwilę z odpowiedzią. Patrzył na przedmioty rozłożone na stole. - To oznacza pustkę - odparł wreszcie miękko. - Ale niewielki ciężar. Zrobiło się już późno. Z głębi twierdzy nie dochodził żaden dźwięk. Tylko od czasu do czasu było słychać kroki wartownika patrolującego dziedziniec. - Pańska żona... mówił pan, że była uzdrowicielką? - Tak. Ona... miała na imię Claire. - Fraser przełknął ślinę, sięgnął po filiżankę i wziął duży łyk herbaty, jakby usiłował pozbyć się czegoś, co utkwiło mu w gardle. - Musiała być panu bardzo droga, prawda? - podsunął cicho Grey. Wyczuwał w siedzącym naprzeciwko mężczyźnie tą samą palącą potrzebę, jakiej sam doświadczył przed chwilą: wymówienia ukrytego gdzieś w głębi duszy imienia, przywołania, choćby tylko na parę minut, widma miłości. - Zamierzałem kiedyś panu podziękować, majorze - wyszeptał Szkot. Młody oficer poczuł się zaskoczony. - Za co? Więzień spojrzał na niego ponad szachownicą. Jego oczy wydawały się ciemne. - Za tę noc pod Carryarrick, gdzie się po raz pierwszy spotkaliśmy. - Utkwił oczy w twarzy Anglika. - Za to, co pan zrobił dla mojej żony. - Przypomniał pan sobie - wychrypiał Grey. - Nigdy tego nie zapomniałem - przyznał Fraser. Młody oficer zmusił się do spojrzenia w lekko skośne oczy mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie dostrzegł w nich śladu kpiny. Szkot z powagą i szacunkiem skinął mu głową. - Był pan godnym uwagi, wartościowym przeciwnikiem. Nigdy w życiu bym pana nie zapomniał. John Grey roześmiał się gorzko. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że wyciągnięcie na światło dzienne wstydliwych wspomnień nie przyniosło mu takiego upokorzenia, jakiego się spodziewał. - Jeżeli szesnastolatek, który narobił w portki ze strachu, był w pańskich oczach godnym przeciwnikiem, to nie ma się co dziwić, że szkocka armia została pokonana. Fraser uśmiechnął się pod wąsem. - Panie majorze, człowiek, który nie robi w portki, kiedy przystawia mu się pistolet do skroni, jest pozbawiony albo wnętrzności, albo rozumu. Wbrew samemu sobie Grey roześmiał się głośno. Jeden kącik ust Frasera uniósł się lekko. - Zaczął pan mówić nie dlatego, żeby uratować swoje życie, lecz żeby ocalić honor damy. Co więcej, mojej żony - podkreślił łagodnie więzień. - To w żadnym razie nie wygląda na tchórzostwo - dodał z przekonaniem. - Nic przecież dla niej nie zrobiłem - zauważył z goryczą Grey. - Ostatecznie nie groziło jej niebezpieczeństwo. - No, ale pan o tym nie wiedział - zaznaczył rudowłosy Szkot. - Postanowił pan, kosztem samego siebie, ocalić jej życie i cnotę. Tym samym okazał pan tej kobiecie najwyższy szacunek... Myślałem o tym czasami, odkąd... odkąd ją straciłem. - W głosie Frasera pojawił się cień wahania; tylko zaciśnięcie się mięśni krtani zdradziło targające nim emocje. - Rozumiem. - Grey odetchnął głęboko. - Współczuję panu - dodał oficjalnym tonem. Przez jakiś czas obaj siedzieli nieruchomo, każdy zatopiony we własnych myślach, sam na sam z widmami przeszłości. Wreszcie Fraser poniósł oczy i zrobił głęboki wdech. - Pański brat miał rację, majorze - oświadczył. - Dziękuję i życzę dobrej nocy. - Podniósł się, odstawił filiżankę i opuścił salon. Obecna sytuacja w pewien sposób przypominała Jamiemu o latach przeżytych w jaskini, kiedy rzadko odwiedzał dom, który był oazą życia i ciepła na pustyni samotności. Tutaj, w więzieniu z brudu i nędzy zimnej, zatłoczonej celi wyrywał się do ogrzanego apartamentu majora, gdzie odprężał się duchowo i fizycznie, miał ciepło, inteligentnego, wykształconego rozmówcę i obfitość pożywienia. Czuł jednak, iż taka sytuacja niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Odnosił wrażenie, że traci niezwykle cenną część samego siebie, która ginie wraz z każdym powrotem do codziennej rutyny. Z tygodnia na tydzień powrót ten stawał się dla niego coraz trudniejszy. Czekał w ciemnym korytarzu na obrót klucza w zamku i otworzenie drzwi. Odgłosy wydawane przez śpiących mężczyzn wypełniły mu uszy, a smród niemytych ciał buchnął prosto w nozdrza. Fraser napełnił płuca ostatnim haustem świeżego powietrza i schylił głowę, by przekroczyć próg celi. Wejście Jamiego wywołało poruszenie wśród ciał leżących na podłodze. Cień wielkiego Szkota ciemną plamą przesunął się po zakutanych w łachmany postaciach. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, pogrążając pomieszczenie w ciemności, ale śpiący więźniowie zaczęli się budzić, wybici ze snu. - Późno dziś wracasz, Mac Dubh - zauważył Munro Lindsay głosem ochrypłym z rozespania. - Będziesz jutro skonany. - Poradzę sobie, Murdo - wyszeptał Jamie, przechodząc nad ciałami. Ściągnął wierzchnie okrycie, odłożył je starannie na ławkę, wziął szorstki koc i wyszukał sobie kawałek wolnego miejsca na podłodze. Jego ciemna sylwetka co i raz przysłaniała zakratowane okienko, przez które wpadało światło księżyca. Ronnie Sinclair przekręcił się na bok, gdy Mac Dubh położył się obok niego. Obudzony zamrugał sennie oczami, jego jasne rzęsy były prawie niewidoczne w srebrzystej poświacie. - Czy chociaż Mały Blondas nakarmił cię przyzwoicie, Mac Dubh? - Owszem, Ronni, dziękuję. - Jamie zaczął się układać na kamieniach. - Opowiesz nam o tym jutro? - Więźniowie znajdowali perwersyjną przyjemność w słuchaniu o daniach, które podano Fraserowi na obiad. Należyte nakarmienie przywódcy było dla nich sprawą honoru. - Oczywiście, Ronnie - obiecał Jamie. - Ale teraz chciałbym już zasnąć. - Śpij dobrze, Mac Dubh. - Szept dobiegł z kąta celi, gdzie zawinięty w koc Hayes leżał w towarzystwie MacLeoda, Innesa i Keitha. Wszyscy mocno przytulali się do siebie. Wyglądali jak komplet łyżeczek do herbaty. - Dobranoc, Gavin - odszepnął Mac Dubh. Powoli cela znów pogrążyła się w ciszy. Tej nocy śniła mu się Claire. Leżała w jego ramionach, ociężała i rozkosznie pachnąca. Spodziewała się dziecka. Brzuch miała okrągły i gładki niczym melon, piersi duże i pełne, z sutkami czerwonymi jak wino. Jamiego kusiło, by ich spróbować. Jej dłoń zwinęła się w miseczkę pomiędzy jego nogami, więc wyciągnął rękę, by odwzajemnić pieszczotę. Poczuł, że obejmuje coś małego i cudownie miękkiego, co przyciska się do niego przy każdym jej ruchu. Z uśmiechem uniosła się nad nim i przerzuciła nogę nad jego ciałem. Włosy opadły jej na twarz. - Daj mi usta - wyszeptał. Sam właściwie nie był pewien, czy chce pocałować Claire, czy też pragnie innych pieszczot. Wiedział tylko tyle, że musi ją mieć. - Daj mi swoje - odparła i zaśmiała się. Ręce oparła na jego ramionach, jej włosy, pachnące mchem i słońcem, muskały mu twarz. Pod plecami poczuł ukłucia zeschłych liści. Zorientował się, że leżą w wąskiej dolinie w pobliżu Lallybroch, a wokół nich rosną czerwone buki. Bukowy zagajnik, czerwone liście, niebieskie oczy i gładka biała skóra, pogrążona w cieniu. Nabrzmiała pierś przycisnęła się do jego ust. Chwycił ją skwapliwie, ssał i przyciągał ciało Claire jak najbliżej siebie. Poczuł mleko, gorące i słodkie, z delikatnym posmakiem srebra, przypominającym mu krew jelenia. - Mocniej - wyszeptała. Podłożyła mu rękę pod kark i przyciągnęła do siebie. - Mocniej. Całym ciałem leżała na nim, a jego ręce trzymały jej cudowne pośladki, niczym ostatnią deskę ratunku. Na własnym brzuchu czuł twardą wypukłość i niewielki ciężar dziecka, jakby je wspólnie chronili, chowali między swoimi ciałami. Otoczył ją ramionami i mocno przytulił, ona również go tuliła. Miękkie włosy muskały mu twarz, czuł jej palce we własnej czuprynie i dziecko między ciałami. Nie wiadomo było, gdzie każde z tej trójki się zaczyna, a gdzie kończy. Jamie obudził się raptownie, spocony i zadyszany. Leżał na pół zwinięty na boku, wciśnięty pod ławkę. Słońce jeszcze nie wstało, ale już można było dostrzec sylwetki mężczyzn śpiących w pobliżu. Miał tylko nadzieję, że nie krzyczał przez sen. Natychmiast zamknął oczy, ale sen nie powrócił. Leżał zupełnie nieruchomo i czekał świtu. Tętno powoli wracało do normy. 18 czerwca 1755 roku Tego wieczoru John Grey ubrał się wyjątkowo starannie. Założył świeżą bieliznę i jedwabne pończochy. Zrezygnował z peruki. Własne włosy, ułożone w niezbyt wyszukaną fryzurę, wcześniej wypłukał w soku cytrynowym z dodatkiem olejku werbenowego. Wahał się przez chwilę. Nie wiedział, czy ma nosić pierścień Hectora, czy nie, wreszcie wsunął go na palec. Obiad był bardzo smaczny: bażant, którego komendant zastrzelił osobiście, i zielenina jako ukłon w stronę przedziwnego upodobania Frasera do takich potraw. Siedzieli teraz nad szachownicą, skupieni na grze. - Napije się pan sherry? - Grey zrobił ruch gońcem i wyciągnął się w fotelu. Fraser kiwnął głową, zajęty obmyślaniem właściwej odpowiedzi na zagranie przeciwnika. - Dziękuję. Major wstał i przeszedł przez pokój. Sięgnął do kredensu po butelkę. Poczuł, jak cienka strużka potu ścieka mu po piersi. Nie był to wpływ ognia trzaskającego na kominku po drugiej stronie pomieszczenia, lecz zwykłego zdenerwowania. Młody oficer przyniósł butelkę do stołu. W drugiej ręce trzymał kryształowe kieliszki, prezent od matki. W świetle płomieni nalewany alkohol zmieniał kolor, przechodząc z bursztynowego w róż. Fraser śledził wzrokiem podnoszący się poziom sherry, lecz nieobecne spojrzenie świadczyło o tym, że olbrzymi Szkot bez reszty był pogrążony w rozważaniach. Ciemnoniebieskie oczy częściowo kryły się pod powiekami. Greya mocno ciekawiło, o czym myśli jego gość. Nie o grze, to pewne, bo jej wynik był już właściwie przesądzony. Komendant zrobił ruch laufrem. Świetnie zdawał sobie sprawę, że jest to już tylko gra na zwłokę. Tak czy inaczej udało mu się zagrozić hetmanowi Frasera i, być może, wymusić wymianę wież. Podniósł się i wrzucił do ognia nową porcję torfu. Potem przeszedł za plecami gościa, aby spojrzeć na całą sytuację od jego strony. Gdy James Fraser pochylił się, aby uważniej popatrzeć na szachownicę, ogień zamigotał i podkreślił głęboką czerwień jego włosów. Refleksy światła zatańczyły w kryształowym kieliszku wypełnionym sherry. Jamie ściągnął włosy z tyłu głowy cienkim sznurkiem, zawiązanym potem na kokardkę. Żeby je rozpuścić, wystarczyłoby lekkie pociągnięcie. John Grey śnił na jawie, że wsuwa rękę pod tę gęstą, połyskującą czuprynę i dotyka kryjącej się pod spodem gładkiej skóry karku. Dotyka... Pod wpływem wyobrażonych doznań dłoń młodego mężczyzny zacisnęła się nagle. - Pański ruch, majorze. - Cichy głos Szkota przywołał komendanta do rzeczywistości. Grey usiadł na miejsce i wbił wzrok w szachownicę, chociaż jego oczy niczego nie rejestrowały. Nawet bez podnoszenia oczu Grey doskonale zdawał sobie sprawę z każdego ruchu Szkota, z samej jego obecności. Powietrze wręcz wirowało wokół Frasera. Komendant nie mógł oderwać od niego spojrzenia, ale żeby nie przypatrywać się zbyt natrętnie, podniósł kieliszek i sączył powoli sherry. Ledwie zauważał niebiański smak trunku. Fraser siedział nieporuszony niczym posąg z brązu i tylko w ciemnoniebieskich oczach skrzyło się życie, gdy oceniał sytuację na szachownicy i obmyślał kolejne pociągnięcie. Ogień na kominku przygasł. Zarysy ciała wielkiego Szkota pogrążyły się w półmroku. Jego kształtna dłoń, złoto-czarna w świetle padającym z kominka, bez ruchu spoczywała na stole obok zdobytego pionka. Niebieskie oczko pierścienia rozbłysło, gdy Grey sięgnął po gońca. Czy to źle, Hectorze?, myślał. Źle, że kocham mężczyznę, który, niewykluczone, że pozbawił cię życia? A może to sposób na wyleczenie ran, jakie im obu przyniosło Culloden? Major lekko stuknął laufrem o szachownicę, gdy postawił podbitą filcem figurkę na upatrzone pole. A potem, jakby wbrew woli właściciela, ręka Greya pokonała krótki dystans i spoczęła na dłoni Frasera. Ręka Szkota był ciepła w dotyku, bardzo ciepła, ale twarda i nieruchoma niczym marmur. Wszystko zamarło, tylko na stole, w kieliszku sherry drżało i migotało małe światełko, refleks rzucany przez ogień na kominku. Młody oficer podniósł wzrok, by spojrzeć w oczy olbrzyma. - Proszę zabrać rękę - polecił Jamie łagodnym, cichym głosem. - Bo inaczej pana zabiję. Dłoń Frasera nawet nie drgnęła, podobnie jak twarz, ale Grey wyczuł gwałtowną zmianę nastroju: nienawiść i obrzydzenie, rodzące się gdzieś w głębi duszy Szkota, wydobywały się na zewnątrz każdą komórką jego ciała. Zupełnie nieoczekiwanie pamięć podsunęła młodemu oficerowi ostrzeżenie, jakiego udzielił mu Quarry. Słowa brzmiały tak wyraźnie jakby dawny komendant szeptał majorowi prosto w ucho. „Jeśli będzie pan sam na sam jadł z nim obiad, proszę nigdy nie odwracać się do niego plecami”. Na to akurat nie było najmniejszych szans. Grey nie mógłby się poruszyć, choćby bardzo chciał. Nie zdołał nawet odwrócić wzroku czy mrugnąć: spojrzenie ciemnoniebieskich oczu niemal go sparaliżowało. Cofnął rękę, ale tak wolno i ostrożnie, jakby miał przy skroni pistolet. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko bębnieniem deszczu o parapet i sykiem ognia na kominku. Można było odnieść wrażenie, że obaj mężczyźni przestali oddychać. W końcu Fraser wstał i bez jednego słowa opuścił pokój. 12 Poświęcenie Późnolistopadowa ulewa biła o kamienie dziedzińca, na którym w potokach deszczu stały stłoczone ponure szeregi mężczyzn. Strażnicy wyglądali na równie nieszczęśliwych, jak przemoczeni do suchej nitki więźniowie. Major Grey krył się pod okapem dachu. Nie była to najlepsza pogoda do przeprowadzenia rewizji i sprzątania cel, lecz o tej porze roku na darmo by czekać na bardziej sprzyjające warunki. A przy dwustu więźniach w Ardsmuir comiesięczne mycie pomieszczeń było koniecznością, jeśli nie chciało się dopuścić do wybuchu groźnej epidemii. Z głównego bloku wyszła niewielka grupa więźniów. To byli zaufani aresztanci, do których należało sprzątanie pod bacznym okiem straży. Na końcu szeregu ukazał się kapral Dunstable z pełnymi rękoma rozmaitych niedozwolonych przedmiotów. Każde sprzątanie nieodmiennie kończyło się rekwirowaniem tego rodzaju kontrabandy. - Zwykłe śmiecie, sir - zaraportował. Wrzucił zbiór żałosnych szczątków niewiadomego pochodzenia do beczki stojącej obok komendanta. - Jest tylko jedna rzecz, na którą może zechciałby pan rzucić okiem. Chodziło o mały strzępek materiału oddarty od zielonego tartanu. Dunstable omiótł spojrzeniem szeregi więźniów, jakby chciał przyłapać kogoś na podejrzanych działaniach. Grey westchnął i rozprostował ramiona. - A owszem. - Posiadanie przez Szkotów czegokolwiek z kratkowanego materiału było bardzo surowo zabronione, podobnie jak noszenie przez nich broni czy elementów szkockiego stroju narodowego. Komendant wystąpił przed szereg więźniów, gdy kapral Dunstable wydał głośny okrzyk, aby skupić uwagę aresztantów. - Czyje to jest? - ryknął podoficer i uniósł strzępek wysoko nad głowę. Grey powiódł spojrzeniem od skrawka kolorowego materiału ku stojącym przed nim mężczyznom. Usiłował skojarzyć poszczególne osoby z określonymi barwami w oparciu o swoją mocno niekompletną wiedzę na temat tartanów. Próbował niektórych wyeliminować. Nawet w obrębie jednego klanu wzory zmieniały się w bardzo dużym zakresie, ale ogólne cechy pozostawały wspólne. MacAlester, Hayes, Innes, Graham, MacMurtry, MacKenzie, MacDonald... stop. MacKenzie. Właśnie. Anglik czerpał swoją pewność bardziej ze znajomości ludzi niż z umiejętności przypisania danego wzoru określonemu klanowi. MacKenzie był jeszcze bardzo młody i zbyt usilnie starał się zapanować nad swoją twarzą, żeby nie wyrażała niczego. - To twoje, MacKenzie? - zapytał komendant. Wyrwał kapralowi z ręki kawałek materiału i podetknął więźniowi pod nos. Chłopak wyraźnie zbladł. Szczęki kurczowo mu się zacisnęły. Z lekkim poświstem ciężko oddychał przez nos. Grey utkwił w aresztancie twardy, triumfujący wzrok. Młody więzień nienawidził Anglików równie mocno, jak pozostali kompani, ale nie umiał jeszcze otoczyć się murem stoickiej obojętności. Grey czuł, jak w MacKenzie’em narasta lęk, jeszcze chwila, a młodzik się załamie. - Nie, moje. - Głos był spokojny, niemal znudzony. Brzmiała w nim taka obojętność, że ani MacKenzie, ani Grey w pierwszej chwili nie zwrócili na tę wypowiedź uwagi. Stali jak zahipnotyzowani, ze wzrokiem utkwionym nawzajem w swoich oczach, dopóki wielka ręka nie sięgnęła ponad ramieniem Angusa MacKenziego i delikatnie nie wyciągnęła z dłoni komendanta strzępka materiału. John Grey cofnął się o krok, jakby słowa były ciosem wymierzonym mu prosto w żołądek. W jednej chwili stracił wszelkie zainteresowanie chłopakiem, przesunął wzrok o kilka centymetrów i spojrzał prosto w oczy Jamesa Frasera. - To nie jest tartan Fraserów - stwierdził major, z trudem poruszając zdrętwiałymi wargami. Miał wrażenie, że stracił czucie w całej twarzy. I dobrze, przynajmniej nie da wyrazu emocjom. Usta olbrzyma drgnęły. Grey uparcie koncentrował wzrok na lekkim uśmiechu więźnia, obawiając się spojrzeć w ciemnoniebieskie oczy. - Słusznie - zgodził się Fraser. - To jest tartan MacKenzie’ech, klanu mojej matki. Grey schował tę informację w odległym zakątku swego umysłu, gdzie w specjalnej szkatule opatrzonej napisem „Jamie” przechowywał, jak najcenniejszą biżuterię, znane mu fakty dotyczące rudego Szkota. A zatem jego matka była z MacKenziech. Major wiedział, że to prawda, podobnie jak orientował się, iż zielony tartan nie należy do Frasera. Słyszał własny głos, miarowy i chłodny, gdy mówił: - Posiadanie tartanów klanowych jest nielegalne. Wie pan, oczywiście, jaka grozi za to kara? Na szerokich ustach pojawił się krzywy uśmieszek. - Wiem. Wśród więźniów dało się słyszeć szepty i szurania. W rzeczywistości prawie się nie poruszyli, ale Grey mógłby przysiąc, iż zmieniło się ich ustawienie, jakby coś ciągnęło ich w stronę Frasera, jakby chcieli go otoczyć i objąć. Koło załamało się i aresztanci zajęli dawne miejsca. Fraser wrócił do swoich, komendant pozostał sam. Całym wysiłkiem woli młody oficer odwrócił spojrzenie od miękkich, pełnych warg, lekko spierzchniętych od słońca i deszczu. Ciemnoniebieskie oczy nawet w najmniejszym stopniu nie zdradzały lęku. Nie było w nich strachu ani gniewu... tylko całkowita obojętność. Komendant dał znak straży. - Brać go! Major John William Grey pochylił się nad papierami rozłożonymi na biurku. Automatycznie podpisywał kwity rekwizycyjne. Rzadko pracował o tak późnej porze, ale w ciągu dnia nie miał czasu, a uzbierało się już mnóstwo spraw do załatwienia. Dokumenty związane z rekwizycją żywności musiały być odesłane do Londynu jeszcze w tym tygodniu. „Sto kilogramów mąki pszennej”, usiłował się skupić na czarnych literach. Tego rodzaju rutynowa praca miała tę wadę, iż pochłaniała uwagę, ale nie do końca absorbowała myśli. Co chwila pozwalała wspomnieniom z całego dnia wysuwać się na plan pierwszy. „Sześć beczułek piwa ale, na użytek garnizonu”. Odłożył pióro i energicznie zatarł ręce. Ciągle jeszcze odczuwał zimno, które tego ranka na dziedzińcu przejęło go aż do szpiku kości. Na kominku płonął wielki ogień, ale zziębniętemu komendantowi najwyraźniej niewiele to pomagało. Grey nie zbliżył się jednak do paleniska. Raz już spróbował i stał jak urzeczony. W płomieniach widział obrazy popołudniowych zdarzeń. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy zatliły mu się bryczesy. Wziął pióro i znów zaczął wymazywać z pamięci zdarzenia, jakie zaszły na dziedzińcu więziennym. Lepiej było nie odkładać na później egzekucji wyroków, bo więźniowie, oczekując kary, robili się niespokojni i nadpobudliwi, a utrzymanie ich w ryzach stawało się znacznie trudniejsze. I odwrotnie, bezzwłoczne wymierzanie kary miało zbawienny wpływ na dyscyplinę, bo stanowiło prostą lekcję i tym samym zwiększyło respekt aresztantów dla władz więzienia. Jednak John Grey podejrzewał, iż ten konkretnie przypadek nie zwiększył szacunku więźniów... przynajmniej dla jego osoby. Czując się tak, jakby w żyłach płynęła mu lodowata woda zamiast krwi, opanowanym głosem, szybko wydał rozkazy, które sprawnie zostały wykonane. Więźniów rozstawiono wzdłuż czterech boków prostokątnego dziedzińca, frontem do nich stanęły rzędy żołnierzy z bagnetami na karabinach, żeby zapobiec ewentualnemu buntowi. Do żadnych zamieszek jednak nie doszło. Aresztanci stali na lekkim deszczu, który ciągle zwilżał kamienie dziedzińca. Zapadła wroga cisza. Dawały się słyszeć tylko pokasływania i pochrząkiwania, zwykłe odgłosy w dużym zbiorowisku ludzi. Zaczynała się zima i katar był plagą, która w równym stopniu atakowała kwatery żołnierskie, jak i wilgotne cele więzienne. Stał z rękoma założonymi za plecami i obojętnie obserwował, jak wyprowadzono skazańca na platformę. Deszcz przesiąkł mu przez płaszcz i drobniutkimi strumyczkami ściekał za koszulę. Komendant patrzył na Jamiego Frasera. Dzieliła ich odległość zaledwie metra. Więzień, rozebrany do pasa, poruszał się bez pośpiechu i wahania, jakby miał przed sobą mało ważne zadanie, które wykonywał już wielokrotnie i zdążył się do niego przyzwyczaić. Młody oficer skinął głową. Dwaj szeregowcy chwycili więźnia za ręce. Nie stawiał oporu. Przywiązali go do specjalnych uchwytów na stanowisku do chłosty i zakneblowali mu usta. Fraser stał wyprostowany, deszcz spływał po jego wzniesionych ramionach, ściekał wzdłuż kręgosłupa i wsiąkał w cienki materiał bryczesów. Kolejne skinięcie, tym razem w stronę sierżanta, który trzymał listę zarzutów. Ruch głowy spowodował, iż woda zebrana na rondzie kapelusza kaskadami spłynęła na majora. Komendant lekko poirytowany poprawił kapelusz oraz przemoczoną perukę i znów przyjął postawę należną dowódcy, akurat na czas, by usłyszeć zarzuty i sentencję wyroku. „...w sprzeczności z Ustawą o Ubiorze, wydaną przez parlament Jego Królewskiej Mości. Przestępstwo to zostanie ukarane sześćdziesięcioma uderzeniami bata”. Grey z zawodową obojętnością spoglądał na sierżanta-kowala, wyznaczonego do wykonania kary. Dla żadnego z nich nie była to pierwszyzna. Tym razem komendant nie dał znaku głową, deszcz wciąż padał. Wystarczyło lekkie przymknięcie oczu, gdy wypowiadał zwyczajową formułę: - Panie Fraser, zostanie pan ukarany. Stał bez ruchu i bez zmrużenia oka obserwował przebieg egzekucji. Wsłuchiwał się w świst bicza oraz w ciężki oddech skazańca. W obronie przed bólem, przy każdym smagnięciu, mięśnie Jamiego napinały się do granic możliwości. Stwardniałe na kamień muskuły wyraźnie rysowały się pod skórą. Anglika aż całe ciało rozbolało z napięcia. W miarę trwania brutalnej procedury coraz częściej niepostrzeżenie przenosił swój ciężar z jednej nogi na drugą. Cienkie strumyczki czerwieni spływające wzdłuż kręgosłupa skazańca mieszały się z deszczówką i plamiły spodnie. Grey był świadom obecności więźniów i żołnierzy na swoimi plecami. Czuł, że nie odrywali wzroku od centralnej postaci na platformie. Nawet pokasływania ucichły. Młody oficer próbował wyeliminować wszelkie odczucia. Lecz mimo to do jego świadomości zaczęło przenikać obrzydzenie do samego siebie i rosło w miarę, jak major zaczął rozumieć, co nim naprawdę kierowało. Otóż stał zapatrzony w scenę rozgrywającą się na platformie nie tylko dlatego, iż wynikało to z jego obowiązków, ale przede wszystkim dlatego iż nie był w stanie odwrócić wzroku od zmieszanej z wodą krwi, lśniącej na napiętych z bólu mięśniach, urzekających go swym niezaprzeczalnym pięknem. Dokonujący egzekucji sierżant robił tylko niewielkie przerwy między kolejnymi uderzeniami. Spieszył się, bo wszyscy pragnęli mieć to jak najszybciej za sobą, aby móc schronić się przed deszczem. Grissom tubalnym głosem liczył smagnięcia bata i notował je na kartce papieru. Kowal przeciągnął rzemień między palcami, żeby uwolnić twarde, mocno nawoskowane węzły od przylepionych skrzepów krwi i kawałeczków skóry. Potem uniósł bicz, zakręcił nim dwukrotnie nad głową i znów uderzył. - Trzydzieści! - obwieścił Grissom. Major Grey otworzył najniższą szufladę biurka. Na widok stosu kwitów robiło mu się niedobrze. Zaciskał pięści tak mocno, że aż palce wbijały się w dłonie. Mimo to dreszcze nie ustawały. Rodziły się gdzieś głęboko w jego kościach, jakby całe ciało przenikał dojmujący zimowy chłód. - Okryjcie go kocem. Zaraz się nim zajmę. Zdawało mu się, że głos angielskiego chirurga dochodzi z wielkiej odległości; ranny nie dostrzegał żadnego związku między tym głosem a rękoma, które mocno trzymały go pod ramiona. Krzyknął głośno, gdy go przesuwano. Przy tym ruchu otworzyły mu się ledwie zasklepione rany na plecach. Strumyczek ciepłej krwi spłynął po żebrach. Dreszcze nasiliły się, choć ranny był przykryty szerokim kocem. Kurczowo chwycił brzegi ławki, na której leżał, wtulił policzek w drewnianą powierzchnię, przymknął oczy. Usiłował opanować drżenie. W głębi pomieszczenia zrobiło się jakieś zamieszanie, ale on nie bardzo się tym zainteresował. Nie mógł rozpraszać uwagi skupionej na zaciskaniu zębów i na ciele skurczonym i napiętym do granic możliwości. Nagle drzwi zamknęły się i w pokoju zapadła cisza. Czyżby został sam? Nie, koło jego głowy rozległy się kroki. Czyjaś ręka zsunęła okrywający go koc. - Mmm. Nieźle cię urządzili, chłopcze? Nie odpowiedział. W każdym razie odnosił wrażenie, że nikt tak naprawdę tego nie oczekuje. Chirurg odwrócił się na chwilę. Jamie poczuł pod policzkiem ciepłą dłoń. Ktoś uniósł mu głowę. Wsunięty pod spód ręcznik miał posłużyć za poduszkę, izolując policzek od szorstkiej ławki. - Teraz zmierzam oczyścić rany - oświadczył głos. Brzmiał beznamiętnie, bez nuty wrogości. Skatowany Jamie poczuł dotknięcie na plecach. Przez zaciśnięte zęby gwałtownie wciągnął powietrze. Usłyszał dziwny dźwięk, jakby skowyt. Zawstydził się, gdy uświadomił sobie, że sam go wydał. - Ile masz lat, chłopcze? Jamie ledwie zdołał wykrztusić odpowiedź. Z całej siły musiał zacisnąć zęby, żeby stłumić jęk. Znów poczuł na plecach delikatne dotknięcia lekarza. Po chwili ustały, a do jego uszu dobiegł szczęk zasuwanych rygli. - Nikt tu teraz nie wejdzie - poinformował łagodnie głos. - Możesz krzyczeć i płakać do woli. - Hej! - odezwał się głos. - Obudź się! Jamie powoli odzyskiwał przytomność. Dotyk szorstkiego drewna pod policzkiem spowodował, że przez chwilę sen zmieszał się z jawą. Więzień nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Jakaś ręka wyłoniła się z ciemności i jakby na próbę dotknęła jego policzka. - Płakałeś przez sen - szepnął głos. - Czy to cię bardzo boli? - Trochę. - Uświadomił sobie kolejny związek między snem a jawą w momencie, gdy spróbował się podnieść. Palący ból jak błyskawica przemknął mu po plecach. Jamie mimowolnie stęknął i opadł na ławkę. Miał dużo szczęścia: wylosował Dawesa, tęgiego żołnierza w średnim wieku, który tak naprawdę nie lubił bić więźniów. Wymierzanie kary należało po prostu do jego obowiązków. Z drugiej strony sześćdziesiąt batów zrobiło swoje, nawet jeśli uderzano bez entuzjazmu. - No, ten kataplazm nie jest aż tak bardzo gorący. Nie chcesz się przecież poparzyć, prawda? - Głos należał chyba do Morrisona. Tak, oczywiście. Dziwne, myślał chaotycznie Jamie. Jak to się dzieje, że w dowolnej grupie mężczyzn każdemu udaje się znaleźć odpowiednią dla siebie robotę bez względu na to, czym zajmował się wcześniej. Morrison był dzierżawcą i farmerem, jak większość tutejszych więźniów. Z pewnością miał lekką rękę do zwierząt, ale nie poświęcał temu wielkiej uwagi. Teraz stał się uzdrowicielem, do którego zwracano się zarówno z rozstrojem żołądka, jak i ze złamanym kciukiem. Wiedza medyczna Morrisona nie była wiele większa niż pozostałych, ale właśnie do niego kierowano się z różnymi bólami. Podobnie jak do Mac Dubha przychodzono po wskazówki czy pociechę. A także po sprawiedliwość. Morrison położył na plecach Jamiego parujący materiał. Ranny tylko jęknął. Zacisnął mocno wargi, żeby nie krzyczeć. Wyczuwał kształt drobnej ręki Morrisona, lekko wspartej na samym środku pleców. - Poczekaj, aż okład wystygnie. Gdy koszmar ustąpił, Jamie mrugał przez chwilę, aby przygotować się na to, że znowu widzi i słyszy swoich towarzyszy. Znajdował się w dużej celi, w ciemnym kącie tuż obok komina. Nad ogniem unosiła się para, coś musiało się gotować w kotle. Jamie zauważył, jak Walter MacLeod wrzuca do gara całe naręcze szmat. W bijącym od ognia blasku ciemna broda i brwi mężczyzny nabrały czerwonej barwy. Gdy kataplazm ostygł na tyle, że rozchodziło się od niego tylko kojące ciepło, skatowany więzień zamknął oczy i zapadł w drzemkę, ukołysany cichym gwarem rozmów otaczających go mężczyzn. Jamie był półprzytomny. Taki stan trwał nieprzerwanie od momentu, gdy wielki Szkot sięgnął ponad ramieniem młodego Angusa i zacisnął pięść na strzępku kraciastego materiału. Fraser dokonał wyboru i wtedy opadła kurtyna, która oddzieliła go od pozostałych. Od tamtego momentu już sam przebywał w jakimś cichym, nieskończenie odległym miejscu. Poszedł za strażnikami, na ich polecenie rozebrał się, ale nic przy tym nie odczuwał, jakby, wyrwany z głębokiego snu, jeszcze nie w pełni powrócił do rzeczywistości. Stał na platformie, słyszał zarzuty i sentencję wyroku, ale wyrecytowane słowa zupełnie do niego nie dotarły. I ani dotyk szorstkiego sznura na nadgarstkach, ani krople zimnego deszczu na nagich plecach nie przywróciły mu pełni świadomości. Odnosił wrażenie, że już raz to wszystko przeżył, i że nic, co powie czy zrobi, nie wpłynie na bieg wydarzeń, bo takie jest jego przeznaczenie. Dzielnie znosił kolejne uderzenia batem. O niczym wtedy nie myślał, nie czuł żalu. Uparcie toczył tylko rozpaczliwą walkę o wytrwanie. Domagało się jej katowane ciało. - Spokojnie, spokojnie. - Morrison przytrzymał kark Jamiego, żeby ranny mimowolnie nie drgnął przy zdejmowaniu chłodnych szmat i nakładaniu nowego kataplazmu. Wysoka temperatura opatrunku znów pobudziła uśpione nerwy. Ale półprzytomny Jamie wszystko odbierał z jednakową intensywnością. Gdyby się postarał, mógłby poczuć każdą z długich, biegnących w poprzek pleców ran, oczyma duszy ujrzeć pojedyncze jaskrawoczerwone krechy. Lecz ból pleców odczuwał niemal tak samo, jak prawie przyjemną ociężałość nóg, obolałość ramion czy swędzenie nie ogolonych policzków. W uszach słyszał wolne i regularne tętno. Westchnienia unoszące pierś były czymś innym niż zwykle oddechy. Jamie istniał wyłącznie jako zbiór drobnych fragmentów, z których każdy rejestrował własne wrażenia, ale żadne z nich nie przedstawiało istotnej wartości dla umysłu. - Proszę, Mac Dubh. - Głos Morrisona rozległ się tuż koło jego ucha. - Wypij to. W nozdrza uderzył ostry zapach whisky. Ranny usiłował odwrócić głowę. - Nie, nie potrzebuję tego - wysapał z trudem. - Ależ tak - przekonywał Morrison stanowczym głosem, tak charakterystycznym dla wszystkich uzdrowicieli, jakby zawsze wiedzieli lepiej od pacjenta, jak się czuje i co mu jest potrzebne. Jamie nie miał ani siły, ani chęci do kłótni, więc posłusznie otworzył usta i wypił whisky. Czuł, jak od wysiłku utrzymywania głowy w górze drżą mu mięśnie karku. Alkohol zwiększył spektrum odczuć i wrażeń Jamiego. Palenie w przełyku i żołądku, mrowienie w głębi nosa i wirowanie w głowie - wszystko to powiedziało Jamiemu, że wypił za dużo i za szybko. - Jeszcze trochę, dobrze? O tak, grzeczny chłopiec - namawiał łagodnie Morrison. - Tak jest o wiele lepiej, prawda? - Gruba postać „lekarza” przysłoniła rannemu widok na celę. Od wysoko umieszczonego okna nieźle ciągnęło, ale Jamiemu wydawało się, że ruch powietrza wokół niego jest intensywniejszy, niż dałoby się to wytłumaczyć przeciągiem. - No, i jak twoje plecy? Do jutra będziesz już sztywny jak kij, ale myślę, że nie jest aż tak źle, jak można by się spodziewać. Masz tu jeszcze trochę. - Ranny znowu poczuł na wargach brzeg rogowego kubka. Morrison wciąż mówił, głośno i właściwie o niczym. Coś tu było nie w porządku, „lekarz” w żadnym razie nie należał do gadatliwych. Coś się działo, ale Jamie nie mógł tego zobaczyć. Zaniepokojony podniósł głowę, ale Morrison siłą go zmusił, żeby ją opuścił. - Niczym się nie przejmuj, Mac Dubh - powiedział miękko. - I tak nie zdołałbyś ich powstrzymać. Z najdalszego kąta celi dochodziły podejrzane dźwięki. A więc Morrison usiłował zagłuszyć swoją gadaniną. Szurania, zduszone pomruki, ciężki łomot. Potem odgłosy uderzeń, powolne i regularne. Głośne dyszenie wywołane strachem i bólem, przerywane od czasu do czasu jękliwym odgłosem gwałtownie wciąganego powietrza. Bili młodego Angusa MacKenziego. Fraser objął ramionami klatkę piersiową, ale wysiłek ten przyniósł mu tylko palący ból pleców i zawroty głowy. Poczuł, jak dłoń Morrisona przyciska go do ławki. - Spokojnie, Mac Dubh - powiedział „lekarz” stanowczym, a jednocześnie zrezygnowanym głosem. Rannego zamroczyło, ręce ześlizgnęły się z ławki. Po chwili Jamie uświadomił sobie, że rzeczywiście nie zdołałby powstrzymać kompanów. Przyciśnięty do ławki przez Morrisona leżał nieruchomo z zamkniętymi oczyma i czekał, aż wszystko ucichnie. Wbrew samemu sobie zastanawiał się, kto tam w mroku wymierza sprawiedliwość. Sinclair, odpowiedź nasunęła się sama. I bez wątpienia pomaga mu Hayes i Lindsay. Oni również nie byli w stanie zaradzić temu, co się działo. Każdy postępuje zgodnie ze swoją naturą: jeden rodzi się uzdrowicielem, drugi - skorym do przemocy tyranem. Nagle zapadła cisza. Tylko od czasu do czasu rozlegały się stłumione szlochy i westchnienia. Ramiona rannego rozluźniły się. Nawet nie drgnął, gdy Morrison zdjął ostatni mokry okład i delikatnie wytarł plecy do sucha. Nagły kontakt z zimnym prądem powietrza ciągnącym od okna spowodował, że ciałem Jamiego wstrząsnęły dreszcze. Mocno zacisnął usta, żeby nie robić hałasu. Cieszył się, że dziś po południu został zakneblowany. Wspomniał pierwszą chłostę w swoim życiu, lata temu. O mały włos nie odgryzł sobie wtedy dolnej wargi. Znowu podetknięto mu kubek z whisky. Odwrócił głowę. Trudno, naczynie powędrowało do rąk Irlandczyka nazwiskiem Milligan, który z radością przyjął trunek. Jeden człowiek nie może się powstrzymać od picia, drugi nienawidzi alkoholu. Jeden mężczyzna kocha kobiety, drugi... Jamie westchnął i poruszył się nieznacznie na twardym drewnianym „łóżku”. Morrison przykrył go kocem i odszedł. Ranny czuł się wyczerpany i pusty, jakby podzielony na części, ale umysł miał jasny, tyle że umiejscowiony z dala od reszty ciała. Uzdrowiciel zabrał ze sobą świecę. Paliła się teraz w odległym kącie celi, gdzie mężczyźni siedzieli razem w kucki. Światło rzucało na ścianę ich czarne cienie, jak dwie krople wody podobne jeden do drugiego, otoczone złocistą poświatą. Wszystkie przypominały ilustracje przedstawiające pozbawionych twarzy świętych w starych książkach do nabożeństwa. Fraser zastanawiał się, skąd pochodziła natura człowieka. Od Boga? Czy „akt darowizny” wyglądał podobnie do zstąpienia Ducha Świętego, do języków ognia, które spoczęły na głowach apostołów? Jamiemu przypomniała się ilustracja w Biblii przechowywanej w salonie matki: apostołowie, jakby w koronach z płomieni, stali niczym woskowe świece zapalone na przyjęcie gości, dość głupio wyglądali z wyrazem szoku na twarzach. Jamie uśmiechnął się i zamknął oczy. Światło świecy rzucało czerwonawy odblask na jego powieki. Claire... Kto wie, jaka siła mu ją przysłała? Jaka moc rzuciła ją w warunki, do jakich ta kobieta z całą pewnością nie została zrodzona? A mimo to Claire świetnie wiedziała, co ma robić, aby iść za głosem swojego powołania. Anie każdemu jest to dane. Tylko nieliczni mają tyle szczęścia, żeby poznać swój dar. W ciemnościach rozległo się ostrożne szuranie. Jamie dostrzegł tylko cień, ale natychmiast się zorientował, kto podszedł. - Jak się masz, Angus? - zapytał cicho po gaelicku. Młodzik ukląkł niezgrabnie przy ławce i ujął zwisającą rękę. - Ze mną... wszystko w porządku. Ale ty... to znaczy, pan... ja... przepraszam... Fraser z trudem uścisnął chłopakowi dłoń. - Ze mną też wszystko w porządku - odparł. - Połóż się teraz, Angus, i spróbuj odpocząć. Cień z szacunkiem schylił głowę i z pokorą ucałował znów bezwładną rękę. - Czy... mogę zostać tutaj, sir? Dłoń ważyła chyba tonę, mimo to Jamie uniósł ją i położył na głowie chłopaka. Ramię po krótkiej chwili zsunęło się, ale potężny Szkot zdążył wyczuć, że napięcie Angusa opadło, jakby krótkie dotknięcie przyniosło młodzikowi ukojenie. Fraser przyniósł ze sobą na świat cechy przywódcze, potem naginał je i kształtował, by jeszcze lepiej dopasować się do tego, co było mu przeznaczone. Ale jak układały się losy mężczyzny, który nie został odpowiednio wyposażony, by sprostać temu, czego od niego żądało życie? Takiego Johna Greya, na przykład. Albo Karola Stuarta. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Jamie mógł się zdobyć na przebaczenie księciu, słabeuszowi, który kiedyś był jego przyjacielem. Zmuszony wielokrotnie płacić wysoką cenę za swój dar, Jamie dopiero teraz zdołał dostrzec, o ile straszliwszy los przypadł w udziale komuś zrodzonemu na króla, lecz całkowicie pozbawionemu cech niezbędnych do zajmowania tej pozycji. Angus MacKenzie ciężko oparł się o ścianę tuż obok Jamiego, owinął się kocem, głowę położył na podkurczonych kolanach. Od skulonej postaci dobiegło ciche bulgoczące chrapanie. Ranny sam wyczuwał nadchodzący sen, który pozwoli na ponowne dopasowanie rozproszonych fragmentów. Wiedział, że rano obudzi się jako jedna, bardzo obolała całość. W jednej chwili Jamie poczuł się uwolniony od wielu rzeczy: od ciężaru bezpośredniej odpowiedzialności i od konieczności podejmowania decyzji. A co najważniejsze, rozpłynął się gdzieś ciążący mu gniew. Kto wie, może już zniknął na zawsze? Tak więc mimo narastającego otumanienia rannemu zaświtała w głowie myśl, że John Grey przywrócił mu swobodę pójścia za głosem przeznaczenia. Tylko mały krok dzielił Jamiego od wdzięczności. 13 Półmetek Inverness 2 czerwca 1968 roku Roger znalazł ją następnego dnia rano. Leżała zwinięta na sofie w gabinecie, przykryta dywanikiem zabranym spod kominka. Wokół walały się papiery, beztrosko pozostawione tam, gdzie upadły. Pewnie wypadły z jakiejś teczki. Przez wielkie okno wlewało się do pokoju światło poranka. Rozjaśniało cały gabinet. Tylko wysokie oparcie sofy rzucało cień na twarz leżącej kobiety, chroniąc ją przed obudzeniem. W momencie, gdy otwierał drzwi, promień świetlny prześlizgnął się ponad zakurzoną krzywizną pluszu i zamigotał we włosach Claire. Co za przezroczysta twarz, pomyślał Roger, przyglądając się śpiącej. Cerę miała tak jasną, że przez skórę na skroniach i szyi przeświecały niebieskie żyłki, a ostro zarysowane kości wydawały się tak blisko powierzchni, jakby cała twarz była wyrzeźbiona z kości słoniowej. Dywanik częściowo się zsunął i odsłonił jej ramiona. Jedna ręka Claire swobodnie spoczywała na piersi, przyciskając swym ciężarem pojedynczą, pomiętą kartkę papieru. Roger uniósł ramię Claire, żeby wyciągnąć arkusik; robił to bardzo ostrożnie. Nie chciał obudzić śpiącej. Jej ciało okazało się w dotyku zaskakująco ciepłe i gładkie. Roger natychmiast odnalazł wzrokiem właściwe imię; wiedział, że i Claire musiała je widzieć. - James MacKenzie Fraser - mruknął. Z kartki papieru przeniósł spojrzenie na śpiącą kobietę. Promień słońca doszedł właśnie do ucha; poruszyła się, odwróciła głowę i znów zapadła w głęboki sen. - Nie wiem, kim byłeś, przyjacielu - wyszeptał Roger do nieznanego Szkota. - Ale na pewno nie byle kim, żeby sobie na nią zasłużyć. Bardzo łagodnie podciągnął dywanik wyżej na ramiona Claire i opuścił zasłony w oknie za jej plecami. Pozbierał kartki wysypane z teczki zawierającej dane z więzienia w Ardsmuir. Ardsmuir - ta informacja w pełni wystarczyła młodemu historykowi. Nawet jeżeli dokumenty, które akurat trzymał w dłoni, nie zawierały żadnej wiadomości o ostatecznym losie Jamiego Frasera, z pewnością zawierały wskazówkę, że należy zbadać historię twierdzy, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Niewykluczone, że trzeba będzie zrobić jeszcze jeden nalot na szkockie archiwum albo nawet wybrać się do Londynu. Tak czy inaczej droga została już wyraźnie wytyczona. Brianna zeszła akurat w chwili, gdy Roger zamykał za sobą drzwi gabinetu. Poruszał się z przesadną ostrożnością. W niemym pytaniu dziewczyna uniosła brew, a on z uśmiechem pokazał jej teczkę. - Mamy go - odparł szeptem. Brianna nic nie powiedziała, ale posłała Rogerowi uśmiech równie promienny, jak wstające za oknem słońce. Lake District 14 Geneva Helwater, wrzesień1756 - Myślę - powiedział ostrożnie Grey - że powinien pan się zastanowić nad zmianą nazwiska. Nie oczekiwał odpowiedzi. Przez cztery dni podróży Fraser nie odezwał się do niego ani słowem. Bez zwracania się do komendanta zdołał nawet ustalić zasady wspólnego korzystania z pokoi w gospodzie. Grey wzruszał tylko ramionami i zajmował łóżko. Fraser, nie obdarzał go nawet spojrzeniem, zawijał się w swój wyświechtany płaszcz i kładł się przed kominkiem. Grey za każdym razem myślał, że chyba mimo wszystko Fraser więcej korzystał na takim podziale miejsc do spania. Pchły i pluskwy grasujące w łóżku nigdy nie dawały mu spokojnie zasnąć. - Po stracie syna pod Preston nasz nowy gospodarz nie jest dobrze nastawiony do Karola Stuarta ani do jego stronników - kontynuował, zwracając się w stronę stalowego profilu. Gordon Dunsany, młody kapitan w regimencie Boltona, był od Greya tylko parę lat starszy. Równie dobrze mogli razem zginąć w tamtej bitwie, jeśli major nie poległby podczas pamiętnego spotkania w lesie niedaleko Carryarrick. - Powinien pan się żarliwie modlić, żeby udało się ukryć fakt, iż jest pan Szkotem, a w dodatku góralem. Byłoby rozsądnie nie używać swojego nazwiska. Jest zbyt dobrze znane. Proszę posłuchać dobrej rady. Kamienny wyraz twarzy Frasera nie zmienił się ani na jotę. Jamie trącił konia ostrogą i wyprzedził gniadego Greya, poszukując śladów traktu, zmytego przez niedawną powódź. Było późne popołudnie, gdy przekroczyli most Ashness i zaczęli zjeżdżać w kierunku stawu Watenlath. Lake District nie umywa się do Szkocji, pomyślał Grey. A tutejsze góry są ospałe, spłaszczone, o łagodnych zboczach, nie surowo posępne jak szkockie turnie. Staw Watenlath był ciemny i wzburzony wczesnojesiennym wichrem, na brzegach gęsto porośnięty turzycą i szuwarami. Tego lata na tym wilgotnym terenie deszcze okazały się bardziej obfite niż zwykle, tak że ponad wodę, która przelewała się przez brzegi, wystawały tylko wiotkie i obdarte z liści czubki gałązek podtopionych krzewów. Na szczycie następnego wzgórza trakt rozdzielał się na dwie drogi. Fraser zatrzymał konia. Czekał na wskazanie, w którą stronę ma się skierować. Wiatr rozwiewał mu włosy. Nie związał ich tego ranka i płomienne kosmyki powiewały swobodnie w dzikim tańcu wokół głowy. John William Grey jechał powoli ku szczytowi podmokłą ścieżką. Uniósł wzrok i spojrzał na Jamiego. Szkot stał na wierzchołku góry nieruchomo jak spiżowy posąg. Tylko czupryna falowała mu na wietrze. Anglik poczuł suchość w gardle i oblizał usta. „O, Lucyferze, synu poranka...” - wyszeptał, ale powstrzymał się przed dokończeniem cytatu. Dla Jamiego czterodniowa jazda do Helwater była torturą. Nagłe złudzenie wolności, połączone z przekonaniem o nieuchronności jej natychmiastowej utraty, wywołały w nim okropne przeczucie nieznanego przeznaczenia. Do tego dochodziły złość i smutek, że musiał opuścić swoich ludzi, oraz rozdzierająca tęsknota za górami Szkocji. Czy kiedykolwiek jeszcze do nich wróci? Odzwyczajony od siedzenia w siodle, chwilami miewał również gwałtowne ataki bólu mięśni. Zadręczał się tym wszystkim przez całą podróż. Tylko dlatego że dał słowo, powstrzymywał się od zamordowania majora Johna Williama Greya. W uszach dźwięczały mu słowa komendanta, na wpół zagłuszone mocnym pulsowaniem rozwścieczonej krwi. - Odbudowę twierdzy w dużym stopniu należy zawdzięczać wydajnej pomocy ze strony pana i pańskich ludzi. - W głosie Greya zabrzmiała nutka ironii. - Więźniowie będą przeniesieni w inne miejsce, a twierdzę Ardsmuir zajmą oddziały dwunastej brygady dragonów Jego Wysokości. Szkoci zostaną przetransportowani do Ameryki i sprzedani na służbę na okres siedmiu lat. - Na służbę? Przecież to nie jest lepsze od niewolnictwa - odezwał się w końcu Jamie. Ameryka! Dziki kraj barbarzyńców. Aby tam dotrzeć, trzeba przepłynąć tysiące kilometrów pustego, spienionego morza. Służba w Ameryce równała się z wyrokiem dożywotniej banicji ze Szkocji. - Służba okresowa nie oznacza niewolnictwa - zapewnił Grey. Jednak major też dobrze wiedział, że różnica była wyłącznie prawna. Okresowi poddani, o ile przeżyli, odzyskiwali wolność we wcześniej ustalonym terminie. W rzeczywistości byli niewolnikami. Właściciel mógł się z nimi źle obchodzić, wolno mu było ich chłostać lub przypalać żelazem według własnego widzimisię, a prawo zabraniało samowolnego opuszczania posiadłości. - Pan nie zostanie odesłany z innymi. - Grey nie patrzył na Jamiego. - Jest pan nie tylko jeńcem wojennym, ale i zdrajcą. Wobec tego pański los zależał wyłącznie od woli Jego Wysokości. A król nie wyraził zgody, aby zamienić wyrok na deportację. Jamiem miotały mieszane emocje. Wściekłości towarzyszył strach i smutek na myśl o losie jego ludzi. Jednak tliła się w nim również słaba iskierka niegodziwej ulgi, że niezależnie od tego, co go spotka, nie będzie musiał powierzyć siebie morzu. Zawstydzony spojrzał chłodno na Greya. - Złoto - powiedział stanowczo. - O to chodzi, prawda? - Jak długo istniała najmniejsza szansa, że wyjawi, co wie o legendarnym skarbie, Korona Angielska nie pozwoli mu zginąć w szponach morskich demonów ani barbarzyńców z odległego kraju. Major wciąż na niego nie patrzył. Wzruszył lekko ramionami, zupełnie jakby się z nim zgadzał. - W takim razie dokąd mnie zabiorą? - wychrypiał. Powoli zaczął wracać do siebie po szoku wywołanym przekazanymi przez Greya wiadomościami. Komendant zajął się porządkowaniem dokumentów. Był wczesny wrzesień i ciepły wiaterek, który powiał przez uchylone okno, uniósł leżące na stole papiery. - Miejscowość nazywa się Helwater. Znajduje się w Lake District w Anglii. Zostanie pan zakwaterowany u lorda Dunsany’ego, aby mu służyć na każde żądanie. - Grey podniósł wzrok. Wyraz jasnoniebieskich oczu był nieodgadniony. - Mam odwiedzać pana co kwartał, aby kontrolować sytuację. Zmierzył wzrokiem okryte czerwonym płaszczem plecy majora, gdy jechali gęsiego wąską dróżką. Aby nie myśleć o własnym nieszczęściu, Jamie wyobrażał sobie, jak morduje Greya. Niebieskie oczy komendanta staną się dzikie, nabiegną krwią i mocno się wybałuszą. Jamie bezlitośnie zaciśnie palce na smukłej szyi, potężne kciuki wbiją się w delikatną zaczerwienioną słońcem skórę. Drobne, lecz silnie umięśnione ciało majora stanie się w końcu wiotkie jak truchło królika. Jamie nieraz zabijał króliki gołymi rękami. Wola Jego Wysokości, tak? Nie oszukają go. To sprawka Greya, złoto było tylko wymówką. Sprzedali go jako sługę, ale pozostawili na miejscu, gdzie Grey będzie mógł napawać się tym widokiem. Taka była zemsta majora. Nocami, gdy po gospodach leżał na podłodze przed kominkiem, obolały na całym ciele, z przeszywającą ostrością docierało do niego każde drgnięcie, każdy szelest, każdy oddech mężczyzny śpiącego na łóżku za jego plecami. Odgłosy te dotykały go do żywego. Blada szarość jutrzenki jeszcze bardziej wzmagała jego furię. Pragnął, żeby Grey wstał i wykonał jakiś niestosowny gest. Wtedy Jamie mógłby rozładować swoją wściekłość i zabić majora. Ale Grey tylko chrapał. Przejechali most Helvellyn, minęli kilka niesamowicie zarośniętych stawów. Czerwone i żółte liście klonów wirowały w powietrzu i opadały na lekko spocony grzbiet konia, muskając Jamiemu twarz łagodną, cichą pieszczotą. Grey zatrzymał się i odwrócił w siodle. Dojechali. Teren opadał stromo ku dolinie, gdzie wznosiła się rezydencja na wpół ukryta wśród mieniących się kolorami jesieni drzew. Jamie stał przed Helwater i straszną perspektywą życia w roli sługi. Potężny Szkot napiął mięśnie i trącił konia ostrogą mocniej, niż zamierzał. Grey został przyjęty w salonie. Lord Dunsany wspaniałomyślnie wybaczył majorowi zaniedbany strój i brudne buty. Lady Dunsany, mała pulchniutka kobietka o wybladłych blond włosach, zachowywała się z przesadną gościnnością. - Musisz się napić, Johnny! Luizo, kochanie, pójdź na górę po dziewczęta. Niech się przywitają z naszym gościem. Lady Dunsany odwróciła się do lokaja, żeby mu wydać polecenia. Jego Lordowska Mość pochylił się nad kielichem w stronę Greya i wyszeptał: - Przywiozłeś ze sobą tego szkockiego więźnia? - Tak - odpowiedział Grey. Lady Dunsany, która pogrążyła się w żywej dyskusji z szefem służby na temat kolacji, nie mogła ich słyszeć, ale major wolał ściszyć głos. - Zostawiłem go w holu. Nie byłem pewien, co pan zamierza z nim zrobić. - Mówiłeś, że zna się na koniach. Niech więc zostanie stajennym, jak proponowałeś. - Lord Dunsany zerknął na żonę, powoli obrócił się do niej plecami i ciągnął rozmowę tak, aby kobieta na pewno jej nie dosłyszała. - Nie powiedziałem Luizie, kim on jest - wymamrotał baronet. - W okresie powstania szkockich górali okolica była sparaliżowana ze strachu. Poza tym Luiza nigdy nie przebolała śmierci Gordona. - Rozumiem. - Grey uspokajająco położył dłoń na ramieniu starszego mężczyzny. Podejrzewał, że Dunsany’owi też było bardzo ciężko po stracie syna, chociaż tak dzielnie się trzymał przez wzgląd na żonę i córki. - Powiem, że to służący, którego mi poleciłeś. On... nie jest niebezpieczny, prawda? Mam na myśli... no, dziewczęta... - Lord Dunsany rzucił niespokojne spojrzenie w kierunku żony. - W żadnym wypadku - zapewnił gospodarza Grey. - To człowiek honoru. Dał mi słowo. Nie wejdzie do domu ani nie opuści granic posiadłości bez pańskiego wyraźnego polecenia. Helwater obejmowało ponad sześćset akrów. Leżało daleko do Szkocji. Przebywanie tu nie dawało wolności, ale chyba było lepsze od gnicia w ciasnych kamiennych celach Ardsmuir czy harówki w odległych koloniach. Drzwi otworzyły się cicho i Lord Dunsany rozpromienił się na widok swoich dwóch córek. - Pamiętasz Geneve, Johnny? - Popchnął gościa do przodu. - Isobel była jeszcze w pieluchach, kiedy ostatni raz nas odwiedziłeś. Jak ten czas leci! - Potrząsnął głową z lekką konsternacją. Isobel miała czternaście lat, była niewysoka i tęgawa. Miała pucołowate policzki i blond włosy, zupełnie jak matka. Grey pamiętał Genevę jako kilkuletnią, chudą dziewczynkę. Prawie w niczym nie przypominała pełnej wdzięku siedemnastolatki, która w tej chwili podawała mu dłoń. Isobel była podobna do matki, Geneva wdała się w ojca, przynajmniej jeśli chodzi o wzrost i szczupłość sylwetki. Posiwiałe włosy lorda świeciły dawniej tym samym kasztanowym blaskiem, którym obecnie połyskiwały włosy starszej córki. Dziewczyna miała też jego szare, jasne oczy. Panienki grzecznie przywitały gościa, ale najwyraźniej czym innym były zainteresowane. - Tatusiu - Isobel pociągnęła ojca za rękaw. - W holu jest olbrzymi mężczyzna! Przyglądał się nam przez cały czas, gdy schodziłyśmy po schodach! Ma takie przeszywające spojrzenie! - Kto to jest? - zapytała Geneva. Zachowywała się bardziej powściągliwie niż siostra, ale również była mocno zaintrygowana obecnością nieznajomego. - To... nowy stajenny, którego John nam przywiózł - odpowiedział lord. - Rozkażę jednemu z lokai, aby go zaprowadził... - Przerwał na widok służącego we drzwiach. - Sir - Lokaj wyglądał na przerażonego wiadomościami, które przynosił. - W holu jest Szkot! - Wskazał gwałtownie na milczącą postać, otuloną płaszczem, stojącą za jego plecami. Nieznajomy postąpił parę kroków do przodu i uprzejmie skinął głową lordowi. - Nazywam się Aleks MacKenzie - powiedział z lekkim szkockim akcentem. Z całkowitą powagą klęknął przed gospodarzem. - Wasz sługa, panie. Człowiekowi przyzwyczajonemu do niełatwego życia na górskiej farmie w Szkocji albo do ciężkiej pracy w więzieniu zajęcie stajennego w stadninie w Lake District nie sprawiałoby kłopotu. Ale dla mężczyzny, który gnił w celi przez dwa miesiące, odkąd pozostałych wywieziono do kolonii, była to udręka. Przez pierwszy tydzień mięśnie znów musiały się przystosować do ciągłego wysiłku. Jamie co wieczór padał na słomiany siennik zbyt zmęczony, żeby choćby śnić. Do Helwater przybył tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że początkowo patrzył na swoją nową sytuację jak na kolejne więzienie. Sam pomiędzy obcymi, daleko od gór Szkocji, równie skutecznie uwięziony przez swoje słowo, jak byłby przez kraty. Z każdym dniem zaczął jednak czuć, że jego ciało i umysł mają się lepiej. Organizm się wzmocnił, a emocje uspokoiły dzięki spokojnemu towarzystwu koni. Stopniowo odzyskiwał zdolność racjonalnego myślenia. Jeśli nie cieszył się prawdziwą wolnością, miał przynajmniej powietrze, światło, przestrzeń, widok na góry oraz przepiękne konie, które hodował Dunsany. Pozostali stajenni i służący zachowywali w stosunku do niego ze zrozumiałą podejrzliwością. Pozostawiali go samego ze strachu przed jego wielkością i ponurym wyrazem twarzy. Wiódł samotną egzystencję, ale już dawno zaakceptował fakt, że nie będzie inaczej. Na Helwater spadł lekki śnieg i nawet oficjalna wizyta majora Greya na Boże Narodzenie, choć krępująca i wywołująca napięcie, nie zakłóciła rosnącego poczucia zadowolenia Jamiego. Po cichu załatwił wszystko, co się dało, żeby móc porozumiewać się z Jenny i Ianem. Czasami pośrednimi drogami dochodziły do niego listy od rodziny. Dla bezpieczeństwa niszczył je zaraz po przeczytaniu. Jedyną pamiątką przypominającą Jamiemu dom był bukowy różaniec. Nosił go na szyi, pod koszulą. Wielokrotnie w ciągu dnia dotykał małego krzyżyka i przyzywał obraz twarzy jakiejś ukochanej osoby. Krótko modlił się za siostrę Jenny, za Iana i dzieci: za swojego imiennika, Jamiego, za Maggie i za Katherine Mary, za bliźniaki, Michaela i Janet, oraz za małego Iana. Modlił się także za ludzi z Lallybroch i z Ardsmuir. Jednak pierwszą modlitwą rano i ostatnią wieczorem zawsze poświęcał Claire. - Panie, spraw, aby była bezpieczna. Ona i dziecko. Kiedy minęły śniegi i świat zajaśniał wiosną, codzienną egzystencję Jamiego Frasera zakłócało tylko jedno - obecność lady Genevy Dunsany. Ładna i zepsuta panna była przyzwyczajona, że dostawała wszystko, czego zapragnęła. Bardzo dobrze jeździła konno, ale miała tak ostry język i takie zachcianki, że stajenni ciągnęli kłosy, aby wylosować tego, na kogo spadnie przykry obowiązek towarzyszenia jej w przejażdżce. Po pewnym czasie lady Geneva sama wybrała swojego towarzysza - Aleksa MacKenziego. - Nonsens - odparła, gdy najpierw odwoływał się do jej rozsądku, a potem skarżył na przejściową niedyspozycję, aby uniknąć jazdy w brzydką pogodę u podnóża wzgórz, położonych ponad Helwater. Genevie nie wolno było wybierać się tam konno z powodu zdradzieckich ścieżek i niebezpiecznych mgieł. - Nie bądź głupi. Nikt nas nie zobaczy. No, chodź! - Zanim zdążał ją powstrzymać, brutalnie trąciła swoją kobyłę ostrogami między żebra i zaśmiała się do niego przez ramią. Jej zauroczenie Jamiem było oczywiste. Pozostali stajenni uśmiechali się od ucha do ucha i rzucali pod nosem złośliwe uwagi, gdy tylko wchodziła do stajni. Fraser miał dużą ochotę dać pannie porządnego kopniaka, ale jak dotąd udawało mu się opanować. Na wszystkie próby zbliżenia odpowiadał wymownym chrząknięciem. Miał nadzieję, że wcześniej lub później Geneve zmęczy takie traktowanie i przeniesie swoją uwagę na innego stajennego. Albo, o co prosił Boga, niedługo wyjdzie za mąż i wyjedzie daleko od Helwater. Był jeden z nielicznych słonecznych i całkiem suchych dni w Lake District. Jamie postanowił zdjąć koszulę. Czuł się bezpiecznie na polu położonym wysoko w górach, gdzie za jedyne towarzystwo miał Bess i Blossom, flegmatyczne konie pociągowe. Klacze były stare i przyzwyczajone do pracy. Fraser musiał jedynie od czasu do czasu ściągać wodze, żeby szły prosto. Roztrząsacz obornika wykonany z drewna, nie jak starsze typy z kamienia czy metalu, miał wąskie szczeliny między poszczególnymi deskami, wypełnione dobrze przegniłym gnojem. Nawóz wysypywał się nieprzerwanie podczas obrotów maszyny. Jamiemu podobało się to urządzenie. Będzie musiał opowiedzieć o nim Ianowi i narysować szkic. Wkrótce powinni przyjechać Cyganie; wszystkie dziewczyny z kuchni i chłopcy stajenni o tym mówili. Może znajdzie czas, żeby dopisać jeszcze kilka słów do listu, zanim wyśle cały plik stron poprzez tę bandę włóczęgów. Dostarczenie listu mogło trwać miesiąc, trzy albo nawet pół roku. W końcu korespondencja przebywała długą drogę do gór Szkocji. Przechodziła z rąk do rąk, aż docierała do siostry w Lallybroch, która słono płaciła za jej odbiór. Odpowiedzi z Lallybroch szły tą samą anonimową drogą. Jamie był więźniem Korony, więc wszelkie pisma, jakie wysyłał czy otrzymywał, powinien kontrolować lord Dunsany. Fraser poczuł podniecenie na myśl o wieściach z Lallybroch. Spróbował się jednak uspokoić, bo przecież tym razem mogło nic do niego nie przyjść. - Prr! - krzyknął bez powodu. Bess i Blossom dobrze widziały kamienny mur. W tym miejscu należało wykonać męczący obrót. Bess zastrzygła uchem i parsknęła. Jamie się roześmiał. - No, wiem... - Lekko szarpnął wodze. - Ale płacą mi za pokrzykiwanie na was. Ustawił konie w nowej bruździe i ruszył dalej, do stojącego na skraju pola wozu, wypełnionego po brzegi obornikiem, którym uzupełniał roztrząsacz. Słońce świeciło Jemiemu w twarz. Przymknął oczy. Na nagiej piersi i ramionach czuł błogie ciepło. Kwadrans później wysoki dźwięk końskiego radosnego rżenia wyrwał Szkota z letargu. Jamie otworzył oczy. Dokładnie między uszami Blossom zobaczył jeźdźca. Ktoś kłusował ścieżką z położonego poniżej wybiegu dla koni. Jamie szybko wciągnął koszulę przez głowę. - Przy mnie nie musisz być taki skromny, MacKenzie - powiedziała Geneva Dunsany ostrym, lekko zasapanym głosem. Ściągnęła wodze klaczy i zaczęła iść stępa obok maszyny. Miała na sobie elegancki strój, a przy szyi broszkę z kwarcu. Policzki zarumieniły jej się mocno, chociaż nie było aż tak gorąco. - Co robisz? - zapytała po kilku minutach ciszy. - Rozrzucam gówno, panienko - odpowiedział precyzyjnie, nie patrząc na Geneve. Jechała w milczeniu jeszcze przez połowę pola, zanim znowu podjęła rozmowę. - Wiesz, że wydają mnie za mąż? Wiedział. Cała służba mówiła o tym od miesiąca. Lokaj Richards był akurat w bibliotece, gdy z Derwentwater przyjechał prawnik, żeby spisać kontrakt ślubny. Lady Geneve poinformowano o całym przedsięwzięciu dopiero dwa dni temu. Według pokojówki Betty panienka nie przyjęła tej wiadomości najlepiej. Fraser tylko chrząknął. - Za Ellesmere’a - wyjaśniła. Policzki jeszcze bardziej jej się zaogniły, a usta zacisnęły. - Życzę dużo szczęścia. - Jamie ściągnął krótko wodze, kiedy dotarli do końca pola, zanim Bess zdążyła się zatrzymać. Nie miał ochoty ciągnąć dalej rozmowy z przewrotną lady Geneva. - Szczęście! - krzyknęła. Jej wielkie szare oczy błysnęły groźnie. Klepnęła się dłonią po udzie. - Szczęście! Poślubić mężczyznę tak starego, że mógłby być moim dziadkiem? Jamie powstrzymał się od głośnego wyrażenia swoich podejrzeń, że szansę na szczęście hrabiego Ellesmere’a były jeszcze bardziej ograniczone niż jej własne. - Proszę mi wybaczyć, panienko - szepnął tylko i obszedł dziewczynę od tyłu, żeby odwiązać roztrząsacz. Zeskoczyła z konia i poszła za Jamiem. - To plugawa transakcja! Mój ojciec mnie po prostu sprzedaje. Ani trochę się o mnie nie troszczy, inaczej nigdy by mi nie narzucił takiej partii! Nie uważasz, że jestem potwornie wykorzystywana? Wręcz przeciwnie. Jamie sądził, że lord Dunsany, najbardziej oddany ojciec, jakiego znał, najprawdopodobniej znalazł najlepszą możliwą partię dla swojej zepsutej starszej córki. Hrabia Ellesmere był starym człowiekiem. Istniała duża szansa, że w ciągu kilku lat Geneva zostanie niezmiernie bogatą młodą wdową i w dodatku hrabiną. Z drugiej jednak strony takie plany mogły nie znaczyć wiele dla upartej pannicy. Zawziętej, zepsutej, siedemnastoletniej suki, poprawił się w myślach, widząc rozdrażnienie Genevy. - Jestem pewien, że ojciec panienki zawsze działa w jej najlepszym interesie - odparł sztywno. Czy ta mała diablica nie pójdzie sobie w końcu, dodał w duchu. Nie poszła. Zrobiła kokieteryjną minę i stanęła tuż przy Jamiem. Przeszkadzała mu w otwarciu luka ładownego roztrząsacza. - Ale ślub z takim wysuszonym, starym dziadem? - krzyknęła za nim. - Co za nieczułość oddawać mnie tej wstrętnej kreaturze. - Wspięła się na palce i spojrzała prosto na Jamiego. - Ile masz lat, MacKenzie? Serce zamarło mu na moment. - Jestem od panienki dużo starszy - odparł zdecydowanie. - Przepraszam... - Wyminął Geneve tak, aby tylko jej nie dotknąć, i podszedł do wozu z obornikiem. Słusznie podejrzewał, że teraz dziewczyna za nim nie pójdzie. - Ale nie jesteś jeszcze zasuszonym staruszkiem? - Stała na wprost Jamiego. Osłoniła sobie oczy dłonią, jakby patrzyła w słońce. Zerwał się lekki wiatr. Kosmyki kasztanowych włosów unosiły się wokół jej twarzy. - Byłeś kiedyś żonaty, MacKenzie? Zgrzytnął zębami. Naszła go pokusa, aby wysypać na tę kasztanową główkę całą furę gnoju. Powstrzymał się jednak i wbił łopatę w stertę obornika. - Tak - odparł nieprzyjemnym tonem. Lady Geneva nie przejmowała się uczuciami innych. - Dobrze - powiedziała zadowolona. - W takim razie wiesz, co robić. - Co robić? - Przestał kopać. Stał nieruchomo ze stopą opartą na łopacie. - W łóżku - wyjaśniła spokojnie. - Chcę, żebyś mnie posiadł. Był zaszokowany. Wyobraził sobie elegancką lady Geneve, ze spódnicami zarzuconymi na twarz, rozwaloną na kupie gnoju. Upuścił łopatę. - Tutaj? - Zaśmiał się. - Nie, pacanie - powiedziała zniecierpliwiona. - W łóżku. W mojej sypialni. - Postradałaś rozum - odparł chłodno. Czuł, że szok powoli ustępuje. - To znaczy, pomyślałbym, że postradałaś, gdybyś w ogóle go kiedyś miała. Twarz jej spurpurowiała, oczy zmrużyły się ze złości. - Jak śmiesz tak do mnie mówić? Jamie odpowiedział gwałtownie: - Żeby taka dziewczynka, co się ledwie od cycka oderwała, składała nieprzyzwoite propozycje dwa razy starszemu mężczyźnie? I to stajennemu jej własnego ojca? - dodał. Przypominał również sobie, że ta okropna dziewczyna była córką lorda, a on, Jamie, był tylko stajennym. - Proszę panienkę o wybaczenie - powiedział w końcu. Z dużym wysiłkiem hamował wściekłość. - Słońce praży dzisiaj bardzo mocno i na pewno trochę otumaniło umysł panienki. Myślę, że lepiej natychmiast wrócić do domu i poprosić pokojówkę o zrobienie zimnego okładu. Lady Geneva tupnęła eleganckim bucikiem. - Mój umysł w najmniejszym stopniu nie jest otumaniony! Zadarła brodę i bezczelnie wpatrywała się w Jamiego. Podbródek miała mały i szpiczasty. Podobne zęby. Wyraz skrajnej determinacji na twarzy nadawał jej wygląd prawdziwej magiery. - Posłuchaj - powiedziała. - Nie jestem w stanie zapobiec temu wstrętnemu małżeństwu. Ale byłabym... - przerwała na chwilę - byłabym szalona, gdybym pozwoliła, aby moje dziewictwo zostało oddane takiemu ohydnemu, zdeprawowanemu potworowi jak Ellesmere! - Dokończyła zdecydowanym tonem. Jamie potarł ręką usta. Wbrew sobie poczuł do Genevy pewną sympatię. Jednak on byłby jeszcze bardziej szalony, gdyby pozwolił tej małej maniaczce wciągnąć się w jej problemy. - Bardzo dziękuję panience za zaszczyt - odezwał się w końcu z dużą dozą ironii - ale naprawdę nie mogę... - Właśnie, że możesz. Tak powiedziała Betty. - Dziewczyna otwarcie popatrzyła na rozporek Szkota. Jamiego zamurowało. Przez chwilę wydawał z siebie tylko niezrozumiałe prychnięcia. W końcu wziął głęboki oddech i przemówił z największą stanowczością, na jaką go było stać: - Betty nie ma żadnych podstaw, żeby się wypowiadać o moich możliwościach. Nie przyłożę do tego ręki! Geneva parsknęła śmiechem. - Więc nie poszedłeś z nią do łóżka? Mówiła, że tego nie zrobiłeś, ale myślałam, iż próbuje tylko uniknąć lania. To dobrze. Chyba nie mogłabym dzielić mężczyzny z moją pokojówką. Westchnął ciężko. Uduszenie lub uderzenie dziewczyny w głowę łopatą niestety nie wchodziło w rachubę. Ognisty temperament Jamiego powoli się uciszał. Mogła się zachowywać skandalicznie, ale przecież nie była w stanie go zmusić, by poszedł z nią do łóżka. - Do widzenia, panienko - powiedział tak grzecznie, jak tylko potrafił. Odwrócił się do Genevy plecami i zaczął nakładać obornik na roztrząsacz. - Jeśli tego nie zrobisz, powiem ojcu, że się do mnie zalecałeś - odparła słodko. - Wychłoszcze cię tak, aż zsiniejesz. To dla mnie nie pierwszyzna, pomyślał Jamie i mimowolnie wzruszył ramionami. Geneva nawet się nie domyślała, co Szkot przeszedł. Odkąd przybył do posiadłości, ze wszystkich sił starał się nie zdejmować koszuli w czyjejkolwiek obecności. Delikatnie obrócił głowę i zmierzył pannę spojrzeniem. W oczach lśnił jej blask triumfu. - Lord Dunsany może nie zna mnie zbyt dobrze - powiedział. - Ale za to panienkę zna od urodzenia. Niech mu panienka mówi, co chce. I niech panienkę szlag trafi! Napuszyła się jak kogut, aż jej twarz stała się purpurowa ze złości. - A więc tak? - krzyknęła. - Dobrze, spójrz więc na to i niech ciebie szlag trafi! - Z kieszeni pod żakietem wyciągnęła gruby list, którym zaczęła machać Jamiemu przed nosem. Fraser natychmiast rozpoznał zdecydowany charakter pisma siostry. - Proszę mi to oddać! - Błyskawicznie zeskoczył z wozu, ale Geneva okazała się szybsza. Siedziała w siodle, zanim zdążył ją złapać. W jednej dłoni trzymała lejce, w drugiej list. - Chcesz to, prawda? - Oddawaj! - Czuł taką wściekłość, że teraz naprawdę mógł zrobić dziewczynie krzywdę. Niestety, kobyła Genevy wyczuła jego napięcie i szybko się cofnęła. Parskając, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. - Ani mi się śni. - Rzuciła mu kokieteryjne spojrzenie. Rumieniec złości powoli znikał z jej twarzy. - Muszę przekazać ten list ojcu. Z pewnością powinien wiedzieć, że jego służba prowadzi tajną korespondencję. Czy Jenny to twoja ukochana? - Czytałaś ten list? Dziwka! - O jaki język. - Strofująco pomachała kartką. - Pomaganie rodzicom i zawiadamianie ich o występkach służby to mój obowiązek. Jestem posłuszną córką. Bez słowa protestu podporządkowuję się woli mamy i taty. Nawet jeśli chodzi o moje małżeństwo. - Pochyliła się nad łękiem. Na jej twarzy pojawił się kpiący uśmieszek i gniew. Jamie zrozumiał, że cała sytuacja sprawia złośliwej dziewczynie dużą przyjemność. - Mam nadzieję, że papa uzna tę lekturę za interesującą - powiedziała. - Szczególnie fragment dotyczący złota, które ma zostać wysłane do Lochiel we Francji. Wspomaganie wrogów Korony to zdrada. No, no. - Pokiwała głową i mlasnęła psotnie językiem. - Jaka niegodziwość. Jamie czuł, że zaraz pęknie z wściekłości. Czy ta dziewczyna w ogóle miała pojęcie, ile żyć ludzkich zależy od jej posunięcia? Jenny, Iana, ich sześciorga dzieci, wszystkich dzierżawców w Lallybroch z rodzinami - a może nawet życie posłańców, którzy przenosili wiadomości i pieniądze między Szkocją a Francją. Jamie kilkakrotnie głośno przełknął ślinę. - Dobrze - powiedział w końcu i uśmiechnął się całkiem naturalnie. Zdał sobie sprawę, jak bardzo młodziutka jest Geneva. Ale ukąszenie małej żmii może się okazać równie jadowite, jak dużej. - Świetnie. - Popatrzyła na niego z powagą. - Oddam ci list po fakcie i nigdy nikomu nie powiem, co się w nim znajdowało. Obiecuję. - Dziękuję. - Starał się zebrać wszystkie myśli, żeby ułożyć jakiś sensowny plan. Sensowny? Wejść do domu swojego pana i pozbawić jego córkę dziewictwa? Nigdy nie miał tak beznadziejnej perspektywy. - Dobrze - powtórzył. - Musimy być ostrożni. - Z przerażeniem uświadomił sobie, że dał się wciągnąć w spisek. - Nie martw się, mogę odesłać pokojówkę, a lokaj dużo pije i zawsze zasypia przed dziesiątą. - W porządku. - Miał wrażenie, że skręca się mu żołądek. - Powinnaś też wybrać bezpieczny dzień. - Bezpieczny dzień? - Nie zrozumiała. - W tygodniu po tym, jak skończy ci się okres - odparł bez ogródek. - Jest wtedy mniejsza szansa, że będziesz miała dziecko. - Och! - Zarumieniła się, ale spojrzała na Jamiego z zainteresowaniem. Przyglądali się sobie w milczeniu przez długą chwilę, nagle połączeni wspólną wizją przyszłości. - Dam ci znać - odparła w końcu. Zawróciła konia i pogalopowała przez pole tak, że spod kopyt klaczy bryzgały fontanny świeżego błota. Przeklinając cicho, ale potoczyście, skradał się pod rzędem modrzewi. Na szczęście księżyc nie świecił zbyt jasno. Jednym susem przemierzył parę metrów otwartego trawnika i wpadł po kolana w kwiaty na rabatce. Podniósł wzrok na ogromną ścianę domu. Dobrze, w oknie stała świeczka. Umówiony znak. Na wszelki wypadek jeszcze raz policzył okna. Boże, zmiłuj się, gdyby wybrał zły pokój. Boże, zmiłuj się też, jeśli jest to ten właściwy, pomyślał rozpaczliwie. Mocno chwycił szare pnącze, które porastało mur. Liście zaszeleściły, jakby zerwał się huragan. Łodygi, chociaż grube, zaskrzypiały i alarmująco wygięły się pod ciężarem potężnego Szkota. Jamiemu nie pozostawało nic innego, tylko wdrapać się jak najszybciej. Musiał też być przygotowany na konieczność natychmiastowego zniknięcia w ciemnościach, jeśli jedno z okien otworzyłoby się nagle. Do małego balkonu dotarł zdyszany, z łomoczącym sercem, zlany potem pomimo chłodu nocy. Znieruchomiał na moment, samotny pod bladymi, wiosennymi gwiazdami. Wykorzystał tę chwilę, by znów skląć w duchu Geneve Dunsany. Wreszcie otworzył drzwi. Czekała na przybysza. Dobrze słyszała jego wspinaczkę po bluszczu. Wstała się z krzesła i podeszła do Jamiego. Podbródek trzymała wysoko zadarty. Kasztanowe włosy luźno spadały jej na ramiona. Miała na sobie białą koszulę nocną ze zwiewnego materiału, związaną pod brodą jedwabną wstążką. Strój Genevy w niczym nie przypominał ubioru przeznaczonego do spania dla skromnej młodej panienki. Jamie ze zdumieniem uświadomił sobie, że założyła koszulę przygotowaną na noc poślubną. - A więc przyszedłeś. - Dosłyszał nutę triumfu w jej głosie, ale także lekkie drżenie. Czyżby trochę się go bała? - Nie miałem wyboru - odparł krótko i odwrócił się, by zamknąć drzwi balkonowe. - Chcesz odrobinę wina? - spytała z wymuszoną uprzejmością. Podeszła do stolika, na którym stała karafka z dwoma kieliszkami. W jaki sposób zdołała to zdobyć?, zastanawiał się Jamie. Nieważne, rzeczywiście miał ochotę się napić. Skinął głową i przyjął pełny kielich. Sącząc wino, przyglądał się dziewczynie ukradkiem. Koszula nocna w niewielkim stopniu skrywała ciało. Początkowy strach ogarniający Jamiego, że nie zdoła wykonać zadania, zniknął niepostrzeżenie. Geneva miała szczupłą budowę, wąskie biodra i małe piersi, ale nie ulegało wątpliwości, że była kobietą. Wypił wino i odstawił kieliszek. Nie ma na co czekać, pomyślał. - List - rzucił obcesowo. - Po - odparła i zacisnęła usta. - Teraz albo wychodzę. - Odwrócił się do okna. - Poczekaj! - Spojrzał na nią przez ramię ze zniecierpliwieniem i oburzeniem. - Nie ufasz mi? - zapytała. Starała się nadać swojemu głosowi ujmujący i pociągający ton. - Nie - przyznał bez ogródek. Popatrzyła na niego ze złością i wydęła dolną wargę, ale Jamie z kamienną miną wciąż stał odwrócony przodem do okna. Z koszyka z drobiazgami do haftowania spod robótek wyjęła list i rzuciła go na szafkę. Skwapliwie podniósł i rozwinął kartki, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście dostał właściwy list. Poczuł napływ furii i jednocześnie ulgę na widok złamanej pieczęci i znajomego, schludnego pisma Jenny. - No? - Zniecierpliwiony głos Genevy wyrwał go z lektury. - Odłóż to i chodź tutaj, Jamie. Jestem gotowa. - Siedziała na łóżku. Rękoma obejmowała kolana. Zesztywniał i obrzucił ją zimnym spojrzeniem. - Nie zwracaj się do mnie tym imieniem - warknął. Jeszcze wyżej uniosła szpiczasty podbródek i zmarszczyła wyskubane brwi. - Dlaczego? Twoja siostra tak do ciebie mówi. Zawahał się przez chwilę. Potem z rozmysłem odłożył list i schylił się, żeby rozwiązać sznurówki bryczesów. - Obsłużę cię należycie - zapewnił. - Przez wzgląd na mój honor jako mężczyzny i twój jako kobiety. Ale... - Podniósł głowę i utopił wzrok w jej oczach. - ... Fakt, że podłym podstępem ściągnęłaś mnie do swojego łóżka, nie daje ci jeszcze prawa mówić do mnie Jamie. - Stał przed nią beznamiętnie. W końcu ledwo dostrzegalnie skinęła głową i spuściła wzrok na kołdrę. Palcem rysowała wzór na poszwie. - W takim razie, jak mam cię nazywać? - zapytała cicho po chwili. - Nie mogę zwracać się do ciebie MacKenzie! Kąciki jego ust uniosły się lekko, kiedy tak patrzył na Geneve. Wyglądała jak mała dziewczynka - skulona w sobie, z rękoma splecionymi wokół kolan i z pochyloną głową. Westchnął. - Mów do mnie Aleks. To także jest moje imię. Skinęła głową bez słowa. Włosy opadły jej na twarz. Jamie mógł jednak dostrzec krótki błysk szarych oczu, gdy dziewczyna zerknęła na niego spod kasztanowej zasłony. - W porządku - burknął. - Możesz na mnie patrzeć. - Zdjął bryczesy razem ze skarpetkami. Starannie przewiesił spodnie przez poręcz krzesła. Zaczął rozwiązywać koszulę. Cały czas czuł na sobie spojrzenie panny, wciąż nieśmiałe, jednak już bezpośrednie. Podświadomie, tuż przed zdjęciem koszuli odwrócił się twarzą do Genevy, aby oszczędzić jej widoku swoich pleców. - Och! - wydała cichy okrzyk. Jamie przestał się rozbierać. - Coś nie tak? - zapytał. - Nie, nic... To znaczy... chodzi o to, że się nie spodziewałam... - Włosy znów zakryły jej twarz. Jamie zdążył jednak zobaczyć zdradziecki rumieniec na bladych policzkach. - Nigdy nie widziałaś nagiego mężczyzny? Kasztanowa głowa wykonała kilka ruchów w przód i w tył. - Widziałam - powiedziała niepewnie dziewczyna. - Tylko... to... nie było... - No, z reguły nie jest - odparł rzeczowo i usiadł obok Genevy na łóżku. - Chyba że ktoś chce się kochać. - Rozumiem - powiedziała bez większego przekonania. Jamie spróbował się uśmiechnąć, żeby dodać dziewczynie trochę otuchy. - Nie bój się. Już większy nie będzie. I nic się nie stanie, jeśli go dotkniesz. - W każdym razie miał taką nadzieję. Siedzenie tuż obok na wpół nagiej dziewczyny mocno osłabiało jego umiejętność samokontroli. Zdradzieckie, wygłodzone ciało w ogóle się nie przejmowało tym, że siedemnastoletnia panna jest samolubną szantażystką. Geneva odrzuciła jednak propozycję. Przesunęła się trochę w stronę ściany, ale nie spuszczała ze Szkota wzroku. Jamie podrapał się po brodzie, pełen wątpliwości. - Wiesz, jak to się robi? Spojrzenie młodziutkiej arystokratki pozostało czyste i szczere, mimo że policzki zapłoniły się. - No, myślę, że tak jak konie. Skinął głową. Poczuł ból na wspomnienie, że we własną noc poślubną też się spodziewał, iż będzie podobnie jak u koni. - Coś w tym stylu - powiedział i odchrząknął. - Ale wolniej i delikatniej - dodał na widok lękliwego wyrazu twarzy pannicy. - Och, to dobrze. Niania i pokojówki opowiadały różne historie o... mężczyznach, o wychodzeniu za mąż... i to wszystko... brzmiało raczej przerażająco. - Ciężko przełknęła ślinę. - Cz-czy bardzo będzie bolało? - Podniosła gwałtownie głowę i spojrzała Jamiemu prosto w oczy. - Jeśli tak... trudno - dokończyła odważnie. - Wolałabym jednak wiedzieć, czego mam się spodziewać. - Nieoczekiwanie znów poczuł do niej odrobinę sympatii. Geneva była zepsuta, samolubna i lekkomyślna, ale miała charakter. A Jamie bardzo cenił odwagę. - Myślę, że nie - powiedział. - Jeśli poświęcę trochę czasu, żeby cię przygotować... Jeśli będzie mógł poświęcić trochę czasu, poprawił się w myślach. - Sądzę, że wszystko pójdzie dobrze, i nie zaboli bardziej niż uszczypnięcie. - Uszczypnął ją w ramię. Podskoczyła i potarła lekko zaczerwienioną skórę, ale uśmiechnęła się. - To mogę znieść. - Boli tylko za pierwszym razem - zapewnił. Skinęła głową. Po chwili wahania przysunęła się do Jamiego i wyciągnęła nieśmiało palec. - Mogę cię dotknąć? Roześmiał się, ale szybko zdławił głos. - Sądzę, że będziesz musiała, moja pani, jeśli mam zrobić to, o co mnie prosiłaś. Przesunęła dłonią po jego ramieniu tak delikatnie, że poczuł łaskotki. Dostał gęsiej skórki. Geneva stopniowo nabierała pewności siebie. Objęła palcami przedramię Jamiego. - Jesteś całkiem... duży. Uśmiechnął się, ale pozostał w bezruchu. Pozwalał, żeby dziewczyna poznawała jego ciało tak długo, jak miała na to ochotę. Pogłaskała go po udzie i biodrze. Poczuł, że napinają mu się mięśnie brzucha. Smukłe palce zbliżyły się do blizny po długiej szarpanej ranie, która biegła przez całą długość lewego uda. Geneva cofnęła rękę. - Nie bój się - uspokoił pannę. - Już mnie nie boli. - Powoli przesunęła palcami wzdłuż blizny. Ciekawskie dłonie, coraz bardziej śmiałe, ześlizgnęły się po szerokich ramionach, po plecach i... zamarły w przerażeniu. Zamknął oczy. Czekał. Dziewczyna w milczeniu przeszła na tył łóżka. Nagle westchnęła cicho i zaczęła łagodnie pieścić zmaltretowane plecy. - Nie bałeś się, gdy powiedziałam, że każę cię wychłostać? - Jej głos brzmiał dziwnie ochryple. Milczał. Oczy wciąż miał przymknięte. - Teraz już się nie boję - odparł po chwili. W rzeczywistości właśnie zaczynał się obawiać, czy długo jeszcze zdoła utrzymać ręce z dala od Genevy i czy będzie potrafił potraktować ją z należytą delikatnością. Czuł kłujący ból pod powiekami i pulsującą w skroniach krew. Dziewczyna zeszła z łóżka i stanęła przed Jamiem. Potężny Szkot zerwał się na równe nogi i obrzucił ją takim spojrzeniem, że cofnęła się o krok. Wyciągnął ręce i położył jej na ramionach. - Czy teraz ja mogę dotknąć ciebie, moja pani? - Słowa były kpiące, ale dotyk nie. Dziewczynie zabrakło tchu, więc tylko skinęła głową. Objął Geneve. Przytulił ją do piersi i pozostał w bezruchu, dopóki oddech panny się nie uspokoił. Nigdy w życiu nie wziął w ramiona kobiety, do której nic nie czuł. Jednak tym razem nie było mowy o miłości, nie mogło być, dla dobra młodziutkiej arystokratki. Jamiem targały różne emocje: czułość, litość, wściekłość oraz strach. Ale przede wszystkim czuł niesamowitą żądzę, która kleszczami wbiła się w jego krocze. Wstydził się swojej własnej męskości, mimo że musiał uznać jej siłę. Ze wstrętem do samego siebie ujął w dłonie twarz pięknej nastolatki. Pocałował Geneve delikatnie i krótko. Potem trochę dłużej. Zadrżała, kiedy rozwiązał jej koszulę i zsunął zwiewny materiał na ziemię. Wziął dziewczynę na ręce i położył na łóżku. Sam ułożył się obok kochanki. Jedną rękę wsunął jej pod plecy, drugą pieścił piersi. Przykrywał je dłonią tak, aby mogła na równi z nim poczuć ich ciężar i ciepło. - Powinno się oddawać hołd twojemu ciału - powiedział łagodnie, kreśląc niewielkie kręgi wokół sutków. - Jesteś piękna i masz do tego prawo. Początkowo oddychała krótko i łapczywie, ale po chwili się rozluźniła. Wszelkie ruchy Jamie wykonywał możliwie wolno. Delikatnie głaskał i całował każdy fragment cudownego ciała. Nie lubił tej dziewczyny, nie chciał się tutaj znaleźć, nie chciał tego robić, ale... upłynęły już trzy lata, odkąd ostatni raz dotykał kobietę. Próbował oszacować, kiedy Geneva stanie się już gotowa. Ale jak, do diabła, mógł to zgadnąć? Była zarumieniona i zadyszana, ale po prostu leżała jak porcelanowy przedmiot wystawiony na pokaz. Przeklęta dziewczyna. Niech jakoś da mu znać! Drżącą ręką podrapał się po głowie. Usiłował zdławić w sobie mieszane uczucia, które narastały w nim z każdym uderzeniem serca. Czuł złość, przerażenie i niesamowite pobudzenie, ale to wszystko tylko utrudniało mu zadanie. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech, żeby znów działać spokojnie i delikatnie. Ależ oczywiście! Nie mogła mu okazać swojej gotowości. Nigdy wcześniej nie dotknęła przecież mężczyzny. Składając Jamiemu nienormalną propozycję, obdarzyła go cholernym, nieusprawiedliwionym zaufaniem, że sam dobrze pokieruje całą sprawą! Delikatnie wsunął dziewczynie dłoń między uda. Nie rozchyliła ich dla niego, ale też nie stawiała oporu. Jej krocze było lekko wilgotne. Może należało to zrobić właśnie teraz? - Dobrze - szepnął. - Bądź spokojna, mo chridhe. - Powtarzał cicho słowa, które miał nadzieję, brzmiały uspokajająco. Uniósł się i kolanem rozłożył nogi dziewczyny. Geneva drgnęła pod ciężarem i gorącem jego ciała, pod dotknięciem naprężonego członka. Lekko przytrzymał ją za włosy. Nie przestawał szeptać miękko po gaelicku. Pomyślał, że to dobrze, że mówi po gaelicku. Przynajmniej nie musi zwracać uwagi na słowa. Klatką piersiową przycisnął małe, jędrne piersi. - Mo nighean - mruczał. - Zaczekaj - przerwała mu Geneva. - Myślę, że może... Wysiłek, który włożył, by utrzymać kontrolę nad sobą, przyprawił go o zawrót głowy. Udało mu się jednak wejść w dziewczynę powoli, tylko na dwa centymetry. - Och! - krzyknęła i wytrzeszczyła oczy. - Uch - jęknął i pchnął trochę mocniej. - Przestań! Jest za duży! Wyjmij go! - Przerażona Geneva miotała się pod ciężarem Jamiego. Jędrne piersi przygniecione potężnym ciałem ocierały się o skórę Szkota tak gwałtownie, że jego sutki stwardniały od gwałtownego doznania. Szamotanina Genevy siłą dokonała tego, co usiłował zrobić delikatnie. Na wpół oszołomiony, walczył, żeby utrzymać przestraszoną kochankę pod sobą. Intensywnie myślał, co mogłoby uspokoić dziewczynę. - Ale... - zaczął. - Przestań! - Ja... - Wyjmij to! - wrzeszczała. Zamknął jej usta dłonią. - Nie - powiedział zdecydowanie i pchnął ponownie. Przyduszony krzyk przebił się przez jego palce. Oczy Genevy były szeroko otwarte, ale suche. Do środka za pensa, do środka za funta, przez głowę przeleciało mu absurdalne powiedzonko. Czuł narastającą panikę. Wiedział, że musi się śpieszyć. Bezlitośnie przejął kontrolę nad ciałem panny i poruszał się w rytmie dzikiej rozkoszy. Jeszcze zaledwie kilka pchnięć i zalała go fala rozkoszy. Spłynęła wzdłuż kręgosłupa i wybuchła jak lawa wulkanu i pozbawiła go ostatnich strzępów samokontroli. Chwilę później wrócił do siebie. Leżał na boku, w uszach słyszał głośne i wolne uderzenia pulsującej krwi. Uniósł jedną powiekę. W świetle lampy ujrzał blask zaróżowionego ciała. Powinien sprawdzić, czy bardzo zranił dziewczynę, ale, Boże, jeszcze nie teraz. Zamknął oko i spokojnie oddychał. - O czym... myślisz? - zapytała z wahaniem, lekko drżącym głosem, ale bez histerii. - Zastanawiam się, dlaczego, do diabła, mężczyźni lubią sypiać z dziewicami - odparł szczerze. Po dłuższej ciszy usłyszał, jak Geneva wzięła głęboki wdech. - Przepraszam - szepnęła cicho, rozdygotanym głosem. - Nie spodziewałam się, że to będzie tak bardzo cię bolało. Otworzył szeroko oczy zaskoczony i uniósł się na łokciu. Wpatrywała się w niego jak przerażona sarna. Miała bladą twarz. Nerwowo oblizywała suche wargi. - Mnie? - zapytał z nieopisanym zdumieniem. - Mnie to nie bolało. - Ale... - Zmarszczyła brwi. Powoli przesunęła wzrok w dół, wzdłuż jego ciała. - Myślałam, że musi. Miałeś taki straszny wyraz twarzy, jakbyś bardzo cierpiał, i... jęczałeś, jak... - No, tak - przerwał gwałtownie, zanim zdążyła wygłosić kolejną niepochlebną uwagę na temat jego zachowania. - Bo właśnie... w ten sposób zachowują się mężczyźni, gdy... to robią - dokończył nieprzekonywająco. - Wszyscy? - spytała Geneva. Szok ustąpił miejsca ciekawości. - No, tak - odparł krótko. Usiadł i odgarnął włosy z czoła. - Mężczyźni to wstrętne, obrzydliwe bestie. Jest zupełnie tak, jak opowiadała ci niania. Bardzo cię zraniłem? - Nie sądzę - odparła z wahaniem i spróbowała poruszyć nogami. - Bolało tylko przez moment, ale teraz nie jest już tak źle. Odetchnął z ulgą. Geneva krwawiła, ale plama na prześcieradle była niewielka. Dziewczyna instynktownie sięgnęła między uda i wykrzywiła twarz z odrazy. - Och! Jakie to wstrętne i lepkie! Rumieniec wystąpił jej na policzki z wściekłości i zażenowania. - Proszę. - Podał ręcznik z szafki, ale Geneva nawet nie wyciągnęła ręki. Rozchyliła nogi i wygięła się do tyłu. Wyraźnie oczekiwała, że Jamie sam zajmie się wszystkim. Miał niesamowitą ochotę wepchnąć jej ręcznik do gardła, ale powstrzymał go rzut oka na szafkę, gdzie leżał list. Jamie musiał do końca wywiązać się z umowy. Z ponurą miną zmoczył ręcznik i zaczął wycierać rozdziewiczoną pannę. Zaufanie, jakie mu okazywała, dziwnie go poruszyło. Wykonywał zleconą mu czynność bardzo delikatnie, a nawet na koniec pocałował dziewczynę w gładkie podbrzusze. - Gotowe. - Dziękuję. - Kusząco poruszyła biodrami i wyciągnęła do Jamiego dłoń. Nie poruszył się. Pozwolił szczupłym palcom wędrować po swojej piersi i bawić się zagłębieniem pępka. Łagodny dotyk zszedł jeszcze niżej. - Powiedziałeś, że... następnym razem będzie lepiej - wyszeptała. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Do świtu pozostało jeszcze dużo czasu. - Tak sądzę - odparł i znów położył się obok Genevy. - Ja...Aleks? Czuł się jak pijany. Nawiązanie rozmowy wymagało dużego wysiłku. - Tak, panienko? Objęła Jamiego za szyję i położyła głowę na jego ramieniu. Oddech Genevy ogrzewał mu pierś. - Kocham cię, Aleks. Zaspany z trudem odsunął dziewczynę od siebie, złapał ją za ramiona i popatrzył prosto w szare oczy, łagodne jak u łani. - Nie - powiedział czule, potrząsając głową. - Nie możesz dostać więcej niż tę jedną noc. Nie możesz mnie nazywać pierwszym imieniem. I trzecia zasada: nie możesz mnie kochać. Szare oczy lekko zwilgotniały. - A jeśli nic nie mogę na to poradzić? - To, co czujesz, to nie miłość. - Miał nadzieję, że się nie myli, dla swojego i dla jej dobra. - To uczucie, które obudziłem w twoim ciele. Silne i dobre, ale nierównoznaczne z miłością. - A co za różnica? Silnie potarł dłońmi policzki. Mogłaby zostać filozofem, pomyślał z przekąsem. Zrobił głęboki wdech i powiedział. - Kochać można tylko jedną osobę. To, co nas połączyło w nocy, możesz przeżyć z każdym mężczyzną, nie ma w tym nic szczególnego. Jamie stanowczo odsunął od siebie myśl o Claire i znużony znów pochylił się nad Geneva. Ciężko wylądował na rabatce kwiatowej. Wcale się nie przejmował, że podeptał parę małych i słabych roślinek. Miał dreszcze. Ostatnia godzina przed świtem była nie tylko najciemniejsza, ale też najchłodniejsza. Ciało gwałtownie protestowało przeciwko opuszczeniu ciepłego, przytulnego gniazdka i zapuszczaniu się w zimną ciemność. Przed lodowatym powietrzem Jamiego chroniły tylko bryczesy i cienka koszula. Przypomniał mu się rozgrzany, zaróżowiony policzek, który ucałował na pożegnanie. Pamięć powabnych kształtów na nowo go rozgrzewała, gdy po omacku szukał górnej krawędzi zimnego kamiennego muru, który oddzielał dziedziniec od podwórza stajni. Był tak wyczerpany, że z wielkim trudem wdrapał się na ogrodzenie. Wolał jednak nie ryzykować. Skrzypienie otwieranych wrót mogłoby obudzić Hughesa, starszego stajennego. Na oślep przebył drogę przez wewnętrzne podwórze, zastawione wozami pełnymi kufrów. Wszystko było już przygotowane na wyjazd Genevy. Tuż po ślubie, w przyszły czwartek, panienka miała wyjechać do domu swojego męża. W końcu Jamie otworzył drzwi stajni. Wspiął się po drabinie na posłanie, położył na lodowatej słomie i zawinął w koc, z uczuciem pustki. 15 Nieszczęśliwy wypadek Helwater, styczeń - 1758 Kiedy wieści dotarły do Helwater, panowała właśnie stosowna do ich treści pogoda - było ciemno i burzowo. Popołudniowe ćwiczenia zostały odwołane z powodu rzęsistej ulewy. Konie zostały w przytulnych boksach. W stajni rozlegało się swojskie, spokojne chrupanie i sapanie. Jamie Fraser wylegiwał się na poddaszu, z książką wypożyczoną od rządcy majątku, pana Grievesa. Lektura wciągnęła Jamiego, chociaż miał trudności z czytaniem przy słabym świetle docierającym przez szpary w dachu. Moje usta przywoływały go, podniecały i zachęcały. Utkwiłam spojrzenie na tej części jego szaty, która zakrywała główny obiekt rozkoszy. Zobaczyłam tam wybrzuszenie i poruszenie. Za daleko zaszłam, żebym mogła jeszcze temu zapobiec. Naprawdę nie byłam w stanie się opanować ani dłużej czekać, aż powoli przełamie swoje dziewicze zawstydzenie. Moja dłoń zakradła się między jego uda. Poczułam twardy członek, opięty bryczesami. Moje palce nie potrafiły odnaleźć jego końca. - Co? - wymruczał krytycznie Jamie. Uniósł brwi i poprawił się na sianie. Oczywiście, wiedział wcześniej, że podobne książki istnieją, ale jak dotąd żadnej tego typu nie miał w ręku. Wymagały one innego rodzaju umysłowego zaangażowania niż dzieła panów Defoe czy Fieldinga, jednak Jamie nie był przeciwny temu urozmaiceniu. Przeraził mnie kolosalny rozmiar członka. Mimo to nie zdołałabym pozbawić się przyjemności poczucia w sobie takiej długiej, szerokiej żywej kości słoniowej. Był doskonale ukształtowany, dumnie sztywny w napiętej do granic wytrzymałości skórze. Jej gładkość i aksamitna delikatność mogły spokojnie współzawodniczyć z najbardziej subtelnym organem kobiecym, a doskonała biel odbijała się od tła czarnych loków na podbrzuszu. Miał szeroką, posiniałą główkę i niebieskie serpentyny żył. Wszystko razem tworzyło wręcz niewyobrażalną, uderzającą kompozycję kształtów i kolorów. Jednym słowem, unosił się przede mną obiekt przerażenia i zachwytu! Jamie spojrzał na swoje krocze. Prychnął kpiąco, ale przewrócił kartkę. W ogóle nie zwracał uwagi na odgłosy burzy dochodzące z dworu. Był tak zaabsorbowany, że w pierwszej chwili nie dosłyszał nawet wołania z dołu, zagłuszonego silnym wiatrem i bębnieniem deszczu o dach. - MacKenzie! - Powtarzające się tubalne krzyki w końcu dotarły do jego świadomości. Zerwał się gwałtownie na nogi, szybko wygładził ubranie i podszedł do drabiny. - No? - Wychylił głowę ponad krawędzią poddasza. Hughes właśnie otwierał usta, żeby znów wrzasnąć, ale na widok Jamiego zamknął buzię. - A, tu jesteś - mruknął po chwili. Kiwnął zdeformowaną ręką i skrzywił się mocno. Cierpiał na reumatyzm, który szczególnie dokuczał mu w deszczową pogodą. Przed burzą starszy stajenny chronił się w małym pokoju obok warsztatu. W swojej kryjówce miał łóżko i dzbanek czystego spirytusu. Zapach czystego alkoholu docierał aż na poddasze, wzmógł się jeszcze bardziej, gdy Jamie zszedł po drabinie. - Pomóż przygotować powóz dla lorda Dunsany’ego i panienki Isobel do Ellesmere - rozkazał Hughes, gdy tylko Jamie stanął na ziemi. Leciwy mężczyzna trząsł się ze zdenerwowania i co chwilę czkał. - Teraz? Oszalałeś czy tylko jesteś pijany? - Jamie spojrzał w otwarte drzwi za plecami Hughesa. Deszcz tworzył nieprzeniknioną zasłonę. Nagle niebo przeciął promień błyskawicy. Białe światło ostro zarysowało linię wzgórz. Równie szybko wszystko zniknęło w ciemnościach. Jamie przez chwilę widział tylko jasne odblaski. Potrząsnął głową, żeby się ich pozbyć, i wtedy dostrzegł woźnicę. Jeffries szedł przez podwórze pod wiatr, z pochyloną głową, szczelnie owinięty płaszczem. A więc nie chodziło jedynie o pijackie fantazje Hughesa, pomyślał z niechęcią Jamie. - Jeffries potrzebuje pomocy przy koniach! - Hughes musiał podejść bliżej, żeby przekrzyczeć odgłosy burzy. Intensywny zapach alkoholu aż oszołomił Jamiego. - Ale dlaczego? Czy lord Dunsany naprawdę musi... a, niech to! Starszy stajenny patrzył półprzytomnie. Jamie zrezygnował z dalszego wypytywania. Minął Hughesa z odrazą i wspiął się po drabinie, pokonując dwa szczeble naraz. Sekundę zabrało mu założenie ciepłego płaszcza, drugą - wsunięcie książki pod siano; chłopcy stajenni nie mieli szacunku dla cudzej własności. Jamie zsunął się z powrotem po drabinie i wyszedł w huk burzy. To był piekielny dzień. Wiatr hulał po przełęczach, uderzał w przysadzisty powóz, grożąc za każdym razem jego wywróceniem. Jamie siedział na koźle, przytulony do Jeffriesa. Płaszcz słabo chronił przed szalejącym deszczem, ale jednak się przydawał, szczególnie wtedy, gdy trzeba było zsiadać, aby wypchnąć koła z błota. Jamie prawie nie dostrzegał niedogodności podróży, zajęty rozważaniami nad tym, co mogło stanowić jej powód. Niewiele istniało spraw tak ważnych, żeby zmusiły starego lorda Dunsany’ego do wyjazdu w taką pogodę. Z Ellesmere musiała dotrzeć jakaś nowina dotycząca lady Genevy lub dziecka. Jamie słyszał plotkę, że lady Geneva ma urodzić w styczniu. Szybko policzył miesiące wstecz, przeklął Geneve Dunsany, a potem pospiesznie odmówił modlitwę za bezpieczne rozwiązanie. Od tamtego czasu robił wszystko, aby o tym nie myśleć. Spał z Geneva na trzy dni przed ślubem, nie mógł więc być pewny. Tydzień temu lady Dunsany pojechała do Ellesmere. Codziennie przysyłała do domu służących, aby przywieźli setki niezbędnych rzeczy, których zapomniała ze sobą zabrać. Po przyjeździe do Helwater każdy z posłańców donosił, że jeszcze nie ma żadnych wiadomości. Teraz były, i to bardzo złe. Gdy Jamie po kolejnej walce z błotem przechodził obok drzwi powozu, w otwartym okienku zobaczył twarz panienki Isobel. - O, MacKenzie! - zawołała dziewczyna. Wyglądała na przerażoną i zmartwioną. - Powiedz, proszę: daleko jeszcze? Podszedł bliżej i krzyknął Isobel prosto do ucha poprzez huk wichury i szum potoków płynących po obu stronach drogi. - Jeffries mówi, że zostało z sześć kilometrów, panienko. To jakieś dwie godziny jazdy. - Jeśli ten przeklęty powóz nie spadnie wraz ze swoimi nieszczęsnymi pasażerami z mostu Ashness do stawu Watendlath, dokończył w myśli. Isobel skinęła głową w podziękowaniu. Zanim zasunęła okno, Jamie zdążył jednak zauważyć, że jej policzki były wilgotne nie tylko od deszczu, ale i od łez. Poczuł ścisk niepokoju w dołku. Minęły prawie trzy godziny, zanim powóz w końcu wtoczył się na dziedziniec Ellesmere. Lord Dunsany wysiadł bez wahania, energicznie podał ramię swojej młodszej córce i pospieszył do domu. Przez następną godzinę Jamie i Jeffries wyprzęgli, oporządzali konie i składali wszystkie rzeczy w stajni. Zesztywniali z zimna, zmęczenia i głodu poszukali schronienia w kuchniach Ellesmere. - Biedacy, ale zmarzliście - wzruszyła się kucharka. - Usiądźcie tutaj, zaraz przygotuję wam coś gorącego do zjedzenia. - Pulchna kobieta już po kilku minutach postawiła przed nimi olbrzymią, dymiącą jajecznicę. Przyniosła też bochenek chleba i słoik dżemu. - Nieźle, całkiem nieźle - powiedział z uznaniem Jeffries na widok zastawionego stołu. Mrugnął porozumiewawczo do kucharki. - Byłoby jeszcze lepiej z kropelką czegoś do przepłukania gardła, nie? Wyglądasz na litościwą kobietę, która okaże miłosierdzie dwóm na wpół zamarzniętym nieborakom. Może sprawiła to irlandzka sztuka przekonywania, a może wygląd ociekających wodą i parujących ubrań, dość, że prośba poskutkowała. Na stole znalazła się butelka podpalanej brandy. Jeffries nalał sobie dużą szklanicę i wypił trunek bez wahania. - No, to jest to! Masz chłopcze. - Podał butelkę Jamiemu, a sam rozsiadł się wygodnie przed posiłkiem i zaczął plotkować ze służącymi. - No, więc co się tutaj dzieje? Dziecko już się urodziło? - Och, tak. Wczoraj w nocy! - odpowiedziała z entuzjazmem pokojówka. - Nikt nie spał, przyjechał doktor, chcieli czystych prześcieradeł i ręczników. W całym domu panowało straszne zamieszanie. No, ale tak już jest przy narodzinach dziecka. - No, dosyć - przerwała niezadowolonym głosem kucharka i zmarszczyła brwi. - Nie ma czasu na pogawędki. Rusz się, Mary Ann. I idź na górę do gabinetu. Sprawdź, czy Jego Lordowska Mość nie życzy sobie jeszcze czegoś. Jamie, który właśnie wycierał kawałkiem chleba resztki jajecznicy z talerza, zobaczył, jak wcale nie speszona upomnieniem pokojówka skwapliwie wstała i wykonała polecenie pulchnej kobiety. Pomyślał, że w gabinecie musiało się dziać coś bardzo interesującego. Po odprawieniu dziewczyny kucharka bez wahania pozwoliła sobie na kontynuowanie plotek. - To się zaczęło kilka miesięcy temu, kiedy lady Genevie zaczął rosnąć brzuch. Odkąd się pobrali, Jego Lordowska Mość był dla żonki słodszy od szarlotki. Spełniał każdą jej zachciankę. Przywoził od Lunnona wszystko, czego zapragnęła. Zabiegał, żeby nigdy nie zmarzła, żeby jadła to, na co miała ochotę. Był dla niej bardzo wspaniałomyślny. Ale kiedy się dowiedział, że lady Geneva jest w ciąży! - Kucharka zawiesiła głos i zrobiła złowieszczą minę. Jamie bardzo chciał się dowiedzieć czegoś o dziecku. Jakiej było płci? Jak się miewało? Wydawało się jednak, że nie ma sposobu, aby zmusić kobietę do szybszego opowiadania. Fraser przybrał więc jak najbardziej zainteresowany wyraz twarzy i pochylił się zachęcająco. - Co to były za wrzaski! Co za awantura! - opowiadała kucharka, wymachując obrazowo rękoma. - Biegali oboje po domu, krzyczeli na siebie, trzaskali drzwiami i wyzywali się słowami, których wstyd używać nawet w stajni. - Więc Jego Lordowska Mość nie cieszył się z dziecka? - wtrącił się Jamie. Jajecznica stanęła mu twardą kluchą w gardle. Łyknął trochę trunku, żeby ją przełknąć. Kucharka zmierzyła gościa ostrym wzrokiem, podobnym do spojrzenia ptaka. Ściągnęła brwi w udanym podziwie nad inteligencją słuchacza. - Myślisz, że powinien? Ale wcale nie! Daleko do tego - podkreśliła. - Dlaczego? - zapytał Jeffries, średnio zainteresowany. - No, bo... - kucharka ściszyła głos, przejęta grozą wobec takiego skandalu - dziecko nie jest jego! Jeffries wychylił drugą szklanicę i prychnął pogardliwie z rozbawienia. - Stary dziad z młódką? Wcale się nie dziwię. Ale skąd, do cholery, Jego Lordowska Mość miał pewność, że dzieciak nie jest jego? Mógł być jego, jak i kogokolwiek innego. Miał na to przecież wyłącznie słowo małżonki, nie? Wąskie usta kucharki rozciągnęły się w szerokim, złośliwym uśmieszku. - Nie mówię, że wiedział, czyje to dziecko. Ale było pewne, że nie jego, jasne? Jeffries odchylił się na krześle i wbił wzrok w kucharkę. - Co? Chcesz powiedzieć, że Jego Lordowska Mość jest impotentem? - Nalaną i pobrużdżoną wichrem twarz woźnicy rozjaśnił grymas uśmiechu. Jamie czuł, jak jajecznica rośnie mu w gardle, więc znów czym prędzej łyknął brandy. - No, nie jestem pewna. - Ściągnęła usta, ale szybko je otworzyła. - Chociaż pokojówka mówiła, że prześcieradła ze ślubnego łoża były zupełnie czyste. Jamie nie wytrzymał. Gwałtownie odstawił szklankę i zapytał: - Czy dziecko żyje? Kucharka i Jeffries spojrzeli na niego ze zdumieniem. Po chwili pulchna kobieta skinęła głową w odpowiedzi. - O, tak. To mały, zdrowy chłopak, jak słyszałam. Myślałam, że już wiecie. To jego matka nie żyje. Po tym suchym stwierdzeniu w kuchni zapadła grobowa cisza. Nawet Jeffries zamilkł na moment, otrzeźwiony widmem śmierci. Szybko jednak doszedł do siebie i pociągnął resztkę brandy. - Niech Bóg ma jej duszę w opiece - wymamrotał. Jamie czuł palenie w gardle. Nie wiedział, czy od brandy, czy od łez. Szok i smutek dławiły go tak, jakby wełniany kłębek utkwił mu w przełyku. - Kiedy? - wydusił z trudem. - Dziś rano. - Kucharka smutno pokiwała głową. - Tuż przed południem. Biedactwo. Wszyscy myśleli, że już się dobrze czuje po urodzeniu dziecka. Mary Ann mówiła, że pani siedziała z maluchem w ramionach i śmiała się. - Kobieta westchnęła ciężko w zamyśleniu. - Ale potem lady Geneva znowu zaczęła mocno krwawić. Zawołali doktora. Przyjechał najszybciej, jak mógł, ale... Przerwał jej trzask otwieranych drzwi. To była Mary Ann. Oczy miała szeroko otwarte, oddychała ciężko z wysiłku i przejęcia. - Wasz pan chce, żebyście przyszli! - wyrzuciła z siebie, patrząc to na Jamiego, to na woźnicę. - Obaj natychmiast! Och, i...- Zakrztusiła się. - Na litość boską, lord Dunsany kazał wam przynieść pistolety! Jeffries wymienił z Jamiem osłupiałe spojrzenie, potem wstał i poszedł w kierunku stajni. Jak większość woźniców miał pod kozłem schowaną parę naładowanych pistoletów na wszelki wypadek przeciwko rabusiom. Przyniesienie broni zajmie Jeffriesowi może trochę dłużej, jeśli będzie chciał sprawdzić, czy wilgoć im nie zaszkodziła, pomyślał Jamie. Zerwał się na nogi i złapał roztrzęsioną pokojówkę za ramię. - Pokaż mi gabinet - rozkazał. - Ale już! Jak tylko dotarł do szczytu schodów, usłyszał podniesione głosy. Bezceremonialnie przepchnął się przed Mary Ann, ale przystanął tuż przed drzwiami, niezdecydowany, czy wejść natychmiast, czy poczekać na Jeffriesa. - Jak śmiesz rzucać nieczułe, bezczelne oskarżenia! - krzyczał Dunsany, rozdygotanym z wściekłości i rozpaczy głosem. - Moja biedna owieczka jeszcze nie ostygła na łożu śmierci! Ty łajdaku! Tchórzu! Nie ścierpię, by dziecko zostało choć na jedną noc pod twoim dachem! - Ten mały bękart nigdzie stąd nie wyjedzie! - Głos Ellesmere’a brzmiał ochryple. Najwyraźniej Jego Lordowska Mość miał słabszą głowę do alkoholu. - Mimo że to bękart, jest moim dziedzicem i zostanie ze mną! Kupiłem go sobie. Matka była dziwką, ale przynajmniej dała mi chłopca. - Niech cię szlag! - Dunsany wszedł na tak wysokie tony, że jego głos zaczął przypominać pisk. - Kupiłeś? Jak-jak-jak w ogóle śmiesz sugerować... - Nie sugeruję! - Ellesmere wciąż mówił ochrypniętym, ale już bardziej opanowanym głosem. - Sprzedałeś mi córkę! I to w dodatku wybrakowany towar - dodał z sarkazmem. - Zapłaciłem trzydzieści tysięcy funtów za dziewicę z dobrego domu. Pierwszy warunek nie został spełniony i mam duże wątpliwości co do drugiego. - Zza drzwi dobiegł dźwięk rozlewanego napoju. Szkło brzdęknęło o drewniany blat stołu. - Wydaje mi się, że alkohol już całkiem przyćmił ci rozum - odpowiedział Dunsany drżącym głosem. Najwyraźniej usiłował zapanować nad emocjami. - Obrzydliwe oszczerstwa, które rzucasz na czystość mojej córki, mogę przypisać jedynie twojej oczywistej nietrzeźwości. Zabieram więc swojego wnuka i wyjeżdżam. - O, twojego wnuka, tak? - Zaszydził Ellesmere. - Wydajesz się cholernie przekonany o czystości córki. A ona mówiła... Przerwał z krzykiem zaskoczenia, któremu towarzyszył łomot. Jamie wpadł do pokoju. Ellesmere i Dunsany szarpali się ze sobą i tarzali po podłodze przed kominkiem. Nie zważali na płonący tuż obok ogień. Jamie szybko ocenił sytuację. W pewnym momencie wykorzystał przypadkowe rozdzielenie się przeciwników. Wdarł się między rozjuszonych mężczyzn i podniósł swojego pracodawcę. - Spokojnie, mój panie - wymamrotał Dunsanye’emu do ucha. Odciągnął go od ciężko sapiącego Ellesmere’a. - Proszę przestać! Niech pan się opanuje! - Dunsany wyrywał się bezmyślnie, żeby znów zaatakować przeciwnika. Ellesmere, choć rówieśnik Dunsany’ego, był potężniej zbudowany i najwyraźniej w lepszej kondycji mimo upicia. Hrabia wstał. Rzadkie włosy miał rozwichrzone, oczy nabiegłe krwią. Utkwił wściekły wzrok w Dunsanym i otarł obślinione usta wierzchem dłoni. Ramiona zwisały mu ciężko. - Śmieciu - powiedział lekkim tonem. - Podnieś... na mnie rękę, spróbuj! - Wciąż jeszcze z trudem łapał powietrze. Podszedł do sznura dzwonka. Jamie nie był wcale przekonany, czy lord Dunsany zdoła sam utrzymać się na nogach, ale nie miał czasu się tym martwić. Puścił swojego pracodawcę i pchnął wyciągniętą rękę Ellesmere’a. - Nie, mój panie - powiedział z możliwie największym szacunkiem. Mocno chwycił ociężałego hrabiego i poprowadził go z powrotem na środek pokoju. - Myślę, że byłoby... nierozsądnie mieszać w to... służbę. - Chrząknął i pchnął Ellesmere’a na krzesło. - Lepiej proszę zostać tutaj, mój panie. Jeffries z nabitymi pistoletami wszedł ostrożnie do pokoju. Przenosił spojrzenie z Ellesmere’a, który usiłował podnieść się z krzesła, na Dunsany’ego. Lord stał biały jak papier. Przezornie opierał się o krawędź stołu. Jeffries utkwił wzrok w Dunsanym. Czekał na rozkazy, ale nie widząc reakcji, instynktownie spojrzał na Szkota. Jamie poczuł się silnie zirytowany: dlaczego to on miał zapanować nad zamieszaniem? Tak czy inaczej, należało sprawić, żeby wszyscy mieszkańcy Helwater jak najszybciej opuścili posiadłość Ellesmere’a. Podszedł do Dunsany’ego i ujął go pod ramię. - Chodźmy już, mój panie - powiedział. Oderwał Dunsany’ego od stołu i poprowadził go do drzwi. Dokładnie w momencie, gdy mieli się wymknąć, ktoś stanął w przejściu. - Williamie? - Zaokrąglona twarz lady Dunsany, zaczerwieniona od łez, wyrażała oszołomienie na widok sceny w gabinecie. Kobieta trzymała w ramionach duże zawiniątko, przypominające naręcze bielizny niesionej do prania. Uniosła je i spojrzała pytająco. - Chciałeś, żebym przyniosła dziecko. Hrabia, nie zważając na wymierzone w niego pistolety, z rykiem zerwał się z fotela i odsunął osłupiałego Jeffriesa na bok. - On jest mój! - Brutalnie pchnął lady Dunsany i wyrwał jej zawiniątko z ramion. Przyciskając maleństwo do piersi, zbliżył się do okna. Patrzył na Dunsany’ego, sapiąc jak osaczone zwierzę. - Mój, słyszysz? Zawiniątko głośno zapiszczało, jakby chciało zaprotestować przeciwko temu oświadczeniu. Dunsany otrząsnął się z odrętwienia. Z twarzą wykrzywioną od furii ruszył w kierunku Ellesmere’a. - Oddaj mi go! - Idź do diabła, stary capie! - Z nieprawdopodobną zwinnością Ellesmere wymknął się Dunsany’owi i rzucił się za zasłonę. Jedną ręką otworzył okno, w drugiej trzymał płaczące niemowlę. - Opuśćcie mój dom! - wycharczał. Z każdym słowem coraz szerzej odchylał skrzydło okna. - Natychmiast! Bo, jeśli nie, to przysięgam, że wyrzucę tego małego bękarta! - Przesunął rękę z kwilącym zawiniątkiem nad parapet w kierunku ciemnej pustki dziedzińca wyłożonego kamieniami, pięć metrów niżej. W umyśle Jamiego nie pojawiła się żadna logiczna myśl. Olbrzymi Szkot nie poczuł nawet strachu przed możliwymi konsekwencjami swojego aktu. Zadziałał po prostu pod wpływem instynktu, który przeprowadził go już przez tyle bitew. Znieruchomiałemu Jeffiiesowi wyrwał jeden z pistoletów, błyskawicznie obrócił się na pięcie i w tym samym ułamku sekundy wystrzelił. Wszyscy zamilkli. Nawet niemowlę przestało płakać. Twarz Ellesmere’a pobladła, gęste brwi uniosły się pytająco. Hrabia zachwiał się. Jamie skoczył do przodu. Wyraźnie widział małą, okrągłą dziurkę w rozkopanych pieluszkach dziecka. Ślad po kuli. Stał jak wrośnięty na dywaniku przed kominkiem. Nie zwracał uwagi ani na ogień przypalający mu pięty, ani na ciało Ellesmere’a leżące u jego stóp, ani na przeciągłe, histeryczne krzyki lady Dunsany, przeszywające jak wołanie pawia. Tkwił w miejscu, z zaciśniętymi powiekami, trzęsąc się jak liść. Do piersi mocno przytulał ruchliwe i kwilące zawiniątko. Swojego syna. - Chcę porozmawiać z MacKenziem. Sam na sam. Lady Dunsany dziwnie wyglądała w stajni. Mała, otyła, nieskazitelna w swojej czerni, przypominała chińską ozdobę zabraną z wypieszczonego, bezpiecznego miejsca na kominku i przeniesioną w niebezpieczny świat brutalnych zwierząt i zarośniętych mężczyzn. Hughes, z miną kompletnego zaskoczenia, nerwowo przygładził sobie włosy, wycofał się na swoje legowisko za warsztatem. Lady Dunsany została sama z MacKenziem. Z bliska bladość twarzy, podkreślona lekko różowymi plamami wokół nozdrzy i ust, jeszcze bardziej wzmagała wrażenie kruchości tej istoty. Wyglądała jak malutki, dostojny królik ubrany w strój żałobny. Jamie czuł, że powinien ją poprosić, żeby sobie spoczęła. Ale gdzie? Na snopku siana albo na odwróconej do góry dnem beczce? - Dziś rano koroner wydał opinię - powiedziała. - Tak, moja pani. - Wszyscy już o tym wiedzieli. Pozostali stajenni trzymali się od Jamiego na dystans. Nie przez szacunek. Ze strachu przed kimś, kto cierpi na śmiertelną chorobę. Jeffries widział, co się zdarzyło w gabinecie w Ellesmere, a to oznaczało, że cała służba również znała tę historię. Ale nikt o tym głośno nie mówił. - Orzekł - ciągnęła dalej lady Dunsany - że Ellesmere zginął z powodu nieszczęśliwego wypadku. Według teorii koronera hrabia... oszalał - wzdrygnęła się lekko ze zdegustowania - z rozpaczy po śmierci mojej córki. - Głos jej zadrżał, ale nie załamał się. Krucha lady Dunsany lepiej zniosła tragedię niż jej mąż. Wśród służby krążyła plotka, że Jego Lordowska Mość nie podniósł się z łóżka od czasu powrotu z Ellesmere. - Tak, pani? - Jeffries został wezwany na świadka. MacKenzie nie, bo go nigdy nie było w Ellesmere. Oczy lady Dunsany patrzyły prosto w twarz Jamiego, jasne, niebieskawozielone, jak oczy Isobel. Ale blond włosy nie były już podobne. U matki straciły blask i pokryły się pasmami siwizny. Srebrne nitki lśniły w promieniach słońca wpadających przez otwarte drzwi stodoły. - Jesteśmy ci wdzięczni, MacKenzie - powiedziała cicho. - Dziękuję, pani. - Bardzo wdzięczni - powtórzyła, wciąż intensywnie wpatrzona w potężnego Szkota. - MacKenzie to nie jest twoje prawdziwe nazwisko, prawda? - zapytała nagle. - Tak, pani. - Zimny dreszcz przebiegł Jamiemu po plecach, mimo że popołudniowe słońce ogrzewało mu ramiona. Jak dużo Geneva powiedziała matce przed śmiercią? Lady Dunsany wyczuła napięcie Jamiego, więc uśmiechnęła się lekko, żeby go uspokoić. - Myślę, że nie powinnam pytać, jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko - powiedziała. - Ale mam do ciebie inne pytanie. MacKenzie, czy chcesz wrócić do domu? - Do domu? - powtórzył słabym głosem. - Do Szkocji. - Nadal nie spuszczała z niego wzroku. - Nie znam twojego nazwiska, ale mąż mi powiedział, że jesteś jednym z jakobickich więźniów Johna. Jamie spojrzał na nią ostrożnie. Nie wydawała się smutna, przynajmniej nie bardziej niż by to było naturalne dla kobiety, która właśnie straciła córkę. - Mam nadzieję, że pani wybaczy to małe oszustwo - Jego Lordowska Mość... - Tak, wiem, William chciał mi oszczędzić zmartwień - dokończyła. - Głęboka bruzda na jej czole wygładziła się trochę. Widok tak wielkiego małżeńskiego oddania uderzył Jamiego z nieoczekiwaną siłą. - Nie jesteśmy bogaci. Zrozumiałeś to już pewnie z uwag Ellesmere’a - ciągnęła lady Dunsany. - Helwater jest mocno zadłużona. Ale mój wnuk został teraz właścicielem największej fortuny w hrabstwie. - Tak, pani. - Jamie poczuł się trochę jak papuga, która mieszkała w salonie. Widział ją wczoraj wieczorem, kiedy skradał się pod dom między grządkami kwiatów. Chciał wykorzystać okazję, że cała rodzina zebrała się przy kolacji, i rzucić okiem na nowego hrabiego Ellesmere. - Żyjemy tutaj odseparowani od świata - mówiła dalej lady Dunsany. - Rzadko jeździmy do Londynu i mój mąż nie ma dużych wpływów w ważnych kręgach. Ale... - Tak, pani? - Jamie zaczął się domyślać, do czego kobieta zmierza swoją pokrętną wypowiedzią. Nagle poczuł, jak serce łomocze mu z podekscytowania. - John... lord John Grey... pochodzi z rodziny o znacznych wpływach. Jego ojczym jest... no, to nie ma znaczenia. - Wzruszyła okrytymi czernią ramionami. - Chodzi o to, że możliwe byłoby znalezienie wystarczającego poparcia dla ciebie, tak abyś został uwolniony na słowo honoru i mógł wrócić do Szkocji. Dlatego przyszłam zapytać. Chcesz wrócić do domu, MacKenzie? Zabrakło mu tchu, jakby ktoś z całej siły uderzył go w żołądek. Szkocja. Opuścić tę wilgotną, mglistą okolicę. Wyruszyć zakazaną drogą i pójść wolno, śmiałym krokiem, turniami i ścieżkami jeleni. Czuć, jak powietrze staje się coraz bardziej przejrzyste, przepełnione zapachem jałowca i wrzosu. Wrócić do domu! Nie być dłużej obcym. Porzucić wrogość i samotność. Stanąć na swojej ziemi w Lallybroch, zobaczyć twarz siostry rozjaśnioną radością na jego widok, poczuć na szyi ramiona Jenny i małe piąstki dzieciaków wczepione w ubranie. Odejść i nigdy więcej nie zobaczyć ani nie usłyszeć własnego dziecka. Wpatrywał się w lady Dunsany wzrokiem bez wyrazu, żeby nie mogła odgadnąć, w jaką rozterkę wprawiła go jej propozycja. Wczoraj widział niemowlę, spało w koszyku przy oknie pokoju dziecinnego na drugim piętrze. Jamie usadowił się ostrożnie na gałęzi olbrzymiego norweskiego świerka i wytężył oczy, aby między igłami dojrzeć maleństwo. Twarz dziecka była widoczna tylko z profilu, jeden policzek spoczywał na przybranym kryzką ramieniu. Czapeczka się przekrzywiła, Jamie mógł więc zobaczyć małą, gładką główkę, pokrytą jasnozłotym puchem. Dzięki Bogu, nie jest rudy, pomyślał w pierwszej chwili i przeżegnał się dziękczynnie. Jaki on malutki, pomyślał zaraz potem i poczuł nieodparte pragnienie, żeby wejść przez okno i wziąć chłopca na ręce. Gładka, ślicznie uformowana główka akurat zmieściłaby mu się w dłoni. Z pamięci powróciło uczucie, które go przeniknęło, gdy przez moment trzymał przy sercu małe, kwilące ciałko. - Jesteś silnym chłopaczkiem - wyszeptał. - Dzielnym i pięknym. Ale, mój Boże, takim malutkim! Lady Dunsany czekała cierpliwie, Jamie z szacunkiem pochylił przed nią głowę. Nie był pewny, czy nie popełnia strasznego błędu, ale po prostu nie mógł inaczej. - Dziękuję pani, ale... myślę, że nie powinienem odjeżdżać... Jeszcze nie. Lekko uniosła jasne brwi, ale odkłoniła się Jamiemu z równie dużą gracją. - Jak sobie życzysz, MacKenzie. Odwróciła się niczym drobniutka porcelanowa figurka i odeszła. Teraz Helwater więziło Jamiego bardziej niż kiedykolwiek. 16 Willie Niespodziewanie kilka kolejnych lat należało do najszczęśliwszych w życiu Jamiego Frasera, pomijając oczywiście lata jego małżeństwa. Żył zupełnie prosto. Ponosił odpowiedzialność tylko za siebie i powierzone mu konie. Mimo że koroner nie wziął jego osoby pod uwagę, Jeffries rozpowiedział wystarczająco dużo na temat śmierci w Ellesmere, żeby pozostała służba traktowała olbrzymiego Szkota z pełnym szacunku dystansem i nie nadużywała jego towarzystwa. Miał dużo jedzenia oraz odpowiednie ciepłe i schludne ubranie. Co pewien czas potajemnie przychodził list ze Szkocji. Tam też panowały nie najgorsze warunki. Jedną z nieoczekiwanych korzyści pobytu w Helwater było odbudowanie dobrych stosunków z lordem Johnem Greyem. Major, tak jak obiecał, pojawiał się raz na kwartał i przez kilka dni zostawał z wizytą u Dunsany’ów. Nie napawał się jednak widokiem Jamiego, nie usiłował nawet z nim rozmawiać. Ograniczał się tylko do niezbędnych wypowiedzi. Po długim czasie Jamie zrozumiał, co lady Dunsany miała na myśli, oferując mu wolność. „John... lord John Grey... pochodzi z rodziny o znacznych wpływach. Jego ojczym jest... no, to nie ma większego znaczenia”, powiedziała. Przeciwnie, to miało bardzo duże znaczenie. Nie z powodu fanaberii Jego Królewskiej Mości Jamie został przysłany do Helwater, a nie skazany na niebezpieczną podróż przez ocean i niewolnictwo w Ameryce. Stało się tak pod wpływem Johna Greya. W dodatku major wcale nie zrobił tego z zemsty czy z innych niskich pobudek. Nigdy się tym nie pysznił, nie czynił też żadnych aluzji do tego faktu. Ani razu nie wyszedł poza powszechne wyrazy uprzejmości. Nic z tych rzeczy, po prostu przywiózł tutaj Jamiego, ponieważ było to najlepsze, co mógł dla niego zrobić w tamtym momencie. Grey ze wszystkich sił postarał się, żeby stworzyć Szkotowi jak najlepsze warunki niewoli, dając mu powietrze, światło i konie. Kiedy Grey następnym razem pojawił się na podwórzu stajennym, Jamie poczekał, aż major zostanie sam. Gdy major z podziwem oglądał gniadego wałacha, Fraser podszedł i oparł się o barierkę. Przez kilka minut patrzyli na konia w milczeniu. - Skoczek na D cztery - powiedział w końcu spokojnie Jamie, nie spoglądając na stojącego obok mężczyznę. Wiedział, że Grey mocno się zdziwił. Poczuł na sobie spojrzenie, ale nie odwrócił głowy. - Hetman na G jeden - odpowiedział major głosem bardziej ochrypłym niż zwykle. Od tej pory Grey przychodził do stajni podczas każdej swojej wizyty. Siadał na nieociosanym zydlu i rozmawiał z Jamiem. Nie mieli szachownicy i rzadko grali słownie, ale dyskusje trwały do późna w nocy. Stanowiły dla Jamiego jedyną łączność ze światem poza Helwater. Zresztą obu mężczyznom sprawiały przyjemność, na którą czekali co kwartał. Przede wszystkim jednak Jamie miał Williego. Helwater zostało poświęcone koniom, więc jeszcze zanim chłopiec stanął porządnie na własnych nogach, dziadek posadził go na kucyku i kazał prowadzać na ląży. Kiedy dzieciak skończył trzy lata, jeździł już samodzielnie - pod czujnym okiem stajennego MacKenziego. Willie wyróżniał się siłą, odwagą i urodą. Miał uśmiech, którym mógłby oczarować nawet ptaki. Był też niesamowicie rozpieszczony. Jako dziewiąty hrabia Ellesmere i jedyny dziedzic Ellesmere oraz Helwater, bez matki i ojca, którzy trzymaliby go pod kontrolą, wszedł na głowę swoim oddanym dziadkom, młodej ciotce i wszystkim służącym, poza MacKenzie’em. Co prawda, mało brakowało. Jak do tej pory groźba, że Jamie nie pozwoli chłopcu pomóc sobie przy koniach, wystarczała, żeby stłumić najgorsze ekscesy malca. Jednak Jamie wiedział, że prędzej czy później groźby przestaną działać. Czasami się zastanawiał, co będzie, kiedy w końcu straci nad sobą kontrolę i spuści Ianie smykowi. Sam jako chłopak był często bity przez najbliższego męskiego członka rodziny, który akurat znajdował się w pobliżu. Nigdy też nie odważyłby się zwrócić do kobiety w sposób, w jaki Willie rozmawiał ze swoją ciotką albo ze służącymi. Dlatego chęć, by zapędzić Williego do jakiegoś opuszczonego boksu w stajni i nauczyć go dobrych manier, usilnie narastała w Jamiem. Mimo to w większości Willie przynosił mu wyłącznie radość. Chłopiec uwielbiał MacKenziego. Z wiekiem spędzał coraz więcej czasu w jego towarzystwie. Jeździł na grzbiecie silnych koni ciągnących po polach roztrząsacz lub siedział na niebezpiecznie wysokich kupach siana, gdy wozy wracały latem z wysoko położonych pastwisk. Jednak nad tą spokojną egzystencją wisiało ciągłe niebezpieczeństwo, które rosło z każdym miesiącem. Jak na ironię pochodziło od samego Williego i nie można mu było zaradzić. - Jaki to śliczny chłopaczek! A jaki dobry jeździec! - Zachwycała się lady Grozier. Stała na werandzie obok lady Dunsany i podziwiała jazdę Williego na kucyku wzdłuż krawędzi trawnika. Babcia chłopca roześmiała się, patrząc na niego z miłością. - O, tak. Bardzo kocha swojego kucyka. Urządza straszne sceny, kiedy zaganiamy go do domu na posiłek. A stajennego to już po prostu ubóstwia. Czasami śmiejemy się, że spędza tyle czasu z MacKenzie’em, iż zaczyna nawet wyglądać jak MacKenzie! Lady Grozier po raz pierwszy zwróciła uwagę na rudowłosego olbrzyma. - Rzeczywiście, masz rację! - krzyknęła ubawiona. - Tylko popatrz. Willie ma taki sam kształt głowy i niemal identyczną linię ramion! Zabawne! Jamie pokłonił się damom z szacunkiem, ale na twarz wystąpił mu zimny pot. Wiedział, że oto nadchodzi krytyczny moment. Nie chciał jednak uwierzyć, że ktokolwiek poza nim zacznie zauważać łudzące podobieństwo. Willie był tłuściutkim niemowlakiem, miał pulchniutkie policzki i nie przypominał nikogo. Kiedy podrósł, twarz mu wyszczuplała, choć nosek pozostał po dziecięcemu lekko zadarty. Wyraźnie natomiast zarysowały się wystające kości policzkowe, szaroniebieskie oczy zmieniły barwę na ciemnoniebieską, a delikatnie przekrzywione, gęste brwi pociemniały. Gdy tylko damy weszły do domu, Jamie ukradkowo przesunął dłonią po swojej twarzy. Czy naprawdę podobieństwo było tak duże? Złotobrązowe włosy Williego miały kasztanowy połysk - to po matce. A te olbrzymie, przenikliwe oczy? Z pewnością moje nie są aż tak wytrzeszczone, pomyślał Jamie. Problem polegał na tym, że Fraser od lat nie widział wyraźnie własnego odbicia. Stajenni nie przeglądali się w lusterkach, a on starannie unikał towarzystwa pokojówek, które mogłyby mu jakiegoś pożyczyć. Podszedł do beczki i niedbale, jakby chciał tylko sprawdzić jej zawartość, pochylił się nad okrągłą niewielką taflą wody. W falującej powierzchni, poprzecinanej dryfującymi źdźbłami siana i innych śmieci, zobaczył swoją twarz. Przełknął ślinę. Odbicie również się poruszyło. Nie, nie byli identyczni, ale pewne podobieństwo wyraźnie istniało. Chociaż tylko w niewielkim stopniu obejmowało kształt głowy i ramion. Przede wszystkim mieli podobne oczy. Oczy Briana Frasera, ojca Jamiego i Jenny Fraser, jego siostry. Niech tylko rysy chłopca staną się ostrzejsze, zadarty nosek dłuższy i bardziej prosty, a kości policzkowe szersze, każdy zauważy powinowactwo Williego ze stajennym MacKenzie’em. Jamie wyprostował się. Odbicie w beczce znikło. Przez chwilę stał wpatrzony w stajnie, które przez ostatnich kilka lat były jego domem. Mimo upalnej lipcowej pogody Jamiego przenikało zimno. Nadszedł czas, żeby porozmawiać z lady Dunsany. Do połowy września wszystko zostało zorganizowane. Jamie został ułaskawiony. John Grey osobiście przywiózł dokument. Jamie miał zaoszczędzoną małą sumkę na pokrycie kosztów podróży. Lady Dunsany dała mu przyzwoitego konia. Fraserowi zostało już tylko pożegnać gospodarzy Helwater i... Williego. - Wyjeżdżam jutro - powiedział rzeczowo z wzrokiem utkwionym w kopycie gniadej kobyły. Spiłowywał zrogowacenia, które jej narosły. Na podłogę stajni opadał czarny kurz. - Dokąd jedziesz? Do Derwentwater? Mogę pojechać z tobą? - William, wicehrabia Dunsany, dziewiąty hrabia Ellesmere, gwałtownie zeskoczył z małej skrzynki. Gniada kobyła przestraszyła się i parsknęła głośno. - Nie rób tego - powiedział odruchowo Jamie. - Nie mówiłem, żebyś przy Milly zachowywał się spokojniej? Ona jest płochliwa. - Dlaczego? - Też byłbyś płochliwy, gdybym ci ścisnął kolano. - Wyciągnął rękę i uszczypnął chłopca w udo. Willie pisnął i odskoczył w tył, chichocząc. - Czy będę mógł dosiąść Millyflower, kiedy skończysz, Mac? - Nie - odparł cierpliwie Jamie, chyba po raz setny tego dnia. - Jest dla ciebie za duża. - Ale ja chcę się przejechać na Milly! Jamie westchnął. W milczeniu obszedł Milly z drugiej strony i podniósł jej lewe kopyto. - Powiedziałem, że chcę się przejechać na Milly! - Słyszałem. - Więc mi ją osiodłaj! Natychmiast! Dziewiąty hrabia Ellesmere wysoko zadarł brodę, ale jego wyzywające oczy straciły pewność, kiedy napotkały zimne spojrzenie Jamiego. Szkot powoli odstawił kopyto konia. Niespiesznie wstał i wyprostował się mocno. Położył dłonie na biodrach, z wysokości niemal dwóch metrów spojrzał na małego hrabiego i powiedział bardzo łagodnie: - Nie. - Tak! - Willie tupnął nogą w wymoszczoną sianem podłogę stodoły. - Musisz robić to, co ci każę! - Nie, nie muszę. - Musisz! - Nie... - Jamie potrząsał głową tak silnie, że ruda czupryna falowała wokół jego twarzy. Fraser zacisnął usta i ukucnął przed chłopcem. - Posłuchaj - powiedział. - Nie muszę wykonywać twoich poleceń, ponieważ nie zostanę tutaj dłużej jako stajenny. Powtarzam: jutro wyjeżdżam. Willie pobladł pod wpływem szoku. Piegi stały się jeszcze wyraźniejsze na jasnej cerze. - Nie możesz - zawołał. - Nie dam ci odejść. - Muszę. - Nie! - Mały hrabia zacisnął szczęki. Wyglądał teraz niemal identycznie jak pradziadek ze strony ojca. Jamie podziękował losowi, że nikt w Helwater nigdy nie widział Szymona Fresera, lorda Lovat. - Ja nie pozwalam! - Ależ, mój panie, nie masz nic do powiedzenia w tej sprawie - odparł szczerze Jamie. Opanował swój smutek z powodu odjazdu i zaczął przemawiać chłopcu do rozsądku. - Jeśli wyjedziesz... - Willie rozejrzał się wokół bezradnie. Zastanawiał się, czym zaszantażować stajennego. I wymyślił. - Jeśli wyjedziesz - powtórzył pewniejszym głosem - będę krzyczał tak głośno, że przestraszą wszystkie konie! - Spróbuj tylko, mały urwisie, a dostaniesz porządne Ianie! - Jamie pozbył się swojej zwykłej rezerwy. Przestraszony myślą, że ten zepsuty brzdąc mógłby zdenerwować płochliwe, cenne konie, spojrzał ostro na chłopca. Mały hrabia wytrzeszczył oczy z wściekłości, twarz mu poczerwieniała. Wziął głęboki oddech, okręcił się na pięcie i pognał wzdłuż stajni, wrzeszcząc i wymachując ramionami. Millyflower, wystarczająco spięta z powodu piłowania kopyt, stanęła dęba. Dziko szarpała uzdę i rżała w niebogłosy. Natychmiast zawtórowały jej kopnięcia i parskania z pobliskich boksów. Willie natomiast niestrudzenie wykrzykiwał swój cały, zresztą niemały, repertuar przekleństw, i zaciekle walił pięściami w drewniane drzwi. Jamie zdołał złapać uzdę Millyflower i z ogromnym wysiłkiem wyprowadził kobyłę na zewnątrz. Przywiązał ją do płotu wybiegu i wrócił do stajni, aby rozprawić się z Williem. - Cholera, dupa, cipa! - wykrzykiwał mały hrabia. - Gówno! Jamie bez słowa złapał chłopca za kołnierz, podniósł wysoko i poszedł z nim do kowalskiego stołka. Usiadł, przełożył hrabiątko przez kolano i wymierzył pięć lub sześć mocnych klapsów. Potem postawił chłopca na nogi. - Nienawidzę cię! - Twarz dziewiątego hrabiego Ellesmere była czerwona, piąstki trzęsły się z wściekłości. - Ja też niezbyt cię lubię, mały bękarcie - rzucił Jamie. Willie o mało nie pękł ze złości. - Nie jestem bękartem! - krzyknął. - Nie jestem! Nie jestem! Odwołaj to! Odwołaj to, powiedziałem! Jamie wpatrywał się w chłopca przerażony. Zbyt długo odwlekał wyjazd. Wziął głęboki oddech, potem następny. Miał nadzieję, że głos mu nie zadrży. - Odwołuję - powiedział łagodnie. - Nie powinienem tak mówić, mój panie. Miał ochotę przyklęknąć i objąć chłopca albo wziąć go na ręce i utulić w ramionach, ale żaden stajenny nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie wobec hrabiego, nawet bardzo młodego. Lewa dłoń aż zapiekła Jamiego od mocno wciśniętych w nią paznokci. Ogarnął go żal za tą ojcowską pieszczotą, którą chętnie obdarowałby swojego syna. Willie wiedział, jak przystało zachowywać się hrabiemu. Ze wszystkich sił starał się zapanować nad łzami. - Pozwól, że ci otrę twarz, mój panie. - Jamie wyjął z kieszeni szorstką chustkę. Znad pogiętego materiału patrzyły na niego smutne i zaczerwienione oczy Williego. - Naprawdę musisz jechać, Mac? - zapytał cicho chłopiec. - Tak. - Jamie spojrzał w ciemnoniebieskie oczy, równie pełne rozpaczy, jak jego własne. I nagle przestał zwracać uwagę na to, co wypada i kto patrzy. Przyciągnął dziecko do siebie i objął mocno. Wtulił twarz Williego w swoje ramiona, tak aby chłopak nie zauważył łez, które płynęły ukochanemu stajennemu po policzkach. Willie zarzucił mu ręce na szyję. Jamie czuł, jak małym zwinnym ciałkiem wstrząsają spazmy powstrzymywanego łkania. Klepał malca po plecach, głaskał po włosach, szeptał do niego po gaelicku. Po długiej chwili ujął chłopca za ręce i delikatnie odsunął od siebie. - Chodź ze mną do pokoju, Willie. Chciałbym ci coś dać. Już dawno Jamie zajął miejsce starego Hughesa, opuścił poddasze i zamieszkał w pokoiku obok warsztatu. Pomieszczenie było malutkie i zagracone, ale przynajmniej zapewniało trochę ciepła i odrobinę intymności. Obok łóżka znajdował się stołek z miską do mycia oraz mały stolik, a na nim kilka książek, duża świeca w glinianym świeczniku. Druga, mała i niska, paliła się przed niewielką figurką Maryi. Była to tania, ale piękna drewniana rzeźba, którą przysłała Jamiemu siostra. - Po co ta mała świeczka? - zapytał Willie. - Babcia mówi, że tylko śmierdzący papiści zapalają świeczki przed świętymi obrazami. - Po pierwsze, to nie święty obrazek, tylko figurka Madonny. - odparł Jamie i skrzywił się lekko. - Po drugie, ja jestem śmierdzącym papistą. - Ty? - Dzięki temu wyznaniu fascynacja chłopca potężnym Szkotem jeszcze bardziej wzrosła. - Dlaczego w takim razie papiści palą świeczki przed figurkami? Jamie podrapał się po głowie. - No, więc... to jest... chyba pewien rodzaj modlitwy i dowód pamięci. Zapalasz świeczkę, odmawiasz modlitwę i myślisz o ludziach, na których ci zależy. Dopóki świeczka się pali, płomień ci o nich przypomina. - A ty o kim pamiętasz? - Willie podniósł na niego wzrok. Włosy miał potargane po wcześniejszym ataku złości, ale w niebieskich oczach płonęła ciekawość. - Och, o wielu ludziach. O mojej rodzinie w górach Szkocji... O siostrze i jej dzieciach. O przyjaciołach. O mojej żonie. - A czasami świeczka paliła się ku pamięci młodej, beztroskiej dziewczyny o imieniu Geneva, ale tego już nie powiedział. Willie zmarszczył brwi. - Przecież nie masz żony. - Nie. Już nie mam. Ale wciąż o niej pamiętam. Willie nieśmiało wyciągnął palec wskazujący i ostrożnie dotknął figurki. Ręce Maryi były rozłożone w zapraszającym geście, a piękna twarz wyrażała czułość macierzyństwa. - Ja też chcę zostać śmierdzącym papistą - oznajmił stanowczo. - Nie możesz tego zrobić! - krzyknął Jamie na wpół ubawiony, na wpół wzruszony wyznaniem. - Twoja babcia i ciocia by się wściekły. - Czy wtedy ciekłaby im ślina z ust jak temu wściekłemu psu, którego zabiłeś? - Willie się rozpromienił. - Wcale bym się nie zdziwił - odparł sucho Jamie. - Chcę to zrobić! - Jasna twarzyczka Williego wyrażała determinację. - Nie powiem o tym babci ani cioci Isobel, nikomu. Proszę, Mac! Pozwól mi! Chcę być taki, jak ty! Jamie zawahał się, porażony powagą chłopca. Nagle zapragnął ofiarować synowi w pożegnalnym prezencie coś więcej niż drewnianego konika, którego dla niego wyrzeźbił. Spróbował sobie przypomnieć, co ojciec MacMurtry uczył go na religii o chrzcie. Tak, osoba świecka mogła tego dokonać w sytuacjach krytycznych, gdy w pobliżu nie było księdza. Już nie analizując głębiej tej kwestii, Jamie, pchnięty nagłym impulsem, pochylił się po dzbanek z wodą. Chłopiec patrzył na Szkota szeroko otwartymi oczyma. Zrobił bardzo uroczystą minę, kiedy Jamie delikatnie odsunął mu miękkie, brązowe włosy na tył głowy, zamoczył trzy palce w wodzie i ostrożnie narysował mu znak krzyża na czole. - Ja ciebie chrzczę, Williamie Jamesie - powiedział cicho rudowłosy olbrzym. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Willie zamrugał powiekami, gdy kropla wody spłynęła mu po nosie. Wysunął język, aby ją złapać. Jamie mimo woli roześmiał się. - Dlaczego nazwałeś mnie William James? - zapytał zaciekawiony Willie. - Mam przecież jeszcze trzy imiona: Clarence, Henry, Georges. Jamie ukrył uśmiech. - Zawsze na chrzcie otrzymuje się nowe imię. James to twoje specjalne, papistowskie. Zresztą moje też. - Naprawdę? - Willie był zachwycony. - Jestem teraz śmierdzącym papistą, tak jak ty? Jamie kiwnął głową. - Przynajmniej w takim stopniu, w jakim mogłem to uczynić. - Uśmiechnął się do Williego i nagle pchnięty kolejnym impulsem sięgnął dłońmi na kark. - Masz, zatrzymaj to na pamiątkę po mnie. - Delikatnie założył Williemu bukowy różaniec. - Ale nie wolno ci go nikomu pokazać - ostrzegł. - I broń Boże, nie mów, że jesteś papistą. - Nie powiem - obiecał chłopiec. - Przysięgam na moją duszę. - Schował różaniec pod koszulę i natychmiast pomacał swoją pierś, żeby się upewnić, czy bukowe paciorki nadal są pod koszulą. - Dobrze. - Jamie potargał Williego po włosach. - Już prawie czas na herbatę, lepiej idź do domu. Chłopiec ruszył do drzwi, ale zatrzymał się w połowie drogi, nagle znów zasmucony, z dłonią płasko przyciśniętą do piersi. - Ja mam pamiątkę po tobie. Ale ty nie masz żadnej po mnie! Jamie uśmiechnął się słabo. Serce mu się ścisnęło. Myślał, że nie zdoła wydusić z siebie ani słowa. - Nie bój się - powiedział w końcu. - Nie zapomnę o tobie. 17 Potwór Loch Ness, sierpień 1968 Brianna odrzuciła do tyłu rozwiane na wietrze włosy i zamrugała. - Prawie zapomniałam, jak wygląda słońce - powiedziała. Zmrużonymi oczyma patrzyła na pomarańczową kulę z niespotykaną jasnością odbijającą się w ciemnych wodach Loch Ness. Claire rozłożyła się wygodnie, czerpiąc przyjemność z powiewów łagodnego wietrzyka. - Nie ma nic lepszego niż świeże powietrze. Czuję się jak muchomor, który tygodniami rósł w ciemnościach, cały blady i gąbczasty. Roger uśmiechnął się. Wszyscy troje mieli świetny nastrój. Długo ślęczeli nad dokumentami więziennymi, ale w końcu znaleźli akta Ardsmuir. Na szczęście zachowały się w całości, i w przeciwieństwie do innych, w dobrym stanie. Ardsmuir było więzieniem tylko przez piętnaście lat. Po odbudowie wykonanej przez jakobickich więźniów zostało zmienione w mały garnizon. Większość aresztantów przetransportowano do Ameryki. - Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego Frasera nie wysłano za ocean razem z innymi - powiedział Roger. Przeżył chwile paniki, gdy nie mógł znaleźć danych Jamiego, choć bardzo uważnie i wielokrotnie czytał listę wywiezionych osób. Był już pewien, że Fraser zmarł w więzieniu. Oblewał go zimny pot na myśl, że musi to przekazać paniom Randall. Aż tu nagle kawałek papieru wyjaśnił, iż Frasera umieszczono w Helwater. - Nie wiem - odparła Claire. - Ale miał ogromne szczęście. On cierpi... on cierpiał... - poprawiła się błyskawicznie, jednak nie na tyle szybko, aby Roger nie zauważył pomyłki - na chorobę morską - dokończyła i wskazała na jezioro, po którym tańczyły łagodne fale. - Nawet płynięcie po Loch Ness przyprawiłoby go o mdłości w ciągu kilku minut. Roger z zainteresowaniem spojrzał na Briannę. - Cierpisz na chorobę morską? Potrząsnęła głową. Lśniące włosy znów rozwiały się na wietrze. - Mam żołądek jak ze stali. - Klepnęła się łobuzersko po brzuchu. Roger roześmiał się. - Nie chciałabyś popływać? - Naprawdę? Możemy? A wolno tu łowić ryby? - Brianna przysłoniła ręką oczy i popatrzyła pełna entuzjazmu na ciemną wodę. - Jasne. Wielokrotnie złapałem łososia i węgorza w Loch Ness - zapewnił Roger. - Chodź, wynajmiemy łódź w dokach Drumnadrochit. Dzień był bardzo pogodny. Turyści z południa całymi gromadami pędzili do Szkocji. Nasycony typowym obfitym śniadaniem Fiony z Brianną Randall u boku Roger czuł się cudownie podczas jazdy do Drumnadrochit. Pozwolił sobie nawet wyrazić przypuszczenie, że ich poszukiwania zakończą się sukcesem. Oznaczało to konieczność wzięcia dodatkowego urlopu w college’u na semestr letni, ale warto było. Po odkryciu notatki dotyczącej Jamesa Frasera, nastąpiły jeszcze dwa tygodnie mozolnych poszukiwań, dwa weekendowe wypady Rogera i Bree do Lake District i jeden wyjazd całej trójki do Londynu. W końcu Brianna zobaczyła coś, co sprawiło, że w samym środku świętej czytelni British Museum zaczęła głośno krzyczeć z radości. Musiała natychmiast opuścić salę pod obstrzałem lodowatych, pełnych niezadowolenia spojrzeń. Brianna znalazła akt ułaskawienia z pieczęcią Jerzego III, Rex Angleterre, z roku tysiąc siedemset sześćdziesiątego czwartego. Dokument wystawiono na „Jamesa Alexdra M’Kensiego Frasera”. - Jesteśmy już blisko - powiedział Roger, ściskając pod pachą fotokopię ułaskawienia. - Coraz bliżej! W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku Claire przeszła przez krąg głazów w Craigh na Dun i pojawiła się w tysiąc siedemset czterdziestym trzecim roku. Żyła z Jamiem Fraserem przez blisko trzy lata, zanim wróciła tą samą drogą, i została odnaleziona w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. Najprawdopodobniej oznaczało to, że gdyby znów spróbowała podjąć tę podróż, znalazłaby się w tysiąc siedemset sześćdziesiątym szóstym roku. A to tylko dwa lata od ostatniej znanej im daty, kiedy Jamie Fraser żył i miał się dobrze. Jeśli przeżył jeszcze dwa lata i gdyby Roger zdołał go odnaleźć... - To tu! - powiedziała nagle Brianna. - Łodzie do wynajęcia. - Wskazała na napis w oknie przydrożnego pubu. Roger wjechał na przydrożny parking i już więcej nie myślał o Jamiem Fraserze. - Zastanawiam się, dlaczego niscy mężczyźni kochają się w bardzo wysokich kobietach. - Głos Claire, brzmiący za plecami Rogera, dokładnie odpowiadał jego myślom, nie po raz pierwszy zresztą. - Może to syndrom ćmy i płomienia? - zasugerował. Patrzył na drobnego barmana wyraźnie zafascynowanego Brianną. Stali z Claire przed kasą i czekali na rachunek za wynajęcie łodzi. Brianna kupowała coca-colę i ciemne piwo do lunchu. Młody barman, który sięgał jej zaledwie pod pachę, wzniósł wielbiące spojrzenie na złotowłosą boginię. Sądząc po jej śmiechu, Brianna najwyraźniej uznała go za „słodkiego”. - Zawsze powtarzałam Bree, żeby nie wplątywała się w romanse z niskimi mężczyznami - stwierdziła Claire, obserwując scenę. - Naprawdę? - zdziwił się Roger. - Ty dajesz tego typu rady? Roześmiała się, ignorując złośliwość. - Rzadko. Chyba, że chodzi o ważne zasady. - A co ci się nie podoba w niskich mężczyznach? - Mają tendencję do wpadania w szał, jeśli coś nie idzie po ich myśli - odparła Claire. - Jak małe jazgotliwe pieski. Słodkie pieszczoszki, ale spróbuj się im sprzeciwić, to ugryzą cię w łydkę. Roger roześmiał się. - Zakładam, że ten wniosek wynika z długoletniego doświadczenia. - O, tak. Nigdy nie spotkałam dyrygenta, który by miał więcej niż metr sześćdziesiąt. Złośliwi osobnicy, wszyscy, co do jednego. Za to wysocy mężczyźni... - Jej usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu, gdy obserwowała Rogera mierzącego metr dziewięćdziesiąt. - ...Wysocy mężczyźni są prawie zawsze słodcy i łagodni. - Słodcy? - Roger rzucił cyniczne spojrzenie na barmana, który właśnie kroił Briannie węgorza w galarecie. Jej twarz wyrażała dziwne obrzydzenie, ale gdy mikrus podał dziewczynie kawałek na widelcu, pochyliła się i zmarszczyła nosek. - W stosunku do kobiet - dodała Claire. - Pewnie dlatego, że wiedzą, iż nie muszą niczego udowadniać. Od razu widać, że mogą zrobić, co zechcą, niezależnie od woli wybranki. - Podczas gdy niscy mężczyźni... - podsunął Roger. - Nie mogą zrobić nic bez pozwolenia kobiety - podjęła Claire. - I to doprowadza ich do szaleństwa. Tak więc niski facet zawsze próbuje coś osiągnąć tylko po to, by udowodnić, że jest w stanie to zrobić. - Mhmm... - Roger wydał z siebie gardłowy, typowo szkocki odgłos. Mruknięcie miało wyrazić zarówno uznanie dla mądrości Claire, jak i podejrzenie, co barman zamierza udowodnić Briannie. - Dziękuję - powiedział do kasjerki, która podała mu rachunek. - Bree, jesteś gotowa? - zapytał. Jezioro było spokojne. Przyjemnie spędzali czas, chociaż ryby nie brały. Sierpniowe słońce świeciło w plecy, od pobliskiego brzegu unosił się zapach jagód oraz żywicznych sosen. Objedzeni lunchem poczuli senność. Brianna zwinęła się na dnie łodzi i usnęła z głową na złożonej w kostkę kurtce Rogera. Claire mrugała gwałtownie, ale nie poddawała się senności. - A jak jest z niskimi i wysokimi kobietami? - zapytał Roger, wiosłując powoli. Spojrzał przez ramię na imponującą długość mocno podkulonych nóg Brianny. - Istnieje jakaś reguła? Niskie są okropne? Claire potrząsnęła głową w zamyśleniu. Loki zaczęły jej się wysuwać spod opaski. - Nie, nie sądzę. To chyba nie ma nic wspólnego ze wzrostem. Myślę, że problem leży raczej w tym, czy widzą w mężczyźnie głównego wroga, czy po prostu lubią go za to, że jest mężczyzną. - Och, zaczynasz głosić wyzwolenie kobiet. - Wcale nie - odparła Claire. - Obserwowałam takie samo zachowanie między mężczyznami i kobietami w tysiąc siedemset czterdziestym trzecim roku, jakie widać i teraz. Oczywiście istniały różnice dotyczące postępowania każdej z płci, ale raczej nie we wzajemnym stosunku. Osłoniła dłonią oczy i spojrzała na ciemne wody jeziora. Być może wypatrywała wydr lub dryfujących pniaków, ale Roger raczej przypuszczał, że jej wzrok sięgał dalej niż skalisty brzeg po drugiej stronie. - Ty lubisz mężczyzn, prawda? - powiedział cicho. - Wysokich, oczywiście. - Jednego - odparła łagodnie. - Pójdziesz tam, kiedy... jeśli go znajdę? - Na moment przestał wiosłować i popatrzył na Claire. Wzięła głęboki oddech, zanim odpowiedziała. Wiatr zaróżowił jej policzki i przykleił materiał koszulki do ciała, uwypuklając jędrny biust i wąską talię. Zbyt młoda na wdowę, zbyt piękna na zmarnowanie, pomyślał Roger. - Nie wiem - szepnęła lekko drżącym głosem. - Bardzo chciałabym odnaleźć Jamiego, ale myśl o ponownym przejściu... - Skuliła ramiona i zamknęła oczy. - Tego się nie da opisać - dodała wciąż z zamkniętymi oczyma, zupełnie jakby w ciemnościach ujrzała krąg głazów w Craigh na Dun. - Okropność! Nie do opisania. - Otworzyła oczy i dziwnie się uśmiechnęła. - To trochę tak, jakby próbować wytłumaczyć mężczyźnie ból porodowy. Może mniej więcej zrozumieć, ale nie został wystarczająco wyposażony, żeby sobie dokładnie wyobrazić. Roger poczuł się ubawiony. - Och, tak? Istnieje jednak pewna różnica. Ja słyszałem te przeklęte głazy. - Mimo woli wzdrygnął się. Nie lubił wspominać nocy sprzed trzech miesięcy, kiedy Gillian Edgars przeszła przez stojące kamienie. Pamięć o tym wydarzeniu wielokrotnie powracała jednak sama w koszmarach nocnych. Mocno uderzył wiosłami, żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. - To jakby zostać rozdartym na części, prawda? - Wtopił wzrok w oczy Claire. - Coś cię ciągnie, szarpie, bije i to nie tylko z zewnątrz, także w środku, aż ogarnia cię poczucie, że zaraz czaszka rozpadnie ci się na kawałki. I ten przeraźliwy dźwięk... - Znów się wzdrygnął. Twarz Claire lekko pobladła. - Nie wiedziałam, że je słychać - szepnęła. - Nic mi o tym nie mówiłeś. - Nie wydawało mi się to istotne. - Przez chwilę patrzył na nią uważnie, potem dodał: - Bree także je słyszała. - Rozumiem. - Claire przeniosła spojrzenie na jezioro. Wąskie dno łódki pozostawiało na gładkiej powierzchni ślad w kształcie litery „V”. Daleko za nimi fale wzbudzone przejściem większej łodzi odbijały się o przybrzeżne skały i spotykały na środku jeziora. W ten sposób tworzył się długi, wybrzuszony pas lśniącej wody. - Stojącą falę, fenomen typowy dla tego jeziora, często błędnie uznawano za grzbiet potwora. - To tam! - powiedziała nagle i wskazała głową czarną wodę. Otworzył usta, aby zapytać, o co chodzi, ale zdał sobie sprawę, że wie. Przez większość życia mieszkał opodal Loch Ness, łowił w jego wodach łososie i węgorze, słyszał więc - i wyśmiał - wszystkie historie o przerażającej bestii. Może sprawiła to nietypowa sytuacja - siedzieli i dyskutowali o podróży w przeszłość - ale niezależnie od przyczyny, nagle nabrał przekonania, że ciemne wody jeziora rzeczywiście kryją żywą tajemnicę. - Jak myślisz, co to jest? - zapytał bardziej po to, aby zyskać na czasie i mieć możliwość uspokojenia się, niż z ciekawości. Claire przechyliła się przez burtę i intensywnie wpatrywała się w dryfującą obok kłodę. - Ten, którego widziałam, był zapewne plesiozaurem - powiedziała w końcu. Nie patrzyła na Rogera, zatrzymała wzrok za rufą łodzi. - Chociaż w tamtym momencie nie robiłam notatek. - Uśmiechnęła się lekko. - Ile jest kamiennych kręgów? - zapytała niespodziewanie. - W Wielkiej Brytanii? W Europie? Nie wiesz? - Niedokładnie. Chyba kilka setek - odparł ostrożnie. - Myślisz, że wszystkie... - A skąd mam wiedzieć? - przerwała mu niecierpliwie. - Ale zostały ustawione w jakimś celu. Można więc przypuszczać, że to się dzieje, Bóg wie, w ilu miejscach. - Przechyliła głowę na bok. Zgarnęła z twarzy potargane włosy i uśmiechnęła się do Rogera z ukosa. - To by tłumaczyło. - Co tłumaczyło? - Roger poczuł się zmylony nagłymi zmianami tematu. - Istnienie potwora. - Wskazała na wodę. - A jeśli jedno z takich... miejsc... jest pod wodą? - Korytarz czasu... pasaż...? - Roger spojrzał na szemrzącą taflę jeziora, zatrwożony tym pomysłem. - To by wiele wyjaśniało. - W kąciku jej ust igrał uśmieszek, skryty za zasłoną z włosów. Nie wiedział, czy mówiła poważnie, czy nie. - Najlepszymi kandydatami na potwory są stworzenia, które wyginęły setki tysięcy lat temu. Jeśli pod wodą istnieje tunel czasowy, to załatwiałoby ten mały problem. - Wytłumaczyłoby także, dlaczego świadectwa czasem się różnią - stwierdził Roger zaintrygowany tą wizją. - Po prostu różne stworzenia wędrują w czasie. - I to odpowiadałoby na pytanie, dlaczego nie zostały jeszcze złapane ani nie są widywane zbyt często. Może wracają inną drogą, więc nie przebywają w jeziorze cały czas. - Jaka cudowna teoria! - skwitował Roger. Claire uśmiechnęła się promiennie. - Założę się, że nie trafi na listę najbardziej popularnych wyjaśnień tego zjawiska. Roger wybuchnął śmiechem i gwałtownie wyłowił kraba, aż kropelki wody prysnęły na Briannę. Chrapnęła, usiadła, zamrugała, ale natychmiast położyła się z powrotem z twarzą nabrzmiałą od snu. W ciągu kilku sekund znów zaczęła spokojnie i głęboko oddychać. - Siedziała do późna wczoraj w nocy. Pomagała mi uporządkować ostatnie dokumenty, które mamy oddać uniwersytetowi w Leads - powiedział Roger usprawiedliwiająco. Claire bezmyślnie skinęła głową, obserwując córkę. - Jamie też to potrafił - rzekła łagodnie. - Kładł się gdziekolwiek i natychmiast zasypiał. Zamilkła. Roger wiosłował równomiernie w kierunku, gdzie między sosnami wznosił się surowy masyw ruin zamku Urquhart. - Problem polega na tym - odezwała się w końcu Claire - że przejście staje się coraz trudniejsze. Po raz pierwszy było straszne, ale powrót okazał się tysiąc razy gorszy. - Utkwiła oczy w wyłaniającym się zamku. Nie wiem, może dlatego, że nie wróciłam w odpowiednim dniu. Był Beltane, kiedy przeszłam, a wróciłam dwa tygodnie wcześniej. - Geilis... To znaczy Gillian... ona też przeszła w Beltane. - Pomimo gorąca dnia Roger poczuł lekki chłód. Znów ujrzał sylwetkę kobiety, która była zarazem jego przodkiem, jak i osobą mu współczesną. Stała w blasku ogniska, wpatrzona przez chwilę w płomienie, potem na zawsze zniknęła w kamiennym kręgu. - W notatniku zapisała, że drzwi są otwarte od Święta Słońca do Święta Ognia. Może gdy zbliża się ten czas, są tylko uchylone. A może w ogóle się myliła. Przecież była przekonana, że trzeba poświęcić życie ludzkie, aby to zadziałało. Claire przełknęła ślinę. Oblane benzyną zwłoki Grega Edgarsa, męża Gillian, zostały znalezione przez policję w kamiennym kręgu pierwszego maja. Raport dotyczący jego żony donosił tylko: „zbiegła, miejsce pobytu nieznane”. Claire zanurzyła dłoń w wodzie. Na słońce nasunęła się niewielka chmurka. Kolor jeziora nagle zmienił się w szary, a setki małych fal uniosły się na tafli pod wpływem wzmożonego wiatru. Woda stała się ciemna i nieprzejrzysta. Loch Ness ma dwieście metrów głębokości i jest niesamowicie zimne. Co może zamieszkiwać w takim miejscu? - Zszedłbyś na dno, Rogerze? - Zapytała łagodnie. - Wyskoczyłbyś za burtę i zanurkował tak głęboko, aż płuca zaczną ci pękać? I nie wiedziałbyś, czy nie czekają tam na ciebie stwory z ostrymi zębami i muskularnymi ciałami? Roger dostał gęsiej skórki, nie tylko z powodu wiatru i chłodu. - Ale to nie wchodzi w rachubę - mówiła dalej, wciąż wpatrzona w ciemną, tajemniczą toń. - Skoczyłbyś, gdyby Brianna znalazła się na dnie jeziora? - Wyprostowała się i odwróciła twarz w jego stronę. - Skoczyłbyś? - Miodowe oczy bez zmrużenia i z niesamowitą intensywnością wpatrywały się w niego jak oczy sokoła. Oblizał wargi, spierzchnięte i wysuszone przez wiatr. Rzucił przez ramię szybkie spojrzenie na śpiącą Briannę. Znów obrócił się do Claire. - Tak. Myślę, że bym skoczył. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, potem skinęła głową bez uśmiechu. - Ja też. Nie możesz wrócić do domu 18 Korzenie wrzesień 1968 Kobieta siedząca obok mnie ważyła chyba sto pięćdziesiąt kilo. Pochrapywała przez sen. Pewnie jej płuca były zmęczone unoszeniem masywnego biustu. Ugniatały mnie jej nieprzyjemnie gorące i wilgotne biodro, udo i tłuste ramię. Nie było ucieczki. Z drugiej strony przywarłam do stalowego kadłuba samolotu. Uwolniłam jedną rękę i włączyłam górne światło, żeby spojrzeć na zegarek. Dziesiąta trzydzieści czasu londyńskiego. Jeszcze przynajmniej sześć godzin, zanim wylądujemy w Nowym Jorku i będę mogła się wyswobodzić. Samolot wypełniały dźwięki kolektywnego posapywania i pochrapywania pasażerów drzemiących najwygodniej, jak tylko mogli. W moim przypadku sen nie wchodził w rachubę. Z westchnieniem rezygnacji sięgnęłam do kieszeni fotela przede mną po powieść, którą tam wepchnęłam. Była to książka jednego z moich ulubionych autorów, ale nie mogłam skupić uwagi na treści. Myślami powracałam do Rogera i Brianny, których zostawiłam w Edynburgu, gdzie kontynuowali poszukiwania. Zastanawiałam się też nad tym, co mnie czekało w Bostonie. Zostałam zmuszona do powrotu, choćby na jakiś czas. Już dawno skończyły mi się wakacje, kilkakrotnie przedłużane. Musiałam załatwić pewne sprawy w szpitalu, zapłacić zaległe rachunki. Czekały mnie porządki w domu i ogrodzie - wzdrygałam się na samą myśl o wysokości trawnika. Pewnie już zarósł całe podwórko. Należało też zadzwonić do znajomych... Szczególnie do jednego. Joseph Abernathy był moim najbliższym przyjacielem, jeszcze z czasów studiów medycznych. Przed podjęciem ostatecznej - i zapewne nieodwracalnej - decyzji chciałam z nim porozmawiać. Zamknęłam książkę na kolanach i siedziałam tak, błądząc palcem po literach tytułu, lekko uśmiechnięta. Zamiłowanie do powieści to jedna z rzeczy, które przejęłam po Joem. Znałam Joego od początków studiów. Zupełnie tak jak ja wyróżniał się wśród innych studentów Boston General. Ja byłam jedyną kobietą pośród przyszłych lekarzy, Joe był jedynym czarnym. Ta wyjątkowość przyciągała nas do siebie. Oboje to czuliśmy, chociaż żadne z nas się do tego nie przyznało. Bardzo dobrze nam się ze sobą pracowało, jednak z różnych, ważnych powodów strzegliśmy się przed ujawnieniem prawdy. Subtelna więź, która istniała między nami, zbyt mglista, aby ją nazwać przyjaźnią, pozostała niedopowiedziana aż do końca studiów. Tego dnia wykonywałam moją pierwszą samodzielną operację - nieskomplikowane zapalenie wyrostka u nastolatka o ogólnie dobrym stanie zdrowia. Poszło mi dobrze i nie było żadnych powodów, żeby podejrzewać komplikacje pooperacyjne. Mimo to zachowywałam się nadopiekuńczo. Nie chciałam pójść do domu, dopóki chłopiec się nie obudzi i nie opuści sali pooperacyjnej. Przebrałam się i poszłam poczekać na trzecie piętro do pokoju rekreacyjnego dla lekarzy. Zastałam tam Josepha Abernathy’ego. Siedział w jednym z pufiastych foteli, po uszy zaczytany w czasopiśmie „US News and World Report”. Podniósł wzrok, gdy weszłam, skinął mi głową i wrócił do lektury. W pokoju były całe stosy gazet zebranych z poczekalni oraz książek pozostawionych przez pacjentów, którzy opuścili już szpital. Przekartkowałam numer „Studies of Gasteroenterology” sprzed sześciu miesięcy, podarty egzemplarz „Time’a” i stertę broszur „Watchtower”. W końcu wzięłam jakąś książkę i zaczęłam czytać. Na pierwszej stronie widniał tytuł Porywczy pirat. „Zmysłowa, wzruszająca i porywająca historia miłosna”, głosił napis pod spodem. Porywająca? Jeśli ucieczka była tym, czego pragnęłam, to nie mogłam trafić lepiej. Z tą myślą otworzyłam książkę na chybił trafił. Automatycznie rozwarła się na stronie czterdziestej drugiej. Tessa zadarła pogardliwie nos i odrzuciła swoje bujne blond włosy do tyłu, niepomna faktu, że przez to jej zmysłowe piersi stały się jeszcze bardziej widoczne w głębokim dekolcie sukni. Oczy Valdeza rozszerzyły się na ten widok. Nie dał jednak po sobie znać, jakie wrażenie robiła na nim rozpustna piękność. - Myślę, że powinniśmy się bliżej poznać, senorita - zasugerował niskim, głębokim głosem. Tessie po plecach przebiegł dreszcz podniecenia. - Nie jestem zainteresowana zawieraniem bliższej znajomości z... plugawym, nikczemnym, podstępnym piratem! - odpowiedziała. Valdez błysnął zębami w uśmiechu, dłonią pogłaskał rękojeść noża zatkniętego zapas. Imponowała mu jej odwaga. Dziewczyna była śmiała, taka energiczna... i piękna. Zmarszczyłam brwi, ale czytałam dalej, zafascynowana. Władczo objął ją w pasie. - Nie zapominaj, senorita - wyszeptał słowa, które łechtały jej wrażliwe uszy - jesteś zdobyczą wojenną, a kapitan pirackiego statku ma jako pierwszy prawo do wyboru łupów. Tessa usiłowała wydostać się z jego objęć. Zaniósł ją do łóżka i delikatnie położył na kosztownej kołdrze. Starała się złapać oddech. Z przerażeniem patrzyła, jak Valdez się rozbiera, odkłada swój lazurowy, aksamitny płaszcz i zdobioną żabotem lnianą białą koszulę. Jego tors był wspaniały - olbrzymi, gładki i lśniący opalenizną. Poczuła ból w opuszkach palców z żądzy, aby go dotknąć, krew zaczęła ogłuszająco pulsować jej w uszach, gdy sięgnął do paska u bryczesów. - Nie - odezwał się niespodziewanie. - Nieładnie z mojej strony, że cię zaniedbuję, senorita. Pozwól. - Z czarującym uśmiechem pochylił się i łagodnie ujął piersi Tessy w swoje gorące, stwardniałe dłonie. Przez cienki jedwab sukienki podziwiał zmysłowy ciężar. Z cichym okrzykiem Tessa odsunęła się przed jego sondującym dotykiem. Plecami wcisnęła się w haftowane poduszki. - Stawiasz opór? Szkoda byłoby zniszczyć takie eleganckie ubranie, senorita... - Mocno chwycił jej zielonkawy, jedwabny stanik i pociągnął, uwalniając kształtne białe piersi Tessy. Wydałam z siebie cichy okrzyk. Doktor Abernathy gwałtownie uniósł wzrok znad gazety. Szybko przybrałam minę wyrażającą stateczne zainteresowanie i przewróciłam stronę. Gęste, czarne loki Valdeza zakryły jej pierś, gdy gorącymi ustami przylgnął do różowawego sutka Tessy. Poczuła falę bolesnego pożądania. Osłabiona nieznanymi doznaniami, nie była w stanie się poruszyć, gdy jego dłoń szukała brzegu sukni. Ogień wywołany namiętnym dotykiem pełzał wzdłuż jej szczupłego uda. - Och, mi amor - wyszeptał. - Kochana, czysta. Doprowadzasz mnie do szaleństwa. Pragnąłem cię, odkąd po raz pierwszy cię ujrzałem, taką dumną i chłodną na pokładzie statku twojego ojca. Ale teraz nie będziesz chłodna, kochanie, prawda? Pocałunki Valdeza rozpętały w Jessie burzę uczuć. Dlaczego sprawiało jej przyjemność przebywanie z mężczyzną, który z zimną krwią zatopił statek ojca i na rękach miał krew stu ludzi? Powinna odtrącić go z obrzydzeniem. Zamiast tego szeroko otwierała usta, aby przyjąć jego płomienne pocałunki. Uległa sile rosnącej męskości. - Och, mi amor - szeptał. - Nie mogę czekać. Ale... nie chcę cię zranić. Delikatnie, mi amor, delikatnie. Tessa ciężko chwytała powietrze. Czuła między nogami parcie jego żądzy. - Och! - jęknęła. - Och, proszę! Nie! Dobry moment na protesty, pomyślałam. - Nie martw się, mi amor. Zaufaj mi. Stopniowo, powoli rozluźniała się pod dotykiem hipnotyzujących pieszczot. Miała wrażenie, że gorąco w jej brzuchu rośnie i rozprzestrzenia się. Namiętne usta muskały jej piersi. Szeptał uspokajające słowa. Gorący oddech sprawił, że cały opór zniknął. Gdy się odprężyła, jej uda rozchyliły się bez udziału woli. Jego ostrze poruszało się nieskończenie wolno, aż w końcu przebiło membranę jej niewinności... Mimowolnie krzyknęłam i wypuściłam książką z ręki. Zsunęła mi się z kolan i głośno upadła na podłogę tuż przy nodze doktora Abernathy’ego. - Przepraszam - bąknęłam i z płonącą twarzą pochyliłam się, by ją podnieść. Kiedy znów usiadłam z Porywczym piratem w spoconych dłoniach, zauważyłam, że wyraz twarzy Abernathy’ego był pozbawiony typowej surowości, jaśniał szerokim uśmiechem. - Niech zgadnę - powiedział. - Valdez właśnie przebił membranę jej niewinności? - Tak - odparłam. Nie mogłam opanować chichotu. - Skąd wiesz? - No, nie zaszłaś zbyt daleko - skwitował i wyjął mi książkę z ręki. Krótkie, grube palce biegle wertowały kartki. - To chyba tutaj, a może na stronie siedemdziesiątej trzeciej, gdzie obmywa jej różowe wargi swoim głodnym językiem. - Co robi? - Zobacz sama. - Wskazał na tekst u dołu strony. ...odrzucił na bok kołdrę, pochylił swoją czarną jak węgiel głowę i obmył jej różowe wargi swoim głodnym językiem. Tessa jęknęła i... Znów wydałam z siebie bezwolny okrzyk. - Czytałeś to? - zapytałam, odwracając wzrok od Tessy i Valdeza. - Och, tak - odparł z szerokim uśmiechem. Z tyłu po prawej stronie miał złoty ząb. - Dwa albo trzy razy. Nie jest to najlepsza książka, ale też nie najgorsza. - Jest tutaj więcej takich powieści? - Jasne. Zobaczmy... - Zaczął kopać w stosie obszarpanych książek, leżących na stole. - Patrz na te bez okładki - wyjaśnił. - Są najlepsze. - A ja myślałam, że ty nie czytujesz nic poza czasopismami medycznymi. - Byłam mocno zdziwiona. - Co? Po trzydzieści sześć godzin grzebię w ludzkich wnętrznościach, a potem mam przyjść tutaj i czytać „Postępy w leczeniu woreczka żółciowego”? Do diabła, wolą popłynąć z Valdezem. - Wciąż się uśmiechając, spojrzał na mnie z zainteresowaniem. - Ja też nie sądziłem, że czytujesz coś poza „The New England Journal of Medicine”, lady Jane - powiedział. - Pozory mylą, prawda? - Czasami - odparłam sucho. - Co ma znaczyć to „lady Jane”? - Och, to wymysł Hoechsteina. - Rozsiadł się wygodnie w fotelu i splótł ręce na kolanie. Twój głos, twój akcent brzmi tak, jakbyś właśnie wróciła z herbatki u królowej. Wyrażasz się jak Winston Churchill, gdyby był kobietą, i to trochę przeraża chłopaków. Jednak w tobie jest jeszcze coś innego. - Spojrzał na mnie w zamyśleniu. - Masz zwyczaj mówić w ten sposób, jakbyś wiedziała, że osiągniesz to, czego chcesz, a jeśli nie, to znasz przyczyny, które temu przeszkodziły. Gdzie się tego nauczyłaś? Uśmiechnęłam się, słysząc opis swojego sposobu wypowiadania się - Na wojnie - odparłam, uśmiechnąwszy się na ten opis. Uniósł brwi zdziwiony. - Korea? - Nie, byłam pielęgniarką w czasie drugiej wojny światowej we Francji. Widziałam wiele sióstr przełożonych, które rządziły lekarzami i sanitariuszami, jak chciały, z całym wdziękiem. A potem miałam niezłą praktykę, gdzie zachowanie niepodważalnego autorytetu, choćby nawet tylko udawanego, bardzo mi się przydało w stosunkach z ludźmi o wiele większej władzy niż personel pielęgniarski i lekarski w naczelnym szpitalu bostońskim. Skinął głową, zafascynowany moimi wyjaśnieniami. - Tak, to ma sens. Sam używałem języka Waltera Cronkite’a. - Waltera Cronkite’a? - Wytrzeszczyłam oczy. Uśmiechnął się szeroko, znów ukazując złoty ząb. - Co noc słuchałem go w radio lub w telewizji. Potem go naśladowałem i zabawiałem tym moją mamę. Chciała, żebym został kaznodzieją. - Uśmiechnął się trochę smutno. - Gdybym mówił jak Walter Cronkite tam, gdzie wtedy mieszkaliśmy, nie żyłbym dostatecznie długo, żeby pójść do szkoły medycznej. Z każdą sekundą coraz bardziej lubiłam Joego Abernathy’ego. - Mam nadzieję, że twoja mama nie była zawiedziona, iż zostałeś lekarzem, nie kaznodzieją. - Prawdę mówiąc, nie jestem pewien - odparł, ciągle się uśmiechając. - Kiedy jej o tym powiedziałem, wpatrywała się we mnie przez chwilę, potem wzięła głęboki oddech i powiedziała: „Przynajmniej będziesz mógł tanio załatwić dla mnie lekarstwo na reumatyzm”. Roześmiałam się niepewnie. - Nie spotkałam się nawet z takim entuzjazmem, kiedy oznajmiłam mężowi, że chcę iść na medycynę. Wlepił we mnie wzrok i w końcu stwierdził, że jeśli się nudzę, to dlaczego nie zostanę wolontariuszką, która pomaga pisać listy mieszkańcom domów opieki. Oczy Joego miały kolor ciepłego brązu jak cukierki toffi. Kiedy tak na mnie patrzył, zamigotał w nich ognik wskazujący na poczucie humoru. - Tak, ludzie wciąż myślą, że nie wypada powiedzieć komuś w twarz, iż nie może robić tego, co robi. „Dlaczego jest pani tutaj, mała kobietko, a nie w domu przy mężu i dziecku?” - Bardzo dobrze wyszło mu to naśladowanie. Uśmiechnął się smutno i pogłaskał mnie po dłoni. - Nie martw się, wcześniej czy później dadzą sobie spokój. Z reguły nie pytają mnie wprost, dlaczego nie sprzątam toalet. Przecież do tego zostałem stworzony. Do pokoju weszła pielęgniarka z wiadomością, że mój pacjent już się obudził. Pożegnałam Joego, ale przyjaźń rozpoczęta na stronie czterdziestej drugiej rozkwitła. Abernathy został jednym z moich najlepszych przyjaciół. Możliwe, że jedynym, który naprawdę rozumiał, co robiłam i dlaczego. Uśmiechałam się lekko. Pod palcami wyczuwałam gładkie, wypukłe litery. Z powrotem włożyłam książkę do kieszeni fotela. Może po prostu w tej chwili nie chciałam uciec w świat literackiej fikcji. Od ziemi oddzielała nas pokrywa chmur. Tutaj, w górze, panowała cisza, piękna i spokojna. Tam, w dole, wrzało życie. Miałam dziwne uczucie zawieszenia, bezruchu i samotności. Nawet ciężki oddech tęgiej kobiety stanowił tylko jeden z elementów ciszy, obok szumu klimatyzacji i szurania pantofli stewardes. Jednocześnie jednak wiedziałam, że pędzimy w przestrzeni, nieubłaganie wciąż naprzód, setki kilometrów na godziną, do jakiegoś miejsca, które, mamy nadzieją, okaże się bezpieczne. Zamknęłam oczy. Za mną, w Szkocji, Roger i Bree szukali Jamiego. Przede mną, w Bostonie, było mnóstwo pracy i spotkanie z Joem. A sam Jamie? Nie, postanowiłam o nim nie myśleć, dopóki nie podejmę decyzji. Poczułam powiew we włosach. Jeden lok musnął mnie po policzku, lekko jak czuły kochanek. Z pewnością nie było to nic więcej niż podmuch klimatyzacji. Tylko moja wyobraźnia sprawiła, że zapach papierosów został nagle stłumiony przez woń wełny i wrzosów. 19 Wywołać ducha W końcu znalazłam się w domu przy ulicy Furey Street, gdzie prawie od dwudziestu lat mieszkałam z Frankiem i Brianną. Azalie przed wejściem jeszcze nie uschły, ale łodygi zwisały bezwładnie, kwiaty wyglądały mizernie, a gruba warstwa opadłych liści pokrywała wyschłą grządkę. Lato było gorące - jak zwykle w Bostonie. Panowała potworna susza i nic nie zapowiadało wrześniowych opadów deszczu. Postawiłam bagaże przed frontowymi drzwiami i poszłam odkręcić szlauch. Leżał w słońcu. Zielony, gumowy wąż nagrzał się do tego stopnia, że palił mnie w dłoń. Przerzucałam go z ręki do ręki, dopóki napływająca woda nagle go nie ożywiła i nie ochłodziła. Nie lubiłam azalii na tyle, by od nich zacząć. Dawno bym je już wyrwała, ale po śmierci Franka wolałam niczego w domu nie zmieniać dla dobra Brianny. Wystarczająco dużo zmieniło się w jej życiu: śmierć ojca, rozpoczęcie studiów. - Dobrze - powiedziałam niechętnie do azalii i zakręciłam wodę. - Mam nadzieję, że jesteście szczęśliwe, bo więcej nie dostaniecie. Sama mam ochotą się napić. I wykąpać - dodałam, patrząc na ubłocone liście. Usiadłam w szlafroku na brzegu olbrzymiej wanny i patrzyłam, jak napełnia się spienioną wodą. Różany zapach unosił się na wrzącej powierzchni. Szybko zakręciłam kran, ale jeszcze przez moment tkwiłam nieruchomo, zasłuchana w pukanie pękających pianowych bąbelków. W panującej wokół ciszy przypominało to odgłosy odległej potyczki. Po powrocie z przeszłości zawsze ostrożnie sprawdzałam wszelkie urządzenia i maszyny, a co ważniejsze - analizowałam swoje reakcje na wynalazki nowoczesnego życia. Pociąg do Edynburga, samolot do Bostonu, taksówka z lotniska, setki innych mechanicznych perełek - automaty z napojami, sygnalizacja świetlna, toaleta w samolocie z obrzydliwym niebieskozielonym środkiem dezynfekującym, spłukująca śmieci i zarazki za naciśnięciem guzika. Restauracje z certyfikatem czystości ministerstwa zdrowia. Nawet wewnątrz domu było mnóstwo przycisków, które zapewniały światło, ciepło, wodę i gotowane jedzenie. Ale czy mnie to obchodziło? Zanurzyłam dłoń w parującej wodze i zaczęłam ją mieszać. Cienie zawirowań tańczyły po marmurowym dnie. Czy mogłam żyć bez tych wszystkich wynalazków, dużych i małych? Zadawałam sobie to pytanie za każdym dotknięciem przycisku, przy każdym mruknięciu silnika i byłam prawie pewna, że odpowiedź brzmi „tak”. Wbrew pozorom upływ czasu nie zmieniał wszystkiego. W mieście nadal żyli ludzie pozbawieni wielu dóbr cywilizacji, a daleko, za granicą całe narody egzystowały całkiem nieźle w zupełnej ignorancji, że istnieje coś takiego jak elektryczność. Nigdy specjalnie nie dbałam o wygody. Od śmierci rodziców, czyli od piątego roku życia, mieszkałam z wujkiem Lambem, wybitnym archeologiem. W konsekwencji zawsze towarzyszyłam mu w terenowych wyprawach, dorastałam w warunkach, które powszechnie zostałyby uznane za „prymitywne”. Tak, gorące kąpiele i żarówki to miły luksus, ale w różnych okresach życia świetnie się bez nich obywałam - na przykład w czasie wojny. Woda już się ochłodziła. Zsunęłam na podłogę szlafrok i weszłam do wanny. Poczułam przyjemny dreszcz chłodu na ramionach i płomień w stopach. Wyciągnęłam się wygodnie i odprężyłam się. Osiemnastowieczne wanny przypominały raczej wielkie beczki. Zwykle trzeba było myć fragment po fragmencie. Najpierw zanurzało się pośladki, nogi zwisały na zewnątrz. Potem należało wstać i opłukać tors. Na końcu szorowało się stopy. Częściej jednak używano do mycia po prostu dzbanka i miski oraz kawałka tkaniny zamiast gąbki. Nie, wynalazki i wygody nic wielkiego dla mnie nie znaczyły. Nic, bez czego nie mogłabym się obejść. Ale brak tych wszystkich nowoczesności stanowił najmniejszy problem na mojej długiej liście. Przeszłość była niebezpieczna. Jednak nawet rozwój tak zwanej cywilizacji nie gwarantował bezpieczeństwa. Przeżyłam dwie największe „nowoczesne” wojny - służąc na polu walki - a każdego wieczoru w telewizji widziałam zarys nowej. „Cywilizowane” konflikty były o wiele bardziej przerażające niż „prymitywne” wersje. Życie codzienne upływało w miarę spokojnie, ale tylko pod warunkiem, że człowiek uważał, dokąd chodzi. Pewne części Roxbury pod względem niebezpieczeństwa w niczym nie ustępowały ciemnym alejkom Paryża, po których chodziłam dwieście lat temu. Westchnęłam i palcami u nóg wyciągnęłam korek. Nie ma co spekulować o takich bezosobowych rzeczach, jak wanny, bomby, gwałty. To tylko drobnostki. Naprawdę chodziło o ludzi zamieszanych w tę sytuację, wtedy i teraz. O mnie, o Briannę i o Jamiego. Resztka wody spłynęła z gulgotem. Wstałam, z uczuciem lekkiego roztargnienia, wpatrzona w ostatnie bąbelki. Mimo że lustro zaszło parą, dojrzałam w nim swoje odbicie od kolan w górę. Byłam różowa jak gotowana krewetka. Upuściłam ręcznik i przyglądałam się sobie. Uniosłam rozprostowane ramiona nad głowę, żeby sprawdzić, czy mam obwisłe ciało. Ale nie. Bicepsy i tricepsy były ładnie ukształtowane. Mięśnie ramion eleganckim łukiem schodziły ku mięśniom piersiowym. Obróciłam się bokiem i popatrzyłam na brzuch - mięśnie poprzeczne prezentowały przyzwoitą formę. - Dobrze, że w rodzinie nie mamy skłonności do otyłości - stwierdziłam cicho. Wujek Lamb do dnia swojej śmierci w wieku siedemdziesięciu pięciu lat zachował kondycję i szczupły wygląd. Podejrzewam, że mój ojciec - brat wujka Lamba - miał podobną budowę. Zastanowiłam się nagle, jak wyglądała sylwetka matki. Zwykle to kobiety muszą zwalczać nadmiar tkanki tłuszczowej. Odwróciłam się tyłem do lustra i spojrzałam przez ramię. Kropelki wody zamigotały na skórze opinającej długie mięśnie grzbietowe. Wciąż byłam wąska w talii. Natomiast co się ty czy pleców... - Przynajmniej nie mam pryszczy - powiedziałam głośno. Znów odwróciłam się i spojrzałam we własne odbicie. - Mogło być o wiele gorzej - skomentowałam. Gdy już dodałam sobie otuchy tymi oględzinami, założyłam szlafrok i poszłam przygotowywać dom przed spoczynkiem. Nie miałam kotów, które trzeba by wypuścić na dwór. Ani psów do nakarmienia - Bozo, ostami z naszych psiaków, zdechł ze starości przed rokiem. Nie chciałam wziąć nowego, bo Brianna była już na studiach, a ja miałam nieregularne dyżury w szpitalu. Nastawiłam termostat. Sprawdziłam, czy okna i drzwi są pozamykane, a palniki kuchenki wyłączone. To wszystko, co było do zrobienia. Przez osiemnaście lat, aż do wyjazdu Brianny na uniwersytet, mój nocny obchód kończył się wizytą w jej pokoju. Kierowana przyzwyczajeniem i jakimś dziwnym impulsem, pchnęłam drzwi do pokoju córki i zapaliłam światło. Brianna miała zamiłowanie do gromadzenia przedmiotów. Prawie każdy wolny centymetr ściany zasłaniały plakaty, zdjęcia, bukiety suszonych kwiatów, związane w krawat kawałki materiału, oprawione w ramki dyplomy i inne drobiazgi. Niektórzy ludzie tak potrafią urządzić świat wokół siebie, że przedmioty nabierają własnego znaczenia i zaczyna z nich emanować siła wiążąca je z innymi rzeczami. Poza tym tworzy się coś więcej - jakaś niedefiniowalna aura, pochodząca zarówno od nieobecnego właściciela, jak i od samych przedmiotów. „Znajduję się tutaj, ponieważ Brianna mnie tu umieściła”, zdają się mówić rzeczy w jej pokoju. „Znajduję się tutaj, ponieważ ona jest tym, kim jest”. Dziwne, że posiadała tę zdolność, pomyślałam. Frank też ją posiadał. Kiedy po jego śmierci poszłam na uniwersytet, odniosłam wrażenie, że gabinet Franka przypomina skamieniałe szczątki jakiegoś wymarłego zwierzęcia: książki, papiery, nawet śmieci nosiły znamię umysłu, który wypełniał tę przestrzeń. Związek niektórych przedmiotów w pokoju Brianny z jej osobą był oczywisty - zdjęcia moje, Franka, Bozo, przyjaciół. Na wiele kawałków materiału sama nanosiła wzory i kolory, jakie lubiła - świecący turkus, głęboki indygo, karmazyn i jasna żółć. Ale pozostałe rzeczy? Dlaczego kupka muszelek ślimaków słodkowodnych na biurku miała przemawiać imieniem mojej córki? Albo okrągła gruda pumeksu? Od setek tysięcy innych różniło ją tylko to, że została znaleziona przez Briannę na plaży w Truro. Nie potrafiłam obchodzić się z przedmiotami. Nic mnie nie pchało do ich zbierania lub dekorowania nimi domu. Frank często narzekał na spartańskie urządzenie wnętrz, zanim Brianna urosła na tyle, by się tym zająć. Może dlatego lubiłam surowe otoczenie, że we wczesnej młodości prowadziłam życie Nomada, a może po prostu wynikało to z mojej osobowości - żyłam wewnątrz siebie i nie miałam potrzeby zmieniania świata na zewnątrz tak, aby mnie odzwierciedlał. Jamie był podobny. Posiadał bardzo niewiele drobiazgów. I zawsze nosił je przy sobie w skórzanej torbie. Poza tym nie troszczył się o przedmioty. Ani w tym krótkim okresie, kiedy mieszkaliśmy w Paryżu w luksusie, ani wtedy gdy przez dłuższy czas przebywaliśmy w Lallybroch - nigdy nie wykazywał skłonności do gromadzenia żadnych rzeczy. Być może także w jego przypadku wynikało to z przeżyć wczesnej młodości, kiedy żył jak ścigane zwierzę i nie miał nic poza bronią, od której zależał jego los. Ale może również dla niego izolacja od świata przedmiotów była czymś naturalnym? Poczucie samowystarczalności to prawdopodobnie jeden z tych elementów, który sprawił, że w sobie nawzajem poszukiwaliśmy spełnienia. Dziwne, że Brianna przypominała obu ojców, każdego w specyficzny mu sposób. W milczeniu powiedziałam dobranoc duchowi mojej nieobecnej córki i zgasiłam światło. W drodze do sypialni towarzyszyło mi wspomnienie o Franku. Widok dużego, podwójnego łoża, gładkiego pod ciemnoniebieską kapą, żywo przywołał mi męża na myśl. W tym pokoju, w tym łóżku po raz ostatni pożegnałam się z Frankiem. - Nie możesz iść spać, Claire? Już po północy. - Frank spojrzał na mnie znad książki. Sam leżał już w łóżku. Łagodne światło lampki nocnej sprawiało, że wyglądał, jakby unosił się w ciepłej bańce mydlanej, dostojnie oddzielony od ciemnego chłodu pozostałej części pokoju. Był początek stycznia. Oczywiście grzaliśmy w piecu, ale mimo wszystko jedyne naprawdę ciepłe miejsce w nocy stanowiło łóżko ze stertą ciepłych koców. Uśmiechnęłam się do Franka i wstałam z fotela, zsuwając z ramion gruby, wełniany szlafrok. - Przeszkadzam ci w zaśnięciu? Przepraszam. Po prostu przeżywam na nowo poranną operację. - Wiem - odparł sucho. - Widzę to po twojej twarzy. Masz błędny wzrok i otwartą buzię. - Przepraszam - powtórzyłam, imitując jego ton głosu. - Nie kontroluję wyrazu swojej twarzy, kiedy myślę. - A co ci da to myślenie? - Zaznaczył stronę zakładką. - Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Martwienie się nic nie zmieni - dodał zirytowany i zamknął książkę. - Tyle razy ci to już mówiłem. - Owszem, mówiłeś - zgodziłam się. Podeszłam do łóżka, drżąc lekko. Frank odruchowo przysunął się w moją stronę. Wsunęłam się między prześcieradła. Przytuliliśmy się, żeby było nam cieplej. - Poczekaj! Muszę wziąć telefon. - Wygramoliłam się z pościeli, żeby przenieść aparat na swoją stronę łóżka. Frank lubił wieczorami siedzieć w łóżku i gawędzić ze studentami i kolegami, ale nie cierpiał, gdy budziły go późne telefony do mnie ze szpitala. Nie znosił tego tak bardzo, że umówiłam się w pracy, żeby dzwonili tylko w ostateczności albo kiedy chciałam być informowana o stanie zdrowia konkretnego pacjenta. Dziś wieczorem poprosiłam o takie wiadomości. Chodziło o skomplikowany przypadek zapalenia ślepej kiszki. Jeśli wystąpiłyby powikłania, musiałam natychmiast wracać do szpitala. Zgasiłam światło i znów wsunęłam się między prześcieradła. Chwilę później Frank odwrócił się i objął mnie w pasie ramieniem. Wtuliłam się w niego i chłonęłam każdą cząstkę ciepła. Moje zziębnięte palce u stóp stopniowo się rozgrzewały, a ja się rozluźniałam. W myślach odtwarzałam szczegóły operacji. Znów czułam chłód na stopach od klimatyzacji w sali operacyjnej, a także początkowe ciepło na zmarzniętych palcach rąk, gdy je włożyłam do brzucha pacjenta. Chora ślepa kiszka zwinęła się jak żmija o purpurowym wzorze splecionych nacieków, z których powoli sączyła się jasna krew. - Zastanawiam się... - Rzeczowy głos Franka dotarł do mnie z nieprzeniknionej ciemności. - No? - Wciąż pochłonięta wizją operacji, zmusiłam się, aby powrócić do rzeczywistości. - Nad czym? - Nad moim urlopem. - Za miesiąc zaczynał mu się roczny urlop naukowy. Planował serie krótkich objazdów po północno-wschodnich stanach, żeby zebrać materiały. Potem chciał jechać na sześć miesięcy do Anglii, by w końcu wrócić do Bostonu i ostatnie trzy miesiące urlopu spędzić na pisaniu. - Zastanawiam się, czy nie pojechać do Anglii od razu - powiedział ostrożnie. - No, dlaczego nie? Pogoda będzie okropna, ale i tak pewnie większość czasu przesiedzisz w bibliotekach... - Chciałbym zabrać ze sobą Briannę. Zamarłam. Nagle niezwykle głęboko przeszył mnie chłód pokoju. - Ona teraz nie może wyjechać, jest tuż przed maturą. Możesz przecież poczekać. Przyjedziemy z Brianną w lecie. Wezmę długi urlop i wtedy... - Ja wyjeżdżam teraz. Na dobre. Bez ciebie. Odsunęłam się i usiadłam. Zapaliłam światło. Frank patrzył na mnie oślepionymi oczyma. Jego ciemne włosy były potargane. Posiwiał na skroniach, co nadało mu dystyngowany wygląd, który wywierał niesamowite wrażenie na co poniektórych studentkach. Poczułam się dziwnie opanowana. - Dlaczego teraz, tak nagle? Ta ostatnia znajoma naciska na ciebie, prawda? Wyraźny błysk przerażenia w jego oczach wydał mi się wręcz komiczny. Roześmiałam się, choć wcale nie było mi do śmiechu. - Myślałeś, że nie wiem? Boże, Frank! Jesteś najbardziej... roztargnionym mężczyzną na świecie! Usiadł na łóżku i mocno zacisnął szczęki. - A ja uważałem się za najbardziej dyskretnego. - Chyba żartujesz - odparłam ironicznie. - Przez ostatnie lata naliczyłam ich sześć. Jeśli w rzeczywistości było dwanaście lub więcej, to rzeczywiście można cię uznać za chodzący przykład dyskrecji. Jego twarz rzadko wyrażała silne emocje, ale teraz bladość wokół ust wskazywała, że naprawdę był wściekły. - Ta musi być kimś wyjątkowym - powiedziałam. Z udawaną niedbałością splotłam ręce na piersi i oparłam się o poduszki. - Po co jednak od razu jechać do Anglii? I to z Bree! - Może przez ostatnie półrocze chodzić do szkoły z internatem - odparł krótko. - To będzie dla niej nowe doświadczenie. - Nie spodziewam się, żeby właśnie podobnych doświadczeń szukała - stwierdziłam. - Nie będzie chciała zostawić przyjaciół, szczególnie tuż przed maturą. A już szczególnie nie po to, żeby pójść do angielskiego internatu! - Wzdrygnęłam się na tę myśl. W dzieciństwie przeżyłam koszmarne bóle uwięzienia w takiej szkole. Czasami zapachy w szpitalnej kafejce przywoływały to wspomnienie, połączone z odczuciem przerażającej bezradności. - Trochę dyscypliny jeszcze nikomu nie zaszkodziło - powiedział Frank. Odzyskał opanowanie, ale ciągle jeszcze był spięty. - Tobie chyba też wyszło na dobre. - Machnął ręką. - Chodzi o to, że zdecydowałem się wrócić do Anglii na stałe. Oferują mi dobre stanowisko w Cambridge. Postanowiłem je przyjąć. Ty oczywiście nie będziesz chciała opuścić szpitala. Ale nie zamierzam zostawiać mojej córki. - Twój ej córki? - Na moment odebrało mi mowę. Więc miał już załatwioną nową pracę i nową kochankę. Planował to od jakiegoś czasu. Całkowicie nowe życie? W porządku. Ale nie z Brianną! - Tak, mojej córki - powtórzył spokojnie. - Naturalnie możesz przyjeżdżać z wizytą, kiedy tylko chcesz... - Ty... bezwstydny... łotrze! - wydusiłam z siebie. - Zachowuj się rozsądnie, Claire. - Spojrzał na czubek swojego nosa, z miną wyrażającą nieskończoną, cierpiętniczą cierpliwość, zarezerwowaną dla oblewających egzamin studentów. - Rzadko bywasz w domu. Jeśli i ja wyjadę, Brianna zostanie bez opieki. - Mówisz, jakby miała osiem lat, a nie osiemnaście! Na miłość boską, ona jest prawie dorosła! - Jeszcze jeden powód, dla którego potrzebuje opieki i kontroli - odciął się. - Gdybyś miała do czynienia z tym, co ja na co dzień widzę na uniwersytecie: alkohol, narkotyki... - Mam z tym do czynienia - wycedziłam przez zęby. - W dosłownym tego słowa znaczeniu: na ostrym dyżurze. Bree nie jest podobna... - Jest, do cholery! Dorastające pannice nie mają zdrowego rozsądku. Pójdzie w tango z pierwszym chłopakiem, który... - Nie bądź idiotą! Bree to bardzo wrażliwa dziewczyna. Poza tym wszyscy młodzi ludzie próbują różnych rzeczy, w ten sposób się uczą. Nie możesz jej całe życie trzymać pod kloszem. - Lepiej pod kloszem niż w łóżku z czarnym facetem! - wykrzyczał. Jasnoczerwone plamy pojawiły mu się na policzkach. - Jaka matka, taka córka, co? Ale to się tak nie skończy, cholera, nie, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia! Zerwałam się z łóżka. Przez chwilę stałam wyprostowana jak struna i wpatrywałam się we Franka. - Ty - powiedziałam - nie masz nic, ale to absolutnie nic do powiedzenia, ani o Briannie, ani o niczym innym! - Trzęsłam się z wściekłości. Musiałam wbić dłonie w uda, żeby go nie pobić. - Jak w ogóle śmiesz mi mówić, że ode mnie odchodzisz z ostatnią kochanką z długiej listy, a potem insynuować, że miałam romans z Joem Abernathym? Lekko spuścił oczy. - A nie miałaś? - wymamrotał. - Spędzasz z nim mnóstwo czasu. Narażasz Bree na niebezpieczeństwo. Przecież ludzie tego typu... - Chcesz powiedzieć: czarni? - Tak, do cholery! - uniósł na mnie roziskrzony wzrok. - Wystarcza mi, że widują Abernathy’ów na wszystkich przyjęciach... chociaż przynajmniej Joe jest wykształcony. Ale ta otyła osoba, którą spotkałem u nich w domu, cała w tatuażach plemiennych i z błotem we włosach? A młody Abemathy kręci się wokół Bree dzień i noc, zabiera ją na marsze, zebrania i orgie w kiepskich spelunkach. - Nigdy nie podejrzewałam, że istnieją porządne spelunki - powiedziałam. Z trudem powstrzymałam nietaktowną chęć, żeby się roześmiać z niegrzecznej, ale wiernej oceny przyjaciela Leonarda Abernathy’ego. - Wiesz, że Lenny teraz chce, żeby go nazywać Muhammad Ishmael Shabazz? - Tak, słyszałem - odpowiedział krótko. - I ani mi w głowie, żeby Bree została panią Shabazz. - Nie wydaje mi się, żeby była zakochana w Lennym - zapewniłam Franka. Starałam się zdusić w sobie irytację. - I nie zakocha się. Pojedzie ze mną do Anglii. - Nie, jeśli nie będzie chciała - powiedziałam nieodwołalnie. Frank wygrzebał się z łóżka i zaczął szukać kapci. - Nie potrzebuję twojej zgody, żeby zabrać moją córkę do Anglii - stwierdził. - A Bree pojedzie tam, gdzie każę. Znajdź karty zdrowia Brianny, będą ich wymagali w nowej szkole. - Twoją córkę? - powtórzyłam. W ogóle nie odczuwałam chłodu, który panował w pokoju. Było mi aż gorąco ze złości. - Bree jest moją córką i, do diabła, nigdzie jej nie zabierzesz! - Nie możesz mnie powstrzymać - odparł z groźnym spokojem. Podniósł z podłogi szlafrok. - Jeszcze zobaczysz, czy nie mogę - krzyknęłam. - Chcesz rozwodu? Dobrze. Podaj powody, jakie tylko chcesz, poza zdradą małżeńską, bo tego się nigdy nie dopuściłam. Ale jeśli spróbujesz odebrać mi Bree, ja będę miała kilka słów do powiedzenia na temat zdrady. Chcesz wiedzieć, ile porzuconych kochanek przyszło mnie prosić, żebym cię zostawiła? Otworzył usta ze zdumienia. - Wszystkim odpowiadałam, że zostawię cię w ciągu minuty, jeśli mnie o to poprosisz. - Splotłam ręce na piersiach i wbiłam palce w ramiona. Znowu zaczęłam odczuwać chłód. - Dziwiłam się, dlaczego nigdy tego nie zrobiłeś, ale podejrzewałam, że z powodu Brianny. Teraz twarz mu całkiem pobladła. - Tak - powiedział. Nieudolnie próbował zachować typową dla siebie samokontrolę. - Nigdy nie myślałem, że wiedziałaś. Chociaż wystarczył jeden gest, żeby mnie zatrzymać. Wpatrzyłam się w niego dogłębnie zdumiona. - Zatrzymać cię? A co niby miałam zrobić? Otwierać nad parą twoją pocztę i potem machać ci listami przed nosem? Zrobić scenę na przyjęciu gwiazdkowym na wydziale? Poskarżyć się Deanowi? Przez moment zaciskał usta, potem się rozprężył. - Mogłaś dać mi do zrozumienia, że to miało dla ciebie znaczenie - powiedział spokojnie. - Miało - odparłam zdławionym głosem. Potrząsnął głową, wciąż we mnie wpatrzony. Jego oczy w świetle lampy wyglądały na ciemniejsze niż zwykle. - Ale niewystarczająco duże. - Bladość jego twarzy kontrastowała z ciemnym materiałem szlafroka. Obszedł łóżko i stanął przy mnie. - Czasem zastanawiałem się, czy potrafię cię obwiniać - mówił dalej w zamyśleniu. - On wyglądał tak jak Bree, prawda? Był jak ona? - Tak. Oddychał ciężko, chrapliwie. - Widziałem to w twoich oczach. Wiedziałem, że myślisz o nim, kiedy na nią patrzyłaś. A niech cię, Claire Beauchamp - powiedział bardzo łagodnie. - Nie potrafisz ukryć swoich myśli ani uczuć. Zapadła cisza, taka w której słychać tylko skrzypienie drewna i oddech domu. - Kochałam cię - wyszeptałam w końcu. - Kiedyś. - Kiedyś - powtórzył. - Czy powinienem być za to wdzięczny? Czucie powoli wracało do moich odrętwiałych warg. - Powiedziałam ci o tym - odparłam. - A kiedy nie odszedłeś... Frank, ja próbowałam. Stanął przy mojej toaletce. Zaczaj dotykać, podnosić i ustawiać w rządku różne przedmioty. - Nie mogłem cię wtedy opuścić. Byłaś w ciąży, samotna. Tylko łajdak by to zrobił. A potem... Bree. - Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w szminkę, którą trzymał w dłoni, a potem odstawił ją ostrożnie na szklany blat. - Bardzo ją pokochałem - przyznał cicho. Spojrzał na mnie ciemnymi, pustymi oczami. Potrząsnęłam głową. Bałam się wydać głos. - Bree jest moją córką - powtórzył, jakby do siebie. - Moim jedynym dzieckiem. Nie mogę jej opuścić. - Zaśmiał się krótko. - A ty nie możesz na nią patrzeć, nie myśląc o nim, prawda? Zastanawiam się, czy go kiedyś, z czasem, zapomnisz. - Nie. - Słowo, które wyszeptałam, poraziło Franka jak prąd elektryczny. Przez moment stał nieruchomo, potem odwrócił się do szafy i zaczął wciągać ubranie na piżamę. Bez słowa przyglądałam się, jak zakłada płaszcz i wychodzi z pokoju. Kołnierz niebieskiej jedwabnej piżamy wystawał ponad karakułową stójkę płaszcza. Zamknął drzwi wejściowe - na tyle panował nad sobą, by nimi nie trzasnąć. Uruchomił silnik. Światła samochodu przesunęły się po suficie sypialni, kiedy wycofywał się z podjazdu, potem znikły. Zostałam sama, rozdygotana obok zmiętego łóżka. Frank nie wracał. Próbowałam usnąć, ale leżałam tylko sztywna w zimnym łóżku. Na nowo przeżywałam w myślach kłótnię i nasłuchiwałam chrzęstu opon na podjeździe. W końcu wstałam, ubrałam się, zostawiłam kartkę z wiadomością dla Bree i wyszłam. Nie dzwonili ze szpitala. Równie dobrze mogłam sama zajrzeć do pacjenta. To było lepsze niż przewracać się z boku na bok przez całą noc. Poza tym, uczciwie mówiąc, nie miałam nic przeciwko temu, żeby Frank nie zastał mnie w domu po powrocie. Ulice były śliskie jak masło, czarny lód odbijał się w blasku sygnalizacji świetlnej. Płatki śniegu lśniły na żółto. W ciągu godziny oblodzone ulice pokryje warstwa świeżego puchu, co jeszcze bardziej utrudni jazdę. Za jedyne pocieszenie uznałam fakt, że o czwartej rano nie było ruchu, nie istniało więc żadne niebezpieczeństwo. Nikogo, poza mną. W szpitalu typowy, ciepły, duszny zapach instytucji odgrodził mnie od śnieżystej, czarnej nocy. - Ma się dobrze - poinformował cicho pielęgniarz, w obawie, że podniesiony głos mógłby zbudzić mężczyznę. - Wszystkie funkcje życiowe są stabilne. Nie ma krwawienia. - Twarz pacjenta, mimo że wciąż blada, nabierała już lekko różowego koloru, na wzór żyłek na płatkach białej róży. Puls widoczny na tętnicy szyjnej był silny i regularny. - To dobrze - powiedziałam. - Bardzo dobrze. - Pielęgniarz uśmiechnął się do mnie ciepło. Całą siłą woli musiałam powstrzymać chęć, aby się do niego nie przytulić i nie rozpłakać. Otoczenie szpitalne wydało mi się nagle jedynym bezpiecznym schronieniem. Powrót do domu nie miał sensu. Zajrzałam do moich pozostałych pacjentów i zeszłam do kafejki. Wciąż pachniało w niej jak w internacie. Usiadłam z filiżanką kawy i zastanawiałam się, co powiem Bree. Pół godziny później pielęgniarka z ostrego dyżuru wpadła przez skrzydłowe drzwi i zamarła na mój widok. Podeszła do mnie wolnym krokiem. Od razu wiedziałam. Bardzo często widziałam personel medyczny przekazujący wieści o śmierci najbliższych. Siedziałam spokojnie nad prawie pełną filiżanką kawy. Jedyne, co do mnie docierało z wielką siłą, jakbym koniecznie musiała zapamiętać to na całe życie, to był fakt, że mam nadłamaną oprawkę okularów, a litera „B” ze złotego napisu na bokach została prawie całkowicie starta. - ... powiedzieli, że pani tu jest. Dowód osobisty w portfelu... Policja mówi, że... śnieg na gołoledzi, poślizg... - Pielęgniarka rozwlekle wyjaśniała mi wszystkie okoliczności. Ani razu na nią nie spojrzałam. Szłam przez białe korytarze. Nie zauważałam, jak znajomi z oddziału powoli odwracają się w moją stronę. Jeszcze nie wiedzieli, ale po jednym spojrzeniu na mnie odgadywali, że stało się coś ostatecznego. Leżał na ostrym dyżurze. Na zewnątrz stała karetka. Możliwe, że właśnie ta, która go przywiozła. Podwójne drzwi na końcu korytarza były otwarte na lodowaty świt. Syrena ambulansu migotała czerwonym światłem, zalewając korytarz kolorem krwi. Dotknęłam go szybko. Nieruchome ciało wydawało się plastyczne, jak każdego świeżo zmarłego, zachowujące jeszcze pozory życia. Nie było widać żadnej rany. Gardło miał gładkie i brązowe, ale tętnica nie poruszała się. Trzymałam dłoń na piersi Franka i wpatrywałam się w niego, jakbym nie widziała męża od bardzo dawna. Wyrazisty, ale delikatny profil, miękkie wargi, wyrzeźbiony nos i szczęka. Przystojny mężczyzna, pomimo głębokich zmarszczek - zawodu i niewypowiedzianej złości. Nawet spokój śmierci nie potrafił tego zatrzeć. Stałam prawie bez ruchu, zasłuchana. Słyszałam zawodzenie kolejnej nadjeżdżającej karetki, głosy na korytarzu. Pisk kół łóżka szpitalnego, trzask radia policyjnego, odległy pomruk lamp fluorescencyjnych. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że nasłuchuję Franka, oczekując... czego? Że jego duch unosi się gdzieś w pobliżu, aby zakończyć niewypełnione zadanie? Zamknęłam oczy. Chciałam się pozbyć tego niepokojącego widoku znieruchomiałego profilu, to czerwonego, to białego i znowu czerwonego, w zależności od ruchów pulsującego światła, które wpadało przez otwarte drzwi. - Frank - powiedziałam cicho w lodowate powietrze. - Jeśli jeszcze jesteś na tyle blisko, by mnie usłyszeć... Naprawdę cię kochałam. Kiedyś. Naprawdę. W tym momencie wszedł Joe. Z trudem przepchnął się przez zatłoczony korytarz. Przyszedł bezpośrednio z sali operacyjnej, na okularach widać było drobne kropelki krwi, a na zielonym stroju duże plamy. - Claire - odezwał się. - Mój Boże, Claire! - Zaczął drżeć. Przez dziesięć lat nie nazywał mnie inaczej niż „Jane” lub „lady Jane”. Jeśli użył mojego imienia, musiał być naprawdę wstrząśnięty. Moja dłoń wyglądała przeraźliwie biało w uścisku czarnych rąk Joego. Odwróciłam do niego, mocnego jak pień drzewa, położyłam mu głowę na ramieniu i po raz pierwszy zapłakałam nad Frankiem. Oparłam czoło o okno sypialni domu przy ulicy Furey. Było gorąco i wilgotno tego pogodnego wrześniowego wieczoru, przepełnionego odgłosami świerszczy i spryskiwaczy trawników. Ja jednak widziałam przed sobą biel i czerń zimowej nocy sprzed dwóch lat - czarny lód i biały szpital, a potem rozmazaną szarość poranka. Obraz przed moimi oczyma zamazał się. Pamiętałam anonimową bieganinę po korytarzu i pulsujące czerwone światło karetki. Teraz opłakiwałam Franka po raz ostatni. Łzy spływały mi po policzkach, chociaż wiedziałam, że tak naprawdę raz na zawsze rozstaliśmy się dwadzieścia lat wcześniej na zielonym szczycie szkockiego wzgórza. Gdy się już wypłakałam, położyłam dłoń na gładkiej, niebieskiej kołdrze i zwinęłam się na poduszce po lewej stronie łóżka - na miejscu Franka. - Żegnaj, mój kochany - wyszeptałam. Poszłam na dół, żeby się przespać z dala od duchów przeszłości. Rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Z niechęcią wstałam z sofy. - Telegram, psze pani - powiedział listonosz. Starał się nie gapić na moją koszulę nocną. Telegramy były chyba odpowiedzialne za więcej ataków serca niż cokolwiek innego, poza tłustym bekonem na śniadanie. Poczułam dzikie łomotanie w piersiach. Dałam listonoszowi napiwek i weszłam do mieszkania. Wydało mi się istotne, żeby nie otwierać telegramu, zanim nie znajdę się w tak bezpiecznym miejscu, jak łazienka. Zupełnie jakbym dostała materiał wybuchowy, który trzeba zalać wodą. Palce mi drżały, gdy niezdarnie rozrywałam kopertę. Siedziałam na skraju wanny, dla utrzymania równowagi oparta o wyłożoną kafelkami ścianę. Wiadomość była krótka. Oczywiście, każdy Szkot jest oszczędny. Nawet w słowach, pomyślałam absurdalnie. Znalazłem go stop, przeczytałam, wracasz znak zapytania Roger. Starannie złożyłam telegram i z powrotem schowałam do koperty. Przez długą chwilę siedziałam i wpatrywałam się w wystający brzeg kartki. Potem wstałam i poszłam do pokoju się ubrać. 20 Diagnoza Joe Abernathy siedział za biurkiem. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się małemu, prostokątnemu, jasnemu kartonikowi, który trzymał w dłoniach. - Co to jest? - Bez ceremonii usiadłam na brzegu biurka. - Wizytówka. - Podał mi kartonik, patrząc na mnie jednocześnie rozbawionym i zirytowanym wzrokiem. Na jasnoszarej, eleganckiej wizytówce, z drogiego papieru widniał napis: Muhammad Ishmael Shabazz III. Pod spodem znajdował się adres i numer telefonu. - Lenny? - zapytałam ze śmiechem. - Muhammad Ishmael Shabazz Trzeci? - Mhm. - Rozbawienie w nim przeważyło. Kiedy odbierał wizytówkę, dostrzegłam błysk złotego zęba. - Mówi, że nie zamierza nosić imienia białego człowieka. Będzie głosił swoje afrykańskie dziedzictwo - wyjaśnił z sarkazmem. - Spytałem, czy następnym razem przekłuje sobie nos kością. Nie dość, że się dziwnie wygolił, to jeszcze chodzi w szmacie po kolana, podobnej do tej, którą jego siostra wykonała w ramach robótek ręcznych. Chce być Afrykańczykiem na całej linii. - Joe machnął ręką w kierunku okna, przez które miał widok na park. - Mówię mu, rozejrzyj się dookoła. Widzisz gdzieś lwy? Czy to dla ciebie wygląda jak Afryka? - Oparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął nogi. Potrząsnął głową z rezygnacją. - Z chłopakiem w jego wieku nie ma rozmowy. - To prawda - zgodziłam się. - Ale do czego odnosi się numer „Trzeci”? Znów błysk złotego zęba. - Lenny... o, przepraszam, Muhammad ciągle opowiada o swojej „zagubionej tradycji” i „brakującej historii”. Mówi: „Jak mogę nosić podniesioną głowę i patrzeć w oczy facetom z Yale, którzy przedstawiają się jako Cadwallader IV lub Sewell Lodge junior? Ja nawet nie wiem, jak nazywał się mój dziadek. Nie wiem, skąd pochodzę”. - Joe sapnął. - Powiedziałem, że jeśli chce wiedzieć, skąd pochodzi, niech spojrzy w lustro. To nie był „Mayflower”. Podniósł wizytówkę i skrzywił się. - A on na to: „Jeśli powracam do korzeni, to dlaczego nie mam tego zrobić wszelkimi sposobami. Skoro mój dziadek nie mógł mi nadać imienia, ja nadam imię dziadkowi”. Problem polega tylko na tym - Joe westchnął głęboko, - że ja znajduję się pomiędzy nimi. Teraz muszę zostać Muhammedem Ishmaelem juniorem, aby Lenny mógł się poczuć „dumnym amerykańskim Afrykańczykiem”. - Pochylił się nad biurkiem. Z podbródkiem opartym na piersi bezmyślnie wpatrywał się w jasnoszarą wizytówkę. - Ty to masz szczęście, lady Jane - odezwał się w końcu. - Bree nie zadręcza cię pytaniem, kim był jej dziadek. Musisz się martwić tylko o to, żeby nie zaczęła brać narkotyków albo nie zaszła w ciążę z jakimś spryciarzem, który zabierze ją do Kanady. Roześmiałam się z wyraźną ironią. - Tak ci się wydaje - skomentowałam. - A nie? - Uniósł z zainteresowaniem brwi, zdjął okulary w złotej oprawce, przetarł je końcem krawata. - Jak było w Szkocji? - Zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. - Podobało się Bree? - Wciąż tam jest. Szuka swojej historii. Joe już otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu pukanie do drzwi. - Doktor Abernathy? - Do gabinetu ostrożnie zajrzał pulchny młody człowiek w podkoszulku. Uginał się pod ciężarem dużego kartonu, który trzymał oparty na swoim pokaźnym brzuchu. - Mów mi Ishmael - powiedział wesoło Joe. - Co? - Młodzieniec otworzył szeroko usta i spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Czy to pani jest doktor Abernathy? - Nie - odparłam. Wstałam z biurka i obciągnęłam spódnicę. - Zostawiam cię z twoim gościem, Joe, ale jeśli będziesz miał czas później... - Nie, poczekaj sekundę, lady Jane - przerwał. Wziął paczkę od młodego człowieka i uścisnął mu dłoń. - Pan Thompson, prawda? John Wicklow mówił, że pan przyjdzie. Bardzo mi miło. - Mi również. Horace Thompson. Grubasek zamrugał nerwowo. - Przyniosłem... okaz. - Niepewnie wskazał na karton. - Dobrze. Chętnie go obejrzę razem z panem. Doktor Randall też mogłaby nam towarzyszyć. - Spojrzał na mnie psotnie. - Chciałbym zobaczyć, czy potrafisz to zrobić umarłemu, lady Jane. - Zrobić co? umarłemu... - Ostrożnie wyjął z pudła czaszkę. - Och, ładna - powiedział z zachwytem. Poobracał ją, to w jedną, to w drugą stronę. Byłam zdziwiona. Nie tyle określeniem, ile samym wyglądem czaszki. Miała plamy, nienaturalną barwę, ciemnobrązowe prążki. Joe zaniósł ją do okna i trzymał w świetle. Kciukami delikatnie gładził małe kości łuków brwiowych. - Ładna dziewczynka - mruknął znowu, bardziej do czaszki niż do mnie czy Horace’a Thompsona. - Dobrze wyrośnięta, dojrzała. Między późną czterdziestką a początkiem pięćdziesiątki. Ma pan nogi? - Gwałtownie odwrócił się do pulchnego młodego mężczyzny. - Tak, tutaj. - Horace Thompson sięgnął do kartonu. - Przyniosłem cały szkielet. Pomyślałam, że Horace Thompson najprawdopodobniej jest pracownikiem biura koronera. Czasami przynosili do Joego ciała, które zostały znalezione gdzieś w polu i były poważnie zniekształcone. Prosili, żeby zrobił ekspertyzę i ustalił przyczyny śmierci. - Proszę, doktor Randall. - Joe pochylił się i ostrożnie położył czaszkę na moich dłoniach. - Niech pani spróbuje ocenić stan zdrowia denatki, ja sprawdzę nogi. - Nie jestem patologiem. - Zaprotestowałam, ale odruchowo spojrzałam w dół. Był to albo bardzo stary okaz, albo leżał w złych warunkach atmosferycznych. Gładka kość miała połysk, niespotykany na świeżych czaszkach. Plamy i przebarwienia pochodziły od pigmentów zawartych w glebie. - No, dobrze. - Wolno obracałam czaszkę. Gładki łuk mózgoczaszki, wypolerowany przez czas, z ostrymi krawędziami w miejscach, gdzie były przyczepione mięśnie, i wystającymi spojeniami wdzięcznie wyprofilowanej żuchwy. Miała ładne kości policzkowe, duże i szerokie, pomyślałam. Zachowały się prawie wszystkie zęby w górnej szczęce - proste i białe. Głębokie oczodoły ginęły w cieniu. Nawet gdy przechyliłam czaszkę na bok, nie zdołałam oświetlić ich w pełni. Czaszka wydawała się bardzo krucha. Pogłaskałam łuki brwiowe. Zatopiłam palce w oczodoły w poszukiwaniu ciemnego dna, tego punktu, przez który przepływają wszystkie informacje układu nerwowego. Trzymałam czaszkę tuż przy brzuchu. Zamknęłam oczy. Poczułam melancholijny smutek wypełniający jej wnętrze. Odniosłam jeszcze inne słabe wrażenie - coś w rodzaju zaskoczenia. - Ktoś zabił tę kobietę - oznajmiłam. - Nie chciała umierać. - Otworzyłam oczy: zobaczyłam wpatrzone we mnie szeroko rozwarte źrenice pobladłego Horace’a Thompsona. Z animuszem podałam mu czaszkę. - Skąd to jest? - zapytałam. Pan Thompson popatrzył znacząco na Joego, potem znów spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Z jaskini na Karaibach - odpowiedział. - Niewiele wiemy o tym znalezisku. Ma jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście lat. - Ile? Joe uśmiechnął się szeroko, zadowolony z dowcipu, który mi zrobił. - Nasz przyjaciel, pan Thompson, jest z Instytutu Antropologii na Harvardzie - wyjaśnił. - Znam jego kolegę, Wicklowa. Prosił, żebym rzucił okiem na szkielet i powiedział wszystko, co zdołam wywnioskować. - A niech cię! - rzuciłam oburzona. - Myślałam, że to niezidentyfikowane szczątki znalezione przez policję. - Rzeczywiście są niezidentyfikowane - potwierdził Joe. - I pewnie tak już zostanie. - Zupełnie jak terier węszył wokół kartonu z napisem „Prażona słodzona kukurydza”. - Co my tu jeszcze mamy? - Bardzo ostrożnie wyciągnął plastikowy woreczek z kręgami. - Była w kawałkach, kiedy ją znaleźliśmy - wtrącił Horace. - Och, czaszka połączona z... częścią szyjną - zaśpiewał cicho Joe. Ułożył kręgi wzdłuż krawędzi biurka, potem zwinnie nadawał im odpowiedni porządek. - Część szyjna połączona z... częścią krzyżową... - Proszę nie zwracać na niego uwagi - zwróciłam się do Horace’a. - Inaczej tylko go pan zachęci. - I to by było na tyle - oznajmił triumfalnie: - Jezu, lady Jane, jesteś genialna! Spójrzcie. - Posłusznie pochyliliśmy się z Horace’em Thompsonem nad najeżonym kręgosłupem. Oś ciała w pewnym miejscu stawała się wklęsła, jeden z górnych kręgów był wyraźnie rozłupany, linia pęknięcia znajdowała się dokładnie w połowie kości. - Skręcony kark? - zapytał Thompson z dużym zainteresowaniem. - Tak, ale myślę, że jeszcze coś więcej. - Palce Joego przesunęły się ponad linię pęknięcia. - Widzi pan? Kość jest nie tylko nadłupana, ona odpadła dokładnie w tym miejscu. Ktoś usiłował odciąć tej pani głowę. Tępym narzędziem - dodał z upodobaniem. Horace Thompson spojrzał na mnie podejrzliwie. - Skąd pani wiedziała, że ona została zabita, pani Randall? - zapytał. Poczułam, że się czerwienię. - Nie wiedziałam. Po prostu miałam takie wrażenie. - Naprawdę? - Zamrugał parę razy, ale już dał mi spokój. - Dziwne. - Ona cały czas to robi - poinformował Thompsona Joe, mierząc cyrklem część udową. - Z reguły jednak obcuje z żywymi ludźmi. Najlepszy diagnosta, jakiego znam. - Odłożył cyrkle i wziął małą plastikową linijkę. - A zatem szczątki znaleźliście w jaskini, tak? - Podejrzewamy, że to był grób, no... niewolnicy - wypalił Thompson zaczerwieniony. Nagle zrozumiałam, dlaczego wyglądał na speszonego, kiedy się dowiedział, które z nas to doktor Aberaathy. Joe rzucił mu krótkie spojrzenie, ale natychmiast wrócił do pracy. Cały czas nucił sobie coś pod nosem. Mierzył wlot miednicy, potem kości udowe, piszczele. W końcu wyprostował się i potrząsnął głową. - To nie była niewolnica - oznajmił. Horace zamrugał. - Niemożliwe - odparł. - Rzeczy, które przy niej znaleźliśmy... to wyraźny afrykański wpływ... - Nie - powiedział Joe. Obstukiwał długą kość udową leżącą na biurku. - Nie była czarna. - Może pan to stwierdzić po kościach? - spytał Horace Thompson. - Ja myślałem... to znaczy, artykuł Jensena... teorie na temat różnic fizycznych między rasami... znacznie przesadzone... - Spurpurowiał. Zdenerwowanie nie pozwoliło mu na składną wypowiedź. - Ależ oczywiście, że istnieją różnice - oznajmił bardzo sucho Joe. - Jeśli chce pan uważać, że biali i czarni są pod skórą identyczni, proszę bardzo, ale z naukowego punktu widzenia to nieprawda. - Odwrócił się i zdjął z półki książkę pod tytułem Tablice odmian szkieletowych. - Niech pan spojrzy tutaj. Można zobaczyć różnice przy wielu kościach, ale najważniejsze są w przypadku nóg. Czarni mają zupełnie inne proporcje miednicy i piszczeli niż biali. A ta pani - wskazał na szkielet - była biała. Typ kaukaski. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. - Och! No, tak - szepnął Horace Thompson. - Będę musiał pomyśleć... To znaczy... bardzo dziękuję, że zechciał ją pan dla mnie obejrzeć. - Wykonał lekki, gwałtowny ukłon. Przyglądaliśmy się w milczeniu, jak chowa szkielet do kartonu po kukurydzy. Przed wyjściem Horace skinął nam jeszcze obojgu głową. Joe roześmiał się krótko, kiedy drzwi zamknęły się za panem Thompsonem. - Założę się, że teraz pójdzie do Rutgersa po drugą opinię. - Naukowcy niełatwo porzucają własne teorie. - Wzruszyłam ramionami. - Żyłam z jednym z nich wystarczająco długo, żeby się o tym przekonać. Joe prychnął. - Fakt. No, dobrze. Teraz, kiedy już pozbyliśmy się pana Thompsona i jego zmarłej damy, powiedz, co mogę dla ciebie zrobić, lady Jane. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam mu prosto w oczy. - Potrzebuję uczciwej, obiektywnej opinii. Nie - poprawiłam się. - Potrzebuję opinii, a potem może pomocy. - Nie ma sprawy - zapewnił Joe. - Szczególnie, jeśli chodzi o wygłoszenie opinii. To moja specjalność. - Usiadł wygodnie w fotelu i wsunął na nos okulary w złotej oprawce. Złożył ręce na piersi i skinął głową. - Wal. - Czy jestem atrakcyjna? - zapytałam. Jego duże okrągłe oczy wciąż mi przypominały cukierki toffi. Miały taki sam, jak dawniej ciepły złotobrązowy kolor. Po chwili Joe przymrużył oczy, ale nadal milczał. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. - W tym pytaniu jest jakiś haczyk, prawda? - zasugerował. - Ja odpowiem i natychmiast zza drzwi wyskoczy jakaś wariatka, krzycząc: „Seksistowska świnia”. I jeszcze uderzy mnie w głowę tablicą z napisem „Wykastruj męskich szowinistów”. - Nie - zapewniłam. - Z reguły męscy szowiniści odpowiadają mi to, co chcę usłyszeć. - Aha. W porządku. Mam więc być szczery? - Przyjrzał mi się dokładnie. Stałam przed nim wyprostowana. - Zgrabna biała kobieta, z nieprawdopodobną ilością włosów i zbyt dużym tyłkiem - powiedział w końcu. - Ładne cycki - dodał i skinął serdecznie głową. - To chciałaś wiedzieć? - Tak - odparłam i rozluźniłam napięte mięśnie. - Zrozum, to nie jest pytanie, które można zadać każdemu. Gwizdnął cicho, odrzucił głowę i roześmiał się z zachwytem. - Lady Jane! Znalazłaś sobie faceta! Poczułam, że rumieniec występuje mi na policzki, ale postarałam się zachować z godnością. - Nie wiem. Może. - Może? Wielkie nieba! Lady Jane, najwyższy czas! - Przestań sobie ze mnie żartować - poprosiłam i usiadłam w fotelu dla gości. - To nie uchodzi mężczyźnie w twoim wieku i na wysokiej pozycji. - W moim wieku? Oho! - Gwizdnął. Patrzył na mnie przenikliwie przez okulary. - Jest młodszy od ciebie? Tym się martwisz? - Niezbyt - odparłam. Rumieniec na moich policzkach zaczął blednąc. - Ale nie widziałam go przez dwadzieścia lat. Jesteś jedyną osobą, która zna mnie tak długo. Czy bardzo się zmieniłam od czasu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy? - Spojrzałam mu prosto w oczy, żądając szczerości. Zdjął okulary, ale po chwili z powrotem je założył. - Nie - powiedział. - Nie zmieniłaś się. Nie utyłaś. - Naprawdę? - Byłaś kiedyś na spotkaniu swojej klasy z liceum? - Nie chodziłam do liceum. Uniósł brwi. - Nie? A ja tak. I coś ci powiem, lady Jane. Patrzysz na tych wszystkich ludzi, których nie widziałaś przez dwadzieścia lat, i w pierwszej sekundzie myślisz: „Boże, jak oni się zmienili!”. Ale potem nagle zdajesz sobie sprawę, że w rzeczywistości pozostali niemal tacy sami. - Podrapał się energicznie po głowie, szukając odpowiedniego wytłumaczenia. - Widzisz, że ktoś trochę posiwiał, ma zmarszczki, może nawet nie jest podobny do siebie z przeszłości, ale po dwóch minutach szok mija i już tego nie dostrzegasz. Jesteście po prostu tymi samymi ludźmi, którymi zawsze byliście, i musisz się bardzo wysilić, żeby nie zapomnieć, iż nie macie już po osiemnaście lat. Natomiast jeśli ludzie utyją - mówił dalej w zamyśleniu - to się bardzo zmieniają. Zwłaszcza na twarzy. Ale ty - znów obrzucił mnie spojrzeniem z ukosa - nigdy nie utyjesz. Masz dobre geny. - Tak też podejrzewam - zgodziłam się. Obejrzałam swoje ręce. Nadal miałam szczupłe nadgarstki i smukłe palce. Pierścionki błyszczały w jesiennym słońcu wpadającym przez okno. - Czy to tata Bree? - zapytał łagodnie. Gwałtownie uniosłam głowę. - Skąd, do licha, o tym wiesz? - zdziwiłam się. Uśmiechnął się lekko. - Od jak dawna znam Bree? Przynajmniej od dziesięciu lat. - Potrząsnął głową. - Jest bardzo do ciebie podobna, lady Jane, ale nigdy nie dostrzegłem w niej podobieństwa do Franka. Jej tata był rudy, prawda? I bardzo wysoki. Jeżeli nie, to wszystko, czego się nauczyłem o genie sto pierwszym, jest jednym wielkim kłamstwem. - Nie, nie mylisz się. - Poczułam podniecenie. Do niedawna nikomu nie mówiłam o Jamiem. Milczałam przez dwadzieścia lat. Radość, że wolno mi wspominać Jamiego, podziałała na mnie uzdrawiająco. - Tak, jest wysoki i rudy. Szkot - dodałam. Oczy Joego znów się zaokrągliły. - A Bree przebywa teraz w Szkocji? Skinęłam głową. Dwie godziny później po raz ostatni opuszczałam szpital. Zostawiłam Radzie Szpitalnej wymówienie i dokumenty dotyczące zarządzania moim majątkiem, do czasu, gdy Bree osiągnie wymagany wiek i wszystko przejmie na własność. Kiedy wyjeżdżałam z parkingu, odczuwałam panikę, żal, ulgę. Podjęłam najważniejszą decyzję w życiu. 21 Q. E. D. Inverness, 5 października 1968 r. Znalazłem akt darowizny. - Twarz Rogera płonęła z podniecenia. Ledwie panował nad sobą. Z wyraźną niecierpliwością czekał na dworcu w Inverness, aż Brianna mnie uściska i aż wyjmę z pociągu wszystkie bagaże. Wepchnął nas do swojego małego morrisa i zapalił silnik, zanim wyrzucił z siebie tę nowinę. - Co? Dotyczący Lallybroch? - Wsadziłam głowę pomiędzy przednie siedzenia, żeby lepiej słyszeć jego głos. - Tak. Twój Jamie darował posiadłość swojemu siostrzeńcowi, małemu Jamiemu. - Dokument jest w pokoju - dodała Brianna. - Baliśmy się go ze sobą przywieźć. Roger musiał podpisać cyrograf, żeby to wynieść z archiwum. - Jej blada cera zaróżowiła się z podniecenia i chłodu. W potarganych włosach lśniły krople deszczu. Po dłuższej rozłące zawsze nie mogłam się napatrzeć na Briannę. Matki z reguły uważają, że ich dzieci są piękne, ale moja córka rzeczywiście była prześliczna. Uśmiechnęłam się do niej z miłością. Ogarnęła mnie też jednak panika. Jak mogłam myśleć o opuszczeniu Brianny? Błędnie biorąc mój uśmiech za wyraz radości z powodu nowiny, Brianna z dużym entuzjazmem mówiła dalej: - Nigdy nie zgadniesz, co jeszcze znaleźliśmy! - Co ty znalazłaś - poprawił Roger. Jedną ręką głaskał ją po kolanie, drugą prowadził swój mały pomarańczowy samochodzik po rondzie. Posłała Rogerowi spojrzenie i dotknęła go tak pieszczotliwie, że w moich matczynych uszach zaczęło dzwonić na alarm. Już? Nie za szybko? Poczułam potępiające spojrzenie ducha Franka. No, przynajmniej Roger nie jest czarny. Odkaszlnęłam i powiedziałam: - Naprawdę? Co takiego? Popatrzyli na siebie znacząco i uśmiechnęli się szeroko. - Poczekaj, sama zobaczysz, mamo - odparła Bree z irytującym zadowoleniem. - Widzisz? - zapytała dwadzieścia minut później, kiedy pochylałam się nad biurkiem w gabinecie. Przede mną leżała kupka pożółkłych papierów z pogiętymi i pociemniałymi brzegami. Teraz, dla bezpieczeństwa, kartki znajdowały się w plastikowych okładkach, ale kiedyś używano ich bardzo niechlujnie: naddarte brzegi, jedna kartka przedarta na pół, notatki na marginesach i między liniami. Dokumenty najwyraźniej służyły komuś za brudnopis. - To jest tekst artykułu - wyjaśnił Roger. - Został opublikowany w czasopiśmie „Forrester” wydawanym przez Aleksandra Malcolma w Edynburgu w tysiąc siedemset sześćdziesiątym piątym roku. Poczułam, że się pocę. Sukienka wydała mi się nagle zbyt ciasna pod pachami. Rok tysiąc siedemset sześćdziesiąty piąty - prawie dwadzieścia lat po tym, jak opuściłam Jamiego, policzyłam szybko. Wpatrywałam się w wytarte litery, pociemniałe od upływu lat. Tekst nabazgrał ktoś, kto miał skomplikowany charakter pisma. Gdzieniegdzie wyrazy były bardzo ściśnięte, gdzie indziej rozwlekły się z przesadnymi zawijasami przy „g” i „y”. Być może pisał to człowiek leworęczny, który jednak starał się posługiwać prawą ręką. - Spójrz, to jest wersja opublikowana. - Roger położył na biurku otwarty foliał. - Widzisz datę? Rok tysiąc siedemset sześćdziesiąty piąty. Wydrukowany tekst prawie całkowicie zgadza się z rękopisem, tylko kilka marginalnych notatek nie zostało uwzględnionych. - Dobrze - odparłam. - A akt darowizny... - Jest tutaj. - Brianna z impetem otworzyła górną szufladę biurka i wyjęła mocno pognieciony dokument, również zabezpieczony plastikową okładką. W tym przypadku ochrona była jeszcze bardziej konieczna. Pobrudzony i podarty papier nosił wyraźne ślady kropli deszczu. Wiele słów wyblakło do tego stopnia, że stały się nieczytelne. Ale trzy podpisy pod spodem były wciąż wyraźne. Pismo sporządzono z taką starannością, że tylko przesadne zawijasy przy „y” przypominały charakter pisma z niechlujnego manuskryptu - James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser. Niżej, w dwóch liniach podpisali się świadkowie: Murtagh FitzGibbons Fraser i Claire Beauchamp Fraser. Opadłam na krzesło. Instynktownie położyłam rękę na dokumencie, jakbym chciała zaprzeczyć jego istnieniu. - Ty to podpisałaś, prawda? - zapytał spokojnie Roger. Ręce drżały mu lekko, kiedy kładł kartki manuskryptu obok dokumentu darowizny. - Teraz mamy niezbity dowód. Jeśli go potrzebowaliśmy - dodał i rzucił szybkie spojrzenie na Bree. Potrząsnęła głową. Włosy zakryły jej twarz. Już nie potrzebowali. Przejście przez głazy Geilie Duncan przed pięcioma miesiącami wystarczająco potwierdziło moją historię. Podniosłam rękę i po raz kolejny spojrzałam na dokument, a potem na rękopis artykułu. - Czy to ten sam charakter, mamo? - Bree z niepokojem pochyliła się nad kartkami. Jej włosy delikatnie musnęły moją dłoń. - Artykuł jest podpisany pseudonimem „Q.E.D”. - Uśmiechnęła się przelotnie. - Autor podpisał się „Q.E.D.”. Dla nas oba pisma wyglądają tak samo, ale nie chcieliśmy prosić o opinię eksperta, zanim tego nie zobaczysz. - Tak myślę - brakowało mi tchu. Ogarniała mnie niesamowita radość. - Tak, jestem prawie stuprocentowo przekonana. To napisał Jamie. - Miałam absurdalną ochotę wyciągnąć kartki rękopisu z plastikowych okładek i ścisnąć je w dłoniach, żeby intensywnie poczuć dotyk papieru, którego dotykał Jamie. A więc przeżył, pomyślałam. - Mamy tego więcej. Całkowity materiał dowodowy. - W głosie Rogera brzmiała duma. - Widzisz? To jest artykuł przeciwko aktowi o akcyzie z tysiąc siedemset sześćdziesiątego czwartego roku. Autor opowiadał się za zniesieniem restrykcji na eksport alkoholu ze Szkocji do Anglii. O, tutaj! - Przez chwilę Roger wodził palcem po tekście. W końcu wskazał jedno zdanie - „Jak wiadomo od wieków wolność i whisky chadzają razem „. Widzisz, że wypowiedź w dialekcie szkockim ujął w cudzysłów? Cytuje kogoś. - Mnie - oznajmiłam spokojnie. - Powiedziałam mu to, gdy zamierzał okraść statek księcia Karola. - Pamiętam. - Roger skinął głową. Oczy mu jaśniały z przejęcia. - Ale to cytat z Roberta Burnsa. - Nagle zmarszczył brwi. - Może autor artykułu wziął to zdanie właśnie od niego. Czy Burns żył w tamtych czasach? - Tak - odpowiedziała zadowolona z siebie Brianna. - Ale w tysiąc siedemset sześćdziesiątym piątym roku miał tylko sześć lat. - A Jamie czterdzieści cztery. - Nagle to wszystko zdało się ogromnie realne. On żyje. Żył - poprawiłam się. Z trudem panowałam nad emocjami. Położyłam drżące dłonie na rękopisie. - Jeśli... - zaczęłam, ale nie byłam w stanie dokończyć. - Jeśli czas porusza się paralelnie, tak jak sądzimy... - Roger także zamilkł. Popatrzył na mnie, potem na Briannę. Pobladła, ale jej oczy i usta wyrażały pewność. Czule dotknęła mojej dłoni. - W takim razie, mamo, możesz wrócić - powiedziała łagodnie. - Możesz go odnaleźć. Plastikowe wieszaki stukały o metalowy stojak z sukienkami, kiedy bardzo powoli szukałam odpowiedniego stroju. - Czy mogę w czymś pani pomóc? - Niebieskie oczy sprzedawczyni spojrzały na mnie uprzejmie spomiędzy sięgającej po czubek nosa grzywki. Sprzedawczyni tak szeroko się uśmiechała, że omal nie zaczęła jej pękać gruba warstwa białej szminki. - Macie państwo jeszcze inne rodzaje staromodnych sukienek? - Wskazałam na stojak pełny ostatnio modnych ciuchów. - Chodzi mi o takie z koronkowymi stanikami, kraciastymi długimi spódnicami z bawełny łączonej ze sztruksem. - Ależ oczywiście - odpowiedziała. - Dziś właśnie dostaliśmy towar od Jessici Gutenburg. Czyż te stare ubrania nie są najwspanialsze? - Z zachwytem przejechała palcem po sztruksowym rękawie, potem wykonała baletowy obrót i wskazała w miejsce na środku sklepu. - Są tam, pod wywieszką. Na kartoniku zatkniętym na czubku okrągłego stojaka widniał napis: „Daj się porwać czarowi osiemnastego wieku”. Tuż pod spodem znajdował się ozdobny podpis projektantki. Zaczęłam oglądać zaskakującą liczbę sukienek z kremowego aksamitu z satynowymi wstawkami i sporą ilością koronkowych dodatków. - Wyglądałyby na pani ślicznie - oceniła usłużnie sprzedawczyni. - Być może - odparłam. - Ale nie są zbyt praktyczne. Ubrudzą się, zanim wyjdę ze sklepu. - Z pewnym żalem odsunęłam na bok białe sukienki i zajęłam się innymi. - Och, bardzo podobają mi się czerwone! - Sprzedawczyni aż klasnęła w ręce. - Mnie też - bąknęłam. - Ale nie chcę wyglądać zbyt krzykliwie. Nie wzięto by mnie w tym za prostytutkę? - Dziewczyna rzuciła mi zdziwione spojrzenie spomiędzy gąszczu ubrań, ale uznała, że żartuję, i roześmiała się z uznaniem. - A ta? - Sięgnęła po kolejną sukienkę. - Jest doskonała. To pani kolor. Tak, była prawie idealna. Długa do ziemi, z rękawami trzy czwarte, wykończonymi koronką. W głębokim kolorze starego złota, z przebłyskami brązu, miodu i koniaku na ciężkim jedwabiu. Zdjęłam ją ostrożnie z wieszaka i obejrzałam z bliska. Trochę ekstrawagancka, ale nie szkodzi. Nawet przyzwoicie uszyta, żadnych luźnych nitek, postrzępionych szwów. Maszynowa koronka na staniku została tylko przyfastrygowana, ale łatwo można ją było porządnie przyszyć. - Chce pani przymierzyć? Przebieralnie są tuż obok. - Dziewczyna skakała wokół mnie, zachęcając do zakupu. Rzuciłam okiem na metkę i zrozumiałam dlaczego. Wzięłam głęboki oddech. Cena mogła pokryć miesięczny czynsz londyńskiego mieszkania. Wzruszyłam ramionami. Po co mi były pieniądze?, pomyślałam. Jednak wciąż się wahałam. - Nie wiem... Jest ładna, ale... - Och, proszę się nie martwić, że jest trochę za młodzieżowa - pocieszyła mnie sprzedawczyni poważnym głosem. - Wygląda pani na dwadzieścia pięć lat! No... może na trzydzieści - poprawiła się nieprzekonywająco, gdy spojrzała na moją twarz. - Dziękuję - odparłam sucho. - Nie o to się martwię. Nie macie państwo żadnych bez suwaków? - Bez suwaków? - Okrągła twarzyczka pobladła pod makijażem. - Ee... nie. Nie sądzę. - No, trudno - powiedziałam. Przerzuciłam sobie sukienkę przez ramię i ruszyłam do przymierzalni. - Najwyżej wypruje się suwak, jeśli w nią wejdę. 22 Wigilia Wszystkich Świętych Dwie złote gwinee, sześć suwerenów, dwadzieścia trzy szylingi, osiemnaście dwuszylingówek, dziesięć półpensówek i... dwanaście ćwierćpensówek. - Roger upuścił ostatnią monetę na brzęczący stos. Wsadził rękę do kieszeni koszuli i czegoś w niej z przejęciem szukał. - O, jest. - Wyciągnął małą plastikową torebkę i ostrożnie wysypał na biurko garść miedziaków. - Doity - wyjaśnił. - Najmniejszy nominał szkocki w tamtych czasach. Starałem się dostać ich jak najwięcej, bo pewnie właśnie nimi będziesz się najczęściej posługiwać. Za większe nominały można kupić konia lub coś równie wartościowego. - Wiem. - Wzięłam dwa suwereny. Potrząsnęłam dłonią i słuchałam, jak z brzękiem obijają się o siebie. Złote monety o średnicy prawie dwóch centymetrów były dość ciężkie. Roger i Brianna aż przez cztery dni chodzili po londyńskich sklepach z numizmatami, żeby zebrać tę małą fortunę, jaśniejącą przede mną w świetle lampy. - Zabawne, te monety mają teraz o wiele większą wartość niż wynosi ich nominał - powiedziałam. - Ale kupić za nie można dokładnie tyle samo, ile wtedy. - Uniosłam złotą gwineę. - To jest sześciomiesięczny zarobek niewielkiego rolnika. - Wciąż zapominam, że ty o tym wszystkim już wiesz - odparł Roger. Stałam wpatrzona w stosik pieniędzy. Kątem oka widziałam, że Bree nagle przysunęła się do Rogera, a on automatycznie otoczył ją ramieniem. Wzięłam głęboki oddech i podniosłam wzrok znad kupki złota i srebra. - No, dobrze. Może poszlibyśmy na kolację? Kolacja - w jednym z pubów przy River Street - przebiegała niemal w całkowitym milczeniu. Claire i Brianna siedziały obok siebie na ławie, naprzeciwko Rogera. Prawie nie patrzyły na siebie podczas jedzenia, ale za to często dotykały się przelotnie, muskały dłońmi. Roger zastanawiał się, jak on by zniósł takie rozstanie: Z reguły to śmierć przecinała doczesne więzy między członkami rodziny. Tutaj istniał element wolnego wyboru, dlatego wszystko stawało się niezwykle trudne. Roger zanurzył widelczyk w kawałku szarlotki. Kiedy już wychodzili, położył dłoń na ramieniu Claire. - Zrobiłabyś coś dla mnie? - zapytał. - Chyba tak. - Uśmiechnęła się. - A co? Skinął w kierunku drzwi. - Zamknij oczy i przejdź przez drzwi. Otwórz oczy dopiero na zewnątrz. Potem wróć i powiedz, co zobaczyłaś najpierw. Usta Claire zadrgały z rozbawienia. - Dobrze. Miejmy nadzieję, że nie wpadnę na policjanta. Inaczej trafię do więzienia za zakłócanie porządku pod wpływem alkoholu i będziesz musiał mnie wyciągać stamtąd za kaucją. - W porządku. Ale nie musisz wypatrywać kaczki. Claire rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, ale posłusznie odwróciła się w kierunku drzwi pubu i zamknęła oczy. Brianna przyglądała się, jak jej matka znika za drzwiami z wyciągniętymi do przodu rękoma. Ze zdziwieniem zmarszczyła miedziane brwi. - Jakiej kaczki Rogerze? - Chodzi o stary zwyczaj - odpowiedział, wpatrzony w puste wejście. - Zgodnie z tradycją w Halloween próbuje się odgadnąć przyszłość. A jednym ze sposobów na to jest wyjście z domu z zamkniętymi oczyma. Pierwsza rzecz, którą wtedy zobaczysz, stanowi omen na najbliższą przyszłość. - A kaczki to zły znak? - Zależy, co robią - odparł nieobecnym głosem, wciąż wpatrzony w wejście. - Jeśli mają głowy ukryte pod skrzydłami, to oznacza śmierć. Co ją tam zatrzymało? - Może lepiej chodźmy zobaczyć - zaproponowała nerwowo Brianna. - Nie podejrzewam, żeby na przedmieściach Inverness było dużo śpiących kaczek, ale biorąc pod uwagę bliskość rzeki... Kiedy już podchodzili do wyjścia, szyba drzwi pociemniała. W progu stanęła dziwnie podniecona Claire. - Nigdy nie uwierzycie, co zobaczyłam jako pierwsze - zawołała i roześmiała się na ich widok, - Nie kaczkę z głową schowaną pod skrzydłem? - zapytała z niepokojem Brianna. - Nie - odparła matka. - Policjanta. Skręciłam w prawo i od razu na niego wpadłam. - Szedł w twoim kierunku? - Roger poczuł niewytłumaczalną ulgę. - No, szedł, zanim się z nim nie zderzyłam - wyjaśniła. - Przez chwilą mieliśmy poważne problemy, żeby utrzymać równowagę, więc wykonaliśmy parę kroków, trzymając się w objęciach. - Śmiała się, co dodawało jej blasku i urody. Ciemnobrązowe oczy lśniły w miodowym oświetleniu pubu. - To oznacza szczęście - wyjaśnił Roger. - Jeśli w Halloween zobaczysz mężczyznę idącego w twoim kierunku, znaczy, że znajdziesz to, czego szukasz. - Naprawdę? - Kpiąco spojrzała mu prosto w oczy. - Cudownie! Chodźmy do domu to uczcić. Napięcie towarzyszące im przy kolacji ustąpiło miejsca magicznemu podnieceniu. Śmiali się i żartowali, a po powrocie do gabinetu wznosili toasty za przeszłość i przyszłość. Claire i Roger pili szkocką whisky Brianna - coca-colę. Potem z zapałem omawiali plany na następny dzień. Brianna wykroiła dynię i umieściła wewnątrz świeczkę. Dyniowa głowa stała teraz na kredensie i uśmiechała się dobrodusznie, obserwując ich poczynania. - Masz już pieniądze - powtarzał po raz dziesiąty Roger. - I płaszcz - wtrąciła Brianna. - Tak, tak, tak - potwierdziła zniecierpliwiona Claire. - Mam wszystko, czego potrzebuję. A przynajmniej tyle, ile mogę unieść - poprawiła się. Zamilkła i nagle impulsywnie złapała Bree i Rogera za ręce. - Dziękuję wam - powiedziała, ściskając im dłonie. Oczy jej zwilgotniały, a głos brzmiał dziwnie ochryple. - Dziękuję. Nie potrafię wyrazić, co czuję. Nie umiem. Ale... Och, moi kochani, będę za wami tęskniła! Claire i Brianna rzuciły się sobie w ramiona. Matka wtuliła głowę w ramię córki. Mocno się uścisnęły, jakby poprzez siłę fizyczną chciały wyrazić głębokość swoich uczuć. Kiedy się od siebie odsunęły, obie miały łzy w oczach. Claire położyła dłoń na policzku córki. - Lepiej pójdę już na górę - szepnęła. - Muszę jeszcze zrobić tyle rzeczy. Zobaczymy się rano, córeczko. Wspięła się na palce i pocałowała Bree w czubek nosa, potem szybko wyszła z pokoju. Bree znów usiadła nad swoją colą i ciężko westchnęła. Nic nie powiedziała, tylko smutno patrzyła w ogień, wolno obracając szklankę w dłoniach. Roger zajął się przygotowaniem pokoju na noc. Zamknął okna, wytarł stół, odłożył na miejsce książki, dzięki którym pomagał Claire przygotować się do podróży. Zatrzymał się przy wykrojonej dyni. Wyglądała tak uroczo z blaskiem świecy w skośnych oczach i szeroko rozwartej buzi, że nie był w stanie zdmuchnąć płomyka. - Chyba się nic nie zapali - zauważył. - Zostawimy ją na noc? Cisza. Spojrzał na Briannę. Siedziała nieruchomo jak kamień ze wzrokiem wbitym w ogień na kominku. Nie słyszała pytania. Usiadł obok i wziął ją za rękę. - Może będzie mogła wrócić? - powiedział łagodnie. Brianna wolno potrząsnęła głową. - Nie sądzę - odparła cicho. - Mówiła ci przecież, jak to wygląda. Możliwe, że nawet nie uda jej się przejść w tamtą stronę. - Niespokojnie bębniła palcami po udzie. Roger spojrzał na drzwi, żeby się upewnić, czy Claire na pewno już poszła na górę, potem jeszcze bliżej przysunął się do dziewczyny. - Ona należy do niego, Bree - powiedział. - Nie widzisz tego, kiedy o nim mówi? - Widzę. Wiem, że go potrzebuje. - Jej pełna, dolna warga zadrżała lekko. - Ale... ja potrzebuję jej! - Chwyciła się mocno za kolana i pochyliła do przodu, jakby usiłowała zdusić w sobie nagły ból. Roger pogłaskał japo włosach. W duchu podziwiał delikatność loków, które umykały mu między palcami. Miał ochotę wziąć Briannę w ramiona, żeby poczuć dotyk jej ciała, ale też żeby dodać otuchy. Dziewczyna była jednak daleka i niedostępna. - Jesteś dorosła, Bree - przemówił łagodnie. - I samodzielna. Kochasz matkę, ale nie potrzebujesz jej już więcej... nie w taki sposób, jak dawniej. Czy ona nie ma prawa do własnego szczęścia? - Tak. Ale... nie rozumiesz, Rogerze!- wybuchła. Przylgnęła ustami do kolan i ciężko przełknęła ślinę. Potem odwróciła się do niego z oczyma pociemniałymi od smutku. - Ona jest wszystkim, co mi zostało! Jedyną osobą, która naprawdę mnie zna. Ona i tata... Frank - poprawiła się. - Tylko oni znali mnie od początku, tylko oni widzieli, jak uczę się chodzić, i byli ze mnie dumni, kiedy odnosiłam sukcesy w szkole. Tylko oni... - Zalała się łzami. Małe kropelki lśniły w blasku ognia. - To brzmi głupio - powiedziała z nagłą agresją. - Bardzo, bardzo głupio! Ale to jest... - szukała odpowiednich słów. W pewnym momencie zerwała się na nogi, nie mogąc dłużej pozostać w bezruchu. - To jest jak... Te wszystkie rzeczy, których nie wiem! - mówiła, przemierzając pokój długimi, pełnymi złości krokami. - Sądzisz, że pamiętam, jak wyglądałam, gdy uczyłam się chodzić? Albo pierwsze słowo, które powiedziałam? Nie, ale mama pamięta! Och, Rogerze, jeśli odejdzie, nie zostanie nikt, dla kogo będzie ważne, jaka jestem. Nikt, kto uzna mnie za osobę wyjątkową, tylko ze względu na to, że jestem sobą. Jedynie mojej matce zależało, żebym się urodziła. Teraz, jeśli odejdzie... - Stała bez ruchu tuż przed kominkiem z zaciśniętymi pięściami, mocno ściągniętymi ustami i mokrymi od łez policzkami. Usiłowała nad sobą zapanować. Nagle ramiona jej opadły, napięcie ustąpiło. - To naprawdę głupie i samolubne - powiedziała spokojnie. - A ty mnie nie rozumiesz. Myślisz, że jestem okropna. - Nie - szepnął Roger. - Wcale tak nie uważam. - Wstał i podszedł do Brianny od tyłu. Objął ją w pasie. Zmusił by się o niego oparła. Początkowo stawiała opór, ale po chwili ustąpiła. Ciepło jego ciała dodało jej otuchy. Odprężyła się. Położył brodę na ramieniu Brianny i przechylił głowę, żeby dotknąć jej twarzy. - Nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy - wyjaśnił. - Aż do teraz. Pamiętasz te pudełka w garażu? - Które? - zapytała. Z trudem się powstrzymywała, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Były ich setki. - Te z napisem „Roger”. - Skrzyżował ręce na jej piersiach. - Były pełne rzeczy po moich rodzicach: zdjęć, listów, niemowlęcych ubranek, książek. Pastor wszystko spakował, kiedy zabierał mnie do siebie. Traktował to jak najwartościowsze historyczne dokumenty. Schował w podwójnych pudełkach, zabezpieczył przed molami. - Razem z Brianną zakołysał się powoli w przód i w tył, wpatrzony w ogień ponad jej ramieniem. - Kiedyś zapytałem Wielebnego, dlaczego tak się troszczy o te przedmioty. Nie chciałem nic z tych drobiazgów, wcale mi na nich nie zależało. Odpowiedział, że zachowamy je dla nich samych, dlatego że stanowią moją historię. A każdy jej potrzebuje. Brianna westchnęła. Coraz bardziej się rozluźniała w rytmicznym, na wpół nieświadomym kołysaniu. - Zajrzałeś do nich kiedyś? Potrząsnął głową. - Nie jest ważne, co się w nich znajduje - odparł. - Tylko to, że istnieją. Puścił ją i zrobił krok do tyłu, żeby mogła się odwrócić do niego przodem. Twarz miała w czerwonych plamach od płaczu, a kształtny nosek lekko spuchnięty. - Mylisz się - powiedział łagodnie i wyciągnął rękę. - Nie tylko twojej matce zależy na tobie. Brianna już dawno poszła do łóżka, a Roger wciąż siedział w gabinecie. Przyglądał się, jak płomienie wygasają w kominku. Halloween zawsze rodziło w nim niepokój. Noc ożywiały przechadzające się duchy. Teraz czuł to jeszcze bardziej, wiedząc, co się stanie rano. Latarnia z dyni na kredensie ciągle się uśmiechała. Ciche stąpanie po schodach wyrwało go z zadumy. W pierwszej chwili myślał, że to Brianna nie może zasnąć, ale gościem okazała się Claire. - Jeszcze nie śpisz? - zapytała. Miała na sobie koszulę nocną. Biała satyna jaśniała w ciemnym korytarzu. Uśmiechnął się i zaprosił Claire do pokoju. - Nie. Nigdy nie mogę spać w Halloween. Nie po tych wszystkich historiach, które opowiadał mi ojciec. Zawsze mi się wydawało, że duchy rozmawiają pod moim oknem. Claire weszła w krąg światła padającego od kominka. - I co mówiły? - „Widzisz wielką, szarą głowę ze szczękami?” - zacytował Roger. - Znasz tę historię o małym krawcu, który spędził noc w nawiedzonym kościele i spotkał głodnego ducha? - Tak. Myślę, że gdybym usłyszała pod swoim oknem akurat te słowa, resztę nocy spędziłabym schowana pod kołdrą. - Tak z reguły robiłem - przyznał Roger. - Chociaż raz, kiedy miałem siedem lat, zebrałem się na odwagę, wstałem z łóżka i wszedłem na parapet... Pastor trochę wcześniej powiedział mi, że nasiusianie na próg zapobiega wejściu duchów do domu. Claire roześmiała się zachwycona. Blaski płomieni tańczyły jej w oczach. - Poskutkowało? - No, zapewne poskutkowałoby bardziej, gdyby okno było otwarte - odparł Roger. - Ale duchy i tak nie weszły. Śmiali się razem, jednak po chwili znów zapanowała cisza, która pojawiała się między nimi przez cały wieczór. Claire siedziała obok Rogera, wpatrzona w ogień. Bezustannie międliła w palcach koszulę nocną. Blask płomieni odbijał się od obrączek, srebrnej i złotej. - Zaopiekuję się Brianną - odezwał się w końcu Roger. - Wiem - potwierdziła łagodnie. Łzy zawisły jej na rzęsach i lśniły w świetle ognia. Sięgnęła do kieszeni koszuli i wyciągnęła długą białą kopertę. - Uznasz mnie za strasznego tchórza - powiedziała. - I chyba nim jestem, ale... nie będę w stanie sama pożegnać się z Bree. - Przerwała, żeby zapanować nad głosem. Podała Rogerowi kopertę. - Napisałam jej... wszystko, co zdołałam. Czy...? Roger wziął kopertę. Była ciepła od ciała Claire. Ogarnęło go dziwne uczucie, że nie może pozwolić, żeby papier się ochłodził, zanim dotrze do Brianny. Wsunął więc kopertę do kieszeni na piersi. - Dobrze - odparł ochrypłym głosem. - Kiedy pójdziesz? - Wcześnie. - Wzięła głęboki wdech. - Przed świtem. Zamówiłam taksówkę. - Złożyła ręce na kolanach. - Jeśli ja... - Przygryzła wargę i spojrzała błagająco na Rogera. - Nie wiem, czy potrafię to zrobić. Bardzo się boję. Boję się iść. Boję się nie iść. Po prostu się boję. - Też bym się bał. - Podał jej rękę. Przez dłuższą chwilę trzymał szczupłą dłoń. Pod palcami wyczuwał puls, płytki i szybki. Po pewnym czasie łagodnie zabrała mu dłoń. - Dziękuję, Rogerze - powiedziała. - Za wszystko. - Pochyliła się i lekko pocałowała go w usta. Potem wstała i wyszła. Wyglądała jak biały duch w holu, przygnany wiatrem Halloween. Roger długo jeszcze siedział sam. Wciąż czuł na skórze ciepły dotyk Claire. Świeczka w dyni prawie się wypaliła. Silny zapach wosku przesycił nieruchome powietrze, a pogańscy bogowie po raz ostatni zaglądali przez oczy dyni na gasnący płomień. 23 Craigh na Dun Wczesny poranek był chłodny i wilgotny. Całe szczęście, że miałam płaszcz. Minęło dwadzieścia lat, odkąd nosiłam podobny. Utkwiłam oczy w ścieżkę. Szczyt wzgórza był niewidoczny we mgle. - To tutaj? - Zapytał kierowca. Z powątpiewaniem wyjrzał przez okno na pustą okolicę. - Jest pani pewna? - Tak - odpowiedziałam zdecydowanie, chociaż ogarniało mnie przerażenie. - To tutaj. - Oj? - Spojrzał mi w oczy podejrzliwie. - Chce pani, żebym poczekał? A może przyjechać za jakiś czas? - Nie - odparłam i ciężko przełknęłam ślinę. - To nie będzie konieczne. - W razie czego wrócę do Inverness na piechotę, pomyślałam. A może Roger i Brianna tu przyjdą. Nie chciałam, żeby mnie „odratowali”, choć pewnie poczułabym ulgę. Granitowe kamyki i grudki ziemi staczały się po zboczu, strącane moimi stopami. Czy zdołam przejść przez stojące kamienie, zastanawiałam się w duchu. Pieniądze schowane we wzmocnionej kieszeni uderzały o udo. Ciężar złota i srebra przywoływał mnie do rzeczywistości. Przecież już to robiłam. Nie mogłam. Nagle znów zaatakowała mnie myśl o Bree. Wspomniałam jej słodką twarzyczkę, której przyglądałam się minionej nocy, gdy córka spokojnie spała. Pamięć przeżytych okropieństw dopadła mnie, gdy tylko poczułam bliskość głazów na szczycie wzgórza. Krzyk, chaos, wrażenie, że się jest rozrywanym na kawałki. Nie mogłam. Mimo wszystko wspinałam się dalej. Miałam spocone dłonie. Stopy poruszały się bez mojej kontroli. Kiedy dotarłam do szczytu, był już pełny poranek. Mgła została na dole. Głazy stały wyraźne i ciemne na tle kryształowego nieba. Na ich widok zlałam się potem ze strachu, ale weszłam do wnętrza kręgu. Stali na trawie naprzeciw siebie wokół pękniętego głazu. Brianna usłyszała moje kroki i odwróciła się do mnie twarzą. Spojrzałam na córkę. Ze zdumienia nie mogłam wydusić z siebie słowa. Miała na sobie sukienkę projektu Jessici Gutenburg, bardzo podobną do mojej, tyle że oliwkową z plastikowymi ozdobami przyszytymi do gorsetu. - Bardzo ci dobrze w tym kolorze - powiedziałam. - To była jedyna, którą mieli na mój rozmiar - odparła spokojnie. - Co ty, na miłość boską, tu robisz? - Powoli zaczęłam odzyskiwać równowagę. - Przyszliśmy cię zobaczyć - odparła z cieniem uśmiechu drżącym na ustach. Popatrzyłam na Rogera. Lekko wzruszył ramionami i również posłał mi słaby uśmiech. - Ach, tak. No, dobrze - stwierdziłam. Za plecami Brianny znajdował się głaz dwukrotnie wyższy od przeciętnego człowieka. Delikatne poranne słońce wpadało przez wąską szczelinę i rozjaśniało trawę na zewnątrz kręgu. - Albo ty idziesz, albo ja - powiedziała poważnie. - Ty! Zwariowałaś? - Nie. - Spojrzała na pęknięty głaz i przełknęła ślinę. Oliwkowy kolor sukni przydał jej twarzy niezwykłej bladości. - Mogę przejść. Wiem, że tak. Słyszałam głosy, kiedy Geilie Duncan przekraczała tajemniczy próg. Roger także. - Popatrzyła na niego, jakby szukała wsparcia, potem spojrzała na mnie stanowczo. - Nie wiem, czy potrafię znaleźć Jamiego Frasera, czy nie. Może tylko ty potrafisz. Ale jeśli nie zdecydujesz się spróbować, ja to zrobię. Otworzyłam usta, jednak nie wiedziałam, co powiedzieć. - Nie rozumiesz, mamo? On musi wiedzieć... że podjął słuszną decyzję. - Wargi jej zadrżały. Na moment je zagryzła. - Jesteśmy mu to winne - mówiła dalej łagodnie. - Ktoś powinien mu o tym powiedzieć. - Szybko dotknęła mojej twarzy. - Przekazać, że się urodziłam. - Och, Bree - szepnęłam. Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić. - Och, Bree! Ujęła moje dłonie i mocno ścisnęła. - On dał mi ciebie - rzekła tak cicho, że ledwo ją słyszałam. - Teraz ja muszę ciebie oddać jemu, mamo. - Oczy Brianny, które tak niesamowicie przypominały oczy Jamiego, lśniły od łez. - Jeśli go znajdziesz - wyszeptała - kiedy się spotkasz z moim ojcem... daj mu to, proszę. - Pochyliła się i pocałowała mnie gwałtownie, ale łagodnie. Wyprostowała się i odwróciła mnie w kierunku głazu. - Idź, mamo - powiedziała bez tchu. - Kocham cię. Idź! - Kątem oka zobaczyłam, jak Roger podchodzi do Brianny. Zrobiłam jeden krok, potem drugi. Usłyszałam dźwięk, słaby huk. Ostatni krok i świat zniknął. Edynburg 24 A. Malcolm, drukarz Moja pierwsza logiczna myśl brzmiała: „Pada. To na pewno Szkocja”. Obrazy wirowały mi w głowie. Z trudem otworzyłam jedno oko. Jednak powieka znów się zatrzasnęła. Twarz miałam zziębniętą i opuchniętą, podobnie jak całe ciało. Lekko wzruszyłam ramionami, do których przylgnęło przemoknięte ubranie. Z pewnością padało. Słyszałam łagodne, miarowe bębnienie deszczu. Nad zielonym wrzosowiskiem unosiła się mgła. Usiadłam. Czułam się jak hipopotam wynurzający się z bagna. Natychmiast upadłam z powrotem. Otworzyłam oczy i znowu je zamknęłam pod wpływem ulewy. Powoli zaczęła do mnie powracać świadomość, kim jestem i gdzie się znajduję. Bree. Wspomnienie jej twarzy pojawiło się nagle z niezwykłą siłą. Poczułam skurcz żołądka. Szarpnęła mną wizja rozstania - słabe echo przeprawy przez głazy. Jamie. To był punkt zakotwiczenia, którego się uczepiłem, aby nie stracić zmysłów. Oddychałam powoli i głęboko. Dłonie przycisnęłam do piersi, żeby uciszyć walące serce. Przywoływałam obraz twarzy Jamiego. Przez chwilę bałam się, że go straciłam, ale szybko ukazał mi się jasny i wyraźny przed oczyma duszy. Znów spróbowałam się podnieść. Tym razem się udało. Podparłam się na szeroko rozłożonych rękach. Tak, to na pewno była Szkocja. A przede wszystkim - Szkocja z przeszłości. Drzewa i krzewy rosły w innym układzie. W dole znajdowała się kępa młodych klonów, których nie widziałam, kiedy wspinałam się na wzgórze... Kiedy? Dziś rano? Dwa dni temu? Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd weszłam pomiędzy stojące głazy. Jak długo leżałam nieprzytomna na zboczu, obok kręgu? Pewnie dość długo, bo byłam przemoczona do suchej nitki, po ciele spływały mi zimne krople. Poczułam mrowienie w policzku. Przyłożyłam do niego rękę. Na skórze miałam ślady wgnieceń. Spojrzałam w dół. W trawie leżało sporo owoców jarzębiny. Połyskiwały czerwono i czarno. Wylądowałam wyjątkowo stosownie, pomyślałam lekko rozbawiona. Według szkockich górali jarzębina chroniła przed czarownicami i urokami. Chwyciłam smukły pień i z wysiłkiem stanęłam na nogi. Przytrzymując się drzewa, popatrzyłam na pomocny wschód. Deszcz zaciemnił horyzont, tak że nie było nic widać, ale dobrze wiedziałam, że Inverness leży w tamtym kierunku. Nie dalej niż godzinę jazdy samochodem po nowoczesnych szosach. Teraz miałam przed sobą wyboisty trakt. Ciemna srebrzysta linia wiła się między zielonymi, wilgotnymi wrzosami. Perspektywa przejścia na piechotę sześćdziesięciu kilometrów budziła we mnie dużą niechęć i przerażenie. Zaczęłam czuć się trochę lepiej. Odzyskiwałam siły psychiczne i fizyczne. Przejście było równie potworne, jak się tego obawiałam, a może nawet gorsze. Wciąż czułam okropną obecność głazów za moimi plecami. Wzruszyłam ramionami. Nie mogłam przestać się trząść z zimna. Mimo wszystko żyłam. I nabierałam coraz większej pewności, że Jamie był tutaj. Rzucając się między głazy, jeszcze brakowało mi wiary. Ale uchwyciłam się myśli o Jamiem jak liny ratunkowej przerzuconej przez rozszalały potok. Lina w końcu napięła się w mojej garści i wyciągnęła mnie na wolność. Byłam przemoczona, zziębnięta i ledwo żywa. Zupełnie jakby fale wyrzuciły mnie na skalisty brzeg. Ale przetrwałam. I gdzieś w tym dziwnym kraju z przeszłości znajdował się mężczyzna, którego chciałam odnaleźć. Wspomnienia bólu i przerażenia słabły, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że umarłam dla przyszłości. Droga powrotna z pewnością skończyłaby się tragicznie. W chwili, gdy zrozumiałam, że muszę tu zostać, wszystkie wahania i lęki uleciały. Ogarnął mnie niesamowity oczyszczający spokój. Nie mogłam wrócić. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko iść naprzód. Przeklinając własne zaniedbanie, że nie kazałam krawcowi wszyć warstwy wodoodpornej pomiędzy wierzch a podszewkę płaszcza, szczelniej okryłam się przemokniętym ubraniem. Wełna, nawet mokra, dawała trochę ciepła. Rozgrzeję się w ruchu, pomyślałam z nadzieją. Szybko klepnęłam dłonią po kieszeni. Chwała Bogu, nie zgubiłam torebki z kanapkami. Chyba nie przeżyłabym wielogodzinnego marszu z pustym żołądkiem. A może uda mi się gdzieś po drodze kupić konia? Jeśli nie, trudno. Miałam plan, żeby za wszelką cenę dotrzeć do Inverness, potem pojechać dyliżansem do Edynburga. Nie ustaliliśmy, gdzie Jamie przebywa w tej chwili. Artykuł został opublikowany w Edynburgu, ale jego autor równie dobrze mógł się znajdować gdzie indziej. Z pewnością rodzina znała miejsce pobytu Jamiego, jeśli ktoś z nich jeszcze żył. Przypomniał mi się napis na jednym z plakatów w księgarni: „Podróż na odległość tysiąca kilometrów zaczyna się od pierwszego kroku”. Najbardziej irytujący w tego typu sloganach jest fakt, że tak często są prawdziwe, pomyślałam. Puściłam pień jarzębiny i ruszyłam w dół ku mojej przyszłości. Jazda z Inverness do Edynburga była długa i wyjątkowo niewygodna. W dyliżansie panował niemiłosierny ścisk. Jechałam w towarzystwie dwóch dam, płaczącego dziecka i czterech dżentelmenów o różnych wymiarach i upodobaniach. Pan Graham, niski i żywy mężczyzna zaawansowany w latach, siedział obok mnie. Miał na szyi woreczek z kamforą, która wywoływała łzawienie u pozostałych podróżnych. - Działa przeciwko grypie - tłumaczył, delikatnie machając mi woreczkiem przed nosem. - Jesienią i zimą noszę ją codziennie i od przeszło trzydziestu lat nie byłem chory! - Niesłychane! - odparłam grzecznie. Usiłowałam wstrzymać oddech. Zapach najprawdopodobniej trzymał wszystkich na taką odległość, że zarazki nie miały jak się przenieść. Jednak na chłopczyka kamfora nie podziałała leczniczo. Matka dziecka zrobiła kilka uwag na temat smrodu w dyliżansie, po czym wtuliła pociechę w swoje łono. Mały, zupełnie zielony na twarzy, cały czas popłakiwał. Miałam na niego oko. Co chwila zerkałam też na nocnik stojący po drugiej stronie pod siedzeniem. W razie gdyby sytuacja wymagała szybkiej interwencji, byłam gotowa. Podejrzewałam, że nocnik służył w niepogodę lub w innych wyjątkowych sytuacjach, bo zwykle przystawano co godzinę. Wtedy podróżni rozpraszali się w przydrożnej roślinności jak stado przepiórek. Nawet ci, którzy nie mieli potrzeby ulżyć swojemu pęcherzowi lub jelitom, wysiadali, żeby odetchnąć od odoru woreczka pana Grahama. Po kilkukrotnych zmianach miejsca obok mnie usiadł pan Wallace, młody, otyły prawnik. Wyjaśnił, że wracał do Edynburga po wykonaniu rozporządzeń starszej krewnej co do jej majątku w Inverness. Detale jego prawniczej praktyki nie obchodziły mnie zbytnio, ale słuchałam uprzejmie. Pan Wallace był wyraźnie zainteresowany moją osobą. Parę godzin grałam z nim w szachy na małej szachownicy, którą wyjął z kieszeni i położył na kolanie. Moją uwagę zarówno od niewygód podróży, jak i od zawiłości gry odciągały pełne obaw myśli, co mnie spotka w Edynburgu. A. Malcolm. To nazwisko ciągle brzmiało mi w uszach jak hymn nadziei. A. Malcolm. To Jamie! Na pewno! James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser. - Biorąc pod uwagę sposób, w jaki szkoccy rebelianci zostali potraktowani po Culloden, byłoby bardzo rozsądne z jego strony posługiwać się przybranym nazwiskiem. Zwłaszcza w Edynburgu - wyjaśnił mi Roger Wakefield. - W końcu był skazany za zdradę. Rola opozycjonisty najwyraźniej przypadła mu do gustu - dodał krytycznie, przyglądając się prawie nieczytelnemu rękopisowi manifestu przeciw podatkom. - Tekst jest bardzo buntowniczy. - Tak, to podobne do Jamiego - odparłam sucho. Serce mi się ścisnęło na widok niedbałych bazgrało w, wyrażających uczucia autora. Mój Jamie. Pogoda utrzymywała się bardzo dobra jak na ten sezon. Czasami tylko przelotnie mżyło, więc nasza podróż trwała niecałe dwa dni z czterema postojami w przydrożnych tawernach, gdzie zmienialiśmy konie i trochę się odświeżaliśmy. Dyliżans zatrzymał się na podwórzu, na tyłach gospody „Biały Koń” w Edynburgu. Pasażerowie wylegli na światło dzienne jak świeżo wyklute poczwarki. Dłuższy czas rozprostowywali nogi zastałe od bezruchu. Po dniach spędzonych w mroku powozu nawet pochmurna, szara aura Edynburga zdawała się oślepiającą jasnością. Mimo że miałam bardzo ścierpnięte nogi, pospiesznie opuściłam podwórze z nadzieją, że pozbędę się współtowarzyszy podróży, zanim odzyskają bagaż. Niestety, pan Wallace dogonił mnie na ulicy. - Pani Fraser! - zawołał. - Czy mogę panią odprowadzić? Z pewnością przyda się pani pomoc w niesieniu rzeczy. - Spojrzał przez ramię w kierunku dyliżansu, gdzie tragarze zdejmowali torby i pakunki. - Dziękuję, ale... - zająknęłam się. - Zostawię swoje rzeczy pod opieką karczmarza. Mój... mój... służący mojego męża odbierze je później - dokończyłam rozpaczliwie. Pulchna twarz lekko pobladła na słowo „mąż”. Prawnik szybko się jednak opanował, z galanterią ujął moją dłoń i ukłonił się nisko. - Rozumiem. Cóż, było mi niezwykle przyjemnie podróżować w pani towarzystwie. Może się jeszcze spotkamy? - Wyprostował się i spojrzał na tłum, który oblegał dyliżans. - Mąż przyjdzie panią odebrać? Bardzo chciałbym go poznać. Zainteresowanie pana Wallace’a, choć schlebiające, szybko zaczęło mi przeszkadzać. - Nie, mam do niego dołączyć później - odparłam. - Do widzenia, panie Wallace. Mam nadzieję, że się kiedyś spotkamy. - Entuzjastycznie potrząsnęłam jego dłoń. Był tak zaskoczony, że udało mi się wymknąć w tłumie pasażerów, tragarzy i sprzedawców żywności. Nie miałam odwagi zatrzymać się gdzieś w pobliżu podwórza ze strachu, że Wallace mnie dogoni. Skręciłam i zaczęłam się wspinać Królewską Milą. Przebijałam się przez tłumy przechodniów na tyle szybko, na ile tylko pozwalały mi przepastne spódnice. Miałam szczęście, do Edynburga przybyliśmy w dzień targowy. Wkrótce więc straciłam z oczu dyliżans, zniknął za kramami z ostrygami i innymi owocami morza. Kluczyłam jak uciekający kieszonkowiec. Zziajana zatrzymałam się dopiero u szczytu wzgórza. Znajdowała się tam fontanna. Usiadłam na jej brzegu, żeby złapać oddech. Byłam na miejscu. Naprawdę. Z tyłu miałam twierdzę z imponującymi wieżami, z przodu - położony u stóp miasta pałac Holyrood. Kiedy ostatni raz stałam przy tej fontannie, książę Karol przemawiał do zebranych mieszkańców Edynburga. Inspirował ich swoim majestatem. Nagle zbyt mocno przechylił się nad krawędzią fontanny i jedną nogą wpadł do środka. Wyciągnął ręce w kierunku wpatrzonych w niego zebranych, jakby żądał wsparcia, i zawołał; „Na Anglię!”. Tłum odpowiedział wrzawą, zachwycony pokazem jego młodego ducha i atletycznej siły. Osobiście byłabym bardziej pod wrażeniem, gdybym nie zauważyła, że wcześniej z fontanny specjalnie spuszczono wodę. Zastanawiałam się, gdzie obecnie przebywał Karol. Podejrzewałam, że po Culloden wrócił do Włoch, żeby tam spędzić resztę życia, jak przystało na króla na wygnaniu. Zresztą nie obchodziło mnie, co robił. Zniknął z kart historii i z mojego życia. Pozostawił po sobie tylko zniszczenia. Teraz należało się zająć tym, co jeszcze można było uratować. Kiszki grały mi marsza. Nic nie miałam w ustach od śniadania, które pospiesznie zjadłam tuż po świcie w karczmie przydrożnej w „Dundaff’. Posiłek składał się z kiepskiej owsianki i gotowanej jagnięciny. Została mi jeszcze jedna kanapka. Wyciągnęłam ją z kieszeni i rozwinęłam z folii. Masło orzechowe i marmolada na białym chlebie nie wyglądały apetycznie. Czerwone krople dżemu wyciekały przez dziurki w chlebie, a cała kanapka spłaszczyła się na kapeć. Ale była wspaniała. Jadłam powoli. Rozkoszowałam się bogatym smakiem bardzo tłustego masła orzechowego. Ile poranków spędziłam na robieniu Briannie kanapek do szkoły? Zdecydowanie odsunęłam od siebie tę myśl. Dla rozrywki zaczęłam obserwować przechodniów. Wyglądali trochę inaczej niż ich dalecy wnukowie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety wydawali się niżsi i mocno niedożywieni. A jednak wciąż istniało uderzające podobieństwo między Szkotami z dwudziestego i osiemnastego wieku. Po tylu latach życia wśród bostończyków miałam niesamowite wrażenie, że wróciłam do domu. Przełknęłam ostatni słodki kawałek chleba i ścisnęłam folię w dłoni. Rozejrzałam się wokół, ale nikt nie patrzył w moim kierunku. Dyskretnie upuściłam więc folię na ziemię. Potoczyła się kilkanaście centymetrów po chodniku, szeleszcząc i rozwijając się, jakby ożyła. Poderwał ją lekki wiatr. Zaczęła szybować nad kamieniami jak liść. Po chwili przygniotły ją do bruku koła wozu pełnego piwa. Jeszcze raz błysnęła odbitym światłem i znikła nie zauważona przez przechodniów. Zastanawiałam się, czy moja anachroniczna obecność spowoduje równie mało szkody. Zaczynasz bredzić, Beauchamp, skarciłam się w duchu. Czas ruszać. Wzięłam głęboki oddech i wstałam. - Przepraszam. - Złapałam za rękę przechodzącego obok pomocnika piekarza. - Szukam drukarza, pana Malcolma. Aleksandra Malcolma. - Czułam strach i podniecenie. A jeśli w Edynburgu nie ma drukarni prowadzonej przez Aleksandra Malcolma? Była. Chłopiec zmarszczył czoło w głębokim zamyśleniu, ale po chwili uśmiechnął się promiennie. - Och, tak, psze pani. Prosto w dół, potem w lewo. Na dziedziniec Carfax. - Poprawił pod pachami bochenki chleba, skinął mi głową i zniknął w zatłoczonej ulicy. Dziedziniec Carfax. Przepychałam się między przechodniami. Starałam się trzymać blisko ścian budynków, żeby uniknąć przypadkowego prysznicu z pomyj, które wylewano z okien. W Edynburgu mieszkało kilka tysięcy ludzi, więc ścieki nieustannie płynęły rynsztokami brukowanych ulic, bardziej lub mniej wartko w zależności od natężenia i częstotliwości opadów. Zatrzymałam się przed niskim i ciemnym wejściem na dziedziniec Carfax. Serce biło mi tak głośno, że gdyby ktoś przysłuchał się uważniej, usłyszałby je z odległości metra. Jeszcze nie padało, ale deszcz wisiał w powietrzu. Pod wpływem wilgoci włosy skręciły mi się w loki. Odgarnęłam je z czoła i usiłowałam związać najlepiej, jak potrafiłam bez lusterka. Nagle spostrzegłam przed sobą szklane drzwi. Podeszłam bliżej. Szkło było brudne i zaparowane, ale w pewnym stopniu mogłam zobaczyć w nim swoje odbicie. Twarz miałam zaczerwienioną, oczy rozszerzone, ale ogólnie wyglądałam całkiem przyzwoicie. Włosy jednak wiły się szaleńczo i nadawały mi wygląd Meduzy. Wypięłam spinki i zaczęłam przygładzić zmierzwioną czuprynę. W sklepie stała kobieta, oparta o ladę. Obok bawiło się troje dzieci. Kątem oka zobaczyłam, jak sprzedawczyni niecierpliwie odwróciła się od kasy w ich stronę i pogroziła palcem środkowemu chłopcu. Malec obskubywał łodygi świeżego anyżu stojące na podłodze w wiadrze wody. Trafiłam do apteki. Nad drzwiami widniało nazwisko właściciela: „Haugh”. Poczułam dreszcz wzruszenia. Kupowałam tutaj zioła w czasie krótkiego okresu, gdy mieszkaliśmy w Edynburgu. Od tamtej pory wystrój wystawy wzbogacił się o duży słoik pełen kolorowej wody, w którym znajdował się płód świni albo pawiana. Rozpłaszczony kształt był tak wciśnięty między zaokrąglone ścianki naczynia, że niemożliwe stało się dokładne rozpoznanie. - No, przynajmniej wyglądam lepiej od ciebie - szepnęłam, wsuwając we włosy ostatnią spinkę. Wyglądałam też lepiej od kobiety w sklepie, pomyślałam. Sprzedawczyni skończyła rachunki, wsadziła utarg do torby i skrzywiła się mocno. Miała pospolity wygląd mieszczki. Przez pomarszczoną, wychudłą twarz biegły głębokie bruzdy. Czoło znaczyły liczne zmarszczki. - Ty nicponiu! - fuknęła ostro do chłopca, gdy wszyscy razem wychodzili z apteki. - Ile razy mam powtarzać, żebyś trzymał łapy w kieszeniach? - Przepraszam. - Dzieciak zrobił krok do przodu, ale nagle stanął jak wryty. - Och? - Oderwana od matczynych obowiązków kobieta spojrzała na mnie zdziwiona. Z bliska wyglądała jeszcze starzej. Kąciki ust jej zwisały, a wargi zapadały się, bez wątpienia z powodu brakujących zębów. - Nie mogłam się powstrzymać, by nie przypatrzyć się pani dzieciom - powiedziałam z nadmiernym zachwytem i uśmiechnęłam się ciepło. - Jakie śliczne maluchy! Ile mają lat? Zamrugała i otworzyła szeroko buzię. Rzeczywiście, brakowało jej wielu zębów. - Och! Bardzo pani miła. Maisi ma dziesięć. - Wskazała na najstarszą dziewczynkę, która właśnie wycierała nos o rękaw. - Joey ma osiem... Wyjmij palec z nosa, pacanie! - wrzasnęła. Potem odwróciła się i dumnie wypchnęła naprzód najmłodsze dziecko. - A Polly w maju skończyła sześć. - Naprawdę? - Z udawanym zdumieniem spojrzałam na kobietę. - Tak młoda osoba dochowała się dzieci w tym wieku. - Pokręciłam głową. - Musiała pani bardzo wcześnie wyjść za mąż. Lekko się zarumieniła i uśmiechnęła. - Och, nie! Miałam dziewiętnaście lat, kiedy Maisi się urodziła. - Niesamowite - odparłam, tym razem poważnie. Pogrzebałam w kieszeni i każdemu dziecku ofiarowałam pensa. Wzięły pieniądze i nieśmiało bąknęły podziękowanie. - Życzę pani dobrego dnia i... moje gratulacje z powodu tak udanej rodziny - powiedziałam i pomachałam im na odchodne. Szybko obliczyłam, że kobieta miała teraz dwadzieścia dziewięć lat. A ja, dzięki dobremu odżywianiu, higienie, dentyście i niezbyt ciężkiej pracy fizycznej, wyglądałam na dużo młodszą niż ta matka trójki dzieci. Wzięłam głęboki wdech, odgarnęłam do tyłu włosy i weszłam w zaciemniony, długi dziedziniec Carfax. Drukarnia znajdowała się blisko wejścia. Po drugiej strome mieściły się dobrze prosperujące zakłady rzemieślnicze i kamienice czynszowe, ale ja nie zwracałam uwagi na nic innego poza białą tabliczką wiszącą na drzwiach. „A. Malcolm. Drukarz i księgarz”, głosił napis. Pod spodem dopisano: „Książki, pocztówki, pamflety, zawiadomienia, listy itp.” Dotknęłam czarnych liter nazwiska. A. Malcolm. Aleksander Malcolm. James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser. Może... Czułam, że jeszcze chwila i stracę panowanie nad sobą. Gwałtownie otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Przez całe frontowe pomieszczenie biegł szeroki kontuar z podnoszoną klapą. Po jednej stronie blatu była dodatkowa półka pełna różnych tacek. Na przeciwległej ścianie wisiały plakaty i rozmaite kartki z zawiadomieniami lub życzeniami, zapewne jako wzory. Otwarte drzwi na zaplecze ukazywały ciężki kształt prasy drukarskiej. Pochylony nad maszyną, odwrócony do mnie plecami stał... Jamie. - To ty, Geordie? - zapytał, nie przerywając swojego zajęcia. Miał na sobie koszulę i bryczesy. - Długo ci to zajęło. Przyniosłeś... - To nie Geordie - odezwałam się. Mój głos zabrzmiał wyżej niż zwykle. - To ja - powiedziałam. - Claire. Bardzo powoli się wyprostował. Miał długie włosy, splecione w gruby warkocz w kolorze głębokiego kasztanu z przebłyskami miedzi. Zanim się odwrócił, starczyło mi czasu, żeby zauważyć, że związał go zieloną wstążką. Patrzył na mnie bez słowa. Przełknął ślinę. To była ta sama szeroka, pogodna twarz o ciemnoniebieskich oczach, głęboko osadzonych ponad płaskimi kośćmi policzkowymi wikinga. Szerokie usta jak zwykle unosiły się w lekkim półuśmiechu. Oczywiście, zmarszczki wokół oczu i ust pogłębiły się. Nos zmienił się troszeczkę - pogrubiał u nasady pod wpływem starej, zaleczonej rany. Jamie wyglądał dzięki temu jakby dumniej. Szrama nadawała twarzy wyraz pewnej rezerwy i nowy, surowy urok. Otworzyłam klapę w kontuarze i przeszłam na drugą stronę. Nie widziałam nic poza nieruchomym spojrzeniem Jamiego. Chrząknęłam. - Kiedy złamałeś nos? Kąciki jego ust jeszcze bardziej się uniosły. - Trzy minuty po naszym rozstaniu... Angielko - dodał z wahaniem, wręcz pytająco. Dzieliła nas odległość nie większa niż trzydzieści centymetrów. Niepewnie dotknęłam linii złamania. Cofnął się jak rażony prądem. Jego spokój zniknął. - Jesteś prawdziwa - wyszeptał. Zbladł, oczy wyszły mu na wierzch. Runął na ziemię, pociągając za sobą wszystkie papiery i inne rupiecie, które leżały na prasie. Była to tylko chwilowa słabość. Zaczął mrugać, jak tylko uklękłam przy nim i poluźniłam mu kołnierzyk. Nie miałam w ogóle żadnych wątpliwości, że to Jamie, ale odruchowo odchyliłam gruby materiał koszuli. Oczywiście zobaczyłam małą trójkątną szramę tuż u nasady szyi, pozostawioną przez sztylet wielmożnego pana Jonathana Randalla, kapitana ósmej kompanii dragonów Jego Wysokości. Jamie powoli nabierał kolorów. Usiadłam na podłodze po turecku i położyłam jego głowę na swoim udzie. Pod dłonią czułam gęste i miękkie włosy. Otworzył oczy. - To źle, prawda? - zapytałam i uśmiechnęłam się. Te same słowa skierował do mnie dwadzieścia lat wcześniej w dniu naszego ślubu. Wtedy on trzymał moją głowę na swoim łonie. - Źle, a nawet jeszcze gorzej, Angielko - odpowiedział. Rozchylił usta w niepewnym uśmiechu. Nagle gwałtownie usiadł. - Rany boskie, jesteś prawdziwa! - Ty też. - Spojrzałam mu głębiej w oczy. - My... myślałam, że nie żyjesz. - Chciałam powiedzieć to lekko, ale głos mnie zdradził. Zaczęłam płakać. Łzy spływały mi po policzkach i wsiąkały w szorstki materiał koszuli. Jamie przytulił mnie mocno. Oboje byliśmy rozdygotani. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy objęci na zakurzonej podłodze, rzęsistymi łzami opłakując dwudziestoletnią tęsknotę. Wplótł mi palce we włosy. Spinki wysunęły się i z brzdękiem rozsypały po podłodze. Włosy spłynęły mi na ramiona. Złapałam go z całej siły, jakby w obawie, że zniknie, jeśli go fizycznie nie powstrzymam. Czuł chyba ten sam strach, bo nagle ujął mnie gwałtownie za ręce i odsunął od siebie ze wzrokiem desperacko wbitym w moją twarz. Położył mi dłoń na policzku i wodził palcami po moich rysach. Od płaczu potwornie ciekło mi z nosa. Jamie pospiesznie sięgnął do rękawa po chusteczkę. Niezdarnie wytarł najpierw moją, potem swoją twarz. - Daj mi to. - Zabrałam mu chustkę i porządnie wytarłam nos. - Teraz ty. - Długo wydmuchiwał nos, wydając przy tym dźwięki podobne do odgłosów zarzynanej gęsi. Zachichotałam. Jamie uśmiechnął się i otarł łzy z oczu. Ciągle nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Rzuciłam mu się w ramiona tak gwałtownie, że z trudem zdążył wyciągnąć ręce. Ściskałam go mocno. Jamie głaskał mnie po plecach, bez przerwy powtarzając moje imię. W końcu uspokoiłam się i trochę od niego odsunęłam. Spojrzał na podłogę między swoimi nogami. Zmarszczył brwi. - Zgubiłeś coś? - zapytałam zdziwiona. Podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko zażenowany. - Bałem się, że już całkowicie straciłem nad sobą kontrolę. Ale wszystko w porządku, tylko usiadłem na słoju z farbą drukarską. Dopiero teraz zobaczyłam, jak spod Jamiego wypływa powoli brązowa ciecz. Z piskiem zerwałam się na nogi i pomogłam mu się podnieść. Po daremnych wysiłkach usunięcia atramentu ze spodni wzruszył ramionami i zsunął z bioder bryczesy. Nagle znieruchomiał. Spojrzał na mnie lekko zarumieniony. - Nic nie szkodzi - powiedziałam, chociaż czułam, że zaczynam się robić purpurowa. - Jesteśmy małżeństwem. - Spuściłam oczy i straciłam dech. - Przynajmniej mam taką nadzieję - dodałam po chwili. Popatrzył na mnie, potem uśmiechnął się szeroko i łagodnie. - Tak, jesteśmy - odparł. Kopnął na bok poplamione bryczesy i podszedł do mnie. Wyciągnęłam rękę. Chciałam zarówno go powstrzymać, jak i przyciągnąć do siebie. Całą sobą pragnęłam go znowu dotknąć, ale jednocześnie odczuwałam niesamowite zażenowanie. Minęło przecież tyle lat! Jamiego też powstrzymywała nieśmiałość. Odsunął się na kilkanaście centymetrów. Zawahał się, potem ujął moją dłoń i lekko musnął ją ustami. Palcami dotknął srebrnej obrączki. Znieruchomiał na sekundę, trzymając metal między kciukiem a palcem wskazującym. - Nigdy jej nie zdjęłam - wyznałam. Wydawało mi się ważne, żeby o tym wiedział. Delikatnie uścisnął moją rękę. - Chciałbym... - Przerwał, przełknął ślinę i znów pomacał obrączkę. - Bardzo chciałbym cię pocałować - powiedział cicho. - Mogę? Przeklęte łzy. Poczułam, jak dwie duże krople spływają mi po policzkach. - Tak - szepnęłam. Powoli przyciągnął mnie do siebie. Ścisnął nasze złączone dłonie tuż przy piersi. - Nie robiłem tego od tak dawna - przyznał. W ciemnoniebieskich oczach dostrzegłam nadzieję, ale i strach. - Ja też nie - odpowiedziałam łagodnie. Ujął dłońmi moją twarz z niewypowiedzianą czułością i pocałował mnie. Nie bardzo wiem, czego się spodziewałam. Czy chciałam odzyskać szaleńczą namiętność, która towarzyszyła naszemu pożegnaniu? Tak często wspominałam tę chwilę, żyła w mojej pamięci wyraźna i niezmienna. Czy pragnęłam powrócić w dzikie, ponadczasowe godziny wzajemnego posiadania w ciemnościach naszego małżeńskiego łoża? Tęskniłam za tym, często budziłam się zlana potem i roztrzęsiona pod wpływem sennych marzeń o przeszłości. Ale teraz byliśmy sobie obcy. Ledwie ważyliśmy się dotknąć. Szukaliśmy sposobu, aby się połączyć, powoli i namiętnie. Dawaliśmy sobie niewypowiedzianą przyjemność milczącymi ustami. Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że zrobił to samo. Po prostu za bardzo baliśmy się na siebie spojrzeć. Nie unosząc głowy, zaczął mnie pieścić. Na nowo zaznajamiał się z moim ciałem. W końcu przesunął dłoń po moim ramieniu i złapał mnie za prawą rękę. Palcami kreślił po niej różnorodne linie, dopóki nie odnalazł obrączki i nie wyczuł opuszkami wygrawerowanego w srebrze symbolu szkockich górali. Usta Jamiego zaczęły błądzić po całej mojej twarzy. Łagodnie głaskałam go po plecach. Przez koszulę czułam ślady starych blizn. - Widziałem cię tyle razy - szepnął mi prosto do ucha. - Przychodziłaś do mnie często. W czasie snu lub gorączki. Albo kiedy byłem tak przerażony i samotny, że wiedziałem, iż muszę umrzeć. Zawsze, gdy cię potrzebowałem, widziałem cię uśmiechniętą, z lokami opadającymi na twarz. Ale nigdy nie przemówiłaś. Nigdy mnie nie dotknęłaś. - Teraz to mogę zrobić. - Łagodnie pogłaskałam go po skroni, uchu, policzku, aż do żuchwy. Musnęłam palcami umięśniony kark pod miedzianym warkoczem. W końcu Jamie podniósł głowę i znów ujął moją twarz w dłonie. Ciemnoniebieskie oczy wyrażały głęboką miłość. - Nie bój się - powiedział. - Teraz jest nas dwoje. Pewnie byśmy tak stali bez końca, wpatrzeni w siebie, gdyby nie odezwał się dzwonek przy drzwiach. Oderwałam się od Jamiego i gwałtownie odwróciłam. W progu stał chudy mężczyzna o gęstych, czarnych włosach, z szeroko rozwartymi ustami i paczuszką w ręku. - Och, nareszcie jesteś, Geordie! Co cię zatrzymało? - zapytał Jamie. Geordie nie odpowiedział. Jego oczy wędrowały po sylwetce pracodawcy. Jamie tkwił pośrodku sklepu tylko w koszuli. Bryczesy, buty i skarpetki walały się po podłodze. W ramionach trzymał kobietę w wymiętej sukni i z potarganymi włosami. Geordie skrzywił się krytycznie. - Odchodzę - oznajmił z akcentem typowym dla górali z zachodniej Szkocji. - Drukowanie to jedno. I tu zawsze będę z tobą, to się nigdy nie zmieni, choć z dziada, pradziada należę do wolnego Kościoła. Praca dla papisty to też nie zbrodnia. W końcu pieniądz to pieniądz, nie? Ale praca dla niemoralnego papisty? Tego już za wiele. Rób ze swoją duszą, co chcesz. W każdym razie ja nie zamierzam patrzeć na orgie w drukarni. Powtarzam: odchodzę! Położył paczkę dokładnie na środku kontuaru, obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Na Tolbooth właśnie zaczął bić zegar miejski. Tuż przy wyjściu Geordie jeszcze raz oskarżycielsko spojrzał na nas przez ramię. - I to przed południem! - podsumował i trzasnął drzwiami. Jamie przez chwilę patrzył za współpracownikiem, potem powoli osunął się na podłogę. Aż się krztusił się ze śmiechu. - I to przed południem! - powtórzył, ocierając załzawione oczy. - Och, Boże, Geordie! - Kołysał się w przód i w tył, trzymając się za kolana. Ja też nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, mimo że byłam trochę zaniepokojona. - Nie chciałabym ci sprawiać kłopotu - powiedziałam. - Myślisz, że on wróci? Połą koszuli niedbale otarł nos i całą twarz. - Och, tak. Mieszka tuż obok, przy uliczce Wickham. Za chwilę pójdę z nim porozmawiać... i wszystko wytłumaczę - odparł. Nagle uświadomił sobie pewną trudność i dodał: - Tylko nie wiem jak! - Przez chwilę wyglądało na to, że znowu zacznie się śmiać, ale opanował się i wstał. - Masz drugą parę bryczesów? - zapytałam. Podniosłam poplamione spodnie i przewiesiłam je przez kontuar, żeby wyschły. - Tak. Poczekaj chwilę. - Wyciągnął spod lady tabliczkę z elegancko wykaligrafowanym napisem: „Zaraz wracam”. Przytwierdził japo zewnętrznej stronie drzwi i zamknął je od środka. - Pójdziesz ze mną na górę? - Wykonał zapraszający gest. Oczy mu się śmiały. Jeśli nie uznasz tego za niemoralne? - Niemoralne? - Ledwie zdołałam powstrzymać się od śmiechu. - Jesteśmy małżeństwem, prawda? Na piętrze znajdowały się dwa pokoje, po dwóch stronach korytarza. Na końcu holu stała tajemnicza szafa. Pokój od podwórza zapełniały przeróżne przyrządy drukarskie. Przez szeroko otwarte drzwi widziałam drewniane skrzynki pełne książek, stosy pamfletów starannie przewiązanych sznurkiem, beczułki alkoholu i sproszkowanego atramentu oraz jakieś dziwne urządzenia, zapewne części zamienne do prasy drukarskiej. Za to pokój od frontu wyglądał jak cela mnicha. Tylko komoda z porcelanowym świecznikiem na blacie, stojak z przyborami do mycia, krzesło i wąska kozetka, mniejsza niż łóżko polowe. Ciężko odetchnęłam. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że do tej pory wstrzymywałam oddech. Jamie sypiał sam. Szybko się przekonałam, że w pokoju nie było oznak kobiecej obecności. Serce znów zaczęło mi bić spokojnym rytmem. Najwyraźniej nikt tu poza Jamiem nie mieszkał. Odsunął zasłonę odcinającą róg pomieszczenia. Wisiały tam dwie koszule. Oprócz tego zauważyłam ciemnoszary żakiet, szary wełniany płaszcz oraz parę bryczesów. Odwrócił się do mnie tyłem i zaczął nakładać spodnie. Po mocno napiętej linii ramion widziałam, że ze wszystkich sił stara się nad sobą panować. Czułam podobne napięcie własnych mięśni. Gdy minął szok wywołany spotkaniem, opanowała nas nieśmiałość. Już przestaliśmy się histerycznie śmiać. Łzy wyschły. - To cudowne, znów cię widzieć, Claire - powiedział cicho. - Myślałem, że już nigdy... No... - Wzruszył lekko ramionami, jakby chciał poluźnić mocno obciągniętą koszulę. Odchrząknął i spojrzał mi prosto w oczy. - Co z dzieckiem? - zapytał. Twarz dokładnie wyrażała odczucia: nadzieję i ogromny lęk, choć Jamie usilnie starał się ukryć emocje. Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam do niego rękę. - Chodź tutaj. Długo się zastanawiałam, co mogłabym ze sobą zabrać, jeśli moja podróż przez głazy miała się udać. Pamiętając o poprzednich doświadczeniach związanych z oskarżeniami o czary, byłam bardzo ostrożna w wyborze. Istniała jednak jedna rzecz, którą musiałam przynieść, niezależnie od konsekwencji, gdyby zobaczył ją ktoś niepowołany. Pociągnęłam Jamiego, żeby usiadł obok mnie na kozetce. Z kieszeni wyjęłam małą prostokątną paczuszkę, którą z taką troską przygotowałam w Bostonie. Rozwinęłam wodoszczelne opakowanie i wysypałam zawartość Jamiemu na kolana. - Proszę - powiedziałam. Ujął je w dłonie, zdziwiony. Obchodził się z nimi jak z nieznanymi i być może niebezpiecznymi przedmiotami. Jego wielkie ręce kurczowo ściskały fotografie. Spomiędzy palców przezierała okrągła twarzyczka świeżo narodzonej Brianny. Widać też było maleńkie piąstki wystające spod kocyka, mocno zaciśnięte powieki i lekko otwartą we śnie buźkę. Uniosłam wzrok. Jamie niesamowicie pobladł z wrażenia. Trzymał zdjęcia tuż przy piersi, w bezruchu. Patrzył szeroko rozwartymi oczyma. Wyglądał, jakby niewidzialna strzała przeszyła mu serce. - Twoja córka ci to przesyła - powiedziałam. Odwróciłam jego pobladłą twarz w moją stronę i łagodnie pocałowałam go w usta. To przerwało trans. Zamrugał i wrócił do życia. - Moja... ona... - Głos miał ochrypły ze zdumienia i wzruszenia. - Córka. Moja córka. Ona... wie? - Tak. Obejrzyj resztę. - Wyciągnęłam mu z ręki pierwsze zdjęcie. Kolejne przedstawiało zachwyconą Briannę przy pierwszourodzinowym torcie. Maleństwo uśmiechało się triumfalnie, ukazując pierwsze cztery ząbki, i machało nad głową otrzymanym w prezencie pluszowym króliczkiem. Jamie wydał cichy okrzyk i poluźnił uścisk palców. Wzięłam od niego mały stosik zdjęć i podawałam mu je pojedynczo. Brianna w wieku lat dwóch, ledwie widoczna w zimowym kombinezonie, z policzkami okrągłymi i zarumienionymi jak dwa jabłuszka. Niesforne włosy uciekały spod kaptura. Bree jako czterolatka. - Siedziała z nogami założonymi jedna na drugą, szeroko uśmiechnięta do fotografa - dobrze ułożona dziewczynka w białym fartuszku i z lśniącymi włosami ułożonymi w bombkę. Brianna w wieku pięciu lat - dumna posiadaczka pierwszego pudełka na drugie śniadanie. Czekała na autobus, który woził ją do przedszkola. - Nie pozwoliła mi chodzić ze sobą, zawsze chciała iść sama. Jest bardzo od... odważna, niczego się nie boi... - Zdławionym głosem wyjaśniałam, opisywałam i wskazywałam zmieniające się zdjęcia, które upadały mu z rąk na podłogę, kiedy sięgał po kolejną fotografię. - O, Boże! - jęknął na widok dziesięcioletniej Bree. Siedziała na podłodze w kuchni ze Smokym, olbrzymim nowofunlanczykiem w objęciach. To było kolorowe zdjęcie. Na lśniącej czarnej sierści psa odbijały się jej miedziane włosy. Ręce zaczęły mu się trząść tak mocno, że nie był w stanie utrzymać fotografii. Pokazałam mu ostatnie ujęcia - dorosła Bree, roześmiana z siatką ryb, które właśnie złowiła; Bree stojąca w oknie w sekretnym zamyśleniu; Bree zaczerwieniona i spocona, pochylona nad trzonkiem siekiery, którą rąbała drewno do kominka. Różne nastroje, ale twarz wciąż ta sama: długi nos i szerokie usta, wysokie i rozpłaszczone kości policzkowe jak u wikinga, skośne oczy - delikatniejsza wersja twarzy ojca, mężczyzny, który siedział obok mnie na kozetce. Jamie bezgłośnie poruszał ustami. Łzy spływały mu po policzkach. Wyciągnął drżącą dłoń nad zdjęciami, ale nie dotknął ich lśniącej powierzchni. Po chwili pochylił w moją stronę, powoli, z nieprawdopodobnym wdziękiem łamiącego się wysokiego drzewa. Schował twarz w moich ramionach i bardzo spokojnie zapłakał. Trzymałam go przy piersi. Mocno obejmowałam szerokie, roztrzęsione ramiona, a moje własne łzy spadały na jego włosy, tworząc wśród rudych fal ciemniejsze plamki. Przycisnęłam policzek do jego głowy i szeptałam czułe, niespójne słówka, zupełnie jakby był małą Brianną. Skojarzyłam tę sytuację z zabiegiem chirurgicznym - nawet jeśli operacja naprawi szkody, to powrót do zdrowia zawsze przebiega boleśnie. - Jak ma na imię? - Uniósł w końcu twarz. Grzbietem dłoni wytarł nos i znów wziął zdjęcia, ostrożnie, jakby się bał, że znikną pod jego dotykiem. - Jak ją nazwałaś? - Brianna - odpowiedziałam dumnie. - Brianna? - powtórzył i zmarszczył brwi. - Co za okropne imię dla dziewczynki! Spojrzałam na Jamiego oburzona. - Wcale nie! - sprzeciwiłam się stanowczo. - Jest piękne. Poza tym to ty prosiłeś, żebym ją tak nazwała! - Ja? - zdumiał się. - Oczywiście. Kiedy... kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. - Zacisnęłam mocno usta, żeby znów się nie rozpłakać. Gdy już zdołałam się opanować, dodałam: - Prosiłeś, żebym dała dziecku imię po twoim ojcu. A było mu Brian, prawda? - Ach, no tak. - Wesołość wyraźnie walczyła z innymi emocjami. - Tak - powtórzył. - Masz rację. Tylko... no, myślałem, że urodzi się chłopiec. - I przykro ci, że to dziewczynka? - Rzuciłam mu szybkie spojrzenie i zaczęłam zbierać rozsypane zdjęcia. Chwycił mnie za ramiona. - Nie. Oczywiście, że nie! - Usta mu lekko zadrżały. - Ale nie zaprzeczę, że jej istnienie jest dla mnie cholernym szokiem, Angielko. Tak jak i twoja obecność. Przez moment siedziałam bez ruchu, wpatrzona w Jamiego. Przygotowywałam się na to spotkanie miesiącami, ale wciąż czułam miękkość w kolanach i ucisk w żołądku. A Jamie został zupełnie zaskoczony moim przybyciem. Nic dziwnego, że kręciło mu się od tego w głowie. - Rozumiem. Żałujesz, że się pojawiłam? - Głośno przełknęłam ślinę. - Chcesz... chcesz, żebym odeszła? Złapał mnie za ramiona tak mocno, że aż jąknęłam. Poluźnił chwyt, który mimo to pozostał bardzo zdecydowany. Jamie znów mocno pobladł. Wziął głęboki wdech i powoli wypuszczał powietrze. - Nie - powiedział z wymuszonym spokojem. - Nie chcę. Ja... - Przerwał gwałtownie i zacisnął zęby. - Nie - powtórzył bardzo stanowczo. Jedną ręką ujął moją dłoń, drugą podniósł fotografie. Położył je sobie na kolanie i pochylił głowę, tak że nie widziałam jego twarzy. - Brianna - szepnął. - Źle to wymawiasz, Angielko. - Powtórzył imię w sposób typowy dla szkockich górali, kładąc nacisk na pierwszą sylabę, a ledwie wymawiając drugą. - Breenah? - Spróbowałam go naśladować, rozbawiona. Skinął mocno głową, wpatrzony w zdjęcia. - Piękne imię. - No, cieszę się, że ci się podoba - odparłam. Spojrzeliśmy na siebie. W kącikach szerokich ust Jamiego krył się uśmiech. - Opowiedz mi o niej, proszę. - Wodził palcem po pulchnych rysach dziewczynki w kombinezonie zimowym. - Jakim była dzieckiem? Kiedy nauczyła się mówić? Co wtedy powiedziała? Wygodnie umościłam się tuż przy Jamiem. Był duży i silny. Pachniał czystym lnem, farbą drukarską i sobą. Ten zapach wydawał mi się znajomy i podniecający. - „Pies” - powiedziałam. - To było jej pierwsze słowo. Drugie brzmiało „nie”. Uśmiech przemknął po jego twarzy. - Tak, wszystkie dzieci uczą się tego bardzo szybko. Więc lubi psy? - Przekładał szybko zdjęcia w poszukiwaniu tego ze Smokym. - Piękne zwierzę. Co to za rasa? - Nowofunlandczyk. - Pochyliłam się i zaczęłam szperać wśród fotografii. - Jest jeszcze jedno ze szczeniakiem, którego ofiarował Briannie jeden z moich przyjaciół... Mdłe światło pochmurnego dnia zaczęło całkiem blednąc. Od dłuższego czasu deszcz bębnił o dach. W pewnym momencie naszą rozmowę przerwało głębokie burczenie, dochodzące spod mocno ściągniętego stanika mojej sukni. Minęło już kilka godzin od czasu, gdy zjadłam kanapkę z masłem orzechowym. - Jesteś głodna, Angielko? Pytanie wydało mi się śmieszne. - No, tak, jeśli już o tym wspomniałeś. Czy jak zwykle masz jedzenie w górnej szufladzie? - Tuż po ślubie nauczyłam się trzymać trochę jedzenia pod ręką, żeby zawsze móc zaspokoić ciągły głód Jamiego. I to właśnie górna szuflada komody stała się składem całego zapasu ciasteczek, kawałków sera, bułeczek. Roześmiał się i przeciągnął. - Tak. Tylko akurat teraz zostały tam już tylko nieświeże kiełbaski. Lepiej zabiorę cię do karczmy i... - Wyraz szczęścia na jego twarzy, wywołany widokiem zdjęć Brianny, zbladł i ustąpił miejsca przerażeniu. Jamie szybko spojrzał przez okno. Blada szarość zaczęła przechodzić w ciemny fiolet. - Chryste, karczma! Zapomniałem o panu Willoughbym! - Zerwał się na równe nogi i zanim zdążyłam coś powiedzieć, podszedł do komody po czyste skarpetki. Wrócił z parą skarpetek i dwiema kiełbaskami w drugiej ręce. - Kto to jest pan Willoughby? - Ugryzłam kiełbaskę. Z trudem przeżuwałam twardy kawałek. - Cholera! - mruknął. - Obiecałem, że przyjdę do niego w południe, ale zupełnie wyleciało mi to z głowy. Teraz pewnie już po czwartej. - Tak. Przed chwilą słyszałam bicie zegara. - Cholera - powtórzył. Wsunął nogi w buty, zerwał z wieszaka płaszcz i ruszył ku drzwiom. - Idziesz ze mną? - zapytał z niepokojem. Oblizałam palce, wstałam i porządnie owinęłam się płaszczem. - Nic by mnie nie powstrzymało - zapewniłam. 25 Dom uciech Kim jest pan Willoughby? - dopytywałam się. Zatrzymaliśmy się pod łukiem wejścia na dziedziniec Carfax, żeby wyjrzeć na brukowaną ulicę. - No... to mój wspólnik - odpowiedział Jamie i spojrzał na mnie dziwnie. - Lepiej załóż kaptur. Leje. Rzeczywiście padało dość mocno. Strugi wody chlustały z łuku nad naszymi głowami i spływały rynsztokami, oczyszczając ulice z pomyj i śmieci. Wzięłam głęboki wdech. Powietrze było wilgotne, ale czyste. Ogarniała mnie ogromna radość z powodu bliskości Jamiego, wysokiego i silnego mężczyzny u mojego boku. Odnalazłam ukochanego i cokolwiek jeszcze życie mi gotowało, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Czułam się niezniszczalna. Uścisnęłam jego rękę. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i odwzajemnił uścisk. - Dokąd idziemy? - „Na Koniec Świata”. - Szum deszczu utrudniał nam rozmowę. Bez dalszych słów Jamie wziął mnie za łokieć i pomógł przejść przez ulicę. Zaczęliśmy schodzić stromym zboczem Królewskiej Mili. Na szczęście karczma o nazwie „Na Końcu Świata” znajdowała się nie dalej niż sto metrów. Mimo to, kiedy weszliśmy do wąskiego przedsionka gospody, woda spływała z nas strumieniami. Główna izba był zatłoczona, duszna i zadymiona - przytulne schronienie przed deszczowym światem. Na ławach stojących pod ścianami siedziało kilka kobiet. Większość obecnych stanowili jednak mężczyźni: typowi kupcy, żołnierze, wilki morskie, robotnicy, terminatorzy, pijacy. Gdy weszliśmy, wszyscy unieśli głowy. Tu i ówdzie zabrzmiały pozdrowienia. Przy jednym ze stołów zaczęto robić nam miejsce. Najwyraźniej Jamie był dobrze znany „Na Końcu Świata”. Kilka ciekawskich spojrzeń zmierzyło mnie od stóp do głów, ale nikt nic nie powiedział. Owinięta płaszczem, podążyłam przez tłum za Jamiem. - Nie, panienko, nie zostaniemy - odezwał się do młodej kelnerki, która już się wokół nas krzątała z uczynnym uśmiechem. - Przyszedłem tylko po... znajomego. Oczy dziewczyny zaokrągliły się. - Matka spuściła go ze schodów. - Przepraszam, że się spóźniłem - powiedział Jamie. - Miałem... Zatrzymały mnie ważne sprawy. Dziewczyna spojrzała na mnie ciekawie, ale tylko wzruszyła ramionami i wróciła do rozmowy z moim mężem. - Och, nic się nie stało, proszę pana. Harry dał mu butelkę brandy i od tej pory jest spokój. - Brandy? - W głosie Jamiego brzmiała rezygnacja. - Jeszcze nie śpi, prawda? - Z kieszeni płaszcza wyjął mały skórzany woreczek i dał dziewczynie kilka monet. - Nie sądzę - odparła beztrosko, chowając pieniądze. - Przed chwilą słyszałam, jak śpiewa. Dziękuję panu! Jamie skinął głową i schylił się, żeby przejść przez niskie drzwi wiodące na zaplecze. Dał mi znak, abym za nim poszła. Znaleźliśmy się w małej kuchni. Na palenisku stał olbrzymi gar, w którym gotowało się coś, co przypominało potrawkę z ostryg. Pachniało cudownie. Aż mi ślinka ciekła. Miałam nadzieję, że będziemy mogli załatwić interesy z panem Willoughbym w czasie kolacji. Przed paleniskiem klęczała otyła kobieta w szarej sukience. Wkładała do ognia szczapy drewna. Podniosła wzrok na Jamiego i skinęła głową, ale nie wstała. Jamie w odpowiedzi uniósł rękę i skierował się ku małym drewnianym drzwiom w kącie izby. Za nimi ukazały się ciemne schody prowadzące na dół. Gdzieś na dnie jaśniało małe światełko, jakby elfy wykopywały diamenty w kopalni pod gospodą. Szerokie bary Jamiego wypełniły całą wąską klatkę schodową, zasłaniając mi widok. Kiedy zszedł na otwartą przestrzeń, zobaczyłam ciężkie dębowe krokwie i rząd beczek na drewnianych półkach, przymocowanych do kamiennej ściany. Tylko jedna pochodnia paliła się przy schodach. Piwnica tonęła w mroku. Wnętrze wydawało się opuszczone. Wytężyłam słuch, ale nie usłyszałam nic poza stłumionymi odgłosami, dochodzącymi z karczmy. Z pewnością nikt nie śpiewał. - Naprawdę myślisz, że on jest tu na dole? - Wychyliłam się, żeby zajrzeć za rząd beczek. Zastanawiałam się, czy podchmielony pan Willoughby nie poszukał sobie gdzieś bardziej przytulnego miejsca na drzemkę. - Och! - westchnął Jamie ponuro i z rezygnacją. - Ten mały łajdak pewnie się schował. Wie, że nie lubię, kiedy pije w miejscach publicznych. Zmarszczyłam brwi. Jamie wciąż chodził w ciemnościach, mrucząc coś pod nosem. Piwnica była bardzo długa. Słyszałam, jak Jamie ostrożnie porusza się w ciemnościach, mimo że już dawno straciłam go z oczu. Zostałam w kręgu światła rzucanego przez pochodnię i z zainteresowaniem rozglądałam się wokół. Poza rzędem beczek zobaczyłam również kilka drewnianych skrzynek. Stały prawie na środku pomieszczenia, tuż przy dziwnej, półtorametrowej ścianie, której drugi koniec ginął w mroku. Słyszałam o tym charakterystycznym elemencie budowlanym, kiedy mieszkałam w Edynburgu przed dwudziestu laty. Ściana była pozostałością muru, który ojcowie miasta wznieśli po tragicznej bitwie na polach Flodden w tysiąc pięćset trzynastym roku. Doszli do słusznego wniosku, że nic dobrego nie może ich spotkać ze strony Anglii, więc zbudowali mur. Wyznaczał on zarówno granice miasta, jak i cywilizowanej Szkocji. Stąd wzięła się nazwa gospody „Na Końcu Świata”. - Cholerny mały pijak! - Jamie wyłonił się z ciemności, ze zmarszczoną twarzą i pajęczyną we włosach. Nagle odwrócił się, przyłożył ręce do ust i krzyknął coś niewyraźnie - zabrzmiało to dziwnie, nawet nie po gaelicku. Z powątpiewaniem wsadziłam sobie palec do ucha. Zastanawiałam się, czy podróż przez głazy przypadkiem nie uszkodziła mi słuchu. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Podniosłam wzrok dokładnie w momencie, gdy niebieska, świecąca kula oderwała się od szczytu zabytkowej ściany i uderzyła Jamiego prosto w plecy. Upadł na posadzkę. Błyskawicznie do niego podbiegłam. - Nic ci się nie stało? Jamie zaklął siarczyście i powoli usiadł. Zaczął rozcierać sobie czoło, na którym rósł dorodny guz. Niebieska kula natychmiast okazała się bardzo małym Chińczykiem, który właśnie chichotał z zachwytu. Nawet z daleka było czuć od niego brandy. - Pan Willoughby, jak przypuszczam? - Przyglądałam się niewielkiemu człowiekowi w oczekiwaniu kolejnych dowcipów. Chyba rozpoznał własne imię, bo uśmiechnął się i skinął głową. W oczach migotały mu ogniki szaleństwa. Wskazał na siebie palcem i powiedział coś po chińsku, potem skoczył w powietrze i wykonał kilka bardzo szybkich salt w tył. W końcu wylądował na nogach z okrzykiem triumfu. - Krwawa pchła - Jamie wstał, gniewnie wytarł ręce o płaszcz i złapał Chińczyka za kołnierz. - Chodź! - Pociągnął skośnookiego na schody. - Musimy już iść. I to szybko. - Mała niebieska postać natychmiast zwisła bezwładnie w powietrzu. - Jest w porządku, dopóki nie wypije - wyjaśnił mi Jamie przepraszająco. Wziął Chińczyka pod ramiona. - Nie powinien brać do ust brandy. Potwornie się zalał. - Widzę. Skąd, do licha, go wytrzasnąłeś? - Zafascynowana poszłam za Jamiem na górę. Kucyk pana Willoughby’ego majtał się po szarym płaszczu Jamiego w tył i w przód jak metrometr. - Z doków. - Tylko tyle zdołał mi wytłumaczyć. Drzwi na górze otworzyły się i znów byliśmy w kuchni gospody. Pulchna właścicielka podeszła w naszym kierunku. Z niezadowolenia wydęła tłuste policzki. - No, panie Malcolm - zaczęła i groźnie zmarszczyła brwi. - Jest pan u nas mile widziany, ale nie pozwolę na żadne niestosowne zachowania w tym miejscu. Mówiłam już panu, że jeśli ten żółty człowieczek nie będzie... - Tak, wiem, pani Patterson - przerwał jej Jamie. Pogrzebał w kieszeni i z ukłonem podał otyłej karczmarce kilka monet. - Bardzo doceniam pani pobłażliwość. To się więcej nie powtórzy. Mam nadzieję - dodał pod nosem. Założył kapelusz, jeszcze raz ukłonił się pani Patterson i przeszedł do głównej izby karczmy. Nasze ponowne pojawienie się wywołało nowe poruszenie, ale tym razem wrogie. Goście albo zamilkli, albo mruczeli przekleństwa. Domyśliłam się, że pan Willoughby nie był najbardziej popularną osobą w mieście. Jamie torował sobie drogę przez tłum. Mężczyźni usuwali się niechętnie. Szłam za nim najszybciej, jak mogłam. Starałam się nie patrzeć ludziom w oczy i nie oddychać. Odór niemytych ciał przyprawiał mnie o mdłości. Przy drzwiach powstał pewien problem. Stworzyła go młoda dama, której właśnie jakiś pijany drab wysoko zadarł sukienkę. Linia dekoltu dziewczyny znajdowała się dużo niżej, niż to było przyjęte, nie miałam więc żadnych problemów, żeby się domyślić, co stanowiło jej podstawowe źródło dochodu. Kiedy pojawiliśmy się w izbie, flirtowała z dwoma terminatorami. Gdy jednak przechodziliśmy obok rozpustnicy, zerwała się na równe nogi z przeraźliwym krzykiem, przewracając kufel piwa. - To on! - zawołała i wskazała palcem na Jamiego. - Potwór! - Najwyraźniej miała trudności ze skupieniem wzroku na jednym punkcie. Podejrzewałam, że już sporo wypiła, pomimo wczesnej pory. Terminatorzy spojrzeli na mojego męża z zainteresowaniem. Młoda dama zbliżała się coraz bardziej, wymachując palcem, jakby dyrygowała chórem. - To ten okropny typ tak mnie urządził! Szybko zrozumiałam, podobnie jak i pozostali, że dziewczyna nie mówi o Jamiem, tylko o człowieku, którego niósł. - Ty bezbożniku! - wrzeszczała. - Łotrze! Szmato! - Bez opamiętania miotała wyzwiskami pod adresem pana Willoughby’ego. Spektakl, jaki dawała, rozbudził jej towarzyszy. Jeden z nich, wysoki, potężnie zbudowany chłopak, wstał z zaciśniętymi pięściami i pochylił się nad stołem. Oczy świeciły mu się od piwa i złości. - Mam go dla ciebie potraktować moim scyzorykiem, Maggie? - Nawet nie próbuj, chłopczyku - poradził krótko Jamie, podrzucając na ramieniu swój ciężar. - Pij swoje piwo, a my spokojnie wyjdziemy. - Ach, tak? Ty jesteś panem tego małego żółtka? - Chłopak prychnął złowrogo i odwrócił swoją rozognioną twarz w moją stronę. - Przynajmniej twoja nowa dziwka nie jest żółta. - Niech się jej przyjrzę! - Chwycił brzeg mojego płaszcza. - Jak dla mnie wygląda wystarczająco różowo - stwierdził drugi terminator, z wyraźnym podziwem. - Cała jest taka? - Zanim zdążyłam się poruszyć, sięgnął do gorsetu projektu Jessici Gutenburg i złapał koniec koronki. Słaby materiał rozpruł się na szwie. - Zostaw ją, ty, sukinsynu! - Jamie skoczył do chłopaka z błyskiem w oczach i zamachnął się groźnie zaciśniętą pięścią. - Uważaj, kogo obrażasz, alfonsie! - Pierwszy z młodzieńców dał susa przez blat i rzucił się na mojego obrońcę. Jamie zręcznie się uchylił. Napastnik rozbił sobie twarz o ścianę. Jamie zrobił gigantyczny krok w stronę stołu i mocnym sierpowym strzelił w szczękę drugiego terminatora. Złapał mnie za ramię i pociągnął do drzwi. - Chodź! - zawołał, poprawiając sobie na barku przewieszone ciało Chińczyka. - Zaraz będą nas gonić! Rzeczywiście. Słyszałam krzyki. Pijana hołota wylała się z karczmy na ulicę. Jamie skręcił w wąski, ciemny pasaż. Gnaliśmy przez błoto i kałuże. Od czasu do czasu pochylaliśmy się pod niskimi wiaduktami. Potem wbiegliśmy w jakąś inną krętą uliczkę, która prowadziła do centralnej części Edynburga. Mijaliśmy ciemne ściany i rozpadające się drewniane drzwi. Dopiero za kolejnym rogiem, na małym wewnętrznym podwórku, zatrzymaliśmy się, żeby złapać oddech. - Co... do licha... on takiego zrobił? - wydyszałam. Wydawało mi się niemożliwe, żeby mały Chińczyk mógł skrzywdzić potężną jędzę Maggie. Na oko to ona była w stanie rozgnieść go jak muchę. - Chodzi o stopy - wyjaśnił Jamie. Rzucił na pana Willoughby’ego trochę zirytowane spojrzenie. - Stopy? - Odruchowo spojrzałam na drobne kończyny Chińczyka. - Nie jego - powiedział Jamie. - Kobiet. - Jakich kobiet? - No, do tej pory były to tylko dziwki - skwitował. Wyjrzał za róg, żeby sprawdzić, jak daleko jest pościg. - Więcej ci nie powiem, ale nie ma żadnych wątpliwości, że mój mały znajomy to poganin. - Rozumiem - skłamałam. - Co... - Tu są! - Krzyk na dalekim końcu uliczki przerwał moje pytanie. - Cholera, nie poddali się. Chodź, tędy! Znów ulicą w dół, potem zakręt i z powrotem bieg w stronę dziedzińca. Za plecami słyszałam krzyki i wołania. Jamie chwycił mnie mocno za ramię i pociągnął otwartym przejściem na podwórko pełne beczek, paczek i skrzynek. Rozpaczliwie rozejrzał się wokół i wsadził wiotkie ciało pana Willoughby’ego do wielkiej beczki pełnej śmieci. Szybko przykrył Chińczyka kawałkiem brezentu i natychmiast wepchnął mnie za wóz załadowany skrzynkami. Z trudem łapałam powietrze nieprzyzwyczajona do takiego wysiłku, serce waliło mi w niesamowitym tempie od nadmiaru adrenaliny. Jamie włosy miał zwichrzone, twarz mocno zaczerwienioną, ale oddychał miarowo. - Ciągle urządzasz podobne akcje? - zapytałam. Przyciskałam rękę do piersi, daremnie usiłując zmusić serce do zwolnienia rytmu. - Niezupełnie. - Ostrożnie zerknął ponad wozem, żeby sprawdzić, czy nadciąga pościg. Z daleka docierały odgłosy kroków. Po chwili zamilkły i zrobiło się cicho. Słychać było tylko uderzenia deszczu o skrzynki nad naszymi głowami. - Oddalili się, ale lepiej zostańmy tu jeszcze przez moment. - Zdjął z wozu jedną skrzynkę, żebym sobie usiadła. Drugą wziął dla siebie i opadł na nią z ciężkim westchnieniem, odrzucając z twarzy włosy. Uśmiechnął się do mnie kącikiem ust. - Przepraszam, Angielko. Nie myślałem, że to będzie takie... - Pełne wrażeń? - dokończyłam. Posłałam mu uśmiech w odpowiedzi i chusteczką otarłam kroplę, która zwisała mu na końcu nosa. - Nie ma sprawy. - Rzuciłam okiem na wielką beczkę, z której zaczęły dochodzić różne dźwięki. Pan Willoughby najwyraźniej powoli odzyskiwał formę. - Skąd wiesz o stopach? - On mi powiedział. - Jamie wskazał na beczkę, gdzie skrywał się jego towarzysz. - Kiedy trochę za dużo wypije, zaczyna opowiadać o kobiecych stopach i o wszystkich obrzydliwościach, które chciałby zrobić. - Na przykład jakich? - Poczułam się zafascynowana. - Z pewnością możliwości są ograniczone. - Wcale nie - stwierdził smutno Jamie. - Ale wolałbym nie mówić o tym na ulicy. Z głębin beczki rozległy się śpiewne odgłosy. Trudno było określić, jakim językiem mówi pan Willoughby, ale wydawało mi się, że o coś pyta. - Zamknij się, stary pijaku - warknął opryskliwie Jamie. - Jeszcze jedno słowo, a sam się przejdę po twojej przeklętej twarzy. Zobaczymy, czy ci się to spodoba. - Chińczyk zachichotał, ale po chwili w beczce zapadła cisza. - Chce, żeby ktoś się przeszedł po jego twarzy? - zapytałam. - No. Ty - odparł krótko Jamie. Wzruszył przepraszająco ramionami, ale jego policzki stały się purpurowe. - Nie zdążyłem mu powiedzieć, kim jesteś. - Czy on mówi po angielsku? - Tak, ale mało kto go rozumie. Z reguły porozumiewamy się po chińsku. Spojrzałam na Jamiego zdumiona. - Znasz chiński? Znowu wzruszył ramionami, przechylając głowę z lekkim uśmiechem. - Tak jak pan Willoughby angielski, ale on nie ma dużego wyboru rozmówców, więc musi ze mną rozmawiać. Rytm mojego serca powoli wracał do normy. Oparłam się o ścianę wozu. Nasunęłam sobie kaptur prawie na oczy, żeby ochronić się przed mżawką. - Kto, u licha, nazwał go Willoughby? - zapytałam. Byłam bardzo zaciekawiona Chińczykiem, ale jeszcze bardziej interesowało mnie, co szanowany drukarz z Edynburga robił w jego towarzystwie. Nie chciałam jednak namolnie wypytywać Jamiego. Nie mogłam od niego żądać, żeby na poczekaniu wyjaśnił mi wszystkie szczegóły swojego życia. Jamie podrapał się po nosie. - Naprawdę nazywa się Yi Tien Cho. To znaczy „Zwróć się ku niebu”. - Za trudne do wymówienia dla Szkotów? - Znając prowincjonalny charakter większości Szkotów, nie dziwił mnie fakt, że niechętnie odnosili się do języków obcych. Jamie ze swoim darem lingwistycznym stanowił wyjątek. Uśmiechnął się. Białe zęby zalśniły w gasnącym słońcu. - Nie, nawet nie o to chodzi. Tylko jeśli wypowiesz jego imię trochę niestarannie, to bardzo przypomina gaelickie przekleństwo. Pomyślałem, że „Willoughby” będzie brzmiało lepiej. - Rozumiem. - Darowałam już sobie pytanie, co to za niedelikatne gaelickie słowo. Spojrzałam przez ramię. Pusto. - Tak, możemy iść. Chłopcy pewnie już wrócili do karczmy. - Nie musimy minąć „Na Końcu Świata” w drodze do drukarni? - zapytałam z wahaniem. - Może jest jakieś inne przejście? - Było już zupełnie ciemno i myśl o przedzieraniu się przez ciasne, zabłocone uliczki Edynburga wcale mnie nie pociągała. - Tak... Nie. Nie pójdziemy do drukarni. - Nie widziałam twarzy Jamiego, ale w sposobie jego zachowania wyczułam pewną rezerwę. Czyżby miał drugie mieszkanie na mieście? Zadrżałam. Pokój nad drukarnią przypominał celę mnicha, ale mógł mieszkać z rodziną gdzie indziej. W drukarni nie starczyło nam czasu na wymianę wszystkich informacji. Nie dowiedziałam się więc, co robił przez ostatnie dwadzieścia lat. Jednak Jamie ucieszył się na mój widok, a zatem jego zafrasowana mina mogła mieć związek nie ze mną, lecz z pijanym wspólnikiem. Pochylił się nad beczką. Szeptał coś po chińsku ze szkockim akcentem. Brzmiało to dziwnie, jak popiskiwanie kobzy. Nigdy nie słyszałam podobnych dźwięków. Poczułam się wyraźnie rozbawiona tym spektaklem. Pan Willoughby odpowiedział Jamiemu potoczyście, przerywając sobie chichotem i pociągnięciami nosem. W końcu mały Chińczyk wydostał się z beczki. Zeskoczył na ziemię z zaskakującą zręcznością i momentalnie upadł przede mną na twarz. Przypomniałam sobie mętne relacje o stopach. Zrobiłam szybki krok w tył, ale Jamie uspokajająco położył mi rękę na ramieniu. - Nie, w porządku, Angielko - powiedział. - On tylko przeprasza, że cię poprzednio uraził. - Ach, tak. - Z powątpiewaniem przyglądałam się panu Willoughby’emu, który kreślił coś na ziemi, tuż przed swoimi oczyma. Niewiele myśląc, uniosłam stopę i postawiłam mu ją na głowie. Najwidoczniej zachowałam się poprawnie, bo ujął moją nogę i parę razy mi się ukłonił. Jamie kazał mu przestać. Wreszcie mogliśmy zawrócić w stronę Królewskiej Mili. Budynek, do którego prowadził nas Jamie, był dyskretnie ukryty na małym dziedzińcu, tuż przy bramie Kirk, pół kilometra od pałacu Holyrood. Latarnie wiszące w bramach pałacu migotały słabym światłem. Mieszkaliśmy w tej okazałej budowli z księciem Karolem prawie przez pięć tygodni w początkowej, zwycięskiej fazie jego królewskiej kariery. Wuj Jamiego, Colum MacKenzie, zmarł właśnie w Holyrood. Stanęliśmy przed jakimiś drzwiami. Jamie zapukał. Wszystkie wspomnienia przeszłości nagle znikły. Ciemnowłosa kobieta, która do nas wyszła ze świecą w ręku, była mała i elegancka. Z okrzykiem zadowolenia wciągnęła Jamiego do środka i pocałowała w policzek na powitanie. Aż mnie ścisnęło w dołku. Szybko jednak się rozluźniłam, gdy usłyszałam, że Jamie zwraca się do niej „pani Jeanne”. Nikt tak przecież nie mówi do swojej żony. Jednak coś mnie niepokoiło w tej kobiecie. Dobrze mówiła po angielsku, ale była Francuzką. Jednak nic dziwnego, Edynburg jako port nadmorski stał się miastem kosmopolitycznym. Kobieta nosiła ciemny, ale bogaty i gustowny strój z ciężkiego jedwabiu, jednocześnie miała na sobie dużo więcej różu i pudru niż przeciętna Szkotka. Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z widoczną pogardą. - Panie Fraser, możemy zamienić słówko na osobności? - zapytała, władczo biorąc Jamiego za ramię, co bardzo mi się nie spodobało. Jamie podał płaszcz pokojówce, rzucił mi szybkie spojrzenie i w lot zrozumiał sytuację. - Oczywiście, pani Jeanne - odpowiedział kulturalnie i wyciągnął rękę w moim kierunku. - Ale najpierw, proszę pozwolić, że przedstawię moją żonę. Oto pani Fraser. Serce na moment przestało mi bić, a kiedy na nowo podjęło pracę, wykonywało ją z taką siłą, że byłam przekonana, iż słyszeli je wszyscy obecni w wąskim korytarzu. Jamie spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się i mocniej ścisnął mnie za ramię. - Pańska... żona? - Nie potrafiłam odgadnąć, czy pani Jeanne była bardziej zdziwiona, czy przerażona. - Ale panie Fraser... pan ją tu przyprowadził? Myślałam... kobieta... to wystarczy, aby obrazić nasze jeunes filles, że nie są zbyt dobre... ale żona... - Niestosownie otworzyła szeroko usta, ukazując gnijące zęby trzonowe. Wstrząsnęła się w urażonej dumie, jednak skłoniła głową, próbując zachować się elegancko. - Bonsoir... pani. - Do widzenia - odparłam grzecznie. - Czy mój pokój jest gotowy? - zapytał Jamie. Nie czekał na odpowiedź. Skręcił ku schodom i pociągnął mnie za sobą. - Spędzimy tutaj noc - oznajmił. Spojrzał przez ramię na pana Willoughby’ego. Chińczyk siedział na podłodze, z rozmarzonym wyrazem twarzy, i ociekał z deszczu. - No...? - zwrócił się do niego pytająco Jamie. Głową wskazał kobietę w czerni. Pani Jeanne przez chwilę ze zdumieniem przyglądała się małemu człowieczkowi, potem obróciła się i klasnęła na pokojówkę. - Zobacz, Pauline, czy panna Josie jest wolna - poleciła. - Przynieś też gorącą wodę oraz ręczniki dla pana Frasera i jego... żony. - Ostatnie słowo wymówiła z pewnym rozbawieniem, jakby niezupełnie wierzyła, że to prawda. - Ach, jeszcze jedno. - Jamie przechylił się przez poręcz i uśmiechnął do małej Francuzki, zwracając się do niej. - Moja żona potrzebuje nowych ubrań. Nieszczęśliwy wypadek przydarzył się jej garderobie. Czy mogłaby pani nam dostarczyć na jutro rano coś odpowiedniego? Dziękuję, pani Jeanne. Bonsoir! W milczeniu szłam za Jamiem schodami na czwarte, ostatnie piętro. W głowie czułam zamęt. Chłopak w karczmie nazwał Jamiego alfonsem. Z pewnością był to tylko epitet, bo coś podobnego nie mogło być prawdą. Nie w przypadku Jamiego Frasera. Dawnego Jamiego Frasera, poprawiłam się, patrząc na szerokie ramiona ukryte pod szarym płaszczem. Wbrew ponurym przypuszczeniom mały pokój był bardzo zwykły i czysty, wyposażony w krzesło, proste łóżko i komodę. Jamie zapalił świecę, która stała przy misce i dzbanku. Zdjął płaszcz i niedbale przewiesił go przez krzesło. Usiadł na łóżku i zaczął ściągać mokre buty. - Boże - westchnął. - Umieram z głodu. Mam nadzieję, że kucharz nie poszedł jeszcze spać. - Jamie... - zaczęłam. - Zdejmij płaszcz, Angielko - powiedział, gdy zauważył, że ciągle stoję w drzwiach. - Jesteś zupełnie przemoczona. - No... tak. - Odchrząknęłam i znów spróbowałam. - Jamie... dlaczego masz własny pokój w burdelu? - wyrzuciłam z siebie. Podrapał się po brodzie. Wyglądał na lekko zażenowanego. - Przykro mi, Angielko, że cię tu przyprowadziłem - powiedział. - Ale to jedyne miejsce, gdzie możemy szybko naprawić twoją sukienkę i dostać ciepłą kolację. Poza tym tylko tutaj pan Willoughby nie wpadnie w większe tarapaty. No! - Spojrzał na łóżko. - Jest dużo wygodniejsze niż kozetka w drukarni. Ale jeśli czujesz, że... - Pytałam, dlaczego masz pokój w burdelu? - wtrąciłam obcesowo. - Jesteś tak częstym klientem, że... - Klientem? - Zmarszczył brwi. - Tutaj? Na Boga, Angielko, za kogo mnie bierzesz?! - Sama nie wiem, do cholery. Dlatego pytam - odparłam. - Odpowiesz mi czy nie? Przez chwilę siedział ze wzrokiem wbitym we własne skarpetki. W końcu podniósł na mnie oczy i spokojnie powiedział: - Nie jestem klientem Jeanne, ale ona jest moim. I to dobrym. Trzyma dla mnie pokój, ponieważ często przebywam do późna poza domem w interesach, a tu przynajmniej mogę dostać jedzenie i łóżko o każdej godzinie. I mieć trochę świętego spokoju. Do tej pory wstrzymywałam oddech. Teraz wolno wypuściłam powietrze. - Dobrze. Zadam więc następne pytanie: jakie interesy załatwia burdel-mama z drukarzem? - Przez myśl przeleciał mi absurdalny pomysł, że może Jamie drukuje dla pani Jeanne plakaty reklamowe. - No... - zaczął powoli. - To nie jest właściwe pytanie. - Nie? - Nie. - Podniósł się i stanął przede mną twarzą w twarz. Ogarnęła mnie nagła ochota, żeby zrobić krok w tył, ale nadal stałam nieruchomo, głównie dlatego że za mną nie było miejsca. - Pytanie powinno brzmieć: dlaczego wróciłaś? - powiedział cicho. - Też, do diabła, nie masz mnie o co pytać! - Oparłam się dłońmi o szorstkie drewniane drzwi. - A jak ci się wydaje, dlaczego wróciłam? - Nie wiem - powiedział chłodno, ale nawet w słabym świetle widziałam, jak mocno pulsuje mu tętnica szyjna. - Czy wróciłaś, żeby znowu być moją żoną? Czy tylko żeby opowiedzieć mi o córce? - Chyba wyczuł, że jego bliskość działa na mnie irytująco, bo nagle odwrócił się i podszedł do okna. Okiennice skrzypiały w powiewach wiatru. - Urodziłaś moje dziecko, już choćby dlatego jestem ci winny duszę. - Znów stanął do mnie twarzą. Jego oczy pociemniały. - Był taki czas, Angielko, kiedy stanowiliśmy jedno, ale potem ty miałaś swoje życie i ja swoje. Nie wiesz, co robiłem, gdzie byłem. Czy wróciłaś, bo chciałaś, czy dlatego że czułaś, iż musisz wrócić? Ścisnęło mnie w gardle. Spojrzałam Jamiemu prosto w oczy. - Wróciłam dopiero teraz, bo wcześniej... myślałam, że nie żyjesz... że zginąłeś pod Culloden. Spuścił wzrok. Podniósł z parapetu drzazgę. - Tak, rozumiem - szepnął. - No... prawie byłem martwy. - Uśmiechnął się smutno, z oczyma wciąż utkwionymi w drzazdze. - Bardzo się starałem umrzeć. - Znów na mnie spojrzał. - Jak się dowiedziałaś, że żyję i gdzie jestem? - Miałam pomoc. Młody historyk, Roger Wakefield, znalazł akta i odkrył, że przebywasz w Edynburgu. A kiedy zobaczyłam „A. Malcolm”, wiedziałam... pomyślałam... że to możesz być ty - dokończyłam z trudem. - Tak, rozumiem. I wtedy wróciłaś. Ale jednak... dlaczego? Przez chwilę wpatrywałam się w Jamiego bez słowa. Nagle, jakby bardzo potrzebował świeżego powietrza albo tylko zajęcia, chwycił zasuwkę i do połowy otworzył żaluzje. Pokój wypełnił się dźwiękami spadających kropli i zapachem deszczu. - Nie chcesz mi powiedzieć? - zapytał w końcu. - Ponieważ, jeśli tak... Wiem, że masz własne życie... pewnie też inne zobowiązania... - Nadmiernie wyostrzonymi zmysłami, nawet poprzez szum ulewy i łomot własnego serca, słyszałam dobiegające z dołu odgłosy. Miałam wilgotne dłonie. Ukradkiem otarłam je o spódnicę. Odwrócił się od okna i spojrzał na mnie. - Chryste! - krzyknął. - Nie chcesz? - Twarz mu pobladła, oczy świeciły się nienaturalnie. - Przez dwadzieścia lat płonąłem z tęsknoty za tobą, Angielko - mówił już cicho. - Jezu! - Niecierpliwie odgarnął włosy. - Teraz wiemy o sobie dużo mniej niż w dniu naszego ślubu. - Chcesz, żebym odeszła? - Krew szumiała mi w uszach. - Nie! - Doskoczył i złapał mocno mnie za ramiona, niechcący popychając w tył. - Nie - powtórzył spokojniej. - Naprawdę. Ale... muszę wiedzieć. - Pochylił głowę w moją stronę. - Chcesz mnie? - wyszeptał. - Angielko, podejrzewasz ryzyko i weźmiesz mnie takiego, jakim teraz jestem, w imię człowieka, którego znałaś? Poczułam przypływ niesamowitej ulgi, ale i strach. - Już za późno na takie pytanie - odparłam. Dotknęłam jego policzka. Niesforny zarost był miękki pod moimi opuszkami jak sprany plusz. - Zaryzykowałam już wszystko, co miałam. Kimkolwiek jesteś, Jamie Fraserze, tak, chcę ciebie. Światło od płomienia świeczki zamigotało w jego niebieskich oczach. Wyciągnął do mnie ręce. Bez słowa pozwoliłam mu się objąć. Przytuliłam się do jego piersi, dużej, mocnej i ciepłej. Po chwili wyplątał się z mojego uścisku i bardzo delikatnie dotknął mojego policzka. Uśmiechnął się lekko. - Masz cholerną odwagę. Zresztą zawsze ją miałaś. Spróbowałam odpowiedzieć mu uśmiechem, ale usta mi drżały. - A co z tobą? Skąd wiesz, jaka ja jestem? Nie masz przecież pojęcia, co robiłam przez ostatnie dwadzieścia lat. Mogłam się stać najgorszą osobą ze wszystkich, jakie znasz! Uśmiech rozjaśnił mu całą twarz. - Pewnie tak. Ale chyba mnie to nie interesuje. Przez kolejną chwilę stałam wpatrzona w Jamiego, potem westchnęłam ciężko i rozerwałam trochę dalej koronkę u sukienki. Nieśmiałość wobec Jamiego wydawała mi się absurdem, ale jednak ją odczuwałam. Wieczorne przygody i jego słowa zmniejszyły przepaść między nami. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie mieliśmy się na nowo poznać i odkryć, czy naprawdę byliśmy tymi samymi ludźmi, którzy kiedyś istnieli jako jedno ciało. Pukanie do drzwi przerwało napięcie. Pokojówka przyniosła tacę z kolacją. Nieśmiało mi się ukłoniła, uśmiechnęła się do Jamiego i podała nam posiłek - zimne mięso, gorący bulion, ciepłe tosty z masłem. Zwinnie nakryła stół, mruknęła „do widzenia” i wyszła. Jedliśmy powoli, ostrożnie rozmawiając na tematy neutralne. Opowiedziałam, jak dostałam się z Craign na Dun do Inverness. Rozbawiłam go historyjkami o panu Grahamie i panu Geordiem. W zamian usłyszałam historię pana Willoughby’ego. Jamie znalazł małego Chińczyka na wpół zagłodzonego i całkowicie pijanego. Skośnooki człowiek leżał za rzędem skrzynek w dokach Burntislandu, portu niedaleko Edynburga. Nie mówiliśmy nic specjalnego o nas samych, ale podczas jedzenia coraz bardziej docierała do mnie obecność jego ciała. Patrzyłam na ładne, długie dłonie, gdy nalewał wino lub kroił mięso. Widziałam napinający się pod koszulą tors oraz wdzięczną linię szyi i ramion, gdy schylał się, żeby podnieść serwetkę. Dwa razy zmierzył mnie wzrokiem w identyczny sposób - z wahaniem i pożądaniem - ale zawsze szybko odwracał oczy. Po kolacji w naszych umysłach zrodziła się ta sama myśl. Dziwne zresztą, gdyby było inaczej, biorąc pod uwagę miejsce, gdzie się znajdowaliśmy. Przeszył mnie dreszcz strachu, ale porządnie wzrosło. Jamie wypił trunek do końca i spojrzał mi prosto w oczy. - Czy... - Przerwał, policzki jeszcze bardziej mu się zaczerwieniły, ale nie spuszczał wzroku. Odchrząknął. - Pójdziesz ze mną do łóżka? To znaczy - pospieszył z wyjaśnieniem - jest zimno i oboje bardzo przemokliśmy, i... - I nie ma tu nic innego do leżenia - dokończyłam. - Dobrze. - Uwolniłam rękę z jego dłoni, odwróciłam się w stronę łóżka. Dziwna mieszanina podniecenia i wahania sprawiła, że mój oddech stał się bardzo krótki. Szybko zdjął spodnie i skarpetki, potem zerknął na mnie. - Przepraszam, Angielko. Pewnie potrzebujesz pomocy przy haftkach gorsetu. Więc jednak nie rozbierał kobiet zbyt często, pomyślałam i podświadomie się uśmiechnęłam. - To nie są haftki - wyszeptałam. - Ale jeśli mi pomożesz... - Odłożyłam płaszcz i odwróciłam się do niego plecami. Unosiłam włosy, żeby odsłonić dekolt. Zapadła ciężka cisza. Nagle poczułam, jak jego palec delikatnie sunie w dół mojego kręgosłupa. - Co to? - zapytał zdziwiony. - Suwak - odpowiedziałam z uśmiechem. - Widzisz ten mały ogonek na górze? Po prostu pociągnij go w dół. Ząbki suwaka rozeszły się z lekkim trzaskiem. Strój Jessiki Gutenburg zsunął mi się z ramion. Wyciągnęłam ręce z rękawów. Suknia upadła na ziemię. Szybko, żeby nie stracić odwagi, odwróciłam się twarzą do Jamiego. Gwałtownie cofnął się, zaskoczony tym nagłym przepoczwarzeniem. Kilkakrotnie zamrugał, ale nie odwrócił wzroku. Stałam przed nim tylko w butach i różowych, jedwabnych pończochach. Ogarnęła mnie niesamowita chęć, żeby z powrotem założyć sukienkę, ale się powstrzymałam. Wyprostowałam się, uniosłam brodę i czekałam. Nie powiedział ani słowa. Oczy mu zalśniły w świetle świeczki, gdy lekko poruszył głową. Wciąż chował wszystkie swoje myśli za nieprzenikalną maską. - Powiesz coś wreszcie? - zapytałam drżącym głosem. Otworzył usta, ale żadne słowo się z nich nie wydobyło. Powoli pokręcił głową. - leżu - wyszeptał wreszcie. - Claire... Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. - Tracisz wzrok - odparłam z przekonaniem. - To prawdopodobnie jaskra, jesteś za młody na zaćmę. Roześmiał się, wciąż trochę niepewny. - Chodź do mnie - powiedział. Z pewną niechęcią ujęłam jego dłoń i wyszłam z leżącej na podłodze sukienki. Łagodnie przyciągnął mnie do siebie, tak że znalazłam się między jego kolanami, gdy usiadł na łóżku. Delikatnie pocałował obie piersi i położył głowę między nimi. Jego oddech grzał moją nagą skórę. - Twoje piersi są jak kość słoniowa - szepnął. Słowo „piersi” wypowiedział bardzo długo i miękko, jak robią to typowi górale szkoccy. Dłonią przykrył jedną z nich. Jego palce wydawały się bardzo ciemne na tle mojej jasnej cery. - Tylko na nie patrzeć, takie pełne i krągłe... Chryste, mógłbym tak zostać na zawsze. I dotykać swoją Angielkę... skórę podobną do białego aksamitu, słodkie linie ciała... - Przerwał i przełknął ślinę. Jego dłoń powoli przesunęła się po moim biodrze, pośladku, udzie. - Dobry Boże - mówił dalej szeptem. - Nie mógłbym patrzeć na ciebie, Angielko, i trzymać rąk przy sobie. Mieć ciebie blisko i jednocześnie cię nie pragnąć. - Uniósł głowę i złożył mi pocałunek na sercu. Drugą dłoń położył na moim brzuchu. Delikatnie wodził palcem po niewielkich bliznach, które zostały po cesarskim cięciu. - Naprawdę... nie przeszkadza ci to? - Dotknęłam swojego podbrzusza. Uśmiechnął się na pół smutno. Zawahał się przez chwilę, potem uniósł brzeg koszuli. - A tobie? - spytał. Blizna biegła od połowy uda aż do pachwiny - dwadzieścia centymetrów skręconej, białawej skóry. Jęknęłam i upadłam obok Jamiego na kolana. Przyłożyłam policzek do jego uda i przytuliłam się mocno, jakbym chciała ze wszystkich sił go zatrzymać - tak jak nie zdołałam zatrzymać go wtedy. Wyczuwałam wolny, silny puls tętnicy udowej - niecałe trzy centymetry od paskudnej szramy. - Nie przeraża cię to, nie przyprawia o mdłości, Angielko? - Położył mi rękę na włosach. Spojrzałam na Jamiego. - Oczywiście, że nie! - No, więc. - Sięgnął palcem do mojego brzucha, ale jego oczy pozostały zatopione w moich. - Jeśli nosisz blizny twoich własnych bitew, Angielko - powiedział łagodnie - dlaczego miałoby mnie to odrzucać? Uniósł mnie, posadził obok siebie na łóżku i pocałował. Strząsnęłam ze stóp buty i podciągnęłam nogi. Przez cienki materiał czułam ciepło jego ciała. Po omacku próbowałam odpiąć górny guzik koszuli. - Chcę cię zobaczyć. - Nie bardzo jest na co patrzeć, Angielko - odparł, śmiejąc się niepewnie. - Ale wszystko należy do ciebie, jeśli tylko tego pragniesz. Ściągnął przez głowę koszulę i rzucił ją na podłogę. Oparł się na rękach i odchylił do tyłu, eksponując swój tors. Widok jego nagiego ciała odebrał mi dech. Jamie wciąż był pięknie zbudowany i wspaniale umięśniony. Oczywiście, zmienił się, ale w bardzo subtelny sposób. Teraz miał bardzo męski wygląd. Znikły ostatnie ślady chłopięcej budowy. Cera mu trochę ściemniała, do koloru bladego złota, a na twarzy i gardle - do ciemnego brązu. Tylko pachwiny jaśniały bielą. Zauważyłam wyraźną oznakę jego pożądania. Bardzo mnie pragnął. Nasze oczy spotkały się. Nagle Jamie skrzywił usta. - Kiedyś ci obiecałem, że będę z tobą uczciwy, Angielko. Roześmiałam się. Czułam, że łzy napływają mi do oczu i ogarnia mnie fala mieszanych uczuć. - Też ci to obiecałam. - Z wahaniem wyciągnęłam do niego rękę. Ujął ją delikatnie. Jego ciepło i siła wciąż mnie zadziwiały. Podniósł się z łóżka. Staliśmy tak przed sobą w niezręcznym wahaniu. Napięcie prawie iskrzyło w niewielkim pokoju. Ogarnęło mnie przerażenie. - Boisz się tak samo, jak ja? - zapytałam w końcu ochrypłym głosem. Spojrzał gdzieś ponad mną i uniósł brwi. - Dziwne, ale chyba tak - powiedział. - Masz gęsią skórkę. Ze strachu czy z zimna, Angielko? - Z obydwu powodów - odparłam. Roześmiał się. - Wejdź więc pod kołdrę - zaproponował i puścił moją dłoń, żeby odkryć łóżko. Nie przestałam się trząść, gdy wsunął się pod kołdrę obok mnie, chociaż gorąco jego ciała wywoływało fizyczny szok. - Boże, wcale nie jesteś zimny - zawołałam. Instynktownie przytuliłam się do Jamiego mocniej, wciąż drżąc. Wyczułam jego twarde sutki i nagły dreszcz, który przeszył potężne ciało pod wpływem mojego dotyku. Roześmiał się niepewnie. - Nie, nie jestem. Ale się boję. - Łagodnie otoczył mnie ramionami. Palcami musnęłam jego tors. Pod kręconymi włoskami wyczułam gęsią skórkę. - Gdy baliśmy się siebie nawzajem, w naszą noc poślubną... wtedy trzymałeś mnie za ręce - wyszeptałam. - Powiedziałeś, że będzie łatwiej, jeśli się dotkniemy. Jęknął cicho, gdy palcami ujęłam jego sutek. - Tak, tak mówiłem - potwierdził prawie bez tchu. - Boże, dotykaj mnie jeszcze w ten sposób. - Nagle zacisnął mocniej ramiona. - Dotykaj... - powtórzył cicho. - I pozwól mi się dotykać, Angielko. - Jego ręce pieściły mnie i gładziły. Moje piersi stawały się coraz cięższe w silnych dłoniach. Zaczęłam drżeć. Tym razem on też miał dreszcze. - W dzień naszego ślubu - wyszeptał, a jego oddech grzał mi policzek - kiedy ujrzałem cię taką piękną w białej sukience, nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o chwili, gdy zostaniemy sami, gdy rozwiążę twój gorset, a ty położysz się obok mnie w łóżku, naga. - A czego pragniesz teraz? - spytałam, całując opaloną skórę u nasady szyi. Miała lekko słony smak. Włosy pachniały lasem i prawdziwym mężczyzną. Nie odpowiedział, ale poruszył się gwałtownie. Poczułam jego twardość, naciskającą na mój brzuch. Przerażenie, lecz przede wszystkim pożądanie przyciągnęły mnie jeszcze bardziej do Jamiego. Bardzo go pragnęłam. Piersi mnie bolały, brzuch miałam napięty, a między nogami, które same mi się rozchylały, czułam wilgoć pobudzenia, tak nadzwyczajną w moim przypadku. Paliła mnie niesamowita żądza. Chciałam, żeby mnie posiadł, zapanował nade mną i rozwiał wszystkie wątpliwości w momencie namiętnego szaleństwa; żeby wziął mnie brutalnie i szybko, żebym mogła się zapomnieć. Wyczułam to samo pragnienie w drżeniu dłoni, które obejmowały moje pośladki, w gwałtownym ruchu wąskich bioder. Zrób to, pomyślałam, konając z obawy. Na Boga, zrób to teraz i nie bądź delikatny! Nie mogłam tego powiedzieć, choć widziałam, że Jamie potrzebuje tych słów. Mocno przycisnęłam biodra do jego lędźwi i chwyciłam napięte pośladki. Uniosłam twarz, żądna pocałunków, dokładnie w tym samym momencie, kiedy on się pochylił, żeby mnie pocałować. Boleśnie uderzyłam nosem w jego czoło. Oczy mi załzawiły. Gwałtownie się odsunęłam i złapałam za twarz. - Oj! - Chryste, zraniłem cię, Claire? - zapytał z niepokojem. - Nie - odparłam bez sensu. - Chyba mam złamany nos. - Wykluczone - oznajmił, delikatnie dotykając nasady mojego nosa. - Wtedy rozlega się okropny chrzęst i krwawisz jak świnia. Wszystko jest w porządku. Niepewnie przesunęłam palcem pod nozdrzami. Miał rację, nie krwawiłam. Ból szybko ustąpił. Uświadomiłam sobie, że Jamie leży na mnie, a ja obejmuję go nogami. Jego członek ledwie mnie dotykał, na odległość włosów łonowych, gotowy tuż przed ostateczną decyzją. Żadne z nas nie poruszyło się, prawie nie oddychaliśmy. Nagle jego pierś uniosła się w głębokim wdechu. Chwycił jedną ręką oba moje nadgarstki i pociągnął je do góry, ponad moją głowę. Przytrzymał mnie w takiej pozycji - wyciągniętą do maksimum i bezbronną pod jego ciężarem. Pochylił się nade mną, jego głowa zasłoniła światło świeczki. Kiedy wargi Jamiego dotknęły moich, nie widziałam nic poza przymglonym blaskiem potężnego ciała w ciemnościach. Najpierw łagodnie mnie musnął, potem nacisnął mocniej, goręcej. Westchnęłam cicho. Ugryzłam go w wargę. Odsunął lekko głowę, zdziwiony. - Jamie! - szepnęłam mu prosto w usta. - Jamie! - Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej, ale moje biodra przywarły do niego i znowu, i znowu, z namiętną gwałtownością. Odwróciłam głowę i wbiłam zęby w jego ramię. Wydał z siebie cichy, głęboki, gardłowy jęk i wszedł we mnie z całej siły. Byłam wąska jak dziewica. Krzyknęłam z bólu i mocno się wygięłam. Nie przerywaj, błagałam w duchu. Na litość boską, nie przerywaj! Jego ciało usłyszało to wołanie i odpowiedziało w tym samym języku. Uścisk na moich nadgarstkach wzmocnił się. Jamie uderzał coraz głębiej. Nagle puścił moje ręce i opadł. Ogromny ciężar wbił mnie w łóżko. Jamie uniósł moje pośladki i na moment pozostał w bezruchu. Zaskomlałam i przywarłam do niego. Ugryzł mnie w szyję. - Cicho - szepnął. Leżałam spokojnie. Nie byłam w stanie się poruszyć. Nasze ciała ściśle przylegały do siebie, lekko drżąc. Przez skórę czułam silne uderzenia pulsu, ale nie wiedziałam, czyje serce tak mocno bije. Nagle poruszył się we mnie bardzo delikatnie. To wystarczyło. Spazmy mojego orgazmu uderzały Jamiego falami, aż zagarnęły go i doprowadziły do szczytu. Uniósł się na obu dłoniach i odrzucił do tyłu głowę. Oczy miał zamknięte. Oddychał ciężko. Potem bardzo powoli zaczął opadać. Otworzył powieki. Spojrzał na mnie z niewypowiedzianą czułością. Płomień lampy odbił się krótkim blaskiem od policzka, mokrego może od potu, może od łez. - Och, Claire - wyszeptał. - Och, Boże, Claire! I znów wystrzelił we mnie, bardzo głęboko. Dreszcze przebiegały po jego ciele, aż ręce mu się trzęsły. Niesforne włosy falowały w przyćmionym świetle. Opuścił głowę, wydając z siebie odgłos przypominający łkanie. Rude kosmyki zakrywały mu twarz. Wylewał się we mnie, każdym ruchem wywoływał w moim ciele echo swojego orgazmu. Już po wszystkim znieruchomiał na dłuższą chwilę. Potem bardzo delikatnie położył się na mnie, przycisnął swoją twarz do mojej i pozostał tak, jakby martwy. W końcu wydobyłam się z głębokiego, przyjemnego odurzenia. Położyłam dłoń tuż pod lewą piersią Jamiego, tam gdzie serce biło wolno i mocno. - To jest jak jazda na rowerze - powiedziałam. Leżałam na ramieniu Jamiego i bawiłam się rudozłotymi lokami na jego torsie. - Wiesz, że masz więcej włosów na klatce niż kiedyś? - Nie - odparł sennie. - Zwykle ich nie liczę. Czy rowery mają dużo włosów? Zakrztusiłam się ze zdziwienia i roześmiałam. - Ależ skąd - zaprzeczyłam. - Chodziło mi o to, że chyba dobrze przypomnieliśmy sobie, co należy robić. Jamie otworzył jedno oko i spojrzał na mnie uważnie. - Musiałbym być idiotą, żeby to zapomnieć, Angielko - stwierdził. - Może brakuje mi wprawy, ale jeszcze nie straciłem wszystkich umiejętności. Leżeliśmy w ciszy przez dłuższą chwilę, zasłuchani w swoje oddechy, wrażliwi na każdą zmianę pozycji. Dobrze się dopasowaliśmy, moja głowa wtuliła się pod ramię Jamiego, jego ciało grzało moją dłoń. Szum burzy na zewnątrz zagłuszał większość odgłosów dochodzących ze środka domu. Od czasu do czasu dobiegały nas jednak różne dźwięki: kroki, niski śmiech mężczyzny lub wysoki głos kobiety. Jakaś panna profesjonalnie zachęcała klienta. Jamie poczuł się lekko zażenowany. - Może powinienem cię zabrać do karczmy - powiedział. - Gdyby tylko... - W porządku - zapewniłam. - Chociaż przyznaję, nie wyobrażałam sobie, że odwiedzę z tobą burdel. - Zawahałam się. Nie chciałem się wtrącać, ale ciekawość zwyciężyła. - Chyba... nie jesteś właścicielem tego miejsca, Jamie? - Ja? Boże kochany, Angielko, za kogo ty mnie bierzesz? - No, nie wiem - wytknęłam mu złośliwie. - Jak tylko mnie zobaczyłeś, zemdlałeś, potem zaciągnąłeś do karczmy, gdzie zostałam zaatakowana, uciekaliśmy po całym Edynburgu w towarzystwie zboczonego Chińczyka, a wylądowaliśmy w burdelu, którego właścicielka wydaje się twoją dobrą znajomą. - Koniuszki uszu Jamiego poczerwieniały. Miałam wrażenie, że waha się pomiędzy wybuchem śmiechu a oburzenia. - Kiedy się rozebrałeś, wspomniałeś o swojej mrocznej przeszłości i zaciągnąłeś mnie do łóżka. A więc, jak myślisz, za kogo cię biorę? Śmiech wygrał. - No, świętym nie jestem, Angielko - oświadczył poważnie. - Ale alfonsem też nie. - Miło to słyszeć - odparłam. Po chwili milczenia zapytałam: - Powiesz mi, kim jesteś, czy mam dalej rozważać wszystkie niemoralne możliwości? - Dobrze, zgaduj. - Wydawał się ubawiony propozycją. Przyjrzałam mu się uważnie. Leżał rozluźniony wśród pogniecionych prześcieradeł. - Przede wszystkim założę się, że nie jesteś drukarzem - stwierdziłam. Jego uśmiech się rozszerzył. - Dlaczego nie? Dałam Jamiemu kuksańca między żebra. - Zachowałeś zbyt dużą sprawność fizyczną. Większości mężczyzn po czterdziestce zaczyna rosnąć brzuszek, a ty nie masz ani grama zbędnego tłuszczu. - Głównie dlatego że nikt mi nie gotuje - skwitował rozbawiony. - Gdybyś cały czas jadała po karczmach, też nie byłabyś gruba. Na szczęście wygląda na to, że odżywiałaś się regularnie. - Poufale klepnął mnie po brzuchu. Kiedy uderzyłam go po dłoni, uchylił się ze śmiechem. - Nie próbuj mnie zbyć - powiedziałam dumnie. - W każdym razie taka muskulatura nie rozwinęła ci się przy prasie drukarskiej. - Próbowałaś kiedyś obsłużyć taką maszynę, Angielko? - Szyderczo uniósł brwi. - Nie. - Zmarszczyłam czoło w zamyśleniu. - Mam nadzieję, że nie wziąłeś się za rozbój na drogach? Pokręcił głową i uśmiechnął się szeroko. - Strzelaj dalej. - Defraudacje? - Nie. - Porwania dla okupu? Wykluczone. To nie w twoim stylu. - Na poczekaniu wymyślałam nowe możliwości. - Kieszonkowiec? Nie. Pirat? Nie. Chyba że pozbyłeś się choroby morskiej. Lichwiarz? - Skrzywiłam się powątpiewająco. Opuściłam ręce i spojrzałam na Jamiego. - Kiedy ostatni raz cię widziałam, byłeś zdrajcą. - Och, nadal nim jestem - zapewnił. - Po prostu ostatnio mnie nie skazali. - Ostatnio? - Spędziłem kilka lat w więzieniu za bunt, Angielko - wyjaśnił ze smutkiem. - Ale to już dawne czasy. - Tak, wiem. Oczy mu się rozszerzyły. - Wiesz? - Och, znam jeszcze parę innych faktów z twojego życia - odparłam. - Opowiem ci później. Teraz wróćmy do podstawowego pytania: jak dziś zarabiasz na życie? - Jestem drukarzem. - Uśmiechnął się szeroko. - I zdrajcą? - Zgadza się. Przez ostatnie dwa lata zostałem sześć razy aresztowany za prowadzenie akcji wywrotowych. Dwa razy odebrano mi koncesję, ale sąd nie znalazł przeciwko mnie żadnych dowodów. - A co się stanie, jeśli kiedyś znajdą, co trzeba? - Ach! - Lekceważąco machnął ręką. - Pręgierz. Przekucie uszu. Chłosta. Więzienie. Banicja. Nie wiadomo. Ale raczej mnie nie powieszą. - Co za ulga - skwitowałam sucho. Poczułam lekką pustkę. Nawet nie próbowałam sobie wyobrazić, jakie będzie życie Jamiego, gdy go odnajdę. Teraz już nie czas na tego typu rozważania, pomyślałam. - Ostrzegałem cię, Angielko. - Ciemnoniebieskie oczy znów spoważniały. - To prawda - przyznałam i odetchnęłam głęboko. - Chcesz mnie opuścić? - Mówił dość swobodnie, ale z całej siły ścisnął palcami brzeg kołdry, aż knykcie mu pobielały pod opaloną skórą. - Nie. - Uśmiechnęłam się, najszerzej jak potrafiłam. - Nie wróciłam tylko po to, żeby się z tobą kochać. Wróciłam, żeby być z tobą...jeśli mnie zechcesz - zakończyłam z lekkim wahaniem. - Jeśli cię zechcę! - Głośno wypuścił powietrze, które wstrzymywał od dłuższej chwili. Usiadł naprzeciwko mnie na łóżku po turecku. - Ja... nie potrafię nawet powiedzieć, co czułem dzisiaj, kiedy zdałem sobie sprawę, że jesteś prawdziwa. - Ciemne oczy błądziły po moim ciele. Czułam gorąco jego obecności. Moje własne ciepło tęsknie ciągnęło ku Jamiemu. - Odzyskać cię, a potem stracić... - Przerwał i gwałtownie przełknął ślinę. Dotknęłam twarzy Jamiego. Delikatnie rysowałam linię po jego kości policzkowej aż do żuchwy. - Nie zostawię cię - zapewniłam. - Już nigdy więcej. - Uśmiechnęłam się i odgarnęłam mu za ucho niesforny kosmyk włosów. - Nawet jeśli się dowiem, że jesteś bigamistą i pijakiem. Wstrząsnął nim dreszcz. Opuściłam rękę i spojrzałam zdziwiona. - Co się stało? - No... - zaczął, ale natychmiast zamilkł. Oblizał wargi i zerknął na mnie spod rudawych brwi. - To znaczy... - Słucham. O czym mi jeszcze nie powiedziałeś? - Więc, drukowanie wywrotowych pamfletów nie jest aż tak dochodowe - wyjaśnił. - Tak przypuszczałam. - Serce znów zaczęło mi szybko bić. - Co robisz poza tym? - Trochę szmugluję - wyznał przepraszającym tonem. - Przemytnik? - Wbiłam wzrok w Jamiego. - Co szmuglujesz? - Z reguły whisky, ale czasem też rum, trochę francuskiego wina i drogie tkaniny. - Rozumiem! - krzyknęłam. Nareszcie elementy układanki zaczęły tworzyć całość: pan Willoughby, doki Edynburga, zagadka naszego obecnego miejsca pobytu. - To cię łączy z tym domem rozpusty? Dlatego pani Jeanne jest twoją klientką? - Właśnie. - Skinął głową. - Wszystko funkcjonuje całkiem nieźle. Alkohol z Francji trzymamy tu w piwnicy tak długo, aż możemy go wysłać dalej. - Mhm. A ty w zamian za to... - zaczęłam delikatnie. Niebieskie oczy zwężyły się. - Odpowiedź na pytanie, które chciałabyś zadać, Angielko, brzmi: nie - powiedział zdecydowanie. - Naprawdę? - Ogarnęło mnie ogromne zadowolenie. - Czytasz w moich myślach? - Tak. Zastanawiałaś się, czy czasem biorę zapłatą w naturze, co? - Uniósł brew. - Zgadza się - przyznałam. - Chociaż to nie mój interes. - Nie? - Tym razem mocno zmarszczył obie brwi, wziął mnie w ramiona i pochylił się nade mną. - A teraz? - zapytał bez tchu. - Tak - odpowiedziałam rozdygotana. - I ty nie będziesz... - Nie będę. Chodź tutaj. Objął mnie i przyciągnął do siebie. Pamięć ciała jest odmienna od pamięci umysłu. Kiedy myślałam, zastanawiałam się i martwiłam, zachowywałam się niezręcznie, niezgrabnie, nieporadnie. Natomiast moje ciało podświadomie natychmiast odpowiadało Jamiemu w tym samym tonie, zupełnie jakbyśmy się dotykali przed kilkoma chwilami, nie przed tylu laty. - Bardziej się bałam dzisiejszej nocy niż tamtej po naszym ślubie - szepnęłam wpatrzona w powoli, ale silnie pulsującą tętnicę na jego szyi. - Naprawdę? - Uścisnął mnie jeszcze mocniej. - A teraz się boisz, Angielko? - Nie. - Pogłaskałam Jamiego po szyi. - Tylko... za pierwszym razem... zdawałam sobie sprawę, że nie zostaniemy ze sobą na całe życie. Wiedziałam, że odejdę. Parsknął lekko. Krople potu zalśniły mu na piersi. - I odeszłaś, ale wróciłaś - powiedział. - Jesteś tu i nic więcej się nie liczy. Uniosłam się na łokciu, żeby uważnie na niego spojrzeć. Zamknął oczy, lekko skośne, podobne do kocich. Jego rzęsy miały uderzający kolor, który bardzo dobrze pamiętałam - ciemne na końcówkach, potem rude, a blond u nasady. - O czym myślałeś, gdy pierwszy raz się kochaliśmy? - zapytałam. Ciemnoniebieskie oczy powoli otworzyły się i spoczęły na mojej twarzy. - Czułem, że się związaliśmy na zawsze, Angielko - powiedział po prostu. Jakiś czas potem zasnęliśmy spleceni w uścisku. Odgłosy deszczu mieszały się z przytłumionymi dźwiękami prowadzonego na dole interesu. Nocy nie przespałam spokojnie. Byłam zbyt zmęczona, żeby utrzymać oczy otwarte, ale jednak zbyt szczęśliwa, żeby zapaść w głęboki sen. Może bałam się, że gdy zasnę, Jamie zniknie. On pewnie czuł to samo. Leżeliśmy tuż przy sobie, lekko drzemiąc, żeby nie stracić świadomości wzajemnej obecności. Reagowałam na najdrobniejszy ruch jego mięśni, każdy oddech. Wiedziałam, że Jamie też czuwa. Na wpół pogrążeni we śnie, nie przestawaliśmy się dotykać. W milczącym, wolnym tańcu naszych ciał uczyliśmy się siebie na nowo. Jamie obrócił się do mnie bez słowa i kochaliśmy się niespiesznie z niewypowiedzianą czułością, która w końcu pozostawiła nas w ciszy, w posiadaniu naszych wzajemnych sekretów. Delikatnie jak ćma lecąca w ciemnościach moja dłoń musnęła umięśnioną nogę i odnalazła głęboką bliznę. Przesunęłam po niej palcem i zatrzymałam się na chropowatym końcu w bezgłośnym pytaniu: jak? Oddech Jamiego przeszedł w westchnienie, a dłoń spoczęła na mojej. - Culloden - wyszeptał, wywołując wspomnienie tragedii. Śmierć. Bezsens. Pożegnanie. - Nigdy cię nie opuszczę - przyrzekłam. - Nigdy więcej. Obrócił głowę na poduszce. W ciemnościach poczułam na ustach pocałunek, lekki jak muśnięcie skrzydła owada. Jamie położył się na plecach, przytulił mnie i dotknął mojego uda. Chwilę później odsunął na bok prześcieradła. Po ramieniu przebiegł mi chłód. Wszystkie drobne włoski stanęły na baczność. Nasze ciała zajaśniały w szarości, która opanowała pokój, gdy noc niepostrzeżenie zaczęła przechodzić w dzień. - Opisz mi Briannę - wyszeptał. Łagodnie pochylił głowę, poddając się pieszczocie moich palców, długich i nieziemskich. - Co ma z ciebie, co ze mnie? Powiedz? Jej ręce przypominają twoje czy moje, Claire? Opisuj tak, żebym mógł ją ujrzeć. - Tuż przy mojej dłoni położył swoją dłoń o prostych palcach i krótko obciętych, kwadratowych, czystych paznokciach. - Podobne do moich - odpowiedziałam. Mój głos zabrzmiał nisko i ochryple. Ledwie go było słychać poprzez bębnienie deszczu za oknem. Na dole w domu panowała cisza. Uniosłam całe ramię. - Bree ma długie, wąskie ręce jak ja, ale większe od moich, szersze u nadgarstka, z głębszym załamaniem. Podobnie jak u ciebie. Paznokcie Brianny przypominają twoje, są kwadratowe, nie owalne jak moje. Ale u prawej ręki ma taki sam, zgięty mały palec, jak ja. I podobno jak moja matka. Pamiętam, wujek Lamb mi o tym mówił. - Mama zmarła, gdy skończyłam pięć lat. Nie zostało mi po niej żadne wspomnienie, ale za każdym razem, gdy zwracam uwagę na własną dłoń, powracała mi na myśl, zupełnie jak teraz. Położyłam rękę z wygiętym palcem na dłoni Jamiego, potem uniosłam ją do jego twarzy. - Ma także tę linię - wyjaśniłam, rysując wyraźny łuk od skroni Jamiego do policzka. - I twoje oczy. Identyczne rzęsy i brwi. I nos Fraserów. Usta naszej córki bardziej przypominają moje, z pełną górną wargą, ale są szerokie jak u ciebie. Obie mamy szpiczaste brody. Brianna jest bardzo wysoka, prawie metr osiemdziesiąt wzrostu. - Poczułam na sobie jego pełen zdziwienia wzrok. Łagodnie pogłaskałam Jamiego kolanem po kolanie. - Ma długie nogi, takie jak twoje, ale bardziej kobiece. - A ma tę małą niebieską żyłkę dokładnie w tym miejscu? - Musnął kciukiem wgłębienie mojej skroni. - I uszy jak niewielkie skrzydełka, Angielko? - Zawsze narzekała na wygląd swoich uszu. Mówiła, że za bardzo odstają - odparłam. Łzy zaczęły mi napływać do oczu na widok Brianny, która nagle ożyła między nami. - Przekłuła je. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? - Mówiłam szybko, żeby powstrzymać płacz. - Frank twierdził, że to wygląda nieelegancko i że nie powinna tego robić, ale nalegała, więc jej pozwoliłam, gdy skończyła szesnaście lat. Ja też mam przekłute uszy. Uważałam, że nie byłoby uczciwie zakazać Briannie czegoś, co sama zrobiłam, co zrobiły wszystkie jej przyjaciółki i nie... nie chciałam... - Miałaś rację - powiedział, przerywając potok moich na wpół histerycznych słów. - Dobrze zrobiłaś - powtórzył cicho, ale zdecydowanie, i przytulił mnie mocniej. - Na pewno byłaś wspaniałą matką. Znowu się rozpłakałam, prawie bezgłośnie. Trzęsłam się w objęciach Jamiego. Trzymał mnie delikatnie, głaskał po plecach i szeptał czule. - Dobrze zrobiłaś - powtarzał bez przerwy. - Dobrze zrobiłaś. - Przestałam płakać. - Dałaś mi dziecko, mo nighean donn - wyszeptał prosto w moje włosy. - Zostaniemy razem już na zawsze. Ona jest bezpieczna, a my będziemy do końca życia razem, ty i ja. - Pocałował mnie bardzo łagodnie i położył głowę na poduszce tuż przy mnie. - Brianna - wymruczał jej imię w typowy dla szkockich górali sposób. Westchnął głęboko i chwilę później zasnął. Ja również zapadłam w sen. W ostatnim mgnieniu zobaczyłam jego szerokie, słodkie usta, na wpół uśmiechnięte. 26 Śniadanie z dziwkami Po latach wstawania na podwójne wezwania jako matka i jako lekarz rozwinęłam w sobie umiejętność natychmiastowego i całkowitego wybudzania się nawet z najgłębszego snu. Tak też obudziłam się teraz, od razu w pełni świadoma pogniecionych lnianych prześcieradeł oraz ciepłego zapachu ciała Jamiego zmieszanego z chłodem słodkiego powietrza, które wpadało przez szpary w okiennicach nad moją głową. Jamiego nie było w łóżku. Nawet bez wyciągania ręki czy otwierania oczu wiedziałam, że miejsce obok mnie jest puste. Jednak czułam jego bliskość. Docierał do mnie dźwięk cichych kroków. Słyszałam przytłumione odgłosy skrobania. Odwróciłam głowę na poduszce i otworzyłam oczy. Pokój wypełniało szare światło, które rozmyło wszystkie inne kolory. W półmroku jaśniała tylko blada linia ciała Jamiego. Zarys odbijał się od ciemności pokoju, solidny jak kość słoniowa, żywy, jakby wygrawerowany w powietrzu Jamie. Stał odwrócony do mnie plecami, nagi, przed miską wyjętą spod toaletki. Podziwiałam krągłość jego pośladków, ich muskularną budowę i delikatność bieli. Przyglądałam się linii kręgosłupa, głębokiej i wygiętej. Kiedy się poruszył, światło odbiło srebrnym blaskiem blizny na jego plecach. Aż mi dech zaparło. Dokładnie w tym samym momencie Jamie się odwrócił. Miał spokojną twarz, choć wzrok trochę nieobecny. Spostrzegł, że na niego patrzę, i lekko się zmieszał. Uśmiechnęłam się, ale milczałam, niezdolna wymyślić nic, co mogłabym powiedzieć. Przyglądaliśmy się sobie wzajemnie. Bez słowa podszedł i usiadł na łóżku. Materac mocno się ugiął pod ciężarem. Jamie położył na kołdrze otwartą dłoń. Bez wahania wsunęłam w nią swoje palce. - Dobrze spałeś? - zapytałam bez sensu. Uśmiechnął się szerzej. - Nie - odparł. - A ty? - Nie. - Nawet z tej odległości, mimo panującego w pokoju chłodu, czułam bijące od Jamiego gorąco. - Nie jest ci zimno? Zaprzeczył ruchem głowy. Milczeliśmy wpatrzeni w siebie nawzajem. Przyglądałam się Jamiemu bardzo uważnie w coraz mocniejszym świetle, porównując wspomnienie z rzeczywistością. Wąski promień porannego słońca przeszył szczelinę w okiennicach i padł na jego płaski brzuch. - Wydajesz się wyższy niż kiedyś - przyznałam. Pochylił głowę z rozbawieniem. - A ty trochę niższa. Palce Jamiego delikatnie kreśliły kręgi na moim nadgarstku. Zaschło mi w ustach. Przełknęłam ślinę i oblizałam wargi. - Dawno temu zapytałeś, czy wiem, co istnieje między nami - powiedziałam. W mroku niebieskie oczy Jamiego wyglądały niemal jak czarne. - Pamiętam - potwierdził cicho. Mocniej uścisnął moją dłoń. - Jak to jest, kiedy cię dotykam, kiedy żyjesz ze mną? - Odpowiedziałam, że nie wiem. - Ja też nie wiedziałem. - Jego uśmiech lekko pobladł, jednak ciągle migotał w kącikach ust. - Wciąż nie wiem - przyznałam. - Ale... - przerwałam, żeby odchrząknąć. - To wciąż istnieje - dokończył. Uśmiech rozświetlił mu całą twarz. - Tak? Uczucie między nami zmieniło się, ale wciąż było żywe. Usnęliśmy jako jedno ciało, połączeni miłością do dziecka, które spłodziliśmy, obudziliśmy się jako dwie osoby - związane już innymi emocjami. - Tak. To istnieje... i nie tylko z powodu Brianny, prawda? Uścisk jego dłoni wzmocnił się. - Czy cię pragnę, ponieważ urodziłaś moje dziecko? - Uniósł brew w niedowierzaniu. - Nie. To znaczy, jestem wdzięczny - dodał pospiesznie. - Ale... nie. - Pochylił głowę i spojrzał na mnie intensywnie. Słońce oświetliło nasadę jego wąskiego nosa i zaświeciło między rzęsami. - Nie - zapewnił. - Mógłbym obserwować cię godzinami, Angielko, żeby zobaczyć, jak bardzo się zmieniłaś, a w jakim stopniu pozostałaś taka sama. Tylko po to, by dostrzec jakiś drobiazg... na przykład skos twojej brody. - Delikatnie dotknął mojej szczęki, potem ujął w dłonie całą twarz i kciukami zaczął pieścić mi uszy. - Albo dziurki w uszach. Są takie same, jak wtedy. Twoje włosy... nazwałem je: mo nighean donn, pamiętasz? - Głos przeszedł w szept. Jamie nawijał loki na palce. - Myślę, że jednak trochę się zmieniłam - odezwałam się. Nie byłam siwa, ale gdzieniegdzie naturalny jasny brąz przeszedł w ciepłe złoto, a nawet od czasu do czasu pojawiał się błysk pojedynczego siwego włosa. - Jak buk na deszczu - gdy krople spadają z liści po korze - skomentował. Z uśmiechem głaskał błyszczące pasmo włosów. Musnęłam długą bliznę, która biegła przez udo. - Chciałabym tam być i się tobą opiekować - wyznałam cicho. - To straszne, zostawiłam cię, wiedząc, że możesz zginąć. - Ledwie zdołałam wymówić te słowa. - Bardzo się starałem - przyznał ze skwaszonym uśmiechem, który mimo wzruszenia wywołał we mnie wybuch śmiechu. - To nie moja wina, że mi się nie udało. - Beznamiętnie spojrzał na swoją szramę. - Także nie wina bagnetu, Angielko. Uniosłam się na łokciu wskazałam pas skręconej, lśniącej skóry. - To rana po bagnecie? Kiwnął głową. - Długo się jątrzyła - wyjaśnił. - Wiem, znalazłam zapiski lorda Meltona. Odesłał cię do domu z pola bitwy. Nie wierzył, że przeżyjesz. - Ścisnęłam go za kolano, jakbym chciała się upewnić, że naprawdę jest ze mną, żywy. Prychnął. - No, ledwo przeżyłem, do cholery. Byłem prawie martwy, gdy wyciągnęli mnie z wozu w Lallybroch. - Twarz mu pociemniała. - Boże, czasami miewam koszmary o tej podróży. Dwa dni jazdy w gorączce lub dreszczach. Przykryli mnie słomą. Ostre końce wbijały mi się w oczy i w uszy, kłuły przez koszulę. Pchły skakały po całym moim ciele, zjadając mnie żywcem. Ból nogi doprowadzał mnie do szaleństwa na każdym wertepie. A droga. To była bardzo wyboista - dodał groźnie. - Straszne - stwierdziłam, choć czułam, że nawet to określenie nie jest odpowiednie do sytuacji. Jamie tylko prychnął. - Tak. Całą mękę zniosłem jedynie dzięki wyobrażaniu, co kiedyś zrobię Meltonowi za to, że mnie nie zastrzelił. Znowu się roześmiałam, kiedy spojrzał na mnie z krzywym uśmiechem. - To wcale nie jest wesołe - tłumaczyłam się, usiłując złapać oddech. - Śmieję się, bo inaczej musiałabym płakać, a nie chcę. Nie teraz, gdy już po wszystkim. - Tak, wiem. - Uścisnął moją dłoń. Wzięłam głęboki oddech. - Nie... nie patrzyłam wstecz. Bałam się, że nie zniosłabym, gdybym się dowiedziała, co się stało. - Zagryzłam wargi. Wyznanie zabrzmiało jak zdrada. - To nie znaczy, że próbowałam... że chciałam... zapomnieć. - Przerwałam. Rozpaczliwie szukałam odpowiednich słów. - Nie mogłam cię zapomnieć, nie powinieneś tak myśleć. Nigdy. Ale... - Nie obwiniaj się, Angielko - wtrącił. Lekko uderzył mnie po dłoni. - Wiem, co masz na myśli. Ja też starałem się nie patrzeć wstecz. - Ale gdybym to zrobiła... - szepnęłam. Wbiłam wzrok w gładką powierzchnię lnianego prześcieradła. - Znalazłabym cię wcześniej. Słowa zawisły w powietrzu między nami jak oskarżenie, jak wspomnienie gorzkich lat rozstania. W końcu Jamie głęboko odetchnął, przyłożył mi palec pod brodę i uniósł moją twarz. - I co? Zostawiłabyś córkę samą, bez matki? - zapytał. - Przyszłabyś do mnie w okresie po Culloden, kiedy nie mogłem się tobą zaopiekować, kiedy musiałbym patrzeć, jak cierpisz z pozostałymi, i czuć się winny, że zgotowałem ci taki los? - Uniósł pytająco brwi i potrząsnął głową. - Nie. Kazałem ci odejść i zapomnieć. Mam cię obwiniać za to, że wykonałaś moje polecenie, Angielko? Nie. - Ale moglibyśmy mieć więcej czasu! - Krzyknęłam. - Mogliśmy... Zamknął mi usta ciepłym, bardzo delikatnym pocałunkiem. Jednodniowy zarost Jamiego obcierał mi skórę. W pokoju stawało się coraz jaśniej. Twarz Jamiego nabierała kolorów. Opalenizna lśniła mu złotem. Na brodzie migotały miedziane ogniki. Westchnął głęboko. - Tak. Ale nie wolno nam o tym myśleć. - Spokojnie spojrzał mi w oczy, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia. - Nie możesz patrzeć wstecz, Angielko, i żyć - powiedział po prostu. - Jeśli nie będziemy posiadać nic poza wczorajszą nocą i obecną chwilą, to już wystarczy. - Mnie nie! - odparłam. Roześmiał się. - Chciwa jesteś! - Tak - przyznałam. Napięcie opadło. Znów skierowałam uwagę na bliznę na udzie, żeby na moment odsunąć rozważania nad straconym czasem i nie zrealizowanymi możliwościami. - Opowiedz, jak to się stało. - Dobrze. - Odchylił się lekko do tyłu i rzucił okiem na paskudną szramę. - Uratowała mnie Jenny, moja siostra. - Bardzo dobrze ją pamiętałam. Dwa razy niższa od brata, ciemnowłosa kobieta o niesłychanym uporze. - Powiedziała, że nie pozwoli mi umrzeć - mówił dalej ze smutnym uśmiechem. - I dopięła swego. Ja nie miałem nic do gadania. Nawet mnie nie pytała o zdanie. - To podobne do Jenny. - Poczułam dużą ulgę na myśl o szwagierce. Jamie nie był aż tak opuszczony, jak się tego obawiałam. Jenny Murray pokonałaby diabła, żeby uratować brata... i rzeczywiście to zrobiła. - Podawała mi lekarstwa przeciwko gorączce i robiła okłady na nogę. Nic nie pomagało. Było coraz gorzej. Noga puchła i cuchnęła, zaczęła się robić czarna i gnić. Bali się już, że trzeba będzie ją odciąć, jeśli mam przeżyć. Opowiadał całkiem rzeczowo, ale wyczułam, że robi mu się trochę słabo na myśl o amputacji. - Ale zostawili ci nogę - odezwałam się. - Dlaczego? Jamie podrapał się po nosie, przejechał dłonią po włosach i otarł wilgotne oczy. - To dzięki Ianowi - wyjaśnił. - Nie pozwolił Jenny. Powiedział, że zbyt dobrze wie, co znaczy żyć z jedną nogą. Słusznie wywnioskował, że ja też wolałabym już umrzeć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę całą sytuację - dodał, machnął ręką i rzucił mi spojrzenie, które wyrażało wszystko: przegraną wojnę, utratę ukochanej osoby, domu - tego, co się liczyło w jego życiu. Pomyślałam, że Ian pewnie miał rację. - Jenny wezwała więc trzech dzierżawców. Usiedli na mnie i na dobre unieruchomili. W tym czasie Jenny kuchennym nożem przecięła mi nogę do kości i obmyła ranę wrzącą wodą - relacjonował rzeczowo. - Jezu Chryste! - krzyknęłam przerażona. Uśmiechnął się lekko na widok wyrazu mojej twarzy. - Pomogło. Ciężko przełknęłam ślinę. - Mogłeś zostać okaleczony na całe życie! - Oczyściła ranę najlepiej, jak mogła. Potem zszyła skórę. Powiedziała, że nie pozwoli mi ani umrzeć, ani zostać kaleką, ani tak leżeć całymi dniami i rozczulać się nad sobą, i... - Wzruszył ramionami, zrezygnowany. - Zanim skończyła wyliczać, zrozumiałem, że jedyne wyjście, jakie mi zostało, to wyzdrowieć. Zawtórowałam mu śmiechem. - Jak tylko zdołałem wstać, kazała Ianowi wyprowadzić mnie na dwór po zmroku i spacerować. Boże, ale to musiał być widok! - Ian z drewnianą nogą, i ja z laską, brnący w te i z powrotem drogą, jak para kulawych żurawi! Znów się roześmiałam, choć przez łzy. Zbyt dobrze mogłam sobie wyobrazić, jak te dwie wysokie, kuśtykające postacie uparcie zmagały się z ciemnością i bólem, oparte jedna na drugiej dla utrzymania równowagi. - Przez ten cały czas mieszkałeś w jaskini, prawda? Znaleźliśmy opowiadanie na ten temat. Uniósł brwi ze zdziwienia. - Opowiadanie na ten temat? To znaczy o mnie? - Jesteś bohaterem słynnej szkockiej legendy - wyjaśniłam sucho. - A raczej będziesz. - Dzięki temu, że mieszkałem w jaskini? - Wyglądał na wpół zadowolonego i na wpół zażenowanego. - To przecież głupi pomysł robić z tego legendę. - Umowa, że zostaniesz wydany Anglikom za pieniądze, była może trochę mniej dramatyczna - ciągnęłam, wciąż oschłym tonem. - Sporo ryzykowałeś, co? Jamie wyglądał na zawstydzonego. - No - odparł niezgrabnie. - Nie przypuszczałem, że więzienie będzie aż tak straszne... Mówiłam najspokojniej, jak tylko mogłam, ale naprawdę miałam ochotą nim potrząsnąć, nagle bezsensownie wściekła na jego zachowanie w przeszłości. - Więzienie, dupku!? Bardzo dobrze wiedziałeś, że mogą cię powiesić! - Coś musiałem zrobić. - Wzruszył ramionami. - A jeśli Anglicy byli na tyle głupi, żeby zapłacić niezłą cenę za moje parszywe ciało... No, prawo nie zabrania wykorzystywać durniów, nie? - Jeden kącik jego ust uniósł się lekko. Ogarnęły mnie sprzeczne pragnienia. Chciałam pocałować i jednocześnie stłuc Jamiego. Nie zrobiłam żadnej z tych dwóch rzeczy. Usiadłam na łóżku i zaczęłam palcami rozczesywać włosy. - Wydaje mi się, że odpowiedź na pytanie, kto w tej sytuacji był głupcem, nie jest taka jednoznaczna - powiedziałam, nie patrząc na Jamiego. - Tak czy inaczej, powinieneś jednak wiedzieć, że twoja córka jest z ciebie bardzo dumna. - Naprawdę? - Jego głos przepełniała taka radość, że musiałam się roześmiać pomimo zirytowania. - Oczywiście. Jesteś cholernym bohaterem, nie? Zaczerwienił się po czubki uszu. - Ja? Nie! - Przejechał ręką po włosach, co zwykle oznaczało, że się zastanawia albo że nie może zebrać myśli. - Nie... To znaczy - ciągnął powoli. - Nie było w tym nic bohaterskiego. Tylko... nie mogłem dłużej wytrzymać. Patrzeć, jak oni wszyscy głodują, i nie móc się zatroszczyć o Jenny, Iana i dzieci, o dzierżawców i ich rodziny. - Spojrzał na mnie bezradnie. - Naprawdę nie zależało mi na życiu, Angielko - wyznał. - Nie gniewaj się. To nie była odwaga, ani trochę. Po prostu nic innego nie mogłem zrobić. - Rozumiem - odpowiedziałam łagodnie po chwili. Stał przy wieszaku z ręcznikami, wciąż nagi, odwrócił się do mnie przodem. - Naprawdę? - Miał poważny wyraz twarzy. - Znam cię, Jamie Fraserze - przemówiłam z największą pewnością, jaką czułam od momentu, gdy przeszłam przez głazy. - Naprawdę? - powtórzył pytanie, ale lekki uśmiech już rozświetlił jego wargi. - Tak mi się wydaje. Uśmiechnął się szerzej. Otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć, ale akurat ktoś zapukał do drzwi. Podskoczyłam jak oparzona. Jamie roześmiał się, klepnął mnie po udzie i podszedł do drzwi. - Podejrzewam, że to pokojówka ze śniadaniem, nie policjant. A my jesteśmy małżeństwem, prawda? - Przymrużył ironicznie oko. - Nawet jeśli, to czy nie powinieneś czegoś na siebie włożyć? - zapytałam, gdy sięgnął do klamki. Zmierzył mnie wzrokiem. - Nie sądzę, żebym zaszokował kogoś w tym domu. Ale ze wzglądu na twoją wrażliwość... - Uśmiechnął się, wziął lniany ręcznik i owinął się nim starannie wokół bioder. W drzwiach zobaczyłam wysokiego mężczyznę. W panice naciągnęłam prześcieradło na głowę. Ale kiedy gość przemówił, poczułam głębokie zadowolenie, że jestem bezpieczna poza jego polem widzenia. - Jamie? - spytał ze zdziwieniem przybysz. Pomimo że nie słyszałam tego głosu od dwudziestu lat, natychmiast go rozpoznałam. Przekręciłam się na bok i ukradkiem wyjrzałam spod ukrycia. - Jasne, że to ja - odparł dość badawczo Jamie. - Nie masz oczu, człowieku? - Wciągnął swojego szwagra, Iana, do pokoju i zatrzasnął drzwi. - Skąd! Dobrze widzę!- odparł Ian z lekką złośliwością. - Nie wiedziałem tylko, czy wierzyć własnym oczom! - Gładkie brązowe włosy pokryły się pasmami siwizny. Twarz przeorały zmarszczki, dowody wielu lat ciężkiej pracy. Ale Joe Abernathy miał rację - od pierwszego słowa nowa wizja stopiła się ze starą i przed sobą miałam Iana Murraya, którego znałam poprzednio. - Przyszedłem tutaj, ponieważ chłopak w drukarni powiedział, że nie było cię przez całą noc, a pod ten adres Jenny przesyła ci listy - wyjaśnił. Rozejrzał się wokół podejrzliwie, jakby się spodziewał, że coś nagle wyskoczy zza szafy. Potem znów spojrzał na szwagra, który nerwowo podtrzymywał swoje prowizoryczne okrycie. - Nigdy nie podejrzewałem, że znajdę cię w burdelu, Jamie! - Skwitował Ian. - Nie byłem pewny, kiedy jakaś... dama otworzyła mi drzwi na dole, ale po chwili... - To nie tak, jak myślisz, Ianie - przerwał mu krótko Jamie. - Och, naprawdę? A Jenny się zamartwia, że tak długo żyjesz bez kobiety! - prychnął Ian. - Powiem jej, że nie musi się obawiać. A gdzie w takim razie jest mój syn? Na dole z jedną z panienek? - Twój syn? - Zdziwienie Jamiego było oczywiste. - Który? Ian spojrzał na szwagra, a wyraz wściekłości na jego pociągłej, dość pospolitej twarzy ustąpił miejsca przerażeniu. - Nie widziałeś tu małego Iana? - Małego Iana? Chryste, człowieku, myślisz, że przyprowadziłbym czternastoletniego chłopaka do burdelu? Ian otworzył usta, ale natychmiast je zamknął i usiadł na stołku. - Prawdę mówiąc, Jamie, sam nie wiem, co mógłbyś zrobić - powiedział sztywno. Uniósł wzrok. Szczękę miał zaciśniętą. - Kiedyś wiedziałem. Ale teraz już nie. - Co, do licha, masz na myśli? - Twarz Jamiego zaczerwieniła się z wściekłości. Ian spojrzał na łóżko, ale szybko odwrócił wzrok. Jamie nadal był purpurowy, ale kąciki ust zaczęły mu lekko drżeć. Wykonał przed szwagrem skomplikowany ukłon. - Och, wybacz, Ianie, zapomniałem o dobrych manierach. Pozwól, że przedstawię cię mojej towarzyszce. - Podszedł do łóżka i odchylił kołdrę. - Nie! - krzyknął Ian. Zerwał się na nogi i rozpaczliwie błądził wzrokiem po podłodze, szafie, wszędzie, byle nie patrzeć na łóżko. - Nie przywitasz się z moją żoną? - zapytał Jamie. - Co? - Ian rzucił Jamiemu przerażone spojrzenie. - Ożeniłeś się z dziwką? - wyjąkał. - No, nie nazwałabym tak siebie - odezwałam się. Ian gwałtownie odwrócił głowę w moją stronę. - Halo - zawołałam, machając do niego serdecznie z moich wygodnych pieleszy. - Dawno się nie widzieliśmy, co? Zawsze sądziłam, że opisy ludzkich zachowań na widok ducha są raczej przesadzone, ale zostałam zmuszona do zmiany poglądów w świetle doświadczeń, które stały się moim udziałem, odkąd tu wróciłam. Najpierw Jamie zemdlał, teraz wszystkie włosy na głowie Iana stanęły dęba. Pan Murray wytrzeszczył oczy. Otwierał i zamykał usta, wydając dziwne dźwięki. Jamie bawił się doskonale. - To cię nauczy dobrze myśleć o moim charakterze - odezwał się z widoczną satysfakcją. W końcu zlitował się nad roztrzęsionym szwagrem, nalał brandy i podał mu szklankę. - Nie sądź, a nie będziesz sądzony, co? Przestraszyłam się, że Ian rozleje sobie alkohol na spodnie, ale zdołał się opanować na tyle, by unieść szklankę do ust i przełknąć jej zawartość. - Co...? - zająknął się, wpatrzony we mnie ze łzami w oczach. - Jak...? - To długa historia - odparłam. Rzuciłam okiem na Jamiego. Szybko skinął głową. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny mieliśmy co innego w głowie, niż wymyślać rozsądne wytłumaczenie dla znajomych. W tych okolicznościach zdecydowałam, że wyjaśnienia mogą poczekać. - Nie wydaje mi się, żebym widziała małego Iana. Zaginął? - zapytałam uprzejmie. Ian automatycznie skinął głową. Nadal nie odrywał ode mnie oczu. - Uciekł z domu w zeszły piątek - powiedział wciąż oszołomiony. - Zostawił kartkę, że jedzie do wuja. - Pociągnął ogromny łyk brandy. Zachłysnął się i rozkaszlał. Przez kilka chwil mrugał gwałtownie, potem otarł łzy i wyprostował się. - To nie po raz pierwszy, wiesz? - tłumaczył. Powoli odzyskiwał nad sobą kontrolę. Coraz bardziej się przekonywał, że jestem człowiekiem z krwi i kości, i nie mam zamiaru przespacerować się po pokoju z głową pod pachą, na wzór szkockich upiorów. Jamie usiadł przy mnie i ujął moją dłoń. - Nie widziałem małego Iana, odkąd wysłałem go z powrotem do domu razem z Fergusem sześć miesięcy temu - powiedział. Wyglądał na równie zmartwionego, jak Ian. - Jesteś pewny, że napisał, iż wybiera się do mnie? - O ile wiem, nie ma żadnych innych wujków! - odparł Ian z pewną goryczą. Dopił resztkę brandy i odstawił szklankę. - Z Fergusem? - wtrąciłam się. - Więc u Fergusa wszystko w porządku? - Z radością wspomniałam francuskiego sierotę. Chłopiec zarabiał na życie jako kieszonkowiec, zanim Jamie przygarnął dzieciaka i przywiózł ze sobą do Szkocji. Jamie spojrzał na mnie, wyrwany z zamyślenia. - Och, tak. Fergus wyrósł na przystojnego młodzieńca. Oczywiście, trochę się zmienił. - Cień przemknął przez jego twarz, ale znikł, kiedy tylko Jamie uśmiechnął się. - Będzie uszczęśliwiony, gdy cię znowu zobaczy, Angielko. Ian wstał i przemierzał w tę i z powrotem wypolerowaną, drewnianą podłogę. - Nie wziął konia - mruczał pod nosem. - Nie posiadał więc nic cennego, żeby go mogli obrabować - myślał głośno, po czym zwrócił się do Jamiego. - Którędy ostatnim razem przywoziłeś tu chłopaka? Lądem wokół zatoki czy łodzią? Jamie podrapał się po brodzie, marszcząc w zamyśleniu czoło. - Twój syn z Fergusem przyjechali od strony przełęczy Carryarrick. Spotkałem się z nimi dopiero nad jeziorem Laggan. Potem przebyliśmy Struan i Ween, i... Tak, teraz pamiętam. Nie chcieliśmy przejeżdżać przez ziemie Campbellów, skierowaliśmy się więc na wschód i pojechaliśmy przez Forth w Donibristle. - Myślisz, że mógł sam odbyć tę podróż? - zapytał Ian. - Jeżeli to jedyna droga, którą zna? Jamie potrząsnął głową z powątpiewaniem. - Mały Jamie wie, że wybrzeże jest niebezpieczne. Ian znów zaczął maszerować, uderzając się rękoma po udach. - Ostatnim razem, gdy uciekł, stłukłem go na kwaśne jabłko - powiedział i mocno zacisnął usta. Mały Ian najwyraźniej wystawiał ojca na ciężkie próby. - Co mu strzeliło do tej pustej głowy? Jamie prychnął, nie bez pewnej sympatii dla chłopaka. - Czy Ianie powstrzymało go kiedyś od realizacji tego, co sobie wymyślił? Ian zatrzymał się i z westchnieniem usiadł na stołku. - Nie - przyznał uczciwie. Twarz wykrzywiła mu się w niechętnym uśmiechu. Jamie roześmiał się głośno. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił z przekonaniem. Wstał i sięgnął po spodnie. - Pójdę i rozpuszczę o nim wieść. Jeśli jest w Edynburgu, dowiemy się o tym przed wieczorem. Ian rzucił na mnie okiem i pospiesznie się podniósł. - Pójdę z tobą - powiedział. Jamie zawahał się, ale przytaknął i naciągnął przez głowę koszulę. - W porządku. - Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. - Obawiam się, że będziesz musiała tu zostać, Angielko - stwierdził. - Też mi się tak wydaje - odparłam sucho. - Zwłaszcza że nie mam w co się ubrać. - Pokojówka zabrała moją sukienkę i jak do tej pory nie przyniosła nic w zamian. Krzaczaste brwi Iana uniosły się aż do linii włosów, ale Jamie tylko skinął głową. - Powiem o tym Jeanne po drodze - stwierdził. Zmarszczył się lekko w zamyśleniu. - Może mnie nie być przez dłuższy czas, Angielko. Muszę się zająć kilkoma sprawami. - Uścisnął moją dłoń. Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy na mnie patrzył. - Nie chcę cię opuszczać - powiedział cicho. - Ale nie mam innego wyjścia. Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę? - Nie martw się - zapewniłam. Wskazałam na porzucony przez niego ręcznik. - W tym na pewno nigdzie się nie wybiorę. Odgłosy ich kroków oddalały się na schodach, aż zginęły wśród innych dźwięków dochodzących z dołu. Burdel budził się bardzo wolno i flegmatycznie jak na surowe standardy Edynburga. Z poniższych pięter dobiegał mnie od czasu do czasu przytłumiony zgrzyt otwieranych okiennic, krzyk: „Uwaga!”, i plusk wylewanych na ulicę pomyj. Gdzieś daleko na korytarzu słyszałam głosy, krótką wymianę zdań, trzaśniecie drzwiami. Zdawało się, że budynek przeciąga się i ziewa, skrzypiąc belkami sufitowymi i deskami na schodach. Nagle z zimnego paleniska uderzył powiew gorącego, pachnącego węglem powietrza - wydech ognia rozpalonego w pokoju piętro niżej, z którym dzieliłam komin. Ułożyłam się wygodnie na poduszkach, senna i wyjątkowo zadowolona. Byłam lekko, ale przyjemnie poobijana w kilku niezwykłych miejscach. Chociaż z niechęcią pożegnałam Jamiego, musiałam przyznać, że z przyjemnością zostałam sama. Teraz mogłam wszystko przemyśleć. Odnosiłam wrażenie, jakby mi podarowano zapieczętowaną szkatułkę, zawierającą dawno zagubiony skarb. Mogłam wyczuć satysfakcjonujący ciężar i kształt, cieszyłam się z jej posiadania, ale wciąż dokładnie nie wiedziałam, co zawiera. Oddałabym życie, żeby się dowiedzieć, co robił, mówił, myślał i gdzie przebywał przez te wszystkie dni, które nas dzieliły. Miałam świadomość, że wiódł dalej swoje życie. Zapewne niełatwe, o ile znałam Jamiego Frasera. Ale wiedza o tym, a konfrontacja z rzeczywistością to dwie różne rzeczy. Przez długie lata byłam przykuta do wspomnień, wciąż istniejących, ale statycznych, jak owad zastygły w bursztynie. A potem zjawił się Roger ze swoimi historycznymi fragmentarycznymi informacjami, które przypominały pojedyncze ujęcia oglądane przez dziurkę od klucza. Każde ukazywało skrzydła ważki uniesione lub opuszczone pod innym kątem. Teraz czas znowu zaczął dla nas biec, a ważka leciała przede mną, migocząc to tu, to tam, tak że widziałam niewiele więcej niż błysk jej skrzydeł. Istniało tyle pytań, których żadne z nas jeszcze nie miało okazji zadać - na temat rodziny w Lallybroch, siostry Jenny, jej dzieci. Jasne, Ian, choć kaleka, przeżył. Ale co z resztą krewnych i z dzierżawcami. Czy przetrwali zniszczenie szkockich gór? Jeśli tak, dlaczego Jamie był tutaj, w Edynburgu? A jak wytłumaczymy moje nagłe pojawienie się? Zagryzłam wargi. Zastanawiałam się, czy w ogóle istnieje jakieś wytłumaczenie - bliskie prawdy i logiczne. Wiele zależało od tego, co Jamie mówił po moim zniknięciu. Choć wtedy nietrudno było znaleźć przyczynę mojej nieobecności. Mogłam, na przykład zginąć w represjach, które nastąpiły po bitwie - jeszcze jedna bezimienna osoba zagłodzona na śmierć wśród skał lub bezlitośnie zamordowana w dolinie. Spokojnie, na pewno coś wymyślimy w odpowiednim momencie. Teraz bardziej mnie interesował rozmiar nielegalnych interesów Jamiego i niebezpieczeństwo związane z ich prowadzeniem. Przemyt uchodził w górach Szkocji za prawie czcigodny zawód, zupełnie jak kradzież bydła dwadzieścia lat temu, a z nim związane ryzyko było stosunkowo niewielkie. Co innego drukowanie wywrotowych ulotek. To zajęcie bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla osądzonego zdrajcy, eksjakobity. Pewnie dlatego Jamie posługiwał się przybranym nazwiskiem. Albo między innymi dlatego. Mimo wzburzenia i podniecenia, które odczuwałam wczorajszego wieczoru, kiedy przybyliśmy do burdelu, zauważyłam, że Jeanne zwróciła się do niego: „panie Fraser”. Najprawdopodobniej więc szmuglował pod własnym nazwiskiem, a tylko w działalności publicystycznej - legalnej i nielegalnej - występował jako Aleks Malcolm. Widziałam i słyszałam wystarczająco dużo podczas krótkich godzin wczorajszej nocy, żeby się upewnić, iż Jamie Fraser, którego kiedyś znałam, wciąż istniał. Nieśmiałe pukanie do drzwi przerwało moje rozważania. Śniadanie, ucieszyłam się. Umierałam z głodu. - Proszę - zawołałam i usiadłam na łóżku. Wygodnie oparłam się o wysoko ułożone poduszki. Drzwi otworzyły się bardzo wolno. Po długiej chwili w ich szczelinie ukazała się głowa, na wzór ślimaka wychylającego łepek z muszelki po gradobiciu. Pokrywała ją burza ciemnobrązowych, źle obciętych włosów, które sterczały ponad uszami, dużymi jak dwie piłki. Twarz była podłużna, raczej pospolita, choć sympatyczna. Zdobiła ją para pięknych brązowych oczu, dużych i łagodnych jak u jelenia. Dwa bystre paciorki wpatrywały się we mnie z zainteresowaniem i wahaniem. Przez moment przyglądaliśmy się sobie nawzajem. - Czy pani jest... żoną pana Malcolma? - Tak mi się wydaje - odparłam ostrożnie. Najwyraźniej nie miał do czynienia z pokojówką ani też żadną inną pracownicą tego przybytku. Chłopiec wyglądał trochę znajomo, chociaż z pewnością nie widziałam go nigdy przedtem. Przyciągnęłam prześcieradło wyżej na piersi. - A ty kim jesteś? - zapytałam. Głowa przez chwilę zastanawiała się, w końcu jednak odpowiedziała równie ostrożnie: - Ian Murray. - Ian Murray? - Gwałtownie się wyprostowałam, chwytając prześcieradło w ostatnim momencie. - Wejdź - rzekłam apodyktycznie. - Co tutaj robisz? - Ton mojego głosu przestraszył chłopaka. Dzieciak zaczął się wycofywać. - Stop! - zawołałam i wystawiłam nogę z łóżka, chcąc go gonić. Duże brązowe oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej na widok nagiej łydki. Zamarł w bezruchu. - Kazałam ci wejść. Cofnęłam nogę pod kołdrę, a on powoli wszedł do pokoju. Był wysoki i chudy jak niewypierzony bocian. Teraz, gdy wiedziałam, kim jest, podobieństwo do jego ojca wydawało mi się oczywiste. Po matce odziedziczył jasną cerę. Chociaż akurat teraz szaleńczo się zaczerwienił, bo nagle dostrzegł, że stoi obok łóżka, w którym leży naga kobieta. - Ja... tego... szukałem mojego... pana Malcolma - wyjąkał ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Masz na myśli wujka Jamiego? Nie ma go tutaj - odparłam. - Nie, chyba nie. - Nic więcej nie zdołał już dodać do swojej wypowiedzi. Wciąż wpatrywał się w podłogę. Jedną nogę wysunął dziwnie w bok, jakby miał ochotę podciągnąć ją pod siebie na wzór ptaka, którego tak bardzo przypominał. - Czy pani wie, gdzie... - zaczął. Uniósł oczy, ale kiedy uchwycił moje spojrzenie, natychmiast je opuścił, znów się zarumienił i zamilkł. - Szuka cię - odpowiedziałam. - Razem z twoim ojcem - dodałam. - Wyszli stąd pół godziny temu. - Z moim ojcem? - jęknął. - Był tutaj? Pani go zna? - Ależ oczywiście. Od bardzo dawna - odparłam bez zastanowienia. Mimo że był siostrzeńcem Jamiego, nie posiadał jego umiejętności nieokazywania uczuć. Każda jego myśl odbijała się na twarzy. Łatwo mogłam obserwować zmiany, jakie w nim zachodziły - początkowy szok, gdy się dowiedział o obecności rodzica w Edynburgu, potem przerażenie wobec wyznania o długoletniej znajomości ojca z kobietą z burdelu, a w końcu złość i zainteresowanie, wynikające ze zmiany zdania na temat ojcowskiego charakteru. - To nie tak, jak myślisz... - zaczęłam, trochę przerażona. - Chodzi mi o to, że twój ojciec i ja... A raczej wuj Jamie i ja, to znaczy... - usiłowałam wymyślić na poczekaniu, jak wytłumaczyć sytuację, żeby nie zapędzić się na zbyt głębokie wody. Chłopak ruszył do drzwi. - Poczekaj chwilę - poprosiłam. Zatrzymał się, ale nie odwrócił. Jego odstające uszy sterczały jak skrzydełka, a poranne słońce podświetlało ich lekko różowy kolor. - Ile masz lat? - zapytałam. Z bolesną godnością obrócił głowę w moją stronę. - Skończę piętnaście za trzy tygodnie - odpowiedział. Rumieniec znów wystąpił mu na policzki. - Proszę się nie martwić. Jestem wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć, co to za miejsce. - Wysilił się na krótki ukłon. - Nie chcę pani obrazić. Jeśli wujek Jamie... to znaczy... ja... - szukał odpowiednich słów, ale ich nie znalazł, więc w końcu wyrzucił: - Bardzo miło było panią poznać. - Odwrócił się i uciekł. Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że o mało nie wyleciały z zawiasów. Z powrotem opadłam na poduszki, rozdarta między rozbawieniem a przerażeniem. Ciekawe, co ojciec i syn sobie powiedzą, gdy się spotkają, pomyślałam. Zastanawiałam się też, co sprowadziło tutaj małego Iana w poszukiwaniu Jamiego. Najwyraźniej wiedział, gdzie można znaleźć wuja, ale sądząc z nieśmiałego zachowania, chłopak nigdy wcześniej nie trafił do burdelu. Uzyskał tę informację od Geordiego w drukarni? Mało prawdopodobne. Ale jeśli nie - oznaczało to, że dowiedział się o powiązaniach wuja z tym miejscem z innego źródła. Najpewniej od samego Jamiego. Jednak w takim razie, rozważałam dalej, Jamie zapewne wiedział, że siostrzeniec przebywa w Edynburgu. Dlaczego więc udawał, że nie widział chłopca? Ian był jego najlepszym przyjacielem, dorastali razem. Jeśli Jamie zdecydował się oszukać szwagra, musiało chodzić o coś poważnego. Nic więcej nie wydumałam, bo znów ktoś zapukał. - Proszę - zawołałam. Wygładziłam prześcieradła w oczekiwaniu na tacę ze śniadaniem. Kiedy drzwi się otworzyły, całą uwagę skierowałam na miejsce położone na wysokości, gdzie spodziewałam się ujrzeć głowę pokojówki. Poprzednio musiałam unieść wzrok o jakieś trzydzieści centymetrów, bo pojawił się mały Ian. Teraz zostałam zmuszona do spuszczenia oczu. - Co, do diabła, tutaj robisz? - Drobny pan Willoughby wszedł do pokoju na czworakach. Gwałtownie schowałam stopy pod siebie i naciągnęłam na ramiona nie tylko prześcieradła, ale i kołdrę. Chińczyk zbliżył się do łóżka i z hukiem uderzył głową w podłogę. Potem powtórzył „ukłon” z wielką starannością, wywołując potworny hałas, jakby ktoś rozciął siekierą arbuza. - Przestań! - krzyknęłam, gdy po raz kolejny przygotowywał się do czołobicia. - Tysiąc przeprosić - wyjaśnił, siadając na piętach i spoglądając na mnie ukradkiem. Wyglądał kiepsko w poszarpanym ubraniu, a czerwona plama na czole od uderzenia nie dodawała mu uroku. Miałam nadzieję, że nie zamierzał tak walić głową tysiąc razy, ale wcale nie byłam tego pewna. Najwyraźniej miał potwornego kaca. - Już dobrze - odparłam. Ostrożnie oparłam się o ścianę. - Nie ma za co przepraszać. - Tak, przeprosić - nalegał. - Tsei-mi mówić żona. Pani być najbardziej szanowana Pierwsza Żona, a nie śmierdząca dziwka. - Wielkie dzięki - skwitowałam. - Tsei-mi? Masz na myśli Jamiego Frasera? Mały mężczyzna skinął głową, co najwyraźniej mu nie posłużyło. Ujął ją w obie dłonie i zamknął oczy. - Tsei-mi - potwierdził. - Tsei-mi kazać przeprosić najbardziej szanowana Pierwsza Żona. Yi Tien Cho najbardziej pokorny sługa. - Wykonał głęboki ukłon. - Yi Tien Cho - powtórzył. Otworzył oczy i uderzył się w pierś, żeby wskazać, że to właśnie on tak się nazywa, w przypadku gdybym pomyliła go z innym pokornym sługą w moim najbliższym otoczeniu. - Już dobrze. Miło cię poznać - powiedziałam. Najwidoczniej pokrzepiony, upadł przede mną na twarz. - Yi Tien Cho sługa pani - zadeklarował. - Pierwsza Żona zechcieć przejść się po pokornym słudze, jeśli mieć ochota. - Ha! - krzyknęłam chłodno. - Słyszałam o tobie. Przejść się po tobie, co? Ani mi się śni! W czarnych oczach ukazał się ognik. Chińczyk zachichotał nieokiełznanie. Musiałam się roześmiać. Znów usiadł i otrzepał sobie ubranie z czarnych włosów. - Ja umyć nogi Pierwszej Żony - zaoferował z szerokim uśmiechem. - Na pewno nie - odparłam. - Jeśli już chcesz zrobić coś użytecznego, idź i każ przynieść mi śniadanie. Nie, poczekaj chwilę. Zmieniłam zdanie. Najpierw powiedz, gdzie poznałeś Jamiego. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu - dodałam uprzejmie. Usiadł na piętach i lekko pokiwał głową. - Doki - odpowiedział. - Dwa lata temu. Ja przyjechać z Chin, długa droga, bez jedzenia. Ukryć w beczka - wyjaśnił, kreśląc ramionami wokół siebie krąg. - Pasażer na gapę? - Statek handlowy. - Skinął głową. - W dokach kraść jedzenie. Jednej nocy ukraść brandy. Strasznie się upić. Bardzo zimno, gdy spać, wkrótce umrzeć, ale Tsei-mi znaleźć. - Znów uderzył kciukiem w pierś. - Pokorny sługa Tsei-mi. Pokorny sługa Pierwszej Żony. - Ukłonił się. Trochę stracił równowagę, ale udało mu się wyprostować. - Brandy kładzie cię na łopatki - stwierdziłam. - Przykro mi, że nie mam nic na ból głowy. - Och, nie martwić się - zapewnił. - Posiadać zdrowe jaja. - To dobrze. - Zastanawiałam się, czy chce znów zaatakować moje stopy, czy tylko jest wciąż zbyt pijany, żeby rozróżniać części ciała. A może w filozofii chińskiej istniał jakiś związek między dobrym samopoczuciem a jądrami? Na wszelki wypadek rozejrzałam się za czymś, czego mogłabym użyć jako broni, gdyby spróbował wedrzeć się pod pościel. Chińczyk sięgnął głęboko do wnętrza obszernego rękawa z niebieskiego jedwabiu i z miną magika wciągnął małą, białą jedwabną sakiewkę. Rozwiązał ją i na dłoń wypadły mu dwie kulki: trochę większe niż do ping-ponga, ale mniejsze niż do baseballu. Wielkością przypominały przeciętne jądra. Były wykonane z oszlifowanego zielonkawego kamienia. - Zdrowe jaja - wyjaśnił pan Willoughby, pobrzękując kulami. Wydawały miły klekoczący dźwięk. - Nefryt z Kantonu - powiedział. - Najlepsze zdrowe jaja. - Naprawdę? - spytałam zafascynowana. - Są lecznicze, to chcesz powiedzieć? Skinął głową z rozmachem. Natychmiast jednak znieruchomiał z cichym jęknięciem. Po chwili otworzył dłoń i zaczął turlać kulki, sprawnie poruszając palcami. - Każde ciało jedna część, ręka wszystkie części - wyjaśnił. Delikatnie zaczął naciskać palcem różne miejsca na otwartej dłoni pomiędzy zielonymi kulkami. - Głowa tu, żołądek tu, wątroba tu - tłumaczył. - Jaja robić wszędzie dobrze. - Przypuszczam, że są równie skuteczne, jak alkasetzer - odparłam przy wtórze głośnego burczenia w brzuchu. - Pierwsza Żona chcieć jeść - zauważył pan Willoughby. - Jesteś bardzo spostrzegawczy. Mógłbyś załatwić śniadanie? Natychmiast wrzucił kulki z powrotem do woreczka, zerwał się na nogi i ukłonił głęboko. - Pokorny sługa już pędzić - powiedział. Gwałtownie otworzył sobie drzwi i wyszedł. Miałam duże wątpliwości, czy dzięki panu Willoughby’emu dostanę coś do jedzenia. Ciekawe, czy Chińczyk w ogóle zdoła cało zejść po schodach, pomyślałam. Stwierdziłam, że nadszedł najwyższy czas, żeby zacząć działać, zamiast tak leżeć nago i przyjmować przypadkowe wizyty. Wstałam i starannie owinęłam się kołdrą. Wyszłam na korytarz. Na piętrze nie było nikogo. Poza pokojem, który właśnie opuściłam, w korytarzu znajdowało się jeszcze tylko dwoje drzwi. W górze zobaczyłam krokwie. Zrozumiałam, że jestem na strychu. A zatem pozostałe pomieszczenia najprawdopodobniej zajmowała służba, która teraz pewnie była zajęta na dole. Z klatki schodowej dobiegały słabe dźwięki. Wyczułam też zapach smażonej kiełbasy. W ciągu dwudziestu czterech godzin zjadłam zaledwie jedną kanapkę z masłem orzechowym i miskę zupy. Mój żołądek natychmiast mnie poinformował, że to zdecydowanie za mało. Zatknęłam róg kołdry za górny brzeg tuż nad piersiami. Lekko uniosłam pętający się między nogami materiał i ruszyłam na dół. Zapach jedzenia, brzęk naczyń i odgłosy rozmów dobiegały z pomieszczenia na pierwszym piętrze. Otworzyłam drzwi i znalazłam się na końcu długiej sali wyposażonej jak refektarz. Wokół stołu siedziało ponad dwadzieścia kobiet. Niektóre miały na sobie strój dzienny, ale większość była ubrana tak skąpo, że moja kołdra wyglądała przy tym na przyzwoitą szatę. Kobieta siedząca najbliżej wejścia spojrzała na mnie i przyjaźnie skinęła głową, robiąc mi miejsce na końcu długiej ławy. - Nowa? - zapytała i spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - Jesteś trochę starsza, niż madame zwykle angażuje. Woli takie, co nie mają więcej niż dwadzieścia pięć lat. Ale nie wyglądasz najgorzej - zapewniła pospiesznie. - Na pewno się sprawdzisz. - Masz dobrą cerę i ładną twarz - zauważyła ciemnowłosa dziewczyna z naprzeciwka. Mierzyła mnie wzrokiem, jakby oceniała jakość konia. - I śliczne cycki. - Uniosła lekko brodę i zerknęła przez stół na moje piersi. - Madame nie lubi, jak wynosimy rzeczy z pokoju - stwierdziła pierwsza znaj oma z dezaprobatą. - Powinnaś nosić bieliznę, jeśli jeszcze nie masz nic ładnego, w czym mogłabyś się pokazać. - Bądź ostrożna - poradziła czarnowłosa, wciąż mierząc mnie wzrokiem. - Madame obetnie ci z pensji, jeśli poplamisz pościel. - Jak ci na imię, kochanie? - Niska, otyła dziewczyna o przyjaznej twarzy pochyliła się nad łokciem czarnowłosej i uśmiechnęła do mnie. - Wszystkie tak szczebioczemy, a jeszcze porządnie się nie przywitałyśmy. Ja jestem Dorcas, to Peggy. - Wskazała kciukiem czarnowłosą, potem skierowała palec na blondynkę siedzącą obok mnie: - A to Mollie. - Mam na imię Claire - odparłam z uśmiechem i nieśmiało podciągnęłam kołdrę. Nie bardzo wiedziałam, jak wyprowadzić je z błędu i wyjaśnić, że nie jestem nową zdobyczą Jeanne. W każdym razie wydało mi się to mniej ważne niż zjedzenie śniadania. Przyjacielska Dorcas odgadła moje pragnienie. Sięgnęła do komody, podała mi drewniany talerz i przysunęła duże naczynie z kiełbaskami. Jedzenie było dobrze przyrządzone, chociaż mnie smakowałoby w każdym przypadku. Umierałam z głodu i wszystko wydawało mi się wspaniałe. O niebo lepsze niż śniadanie w szpitalnej kafejce, pomyślałam, nakładając kolejną łyżkę smażonych ziemniaków. - Miałaś ostrą pierwszą noc, co? - Mollie wskazała głową moją pierś. Z przerażeniem zauważyłam dużą czerwoną plamę nad krawędzią kołdry. Nie mogłam obejrzeć sobie szyi, ale pełne zainteresowania spojrzenie Mollie uświadomiło mi, że miałam bardzo widoczne ślady po ugryzieniach. W niektórych miejscach czułam delikatne szczypanie. - Nos też ci lekko spuchł - powiedziała Peggy, marszcząc się krytycznie. Wysunęła rękę, żeby dotknąć mojego nosa. Skąpe okrycie dziewczyny rozchyliło się aż do pępka. - Uderzył cię? Jeśli stają się zbyt brutalni, możesz nas zawołać. Madame nie pozwala klientom się nad nami znęcać. Krzyknij głośno, a Bruno natychmiast się pojawi. - Bruno? - zapytałam słabo. - Odźwierny - wyjaśniła Dorcas, pałaszując jajka. - Wielki jak niedźwiedź. Ale zaraz, jak on ma naprawdę na imię? - zastanowiła się głośno. - Horacy? - Theobald - poprawiła Mollie. Odwróciła się, żeby zawołać służącą. - Janie, przynieś więcej piwa! Nowa jeszcze nie dostała! Peggy dobrze mówi - zwróciła się znów do mnie. Wcale nie była piękna, ale miała ładnie wyprofilowane usta i przyjemny wyraz twarzy. - Jeśli facet zaczyna przesadzać, wrzeszcz. Ale nie nasyłaj Bruna na dobrych klientów, bo będzie piekło. Jeśli jednak naprawdę się przestraszysz, to się drzyj ile sił w płucach. Bruno jest w pobliżu przez całą noc. O, jest piwo! - Wzięła od służącej cynowy dzban i postawiła go przede mną. - Nic jej nie będzie - stwierdziła Dorcas, gdy już dokładnie obejrzała wszystkie widoczne części mojego ciała. - Pewnie tylko trochę boli między nogami, co? - Zapytała z uśmiechem. - Och, spójrzcie, zarumieniła się - zauważyła Mollie i zachichotała. - Ty naprawdę jesteś nowa. Wzięłam duży łyk piwa. Było ciemne, mocne i bardzo smaczne, a poza tym kufel zakrywał mi twarz, co doceniłam w równym stopniu. - Nieważne. - Mollie przyjacielsko klepnęła mnie po ramieniu. - Po śniadaniu zaprowadzę cię do łazienki. Pomoczysz ciało w ciepłej wodzie i na wieczór będzie jak nowe. - Nie zapomnij pokazać, gdzie stoją słoje - zaznaczyła Dorcas. - Ze słodkimi ziołami - wyjaśniła. - Przed kąpielą włóż je do wody. Madame lubi, gdy słodko pachniemy. - Jeśli mężczyźni chcą sypiać z rybami, niech idą do doków, wypadnie im taniej - zaintonowała patetycznie Peggy, naśladując panią Jeanne. Wokół stołu wybuchły śmiechy. Nagle wszystko ucichło. Przez drzwi na drugim krańcu izby weszła madame. Pani Jeanne miała zmartwioną twarz i zdawała się zbyt pochłonięta własnymi myślami, by dostrzec przyduszoną wesołość. - Ćśś! - szepnęła Mollie na widok opiekunki. - Poranny klient. Nie cierpię, gdy przychodzą w połowie śniadania - utyskiwała. - To przeszkadza w trawieniu. - Nie martw się, Mollie. Claire go dostanie - stwierdziła Peggy, odrzucając na plecy swoje czarne włosy. - Zawsze nowej jest przydzielany ten, którego żadna z nas nie chce - poinformowała mnie usłużnie. - Wsadź mu palce w tyłek - poradziła mi Dorcas. - To go najszybciej doprowadzi do szczytu. Zostawię ci kiełbaskę na później, jeśli chcesz. - Nieee... dzięki - odpowiedziałam i dokładnie w tym momencie uchwyciłam spojrzenie Jeanne. Właścicielka otworzyła usta z przerażenia. - Co pani tu robi? - zapytała, chwytając mnie za ramię. - Jem - odparłam krótko. Byłam niezadowolona, że mi przeszkadza w śniadaniu. Wyrwałam rękę z jej uścisku i podniosłam kufel z piwem. - Merde! - zaklęła. - Nikt nie przyniósł pani rano jedzenia? - Nie. Ani ubrań. - Wskazałam na kołdrę, która zsunęła się już niebezpiecznie nisko. - Nez de Cleopatre! - krzyknęła groźnie. Stała nade mną i rozglądała się wokół piorunującym wzrokiem. - Zatłukę tę pokojówkę. Proszę przyjąć tysiąckrotne przeprosiny, madame! - Nie ma sprawy - odparłam łaskawie, świadoma zdumionych spojrzeń towarzyszek porannej biesiady. - Wspaniały posiłek - powiedziałam i wstałam zza stołu. - Miło mi było panie poznać. - Kołdra mi opadła, ale ze wszystkich sił starałam się ukłonić elegancko. Przez całą drogę na drugie piętro pani Jeanne gorąco mnie przepraszała. Wyrażała też nadzieję, że nie poinformuję pana Frasera, iż zostałam wystawiona na dyshonor przebywania w towarzystwie panienek lekkich obyczajów. W końcu nieporadnie dotarłam do małego pokoju pełnego przenajróżniejszych ubrań. - Proszę chwileczkę poczekać - Pani Jeanne ukłoniła się głęboko i zostawiła mnie w towarzystwie manekina krawieckiego z całą masą szpilek. Najwyraźniej była to przebieralnia dziewczyn pracujących w tym domu. Przeszłam się po pokoju, ciągnąc za sobą kołdrę. Oglądałam świeżo przygotowane jedwabne skąpe stroje, suknie o bardzo głębokim dekolcie oraz pełne fantazji zestawy bielizny. Zdjęłam z wieszaka jeden komplet i przymierzyłam. Gorset z delikatnej bawełny miał naszyte małe łapki, które ponętnie splatały się nad łonem i opadały wzdłuż bioder w rozpustnej pieszczocie aż do pachwin. Nie był obrębiony, ale poza tym wyglądał zupełnie nieźle. Zresztą dawał mi dużo więcej swobody ruchu niż kołdra. Z pokoju obok dobiegły mnie głosy. Domyśliłam się, że pani Jeanne rozmawia z Brunem. - Nie obchodzi mnie, co się stało z biedną siostrą tej dziewczyny - mówiła. - Nie rozumiesz, że żona pana Jamiego została sama, naga i głodna. - Jest pani pewna, że to jego żona? - zapytał niski, męski głos. - Słyszałem... - Ja też. Ale jeśli on tak twierdzi, nie zamierzam się kłócić. - W głosie pani Jeanne zabrzmiało zniecierpliwienie. - Ale wracając do tej przeklętej Madelaine... - To nie jej wina - przerwał Bruno. - Nie słyszała pani najnowszych wieści o Potworze? Panie Jeanne jęknęła. - Nie! Znowu? - Tak, proszę pani - potwierdził ze smutkiem Bruno. - Nie dalej jak kilka domów stąd, nad karczmą „Pod Zieloną Sową”. Dziewczyna była siostrą Madelaine. Ksiądz przyniósł tę wiadomość tuż przed śniadaniem. Proszę więc zrozumieć... - Tak, tak. - Pani Jeanne zabrakło tchu. - Oczywiście, oczywiście. To był... ten sam? - spytała łamiącym się głosem. - Mhm - mruknął na potwierdzenie Bruno. - Znów posłużył się toporem albo dużym nożem. - Ściszył głos, jak to zwykle robią ludzie opowiadający straszne historie. - Ksiądz powiedział, że miała obciętą głowę. Ciało było tuż przy drzwiach, a głowa... leżała na komodzie i spoglądała na pokój - dokończył szeptem. - Gospodarz zemdlał, gdy ją znalazł. Ciężkie uderzenie sugerowało, że pani Jeanne zareagowała identycznie. Dostałam gęsiej skórki, a kolana zrobiły mi się jak z waty. Tak, Jamie chyba rzeczywiście nie powinien mnie przyprowadzać do domu schadzek, pomyślałam. Teraz, już choć trochę ubrana, weszłam do pokoju obok. Pani Jeanne leżała na wpół wyciągnięta na sofie, a u jej stóp na taborecie siedział krzepki, smutny mężczyzna. Madame uniosła się na mój widok. - Pani Fraser! Och, tak mi przykro! Nie zamierzałam zostawiać pani na tak długo, ale miałam... - zawahała się, szukając odpowiedniego wytłumaczenia - ...dość smutne wieści. - Też mi się tak wydaje - stwierdziłam. - O co chodzi z tym Potworem? - Pani słyszała? - Kobieta mocno zbladła i załamała ręce. - Co on powie? Będzie wściekły! - wyjęczała. - Kio? - zapytałam. - Jamie czy Potwór? - Pani mąż - odparła. Rozejrzała się po saloniku spanikowanym wzrokiem. - Kiedy usłyszy, że jego żona została tak bezwstydnie zaniedbana, omyłkowo wzięta za filie de joie i wystawiona na... na... - Naprawdę, nie sądzę, żeby przywiązywał do tego dużą wagę - powiedziałam. - Ale chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o Potworze. - Chciałaby pani? - Bruno uniósł gęste brwi. Był wysokim mężczyzną ze spadzistymi ramionami i długimi rękoma, co nadawało mu wygląd goryla. Niskie czoło i cofnięta broda wzmagały podobieństwo. Doskonale pasował do roli opiekuna panienek lekkich obyczajów. - No... - Zawahał się i niepewnie spojrzał na panią Jeanne. Właścicielka jednak zamiast mu pomóc, rzuciła wzrokiem na mały emaliowany zegar stojący na komódce i zerwała się na nogi z okrzykiem przerażenia: - Crottin! Muszę iść! - Machnęła niedbale w moją stronę i wybiegła z pokoju. Razem z Brunem patrzyliśmy za nią ze zdumieniem. - Och - westchnął gorylowaty mężczyzna, gdy już odzyskał panowanie nad sobą. - To prawda, miało przyjechać o dziesiątej. - Emaliowany zegar wskazywał kwadrans po dziesiątej. Niezależnie od tego „co” miało przyjechać, miałam nadzieję, że poczeka. - No i jak to jest z tym Potworem? - podsunęłam. Bruno tylko czekał, żeby opowiedzieć wszystkie makabryczne detale. Potwór z Edynburga był mordercą - jak wydedukowałam z podsłuchanej rozmowy. Taki wczesny Kuba Rozpruwacz, wyspecjalizowany w zabójstwach kobiet lekkich obyczajów. Posługiwał się narzędziami o dużych ostrzach. W niektórych przypadkach ciała zostały pocięte na kawałki, w innych - uszkodzone, jak opowiadał Bruno tajemniczym tonem. W ciągu ostatnich dwóch lat Potwór zamordował osiem kobiet. Z wyjątkiem jednej wszystkie ofiary znaleziono martwe w ich własnych pokojach. Większość mieszkała sama, dwie w burdelu. Stąd przerażenie panie Jeanne, pomyślałam. - A ten wyjątek? - zapytałam. Bruno przeżegnał się. - Zakonnica - wyszeptał. Najwyraźniej ten przypadek wciąż go szokował. - Francuska Siostra Miłosierdzia. Siostra przybyła do Edynburga z grupą zakonnic zmierzających do Londynu. Została uprowadzona z doków, ale żadna z towarzyszek w zamieszaniu nie spostrzegła jej nieobecności. Gdy odnaleziono ją po zmroku w jednej z edynburskich uliczek, było już za późno. - Została zgwałcona? - spytałam z profesjonalnym zainteresowaniem. Bruno spojrzał na mnie dość podejrzliwie. - Nie wiem - odpowiedział chłodno. Ciężko wstał ze stołka. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Podejrzewałam, że całą noc spędził na stanowisku, teraz więc nadszedł czas jego odpoczynku. - Zechce mi pani wybaczyć - pożegnał się bardzo oficjalnie i wyszedł. Usiadłam na niewielkiej, aksamitnej sofie. Czułam się lekko oszołomiona. Nagle rozległ się łomot, jakby ktoś walił we framugę drzwi metalowym młotkiem. Wstałam, żeby otworzyć, ale nagle jakaś szczupła postać sama wdarła się do saloniku. Intruz mówił po francusku z taką wściekłością, że nic nie rozumiałam. - Szuka pan madame Jeanne? - spytałam. Udało mi się wykorzystać krótką przerwę, jaką nieznajomy musiał zrobić, żeby złapać oddech przed wyrzuceniem z siebie kolejnych obelg. Niespodziewanym gościem był mężczyzna około trzydziestki, dobrze zbudowany i uderzająco przystojny. Miał ciemne, gęste włosy i brwi. Przyjrzał mi się uważnie i nagle wyraz jego twarzy całkowicie się odmienił. Młody człowiek szeroko otworzył ciemne oczy i pobladł. - Pani! - krzyknął i rzucił się na kolana. Objął mnie za uda i przycisnął twarz do bawełnianej bielizny na wysokości krocza. - Zostaw mnie! - zawołałam, odpychając jego ramiona. - Nie pracuję tutaj! Puszczaj! Natychmiast! - Pani! - powtarzał w ekstazie. - Pani! Wróciłaś! Cud! Bóg cię nam oddał! Podniósł na mnie wzrok, uśmiechając się przez łzy. Miał piękne, białe zęby. Nagle wydobyłam z pamięci obraz podobnych rysów twarzy. - Fergus! - krzyknęłam. - To naprawdę ty? Wstań, na miłość boską, niech cię obejrzę! Skoczył na równe nogi, ale nie pozwolił mi choć trochę na siebie popatrzeć. Objął mnie mocno. Odwzajemniłam uścisk i klepnęłam Fergusa po plecach z radości, że go znowu spotykam. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, tuż przed Culloden, miał dziesięć lat. Teraz wyrósł na prawdziwego mężczyznę. Jego kilkudniowy zarost drapał mnie w policzek. - Myślałem, że zobaczyłem ducha! Ale to jednak pani! - Tak, to ja - zapewniłam. - Widziała się pani z mężem? - Zapytał podniecony. - Tak. - Och! - Zamrugał i odsunął się na krok, jakby coś nagle do niego dotarło. - Ale... co z... - przerwał, najwyraźniej speszony. - Z czym? - O, jesteś Claire! A ty, co tutaj robisz, Fergus? - Nagle w drzwiach pojawił się Jamie. Jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył mnie w haftowanej bieliźnie. - Gdzie twoje ubranie? - zapytał. - Nieważne - skwitował i machnął niecierpliwie ręką, kiedy otwierałam usta, żeby odpowiedzieć. - Nie mam teraz czasu. Chodź, Fergusie, w przejściu stoi osiemnaście beczek brandy, a mnie ścigają celnicy. Ze stukotem zbiegli po drewnianych schodach. Nie byłam pewna, czy powinnam się dołączyć do nich na dole, czy nie, ale ciekawość wygrała z dyskrecją. Po krótkiej wizycie w garderobie w poszukiwaniu lepszego okrycia, zeszłam po schodach z olbrzymim szalem wokół ramion. Poprzedniej nocy mogłam tylko z grubsza dostrzec położenie domu, ale teraz odgłosy dochodzące przez okna wyraźnie wskazywały, która część budynku wychodzi na ulicę. Przyjęłam, że przejście wspomniane przez Jamiego, znajduje się po drugiej stronie, ale nie byłam pewna. Domy w Edynburgu konstruowano często z dziwnymi, małymi skrzydłami i krzywymi ścianami, żeby wykorzystać każdy kawałek wolnej przestrzeni. Zatrzymałam się na szerokim podeście u stóp schodów, wsłuchując się w dźwięki toczonych beczek. Nagle poczułam na bosych stopach powiew powietrza. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam mężczyznę w otwartych drzwiach kuchni. Wyglądał na równie zaskoczonego, jak ja, ale zareagował pierwszy. Zmierzył mnie spojrzeniem, uśmiechnął się, podszedł i ujął za łokieć. - Dzień dobry, kochanie. Nie spodziewałem się spotkać żadnej z was o tak wczesnej porze. - Och, wie pan, co mówią o tych, którzy wcześnie w łóżku i wcześnie na nogach - odparłam, usiłując się uwolnić z uścisku. Roześmiał się, ukazując brzydkie zęby, osadzone w wąskiej żuchwie. - Nie. Co mówią? - No, jest takie powiedzenie w Ameryce... - zaczęłam. Nagle zdałam sobie sprawę, że pisma Benjamina Franklina, mimo że świeżo opublikowane, zapewne nie miały zbyt wielu czytelników w Edynburgu. - Podobasz mi się, kotku - powiedział z uśmieszkiem. - Przysyła cię na przynętę, prawda? - Nie. Kto? - Madame - odparł, rozglądając się wokół. - Gdzie ona jest? - Nie mam pojęcia - przyznałam. - Proszę mnie puścić! Wzmocnił uścisk. Boleśnie wbił mi palce w mięśnie. Przysunął się bliżej. Szeptał mi do ucha, owiewając mnie nieświeżym zapachem tabaki. - Jest przewidziana nagroda, wiesz? - wymruczał tajemniczo. - Procent od przejętej kontrabandy. Nikt nie będzie o tym wiedział, oprócz ciebie i mnie. - Delikatnie przesunął palcem pod moim biustem. Sutki zmarszczyły mi się pod bielizną. - Co ty na to, kotku? Wpatrywałam się w natręta. „Celnicy mnie ścigają”, powiedział Jamie. To musiał być jeden z nich, oficer Korony, odpowiedzialny za zapobieganie przemytowi i zwalczanie przemytników. „Pręgierz, banicja, chłosta, więzienie, przekłucie uszu”, Jamie beztrosko wymieniał te kary, jakby były porównywalne z mandatem drogowym. - O czym pan mówi? - Starałam się zrobić zdziwioną minę. - Powtarzam po raz ostatni, proszę mnie puścić! - Na pewno nie jest sam, pomyślałam. Ilu ich jeszcze mogło być wokół budynku? - Tak, proszę puścić - powtórzył głos za moimi plecami. Celnik otworzył szeroko oczy. Na drugim schodku stał pan Willoughby w obszernej, niebieskiej jedwabnej szacie. W obu dłoniach trzymał olbrzymi pistolet. Kulturalnie kiwał głową w stronę Anglika. - Nie śmierdząca dziewka - wyjaśnił, mrugając jak sowa. - Szacowna żona. Celnik, najwyraźniej zaskoczony niespodziewanym pojawieniem się Chińczyka, przenosił wzrok ze mnie na pana Willoughby’ego i z powrotem. - Żona? - spytał z niedowierzaniem. - To jest twoja żona? Pan Willoughby najwidoczniej zrozumiał tylko kluczowe słowo, bo uprzejmie skinął głową. Żona - powtórzył. Proszę puścić. - Oczy miał przekrwione. Nie ulegało wątpliwości, że wciąż jest pod wpływem alkoholu. Celnik przyciągnął mnie ku sobie i skrzywił się. - Posłuchaj... - zaczął, ale nie powiedział nic więcej. Pan Willoughby uznał, że już wystarczająco ostrzegł przeciwnika, więc nadszedł czas na działanie. Uniósł pistolet i pociągnął za spust. Rozległ się głośny huk i jeszcze głośniejszy krzyk, zapewne mój, a pomieszczenie wypełniło się tumanem szarego dymu. Celnik osunął się po balustradzie z wyrazem niesamowitego zdumienia na twarzy. Na przodzie jego płaszcza pojawiła się czerwona plama krwi. Rzuciłam się do przodu. Złapałam rannego mężczyznę pod ramiona i delikatnie ułożyłam na podłodze. Z góry dobiegały krzyki i odgłosy rozmów. Mieszkańcy domu, zaalarmowani wystrzałem, gromadzili się na wyższych piętrach. Ktoś biegł z dołu, przeskakując po dwa schodki. W drzwiach od piwnicy pojawił się Fergus z pistoletem w dłoni. - Pani - wysapał, widząc, jak siedzę w kącie z ciałem celnika na kolanach. - Co pani zrobiła? - Ja? - spytałam pogardliwie. - Nic. To ulubiony Chińczyk Jamiego. - Machnęłam głową w stronę schodów, gdzie na jednym stopniu siedział pan Willoughby z pistoletem opuszczonym między nogami. Przekrwionymi oczyma dobrodusznie przyglądał się scenie na podeście. Fergus rzucił po francusku jakąś obelgę pod adresem pana Willoughby’ego. Przeszedł przez podest, żeby dopaść małego Chińczyka. Nagle zobaczyłam, że ręka, którą młodzieniec wyciągnął, nie kończy się dłonią, ale hakiem z czarnego, lśniącego metalu. - Fergus! - Tak mnie zaszokował ten widok, że na moment przestałam zatykać celnikowi ranę swoim szalem. - Co... co... - wyjąkałam. - Co? - zapytał. Podążył wzrokiem za moimi oczyma. - A, to robota Anglików. - Wzruszył ramionami. - Proszę się nie martwić, nie mamy czasu. Ty, kanalio, złaź ze schodów! - Zepchnął pana Willoughby’ego na dół. Zaciągnął do drzwi prowadzących do piwnicy i bezceremonialnie wepchnął do ciemnego wnętrza. Usłyszałam serię uderzeń. Chińczyk zwalił się ze schodów. Tym razem jego umiejętności akrobatyczne zawiodły. Fergus uniósł za włosy głowę celnika. - Ilu jest z tobą? - zapytał. - Mów szybko albo podetnę ci gardło! Groźba była zbędna. Oczy mężczyzny zachodziły mgłą. Anglik ze znacznym wysiłkiem rozchylił usta. - Zobaczymy się... w... piekle - wyszeptał. W ostatnich konwulsjach zakaszlał krwią i skonał mi na kolanach z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Z dołu dobiegły szybkie kroki. Jamie wypadł przez drzwi do piwnicy. Ledwo zdołał się zatrzymać, żeby nie nadepnąć na wyciągnięte nogi oficera celnego. Przesunął wzrokiem po martwym ciele i spojrzał na mnie z przerażeniem, a jednocześnie ze zdumieniem. - Coś ty zrobiła, Angielko? - Nie ona, tylko to żółte gówno - wyjaśnił Fergus, oszczędzając mi kłopotów. Wsadził pistolet za pas i podał mi dłoń. - Proszę, musi pani zejść do piwnicy! Jamie wskazał głową główny hol. - Poradzę sobie tutaj - powiedział. - Ty pilnuj od frontu, Fergusie. Ten sam sygnał, co zwykle. Nie wyjmuj broni bez potrzeby. Fergus skinął głową i natychmiast zniknął. Jamie niezgrabnie zawinął zwłoki w mój szal i uniósł, żebym mogła wstać. Moja koronkowa bielizna nasiąknęła krwią. - Och! On nie żyje! - Z góry dobiegł pełen respektu głos. Z tuzin przerażonych prostytutek spoglądało na dół. - Wracajcie do pokoi! - warknął Jamie. Dziewczyny z piskiem rozbiegły się jak stado gołębi. Jamie rozejrzał się po podeście. Na szczęście wszystkie ślady wypadku pozostały jedynie na szalu i mojej bieliźnie. - Chodź - powiedział. Schody ginęły w półmroku, a piwnica była zupełnie ciemna. Na dole zaczekałam na Jamiego. Celnik był dobrze zbudowany i Jamie oddychał bardzo ciężko, kiedy do mnie dotarł. - W tamtą stronę - wysapał. - Trzymaj mnie za rękę. Drzwi na górze zamknęły się i przestałam cokolwiek widzieć. Na szczęście Jamie zdawał się być wyposażony w radar. Pewnie prowadził mnie między olbrzymimi przedmiotami, o które się wciąż obijałam. W końcu stanął. Poczułam zapach wilgotnych kamieni. Gdy wyciągnęłam dłoń, dotknęłam szorstkiej ściany. Jamie powiedział coś głośno po gaelicku. Najwyraźniej był to odpowiednik hasła „Sezamie, otwórz się”, bo po chwili ciszy rozległ się zgrzyt i w ciemności przede mną pojawiła się linia słabego światła. Jaśniejszy pasek rozszerzył się w szczelinę i część ściany odsunęła się wolno. Zobaczyłam wąskie przejście obramowane drewnem. Tajemna piwnica okazała się dużym pomieszczeniem o długości przynajmniej dziesięciu metrów. W środku poruszało się kilka postaci, powietrze przesycał duszący zapach brandy. Jamie rzucił ciało w kąt i obrócił się w moją stronę. - Boże, Angielko, dobrze się czujesz? - Tu i ówdzie w półmroku migotały świece. Ledwie widziałam twarz Jamiego. - Trochę mi zimno - powiedziałam, starając się nie szczękać zębami. - Mam bieliznę przemokniętą krwią. Poza tym chyba wszystko w porządku. - Jeanne! - krzyknął w kierunku odległego końca piwnicy. Właścicielka burdelu podeszła do nas szybko. Była bardzo zmartwiona. Jamie w kilku słowach wyjaśnił sytuację. Wyraz smutku na twarzy madame pogłębił się jeszcze bardziej. - Horreur - jąknęła. - Zabity? W moim domu? Przy świadkach? - Niestety, tak - powiedział cicho Jamie. - Zajmę się tym. Ale teraz musi pani iść na górę. Pewnie nie był sam. Wie pani, co zrobić. Mówił spokojnie i głaskał Jenne po ramieniu. Dotyk ją uspokajał. Miałam nadzieję, że Jamie właśnie dlatego tak się zachował. Pani Jeanne odwróciła się i wyszła. - Och, Jeanne! - zawołał za nią Jamie. - I potem proszę przynieść ubranie dla mojej żony. Myślę, że Daphne ma taki sam rozmiar. - Ubranie? - Kobieta spojrzała w moją stronę. Podeszłam do światła, ukazując skutki spotkania z celnikiem. Pani Jeanne zamrugała gwałtownie, przeżegnała się i znikła. Tajemne drzwi zamknęły się głucho. Zaczęłam się trząść zarówno z nerwów, jak i z zimna. Byłam przyzwyczajona do akcji ratunkowych, widoku krwi i nagłej śmierci, ale poranne wydarzenia przekroczyły granice rozsądku. Wszystko przypominało sobotnią noc na ostrym dyżurze. - Chodź tutaj, Angielko. - Jamie położył mi rękę na plecach. - Umyjesz się. - Jego dotyk podziałał na mnie podobnie jak na panią Jeanne. Natychmiast poczułam się lepiej, choć wciąż byłam pewna obaw. - Umyć się? W czym? W brandy? Roześmiał się lekko. - Nie, w wodzie. Niestety mogę ci zaproponować jedynie zimną kąpiel. W piwnicy panował chłód. - S-skąd bierze się t-ta woda? Z lodowca? - spytałam, gdy Jamie wyjął brudną szmatą z kranu umocowanego w ścianie, i trysnęła przeraźliwie zimna woda. Wsadziłam rękę pod lodowaty strumień. Otarłam mokrą dłonią bielizną, ale nie zrobiło to żadnej różnicy. Materiał był zbyt brudny. Jamie potrząsnął głową i przysunął pod kran wielką drewnianą wannę. - Z dachu - odpowiedział. - Stoi tam cysterna na deszczówkę. Po ścianie budynku biegnie rynna, a wewnątrz jest ukryta rura odprowadzająca wodę z cysterny. - Zrobił tak dumną minę, aż się roześmiałam. - Nieźle pomyślane - pochwaliłam. - Po co ci woda? - Do rozcieńczania alkoholu - wyjaśnił. Wskazał na odległą część pomieszczenia, gdzie mroczne postacie z dużą zręcznością pracowały wśród całej masy beczek i kadzi. - Przywożą go o stężeniu osiemdziesięciu procent. Dopiero zmieszany z czystą wodą nadaje się do sprzedaży w karczmach. Z powrotem zatkał kran i pociągnął wannę po podłodze. - Musimy odsunąć ją na bok, bo ludziom będzie potrzebna woda. Rzeczywiście, jeden z mężczyzn natychmiast stanął tuż obok z małą baryłką w ramionach. Zmierzył mnie ciekawskim spojrzeniem, skinął głową Jamiemu i podsunął beczułkę pod kran. Wyszłam za pospiesznie przygotowany parawan z pustych beczek. Z pewnym wahaniem zajrzałam w głębiny przygotowanej dla mnie kąpieli. Tuż obok płonęła tylko jedna świeczka. Rzucała migotliwe światło na powierzchnię wody, nadając jej wygląd czarnej, bezdennej otchłani. Z niechęcią zdjęłam ubranie. Cała drżałam. Z ciężkim westchnieniem wspominałam komfort, jaki dawała gorąca woda i nowoczesna hydraulika, z których było o niebo łatwiej zrezygnować, gdy znajdowały się pod ręką. Jamie sięgnął do rękawa. Wyciągnął dużą chustkę, której przyjrzał się podejrzliwie. - No, chyba jest trochę czystsza niż twoja bielizna - stwierdził. Wzruszył ramionami i podał mi chusteczkę. Potem wycofał się do drugiej części piwnicy, żeby nadzorować pracę. Woda była lodowata. Kiedy ostrożnie zaczęłam obmywać ciało, krople spływające mi po brzuchu i udach przyprawiły mnie o jeszcze silniejsze dreszcze. Myśl o tym, czym to wszystko się mogło skończyć, nie poprawiła mi samopoczucia. Najprawdopodobniej teraz byliśmy dość bezpieczni. W każdym razie tak długo, dopóki celnicy nie znajdują ukrytych drzwi. Miałam wrażenie, że do tajemnego pomieszczenia nie prowadziło żadne inne wejście niż przez fałszywą ścianę. Jeśli Anglicy wpadną na nasz trop, to już koniec. Odkryją nie tylko skład brandy pochodzącej z kontrabandy, ale także ciało zamordowanego oficera Jego Wysokości. A nie ulegało wątpliwości, że zaczną się intensywne poszukiwania. Oczyma wyobraźni zobaczyłam celników przeszukujących burdel, wypytujących i straszących kobiety. W końcu dostaną dokładny rysopis: mój, Jamiego i pana Willoughby’ego, oraz zbiorą zeznania licznych naocznych świadków zabójstwa. Odruchowo zerknęłam w kąt, gdzie leżały zwłoki zabitego mężczyzny, spowite w krwisty całun, pokryty różowo-żółtym wzorem. Nigdzie nie było widać Chińczyka. Zapewne schował się za beczki z brandy. - Proszę, Angielko, wypij. Tak bardzo szczękasz zębami, że jeszcze ugryziesz się w język. - Obok mnie pojawił się Jamie z kubkiem brandy. - Dzi-dzi-dzięki. - Upuściłam chustkę, która służyła mi za myjkę, i wzięłam drewniany kubek w obie ręce. Brandy bardzo mi pomogła. Jak rozpalone węgle dostawała się do żołądka i za każdym łykiem rozgrzewała moje lodowate wnętrzności. - Och, Boże, jak dobrze - westchnęłam, gdy oderwałam się od alkoholu, by zaczerpnąć powietrza. - To jest nierozcieńczona porcja? - Nie. Osiemdziesięcioprocentowa brendy na pewno by cię zabiła. Ta jest trochę mocniejsza od zwykle sprzedawanej w karczmach. Dokończ się myć i włóż coś na siebie, wtedy dam ci jeszcze trochę. - Jamie wyjął mi kubek z ręki i znów podał mi swoją chustkę. Pospiesznie kończyłam kąpiel, kątem oka przyglądając się Jamiemu. Patrzył na mnie spod zmarszczonych brwi, najwyraźniej głęboko pogrążony w myślach. Łatwo mogłam sobie wyobrazić, jak zagmatwane było jego życie. Nie umknął mi też fakt, że moja obecność skomplikowała je jeszcze bardziej. - O czym myślisz, Jamie? - zapytałam, ścierając ostatnie plamy z ud. Woda wirowała wokół łydek, zmącona moimi ruchami. Światło świeczki iskrzyło się na falach. Krew, którą zmyłam z ciała, wydawała się jeszcze bardziej czerwona. Jamie spojrzał mi w oczy. Jego twarz natychmiast się rozjaśniła. - Myślałem o tym, jaka jesteś piękna, Angielko - odpowiedział cicho. - Może dla kogoś, kto lubi widok gęsiej skórki - odparłam kwaśno, wychodząc z wanny i sięgając po kubek. Roześmiał się szeroko. W piwnicznym półmroku błysnęły białe zęby. - Rzeczywiście stwierdził. - Mówisz do jedynego mężczyzny w Szkocji, który dostaje erekcji na widok oskubanego kurczaka. Zachłysnęłam się alkoholem zarówno z podniecenia, jak i przerażenia. Jamie szybko okrył mnie swoim płaszczem i przytulił mocno do siebie, całą drżącą, rozkaszlała i zasapaną. - Nigdy nie mogę spokojnie przejść przez kurzą farmę - wyszeptał, energicznie rozcierając mi plecy przez płaszcz. - Cicho, Angielko, cichutko. Wszystko będzie dobrze. Przywarłam do niego, roztrzęsiona. - Przepraszam - powiedziałam. - Nic mi nie jest. To wszystko moja wina. Pan Willoughby zabił celnika, bo myślał, że ten cholerny Anglik mnie napastuje. Jamie odchrząknął. - To jeszcze nie powód, żebyś czuła się winna, Angielko - odparł sucho. - Nie pierwszy raz Chińczyk zachował się bezsensownie. Gdy jest pijany, stać go na wszystko. Nagle wyraz twarzy Jamiego się zmienił, jakby dopiero teraz dotarły do niego moje słowa. - Powiedziałaś „celnik”, Angielko? - Tak. A co? Nie odpowiedział. Wypuścił mnie z objęć, odwrócił się, wziął świecę i odszedł. Nie miałam najmniejszej ochoty zostać sama w ciemnościach. Ruszyłam więc za Jamiem do kąta, w którym leżały zwłoki przykryte szalem. - Potrzymaj. - Jamie bezceremonialnie wsadził mi świecę w dłonie, uklęknął nad ciałem i odsunął materiał zakrywający twarz. Widziałam sporo martwych ludzi, więc ten widok, choć nieprzyjemny, nie był dla mnie szokiem. Spod przymkniętych powiek jaśniały białka oczu, co nadawało zwłokom typowy obrzydliwy wygląd. Jamie z grymasem przyglądał się obwisłym ustom i woskowej skórze. - Coś nie tak? - zapytałam po chwili. Bałam się, że już nigdy się nie rozgrzeję, ale płaszcz był nie tylko gruby i dobrze uszyty, utrzymał także ciepło ciała Jamiego. Wciąż było mi zimno, ale dreszcze ustąpiły. - To nie celnik - odpowiedział Jamie, wciąż marszcząc brwi. - Znam wszystkich oficerów w dystrykcie, także superintendentów. Tego faceta nigdy wcześniej nie widziałem. - Z pewnym obrzydzeniem odchylił zakrwawioną połę płaszcza i zaczął grzebać po kieszeniach zmarłego. W końcu wyciągnął mały scyzoryk i niewielką książeczkę owiniętą w czerwony papier. - Nowy Testament - przeczytałam zaskoczona. Jamie skinął głową i spojrzał na mnie spod wysoko uniesionych brwi. - Celnik czy nie, to raczej dziwne przynosić taką rzecz do burdelu. - Wytarł książeczkę w szal. Delikatnie naciągnął materiał z powrotem na twarz zmarłego i wstał, potrząsając głową. - Nie ma nic więcej, a każdy inspektor celny musi nosić przy sobie oznakę. Bez niej nie może przeprowadzać rewizji ani zajmować mienia. - Spojrzał na mnie uważnie. - Dlaczego myślałaś, że to celnik? Wtuliłam się w płaszcz, próbując sobie przypomnieć, co powiedział mi mężczyzna na podeście. - Zapytał, czy zostałam wystawiona na przynętę i gdzie jest pani Jeanne. Potem w tajemnicy powiedział, że ustanowiono nagrodę, procent od wartości kontrabandy. A ty mówiłeś, że ścigają cię celnicy - dodałam. - Dlatego właśnie pomyślałam, że to jeden z inspektorów. Potem pojawił się pan Willoughby i wszystko wymknęło się spod kontroli. Jamie skinął głową. Ciągle wyglądał na zdziwionego. - No, tak. Nie mam pojęcia, kim on jest, ale na pewno nie celnikiem. Z początku się bałem, że to może nam popsuć interesy, ale wszystko powinno się dobrze ułożyć. - Popsuć interesy? Uśmiechnął się lekko. - Mam układ z superintendentem celnym dystryktu, Angielko. Wlepiłam w Jamiego wzrok. - Układ? Wzruszył ramionami. - No, łapówka - wyjaśnił trochę zirytowanym głosem. - Nie mam żadnych wątpliwości, że to standardowa procedura - odparłam z udawanym taktem. Kąciki ust zadrżały mi delikatnie. - W każdym razie rozumiemy się dobrze z sir Percivalem Turnerem i bardzo by mnie zmartwiło, gdyby przysłał tu oficerów celnych. - Jasne - skwitowałam, analizując w myślach na wpół zrozumiałe zdarzenia dzisiejszego poranka. Próbowałam ułożyć wszystko w spójną całość. - Ale dlaczego powiedziałeś Fergusowi, że ścigają cię celnicy? - Ach! - Uśmiechnął się lekko, ujął mnie za ramię i odwrócił od ciała leżącego u naszych stóp. - Sir Percival musi zadowalać swoich przełożonych w Londynie i od czasu do czasu przejąć odpowiednią ilość kontrabandy. Więc my się staramy, żeby miał po temu sposobność. Wally i chłopcy przyprowadzili z wybrzeża dwa wozy: jeden najlepszej brandy, drugi pełen zepsutych beczek i sfermentowanego wina. Na wierzch wrzuciliśmy kilka antałków taniego sikacza, żeby zachować pozory. Dziś rano wprowadziliśmy do miasta wozy. Staraliśmy się specjalnie przyciągnąć uwagę oficera, który przejeżdżał obok z małym oddziałem dragonów. Pojechali za nami. Nieźle ich przegoniliśmy po krętych uliczkach, zanim postanowiłem zostawić Wally’ego z sikaczem, a sam zniknąć z towarem. Wally zeskoczył z wozu i uciekł, a ja przyjechałem tutaj tak szybko, jak tylko mogłem, „ścigany” przez trzech dragonów. Będzie dobrze wyglądało w raporcie, co? - Uśmiechnął się i zacytował: - „Przemytnicy uciekli pomimo wytężonego pościgu, ale dzielni żołnierze Jego Wysokości przejęli cały wóz alkoholu o wartości sześćdziesięciu funtów i dziesięciu szylingów”. Wyobrażasz sobie? - Oczywiście - odparłam. - Więc to ty miałeś przybyć z towarem o dziesiątej? Pani Jeanne powiedziała... - Tak - potwierdził. Zmarszczył brwi. - Miała otworzyć drzwi do piwnicy i przygotować rampę dokładnie o dziesiątej, żebyśmy nie tracili czasu na rozładunek. Cholernie się spóźniła. Musiałem zrobić dwie rundy wokół domu, żeby nie doprowadzić dragonów prosto pod wejście. - Była mocno zdenerwowana - wytłumaczyłam. Nagle przypomniałam sobie o Potworze. Opowiedziałam Jamiemu o zabójstwie „Pod Zieloną Sową”. Skrzywił się i zrobił znak krzyża. - Biedna dziewczyna - westchnął. Wzdrygnęłam się lekko. Jamie objął mnie, z roztargnieniem pocałował w czoło i znów zerknął, ponownie spoglądając na okryte szalem ciało. - No, na górze już pewnie nikogo nie ma. Niedługo stad wyjdziemy. - To dobrze. - Płaszcz Jamiego okrywał mnie do kolan, ale nagie łydki owiewało mi zimne powietrze piwniczne. Miałam także nieprzyjemną świadomość, że pod płaszczem jestem naga. - Wrócimy do drukarni? - Nie chciałam korzystać z gościnności pani Jeanne dłużej, niż to konieczne. - Może na trochę. Muszę się zastanowić - odparł z roztargnieniem Jamie i znów zmarszczył brwi w zamyśleniu. Wypuścił mnie z uścisku i zaczął spacerować po piwnicy, z wzrokiem wbitym w kamienie pod stopami. - A co z Ianem? - spytałam. Przez chwilę Jamie spoglądał na mnie bezmyślnie, ale szybko jego twarz się rozjaśniła. - Och, zostawiłem go w karczmie na rynku. Wypytuje wszystkich wokoło. Muszę pamiętać, że mam się z nim później spotkać - wymamrotał, jakby notował sobie to w pamięci. - A propos, spotkałam małego Iana - zakomunikowałam towarzyskim tonem. Jamie spojrzał na mnie zdumiony. - Przyszedł tutaj? - Tak. Szukał cię jakieś pół godziny po tym, jak wyszedłeś. - Dzięki Bogu! - Przejechał ręką po włosach. Wyglądał na rozbawionego i zmartwionego jednocześnie. - Będę miał duże kłopoty z wytłumaczeniem Ianowi, co jego syn porabia w burdelu. - A wiesz co? - zapytałam zaciekawiona. - Nie! Miał być, no... nieważne. Nie mam czasu teraz się o to martwić. - Ponownie zagłębił się w myślach. - Czy mały Ian powiedział, dokąd idzie? - spytał po chwili. Potrząsnęłam głową i jeszcze szczelniej otuliłam się płaszczem. Jamie westchnął i znów zaczął wolno spacerować po piwnicy. Usiadłam na przewróconej do góry dnem kadzi i przyglądałam się swojemu mężowi. Pomimo nieprzyjemnej atmosfery, byłam szczęśliwa, że znajduję się obok niego. Poruszał się pewnym krokiem, z gracją żołnierza, który nigdy nie traci panowania nad własnym ciałem. Przy beczkach pracowało kilku mężczyzn w świetle pochodni. Światło migotało Jamiemu we włosach za każdym razem, gdy się obracał. Wtedy ruda czupryna przypominała tygrysie futro, z pasami złota i czerni. Przeszył mnie lekki dreszcz, gdy zobaczyłam, jak Jamie uderza dwoma palcami prawej ręki o spodnie. Tysiąc razy widziałam ten ruch, który zawsze towarzyszył rozmyślaniom. Teraz miałam wrażenie, że czas, który upłynął od naszego rozstania, nie trwał dłużej niż doba. Kiedy tak siedziałam rozmarzona, Jamie zatrzymał się i uśmiechnął do mnie. - Rozgrzałaś się już, Angielko? - Nie, ale to nie ma znaczenia. - Wstałam z kadzi, wsunęłam Jamiemu rękę pod ramię i też zaczęłam maszerować. - Robisz postępy w myśleniu? Roześmiał się smutno. - Nie. Myślę o kilku rzeczach naraz. Niestety, w większości przypadków nic nie mogę poradzić. Na przykład zastanawiam się, czy mały Ian jest teraz tam, gdzie powinien być. Spojrzałam na niego zdziwiona. - A gdzie powinien być? - W drukarni - odparł Jamie. - A dziś rano miał się spotkać z Wallym. - Chcesz powiedzieć, że okłamałeś Iana? Wiedziałaś, że chłopaka nie ma w domu? Jamie podrapał się po nosie. - O, tak. Obiecałem dzieciakowi, że nic nie powiem jego tacie, dopóki sam nie będzie miał okazji wszystkiego wyjaśnić. Chociaż nie sądzę, żeby jakiekolwiek wytłumaczenie uratowało mu tyłek - dodał. Mały Ian przybył do Edynburga bez zgody rodziców. Jamie dość szybko odkrył to zaniedbanie, ale nie chciał odsyłać siostrzeńca samego do Lallybroch, a nie miał czasu, żeby odstawić go osobiście. - Nie chodzi o to, żeby mały nie potrafił o siebie zadbać - wyjaśnił z rozbawieniem Jamie. - To bardzo zaradny chłopak. Po prostu... no, wiesz, wszystko się skomplikowało. - A ja miałam w tym niemały udział, tak? - wtrąciłam kwaśno. Roześmiał się na głos. - Boże, masz rację, Angielko! Może właśnie dlatego tak lubię małego Iana. Przypomina mi ciebie. - A mi przypomina ciebie - powiedziałam. Jamie odchrząknął lekko. - Jezu, Jenny mnie zabije, jak usłyszy, że jej dziecko znalazło się w domu rozpusty. Mam nadzieję, że szczeniak będzie trzymał język za zębami, gdy wróci do domu. - A ja mam nadzieję, że wróci do domu - skomentowałam. Z trwogą pomyślałam o niespełna piętnastoletnim chłopcu, krążącym po Edynburgu pełnym prostytutek, celników, przemytników oraz innych przestępców. - Przynajmniej nie jest dziewczyną - dodałam. Wygląda na to, że Potwór nie interesuje się chłopcami. - On nie, ale wielu tak - odparł głucho Jamie. - Jezu, ja chyba osiwieję przez ciebie i tego małego urwisa. - O mnie nie musisz się martwić. - Naprawdę? - Opuścił ręce i obrócił mnie ku sobie. - Zostawiam cię bezpieczną w łóżku, a niecałą godzinę później znajduję na dole w bieliźnie, ze zwłokami na kolanach! Teraz stoisz naga i piętnastu mężczyzn wokół zastanawia się, kim, do diabla, jesteś! Jak mam im to wyjaśnić, Angielko? No, powiedz! - Obiema dłońmi chwycił się za włosy. - Słodki Jezu! Za dwa dni muszę być na wybrzeżu, ale nie mogę cię zostawić w Edynburgu, gdzie Potwór zabawia się toporem, a połowa mężczyzn myśli, że jesteś prostytutką i... i... - Wstążka związująca kucyk gwałtownie pękła. Włosy opadły Jamiemu na twarz jak lwia grzywa. Roześmiałam się. Potężny Szkot wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę z marsową miną, ale potem lekki uśmiech złagodził zmarszczone rysy. - Cóż, myślę, że sobie poradzę - skwitował zrezygnowany. - Ja też tak uważam - potwierdziłam i wspięłam się na palce, żeby odgarnąć mu włosy za uszy. Jamie jak magnes natychmiast przywarł do mnie, pochylił głowę i ucałował moje usta. - Zapomniałem - szepnął chwilą później. - O czym? - Miał ciepłe plecy pomimo cienkiego ubioru. - O wszystkim - szepnął z ustami ukrytymi w moich włosach. - O radości, o strachu. Tak, przede wszystkim o strachu. - Uniósł rękę i odgarnął mi lok z nosa. - Od bardzo dawna się nie bałem, Angielko - wyznał cicho. - Ale teraz się boję. Bo istnieje coś, co mogę stracić. Odsunęłam się trochę i spojrzałam na Jamiego. Mocno objął mnie w pasie. Oczy miał ciemne jak bezdenna woda w półmroku. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił. - Chodź, Angielko. - Szybko pocałował mnie w czoło i wziął za ramię. - Powiem ludziom, że jesteś moją żoną. Reszta musi poczekać. 27 W płomieniach Sukienka była przykrótka i zbyt obcisła w biuście, ale poza tym całkiem niezła. - Skąd wiedziałeś, że Daphne nosi ten sam rozmiar? - zapytałam, jedząc zupę. - Powiedziałem, że nie sypiam z dziewczynami - odparł ostrożnie Jamie. - Nie mówiłem, że na nie w ogóle nie patrzę. - Mrugnął do mnie jak wielka sowa. Wrodzony tik uniemożliwiał mu zamknięcie jednej powieki. Roześmiałam się. - Ta sukienka wygląda dużo lepiej na tobie niż na Daphne. - Z zadowoleniem zmierzył mnie wzrokiem i skinął na służącą, która niosła tacę świeżych bułeczek. W karczmie Moubraya trwała właśnie pora obiadowa. W przeciwieństwie do zadymionej atmosfery „Na Końcu Świata” i podobnych spelunek, lokal Moubraya był bardzo elegancki. Po zewnętrznych schodach wchodziło się na piętro, gdzie podawano obiady godne apetytów najbogatszych kupców Edynburga. - Kim jesteś w tej chwili? - zapytałam. - Słyszałam, jak Jeanne mówi do ciebie „panie Fraserze”. Występujesz oficjalnie pod tym nazwiskiem? Potrząsnął głową i przełamał bułkę na talerzem z zupą. - Nie. Teraz nazywam się Sawney Malcolm, drukarz i wydawca. - Sawney? To zdrobnienie od Aleksandra? Nie lepiej brzmiałoby Sandy? - Wpatrzyłam się w jego włosy. Były tak bardzo podobne do włosów Bree: gęste, lekko falujące, we wszystkich kolorach czerwieni, złota, miedzi, cynamonu, kasztanu, bursztynu i jasnej czerwieni. Ogarnęła mnie nagle tęsknota za córką. Jednocześnie zapragnęłam zburzyć fryzurę Jamiego, zanurzyć palce w jego włosach, poczuć pod opuszkami twardość czaszki i delikatność pukli. Wciąż pamiętałam, jak łaskotały moje piersi w świetle poranka. Mój oddech stał się krótszy, pochyliłam się więc nad potrawką z ostryg. Jamie niczego nie dostrzegał. Dołożył sobie sporą ilość masła i potrząsnął głową. - Sawney, tak mówią w górach Szkocji - poinformował. - Także na wyspach. Sandy możesz usłyszeć na nizinach albo od takiej ignorantki, jak Angielka. - Uniósł brew, uśmiechnął się do mnie i podniósł do ust łyżkę pełną gorącej, pożywnej strawy. - Rozumiem - skwitowałam. - Większy chyba problem z tym, kim ja jestem? Noga Jamiego otarła się o moją, gdy posłał mi uśmiech ponad brzegiem swojego kubka. - Jesteś moją żoną, Angielko - powiedział ochryple. - Bez względu na to, kim ja jestem. Na policzki wystąpił mi rumieniec zadowolenia, gdy ujrzałam w oczach Jamiego odbicie wspomnień ostatniej nocy. Koniuszki jego uszu lekko się zaróżowiły. - Nie wydaje ci się, że dodali zbyt dużo pieprzu do tej potrawki? - zapytałam po przełknięciu kolejnej porcji. - Jesteś pewien, Jamie? - Tak - odparł, ale natychmiast się poprawił. - Nie, nie przesadzili z pieprzem. Lubię ostre jedzenie. - Jego noga wciąż delikatnie poruszała się wzdłuż mojej. - Aha, więc jestem panią Malcolm - powiedziałam, usiłując przyzwyczaić się do nowego nazwiska. Poczułam się, jak panna młoda. Odruchowo spojrzałam na srebrną obrączkę na serdecznym palcu prawej ręki. Jamie dostrzegł moje spojrzenie i uniósł kubek w moim kierunku. - Za panią Malcolm - wzniósł cicho toast. Odstawił naczynie i ujął moją dłoń. Przeszyło mnie ciepło jego dużej ręki. Odniosłam wrażenie, że metalowy krążek rozgrzewa się pod wpływem dotyku Jamiego. - Przyjmij tą obrączkę jako znak mojej miłości - powiedział z uśmiechem. - I pozostanę ci wierna aż do śmierci - kontynuowałam, nie przejmując się tym, że ściągamy na siebie zainteresowane współbiesiadników. Jamie przycisnął usta do grzbietu mojej dłoni, co sprawiło, że ciekawość otaczających nas osób zmieniła się w jawne zdumienie. Po drugiej stronie izby siedział duchowny. Powiedział coś do swoich znajomych. Mężczyźni odwrócili się w naszym kierunku. Jednym z towarzyszy duchownego był starszy mężczyzna, drugim - wielkie nieba! - pan Wallace, współpasażer mojej podróży z Inverness. - Na górze są prywatne pokoje - wyszeptał Jamie, Jego niebieskie oczy błądziły po moich palcach. Natychmiast straciłam zainteresowanie panem Wallacem. - Fascynujące - odparłam. - Nie skończyłeś jeść. - Nic mnie nie obchodzi jedzenie. - Idzie dziewczyna z piwem. - Nic mnie nie obchodzi dziewczyna. - Delikatnie ugryzł mnie w dłoń. Lekko podskoczyłam na krześle. - Ludzie patrzą. - A niech się gapią. Jego język czule przesunął się między moimi palcami. - Idzie do nas ktoś w zielonym płaszczu. - Nic mnie nie obchodzi... - zaczął Jamie, ale w tym momencie cień drugiego mężczyzny padł na nasz stół - Dzień dobry - powiedział nieznajomy, kłaniając się uprzejmie. - Nie przeszkadzam? - Owszem, przeszkadza pan - powiedział Jamie. Wyprostował się, ale wciąż trzymał moją dłoń. Zmierzył przybysza chłodnym spojrzeniem. - Chyba się nie znamy? Dżentelmen, Anglik w wieku około trzydziestu trzech lat, elegancko ubrany, znów się ukłonił, wcale nie onieśmielony wyraźnym brakiem gościnności. - Jeszcze nie miałem przyjemności pana poznać, sir - powiedział z szacunkiem. - Jednak mój pan prosił, żebym przekazał pozdrowienia i zapytał, czy nie zechciałby pan razem z... towarzyszką wypić z nim kieliszka wina. Minimalna przerwa, jaką zrobił przed słowem „towarzyszka”, była ledwie dostrzegalna. Jamie jednak ją wychwycił. Mocno przymrużył oczy. - Moja... żona i ja - powiedział z identyczną przerwą przed słowem „żona” - jesteśmy zajęci w tej chwili. Jeśli twój pan chce ze mną rozmawiać... - To sir Percival Turner mnie przysyła - dodał szybko mężczyzna. Prawdopodobnie piastował stanowisko sekretarza. Nie mógł się powstrzymać, by nie mrugnąć znacząco przy wymawianiu magicznego nazwiska przełożonego. - Naprawdę? - odparł sucho Jamie. - Z całym szacunkiem dla sir Percivala, teraz nie mam czasu. Bardzo mi przykro. - Ukłonił się z wyrafinowaną grzecznością i odwrócił od sekretarza. Dżentelmen postał jeszcze przez chwilę z lekko otwartą buzią, potem obrócił się na pięcie i odszedł między stolikami w kierunku drzwi na drugim końcu sali. - Na czym stanąłem? - zapytał Jamie. - Ach, tak. Nic mnie nie obchodzi mężczyzna w zielonym płaszczu. A wracając do prywatnych pokoi... - Jak zamierzasz wytłumaczyć mnie przed ludźmi? - zapytałam. Uniósł brew. - Co wytłumaczyć? - Zmierzył mnie wzrokiem. - Dlaczego miałbym kogoś za ciebie przepraszać? Niczego ci nie brakuje, nie jesteś garbata, kulawa, bezzębna... - Wiesz, o co mi chodzi - przerwałam i kopnęłam go lekko pod stołem. Kobieta siedząca pod ścianą z dezaprobatą wskazała nas swojemu towarzyszowi. Uśmiechnęłam się do nich nonszalancko. - Oczywiście - odparł z uśmiechem. - Ale do tej pory nie miałem okazji się nad tym zastanowić. Może powiem po prostu... - A więc, przyjacielu, jesteś żonaty! Niesamowita wiadomość! Moje gratulacje! Może będę pierwszym, który złoży powinszowania i najlepsze życzenia twojej żonie? Niski, starszy pan w schludnej peruce, ciężko oparty na lasce ze złotą główką, uśmiechał się do nas radośnie. Był to mężczyzna, który wcześniej siedział z panem Wallacem i duchownym. - Z pewnością mi wybaczysz, że wysłałem Johnsona, żeby cię do nas sprowadzić - powiedział z dezaprobatą. - Wiesz, to moje przeklęte kalectwo nie pozwala mi szybko się poruszać. Jamie wstał i uprzejmie podsunął mężczyźnie krzesło. - Przyłączy się pan do nas, sir Percivalu? - zapytał. - Och, nie, naprawdę nie! Nie wolno mi zakłócać chwil szczęścia, mój drogi. Możesz, nie miałem pojęcia... - Wciąż wdzięcznie protestując, usiadł na krześle i wyciągnął nogi pod stołem. - Cierpię na artretyzm - zwierzył mi się. Przysunął się tak blisko, że poprzez jego perfumy czułam zapach starczego oddechu. Nie wygląda na przekupnego, pomyślałam, wstrzymując oddech. Ale pozory mylą, sama przed paroma godzinami zostałam wzięta za prostytutkę. Jamie zamówił więcej wina i łaskawie wysłuchiwał sir Percivala. - Dobrze się złożyło, że spotkałem cię tutaj, przyjacielu - powiedział starszy mężczyzna, przerywając w końcu potok komplementów. Położył małą, wypielęgnowaną dłoń na ramieniu Jamiego. - Mam ci coś do powiedzenia. Wysłałem nawet wiadomość do drukarni, ale mój posłaniec nikogo tam nie zastał. - Tak? - Jamie pytająco uniósł brwi. - Zdaje się, że parę tygodni temu opowiadałeś, że wybierasz się na północ w interesach - kontynuował sir Percival. - Sprawy związane z prasą czy innego rodzaju? - Mężczyzna miał duże, szczere niebieskie oczy i miłą powierzchowność, wciąż przystojną pomimo upływu lat. - Zaprosił mnie pan McLeod z Perth, żebym obejrzał nowe czcionki - odparł kurtuazyjnie Jamie. - Właśnie. - Sir Percival wyjął z kieszeni pudełko tabaki, emaliowany drobiazg w kolorach zieleni i złota, z cherubinkami na wierzchu. - Naprawdę nie doradzałbym teraz podróży na północ - powiedział, koncentrując się na zawartości tabakierki. - O tej porze roku pogoda często nie dopisuje. Zapewne nie odpowiadałaby pani Malcolm. - Uśmiechnął się do mnie jak wiekowy anioł, zażył sporą krztynę tabaki i zamilkł, trzymając chusteczkę w pogotowiu. Jamie spokojnie sączył wino. - Jestem panu wdzięczny za radę, sir Percivalu - powiedział. - Dostał pan wiadomość od swoich agentów o ostatnich buntach na północy? Sir Percival kichnął krótko i cicho jak zmarznięta mysz. W ogóle przypomina białą myszkę, pomyślałam, patrząc jak w wyrafinowany sposób drapie się po ostrym, zaróżowionym nosie. - Właśnie - powtórzył. Odłożył chusteczkę i zamrugał przyjaźnie do Jamiego. - Jako przyjaciel, któremu szczególnie leży na sercu twoje dobro, naprawdę doradzałbym nie ruszać się z Edynburga. Mimo wszystko - dodał, kierując serdeczność w moją stronę - czy nie ma pani ochoty zostać w domu? A teraz, moi drodzy, już sobie pójdę. Nie będę dłużej wam przeszkadzał we wspólnym posiłku. Z niewielką pomocą usłużnego Johnsona sir Percival pokuśtykał na swoje miejsce, stukając laską o złotej główce. - Wygląda na miłego, starszego pana - zauważyłam po dłuższej chwili. Jamie chrząknął. - Jest zepsuty jak deska przeżarta przez korniki - skomentował i dopił wino ze szklanki. - Pomyślałabyś, że szatan powinien ostrzec człowieka, który już stoi nad grobem - mówił dalej w zamyśleniu, spoglądając na staruszka pogrążonego w rozmowie u szczytu schodów. - Wydaje mi się, że jest podobny do innych ludzi - odparłam cynicznie. - Większość uważa, że będzie żyć wiecznie. Jamie roześmiał się, odzyskując humor. - To prawda - powiedział. Pchnął ku mnie szklankę z winem. - Przy tobie ja też tak uważam, Angeliko. Wypij, mo nighean donn, i chodźmy na górę. - Post cointum omne animalium triste est - zacytowałam z zamkniętymi oczyma. Nie uzyskałam odpowiedzi od ciepłego ciężaru, spoczywającego na mojej piersi. Dobiegł mnie tylko spokojny oddech. Po chwili jednak poczułam coś w rodzaju podziemnych wibracji, które zinterpretowałam jako rozbawienie. - To bardzo szczególne uczucie, Angielko - powiedział sennie Jamie. - Mam nadzieję, że go nie podzielasz? - Nie. - Odgarnęłam wilgotne włosy z jego czoła. Obrócił twarz na drugi policzek z cichym jękiem zadowolenia. Prywatne pokoje Moubraya pozostawiały sporo do życzenia, jeśli chodzi o potrzeby zakochanych. Przynajmniej sofa dostarczała tyle powierzchni horyzontalnej, ile trzeba, jeśli umiejętnie się ją wykorzystało. Nadal mogłam kochać się z pasją, ale czułam się już za stara na uprawianie seksu na podłodze. - Nie wiem, kto to powiedział. Chyba jakiś starożytny filozof. Ten tekst znalazłam w jednej z książek medycznych, w rozdziale o układzie rozrodczym człowieka. Wibracjom zaczął towarzyszyć głośny chichot. - Widzę, że umiesz zastosować swoją wiedzę w odpowiednich momentach, Angielko - powiedział. Powoli wsunął dłoń pode mnie i ułożył ją na moich pośladkach. Westchnął z zadowoleniem. - Nie pamiętam, kiedy czułem się mniej triste - szepnął. - Ani ja - odparłam, rysując palcem przedziałek, który zrobił mu się na środku głowy. - Dlatego właśnie przypomniałam sobie to zdanie. Zastanawiam się, co doprowadziło starożytnego filozofa do tej konkluzji. - To pewnie zależało od rodzaju animalae, z jakim miał do czynienia - zauważył Jamie. - Może po prostu nigdy nie przeżył tego, co my, chociaż musiał wielokrotnie próbować, skoro wygłosił tak uogólnioną sentencję. Ścisnął mocniej moje pośladki, gdy gwałtownie zatrzęsłam się ze śmiechu. - Jednak z drugiej strony psy w czasie kopulacji często przypominają owce - kontynuował. - A jak wtedy wyglądają owce? - No, owca wygląda nadal jak owca. Nie ma zresztą większego wyboru. - Tak? A baran? - Och, bardzo lubieżnie. Wywala język, przewraca oczami i wydaje okropne dźwięki. Zresztą jak większość samców. - Na skórze ramienia poczułam, że usta mu się rozchylają w uśmiechu. Znów ścisnął moje pośladki. Pociągnęłam go lekko za ucho. - Nie zauważyłam, żeby ci zwisał język. - Pewnie, bo miałaś zamknięte oczy. - Nie słyszałam też żadnych okropnych dźwięków. - Po prostu w kulminacyjnym momencie nie przyszło mi do głowy nic odpowiedniego - przyznał. - Postaram się bardziej następnym razem. Roześmieliśmy się oboje jednocześnie, ale po chwili zamilkliśmy, wsłuchani we własne oddechy. - Jamie - powiedziałam w końcu cicho, głaszcząc go po głowie. - Nigdy nie byłam tak szczęśliwa. Ostrożnie przeniósł ciężar swojego ciała na bok. Podparł się na ręku i spojrzał mi prosto w twarz. - Ani ja, moja Angielko - szepnął i pocałował mnie bardzo delikatnie, ale energicznie. - To nie był tylko seks - powiedział i odsunął się ode mnie na kilka centymetrów. Jego łagodne, niebieskie oczy wpatrywały się we mnie badawczo. - Nie. - Dotknęłam jego policzka. - Nie tylko. - Fakt, że znowu jesteś ze mną, że mogę z tobą szczerze rozmawiać, nie ukrywać myśli... Boże, Angielko - szepnął. - Ogarnia mnie pożądanie, nie potrafię utrzymać rąk z dala od ciebie i... w ogóle... - dodał nieporadnie. - Ale uważałbym to wszystko za nieistotne, gdybym nie mógł odkryć przed tobą serca. - Byłam taka samotna bez ciebie. Taka samotna. - Ja też - przyznał. Spuścił wzrok, długie rzęsy przysłoniły mu oczy. Przez chwilę się wahał. - Nie będę udawał, że żyłem jak zakonnik - powiedział spokojnie. - Kiedy musiałem... kiedy czułem, że muszę albo zwariuję... Położyłam palce na jego ustach. - Ze mną było tak samo - powiedziałam. - Frank... Teraz dłoń Jamiego delikatnie zakryła mi buzię. W milczeniu patrzyliśmy na siebie, aż poczułam, że pod moimi palcami rośnie jego uśmiech. Odsunęłam rękę. - To nieistotne - odezwał się po chwili. - Tak, to nie ma znaczenia - potwierdziłam. - Przesunęłam palcem po linii jego warg. - Więc odkryj przede mną serce - szepnęłam. - Jeśli nadszedł na to czas. Spojrzał przez okno, żeby ocenić czas po natężeniu światła. Mieliśmy spotkać się z Ianem o piątej w drukarni. - Mamy jeszcze dwie godziny - stwierdził i stoczył się ze mnie wolno. - Ubierz się, każę przynieść wino i ciastka. Zabrzmiało to cudownie. Odkąd odnalazłam Jamiego, apetyt bardzo mi dopisywał. Usiadłam i zaczęłam zbierać z podłogi porozrzucane ubrania. - Trochę mi wstyd - zauważył Jamie, wsuwając długie i zgrabne stopy w skarpetki. - Dlaczego? - No, ja siedzę sobie tutaj - w raju, a Ian szuka syna. - Martwisz się o małego Iana? - zapytałam, sznurując sobie gorset. Zmarszczył lekko czoło. - Nie tyle się martwię o chłopca, ile obawiam, że może się nie pojawić przed jutrem. - A co ma się stać jurto? - Nagle przypominałam sobie spotkanie z sir Percivalem Turnerem. - Och, twoja podróż na północ. Chciałeś wyruszyć jutro? Skinął głową. - Tak, mam spotkanie z Mulli Cove. Po zachodzie słońca przybędzie z Francji ładunek z winem i materiałami. - Sir Percival ostrzegał, żebyś nie jechał na to spotkanie? - Tak mi się wydaje. Nie wiem, o co chodzi, ale się dowiem. Możliwe, że w dystrykcie przebywa naczelny inspektor. - Wzruszył ramionami i zawiązał ostatnią kokardę. Splótł ręce pod kolanami. Palce lewej dłoni ścisnęły mu się w pięść, gotowe do walki. Palce prawej ręki zgięły się dużo wolniej - środkowy palec był skrzywiony i przez dłuższą chwilę nie chciał się poruszyć. Czwarty palec w ogóle się nie zgiął. Sterczał prosty, przytrzymując przy sobie pod dziwnym kątem mały palec. Jamie spojrzał na mnie z uśmiechem. - Przypominasz sobie tę noc, gdy uratowałaś moją głowę? - Czasami, w najgorszych momentach. - Pomimo wszystkich przeciwności udało mi się wtedy uratować Jamiego z więzienia w Wenworth i od kary śmierci, ale nie wystarczająco szybko, by zapobiec okrutnym torturom, którym poddał go Czarny Jack Randall. Położyłam prawą dłoń Jamiego na swoim kolanie. Dotykałam każdego palca. Ciągnęłam je po kolei, żeby wyprostować stawy. - To była moja pierwsza operacja ortopedyczna - powiedziałam z przekąsem. - Wykonałaś ich wiele od tamtego czasu? - Spojrzał na mnie zaciekawiony. - Tak, kilka. Jestem chirurgiem. Ale w moich czasach chirurdzy nie wyrywają zębów ani nie upuszczają krwi - dodałam pospiesznie. - Działają na wszystkich polach medycyny, choć wykonują specjalne czynności. - Jesteś specjalna? Tak, zawsze byłaś - powiedział z uśmiechem. Jego ułomne palce wsunęły się w moją dłoń. Kciuk zaczął pieścić knykcie. - A co takiego specjalnego robi chirurg? Zmarszczyłam brwi, szukając odpowiedniego wyrażenia. - No, jak ci to najlepiej wytłumaczyć...? Stara się wyleczyć za pomocą... noża. Skrzywił się mocno. - Niemiłe zajęcie, ale pasuje do ciebie, Angielko. - Naprawdę? - zapytałam zaskoczona. Skinął głową. Przyglądał mi się tak uważnie, że zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądam, zarumieniona od seksu, z mocno potarganymi włosami. - Jesteś piękna, Angielko - powiedział. Znów się uśmiechnął, gdy sięgnęłam ręką, żeby przygładzić niesforne loki. Złapał moją dłoń i pocałował delikatnie. - Zostaw swoje włosy w spokoju. Tak... - mówił dalej. - Myślę, że nóż świetnie do ciebie pasuje. - Przesunął palcem po linii moich ust. Czuły dotyk załaskotał mnie lekko. - Sama jesteś jak hartowana stal... o okrutnym, ostrym brzegu. Właśnie taką cię widzę. - Okrutną? - zapytałam ze zdumieniem. - Nie chciałem przez to powiedzieć, że bezlitosną - zapewnił. Utkwił we mnie uważne i zaciekawione oczy. Uśmiech wypłynął mu na usta. - Absolutnie nie. Ale w razie potrzeby potrafisz być niesamowicie silna, Angielko. Uśmiechnęłam się trochę krzywo. - Masz rację - przyznałam. - Już wcześniej widziałem to w tobie. - Jego głos złagodniał, a uchwyt na mojej dłoni wzmocnił się. - Wydaje mi się, że z wiekiem nabrałaś jeszcze więcej wewnętrznej siły. Często jej potrzebowałaś od naszego rozstania, prawda? Nagle zdałam sobie sprawę, dlaczego Jamie tak jasno dostrzegał rzeczy, których Frank nigdy nie zauważał. - Ty także taki jesteś - odparłam. - I też często musiałaś być bardzo silny. - Nieświadomie opuszkami dotknęłam brzydkiej, poszarpanej blizny, która biegła po jego środkowym palcu. Skinął głową. - Nieraz zastanawiałem się, czy nie powinienem porzucić służby i odłożyć broni w bezpieczne miejsce - powiedział tak cicho, że ledwie mogłam dosłyszeć. - Znałem wielu mężczyzn, którzy tak zrobili i ich stal stępiła się. Ciągle stawiałem sobie pytanie, czy wciąż jestem panem własnej duszy, czy też stałem się niewolnikiem szpady. Rozmyślałem, czy nie wyciągałem broni zbyt często i czy nie spędziłem zbyt dużo czasu na walce - mówił dalej, patrząc na nasze splecione dłonie. - Bałem się, że już nie zdołam normalnie żyć z ludźmi... Z trudem powstrzymywałam się od robienia uwag. Zagryzłam wargi. Jamie to zauważył i uśmiechnął się krzywo. - Nie podejrzewałem, że jeszcze będę się śmiał w łóżku jakiejś kobiety, Angielko - przyznał. - Że w ogóle kiedyś przyjdę do kobiety... chyba że jako bestia, oślepiona potrzebą. - W głosie zabrzmiała mu nutka zgorzknienia. Uniosłam ciężką, dużą rękę i pocałowałam w małą bliznę na jej grzbiecie. - Nie mogę sobie wyobrazić ciebie jako bestii - wtrąciłam, trochę żartobliwie. - Wiem, Angielko - odparł zupełnie poważnie. - I to właśnie daje mi nadzieję, że może jeszcze... - Przerwał. Wpatrywał się we mnie intensywnie. - Ty masz siłę i czystą duszę, więc może jeszcze moją uda się uratować. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc przez chwilę milczałam. Delikatnie pieściłam palcami twarde knykcie. To była ręka wojownika, ale on sam nie był już wojownikiem. Odwróciłam jego dłoń wnętrzem do góry. Powoli przesuwałam palcem po głębokich liniach, wybrzuszeniach, po małej literce „C”, tuż u nasady kciuka. - Znałam kiedyś starą kobietę ze szkockich gór, która twierdziła, że z linii na dłoni nie możesz wyczytać przyszłości, bo one odbijają przeszłość. - Czy to prawda? - Lekko zgiął palce, ale dłoń pozostała otwarta i nieruchoma. - Nie wiem. Mówiła, że rodzisz się z liniami na dłoni, ale później ich wygląd się zmienia w zależności od tego, co robisz i kim jesteś. - Nie znałam się na chiromancji, ale dostrzegłam jedną bardzo głęboką linię. Biegła od nadgarstka aż do środka dłoni. Rozszczepiała się w kilku miejscach. - Myślę, że to może być tak zwana linia życia - powiedziałam. - Widzisz te wszystkie rozwidlenia? Pewnie oznaczają, że parokrotnie zmieniałeś swoje życie, dokonywałeś wielu wyborów. Prychnął lekko, raczej z rozbawienia niż z drwiny. - Ach, tak? To łatwo zgadnąć. - Wbił wzrok w swoją dłoń i pochylił się nad moim kolanem. - Podejrzewam, że pierwsze rozwidlenie wskazuje moment, w którym spotkałem Jacka Randalla, drugie: nasz ślub. Widzisz, są tak blisko siebie. - Tak. - Powoli przesunęłam palcem wzdłuż linii, delikatnie go łaskocząc. Mocne palce zadrżały lekko. - Możliwe, że następne dotyczy Culloden. - Mhm. - Najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać o tamtych czasach. Przyłożył do dłoni palec drugiej ręki. - To upamiętnia moje uwięzienie, następne: uwolnienie, kolejne: przybycie do Edynburga. - I fakt, że zostałeś drukarzem - przerwałam. Zmarszczyłam brwi i popatrzyłam na Jamiego. - Jak, do licha, wpadłeś na to, żeby zająć się drukowaniem? To ostatnia rzecz, o której pomyślałabym, że mógłbyś robić. Jamie rozchylił usta w uśmiechu. - No, to był... przypadek. Na początku szukał jedynie zajęcia, będącego dobry kamuflażem dla przemytu. Potem znaczną część pieniędzy z ostatniego udanego przedsięwzięcia postanowił zainwestować w działalność, której funkcjonowanie wymagałoby posiadania dużej liczby wozów oraz koni, a także dyskretnych pomieszczeń do czasowego przechowywania towaru. Zrezygnował z pomysłu założenia przedsiębiorstwa przewozowego, ponieważ prowadzenie takiego interesu wiązało się z baczniejszą kontrolą ze strony organów celnych. Wykluczył też otwarcie tawerny albo karczmy. Dzięki nim mógłby stale odbierać dostawy, ale poborcy podatkowi i oficerowie celni czepiali się szynkarzy jak pchły psiego ogona. - Wpadłem na pomysł z drukarnią pewnego razu, gdy udałem się tam, żeby mi wydrukowali notatki - wyjaśnił. - Czekając, aż ułożą je w ustalonym przeze mnie porządku, zobaczyłem wóz wjeżdżający na posesję, wyładowany skrzynkami papieru i beczkami z alkoholem do atramentu w proszku. Pomyślałem sobie: Boże, to jest to! Celnik nigdy nie zajrzy do takiego ładunku. Dopiero gdy zakupił sklep na dziedzińcu Carfax, zatrudnił Geordiego do obsługi prasy i zaczął przyjmować zamówienia na plakaty, pamflety oraz książki, dostrzegł inne możliwości dla swojego nowego przedsiębiorstwa. - Nazywał się Tom Gage - tłumaczył z coraz większym entuzjazmem. Gwałtownie gestykulował, co rusz wsadzając dłonie we włosy. - Przyszedł złożyć małe zamówienie, w sumie nic ważnego, ale długo stał przy ladzie. Omawiał ze mną wszystkie szczegóły, chociaż od razu musiał się zorientować, że mam mniejsze pojęcie o drukarstwie niż on sam. Uśmiechnął się do mnie krzywo. - Niewiele wiedziałem o drukowaniu, Angielko, ale znałem się na ludziach. Było oczywiste, że Gage bada poglądy Aleksandra Malcolma. Z lekkiego szkockiego akcentu wywnioskował, skąd pochodzi Jamie. Delikatnie go podpuszczał, wymieniając nazwiska różnych wspólnych znajomych, którym głoszenie poparcia dla jakobitów przyczyniło problemów po buncie. Umiejętnie kierował rozmową, jakby chciał podejść zwierzynę. Aż w końcu rozbawiony Jamie kazał mu przynieść własny tekst do wydrukowania. Obiecał, że nie dowie się o tym nikt z królewskich ludzi. - I on ci zaufał - powiedziałam bez cienia wątpliwości. Jedynym człowiekiem, który nie zaufał Jamiemu Fraserowi, był Karol Stuart. - Tak. - W ten sposób zaczął się ich związek, początkowo oparty ściśle na interesach, ale z czasem też na przyjaźni. Jamie publikował wszystkie materiały małej grupy radykalnych pisarzy politycznych Gage’a - od oficjalnych artykułów do anonimowych ulotek oraz pamfletów, za które autorzy mogli być w trybie doraźnym skazani na więzienie albo nawet powieszeni. - Po skończonej pracy szliśmy razem do karczmy pogadać. Poznałem kilku przyjaciół Toma. W końcu Gage poprosił, żebym sam coś napisał. Parsknęłem śmiechem. Stwierdziłem, że zanim własnoręcznie napiszę cokolwiek, co się będzie nadawało do przeczytania, wszyscy pomrzemy. I to ze starości, a nie przez powieszenie. Tak sobie rozmawialiśmy przy prasie, a ja zupełnie bezmyślnie układałem czcionki lewą ręką. Spojrzał na mnie i nagle zaczął się śmiać. Wskazał na tackę i na moją dłoń. Śmiał się tak bardzo, że musiał usiąść na podłodze, by nie stracić równowagi. Jamie wyciągnął przed siebie ręce, wyginając dłonie w różne strony i przyglądając się im beznamiętnie. Jedną zwinął w pięść i powoli uniósł do twarzy, napinając mięśnie ramienia. - Jestem dość krzepki - powiedział. - Jeśli szczęście dopisze, to może zachowam taką kondycję jeszcze przez parę ładnych lat, ale nie na zawsze, Angielko. Wiele razy walczyłem na szpady albo sztylety, ale przychodzi dzień, kiedy siły zawodzą. - Potrząsnął głową i sięgnął po płaszcz. - Tom Gage przypomniał mi o tym tamtego dnia - wyznał. Jamie włożył mi w dłoń coś, co wyjął z kieszeni płaszcza. Były to małe, zimne, twarde i ciężkie obłe kawałki ołowiu. Nie musiałam wyczuwać wygrawerowanych kształtów, żeby wiedzieć, jakie to litery. - Q,E,D - powiedziałam. - Anglicy odebrali mi szpadę i sztylet - szepnął. Palcem dotknął leżących w mojej dłoni czcionek. - Ale Tom Gage znów dał mi broń i nie mam zamiaru jej odłożyć. Za piętnaście piąta szliśmy pod ramię w dół wybrukowanym zboczem Królewskiej Mili. Promienieliśmy szczęściem po zjedzeniu kilku misek dobrze opieprzonej potrawki z ostryg, którą posilaliśmy się w przerwach między naszymi „prywatnymi rozmowami”. Miasto wokół jaśniało, jakby dzieliło naszą radość. Nad Edynburgiem wisiała mgła. Wkrótce mogła znów przemienić się w deszcz, ale na razie światło zachodzącego słońca błyskało między chmurami złotem, różem i czerwienią. Odbijało się w ulicznych kałużach tak jasno, że szarość budynków złagodniała i nabrała kolorów słońca. Promieniste blaski biły z moich gorących policzków i migotały w oczach Jamiego za każdym razem, gdy na mnie spoglądał. Płynęłam w dół ulicy tak zaabsorbowana myślami, że dopiero po kilku minutach zauważyłam, iż coś jest nie w porządku. W pewnym momencie jakiś mężczyzna, najwidoczniej zniecierpliwiony naszym wolnym krokiem, energicznie nas wyprzedził i znieruchomiał tuż przede mną tak gwałtownie, że aż się potknęłam na nierównym bruku, gubiąc but. Mężczyzna uniósł głowę, przez chwilą wpatrywał się w niebo, potem ruszył dalej. Nie biegł, ale szedł najszybciej, jak tylko mógł. - O co mu chodzi? - zapytałam, zakładając but. Nagle zauważyłam, że ludzie wokół nas zatrzymują się, patrzą w górę i zaczynają pędzić w dół ulicy. - Jak myślisz, co...? - Urwałam. Zauważyłam, że Jamie też stoi z wysoko zadartą głową. Podniosłam oczy. Momentalnie dostrzegłam, że czerwone światło między chmurami było dużo silniejsze niż zwykła poświata zachodzącego słońca. Poza tym poruszało się w dziwny sposób. - Pożar - rzucił krótko Jamie. Boże, to chyba na uliczce Leith! W tej samej chwili podniósł się krzyk. „Pożar!”, i jakby to oficjalne stwierdzenie pozwalało nareszcie biec, wszyscy spieszący w dół rzucili się pędem przed siebie jak stado flamingów. Kilka bardziej przytomnych osób biegło w górę. Jamie pociągnął mnie za sobą. Śmiesznie skakałam na jednej nodze, więc szybko zrzuciłam drugi but. Gnałam co sił, ślizgając się i potykając na mokrym, zimnym bruku. Pożar wybuchł nie na uliczce Leith, ale obok - na dziedzińcu Carfax. Tłum gapiów zapychał przejście. Ludzie krzyczeli do siebie różne nieskładne pytania i wspinali się na palce lub wyciągali głowy, żeby jak najwięcej zobaczyć. W wilgotnym powietrzu unosił się ostry zapach dymu. Kiedy podeszłam bliżej, w twarz uderzył mnie gorący powiew. Jamie bez wahania rzucił się w tłum i siłą torował sobie drogę. Przeciskałam się tuż za jego plecami, zanim fala zdołała się zamknąć. Musiałam mocno rozpychać się łokciami. W końcu przedarliśmy się do pierwszego rzędu. Teraz zobaczyłam wszystko aż nazbyt dokładnie. Gęste chmury szarego dymu wydobywały się z obu dolnych okien drukarni. Słyszałam szepczące trzaski, zupełnie jakby ogień rozmawiał sam ze sobą. - Moja prasa! - Z bolesnym okrzykiem Jamie wskoczył na schody i kopnięciem otworzył drzwi. Tuman dymu natychmiast buchnął z otwartego pomieszczenia i pochłonął Jamiego jak zgłodniała bestia. Na sekundę go dostrzegłam. Zatoczył się pod wpływem czadu, padł na kolana i wczołgał do budynku. Kilku mężczyzn, zainspirowanych jego przykładem, wbiegło na schodki i również zniknęło w zadymionym wnętrzu. Nagrzana spódnica parzyła mnie w nogi. Zastanawiałam się, jak ci mężczyźni w ogóle mogą wytrzymać tam w środku. Nowa fala okrzyków za moimi plecami zapowiadała przybycie straży miejskiej uzbrojonej w wiadra. Strażnicy natychmiast zrzucili z siebie czerwone płaszcze i rozpoczęli atak na ogień. Rozbili okna, żeby wlewać przez nie wodę. Tłum narastał. Z górnych pięter okolicznych budynków z hałasem zbiegały całe rodziny. Matki pospiesznie prowadziły w bezpieczne miejsce stada podekscytowanych dzieci. Nie bardzo wierzyłam, żeby wysiłki strażaków przyniosły jakieś efekty wobec tak zaawansowanego pożaru. Chodziłam w tę i z powrotem, nadaremnie usiłując zajrzeć do środka drukarni. Nagle mężczyzna zajmujący pierwszą pozycję w szeregu podających sobie wiadra strażaków wydał z siebie okrzyk zgrozy i gwałtownie się cofnął. W ostatnim momencie uniknął zderzenia z tacą pełną ołowianych czcionek, która wyleciała przez rozbite okno i z hukiem upadła na bruk. Trzech urwisów przedarło się przez tłum. Chłopcy rzucili się na rozsypane czcionki, ale natychmiast zostali brutalnie wciągnięci z powrotem przez oburzonych sąsiadów. Otyła dama w chustce i fartuchu przepchnęła się do przodu. Z narażeniem zdrowia, jeśli nie życia, stanęła na straży tacy jak kwoka na grzędzie. Po chwili zaczęła zbierać kawałki ołowiu. Zanim zdążyła wydłubać z różnych kątów wszystkie czcionki, z obu okien znów posypał się grad przedmiotów: kolejne tace, wałki prasowe, poduszki do tuszu, butelki atramentu, które rozbijały się na chodniku. Czarne strugi spływały wraz z wodą rozlaną przez strażaków. Ogień podsycany przeciągiem zmienił gamę wydawanych odgłosów z szeptu na potworny, pełen zadowolenia ryk. Dowódca straży miejskiej musiał przerwać Ianie wody. Krzyknął coś do swoich ludzi, zakrył nos wilgotną chustką, pochylił się i razem z sześcioma towarzyszami wbiegł do budynku. Szereg strażaków szybko został uzupełniony. Wiadra pełne wody podawano sobie z ręki do ręki od najbliższej pompy, która znajdowała się za rogiem. Podnieceni chłopcy chwytali u stóp schodów puste kubły i biegli z nimi z powrotem do pompy. Edynburg był miastem zbudowanym z kamienia, ale przy takiej ilości stłoczonych przy sobie domów, wszystkich wyposażonych w paleniska i kominy, pożary wybuchały z dużą częstotliwością. Poruszenie za moimi plecami zasygnalizowało spóźnione przybycie cysterny strażackiej. Fale ludzi rozstąpiły się jak Morze Czerwone, żeby umożliwić przejazd urządzeniu ciągniętemu przez grupę mężczyzn. Miedziana cysterna jaśniała odbitym blaskiem płomieni. Robiło się coraz bardziej gorąco. Za każdym wdechem czułam suchość w płucach. Bardzo się martwiłam o Jamiego. Jak długo zdoła oddychać w tumanie dymu i żaru, wystawiony na bezpośrednie niebezpieczeństwo ognia? - Jezu, Maryjo i Józefie Święty! - Nagle u mojego boku pojawił się Ian. Cudem przedarł się przez tłum. Chwycił mnie za ramię, żeby utrzymać równowagę, gdy z okien posypały się kolejne przedmioty, zaś tłum cofnął się gwałtownie. - Gdzie jest Jamie? - wykrzyczał mi do ucha. - W środku! - wrzasnęłam, wskazując na budynek. Wtem w drzwiach nastąpiło jakieś poruszenie. Ponad odgłosy pożaru wzbiły się ludzkie krzyki. Pod tumanem dymu pojawiło się kilka par nóg przesuwających się to w jedną, to w drugą stronę. Na dwór wyszło sześciu mężczyzn, między innymi Jamie. Uginał się pod ciężarem potężnego urządzenia - cennej prasy drukarskiej. Powoli znieśli ją po schodkach i postawili wśród zgromadzonego tłumu. Odwrócili się w stronę drukarni. Było już zbyt późno na próby ratowania reszty dobytku. Ze środka doszedł trzask. Nowy podmuch gorąca sprawił, że jeszcze bardziej się cofnęliśmy. Nagle okna na górnym piętrze rozjaśniły się od tańczących wewnątrz płomieni. Z budynku wydostała się grupa mężczyzn. Kasłali i dławili się czadem. Niektórzy szli na czworakach, pokryci sadzą, zlani potem z wysiłku. Załoga cysterny zajadle pompowała, ale mocny strumień wody tryskający z węża ani trochę nie przygaszał rozszalałego żywiołu. Dłoń Iana zacisnęła się na moim ramieniu jak szczęki sideł. - Ian! - wrzasnął tak głośno, że słychać go było ponad krzykami tłumu i odgłosami pożaru. W oknie drugiego piętra zauważyłam podobny do ducha cień. Zadawało się, że próbował otworzyć okno, ale po chwili zniknął - albo się przewrócił, albo otoczyła go chmura dymu. Serce podeszło mi do gardła. Nie mogłam powiedzieć, czy cień naprawdę był małym Ianem, ale z pewnością miał kształt człowieka, Ian nie tracił czasu. Ruszył do drzwi drukarni na tyle szybko, na ile tylko pozwalała drewniana noga. - Zaczekaj! - zawołałam. Jamie stał pochylony nad prasą drukarską. Z trudem łapiąc oddech, dziękował pomocnikom. - Jamie! - Złapałam go za rękaw i brutalnie odciągnęłam od fryzjera o zaczerwienionej twarzy, który wycierał osmolone ręce w fartuch, pozostawiając na nim czarne smugi obok wyschniętych śladów po mydle i krwi. - Na górze! - Wskazałam okno na drugim piętrze. - Mały Ian jest na górze! Jamie zrobił kilka kroków do tyłu, przetarł rękawem osmoloną twarz i wbił dziki wzrok w górne okna. Niczego nie było w nich widać, oprócz błysków ognia. Ian wyrywał się z rąk kilku sąsiadów, którzy starali się go powstrzymać przed desperackim czynem. - Nie, człowieku, nie możesz tam wejść! - krzyczał kapitan straży miejskiej. - Klatka schodowa się zawaliła, zaraz runie dach! Pomimo kalectwa Ian był bardzo sprawny i energiczny. Słaby sprzeciw strażników miejskich - w większości emerytowanych żołnierzy ze szkockiego regimentu - nie wystarczał, żeby pokonać jego góralską siłą, wzmocnioną ojcowską desperacją. Powoli, ale pewnie cała spleciona za sobą grupa przesuwała się w górą po schodkach wiodących do drukarni, Ian wciągał w płomienie swoich niedoszłych wybawców. Jamie wziął głęboki oddech. Po chwili był już na schodkach, chwycił Iana w pasie i zaczął go odciągać od drzwi. - Złaź, człowieku! - krzyknął ochryple. - Nie dasz rady! Nie ma schodów! - Rozejrzał się wokół. Zobaczył mnie i pchnął szwagra do tyłu. Ian stracił równowagę i zgięty w pól upadł mi w ramiona. - Trzymaj go! - zawołał, przekrzykując ryk ognia. - Sprowadzę chłopaka na dół.’ Odwrócił się i wpadł do sąsiedniego budynku. Po drodze potrącił właścicieli znajdującego się na parterze sklepu ze słodyczami, którzy stanęli w wejściu i bezradnie gapili się z cynowymi kubkami w dłoniach. Objęłam Iana mocno w pasie i nie puszczałam. Początkowo się wyrywał, ale potem znieruchomiał w moich objęciach. Pod policzkiem czułam tylko, jak łomocze mu dziko serce. - Nie martw się - powiedziałam banalnie. - Jamie wyciągnie chłopaka. Na pewno mu się uda. Ian nie odpowiedział, może nawet nie słyszał. Stał sztywno jak posąg w moich ramionach, oddychając ochryple, co brzmiało jak szloch. Kiedy rozluźniłam chwyt, Ian nie poruszył się, ale gdy stanęłam obok, chwycił mnie za rękę i mocno ścisnął. Pewnie zgniótłby mi kości, gdybym mu nie oddała równie silnego uścisku. Minutę później okno nad sklepem ze słodyczami otworzyło się gwałtownie. Miedziane włosy Jamiego zajaśniały jak zabłąkany płomienny język, który uciekł od głównego ognia. Potem Szkot wdrapał się na parapet i ostrożnie obrócił twarzą do budynku. Chwycił za rynnę biegnącą u góry wokół dachu i powoli się na niej podciągnął. Palcami u stóp szukał oparcia między nierówno umocowanymi kamieniami fasady budynku. Z głośnym jękiem przeciągnął się jak węgorz ponad krawędzią dachu i zniknął z oczu. Niższemu mężczyźnie na pewno nie udałoby się taki manewr, Ianowi też nie, ze względu na drewnianą nogę. Ian mruknął pod nosem. Pomyślałam, że się modli, ale gdy spojrzałam na niego, miał zaciśniętą szczękę i twarz wykrzywioną ze strachu. - Co on, do diabła, tam robi? - Zastanawiałam się, nieświadoma, że mówię na głos. - W dachu drukarni znajdują się drzwi - odpowiedział mi fryzjer. - Pan Malcolm pewnie chce się dostać przez nie na górne piętro budynku. Tam jest jego uczeń? - Nie! - warknął Ian. - Tam jest mój syn! Fryzjer cofnął się pod wpływem spojrzenia Iana. - Ach, tak! No, tak, tak, sir! - mruknął i przeżegnał się. Krzyk tłumu przeszedł w potworny ryk, gdy na dachu pojawiły się dwie postacie, Ian puścił moją rękę i skoczył do przodu. Jamie obejmował ramieniem małego Iana. Dzieciak zataczał się od nadmiaru dymu wchłoniętego przez organizm. Było wyraźnie widać, że nie zdołają zejść tą samą drogą, którą chwilę wcześniej przebył Jamie. Jamie dostrzegł na dole Iana. Złożył ręce w tubkę i krzyknął: - Lina! Ian bezceremonialnie chwycił zwój od zbliżającego się strażaka i stanął przodem do domu. Błysnęły białe zęby, gdy Jamie uśmiechnął się szeroko do szwagra, Ian odpowiedział grymasem. Ile razy rzucali do siebie linę, żeby wciągnąć siano na poddasze strychu albo przewiązać ładunek na przeładowanym wozie? Tłum odsunął się na widok zamachu ręki Iana. Ciężki zwój poleciał w górę łagodnym łukiem, rozwijając się w locie. Koniec liny wylądował w wyciągniętej ręce Jamiego z precyzją trzmiela zapylającego kwiat. Jamie na moment zniknął, żeby przywiązać linę do komina. Po drugiej, pełnej napięcia chwili dwie osmolone postacie stanęły bezpiecznie na chodniku. Mały Ian tkwił przez moment prosto, obwiązany wokół pasa i pod ramionami, ale gdy tylko naprężenie liny osłabło, kolana ugięły się pod nim i chłopak osunął się bezwładnie na bruk. - Dobrze się czujesz? Bhalaich, powiedz coś do mnie. - Ian rzucił się na ziemię obok syna. Z niepokojem usiłował rozwiązać supły, jednocześnie starając się unieść bezwolnie zwisającą głowę chłopca. Jamie oparł się o wystawę sklepu ze słodyczami. Kaszlał z głębi płuc, był czarny na twarzy, ale poza tym najwyraźniej cały i zdrowy. Usiadłam po drugiej stronie małego Iana i położyłam jego głowę na swoich kolanach. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Kiedy rano zobaczyłam chłopaka, wyglądał na bardzo przystojnego, wręcz pięknego młodego mężczyzną. Teraz, wieczorem, jego gęste włosy po jednej stronie czoła zmieniły się w osmaloną szczecinę, a brwi i rzęsy całkowicie się spaliły. Skóra poniżej była bardzo zaróżowiona jak u małego prosiaczka. Sprawdziłam puls na tętnicy szyjnej. Okazał się uspokajająco silny. Mały Ian oddychał chrapliwie i nieregularnie, ale nie można się było temu dziwić. Miałam tylko nadzieję, że nie ma nadpalonych płuc. Zachłysnął się długim i wyniszczającym kaszlem, ciałem wstrząsnęły konwulsje. - Czy wszystko z nim w porządku? - Ian instynktownie podciągnął syna do pozycji siedzącej. Głowa chłopca kiwała się we wszystkie strony i z powrotem opadł na moje kolana. - Tak mi się wydaje, ale na razie to nic pewnego. - Dzieciak wciąż kaszlał, krztusił się i charczał. Był nie w pełni przytomny. Trzymałam go przy piersi jak olbrzymie niemowlę, klepiąc lekko po plecach. - Czy wszystko z nim w porządku? - zapytał tym razem Jamie. Przykucnął obok mnie. Głos miał tak ochrypły od dymu, że nie poznałabym własnego męża, gdybym na niego nie spojrzała. - Tak sądzę. A co z tobą? Wyglądasz jak Malcolm X - powiedziałam i zmierzyłam Jamiego krytycznym spojrzeniem. - Naprawdę? - Podniósł rękę do twarzy, zdziwiony, ale potem uśmiechnął się uspokajająco. - Nie wiem, jak wyglądam, ale jeszcze nie jestem eks-Malcolmem, tylko trochę przypalonym na brzegach. - Odsuńcie się! Odsuńcie się! - Przerażony kapitan straży z rozwianą siwą brodą zaczął ciągnąć mnie za rękaw. - Rusz się, kobieto, dach się zawala! Rzeczywiście, ledwie zdołaliśmy się przeczołgać w bezpieczne miejsce, runął dach drukarni. Tłum wrzasnął. W niebo wzbiła się ogromna fontanna iskier. Niebiosa odpowiedziały deszczem. Pierwsze krople ciężko uderzyły w bruk. Mieszkańcy Edynburga, którzy z pewnością zdążyli się już przyzwyczaić do deszczu, zaczęli wydawać skonsternowane odgłosy i wycofywać się do okolicznych budynków jak stado karaluchów. Ugaszenie pożaru pozostawili naturze. Chwilą później zostałam wraz z Ianem sama u boku cudem ocalonego chłopca. Jamie wspaniałomyślnie rozdał pieniądze strażnikom i innym pomocnikom, przeniósł prasę drukarską do zakładu fryzjerskiego i podszedł do nas chwiejnym krokiem. - Jak chłopak? - zapytał i otarł dłonią twarz. Deszcz rozmywał czarne smugi, tworząc na skórze niesamowite wzory, Ian spojrzał na szwagra. Po raz pierwszy bez złości, lęku i przerażenia w oczach. Jamie uśmiechnął się do Iana z ukosa. - Nie wygląda ani trochę lepiej niż ty, człowieku, ale myślę, że niedługo dojdzie do siebie. A teraz nam pomóż. Szepcząc czułe słówka po gaelicku jak do niemowlaka, Ian pochylił się nad synem. Chłopak siedział na chodniku, kołysząc się w tył i w przód jak czapla na silnym wietrze. Zanim dotarliśmy do domu pani Jeanne, mały Ian mógł już iść na własnych nogach, chociaż podpierany z obu stron przez ojca i wuja. Drzwi otworzył Bruno. Spojrzał na nas ze zdumieniem, potem wybuchnął śmiechem. Na pewno wyglądaliśmy beznadziejnie, przemoczeni do suchej nitki. We dwoje z Jamiem byliśmy bez butów. Jamie miał postrzępione, ponadpalane i prawie czarne ubranie. Ciemne włosy zakrywały Ianowi oczy, nadając mu wygląd zmokłego szczura z drewnianą nogą. Jednak to mały Ian znalazł się w centrum uwagi wszystkich osób, które licznie wyjrzały z salonu, zaciekawione rechotem Bruna. Z nadpalonymi włosami, opuchniętą czerwoną twarzą, haczykowatym nosem, pozbawionymi rzęs i załzawionymi oczyma, do złudzenia przypominał nieopierzone pisklę egzotycznego ptaka. Twarz chłopaka nie mogła już bardziej poczerwienieć, ale za to jego kark zapłonił się mocno, gdy wchodziliśmy po schodach przy akompaniamencie chichotu dziewcząt. Gdy już znaleźliśmy się w małym saloniku na piętrze, za zamkniętymi drzwiami, Ian natychmiast zwrócił się do swojego potomka: - Będziesz żył, prawda, szczeniaku? - Tak, ojcze - wymamrotał mały Ian, z taką miną, jakby wolał odpowiedzieć „nie”. - Dobrze - skwitował ojciec z krzywym uśmieszkiem. - Wytłumaczysz się, czy mam od razu zlać cię na kwaśne jabłko i zaoszczędzić czasu nam obu? - Nie możesz bić kogoś, kto właśnie stracił brwi w pożarze, Ianie - zaprotestował Jamie, nalewając szklankę portera z karafki. - To byłoby nieludzkie. - Uśmiechnął się do siostrzeńca i podał mu szklankę. Chłopiec z zapałem chwycił naczynie. - Chyba masz rację - Ian bacznie obserwował syna, tłumiąc śmiech. Mały Ian przedstawiał widok godny pożałowania, ale jednocześnie bardzo zabawny. - Co wcale nie znaczy, że później nie przetrzepię ci tyłka - ostrzegł chłopca. - I to niezależnie od tego, co zrobi z tobą matka, kiedy cię tylko zobaczy. Na razie dam ci spokój. Mały Ian wziął potężny łyk portera. Sama wypiłam trunek z przyjemnością. Zrozumiałam, dlaczego mieszkańcy Edynburga z obrzydzeniem reagowali na deszcz. Kiedy człowiek już zmókł, było szalenie trudno wyschnąć w wilgotnych wnętrzach kamiennych domów, ogrzewanych tylko niewielkimi kominkami. Odciągnęłam wilgotny stanik od piersi. Uchwyciłam zainteresowane spojrzenie małego Iana i z prawdziwym żalem stwierdziłam, że nie mogę zdjąć sukni w obecności chłopca. Miałam wrażenie, że Jamie już wystarczająco zdeprawował siostrzeńca. Łyknęłam jeszcze portera. Przyjemne w smaku ciepło wypełniło moje wnętrzności. - Czy czujesz się już na tyle dobrze, żeby z nami porozmawiać, chłopcze? - Jamie usiadł na podnóżku naprzeciwko siostrzeńca, tuż obok Iana. - No... myślę, że tak - bąknął ostrożnie mały Ian. Odchrząknął, wydając dźwięk podobny do rechotu żaby, i powtórzył dużo bardziej stanowczo. - Tak, mogę. - Dobrze. W takim razie powiedz najpierw, w jaki sposób znalazłeś się w drukarni, a potem, jak doszło do pożaru? Mały Ian przez kilka sekund ważył coś w myślach, potem łyknął trochę portera dla odwagi i powiedział: - Ja go podłożyłem. Obaj panowie zesztywnieli. Jamie zrobił srogą minę. Najwyraźniej Jamie zmienił zdanie co do niesłuszności bicia ludzi pozbawionych rzęs, ale z widocznym wysiłkiem pohamował swój temperament. - Dlaczego? - zapytał. Chłopiec napił się portera, odkaszlnął i znowu się napił. - No... - zaczął niepewnie. - Tam był mężczyzna. - Zamilkł gwałtownie. - Co za mężczyzna? - dopytywał cierpliwie Jamie, widząc, że siostrzeniec zachowuje się tak, jakby nagle ogłuchł i oniemiał. Mały Ian ujął szklankę w obie ręce. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. - Natychmiast odpowiedz wujowi, matole - rzucił ostro Ian. - Albo przełożę cię przez kolano i porządnie wygarbuję skórę. Za pomocą sporej dawki podobnych gróźb i nacisków Ian i Jamie zdołali wyciągnąć z chłopca mniej więcej spójną historię. Mały Ian zjawił się tego ranka w tawernie w Kerse. Tam kazano mu się spotkać z Wallym, który miał przyjechać wozami pełnymi brandy, żeby załadować beczki kiepskiego wina, służące za przynętę. - Kazano ci? - zapytał Ian. - Kto ci kazał? - Ja - odparł Jamie, zanim chłopak zdołał przemówić. Machnął ręką na szwagra, nakazując mu ciszę. - Tak, wiedziałem, że dzieciak jest w Edynburgu. Porozmawiamy o tym później. Teraz muszę zrozumieć, co się stało dzisiaj. Ian przyjrzał się Jamiemu i gwałtownie zamknął otwarte już usta. Skinieniem głowy kazał synowi mówić dalej. - Byłem głodny... - powiedział mały Ian. - A czy kiedykolwiek nie jesteś? - zapytali jednocześnie ojciec i wuj. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem, który rozluźnił atmosferę. - Wszedłeś więc do tawerny, żeby coś przekąsić - skwitował Jamie. - Nie ma sprawy. Ale co się stało, gdy byłeś w środku? Okazało się, że właśnie tam ujrzał wspomnianego mężczyznę. Niski człowieczek, o szczurzym wyglądzie, z kucykiem jak u marynarza i tylko z jednym okiem rozmawiał z karczmarzem. - Pytał o ciebie, wujku Jamie - opowiadał mały Ian, rozkręcając się za każdym kolejnym łykiem portera. - Użył twojego prawdziwego nazwiska. Jamie spojrzał zaskoczony. - Chcesz powiedzieć, że pytał o Jamiego Frasera? Chłopiec Ian skinął głową, popijając piwo. - Znał też twoje drugie nazwisko. - Słyszałem, jak powiedział: Jamie Roy. - Jamie Roy? - Ian obrócił na szwagra zakłopotany wzrok. - Tak mnie nazywają w dokach. - Jamie niecierpliwie wzruszył ramionami. - Chryste, Ianie, przecież wiesz, co robię! - Tak, ale nie przypuszczałem, że pomagają ci w tym mali chłopcy. - Ian zacisnął mocno usta. Znów skierował uwagę na syna. - Opowiadaj, dziecko. Nie będę ci więcej przerywał. Marynarz zapytał karczmarza, jak stary wilk morski, któremu nie dopisało szczęście i stracił pracę, może najszybciej odnaleźć Jamiego Frasera, bo ten podobno ma zajęcie dla sprawnych facetów. Karczmarz twierdził, że to nazwisko nic mu nie mówi. Marynarz przysunął się bliżej, potoczył po stole monetę i przyciszonym głosem spytał, czy „Jamie Roy” również jest mu obce. Karczmarz pozostał głuchy jak żmija. Szczurowaty wkrótce opuścił tawernę, a w ślad za nim ruszył mały Ian. - Pomyślałem, że warto wiedzieć, kim jest i co zamierza - wyjaśnił chłopiec, gwałtownie mrugając. - Mogłeś przynajmniej zostawić wiadomość dla Wally’ego - powiedział Jamie. - No, dobrze, teraz to już nic nie zmieni. Dokąd poszedł? Jednooki zszedł drogą szybkim krokiem, ale nie na tyle szybkim, żeby zdrowy chłopak nie mógł mieć go ciągle na oku. Marynarz w niecałą godzinę przemierzył pięć kilometrów. Gdy już znalazł się w Edynburgu, wstąpił do karczmy „Pod Zieloną Sową”, śledzony przez małego Iana, bardzo wyczerpanego z pragnienia po tak długim marszu. Zwróciłam uwagę na nazwę gospody, ale nie przerywałam opowieści. - Był tam przeraźliwy tłum - relacjonował chłopak. - Coś się zdarzyło tego ranka i wszyscy o tym rozmawiali, ale gdy mnie zobaczyli, zamilkli. - Przerwał i odkaszlnął, żeby oczyścić gardło. - Marynarz zamówił trunek, a potem zapytał karczmarza, czy zna dostawcę brandy zwanego Jamiem Fraserem albo Jamiem Royem. - Naprawdę? - wymruczał Jamie. Intensywnie wpatrywał się w siostrzeńca. Na czole, między gęstymi brwiami pojawiły mu się małe zmarszczki. Mężczyzna chodził systematycznie od karczmy do karczmy, śledzony przez swój wierny cień, a w każdej gospodzie zamawiał brandy i powtarzał pytanie. - Musiał mieć mocną głowę, żeby wypić tyle alkoholu - zauważył Ian. Chłopak potrząsnął głową. - On nie pił. Tylko wąchał, Ian klasnął językiem. - Co za skandaliczne marnowanie brandy! - powiedział z dezaprobatą. Jamie jeszcze wyżej uniósł rude brwi. - Czy w ogóle jej próbował? - zapytał ostro. - Tak. W „Psie i Pistolecie”, potem w „Niebieskim Knurze”. Ale tylko umoczył usta. W pozostałych gospodach w ogóle nie tknął alkoholu, a odwiedził pięć karczm, zanim... - przerwał, żeby znów się napić. Twarz Jamiego niesamowicie się zmieniła. Początkowo wyrażała pełne zaniepokojenia zaskoczenie, potem potwornie pobladła, a teraz przybrała wyraz objawienia. - A więc to tak - powiedział cicho do siebie i ponownie skierował uwagę na siostrzeńca. - A co się stało potem? Mały Ian zrobił nieszczęśliwą minę. Pociągnął łyk. Piwo wyraźną gulą płynęło w dół żylastego gardła. - No, to była okropnie długa droga z Kerse do Edynburga - zaczął. - I o suchym pysku... Ojciec i wuj wymienili pełne złości spojrzenia. - Wypiłeś zbyt dużo - dokończył zrezygnowany Jamie. - Skąd mogłem wiedzieć, że zaliczy aż tyle karczm? - krzyknął mały Ian we własnej obronie, aż uszy mu się zaczerwieniły. - Oczywiście, chłopcze, oczywiście - powiedział łagodnie Jamie, dusząc w zarodku krytyczne uwagi Iana. - Ile wytrzymałeś? W połowie Królewskiej Mili droga skręcała. Mniej więcej w tym miejscu mały Ian, pokonany zmęczeniem i pięciokilometrowym marszem, napojony dwoma kwartami piwa, przysnął na rogu. Gdy się obudził pół godziny później, spostrzegł, że jego zwierzyna umknęła. - Więc przyszedłem do tego domu - wyjaśnił. - Pomyślałem, że wujek Jamie powinien o tym wszystkim wiedzieć. Ale jego nie było. - Chłopiec spojrzał na mnie, uszy jeszcze bardziej mu się zaróżowiły. - A dlaczego sądziłeś, że właśnie tutaj zastaniesz wuja? - Ian przeszył potomka świdrującym wzrokiem, potem przeniósł spojrzenie na szwagra. Z trudem hamowany od rana gniew gwałtownie wybuchnął. - Jamie Fraserze, ty zbereźniku. Zabierasz mojego chłopaka do burdelu! - Jak w ogóle śmiesz mieć o to pretensje, ojcze! - Mały Ian zerwał się na nogi. Jeszcze lekko się chwiał, ale buńczucznie oparł na biodrach swoje duże, kościste dłonie. - Ja? Co chcesz przez to powiedzieć, głupi szczeniaku!? - krzyknął Ian z oczyma rozszerzonymi od wściekłości. - Przeklęty hipokryta! - wyrzucił z siebie ochryple chłopak. - Nauczasz mnie o czystości i wierności jednej kobiecie, a sam cały czas zakradasz się do miasta i węszysz za dziwkami! - Co? - Twarz Iana spurpurowiała. Z przerażeniem spojrzałam na Jamiego. Chyba nieźle się bawił zaistniałą sytuacją. - Jesteś... jesteś... cholernym zwapniałym grobowcem! - Mały Ian uśmiechnął się triumfalnie. W myślach szukał jeszcze jednego, równie obelżywego wyzwiska. Otworzył usta, ale nic się z nich nie wydobyło poza cichą czkawką. - Ten chłopak jest pijany - powiedziałam. Jamie podniósł dzban z porterem, zmierzył wzrokiem poziom piwa i odstawił naczynie na bok. - Racja - odparł. - Powinienem to wcześniej zauważyć. Starszy Ian nie był pijany, ale wyglądem bardzo przypominał potomka: miał spoconą twarz, roziskrzone oczy i napięte mięśnie szyi. - Co ty, do jasnej cholery, wygadujesz, szczeniaku?! - wrzeszczał. Wymachując pięścią, skierował się ku małemu Ianowi. Chłopak cofnął się gwałtownie i klepnął na sofę, która stała z tyłu. - O nią mi chodzi. - Dla większej jasności wskazał mnie palcem. - Zdradzasz mamę z tą brudną dziwką! Ian dał synowi w ucho. - Ty, ośle! - krzyknął oburzony. - Pięknie się wyrażasz o swojej ciotce Claire, nie mówiąc już o mnie i o mamie! - Ciotce? - Mały Ian zagapił się na mnie spomiędzy poduszek. Wyglądał jak nieporadne pisklę żebrzące o jedzenie. Wbrew sobie wybuchnęłam śmiechem. - Wyszedłeś, zanim zdążyłam się przedstawić - wyjaśniłam. - Ale przecież ty nie żyjesz - powiedział głupkowato. - Jeszcze żyję - zapewniłam. - Ciekawe tylko jak długo, bo chyba dostanę zapalenia płuc od siedzenia w mokrej sukience. Oczy chłopaka stały się doskonale okrągłe. Nagle zaiskrzyły podnieceniem. - Stare kobiety w Lallybroch mówią, że jesteś bardzo mądrą osobą - Białą Damą, a może nawet wróżką. Kiedy wujek Jamie wrócił spod Culloden bez ciebie, powiadali, że odeszłaś w świat baśni, skąd pochodziłaś. Czy to prawda? Wymieniłam spojrzenie z Jamiem. - Nie - odparłam. - Ja... ja... - Uciekła do Francji po Culloden - przerwał z wielką powagą Ian. - Myślała, że wujek Jamie zginął w bitwie, więc odeszła do rodziny. Była jedną z bliskich przyjaciółek księcia Tealacha - nie mogła wrócić do Szkocji po wojnie, bo naraziłaby się na niebezpieczeństwo. Ale gdy tylko się dowiedziała, że jej mąż żyje, natychmiast wsiadła na statek i go odnalazła. Mały Ian otworzył ze zdumienia usta. Ja zresztą też. - No, tak - potwierdziłam, zamykając dyskusję. - Właśnie tak się stało. Chłopak przenosił wzrok ze mnie na Jamiego i z powrotem. - Więc wróciłaś dla niego - powiedział uszczęśliwiony. - Boże, jakie to romantyczne! Napięcie opadło. Twarz Iana złagodniała. - Tak, bardzo romantyczne - powiedział, uśmiechając się niechętnie. - Nie chciałem go w to wciągać jeszcze przez dwa, trzy lata - zauważył Jamie. Z dużą wprawą podtrzymywał głowę siostrzeńca, gdy chłopak gwałtownie wymiotował do podsuniętej przeze mnie spluwaczki. - Rozumiem, on zawsze robił wszystko ponad swój wiek - odpowiedział zrezygnowany Ian. - Nauczył się chodzić, zanim umiał dobrze stać. Wciąż się przewracał, to w ogień, to do miednicy z wodą. Z nim jak nie urok, to przemarsz wojska. - Klepnął potomka po chudych, przygarbionych plecach. - No, synu, już dobrze. Chwilę później chłopak został usadowiony wśród poduszek na sofie, żeby mógł odpocząć po wszystkich emocjach. - Gdzie jest ta cholerna herbata? - Jamie niecierpliwie sięgnął po dzwonek. Najwyraźniej służba burdelu wciąż nie mogła się pozbierać po porannych przeżyciach. - Daj spokój - powiedziałam. - Pójdę na dół i przyniosę. - Podniosłam spluwaczkę i zabrałam ją ze sobą, niosąc w odległości wyciągniętego ramienia. Za plecami usłyszałam, jak Ian przemówił rozsądnym tonem: - Spójrz, głupcze... Bez trudności odnalazłam drogę do kuchni, gdzie dostałam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Miałam nadzieję, że Jamie i Ian dadzą dzieciakowi parę minut wytchnienia. Chodziło mi nie tylko o dobro chłopca, ale głównie o to, żebym nie straciła nic z dalszej części opowiadania. Jednak ewidentnie coś straciłam. Kiedy wróciłam do małego saloniku, w powietrzu wisiała atmosfera zażenowania. Mały Ian podniósł na mnie wzrok, ale szybko ominął moje spojrzenie. Jamie miał niewzruszoną miną. Starszy Ian był natomiast równie zarumieniony i skrępowany, jak jego syn. Pospieszył w moim kierunku i wziął tacę, mrucząc pod nosem podziękowania. Zerknęłam na Jamiego, pytająco unosząc brwi, ale on tylko posłał mi lekki uśmiech i wzruszył ramionami. Odpowiedziałam mu tym samym gestem i podniosłam z tacy jedna miseczkę. - Chleb i mleko. - Podałam naczynie małemu Ianowi. Chłopak od razu zaczął wyglądać lepiej. - Gorąca herbata. - Wyciągnęłam rękę z dzbankiem w stronę Iana. - Whisky. - Podałam butelkę Jamiemu. - I zimna herbata na oparzenia. - Wskazałam na miseczkę, w której moczyło się kilka chusteczek. - Zimna herbata? - spytał zdumiony Jamie. - Kucharka nie miał masła? - Nie wolno kłaść masła na oparzenia - wyjaśniłam. - Najlepszy jest sok z aloesu albo z babki, ale cóż, musimy się zadowolić zimną herbatą. Zrobiłam okłady na pokryte pęcherzami dłonie i przedramiona małego Iana. Delikatnie otarłam kompresem purpurową twarz. Jamie i Ian stali z dzbankiem gorącej herbaty i butelką whisky w rękach. Potem wszyscy usiedliśmy, odprężeni, żeby wysłuchać resztę historii małego Iana. - No - zaczął. - Powłóczyłem się trochę po mieście. Próbowałem wymyślić najlepsze rozwiązanie. Kiedy piwo trochę mi wywietrzało z głowy, wpadłem na pomysł, że jeśli ten mężczyzna chodził od karczmy do karczmy w dół głównej ulicy, to zaczynając od drugiego końca i idąc w górę, może go znajdę. - Nieźle wykombinowałeś - powiedział Jamie. Ian skinął głową z aprobatą i lekko się rozchmurzył. - Znalazłeś go? Mały Ian potwierdził, choć niewyraźnie. - Tak, w końcu. Zbiegł do samego końca Królewskiej Mili aż do stóp pałacu Holyrood i zaczął iść w górę ulicy. Zatrzymywał się w każdej gospodzie, żeby zapytać o jednookiego mężczyznę z włosami związanymi w kucyk. Nigdzie poniżej Canongate nie było śladu marynarza. Już miał ochotę zrezygnować z obmyślanego planu, gdy nagle ujrzał poszukiwanego mężczyznę. Szczurowaty siedział za barem browaru „Holyrood”. Najprawdopodobniej zatrzymał się w tym miejscu, żeby odpocząć, a nie zasięgnąć informacji, bo rozsiadł się wygodnie i popijał piwo. Mały Ian schował się na podwórzu za zbiornikiem na wodę. W ukryciu został aż do czasu, gdy marynarz zapłacił rachunek i leniwie wyszedł na zewnątrz. - Nie poszedł już do żadnej karczmy - oznajmił chłopiec i zlizał kroplą mleka z policzka. - Ruszył prosto na dziedziniec Carfax. Jamie powiedział po nosem coś po gaelicku. - I co potem? - No, znalazł drukarnię. Kiedy zobaczył, że drzwi są zaryglowane, uważnie przyjrzał się oknom, jakby się zastanawiał, czy by nie spróbować się przez nie włamać. Rozejrzał się wokół. Ludzie chodzili w tę i z powrotem. To była bardzo ruchliwa pora dnia. Tłum ciągnął do sklepu ze słodyczami. Przez chwilę marynarz stał pochylony, potem nagle skierował się ku wyjściu z dziedzińca. Musiałem się schować za rogiem sklepu krawca. Mężczyzna zatrzymał się w bramie, obrócił się w prawo, przeszedł kilka kroków i zniknął w małej alejce. - Wiem, że ta dróżka prowadzi na małe podwórze na tyłach dziedzińca - wyjaśnił mały Ian. - Więc od razu się domyśliłem, co jednooki chce zrobić. - Są tam tylne drzwi drukarni - wytłumaczył Jamie. - Poza tym sterty śmieci i odpadków. Mały Ian skinął głową i odstawił pustą miseczką. - Od razu pomyślałem o nowych pamfletach. - Jezu - szepnął Jamie. Twarz mu lekko pobladła. - O pamfletach? - Ian uniósł brwi, spojrzawszy na Jamiego. - Nowe zamówienie dla pana Gage’a - wyjaśnił mały Ian. Ian nadal nic nie rozumiał. - Polityka - powiedział bez ogródek Jamie. - Artykuł wzywający do zniesienia ostatniej ustawy dotyczącej znaczków poprzez stosowanie biernego oporu, a nawet siły w razie konieczności. Pięć tysięcy świeżo wydrukowanych odbitek magazynowałem na zapleczu. Gage miał wpaść po nie jutro. - Chryste - jęknął Ian. Pobladł jeszcze bardziej niż Jamie. - Upadłeś na głowę? - zapytał z przerażeniem. - Ty, który nie masz nawet kawałka pleców bez blizny, zajmujesz się działalnością wywrotową? Przecież jeszcze atrament dobrze nie wysechł na twoim akcie łaski! Zadajesz się z Tomem Gage’em i jego stowarzyszeniem, a na dodatek jeszcze wciągasz w to mojego syna? Mówił coraz głośniej. Zerwał się na nogi z zaciśniętymi pięściami. - Jak możesz robić coś takiego, Jamie? Jak? Czy nie dość Jenny i ja cierpieliśmy za twoje wymysły? Przez całą wojnę i potem! Boże, a ja myślałem, że już skończyłeś z włóczęgą po więzieniach, krwią i przemocą! - Skończyłem - odparł krótko Jamie. - Nie należę do ludzi Gage’a. Prowadzę drukarnię. Zapłacił mi za powielenie pamfletów. Ian z irytacją wyrzucił w górę ręce. - Ach, tak! To będzie miało zasadnicze znaczenie, gdy agenci Korony aresztują cię i zawiozą do Londynu, żeby powiesić! Jeśli te papiery zostaną znalezione na terenie twojej nieruchomości... - Zamilkł, uderzony nagłą myślą, i odwrócił się do syna. - A więc o to chodzi? - zapytał. - Wiedziałeś, czego dotyczą teksty, i dlatego podłożyłeś ogień? Mały Ian skinął głową, poważny jak młoda sowa. - Nie zdążyłbym ich wynieść - powiedział. - Nie pięć tysięcy. Jednooki wybił okno w tylnych drzwiach i już sięgał do klamki. Ian obrócił się twarzą do Jamiego. - Ażeby cię szlag trafił! - zaklął gwałtownie. - Żeby cię piekło pochłonęło za twoją lekkomyślność i głupotę, Jamie Fraserze! Najpierw jakobici, a teraz stowarzyszenie Gage’a! Jamie, który pokrył się purpurą już na pierwsze słowa Iana, teraz jeszcze bardziej pociemniał. - Chcesz mnie obwiniać za Karola Stuarta? - zapytał. Jego oczy iskrzyły się złością. Z brzdękiem odstawił filiżankę, rozlewając herbatę i whisky na wypolerowany blat stołu. - Czy nie zrobiłem wszystkiego, co było w mojej mocy, żeby powstrzymać księcia? Czy nie poświęciłem wszystkiego w walce, Ianie?! Czy nie oddałem swojej ziemi, wolności, żony, żeby was ratować? - Rzucił mi przelotne spojrzenie, w którym zobaczyłam cierpienie ostatnich dwudziestu lat. Odwrócił się z powrotem do Iana. Z każdym słowem brwi marszczyły mu się coraz bardziej, a głos stawał się surowszy. - A wracając do tego, ile kosztowałem twoją rodzinę... Pomyśl, czy na tym nie zarobiłeś, Ianie. Lallybroch należy do małego Jamesa, prawda? Do twojego syna, nie do mojego! Ian cofnął się o krok. - Nigdy nie prosiłem... - zaczął. - Nie, nie prosiłeś. Nie oskarżam cię, na miłość boską! Ale to jest fakt. Lallybroch już do mnie nie należy. Mój ojciec zostawił mi tę posiadłość. Troszczyłem się o nią najlepiej, jak potrafiłem, a ty mi pomagałeś, Ianie. - Głos mu lekko złagodniał. - Nie poradziłbym sobie bez ciebie i Jenny. Nie żałuję, że scedowałem ziemię na małego Jamiego. Tak powinno się stać. Ale jednak... - Na moment się odwrócił z pochyloną głową, szerokie ramiona skurczyły się pod koszulą. Bałam się poruszyć, czy coś powiedzieć, ale zobaczyłam oczy małego Iana pełne bezgranicznego smutku. Położyłam rękę na jego chudych ramionach. Chłopak mocno uścisnął moją dłoń. Jamie odwrócił się do szwagra. Ze wszystkich sił starał się utrzymać pod kontrolą swój temperament i głos. - Przysięgam, Ianie, nie chciałem, żeby dzieciak znalazł się w niebezpieczeństwie. Trzymałem chłopca możliwie najdalej od tego wszystkiego. Nie pozwalałem, żeby widzieli go marynarze, nie zgadzałem się, by popłynął łodzią razem z Fergusem, choć błagał. - Spojrzał na małego Iana i twarz mu się zmieniła, przybierając dziwny wyraz czułości przemieszanej z irytacją. - Nie prosiłem, żeby do mnie przyjechał. Powiedziałem, że musi wrócić do domu. - Ale nie zrobiłeś nic, by wrócił! - Złość bladła na twarzy Iana, ale przymrużone brązowe oczy wciąż iskrzyły wściekłością. - Nie przysłałeś nam wiadomości. Na miłość boską, Jamie, Jenny od miesiąca nie przespała nocy! Jamie zacisnął usta. - Nie, nie zrobiłem tego - wycedził wolno. - Ja... - Znów spojrzał na chłopca i poruszył ramionami, jakby nagle koszula zrobiła się za ciasna. - Nie - powtórzył. - Chciałem go osobiście zabrać do domu. - Jest wystarczająco duży, żeby sam podróżować - uciął Ian. - Drogę w tę stronę przebył przecież samodzielnie, prawda? - Tak. Nie w tym rzecz. - Jamie kręcił się niespokojnie. Podniósł filiżankę i obracał ją w dłoniach. - Chciałem z nim pojechać i prosić was o zgodę, żeby zamieszkał ze mną przez jakiś czas. Ian wydał z siebie krótki, sarkastyczny śmiech. - Ach, tak! Dać ci zgodę, żeby go powiesili lub wysłali za ocean, co? Jamie znów spurpurowiał ze złości. Podniósł wzrok znad filiżanki. - Dobrze wiesz, że nie pozwoliłbym, aby mu się stała jakaś krzywda - powiedział. - Na rany Chrystusa, Ianie, troszczę się o tego chłopaka, jakby był moim własnym synem! Oddech Iana stawał się coraz szybszy. - Tak, wiem o tym dobrze - odparł, poważnie patrząc Jamiemu prosto w oczy. - Ale on nie jest twoim synem, tylko moim. Jamie utkwił wzrok w jakimś odległym punkcie. Po chwili delikatnie odstawił filiżankę. - Tak - potwierdził cicho. - Jest twoim synem. Ian stał przez moment nieruchomo, oddychając ciężko, potem niedbale przetarł dłonią czoło i odrzucił do tyłu gęste ciemne włosy. - Dobrze więc - odezwał się. Wziął dwa głębsze oddechy i zwrócił się do syna. - Chodź. Mam pokój u Hollidaya. Kościste palce małego Iana zacisnęły się na moich. Chłopiec głośno przełknął ślinę. Nie ruszył się z miejsca. - Nie, tato - powiedział drżącym głosem. Szybko mrugał, żeby się nie rozpłakać. - Nie pójdę z tobą. Twarz Iana pobladła, tylko na policzkach pozostały czerwone plamy, jakby ktoś mocno uderzył go z obu stron. - Nie pójdziesz? - zapytał. Mały Ian skinął głową, dławiąc łzy. - Pójdę... pójdę z tobą rano, tato. Wrócę do domu. Ale nie teraz. Ian bez słowa patrzył na syna przez długą chwilę. Ramiona mu opadły, napięcie opuściło jego ciało. - Rozumiem - powiedział cicho. - Dobrze więc. Dobrze. Odwrócił się i wyszedł. Bardzo starannie zamknął za sobą drzwi. Słyszałam stukot jego drewnianej nogi na każdym stopniu, potem krótkie szuranie, głos Bruna i trzaśniecie głównych drzwi. W pokoju panowała cisza. Tylko ogień w kominku gwizdał cicho za moimi plecami. Ramiona chłopca zatrzęsły się gwałtownie. Mały Ian jeszcze bardziej ścisnął moje palce w bezgłośnym płaczu. Jamie powoli podszedł i usiadł obok siostrzeńca. Twarz potężnego Szkota wyrażała ból bezradności. - Ianie, och, mały Ianie - szepnął. - Chryste, chłopcze, nie powinieneś tego robić. - Musiałem - wysapał dzieciak i mocno pociągnął nosem. Obrócił w stronę wuja opaloną, skrzywioną ze strachu twarz. - Nie chciałem zranić taty - zapewnił. - Nie chciałem! Jamie, nieobecny myślą, poklepał go po kolanie. - Wiem, mój mały. - Przecież nie mógł usłyszeć tego, co muszę powiedzieć tobie, wujku! Jamie podniósł wzrok, nagle zaalarmowany tonem głosu siostrzeńca. - O co chodzi? - O tego mężczyznę z kucykiem. - Tak? Mały Ian oblizał usta. - Chyba go zabiłem - wyszeptał. Zaskoczony Jamie spojrzał na mnie, potem znów na małego Iana. - Jak? - zapytał. - No... trochę skłamałem - zaczął chłopak drżącym głosem. Łzy wisiały mu na rzęsach, ale szybko otarł je wierzchem dłoni. - Wszedłem do drukami. Pamiętasz? Dałeś mi klucz. Mężczyzna był już w środku. Marynarz znajdował się na zapleczu sklepu, gdzie magazynowali świeżo wydrukowane zamówienia razem z zapasem atramentu i bibuły służącej do czyszczenia prasy. W małym piecyku stapiali zużyte czcionki i odlewali nowe. - Wziął kilka pamfletów z kupki i włożył je za pazuchę - mówił dalej mały Ian, dusząc w sobie łzy. - Krzyknąłem, żeby je odłożył. Odwrócił się w moją stronę z pistoletem w dłoni. Broń wypaliła, chłopak się śmiertelnie przeraził. Marynarz rzucił się na Iana. Chciał go uderzyć pistoletem. - Nie było czasu ani na ucieczkę, ani na zastanawianie się - opowiadał. Puścił już moją rękę. Złożył dłonie na kolanach i wykręcał sobie palce. - Sięgnąłem po pierwszą lepszą rzecz i rzuciłem w jednookiego. Tą rzeczą okazał nabierak do ołowiu, długa miedziana łycha, używana do przelewania roztopionego ołowiu z garnka do matryc czcionkowych. Piecyk był stale rozpalony, chociaż dobrze zabezpieczony. W garnku znajdowała się resztka gęstej cieczy. Gorące krople ołowiu prysły z nabieraka na twarz marynarza. - Boże, jak ten człowiek wrzeszczał! - Silny dreszcz przebiegł po smukłym ciele. Przysunęłam się do małego Iana i ujęłam obie jego dłonie. Marynarz zatoczył się, chwycił się za twarz i przewrócił piecyk. Rozpalone węgle rozsypały się po całej podłodze. - Od nich zaczął się pożar - wytłumaczył chłopak. - Usiłowałem zdusić płomienie, ale momentalnie zajął się papier. Nagle buchnęło mi w twarz żywym ogniem. Cały pokój stanął w ogniu. - Podejrzewam, że to od beczek z atramentem - powiedział Jamie, bardziej do siebie samego niż do nas. - Proszek rozcieńcza się alkoholem. Płonące kartki papieru upadły na podłogę między małym Ianem a tylnymi drzwiami. Oślepiony marynarz z rykiem zwalił się na kolana. Zagrodził chłopcu drogę do drzwi wiodących do frontowego pomieszczenia, a tym samymi i do bezpieczeństwa. - Nie mogłem znieść myśli, że muszę go dotknąć, wypchnąć stamtąd - powiedział. Po jego ciele znów przeszedł dreszcz. Chłopak zupełnie stracił głowę. Wbiegł po schodach na pierwsze piętro. Z każdym stopniem coraz bardziej odcinał sobie drogę ucieczki z płonącego budynku. - Nie pomyślałeś, żeby się wydostać na zewnątrz przez klapę w dachu? - zapytał Jamie. Mały Ian nieszczęśliwie potrząsnął głową. - Nie wiedziałem, że tam jest wyjście. - Dlaczego ono w ogóle tam było? - spytałem zaciekawiona. Jamie posłał mi ulotny uśmieszek. - Na wszelki wypadek. Tylko głupi lis ma jedno wyjście z nory. Chociaż muszę przyznać, że nie myślałem o pożarze, gdy kazałem je wykonać. - Potrząsnął głową. - Myślisz, że mężczyzna nie uciekł przed ogniem? - Nie bardzo wiem, jak zdołałby to zrobić - odpowiedział mały Ian, pociągając nosem. - A jeśli nie żyje, ja go zabiłem. Nie mogłem powiedzieć tacie, że jestem mor... mor... - Rozpłakał się. - Nie jesteś mordercą, Ianie - powiedział poważnie Jamie. Poklepał siostrzeńca po ramieniu. - Przestań, już dobrze. Nie zrobiłeś nic złego, chłopcze. Słyszysz? Dzieciak usiłował zdusić w sobie płacz. Skinął głową, ale mimo wysiłków nie był w stanie powstrzymać łez ani dreszczy. W końcu wzięłam Iana w ramiona, obróciłam w swoją stronę i położyłam jego głowę na swoim ramieniu. Głaskałam go po plecach i nuciłam cicho jak małemu dziecku. Dziwnie się czułam, Ian był duży prawie jak dorosły mężczyzna, ale miał delikatne, lekkie kości, pokryte tak małą ilością ciała, że odnosiłam wrażenie, iż tulę szkielet. Chłopiec mówił coś chaotycznie, a materiał mojej sukienki tłumił jego głos, więc z trudem rozpoznawałam słowa. - ... śmiertelny grzech... - powtarzał - ...pójdę do piekła... nie mogę powiedzieć tacie... boję się... nie wrócę do domu... Jamie spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. Bezradnie wzruszyłam ramionami, głaszcząc gęste, potargane czarne włosy chłopca. W końcu Jamie pochylił się do przodu, wziął siostrzeńca za barki i wyprostował. - Spójrz na mnie, Ianie - powiedział. Z niesłychanym wysiłkiem chłopiec podniósł głowę i utkwił pełne łez, zaczerwienione oczy w twarzy wuja. - Posłuchaj. - Jamie lekko uścisnął kościste dłonie. - Po pierwsze, nie jest grzechem, jeśli zabijesz człowieka, który próbuje zabić ciebie. Możesz zabijać w obronie własnej, twojej rodziny albo kraju. Więc nie popełniłeś grzechu śmiertelnego i nie pójdziesz do piekła. - Nie? - Mały Ian mocno pociągnął nosem i otarł twarz rękawem. - Nie. - W oczach Jamiego ukazał się błysk uśmiechu. - Jutro rano obaj odwiedzimy ojca Hayesa. Wyspowiadasz się i dostaniesz rozgrzeszenie. - Och! - W tej pojedynczej sylabie zabrzmiała głęboka ulga. Skulone ramiona małego Iana wyraźnie się wyprostowały, jakby spadł z nich wielki ciężar. Jamie klepnął siostrzeńca po kolanie. - Po drugie, możesz śmiało o wszystkim opowiedzieć ojcu. Nie musisz się bać. - Nie? - Mały Ian bez wahania przyjął słowo Jamiego na temat stanu własnej duszy, ale wobec tego świeckiego stwierdzenia miał wyraźne wątpliwości. - No, nie powiem, że się nie zasmuci - dodał uczciwie Jamie. - Gdy usłyszy tę historię, na pewno do reszty posiwieje. Ale zrozumie. Nie wypędzi cię z domu ani nie wydziedziczy, jeśli tego się obawiasz. - Myślisz, że zrozumie? - Mały Ian patrzył na Jamiego oczyma, w których nadzieja walczyła ze zwątpieniem. - Nie... nie sądzę, żeby... Czy mój tata kiedyś zabił człowieka? - zapytał nagle. Jamie zamrugał, zaskoczony. - No - powiedział powoli. - Wydaje mi się... to znaczy bił się na wojnie, ale... prawdę mówiąc, Ianie, nie wiem. - Spojrzał na siostrzeńca trochę bezradnie. - O takich rzeczach nikt chętnie nie opowiada. Może poza żołnierzami, kiedy są bardzo pijani. Mały Ian skinął głową w zamyśleniu. Znów pociągnął nosem, wydając potworny, bulgoczący dźwięk. Jamie gwałtownie zaczął szukać chustki w rękawie. Nagle podniósł wzrok, tknięty jakąś myślą. - To dlatego mi to powiedziałeś, a nie tacie? Wiedziałeś, że ja wcześniej już kogoś zabiłem? Mały Ian skinął głową. Patrzył na Jamiego zaniepokojonymi, ale pełnymi ufności oczyma. - Tak. Myślałem... Myślałem, że będziesz wiedział, co zrobić. - Jasne. - Jamie wziął głęboki wdech i wymienił ze mną spojrzenie. - No... - Pochylił ramiona. Przyjął na siebie ciężar, który mały Ian właśnie zrzucił. Westchnął. - Przede wszystkim musisz zapytać sam siebie, czy miałeś wybór. Jeśli nie miałeś, możesz uspokoić własne sumienie. Potem idź do spowiedzi, jeśli to możliwe. Jeśli nie, odmów akt skruchy. To wystarczy, bo nie popełniłeś śmiertelnego grzechu. Nie ponosisz winy, rozumiesz? - Mówił poważnie. - A akt skruchy dlatego, że szczerze żałujesz, iż znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia. Czasami tak się zdarza i nie można temu zapobiec. Potem odmów modlitwę za duszę tego, którego zabiłeś - ciągnął Jamie. Znasz Święty odpoczynek! Odmawiaj to zawsze, jak będziesz miał czas. A w walce wystarczy, że powiesz: „Weź tę duszę w swoje ramiona, o Chryste, Królu Niebios. Amen”. - Weź tę duszę w swoje ramiona, o Chryste, Królu Niebios. Amen - powtórzył mały Ian pod nosem. Skinął głową. - Dobrze i co dalej? Jamie wyciągnął rękę i z wielką czułością dotknął policzka siostrzeńca. - A potem musisz z tym żyć, chłopcze - powiedział łagodnie. - To wszystko. 28 Strażnik cnót Myślisz, że człowiek, którego śledził mały Ian, miał coś wspólnego z ostrzeżeniem sir Percivala? - Uniosłam przykrywkę znad tacy z kolację i z rozkoszą pociągnęłam nosem. Długi czas upłynął już od posiłku u Moubraya. Jamie przytaknął, unosząc na widelcu gorący, faszerowany zraz. - Zdziwiłbym się, gdyby nie - odparł sucho. - Co prawda, podejrzewam, że więcej niż jeden człowiek na tym świecie pragnie mojej zguby, ale nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby całe ich stada przemierzały Edynburg. - Ugryzł kawał mięsa i zaczął go pracowicie przeżuwać. - Nie ma się czym przejmować. - Naprawdę? - Odkroiłam malutki kawałek zraza. - Mmm... wspaniałe. Co to takiego? Jamie przyjrzał się zrazowi. - Gołąb nadziewany truflami - wyjaśnił i włożył całą porcję do buzi. - Nie - stwierdził po chwili. Przerwał, żeby przełknąć mięso. - Nie - powtórzył już wyraźniej. - To raczej sprawka konkurencji. Istnieją dwa gangi, z którymi od czasu do czasu miewam problemy. Machnął ręką, rozrzucając wkoło okruszki, i sięgnął po kolejny zraz. - Mężczyzna wąchał brandy, ale rzadko próbował. Można więc podejrzewać, że był kiperem. Po zapachu jest w stanie powiedzieć, gdzie zostało wyprodukowane wino, a po smaku, z którego roku pochodzi trunek. To bardzo cenny facet - dodał w zamyśleniu. - I alkohol pozwolił mu wpaść na mój ślad. Do kolacji podano wino. Nalałam kieliszek i podstawiłam sobie pod nos. - Mógł wyśledzić cię... po brandy? - zapytałam zaciekawiona. - Tak. Pamiętasz kuzyna Jareda? - Oczywiście. Żyje? - Po rzezi pod Culloden i jej następstwach cudownie było usłyszeć, że Jared, bogaty szkocki emigrant, który prowadził handel winem w Paryżu, nie został zabity. - Chyba musieliby wujaszka wsadzić do beczki i wrzucić do Sekwany, żeby się go pozbyć - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Ich biel mocno kontrastowała z osmaloną twarzą. - Tak, żyje, żyje. I w dodatku całkiem nieźle. Jak myślisz, skąd sprowadzam do Szkocji francuską brandy? - Jasne, że z Francji. To znaczy od Jareda. Jamie skinął głową, z ustami pełnymi kolejnego zraza. - Hej! - Pochylił się do przodu i odsunął talerz spoza zasięgu smukłych palców małego Iana. - Nie powinieneś jeść takich ciężkich rzeczy przy twoich obecnych problemach z żołądkiem. - Zmarszczył brwi. Przełknął kęs i oblizał wargi. - Każę ci przynieść jeszcze mleka i chleba. - Oj, wujku. - Mały Ian skrzywił się, tęsknie wpatrzony w smakowicie pachnące zrazy. - Jestem strasznie głodny. - Oczyszczony spowiedzią chłopiec w znacznym stopniu odzyskał już równowagę, a razem z nią najwyraźniej i apetyt. Jamie spojrzał na siostrzeńca i westchnął. - No, dobrze. Przyrzekasz, że nie będziesz więcej na mnie rzygał? - Nie będę, wujku - potwierdził potulnie mały Ian. Jamie przesunął talerz w kierunku chłopca i wrócił do tematu. - Jared z reguły przesyła mi wino drugiego gatunku ze swoich winnic w Mozeli. Pierwszy gatunek zachowuje na sprzedaż we Francji, gdzie liczy się jakość. - Więc towar, który sprowadzasz do Szkocji, jest rozpoznawalny? Wzruszył ramionami i sięgnął po wino. - Tylko przez nos kipera. Ale Mały Ian widział, jak mężczyzna próbuje wino „Pod Psem i Pistoletem” i w „Niebieskim Knurze”, a te dwie gospody wyłącznie ode mnie kupują brandy. Pozostałe karczmy zaopatrują się też i u innych dostawców. W każdym razie nie ma się co przejmować tym, że ktoś szukał Jamiego Roya. - Uniósł kieliszek z winem i odruchowo przesunął pod nosem. Przez twarz przebiegł mu nieznaczny skurcz. - Zastanawia mnie tylko jedna rzecz - powiedział, napił się i odstawił kieliszek. - Jak ten mężczyzna znalazł drogę do drukarni? Bardzo się starałem, żeby ludzie, którzy spotykają w dokach Jamiego Roya, nie należeli do grona towarzyszy drukarza Aleksandra Malcolma. Ściągnęłam brwi. Usilnie starałam się to wszystko zrozumieć. - Ale sir Percival nazwał cię „Malcolm”, a przecież wie, że zajmujesz się przemytem - zaprotestowałam. Jamie cierpliwie skinął głową. - Połowa mężczyzn w portach w pobliżu Edynburga to przemytnicy, Angielko - wyjaśnił. - Tak, sir Percival dobrze wie, że jestem szmuglerem, ale nie zna mnie pod nazwiskiem Roy, a tym bardziej Fraser. Myśli, że sprowadzam z Holandii niezadeklarowany jedwab i aksamit, ponieważ w tym mu płacę. - Uśmiechnął się krzywo. - Sprzedaję za to brandy krawcowi z rogu. Sir Percival i jego żona lubią ładne stroje. On nie ma pojęcia, że przemycam alkohol i to w tak dużych ilościach. Inaczej, wierz mi, chciałby dużo więcej niż trochę koronki i kilka metrów materiału. - Czy któryś z karczmarzy mógł powiedzieć o tobie marynarzowi? Oni z pewnością cię widzieli. Przejechał ręką po włosach. Kilka krótkich kosmyków stanęło mu na sztorc. - Tak, widzieli mnie - powiedział powoli. - Ale tylko jako klienta. Fergus zajmuje się transakcjami z karczmami, a on ze względów bezpieczeństwa prawie nigdy nie zbliża się do drukarni. Zawsze potajemnie spotykamy się w domu pani Jeanne. - Posłał mi krzywy uśmiech. - Nikt nie pyta mężczyzn, dlaczego chodzą do burdelu, prawda? - Właśnie - krzyknęłam tknięta nagłą myślą. - Wszyscy przychodzą do domu schadzek bez pytania. Marynarz mógł zobaczyć tutaj ciebie i Fergusa. Albo usłyszał twój opis od jednej z dziewcząt? Mimo wszystko nie należysz do najbardziej niepozornych ludzi, jakich znam. - Rzeczywiście rzucał się w oczy. Nawet jeśli w Edynburgu mieszkało wielu rudych facetów, to tylko nieliczni z nich osiągnęli wzrost Jamiego, a jeszcze mniej chodziło po ulicach z charakterystyczną arogancją rozbrojonego wojownika. - Słusznie, Angielko. - Jamie pokiwał głową. - Na pewno się dowiem, czy jednooki marynarz uczesany w kucyk gościł tutaj ostatnio. Poproszę, żeby Jeanne popytała dziewczyn. Wstał i przeciągnął się leniwie. Rękoma prawie dosięgnął drewnianych krokwi. - A potem, Angielko, może pójdziemy do łóżka, co? - Opuścił ramiona, mrugnął do mnie i uśmiechnął się. - To był cholernie męczący dzień. - O, tak - zgodziłam się i odwzajemniłam uśmiech. Jamie wezwał Jeanne. Stawiła się razem z Fergusem. Chłopak otworzył jej drzwi ze swobodną poufałością, typową dla brata czy kuzyna. Nic dziwnego, że czuł się tutaj jak w domu. Urodził się w paryskim burdelu i spędził w nim pierwszych dziesięć lat życia. Nocą sypiał pod schodami. W dzień zarabiał na ulicach kradzieżami kieszonkowymi. - Już nie ma brandy - zakomunikował Jamiemu. - Sprzedałem ją MacAlpine’owi. Niestety z małym upustem, panie, ale pomyślałem, że będzie lepiej, jak szybko się jej pozbędziemy. - Świetnie - Jamie skinął głową. - Co zrobiłeś z ciałem? Fergus uśmiechnął się przelotnie. Szczupła twarz i ciemne loki nadawały mu wygląd pirata. - Intruz też został posłany do karczmy MacAlpine’a w odpowiednim przebraniu. - To znaczy? - zapytałam. Posłał mi piracki uśmiech. Fergus wyrósł na bardzo przystojnego mężczyznę. - W beczce. Jako likier miętowy, pani - odpowiedział. - Nie podejrzewam, żeby ktokolwiek w Edynburgu pił likier miętowy od stu lat - zauważyła Jeanne. - Nieoświeceni Szkoci nie są przyzwyczajeni od spożywania cywilizowanych trunków. Nigdy nie widziałam, żeby klient zamawiał coś innego niż whisky, piwo lub brandy. O to chodzi, madame - odparł Fergus. - Nie chcemy przecież, żeby pan MacAlpine odkorkował beczkę, prawda? - Ale wcześniej czy później ktoś do niej zajrzy - powiedziałam. - Nie chciałabym być niedelikatna, ale... - Oczywiście - przerwał mi Fergus z pełnym szacunku ukłonem. - Jednak likier miętowy ma dużą zawartość alkoholu. Piwnica gospody będzie tylko czasowym miejscem spoczynku naszego nieznanego przyjaciela w jego drodze do wieczności. Jutro zostanie przewieziony do doków, a stamtąd gdzieś daleko. Chodziło mi jedynie o to, by nie zanieczyszczał posiadłości pani Jeanne. Jeanne zwróciła się po francusku do świętej Agnieszki i wzruszyła ramionami. - Jutro popytam dziewczęta o tego marynarza, kiedy będą miały chwilkę wolnego czasu. - A, właśnie - wtrącił Fergus. - Czy panna Sophie jest wolna dzisiejszego wieczoru? Pani Jeanne posłała mu spojrzenie pełne rozbawienia i ironii. - Już cię dziś zauważyła, mon petit saucisson. Spodziewam się więc, że zrobiła wszystko, żeby mieć wolny wieczór. - Zerknęła na małego Iana. Chłopak siedział skulony wśród poduszek. Do złudzenia przypominał stracha na wróble, z którego wyskubano całą słomę. - Poszukać miejsca do spania dla tego młodego dżentelmena? - Och, tak. - Jamie w zamyśleniu przyjrzał się siostrzeńcowi. - Może pani położyć siennik w moim pokoju. - Nie! - wypalił mały Ian. - Przecież będziesz chciał być sam ze swoją żoną, wujku. - Co? - Jamie spojrzał na niego zdziwiony. - No, to znaczy... - Dzieciak zawahał się, spojrzał na mnie i gwałtownie dodał: - Nie wątpię, że chciałbyś... eee... mmm. - Urodzony szkocki góral zdołał nadać ostatniemu dźwiękowi zaskakujące bogactwo treści, wyrażające całą niedelikatność pytania. Jamie podrapał się nad górną wargą. - Dziękuję za troskę, Ianie - powiedział lekko drżącym głosem. Z trudem powstrzymywał śmiech. - Pochlebia mi, że masz tak wysokie mniemanie o mojej męskości. Ale po dzisiejszym dniu chyba jednak nie będę zdolny do niczego innego poza spaniem. Poza tym na jedną noc jakoś zdołam pohamować swoje zmysłowe pożądanie - dodał, posyłając mi lekki uśmieszek. - Bruno mówił, że nie ma dziś dużo klientów - zapewnił gorliwie Fergus, rozglądając się wokół z pewnym oszołomieniem. - Dlaczego Ian nie... - Ponieważ ma tylko czternaście lat, na miłość boską! - przerwał oburzony Jamie. - Prawie piętnaście - poprawił młody Murray. Usiadł prosto i patrzył na nas z zainteresowaniem. - No, to z pewnością wystarczy - odparł Fergus i spojrzeniem poszukał potwierdzenia u pani Jeanne. - Twoi bracia nie byli starsi, gdy ich tu przyprowadziłem. Bardzo honorowo wywiązali się z zadania. - Co zrobiłeś? - Jamie wytrzeszczył oczy. - No, ktoś musiał - stwierdził Fergus z lekką niecierpliwością. - Zwykle zajmuje się tym ojciec, ale... z całym szacunkiem... monsieur Ian... nie jest... - Skinął głową w kierunku małego Iana, który automatycznie odpowiedział mu skinięciem jak mechaniczna lalka. - Chodzi o doświadczenie. Więc... - zwrócił się do panie Jeanne, z miną łakomczucha ustalającego z kelnerem gatunek wina. - Jak uważasz, Dorcas czy Penelope? - Och, nie. - Kobieta zdecydowanie potrząsnęła głową. - To koniecznie powinna być druga Mary. Ta mała. - Ze złotymi włosami? Masz rację - stwierdził z aprobatą Fergus. - A więc ją zawołaj. Jeanne wyszła, zanim Jamie zdołał wydać z siebie dziwny skrzek w wyrazie protestu. - Ale... ale... chłopak nie może - zaczął. - Oczywiście, że mogę - przerwał mały Ian. - Tak mi się przynajmniej wydaje. - Oczy zaszły mu czerwienią z podniecenia. Najwyraźniej już zapomniał o przykrych wydarzeniach mijającego dnia. - Ale to jest... to znaczy... ja nie pozwalam... - Jamie przerwał i przez długą chwilę stał wpatrzony w siostrzeńca. W końcu z desperacją wyrzucił ręce w górę na znak, że się poddaje. - Co ja powiem twojej matce? - zapytał, gdy otworzyły się drzwi za jego plecami. W progu stanęła niska, młodziutka dziewczyna, pulchniutka i łagodna jak kuropatwa. Miała na sobie niebieską, jedwabną koszulę. Pod chmurą rozpuszczonych złotych włosów promieniała okrągła, słodka twarzyczka. Małego Iana przeszył dreszcz. Chłopak wziął głęboki oddech i odwrócił się do Jamiego. - No, wujku Jamie... - powiedział z ujmującym uśmiechem i odchrząknął, żeby odzyskać czysty baryton. - Na twoim miejscu, nic bym jej nie mówił. Dobranoc, ciociu - zwrócił się do mnie i zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. - Nie wiem, czy mam zabić Fergusa, czy mu podziękować. - Jamie siedział na łóżku w naszym pokoju na poddaszu i wolno rozpinał guziki przy koszuli. Odłożyłam wilgotną sukienkę na krzesło. Uklęknęłam przed Jamiem, żeby poluzować mu sprzączki bryczesów pod kolanami. - Myślę, że chciał jak najlepiej dla małego Iana. - Tak, na swój niemoralny francuski sposób. - Jamie zdjął wstążkę z kucyka. Po wyjściu od Moubraya nie splótł włosów, więc teraz spłynęły mu potokiem na szerokie ramiona. Przypominał włoskiego anioła z czasów renesansu. - To archanioł Michał wygnał Adama i Ewę z raju? - zapytałam, zdejmując mu skarpetki. Zachichotał. - A co? Wyglądam jak strażnik cnoty? W takim razie Fergus - to podły wąż. - Wziął mnie za łokcie i podniósł z kolan. - Wstań, Angielko. Nie powinnaś mi usługiwać. - Miałeś ciężki dzień - odpowiedziałam i pociągnęłam go ze sobą do pozycji stojącej. - Nawet jeśli nie musiałeś nikogo zabić. - Na jego dłoniach widać było obszerne poparzenia. Zmył już większość sadzy z twarzy, jednak wzdłuż żuchwy wciąż biegła ciemna smuga. - Mmm - mruknął, a ja rozpięłam Jamiemu bryczesy. Czubkiem głowy przylgnęłam do jego policzka. - Nie byłem całkiem uczciwy z chłopakiem - przyznał. - Och, wspaniale sobie z nim poradziłeś. Przynajmniej poczuł się lepiej po rozmowie z tobą. - Tak, mam nadzieję. Odmawianie modłów, jeśli mu nie pomoże, to na pewno nie zaszkodzi. Ale nie powiedziałem chłopcu wszystkiego. - Co jeszcze? - Zbliżyłam do niego twarz. Pachniał dymem i potem. - Mężczyzna z wyrzutami sumienia po zabójstwie człowieka z reguły robi jedną rzecz: bierze kobietę, Angielko - odpowiedział cicho. - Swoją własną, jeśli może, jakąkolwiek, jeśli musi. Ona potrafi go uleczyć. Rozwiązałam supełek u spodni. - Dlatego pozwoliłeś mu pójść z drugą Mary? Wzruszył ramionami, cofnął się o krok i spuścił bryczesy. - Nie mogłem go zatrzymać. A zresztą, chyba dobrze się stało. - Uśmiechnął się ironicznie. - Przynajmniej chłopak dzisiejszej nocy nie będzie sobie robił wyrzutów z powodu śmierci marynarza. - Nie, nie sądzę. A co z tobą? - Ściągnęłam przez głowę bieliznę. - Ze mną? - Spojrzał spod uniesionych brwi. Lniana koszula zwisała mu luźno na ramionach. Rzuciłam wzrokiem na łóżko stojące za plecami Jamiego. - No, nikogo nie zabiłeś, ale czy masz ochotę... Mm? - Uniosłam pytająco brwi. Nasze oczy spotkały się na długą chwilę. Jamie uśmiechnął się szeroko, podobieństwo do Michała, anielskiego strażnika cnót, znikło. Kilka zwinnych ruchów i koszula spłynęła wzdłuż umięśnionego ciała na podłogę. - Tak mi się wydaje - odparł. - Ale będziesz delikatna, prawda? 29 Ostatnia ofiara Culloden Rano Jamie i Ian wyruszali do księdza, a ja poszłam do miasta. Po drodze kupiłam u ulicznego sprzedawcy duży wiklinowy kosz. Nadszedł najwyższy czas, żebym zrobiła zapasy wszelkich dostępnych medykamentów. Po wydarzeniach poprzedniego dnia zaczęłam się bać, że mogę szybko potrzebować różnych środków leczniczych. Apteka Haugha w ogóle się nie zmieniła. Serce ścisnęło mi się z zachwytu, kiedy weszłam do wnętrza przepełnionego znajomymi zapachami mięty, olejku migdałowego i anyżu. Za ladą siedział Haugh, ale dużo młodszy od Haugha w średnim wieku, którego znałam dwadzieścia lat temu. Syn właściciela oczywiście mnie nie znał, ale zajął się mną z dużą kurtuazją. Wśród licznych, porządnie poustawianych słoików pomagał mi znaleźć zioła, których potrzebowałam. Większość z nich należała do pospolitych - mięta, rozmaryn, nagietek. Jednak na widok kilku nazw na mojej liście młody Haugh uniósł w zdziwieniu brwi i zagryzł wargi w zamyśleniu. W sklepie był jeszcze jeden klient. Kręcił się przy ladzie, gdzie stały płyny i składniki do leków recepturowych. Chodził w tę i z powrotem, z rękoma założonymi z tyłu, najwyraźniej zniecierpliwiony. Po chwili podszedł do Haugha i klepnął go po plecach. - Długo jeszcze? - Trudno powiedzieć, pastorze. - W głosie aptekarza zabrzmiała przepraszająca nuta. - Luiza mówiła, że to się musi zagotować. Za jedyną odpowiedź usłyszeliśmy prychnięcie. Wysoki i wąski w ramionach mężczyzna podjął swój marsz. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie na drzwi wiodące na zaplecze, gdzie najprawdopodobniej pracowała Luiza. Pastor wyglądał trochę znajomo, ale nie miałam czasu się zastanawiać, gdzie go wcześniej widziałam. Pan Haugh z wahaniem przyglądał się podanej przeze mnie liście. - Akonit, zaraz - wymamrotał. - Akonit. Co by to mogło być? - Trucizna - powiedziałam stanowczo, aż pan Haugh na moment szeroko otworzył usta. - Ale także lekarstwo - zapewniłam. - Ale trzeba ostrożnie stosować. Zewnętrznie dobrze działa na reumatyzm, a niewielka ilość podawana doustnie obniża tętno. - Naprawdę? - zdziwił się pan Haugh. Zamrugał i odwrócił się w stronę półek. Przez chwilę patrzył na nie dość bezradnie. - Może pani wie, jak to pachnie? Weszłam za ladę i zaczęłam przeglądać słoiki. Były starannie podpisane, ale niektóre nalepki wyglądały na bardzo stare. Atrament na nich wyblakł, a papier postrzępił się na brzegach. - Nie znam się na lekach tak dobrze, jak mój ojciec - wyznał młody Haugh. - Odszedł rok temu. Sporo mnie nauczył, ale jeszcze o wielu rzeczach nie mam pojęcia. - O, to jest dobre na kaszel. - Zdjęłam z półki słoik z prawoślazem. Spojrzałam na zniecierpliwionego pastora, który wyjął właśnie chusteczkę i wydmuchał nos. - Szczególnie na bardzo brzydko brzmiący kaszel. Zmarszczyłam brwi, patrząc na zapchane półki. Słoiki nie były ustawione w porządku alfabetycznym. Czy starszy pan Haugh pamiętał, gdzie co stoi, czy miał jakiś system? Zastanawiałam się przez moment. Zamknęłam oczy i spróbowałam sobie przypomnieć, jak wyglądał sklep dwadzieścia lat wcześniej. Ku mojemu zdumieniu obraz powrócił bardzo szybko. Ostatni raz przyszłam do apteki po naparstnicę, żeby zrobić z niej zastrzyk Aleksowi Randallowi, młodszemu bratu Czarnego Jacka Randalla, dalekiemu przodkowi Franka. Biedny Aleks nie żył już od dwudziestu lat, chociaż przed śmiercią zdążył spłodzić syna. Poczułam lekką ciekawość na myśl o potomku Aleksa i Mary, która była moją przyjaciółką. Zmusiłam się jednak, by powrócić do pana Haugha. Stał na palcach i sięgał na samą górę po lewej stronie. - O, tam - powiedziałam z dużą dozą pewności i wskazałam słoik z nalepką „Naparstnica purpurowa”. Po jednej stronie stało naczynie z naparstnicą wełnistą, a po drugiej z miłkiem wiosennym. Zawahałam się, szukając w myśli możliwego zastosowania tych ziół. Wszystkie miały działanie nasercowe. Jeśli chciałam znaleźć akonit, powinnam szukać tuż obok. I znalazłam. Nawet dość szybko, w słoiku podpisanym: „Środek dla dojrzałych kobiet”. - Proszę się z tym obchodzić ostrożnie. - Podałam słój panu Haughowi. - Zażycie większej dawki powoduje paraliż. Może lepiej zapakuje mi to pan w szklaną butelkę. - Większość ziół, które kupiłam, miała postać proszku lub pokruszonych suchych płatków. Młody pan Haugh skinął głową i zaniósł słoik z akonitem na zaplecze. Naczynie trzymał na odległość ramienia, zupełnie jakby się spodziewał, że mu wybuchnie w twarz. - Widzę, że wie pani dużo więcej na temat medycyny niż ten chłopak - odezwał się głęboki, ochrypły głos za moimi plecami. - Po prostu mam doświadczenie. - Odwróciłam się do duchownego. Oparty o ladę, przyglądał mi się jasnoniebieskimi oczyma spod gęstych brwi. Nagle przypomniałam sobie, gdzie go widziałam: wczoraj u Moubraya. Pastor raczej mnie nie rozpoznał. Może dlatego, że miałam na sobie płaszcz, który okrywał sukienkę Daphne. Zaobserwowałam, że wielu mężczyzn nie zwracało dużej uwagi na twarz wydekoltowanej kobiety, chociaż należałoby to uznać za naganny zwyczaj wśród kleru. Duchowny odchrząknął. - Potrzebuję czegoś na zaburzenia nerwowe. - Jakiego rodzaju? Ściągnął usta i zmarszczył się, jakby niepewny, czy może mi ufać. Górna warga wygięła mu się jak dziób sowy, a dolna zwisała, gruba i bezwładna. - No... to skomplikowany przypadek. Ale generalnie rzecz biorąc... - Starannie zmierzył mnie wzrokiem. - Czy ta osoba upada na ziemię i ma drgawki? - Postanowiłam trochę pomóc pastorowi. Potrząsnął głową, ukazując czerwoną linię wokół szyi od twardego białego kołnierzyka. - Nie. Krzyczy i nienaturalnie wytrzeszcza oczy. Ale niejednocześnie - dodał gwałtownie. - Najpierw jedno, potem drugie. Albo raczej: w kółko, to jedno, to drugie. Początkowo godzinami wytrzeszcza oczy, bez słowa. Potem nagle zaczyna krzyczeć, tak że jest w stanie obudzić umarłego. - O, to bardzo męczące. - Jeśli pastor miał żonę, która cierpiała na takie zaburzenia, łatwo można było wyjaśnić pochodzenie głębokich zmarszczek wokół jego oczu i ust oraz sine worki pod oczyma. Napięcie i wyczerpanie zrobiły swoje. Uderzyłam palcem o ladę w zamyśleniu. - Musiałabym zobaczyć chorą. Wyciągnął język na dolną wargę. - Może zechciałaby pani przyjść i ją obejrzeć? To niedaleko - dodał mało uprzejmym tonem. Najwyraźniej niezbyt często zapraszał gości. - Nie mogę w tej chwili - powiedziałam. - Muszę się spotkać z mężem. Ale dziś po południu... - O drugiej - przerwał mi energicznie. - U Hendersona na dziedzińcu Carruber. Nazywam się Campbell, pastor Archibald Campbell. Zanim zdążyłam powiedzieć tak lub nie, odchyliła się zasłona między sklepem a pomieszczeniem na zapleczu. W progu stanął pan Haugh z dwiema butelkami w dłoniach, po jednej dla każdego z nas. Pastor zmierzył aptekarza podejrzliwym wzrokiem i sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Proszę - powiedział pogardliwie, rzucając monetę na ladę. - Mam tylko nadzieję, że nie pomylił pan butelek. Zza zasłony wyjrzała młoda kobieta, popatrzyła za oddalającą się postacią duchownego. - Jaka ulga - westchnęła. - Daje ci robotę na godzinę i jeszcze na koniec obrzuci cię wyzwiskami! Bóg powinien lepiej dobierać swoich posłanników. - Zna go pani? - zapytałam z ciekawością. Myślałam, że Luiza udzieli mi pomocnych informacji o jego chorej żonie. - Niezbyt dobrze - odparła kobieta, mierząc mnie wzrokiem. - Należy do kapłanów wolnego kościoła, tych, co zawsze stoją na rogach rynku i opowiadają ludziom, że ich postępki nie mają żadnego znaczenia, że wszystko, czego potrzebują do zbawienia, to objęcie przez Jezusa. Zupełnie jakby nasz Pan był jakimś niedzielnym zapaśnikiem! - Prychnęła z pogardą na takie heretyckie teorie i przeżegnała się, żeby szybko oczyścić duszę. - Dziwne, że pastor Campbell w ogóle przyszedł do naszego sklepu. Głęboko gardzi papistami. - Obrzuciła mnie ostrym spojrzeniem. - A może pani sama należy do wolnego kościoła? Jeśli tak, to proszę się nie obrażać. - Nie, jestem katolicz... to znaczy papistką - zapewniłam. - Zastanawiałam się tylko, czy pani może coś wie o żonie pastora i jej stanie zdrowia. Luiza potrząsnęła głową i zwróciła się do nowego klienta. - Nie, nigdy jej nie widziałam. Ale życie z takim typem na pewno może doprowadzić do ciężkiej choroby. - Skwitowała, groźnie marszcząc brwi. W powietrzu czuć było wilgoć, ale nie padało. W ogrodzie rektorskim unosił się jedynie słaby zapach spalenizny, wspomnienie po pożarze. Siedzieliśmy z Jamiem na ławce pod murem. Wygrzewaliśmy się w słabych promieniach zimowego słońca i czekaliśmy, aż mały Ian skończy się spowiadać. - To ty opowiedziałeś Ianowi tę głupią historię o mojej ucieczce do Francji? - No, tak - potwierdził. - Ian jest za mądry, żeby w coś takiego uwierzyć, ale jako dobry przyjaciel nie domaga się na siłę prawdy. - Myślę, że dla ogółu ta wersja może ujść - przyznałam. - Może powinieneś ją opowiedzieć sir Percivalowi, zamiast pozwolić mu wierzyć, że jesteśmy nowożeńcami? Potrząsnął głową ze zdecydowaniem. - Och, nie. Po pierwsze, sir Percival nie ma pojęcia o moim prawdziwym nazwisku, chociaż założyłbym się, że podejrzewa, iż nie brzmi ono Malcolm. Za żadną cenę nie chciałbym też, żeby skojarzył mnie z Culloden. A poza tym historia, którą opowiedziałem Ianowi, wywołałaby dużo więcej plotek niż fakt, że drukarz wziął sobie żonę. - Pleciemy zbyt misterną pajęczynę - zakpiłam. - Szybko może się zerwać. Posłał mi szybkie spojrzenie i uśmiechnął się szeroko. - Wcale nie, Angielko - powiedział. - Pożyj ze mną przez jakiś czas, a uznasz, że tkanie jedwabiu zadkiem jest tak łatwe, jak splunięcie. Wybuchłam śmiechem. - Chciałabym cię zobaczyć w akcji - przyznałam. - Już widziałaś. - Wstał i wyciągnął szyję, żeby zajrzeć za mur ogrodu rektorskiego. - Mały Ian to urodzony diabeł - zauważył, gdy znów usiadł. - Jak piętnastoletni chłopak może się tak długo spowiadać? - Po wczorajszym dniu i ostatniej nocy? Myślę, że dużo zależy od szczegółowości pytań ojca Hayesa - powiedziałam. Przypomniało mi się moje śniadanie z prostytutkami. - Jest tam cały czas od przyjścia? - No, nie. - Koniuszki uszu zaczerwieniły się Jamiemu lekko w porannym świetle. - Ja... poszedłem pierwszy. Dla przykładu. - Aha, teraz rozumiem skomentowałam złośliwie. - Kiedy ostatni raz byłeś u spowiedzi? - Powiedziałem ojcu Hayesowi, że sześć miesięcy temu. - To prawda? - Nie, ale pomyślałem, że jeśli rozgrzeszy mnie za kradzieże, napady, bluźnierstwa, to równie dobrze może mi wybaczyć kłamstwa. - A cudzołóstwo, nieczyste myśli? - Nic z tych rzeczy - odparł surowo. - To nie grzech, jeśli obiektem nieczystego pożądania jest własna żona. Dopiero lubieżne myśli o innych kobietach są nieczyste. - Nie miałam pojęcia, że wrócę, żeby zbawić twoją duszę - skwitowałam wesoło. Roześmiał się i pocałował mnie namiętnie. - Zastanawiam się, czy to się liczy jako odpust - powiedział, gdy już przerwał pocałunek. Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął drewniany różaniec, który wyglądał na pogryziony. Przypomnij mi, że mam odmówić pokutę. Właśnie zaczynałem, gdy przyszłaś. - Ile „Zdrowasiek” powinieneś odmówić? - zapytałam, przesuwając paciorki. Prawie na każdym było widać wyraźne ślady zębów. - W zeszłym roku spotkałem żyda, urodzonego filozofa - powiedział, ignorując moje pytanie. - Sześć razy opłynął świat dookoła. Wyjaśnił mi, że zarówno w wierze muzułmańskiej, jak i w naukach żydowskich aktem cnoty jest kładzenie się u boku swojej żony. Ciekawe, czy to ma coś wspólnego z faktem, że zarówno żydzi, jak i muzułmanie są obrzezani? - dodał w zamyśleniu. - Nie wydaje mi się, żeby napletek w jakimś stopniu mógł wpływać na cnotę - zapewniłam. - To dobrze - odpowiedział i znów mnie pocałował. - Co się stało z twoim różańcem? - Sznur drewnianych kuleczek upadł mi na trawę, więc czym prędzej go podniosłam. - Wygląda, jakby się szczury do niego dorwały. - Nie szczury - odparł. - Dzieciaki. - Jakie? - Och, wszystkie, które tylko mogły. - Wzruszył ramionami i wsadził różaniec z powrotem do kieszeni. - Mały Jamie ma dopiero trzy lata, a Maggie i Kitty po dwa. Mały Micheal właśnie się ożenił i jego żona rodzi. - Słońce znajdowało się za plecami Jamiego, więc na twarz padał mu cień. Zęby błyszczały ostrą bielą, gdy potężny Szkot się uśmiechał. - Nawet nie wiesz, że jesteś już siedmiokrotną stryjeczną babcią. - Stryjeczną babcią? - powtórzyłam oszołomiona. - No, a ja stryjecznym dziadkiem - odparł radośnie. - To nie było takie straszne. Ucierpiały na tym tylko paciorki mojego różańca za każdym razem, gdy wnukom Jenny wyrzynały się zęby. Musiałem się też przyzwyczaić, że ktoś woła na mnie „ujcio”. Czasami dwadzieścia lat wydaje się jedną chwilą, czasami jednak widać, że to bardzo długi okres. - Mam nadzieję, że istnieje żeński odpowiednik „ujcia”. - Niestety, nie - odparł. - Dzieciaki będą do ciebie mówić „stryjeczna babciu Claire” i traktować cię z należytym szacunkiem. - Wielkie dzięki - wymamrotałam. Przypomniał mi się nowy oddział geriatryczny w szpitalu. Jamie roześmiał się z lekkim sercem, co bez wątpienia było zasługą świeżego oczyszczenia się z grzechów. Objął mnie w pasie i posadził sobie na kolanach. - Nigdy przedtem nie widziałem stryjecznej babci z tak cudownie miękkim tyłeczkiem, jak twój - skomentował z zadowoleniem. Jego oddech łaskotał mnie w kark. Krzyknęłam cicho, kiedy mocne, zdrowe zęby delikatnie zacisnęły się na moim uchu. - Wszystko w porządku? - Za naszymi plecami zabrzmiał przejęty głos małego Iana. Jamie gwałtownie spojrzał na siostrzeńca. Omal nie zrzucił mnie z kolan. W ostatniej chwili natychmiast zacisnął ramiona na mojej talii. - Och, tak - odparł. - Twoja ciocia właśnie zobaczyła pająka. - Gdzie? - Mały Ian z wielkim zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. - Tam. - Jamie, postawił mnie na nogi, sam też wstał i wskazał na lipę. Pomiędzy dwiema gałęziami kołysała się olbrzymia pajęczyna, połyskująca od kropli deszczu. Na samym jej środku siedział pająk tkacz, okrągły jak wiśnia, z zielono-żółtym wzorem na grzbiecie. - Opowiadałem twojej cioci - mówił dalej Jamie, podczas gdy mały Ian oglądał pajęczynę z nieukrywaną fascynacją - o żydzie, którego spotkałem, o tym urodzonym filozofie. Studiował życie pająków. Przybył nawet do Edynburga właśnie po to, żeby wygłosić rozprawę naukową przed Towarzystwem Królewskim. - Naprawdę? Dużo się dowiedziałeś o pająkach? - zapytał z entuzjazmem chłopak. - O, nawet za dużo - poinformował siostrzeńca Jamie. - Są takie pająki, które składają jaja w gąsienicach, tak że małe, gdy się tylko wyklują, żywcem pożerają biedne stworzenia na kolację. Powiedział mi też jedną bardzo ciekawą rzecz - dodał, przyglądając się pajęczynie. Dmuchnął w nią lekko. Pająk uciekł do kryjówki. - Pająki przędą różne rodzaje nici. Jeśli masz soczewkę, możesz dostrzec dwa kądziołki przędne, czyli otwory, którymi wychodzą nici. Jedna jest lepka, więc jeśli mały owad jej dotknie, to się przylepi. Ale druga jest sucha, prawie taka, jakiej się używa do szycia, tylko delikatniejsza. Tkacz ostrożnie wracał na środek pajęczyny. - Widzisz, jak on chodzi? - Jamie wskazał na pajęczynę, zaczepioną licznymi wypustkami, podtrzymującymi skomplikowaną sieć. - Te wypustki są z suchej nici. Pająk może więc po nich chodzić bez problemów. Ale resztę sieci tworzy lepka nić. Jeśli przez dłuższy czas poobserwujesz pająka, dostrzeżesz, że porusza się wyłącznie po suchej przędzy. Gdyby stanął na tej lepkiej, sam by się przykleił. - Naprawdę? - Ian dmuchnął na pajęczynę. Pająk znów ruszył w kierunku schronienia. - Myślę, że można wyciągnąć z tego morał - zwrócił się do mnie Jamie cichym głosem. - Uważaj, który z twoich więzów jest lepki. Jamie uśmiechnął się i ujął mnie pod ramię. - Ianie, idziesz? - zawołał do chłopca. - Aha. - Mały Murray z wyraźną niechęcią oderwał wzrok od pajęczyny i poszedł za nami w stronę bramy. - Wujku, czy nie pożyczyłbyś mi swojego różańca? - zapytał, gdy znaleźliśmy się na bruku Królewskiej Mili. - Mam odmówić pięć tajemnic różańcowych jako pokutę, a to zbyt dużo, żeby liczyć na palcach. - Oczywiście. - Jamie zatrzymał się i wyjął różaniec z kieszeni. - Ale pamiętaj, żeby mi go oddać. Mały Ian uśmiechnął się. - Tak, przypuszczam, że też go będziesz potrzebował. - Chłopak zwrócił się do mnie i zniżył głos. - Ksiądz powiedział, że wuj Jamie jest bardzo nikczemny. - Mrugnął bezrzęsym okiem. - Kazał nie brać z niego przykładu. - Ile dziesiątek różańca masz odmówić Jamie? - Zapytałam zaciekawiona. - Osiemdziesiąt pięć - burknął. Na świeżo opalone policzki wypłynął mocny rumieniec. Mały Ian otworzył usta ze zgrozy. - Jak dawno temu byłeś u spowiedzi, wujku? - spytał. - Bardzo dawno - skwitował Jamie. - Chodźcie! Po południu Jamie był umówiony na spotkanie z panem Hardingiem. Przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego „Ręka w rękę” miał obejrzeć zgliszcza po drukarni i wycenić szkodę. - Nie będę cię potrzebował, chłopcze - powiedział uspokajająco do małego Iana. Chłopak nie wyglądał na zachwyconego, gdy Jamie wspomniał o wizycie w miejscu wczorajszych dramatycznych wydarzeń. - Pójdziesz z ciocią do tej szalonej kobiety - nakazał Ianowi. - Nie wiem, jak to robisz - dodał w moją stronę, marszcząc brwi. - Jesteś w mieście od dwóch dni, a już czepiają się ciebie wszyscy chorzy z okolicy. - Na pewno nie wszyscy - odparłam sucho. - Tylko jedna kobieta, a poza tym jeszcze jej nie widziałam. - No, dobrze, dobrze. Mam nadzieję, że szaleństwo nie jest zaraźliwe. - Pocałował mnie przelotnie, odwrócił się i przyjacielsko klepnął małego Iana po ramieniu. - Zaopiekuj się ciocią, Ianie. Chłopiec zatrzymał się na chwilę i patrzył za oddalającą się wysoką postacią wuja. - Chcesz z nim pójść, Ianie? - zapytałam. - Poradzę sobie sama, jeśli... - Och, nie, ciociu! - Szybko się do mnie odwrócił. Wyglądał na speszonego. - Ja tylko... zastanawiałem się, co będzie, jeśli... w popiołach... znajdą... - Zwłoki? - spytałam bez ogródek. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że Jamie kazał Ianowi mi towarzyszyć właśnie z powodu istnienia dość dużego prawdopodobieństwa, że z panem Hardingiem odnajdą ciało jednookiego marynarza. Chłopiec ze smutkiem skinął głową. Opalona skóra zmieniła kolor na mocny róż, zbyt intensywny, aby można było zauważyć bladość wywołaną emocjami. - Nie martw się. - Niewykluczone, że marynarz całkiem zamienił się w popiół. - Powiedziałam i uspokajająco dotknęłam chudego ramienia. - Zresztą wujek będzie wiedział, co zrobić. - O, tak. Na pewno. - Twarz Iana wyrażała pewność, że wuj wybrnie z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Uśmiechnęłam się i z pewnym zdziwieniem stwierdziłem, że mną także kieruje bezgraniczne zaufanie do Jamiego. Czy to pijany Chińczyk, czy skorumpowani agenci służb celnych, czy pan Harding z towarzystwa ubezpieczeniowego „Ręka w rękę”, nie miałam żadnych wątpliwości, że mój mąż sobie poradzi. - Chodźmy - powiedziałam, gdy głośno zaczął bić dzwon na wieży armatniej. - Już druga. W milczeniu wspinaliśmy się po zboczu Królewskiej Mili do hotelu „Henderson”, na dziedzińcu Carrubber. Hotel był spokojny i wyjątkowo luksusowy, biorąc pod uwagę standardy Edynburga. Na schodach leżał chodnik, a w oknach od frontu błyszczały kolorowe szyby. Wyglądał dość bogato jak na potrzeby kapłana wolnego kościoła, ale zbyt mało wiedziałam o wyznawcach tego obrządku. Być może nie wielbili ubóstwa, w przeciwieństwie do duchownych katolickich. Na trzecie piętro zostaliśmy zaprowadzeni przez małego chłopca. Drzwi otworzyła nam ubrana w fartuch potężna kobieta o smutnych oczach. Miała około dwudziestu pięciu lat, chociaż straciła już kilka przednich zębów. - To pani była umówiona z pastorem? - zapytała. Wyraz jej twarzy trochę się rozjaśnił, gdy skinęłam głową. Otworzyła szerzej drzwi. - Pan Campbell musiał na moment wyjść - wyjaśniła z silnym akcentem z nizin. - Ale powiedział, że będzie wdzięczny za zbadanie jego siostry. Siostra, nie żona. - Zrobię, co w mojej mocy - zapewniłam. - Mogę zobaczyć pannę Campbell? Ian został w salonie, a ja poszłam z kobietą, która przedstawiła się jako Nellie Cowden. Pannę Campbell zastałam, jak mnie uprzedzono, z wytrzeszczonymi oczyma. Jasnoniebieskie źrenice miała mocno rozszerzone, ale wzrok niewidzący. Siedziała na szerokim, niskim fotelu, tyłem do kominka. W pokoju panował półmrok, więc nie widziałam dokładnie jej rysów. Miała łagodną, okrągłą twarz, porządnie uczesane brązowe włosy, mały i zadarty nos, podwójny podbródek oraz obwisłą, wciąż otwartą buzię. - Panno Campbell? - odezwałam się ostrożnie. Pulchna postać nie odpowiedziała, ale oczy szybciej zamrugały. - W tym stanie nie powie ani słowa - powiedziała Nellie Cowden za moimi plecami. Potrząsnęła głową i wytarła ręce o fartuch. - Jak długo to trwa? - Uniosłam wiotką rękę, by sprawdzić puls. Był wolny, ale dosyć silny. - Od dwóch dni. - Coraz bardziej zainteresowana panna Cowden pochyliła się do przodu i przyjrzała twarzy swojej chlebodawczyni. - Z reguły taki stan trwa tydzień. Czasami dłużej. Rekord to trzynaście dni. Powoli badałam bezwładną postać, jednocześnie zadając pytania służącej. Panna Margaret Campbell miała trzydzieści siedem lat. Była jedyną krewną pastora Archibalda Campbella, z którym mieszkała przez ostatnie dwadzieścia lat, od śmierci ich rodziców. - Co powoduje te ataki? Panna Cowden potrząsnęła głową. - Nie wiem, psze pani. Zdaje się, że nic. W jednej chwili panna Margaret wygląda świetnie, rozmawia, śmieje się, je kolację jak słodkie dziecko, a zaraz później... - trzask! - Strzeliła palcami. Potem pochyliła się jeszcze bardziej naprzód i pstryknęła raz jeszcze, z rozmysłem tuż przed nosem panny Campbell. - Widzi pani? - zapytała. - Mogę się założyć, że gdyby nawet sześciu mężczyzn z trąbami przemaszerowało przez ten pokój, ona nie zwróciłaby na nich uwagi. Nie miałam żadnych wątpliwości, że zaburzenia panny Campbell były natury psychicznej, nie fizycznej, ale mimo to wykonałam pełne badanie, przynajmniej tak pełne, na jakie mogłam sobie pozwolić bez rozbierania niezgrabnej, nieruchomej postaci. - Ale najgorzej jest wtedy, gdy z tego wychodzi - oznajmiła służąca. Przykucnęła obok mnie, gdy uklękłam, żeby sprawdzić pannie Campbell odruch Babińskiego. Stopy chorej były wilgotne i pachniały zgnilizną. Zdecydowanym ruchem odgięłam w dół najpierw jeden, potem drugi paluch. Reagowały zupełnie normalnie. Nic nie wskazywało na uszkodzenia w mózgu. - Co się wtedy dzieje? Krzyczy, jak wspomniał mi pastor? - Wstałam z klęczek. - Czy może mi pani przynieść zapaloną świecę? - O, tak, krzyczy. - Panna Cowden pospieszyła do ognia zapalić woskową świeczkę. - Wrzeszczy potwornie, bez przerwy, aż padnie z wyczerpania. Potem zasypia i śpi całą dobę, a kiedy się obudzi, zachowuje się, jakby nic się nie stało. - I po przebudzeniu czuje się zupełnie dobrze? - zapytałam. Przesuwałam płomień w tę i z powrotem kilka centymetrów przed oczyma pacjentki. Źrenice zwęziły się odruchowo w odpowiedzi na światło, ale tęczówka pozostała nieruchoma, nie podążała za jasnym punktem. Och, jak bardzo żałowałam, że nie mogę się posłużyć oftalmoskopem do zbadania siatkówki. - Nie jest dobrze, prawda? - powiedziała powoli panna Cowden. Odwróciłam się od pacjentki. Służąca tylko wzruszyła masywnymi, silnymi ramionami. - Jest taka łagodna. Biedne maleństwo - westchnęła. - To już trwa od dwudziestu lat. - Z pewnością nie zajmowała się nią pani przez ten cały czas? - Och, nie! Panna Campbell miała opiekunkę, kiedy razem z bratem mieszkała w Burntislandzie. Ale pastor musiał wyjechać, a starsza kobieta nie chciała opuszczać domu. Pan Campbell przyjął ofertę towarzystwa misyjnego i postanowił zabrać siostrę do Zachodnich Indii. Dał ogłoszenie, że poszukuje silnej dziewczyny o dobrym charakterze, która zgodziłaby się podróżować jako opiekunka panny Margaret... I oto jestem. - Służąca posłała mi bezzębny uśmiech. - Pastor planuje podróż statkiem do Zachodnich Indii z panną Campbell? - Poczułam się ogłuszona. Zbyt dużo wiedziałam o warunkach panujących na statkach pełnomorskich. Taka wyprawa byłaby ciężkim doświadczeniem nawet dla zdrowej kobiety. Chociaż z drugiej strony zaczęłam się zastanawiać, może Margaret Campbell, jeśli będzie w transie, zniesie podróż lepiej niż przeciętna osoba. - Pastor ma nadzieję, że zmiana klimatu okaże się zbawienna dla siostry - wyjaśniła Nellie Cowden. - Chce zabrać pannę Margaret ze Szkocji, od tych potwornych wspomnień. Uważam, że powinien to zrobić już dawno temu. - Od jakich okropnych wspomnień? - zapytałam. Oczy panny Cowden błysnęły. Dziewczyna tylko czekała, żeby mi opowiedzieć całą historię. Po badaniach utwierdziłam się w przekonaniu, że od strony fizycznej pannie Campbell nic nie dolega. No, może miała tylko zbyt ubogą dietę i za mało ruchu. Liczyłam, że jakiś element z przeszłości Margaret da mi wskazówkę co do terapii. - A więc tak - zaczęła panna Cowden, sunąc w kierunku stołu, gdzie na tacy ustawiono karafkę i kilka kieliszków. - Wiem tylko tyle, co mi opowiedziała Tilly Lawson, wieloletnia opiekunka panny Campbell. Przysięgała, że to wszystko prawda. Napije się pani kieliszeczek za gościnność pastora? Jedyny fotel w pokoju zajmowała Margaret, więc przysiadłyśmy z panną Cowden na łóżku, jedna obok drugiej. Przyglądałyśmy się milczącej postaci przed nami, sącząc nalewkę z jagód. Po chwili służąca zaczęła opowiadać historię swojej pani. Margaret Campbell urodziła się w Burntislandzie, dziesięć kilometrów od Edynburga, za zatoką Forth. W tysiąc siedemset czterdziestym piątym roku, kiedy Karol Stuart maszerował na Edynburg, żeby odzyskać tron, miała siedemnaście lat. - Jej ojciec oczywiście był rojalistą, a brat walczył w regimencie rządowym na pomocy przeciwko wściekłym rebeliantom - mówiła dalej służąca, popijając małymi łyczkami nalewkę. - Panna Margaret natomiast popierała Pięknego Księcia i szkockich górali. Szczególnie jednego z nich, ale Nellie Cowden nie znała jego imienia. Panna Margaret wymykała się z domu do niego i przekazywała mu wszystkie informacje, które wyniosła z rozmów ojca i listów brata. Potem doszło do Falkirk. Po ciężko okupionym zwycięstwie nastąpił odwrót. Plotka głosiła, że armia księcia idzie na północ. Nikt nie wątpił, iż ta wyprawa skończy się klęską. Zrozpaczona panna Margaret, opuściła dom w środku zimnej marcowej nocy i wyruszyła na poszukiwanie ukochanego. Dalsza wersja wydarzeń była niepewna - czy panna Campbell znalazła swojego Szkota i on ją odtrącił, czy nie zdążyła się z nim spotkać i została zmuszona do powrotu spod Culloden - w każdym razie zawróciła i dzień po bitwie wpadła w ręce angielskich żołnierzy. - Straszne, co oni z nią zrobili. - Panna Cowden ściszyła głos, jakby postać w fotelu mogła ją usłyszeć. - Okropne! - Angielscy żołnierze, zaślepieni żądzą polowania i zabijania, ścigali uciekinierów spod Culloden. Nie tracili czasu, żeby zapytać dziewczynę o nazwisko czy o poglądy rodziny. Po akcencie poznali, że jest Szkotką. To im wystarczyło. Zostawili swoją ofiarę w rowie, w lodowatej wodzie. Całkiem przypadkowo w przydrożnych jeżynach siedziała schowana rodzina druciarza. Tylko dzięki nim Margaret nie zamarzła. - To okropne, ale w sumie szkoda, że ją uratowali - wyszeptała panna Cowden. - Jeśli by ich tam nie było, czysta dusza mojej pani opuściłaby ziemskie więzy i poszła szczęśliwa do Boga. A tak... - Niezdarnie wskazała milczącą kobietę i wypiła ostatnie krople nalewki. Margaret żyła, ale nie odzywała się ani słowem. Podróżowała razem z druciarzami na południe, żeby ominąć grabieże w górach. Pewnego dnia siedziała na podwórku przed jakąś gospodą. W dłoniach trzymała puszkę na miedziaki, a druciarze tańczyli i śpiewali. Wtedy odnalazł ją brat. Właśnie się tam zatrzymał, żeby pozwolić swojemu regimentowi nabrać sił przed powrotem na kwatery w Edynburgu. - Natychmiast się rozpoznali. Szok wywołany spotkaniem przywrócił dziewczynie głos, ale niestety nie rozum. Biedactwo. Pastor zabrał siostrę do domu. Cały czas zachowywała się tak, jakby żyła w przeszłości, jeszcze przed spotkaniem z góralem. Ojciec państwa Campbell zmarł wcześniej na zapalenie płuc. Tilly Lawson mówiła, że widok córki w takim opłakanym stanie zabił jej matkę. Równie dobrze jednak też mogła umrzeć na zapalenie płuc, bo wtedy wybuchła epidemia tej choroby. Archibald Campbell stał się bardzo zgorzkniały. Znienawidził zarówno szkockich górali, jak i angielską armię. Zrezygnował więc ze służby. Po śmierci rodziców stał się, chcąc nie chcąc, jedynym oparciem dla siostry. - Nie mógł się ożenić - wyjaśniła służąca. - Jaka kobieta zechciałaby go z obłąkaną siostrą u boku? Nękany problemami, zwrócił się ku Bogu. Został duchownym. Kupił powóz, zatrudnił kobietę do opieki nad Margaret i zaczął odbywać krótkie podróże po okolicy, gdzie nauczał. Dzięki pięknym kazaniom odniósł sukces. W tym roku towarzystwo misjonarzy prezbiteriańskich poprosiło go o odbycie najdłuższej jak dotąd podróży, do Zachodnich Indii. Tam ma organizować kościół i wyznaczyć swoich następców w koloniach na Barbados i Jamajce. Pastor zgodził się. Sprzedał posiadłość rodzinną w Burntislandzie i przyjechał z siostrą do Edynburga, żeby się przygotować do podróży. Spojrzałam na postać przy kominku. Gorące powietrze bijące od ognia unosiło spódnice tuż nad jej stopami, ale ona sama tkwiła nieruchomo jak posąg. - No, dobrze - powiedziałam z westchnieniem. - Obawiam się, że niewiele mogę jej pomóc. Dam tylko kilka recept, to znaczy przepisów, z których aptekarz przygotuje lecznicze mikstury. Powinien zdążyć przed naszym odjazdem. Jeśli nawet leki nie pomogą, to przynajmniej nie zaszkodzą, pomyślałam. Wypisałam krótką listę składników. Chmiel, ruta, werbena oraz sporo mięty w postaci syropu na uspokojenie. Herbata z owoców dzikiej róży ureguluje lekki deficyt pokarmowy, który objawiał się gąbczastymi, krwawiącymi dziąsłami, bladą cerą oraz opuchlizną na twarzy. - Kiedy już dotrzecie do Indii - powiedziałam, podając Neillie Cowden kartkę - proszę zadbać, żeby panna Margaret jadła dużo owoców: pomarańczy, grejpfrutów, a szczególnie cytryn. Pani zresztą powinna robić to samo - dodałam, wywołując na twarzy służącej wyraz głębokiej podejrzliwości. Bardzo wątpiłam, czy w ogóle jadała jakieś jarzyny, poza cebulą lub ziemniakami. Pastor Campbell jeszcze nie wrócił, ale nie musiałam na niego czekać. Pożegnałam się z panną Cowden i otworzyłam drzwi sypialni. Tuż za progiem stał mały Ian. - Och - zdziwił się. - Właśnie cię szukałem, ciociu. Jest już prawie wpół do czwartej, a wujek Jamie powiedział... - Jamie? - odezwał się głos z fotela przy kominku. Odwróciłam się gwałtownie. Panna Campbell siedziała wyprostowana z oczami wciąż szeroko rozwartymi, ale tym razem utkwionymi w jednym punkcie - w drzwiach. Kiedy mały Ian wszedł do środka, Margaret zaczęła krzyczeć. Dość zdenerwowani spotkaniem z panną Campbell, z ulgą dotarliśmy do burdelu. Brano pozdrowił nas rzeczowym tonem i zaprowadził do saloniku. Zastaliśmy tam Jamiego i Fergusa. Byli zatopieni w rozmowie. - Słusznie, nie należy ufać sir Percivalowi - powiedział Fergus. - Ale w tym przypadku musimy wziąć pod uwagę jego ostrzeżenie. Może rzeczywiście ktoś szykuje zasadzkę? - Niech mnie diabli, jeśli wiem - przyznał uczciwie Jamie i wyciągnął się w fotelu. - Załóżmy jednak, że tak. Zróbmy więc, jak radzisz, przyjmując, że sir Percival miał na myśli zasadzkę urządzoną przez celników. Mówił o dwóch dniach. Umówmy się nad zatoczką Mullen. - Jamie zauważył mnie i Iana. Uniósł się lekko i wskazał nam siedzenia. - A może na skalistym wybrzeżu poniżej Balcarres? - zasugerował Fergus. Jamie zmarszczył brwi. Wolno postukał dwoma palcami prawej ręki w blat stołu. - Nie - powiedział w końcu. - Zróbmy to w Arbroath. Pod opactwem jest mała zatoczka. - W porządku. - Fergus odsunął na wpół pusty talerz owsianych ciasteczek i wstał. - Pójdę rozesłać wiadomość, panie. W Arbroath, za cztery dni. - Skinął mi głową, zarzucił płaszcz na ramiona i wyszedł. - Chodzi o przemyt, wujku? - zapytał z entuzjazmem mały Ian. - Przybywa statek z Francji? - Wziął jedno ciastko i ugryzł kawałek, rozsypując na blacie okruszki. Roztargnione, zamyślone spojrzenie Jamiego rozjaśniło się. - Tak. Ale ty, mały Ianie, nie będziesz miał z tym nic wspólnego. - Przecież mógłbym pomóc! - zaprotestował chłopiec. - Będziesz potrzebował kogoś, choćby do przytrzymania mułów! Zabierz mnie ze sobą! - Po tym wszystkim, co obaj usłyszeliśmy wczoraj od twojego taty? - Jamie uniósł brwi. - Chryste, ale masz krótką pamięć, chłopcze! Ian zawstydził się lekko. Wziął następne ciastko, żeby ukryć zakłopotanie. - Jedziesz do Arbroath na spotkanie z francuskim statkiem, który ma ci dostarczyć szmuglowany alkohol? - spytałam, wykorzystując chwilę ciszy. - Nie sądzisz, że to może być niebezpieczne po ostrzeżeniu sir Percivala? Jamie spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem, ale odpowiedział dość cierpliwie: - Nie. Sir Percival ostrzegał mnie przed spotkaniem za dwa dni, w zatoczce Mullen. Mam jednak umowę z Jaredem i jego kapitanami. Jeśli nie mogę przejąć towaru w wyznaczonym terminie, statek czeka na morzu i podpływa następnego dnia, ale w inne miejsce. A jeśli i wtedy są kłopoty, próbujemy po raz trzeci, w kolejnym punkcie. - Ale jeśli sir Percival zna miejsce pierwszego spotkania, skąd wiesz, że nie zna pozostałych? - dopytywałam. Jamie potrząsnął głową i nalał sobie szklankę wina. Spojrzeniem zapytał, czy też chcę. Zaprzeczyłam. Napił się małymi łyczkami. - Nie - powiedział. - Miejsca spotkań są ustalane za każdym razem osobno. Jared wkłada do paczki zapieczętowany list i wysyła tutaj, do Jeanne. Od razu po przeczytaniu informacji palę kartkę. Ludzie, którzy mi pomagają, oczywiście znają pierwszy punkt rozładunkowy. Podejrzewam, że jeden z moich pomocników się wygadał - dodał i pochylił się nad szklanką. - Ale nikt, nawet Fergus, do ostatniej chwili nie zna pozostałych dwóch miejsc. A kiedy z nich musimy korzystać, wszyscy trzymają język za zębami. - W takim razie nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wujku! - wyrzucił z siebie mały Ian. - Proszę, weź mnie ze sobą! Nie będę wchodził w drogę - obiecał. Jamie posłał siostrzeńcowi groźne spojrzenie. - Dobrze - powiedział. - Pojedziesz ze mną do Arbroath, ale zostaniesz z ciocią w gospodzie przy drodze do opactwa, dopóki nie skończymy. Muszę zabrać chłopaka do domu w Lallybroch, Claire - wyjaśnił, odwracając się do mnie. - I naprawić, co się da, w stosunkach z jego rodzicami. - Starszy Ian opuścił hotel Hallidaya z samego rana, zanim jeszcze Jamie i mały Ian zdążyli tam przybyć. Nie zostawił żadnej wiadomości, ale najpewniej pojechał do domu. - Co byś powiedziała na tę podróż? Przepraszam, ale wcześniej nie miałam okazji cię o to zapytać. - Spojrzeliśmy na siebie ze spiskowym uśmiechem. - Świetnie - odparłam. - Miło będzie znowu zobaczyć Jenny i resztę twojej rodziny. - Ale, wujku - wypalił mały Ian. - Co z... - Cicho! - przerwał mu Jamie. - Ani słowa więcej, chłopcze. Mały Ian wyglądał na urażonego. Wziął kolejne ciastko i całe włożył sobie do buzi, jakby chciał podkreślić, że zachowa już absolutne milczenie. Jamie odprężył się i uśmiechnął do mnie. - No, jak wizyta u wariatki? - Była bardzo interesująca - powiedziałam. - Znasz ludzi o nazwisku Campbell? - Nie więcej niż trzystu lub czterystu - odparł z przelotnym uśmiechem. - Masz na myśli jakichś konkretnych Campbellów? - Owszem. - Opowiedziałam Jamiemu historię Archibalda Campbella i jego siostry, Margaret, zgodnie z wersję przekazana przez Nellie Cowden. Potrząsnął głową i westchnął. Zmarszczki na twarzy mu się pogłębiły pod wpływem wspomnień. - To nie jest najstraszniejsza historia, jaką słyszałem o tym, co się stało po Culloden - powiedział. - Ale nie sądzę... poczekaj. - Przerwał i spojrzał na mnie. - Margaret Campbell. Margaret. Czy to śliczna, mała dziewczyna, wzrostu drugiej Mary? Z delikatnymi brązowymi włosami jak ptasi puch i bardzo słodką twarzyczką? - Prawdopodobnie taka była przed dwudziestu laty - przyznałam. Przypominałam sobie otyłą postać siedzącą przy kominku. - Dlaczego? Znałeś ją Jamie? - Tak. Myślę, że tak. - Zmarszczył brwi w głębokim zastanowieniu. Spojrzał na stół i zaczął bezmyślnie wodzić palcem między rozsypanymi okruszkami. - Jeśli się nie mylę, to była ukochana Ewana Camerona. Pamiętasz Ewana? - Jasne. - Ewan był wysokim, przystojnym dowcipnisiem, który pracował z Jamiem w Holyrood. Zbierał wszelkie informacje napływające z Anglii. - Co się z nim stało? A może nie powinnam pytać? - Zawahałam się, widząc cień na twarzy Jamiego. - Anglicy go zastrzelili - odpowiedział spokojnie. - Dwa dni po Culloden. - Na moment zamknął oczy, a kiedy je otworzył, uśmiechnął się do mnie smutno. - Tak, niech Bóg błogosławi Archiemu Campbellowi. Słyszałem o nim raz lub dwa razy w czasie buntu. Mówili, że był bardzo odważnym żołnierzem. Podejrzewam, że teraz też musi być dzielny, biedny człowiek. - Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu. Potem podjął jakąś decyzję i wstał gwałtownie. - Dobrze, dużo jeszcze trzeba zrobić, zanim opuścimy Edynburg. Ianie, na górze, na stole znajdziesz listę osób, które składały zamówienia w drukarni. Przynieś ją tutaj, zaznaczę nie wykonane zlecenia. Będziesz musiał pójść do tych wszystkich klientów i zaproponować im zwrot pieniędzy. Chyba że będą chcieli poczekać, aż znajdę nowe miejsce na drukarnię i zgromadzę świeży materiał, co zajmie około dwóch miesięcy. Uderzył się po kieszeniach płaszcza. - Na szczęście dzięki ubezpieczeniu zdołam zwrócić pieniądze klientom i jeszcze mi trochę zostanie. A mówiąc o wydatkach - zwrócił się do mnie z uśmiechem. - Musisz, Angielko, znaleźć krawcową, która sprawi ci odpowiednią garderobę w ciągu dwóch dni. Podejrzewam, że Daphne zechce odzyskać sukienkę, a nie mogę cię zabrać do domu w Lallybroch nagą. 30 Spotkanie Podstawową rozrywką, jaką miałam w czasie podróży na północ, do Arbroth, było przyglądanie się konfliktowi pragnień Jamiego i małego Iana. Z doświadczenia wiedziałam, że upór stanowił jedną z podstawowych cech charakteru Fraserów. Ian nie wydawał się upośledzony pod tym względem, chociaż tylko w połowie był potomkiem rodu Fraserów. - Najwyraźniej Murrayom również nie brakowało uporu albo geny Fraserów okazały się wyjątkowo silne. W każdym razie świetnie się bawiłam spektaklem z Jamiem i Ianem w rolach głównych. Zanim minęliśmy Balfour, Jamie wyglądał jak nastroszony kogut. Walka między niewzruszonym oporem a nieodpartą siłą trwała do poranka czwartego dnia. Wtedy dotarliśmy do Arbroath i przekonaliśmy się, że gospoda, gdzie Jamie zamierzał zostawić mnie i Iana, już nie istnieje. Jedyną pamiątką po karczmie była rozwalona kamienna ściana i zwęglona belka dachowa. W promieniu kilku kilometrów panowała całkowita pustka. Jamie w milczeniu popatrzył na kupkę kamieni. Oczywiście nie mógł nas po prostu zostawić pośrodku wyludnionej, błotnistej drogi, Ian zachował się bardzo inteligentnie. Nie powiedział ani słowa, chociaż wszystkie mięśnie drżały mu z podniecenia. - No, dobrze - odezwał się w końcu Jamie z rezygnacją. - Pojedziesz. Ale tylko do krawędzi klifu, słyszysz, Ianie? Zaopiekujesz się ciocią. - Jasne, wujku - odpowiedział mały Ian z nutką zawodu. Uchwyciłam krzywe spojrzenie Jamiego. Zrozumiałam, że Ian miał się zaopiekować ciocią, a ciocia Ianem. Stłumiłam uśmiech i posłusznie skinęłam głową. Pozostali mężczyźni przybyli na miejsce spotkania u szczytu klifu punktualnie, tuż po zmroku. Kilku wydawało mi się znajomych, ale większość przybyszów w ogóle nie rozpoznawałam, bo wyglądali jak zamaskowane cienie. Od bezksiężycowej nocy minęły dwa dni. Wąski srebrny łuk na niebie nie dawał więcej światła niż świeczka w piwnicach burdelu. Nikt się nie przedstawiał. Mężczyźni powitali Jamiego niewyraźnym pomrukiwaniem lub chrząknięciami. Z łatwością ustaliłam tożsamość tylko jednej postaci. Na drodze pojawił się zaprzęgnięty w muły wóz, powożony przez Fergusa i maleńkiego osobnika: pana Willoughby’ego. Nie widziałam Chińczyka od czasu, gdy na schodach w burdelu zastrzelił tajemniczego mężczyznę. - Mam nadzieję, że dziś nie ma przy sobie pistoletu - wymamrotałam do Jamiego. - Kto? - zapytał, obiegając wzrokiem zgromadzonych. - Ach, skośnooki? Nie, nikt z nich nie wziął broni. - Zanim zdążyłam zapytać dlaczego, Jamie poszedł pomóc obrócić wóz. Pojazd musiał być gotowy do wyruszenia z powrotem do Edynburga, jak tylko kontrabanda zostanie załadowana. Mały Ian pospieszył za Jamiem, a ja, chcąc nie chcąc, ruszyłam za swoim podopiecznym. Pan Willoughby stał na palcach, próbując sięgnąć do wnętrza wozu. W końcu udało mu się coś stamtąd wydobyć z podziurawioną przykrywką i ruchomymi metalowymi ściankami. - Czy to ciemna latarnia? - zapytałam zafascynowana. - Tak - odparł mały Ian z powagą. - Trzymamy ją zamkniętą, dopóki nie zauważymy sygnału z morza. - Wyciągnął rękę po latarnię. - Daj, znam sygnał. Pan Willoughby lekko potrząsnął głową i odsunął latarnię z zasięgu ramienia małego Iana. - Zbyt wysoki, zbyt młody - oznajmił stanowczo. - Tak powiedzieć Tsei-mi - dodał, jakby to ostatecznie załatwiało sprawę. - Co? - Mały Ian poczuł się urażony. - Zbyt wysoki? Ty, mały... - Uspokój się Ianie - odezwał się głos za naszymi plecami. - Ktokolwiek trzyma latarnię, stanowi świetny cel dla niespodziewanych gości. Pan Willoughby uprzejmie bierze na siebie to ryzyko, bo ledwo od ziemi odrósł. Ty jesteś zbyt wysoki, żeby być widocznym na linii nieba, i zbyt młody, żeby dostrzec w tym sens. Odsuń się, dobrze? Jamie lekko strzelił siostrzeńca w ucho, minął nas i uklęknął na skałach obok pana Willoughby’ego. Powiedział coś do Chińczyka przyciszonym głosem. Skośnooki zachichotał, otworzył jeden bok latarni i przytrzymał ją tuż przy złożonych dłoniach Jamiego. Rozległ się krótki trzask. Z krzemienia posypały się iskry. Jak większość szkockiego wybrzeża, ta część, przy której staliśmy, była dzika i skalista. Zastanawiałam się, gdzie przycumuje francuski statek. Brakowało tu naturalnej zatoczki, istniała tylko kręta linia wybrzeża pod występem klifu, który chronił to miejsce przed możliwością obserwacji z drogi. W panujących ciemnościach widziałam jedynie białe, spienione fale. Z impetem zalewały wąską plażę. Nietypową, nieturystyczną. Piaszczyste wysepki pojawiały się gdzieniegdzie między kępami wodorostów, stosami żwiru lub sterczącymi skałami. Niewątpliwie trudno było przenieść ładunek na ląd. Za to ukrycie skrzyń w szczelinach skał zapewne nie nastręczało kłopotu. Obok mnie pojawiła się kolejna czarna postać. - Wszyscy gotowi, sir - powiedziała cicho. - Są na skałach. - Dobrze, Joey. - Mały płomyk nagle oświetlił profil Jamiego. Ogień stopniowo rósł na oliwie, wypełniającej latarnię. W końcu Jamie delikatnie zamknął metalową ściankę. - W porządku - powiedział i wstał. Spojrzał ponad klifem na południe. Chwilę obserwował gwiazdy. - Zaraz dziewiąta. Niedługo tu będą. Pamiętaj, Joey, nikt się nie rusza, dopóki nie dam znać. - Jasne, sir. - Niedbały ton odpowiedzi świadczył o tym, iż podobna wymiana zdań była typowa. Joey zdziwił się więc, gdy Jamie chwycił go za ramię. - Upewnij się - nakazał Jamie. - Powtórz wszystkim: nikt się nie rusza bez sygnału. - Tak jest, sir - odparł Joey, tym razem z większym szacunkiem. Bezszelestnie zniknął wśród skał. - Coś nie gra? - zapytałam. Podniosłam głos tylko na tyle, by było mnie słychać ponad szumem fal. Plaża i klif wyglądały wyraźnie na opustoszałe, ale ciemności i konspiracyjna działalność moich towarzyszy wzmagały ostrożność. Jamie potrząsnął głową. Miał rację, jeśli chodziło o małego Iana, pomyślałam. - Nie wiem. - Zawahał się na moment. - Powiedz, Angielko, czujesz coś? Zaskoczona usłużnie mocno pociągnęłam nosem i na moment przytrzymałam powietrze. Czułam różne zapachy: gnijących wodorostów, oleju spalanego w ciemnej latarni, ostry odór ciała małego Iana, stojącego tuż obok mnie, oblanego potem zarówno z podniecenia, jak i ze strachu. - Nic szczególnego - odpowiedziałam. - A ty? Wzruszył ramionami. - Teraz nie. Ale przed chwilą, mógłbym przysiąc, że poczułem zapach prochu. - Nic nie czuję - odezwał się mały Ian. Głos mu się załamał z podniecenia. Chłopiec szybko odchrząknął, zażenowany. - Willie MacLeod i Alec Hays przeszukali skały. Nie znaleźli nawet śladu celników. - No, dobrze. - Mimo tego stwierdzenia, w głosie Jamiego brzmiała niepewność. Potężny Szkot odwrócił się do małego Iana i chwycił go za ramiona. - Masz się teraz zaopiekować ciocią. Wycofajcie się w krzaki jałowca. Trzymajcie się z dala od wozu. Jeśli coś się stanie... Zaczątki protestów małego Iana zostały zduszone, zapewne przez mocniejszy ucisk dłoni Jamiego, bo chłopiec cofnął się z cichym jękiem, rozcierając ramię. - W razie czego - mówił dalej Jamie - zabierzesz ciocię prosto do domu, do Lallybroch. Na nic nie czekajcie. - Ale... - wtrąciłam. - Wujku! - szepnął mały Ian. - Zrobisz, jak każę - mruknął Jamie i odwrócił się, uważając dyskusję za skończoną. Mały Ian nie był zachwycony, ale posłusznie odeskortował mnie do rosnących nieopodal krzaków jałowca. Szybko znalazł dogodny punkt obserwacyjny. - Stąd mamy dobry widok na wodę - wyszeptał. Rzeczywiście. Skały opadały przed nami w płaską czaszą, wypełnioną ciemnością, a światło wody rozlewało się wśród skał, między które wdarło się morze. W pewnym momencie dostrzegłam niewielki błysk, jakby od metalu odbiło się słabe światło. Poza tym dziesięciu ukrytych poniżej mężczyzn było zupełnie niewidocznych. Zerknęłam w bok. Usiłowałam odnaleźć pana Willoughby’ego z latarnią, ale nie widziałam ani iskry. Chińczyk pewnie stał za latarnią, osłaniając ją od strony klifu. Nagle mały Ian zesztywniał. - Ktoś idzie! - szepnął. - Szybko, schowaj się za mną! - Odważnie wysunął się do przodu, wsadził rękę pod koszulę, za pas bryczesów i wyciągnął pistolet. Gwiazdy odbijały się na słabym blaskiem na lufie. Mały Ian z napięciem wpatrywał się w noc. Lekko pochylił się nad bronią, którą ściskał w obu dłoniach. - Nie strzelaj, na miłość boską! - wysyczałam mu do ucha. Bałam się złapać go za rękę, żeby w panice nie pociągnął za spust. - Jestem wdzięczny, że uważasz na ciocię, Ianie - doszedł nas cichy, ironiczny głos Jamiego spoza ciemnej krawędzi klifu. - Wolałbym jednak, gdybyś nie odstrzelił mi głowy. Ian opuścił pistolet. Skulił ramiona, co zapewne wyrażało ulgę, ale i rozczarowanie. Zatrzeszczały gałązki. Jamie stanął przed nami. Spokojnie wyjmował igły jałowca z rękawa płaszcza. - Nikt ci nie powiedział, że masz być nieuzbrojony? - zapytał łagodnie, z lekką nutką profesorskiego zainteresowania. - Za wyciągnięcie broni przeciwko oficerowi celnemu Jego Królewskiej Mości grozi śmierć - pouczył. - Żaden z mężczyzn nie nosi broni, nawet noża, na wypadek, gdyby zostali ujęci. - Fergus powiedział, że mnie nie powieszą, bo nie mam jeszcze brody - tłumaczył się niezdarnie mały Ian. - Mogą mnie tylko wysłać do kolonii. Jamie gwizdnął. - Ach, tak. Jestem pewien, że twoja matka będzie zachwycona, gdy usłyszy, że zostałeś zesłany za ocean, nawet jeśli Fergus ma rację! - Wyciągnął rękę. - Daj mi to, głupcze. - Odebrał chłopcu pistolet. - A swoją drogą, skąd to masz? Już naładowany. Wiedziałem, że czułem proch. Na szczęście, że nie wypalił ci w spodniach. Zanim mały Ian zdążył odpowiedzieć, przerwałam im, wskazując na morze. - Patrzcie! Francuski statek wyglądał jak plamka na tafli morza. Żagle jaśniały blado w świetle gwiazd. Dwumasztowy kecz sunął powoli w stronę wybrzeża, aż w końcu zatrzymał się, cichy jak rozwiane nad nim chmury. Jamie nie patrzył na statek, lecz w dół. Między porozrzucanymi na piasku kawałkami skały drżało małe światełko - ciemna latarnia. Krótki błysk mignął na wilgotnych skałach i znikł. Mały Ian chwycił mnie za ramię. Czekaliśmy ze wstrzymanym oddechem, licząc do trzydziestu. Palce Iana mocniej wbiły mi się w rękę, gdy kolejny błysk rozświetlił piasek. - Co to było? - zapytałam. - Co? - Jamie stał ze wzrokiem wbitym w statek. - Na plaży. Chyba widziałam coś na wpół zakopanego w piasku. To wyglądało jak... Latarnia błysnęła po raz trzeci. Chwilę później ze statku odpowiedziało niebieskie światło. Z podnieceniem przyglądałam się dwumasztowcowi. Zapomniałam nawet o widoku tego czegoś, co okazało się zwiniętym ubraniem, niechlujnie zakopanym w piasku. W wodzie zapanowało wyraźne poruszenie. Do naszych uszu dotarł cichy plusk. - Idzie przypływ - wyszeptał Jamie. - Paczki dryfują, prąd przyniesie je na brzeg w ciągu kilku minut. To rozwiązywało problem cumowania statku. Ale jak dokonywano zapłaty? Właśnie miałam o to zapytać, gdy nagle ktoś krzyknął i pod nami rozpętało się piekło. Jamie natychmiast rzucił się przez krzaki jałowca. Ja z małym Ianem ruszyliśmy w jego ślady. Niewiele było widać, ale na piaszczystej plaży panowało znaczne zamieszanie. Czarne cienie pokrzykiwały, potykały się i przewracały w piasku. Dobiegły mnie słowa: „Stój, w imię króla!”. Serce mi zamarło. - Celnicy! - wyjąkał mały Ian. Jamie zaklął, odrzucił głowę do tyłu i krzyknął. - Eirich ‘Mean! Suas am bearrach is teich! - Donośny głos niósł się szeroko po plaży. - Odejdźcie! - rzucił Jamie w naszą stronę. Hałas nagle się zwiększył. Do krzyków dołączyły się odgłosy spadających kamieni. W pewnym momencie spod krzaków jałowca, prawie spod moich stóp, gwałtownie zerwała się czarna postać i błyskawicznie zniknęła w ciemnościach. Kilka kroków za nią podążyła następna. Z dołu doszedł nas ostry, wysoki krzyk. - To Willoughby! - zawołał mały Ian. - Złapali Chińczyka! Ignorując polecenie Jamiego, oboje skoczyliśmy do przodu, żeby popatrzeć na dół poprzez gałęzie jałowca. Ciemna latarnia upadła na bok. Ścianka otworzyła się i jasny płomień niczym reflektor oświetlił płytkie nisze, gdzie agenci celni zakopali się w piasku. Czarne postacie biegały, walczyły i krzyczały pomiędzy mokrymi stosami wodorostów. W przyćmionym blasku latarni zobaczyliśmy dwie osoby splecione w uścisku. Mniejsza zajadle kopała przeciwnika, który unosił ją wysoko. Mały Ian rzucił się naprzód. Jamie złapał chłopaka za kołnierz i szarpnął z powrotem. - Rób, co kazałem. Wyprowadź moją żonę w bezpieczne miejsce! Ciężko chwytając oddech, mały Ian odwrócił się w moją stronę, aleja nie miałam najmniejszego zamiaru nigdzie się ruszyć. Zaparłam się mocno nogami. Chłopak bezskutecznie szarpał mnie za ramię. Jamie zostawił nas samych sobie. Pobiegł wzdłuż szczytu klifu. Zatrzymał się kilkanaście metrów dalej. Wyraźnie widziałam jego sylwetkę na tle nieba. Upadł na kolana i wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał pistolet. Mierzył w dół. Odgłos wystrzału przypominał cichy trzask, zagubiony w zamieszaniu. Jednak jego rezultat okazał się spektakularny. Latarnia eksplodowała fontanną płonącej oliwy. Wkrótce plaża pogrążyła się w mroku i ciszy. Kilka sekund później rozległy się jęki bólu i okrzyki wściekłości. Szybko odzyskałam zdolność widzenia po oślepieniu wybuchem latami. Zrozumiałam, że płomyki migoczą na rękawie czyjegoś płaszcza. Człowiek machał rękoma, krzycząc z bólu. Bezskutecznie usiłował zgasić ogień, który zajął się od kropli płonącej oliwy. Gałęzie jałowca zadrżały gwałtownie. Jamie rzucił się zboczem klifu i zniknął nam z oczu. - Jamie! Rozbudzony moim krzykiem, mały Ian szarpnął mnie do tyłu. - Chodź, ciociu! Oni zaraz tu wejdą! Miał rację. Krzyki zbliżały się coraz bardziej, gdy mężczyźni wspinali się po skałach. Uniosłam spódnice i ruszyłam za chłopcem tak szybko, jak tylko mogłam, poprzez wysoką i ostrą roślinność porastającą szczyty klifu. Nie wiedziałam, dokąd szliśmy. Za to mały Ian doskonale znał cel. Zdjął płaszcz. Teraz biała koszula unosiła się przede mną jak duch między gałęziami olch i brzóz, które rosły głębiej na lądzie. - Gdzie jesteśmy? - zapytałam, kiedy zwolnił na brzegu małego strumyka. - Droga do Arbroath wiedzie prosto - odparł. Oddychał ciężko. Z boku jego koszuli biegła ciemna smuga błota. - Za chwilę będzie nam łatwiej iść. Dobrze się czujesz, ciociu? Czy mam cię przenieść? Uprzejmie odrzuciłam szarmancką ofertę. Podejrzewałam, że ważę nie mniej niż chłopak. Zdjęłam buty i skarpety. Weszłam w głęboki po kolana strumień. Pod stopami czułam lodowaty muł. Kiedy już stanęłam na drugim brzegu, miotały mną gwałtowne dreszcze. Z dużą wdzięcznością przyjęłam od Iana płaszcz. Dzieciak, podniecony i rozgrzany marszem, najwyraźniej nie potrzebował okrycia. Było mi zimno nie tylko z powodu wody czy chłodnego listopadowego wiatru, ale także ze strachu. Dotarliśmy do drogi. Wiatr wiał nam prosto w oczy. Twarz momentalnie mi zdrętwiała, włosy rozwiały się luźno. Wicher wył potępieńczo i niósł ku nam odgłosy jakiejś rozmowy. - Był sygnał z klifu? - zapytał głęboki męski głos. Ian zatrzymał się tak raptownie, że omal na niego nie wpadłam. - Jeszcze nie - rozległa się odpowiedź. - Myślałem, że słyszę krzyki, ale potem wiatr się odwrócił. - No, dobra. Właź z powrotem na drzewo, grubotyłcu - odparł niecierpliwie pierwszy głos. - Jeśli sukinsyny uciekną z plaży, dorwiemy ich tutaj. Wtedy dostaniemy pieniądze za ich głowy, a tyłki będziemy mieli całe. - Zimno - narzekał drugi głos. - Na otwartych przestrzeniach wiatr owiewa wszystkie kości. Szkoda, że nie ustawiliśmy czat w opactwie, przynajmniej byłoby nam ciepło. Dłoń małego Iana zacisnęła się mocno na moim ramieniu. Usiłowałam wyrwać się z bolesnego uścisku, ale chłopak nie zwracał na mnie uwagi. - Tak, ale tam mielibyśmy mniejszą szansę złapać grubą rybę - powiedział pierwszy głos. - A bardzo przydałoby mi się pięćdziesiąt funtów! - Też prawda - mruknął z rezygnacją drugi głos. - Ciekawe tylko, jak zauważymy w tych ciemnościach rude włosy. - Łapiemy każdego, kto tylko nadejdzie. Na głowy będziemy patrzeć później. Mały Ian zepchnął mnie z drogi w krzaki. - Co oni mieli na myśli, mówiąc o czatach w opactwie? - zapytałam, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu strażników na drodze. - Nie wiesz przypadkiem? Czupryna małego Iana poruszyła się w górę i w dół. - Chodzi o opactwo w Arbroath. To miejsce spotkania. - Miejsce spotkania? - Jeśli coś by się nie powiodło - wyjaśnił. - Wtedy każdy ma sobie radzić sam i wszyscy powinni się spotkać w opactwie. - No, nie mogło się już powieść gorzej - zauważyłam. - Co twój wujek krzyknął, gdy pojawili się celnicy? Mały Ian sprawdził, czy od strony drogi nie nadciąga pościg, i znów odwrócił się w moją stronę. - Aaa!... Powiedział: „Wstawać, chłopaki! Przez klif i biegiem!”. - Mądra rada - skomentowałam sucho. - Jeśli go posłuchali, to pewnie większość zdołała uciec. - Poza wujkiem Jamiem i panem Willoughbym. - Mały Ian nerwowo przejechał ręką po włosach, co bardzo przypominało odruch Jamiego. - Tak. - Wzięłam głęboki wdech. - Ale teraz nie możemy nic dla nich zrobić. Jednak... jeśli pozostali mężczyźni skierowali się do opactwa... - No właśnie - przerwał mi Ian. - Zastanawiałem się, czy zrobić tak, jak kazał wujek, i zabrać cię bezpośrednio do Lallybroch, czy najpierw spróbować szybko dostać się do opactwa i ostrzec pozostałych. - Biegnij do opactwa - zdecydowałam. - No, ale... nie powinienem tak cię zostawiać, ciociu. Wujek Jamie kazał... - Jest czas, by słuchać poleceń, i czas, by samemu podejmować decyzje - powiedziałam poważnie. Taktownie pominęłam fakt, że w tym wypadku to ja zadecydowałam za chłopaka. - Czy ta droga prowadzi do opactwa? - Tak. To jakieś dwa kilometry stąd. - Kołysał się już na piętach, niecierpliwy, by wyruszyć - Dobrze. Ty przetnij drogę, ja pójdę prosto. Postaram się odciągnąć uwagę celników. Spotkamy się w opactwie. Och, poczekaj. Lepiej weź płaszcz. Niechętnie zdjęłam z siebie okrycie. Nie tylko pozbawiałam się ciepła, ale miałam wrażenie, że rezygnuję z ostatniej więzi, która łączyła mnie z przyjaznym człowiekiem. Kiedy mały Ian odejdzie, zostanę zupełnie sama w zimnych ciemnościach szkockiej nocy, pomyślałam. - Ianie? - złapałam go za ramię i przytrzymałam przez chwilę. - Tak? - Uważaj na siebie. - Uniosłam się na palcach i pocałowałam go w chłodny policzek. Chłopak ze zdziwieniem uniósł brwi, uśmiechnął się i odszedł. Gałąź olchy odgięła się z powrotem po jego przejściu. Było bardzo zimno. Dobiegały mnie odgłosy świstu wiatru w zaroślach oraz szum fal. Owinęłam się ciasno wełnianym szalem i rozdygotana podążyłam w stronę drogi. Zastanawiałam się, czy powinnam robić trochę hałasu. Jeśli zachowywałabym się cicho, mogłabym zostać zaatakowana bez uprzedzenia. Strażnicy usłyszeliby moje kroki i wzięliby mnie za uciekającego przemytnika. Z drugiej jednak strony, rozważałam, jeśli będę szła, podśpiewując na pijacką nutę, zorientują się, że jestem kobietą i pozostaną w ukryciu. A przecież chodziło mi o to, żeby się pokazali. Podniosłam kamień z pobocza, wyszłam na drogę i ruszyłam nią prosto, bez słowa. 31 Księżyc przemytników Wiatr mocno poruszał gałęziami drzew i krzewów. Szum tłumił odgłos moich kroków - ale także każdego, kto chciałby do mnie podejść. Niecałe dwa tygodnie temu minęło święto Halloween. Przypomniały mi się wszystkie opowieści o duchach i upiorach. Ale to nie żadna zjawa złapała mnie nagle od tyłu i zakryła mi dłonią usta. Gdybym nie była przygotowana na taką ewentualność, zemdlałabym. Ponieważ jednak przewidywałam podobne zajście, serce zaczęło mi jedynie bić mocniej. Gwałtownie szarpnęłam się, żeby wyrwać z uścisku napastnika. Lewą ręką przycisnął mi lewe ramię do boku, prawą dłonią cały czas kneblował usta. Jednak prawą rękę miałam wolną. Uniosłam nogę na wysokość jego kolana i mocno kopnęłam. Zachwiał się. Błyskawicznie uderzyłam go kamieniem w głowę. Z konieczności nie było to zbyt silne uderzenie, ale wystarczyło. Mężczyzna jęknął i poluzował chwyt. Znów kopnęłam. Zaczęłam mu się wykręcać w rękach. Gdy zsunął dłoń z moich ust, wbiłam zęby w jego palec i zacisnęłam je tak mocno, jak tylko mogłam. „Mięśnie szczękowe biegną od szczytu czaszki do więzadeł żuchwy” - zacytowałam w myślach fragment z Anatomii Greya. „To daje szczęce i zębom sporą siłę miażdżącą. Przeciętna ludzka szczęka jest w stanie wywrzeć nacisk o sile stu pięćdziesięciu kilo”. Nie wiem, czy gryzłam lepiej niż przeciętnie, ale rezultat był rewelacyjny. Napastnik zaczął się rzucać w tył i w przód. Bezskutecznie usiłował się uwolnić od moich zębów. Bez trudu wyrwałam się ze słabnącego uścisku. Stanęłam przodem do przeciwnika i z całej siły kopnęłam go w krocze. Cios nogą w jądra jest zdecydowanie przeceniany w sztuce obrony. To znaczy ma spektakularną skuteczność, ale trudno go wykonać, szczególnie kobiecie w ciężkich spódnicach. Mężczyźni bardzo uważają na swoje przyrodzenia i przezornie strzegą wszelkiego do nich dostępu. Na szczęście mój napastnik stał w szerokim rozkroku, żeby utrzymać równowagę, więc uderzenie wypadło doskonale. Mężczyzna wydał z siebie potworny odgłos zarzynanego królika i zwalił się na drogę. - To ty, Angielko? - Szept dotarł do mnie z lewej strony. Podskoczyłam jak przestraszona gazela, z mimowolnym piskiem. Po raz drugi w ciągu kilkunastu sekund czyjaś dłoń zasłoniła mi usta. - Na litość boską, Angielko! - wymruczał mi do ucha Jamie. - To ja. Nie ugryzłam go, chociaż strasznie mnie kusiło. - Wiem - wycedziłam przez zęby, kiedy mnie puścił. - Kim jest ten drugi, który mnie napadł? - To chyba Fergus. - Jamie szturchnął cicho jęczący, bezkształtny cień. - To ty, Fergusie? - spytał szeptem. Odpowiedziało mu dziwne czknięcie. Pochylił się i podniósł chłopaka na nogi. - Cicho! - nakazałam. - Tuż przed nami są celnicy! - Naprawdę? - zapytał głośno Jamie. - I nie zwracają uwagi na taki hałas? Zamilkł. Przez chwilę słychać było tylko przejmujące wycie wiatru w gałęziach olch. Jamie położył mi rękę na ramieniu i krzyknął w noc: - MacLeod! Reaburn! - Tak, Roy - odpowiedział mu rozdrażniony głos w krzakach. - Jesteśmy tutaj. Innes też i Meldrum? Powłócząc nogami i rozmawiając cicho, z zarośli wyszło więcej cieni. - ... cztery, pięć, sześć - liczył Jamie. - Gdzie Hays i Gordonowie? - Widziałem, jak Hays wchodził do wody - odparł jeden z cieni. - Chciał dostać się okrężną drogą. Pewnie Gordonowie i Kennedy także. Nie słyszałem, żeby zostali złapani. - Dobrze - skwitował Jamie. - Powiedz, Angielko, o co chodzi z tymi celnikami? Po Oakiem i jego przyjacielu nie było ani śladu. Zaczęłam się czuć dość głupio, ale opowiedziałam Jamiemu, co słyszeliśmy razem z małym Ianem. - Tak? - W głosie Jamiego brzmiało zainteresowanie. - Możesz już stać, Fergusie? Świetnie. Rozejrzymy się trochę. Meldrumie, masz krzemień? Kilka chwil później mała pochodnia walczyła ze wszystkich sił, żeby nie zgasnąć, gdy Jamie kroczył z nią krętą drogą. Pozostali przemytnicy czekali w napiętym milczeniu, gotowi zarówno do ucieczki, jak i do pospieszenia Jamiemu z pomocą. Nie dobiegał nas jednak żaden dźwięk choćby najmniejszego zamieszania. Po upływie pewnego czasu, który zdawał się wiecznością, usłyszeliśmy z dala wołanie Jamiego. - Chodźcie tu! - krzyknął spokojnym i opanowanym głosem. Stał na środku drogi, obok potężnej olchy. Blask pochodni oświetlał okrąg wokół jego postaci. W pierwszej chwili nie widziałam nic poza Jamiem. Nagle jeden z mężczyzn sapnął, a drugi wydał zduszony jęk przerażenia. Przed moimi oczyma pojawiła się inna twarz, blado oświecona. Wisiała tuż za lewym ramieniem Jamiego. Okropne, przekrwione oblicze, czarne w blasku pochodni, z wytrzeszczonymi oczyma i zwisającym językiem. Wiatr targał jasne jak słoma włosy. Z trudem powstrzymałam się od krzyku. - Miałaś rację, Angielko - powiedział Jamie. - To był celnik. - Rzucił coś na ziemię. - Legitymacja - wyjaśnił, wskazując przedmiot głową. - Nazywał się Thomas Oakie. Ktoś z was go rozpoznaje? - Chryste, teraz to nawet rodzona matka by go nie poznała! - wyszeptał głos za moimi plecami. Podniosły się ogólne pomruki zaprzeczeń i nerwowe szurania nogami. Najwyraźniej wszyscy mieli ochotę szybko znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. - Dobrze. - Jamie odsunął się i odrzucił głowę do tyłu. - Straciliśmy ładunek, więc nie będzie zysku do podziału. Czy któryś pilnie potrzebuje pieniędzy? - Sięgnął do kieszeni. - Mogę wam dać trochę na życie... Niestety, przez jakiś czas nie będziemy pracować na wybrzeżu. Dwóch mężczyzn niechętnie zbliżyło się do wiszącego na drzewie ciała, żeby wziąć od Jamiego zapłatę. Reszta przemytników rozpłynęła się w ciemnościach. Po kilku minutach zostaliśmy sami: ja, Jamie i Fergus. Chłopak wciąż był blady, ale stał o własnych siłach. - Jezu! - wyszeptał, patrząc na wisielca. - Kto to zrobił? - Ja... a przynajmniej taka rozniesie się plotka. - Jamie spojrzał w górę. Jego twarz wyglądała nieprzyjemnie w niewyraźnym świetle pochodni. - Chodźmy stąd. - A co z Ianem? - zapytałam. - Pobiegł do opactwa, żeby was ostrzec! - Naprawdę? - Głos Jamiego zabrzmiał ostro. - Nie spotkałem go po drodze. Którędy poszedł, Angielko? - Tędy. - Wskazałam kierunek. Fergus wydał z siebie cichy odgłos, który przypominał śmiech. - Opactwo jest z drugiej strony - odparł rozbawiony Jamie. - Znajdziemy go, gdy zauważy, że się pomylił i zawróci. - Zaczekaj - odezwał się Fergus i uniósł rękę. W krzakach rozległ się ostrożny szelest i usłyszeliśmy głos małego Iana. - Wujek Jamie? - Tak, Ianie. To ja. Chłopiec wyłonił się z zarośli, z liśćmi we włosach i oczyma rozszerzonymi z podniecenia. - Zobaczyłam światło, więc zawróciłem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku z ciocią Claire - wyjaśnił. - Wujku Jamie, nie powinieneś zapalać pochodni. Wokół są celnicy! Jamie otoczył ramieniem siostrzeńca i odwrócił go od olchy, żeby chłopak nie zauważył wiszącego ciała. - Nie martw się, Ianie - powiedział rzeczowo. - Poszli sobie. Wsadził pochodnię w mokre zarośla i zgasił ją z sykiem. - Ruszajmy - polecił spokojnym głosem. - Pan Willoughby czeka na początku drogi z końmi. Będziemy w górach przed świtem. Znowu w domu 32 Powrót syna marnotrawnego Mijał czwarty dzień podróży z Arbroath do Lallybroch. Przez cały czas prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Zarówno mały Ian, jak i Jamie wyglądali na zamyślonych, zapewne z różnych przyczyn. Sama też rozmyślałam na temat niedalekiej przeszłości i najbliższej przyszłości. Zastanawiałam się, jak Jenny przyjmie moje ponowne pojawienie się w Lallybroch? Traktowałam Jenny Murray jak siostrę. Uważałam ją za swoją najlepszą przyjaciółkę. Przez ostatnich dwadzieścia lat moimi przyjaciółmi byli głównie mężczyźni. Nie znałam innych lekarek, a personel pielęgniarski i lekarski dzieliła zbyt duża przepaść, żeby zawierać bliższą znajomość z pozostałymi kobietami pracującymi w szpitalu. Jeśli zaś chodzi o panie z otoczenia Franka - sekretarki i żony kadry uniwersyteckiej... Bardzo ważną dla mnie rolę odgrywał fakt, że Jenny kochała Jamiego Fresera tak bardzo, jak ja - jeśli nawet nie bardziej. Niezmiernie pragnęłam znów ją zobaczyć, ale bałam się, jak przyjmie historię o mojej rzekomej ucieczce do Francji. Przecież opuściłam jej brata. Konie szły jeden za drugim wąską ścieżką. Mój gniady zwolnił posłusznie, gdy kasztan Jamiego się zatrzymał, a potem skręcił na polanę na wpół ukrytą przez nisko zwisające gałęzie olch. Szare kamienne urwisko graniczyło z drugą stroną polany, a jego poszczerbiona skalista krawędź tak zarosła mchem i porostami, że wyglądała jak twarz starego, brodatego człowieka, pokryta piegami i brodawkami. Mały Ian zsunął się ze swojego kuca z westchnieniem ulgi, siedzieliśmy w siodle od świtu. - Uff! - jęknął, rozcierając sobie pośladki. - Wszystko mi ścierpło. - Mnie też - przyznałam. - To chyba jednak lepsze niż obtarcia od siodła. - Nieprzyzwyczajeni do długiej jazdy konnej, oboje z małym Ianem bardzo cierpieliśmy przez pierwsze dwa dni podróży. Pierwszej nocy byłam tak zesztywniała, że Jamie musiał mnie zsadzić z wierzchowca i zanieść na rękach do gospody, ku wielkiemu jego rozbawieniu. - Wujek Jamie musi mieć tyłek z rzemienia - mruknął mały Ian. - Na moje oko jego pośladki wyglądają całkiem zwyczajnie - odparłam bezmyślnie. - Dokąd on znowu poszedł? - Spętany kasztan skubał trawę pod dębem po jednej stronie polany, ale Jamiego nie było w zasięgu wzroku. Spojrzeliśmy na siebie z małym Ianem. Wzruszyłam ramionami i podeszłam do ściany urwiska, gdzie ze skały siąpił mały strumyk. Złożyłam pod nim dłonie i napiłam się z rozkoszą. Pomimo dżdżystej jesiennej aury całkiem zaschło mi w gardle. Takie małe skaliste polany, niewidoczne z drogi, są typowe dla krajobrazu szkockich gór, pomyślałam. Turnie oraz wrzosowiska, na pierwszy rzut oka jałowe i surowe, kryją w sobie wiele sekretów. Można przejść kilkanaście centymetrów od jelenia, cietrzewia albo ukrytego mężczyzny i nawet tego nie zauważyć. Po Culloden wielu Szkotów wykorzystało wiedzę o istniejących możliwościach ukrycia się we wrzosowiskach. Niewidoczni dla mało bystrych oczu Anglików, uszli z życiem. Odwróciłam się od strumyczka i prawie wpadłam na Jamiego. Potężny Szkot pojawił się tak nagle, jakby cudem wyskoczył spod ziemi. Wkładał hubkę z krzesiwem do kieszeni płaszcza, od którego bił słaby zapach dymu. Upuścił na trawę mały zapalony patyczek i zdusił go stopą. - Skąd się tu wziąłeś? - zapytałam, mrugając ze zdziwienia. - I gdzie byłeś? - Tam jest mała jaskinia. - Wskazał kciukiem za siebie. - Chciałem tylko sprawdzić, czy nie ma nikogo w środku. - I co? Natknąłeś się na kogoś? - Z trudem dostrzegłam dobrze ukryte wejście do jaskini. Było zadziwiająco zespolone z innymi pęknięciami skały. - No, pewnie - powiedział. Zmarszczył lekko brwi, ale bez niepokoju. - Znalazłem węgiel drzewny zmieszany z ziemią. Ktoś palił tam ognisko. - Jak myślisz kto? - Wsadziłam głowę w szczelinę wejścia, ale nie zauważyłam nic poza wąskim paskiem ciemności, małym pęknięciem w skalnej ścianie. Wyglądało niezbyt zachęcająco. Zastanawiałam się, czy ktoś mógł nas śledzić przez całą drogę z wybrzeża do Lallybroch. Czy Jamie bał się pościgu albo zasadzki? Wbrew sobie obejrzałam się przez ramię, ale nie zobaczyłam nic poza olchami o suchych liściach szumiących w słabym jesiennym wietrze. - Nie wiem - odparł w zamyśleniu. - Myślę, że jakiś myśliwy. Są tam również rozrzucone kości cietrzewia. Jamie nie wydawał się zaniepokojony osobnikiem o nieznanej tożsamości, więc szybko się rozluźniłam. W otoczeniu szkockich gór, z dala od Edynburga i przemytników, czułam się bezpiecznie. Mały Ian, zafascynowany odkryciem niewidocznej jaskini, zniknął w jej wnętrzu. Pojawił się po dłuższej chwili, wytrzepując pajęczynę z włosów. - Czy ta jaskinia przypomina klatkę Cluny’ego, wujku? - zapytał z roziskrzonymi oczyma. - Nie jest tak duża, Ianie - odpowiedział z uśmiechem Jamie. - Biedny Cluny ledwie by się wcisnął przez to wejście. Był wyjątkowo dużym facetem, szerszym ode mnie prawie dwa razy. - Jamie dotknął własnej piersi w miejscu, gdzie oberwał guzik w czasie przepychania się przez szczelinę. - Co to takiego klatka Cluny’ego? - zapytałam. Strząsnęłam z pleców ostatnie krople zimnej wody i wsadziłam dłonie pod pachy. - Chodzi o Cluny’ego MacPhersona - odpowiedział Jamie. Pochylił się i chlapnął sobie wodą w twarz. Podniósł głowę i uśmiechnął do mnie, krople zwisały mu z rzęs. - Bardzo pomysłowy człowiek. Anglicy spalili mu dom i wykopali fundamenty, ale Cluny zdołał zbiec. Uwił sobie przytulne gniazdko w pobliskiej jaskini. Wejście zasłaniał matą ze splecionych gałęzi wierzby, zlepionych szlamem. Ludzie mówili, że nawet z odległości metra można było nie zauważyć jaskini, chyba że wyczuło się zapach fajki. - Sam książę Karol na kilka dni schronił się u Cluny’ego przed Anglikami - poinformował mnie mały Ian. - Angielscy bękarci wszędzie szukali, ale nigdy nie znaleźli Jego Wysokości! - podsumował z nieukrywaną satysfakcją. - Chodź i umyj się, mały - Jamie przeszył Iana ostrym spojrzeniem, aż chłopakiem wstrząsnął dreszcz. - Nie możesz pokazać się rodzicom z brudną twarzą. Ian westchnął, ale posłusznie pochylił się nad strumykiem. Parskał i sapał, gdy zimna woda pryskała mu na twarz. Jamie przyglądał się toalecie siostrzeńca nieobecnym wzrokiem. Zastanawiałam się, czy patrzył w przyszłość, na dość krępującą wizytę w Lallybroch, czy w przeszłość - na Edynburg, gdzie zostawił resztki drukarni i martwego człowieka w beczce po likierze miętowym? A może jeszcze dalej - na Karola Edwarda Stuarta i czas buntu? - Co mówisz o Karolu swoim siostrzenicom i siostrzeńcom? - zapytałam cicho. Wzrok Jamiego wyostrzył się i skupił na mnie. Oczy nabrały ciepła, a cień uśmiechu potwierdził sukces mojego czytania w myślach, ale natychmiast i ciepło, i uśmiech znikły. - Nigdy o nim nie mówię - odpowiedział Jamie równie cicho i poszedł przyprowadzić konie. Trzy godziny później przejechaliśmy przez ostatnią wietrzną przełęcz i wydostaliśmy się na stok, który spadał bezpośrednio do Lallybroch. Jadący na przedzie Jamie wstrzymał konie. Poczekał na mnie i małego Iana. - Dojechaliśmy - oznajmił. Uśmiechnął się i uniósł brew. - Bardzo się zmieniło, co? Potrząsnęłam głową, wniebowzięta. Dom wydawał się zupełnie taki, jak dawniej. Wzniesiony z białego kamienia trzypiętrowy budynek jaśniał pośród zniszczonych zabudowań gospodarczych i na tle ciemnych, kamienistych pól. Z tyłu dworku, na małym wzgórzu wznosiły się ruiny starożytnej kamiennej obłej wieży - zwanej po celtycku „broch”, od której posiadłość wzięła swoją nazwę. Z bliska zauważyłam jednak niewielkie zmiany. Jamie wyjaśnił, że angielscy żołnierze rok po Culloden spalili gołębnik i kaplicę. Miejsca te pozostały niezabudowane. Dziury w murze posiadłości pozatykano różnokolorowymi kamieniami. Świeżo wzniesiona szopa najwyraźniej służyła za gołębnik. Rząd pulchnych, opierzonych ciałek wygrzewał się na dachu w promieniach późnojesiennego słońca. Krzak róży zasadzony przez matkę Jamiego, Ellen, rozrósł się w gęste pnącza. Teraz właśnie tracił już ostatnie liście. Dym z zachodniego komina unosił się wraz z wiejącym od morza wiatrem w kierunku południowym. Nagle dostrzegłam ogień w kominku. Lekko różowy blask oświetlał twarz gospodyni. Jenny często siadywała w fotelu i czytała na głos powieści lub wiersze, Jamie i Ian, zatopieni w grze w szachy, słuchali jej jednym uchem. Ile wieczorów spędziliśmy w ten sposób, gdy dzieci już spały na górze, a ja przy bukowym sekretarzyku spisywałam przepisy na lekarstwa lub bez końca cerowałam czyjeś ubrania? - Myślisz, że zamieszkamy tu znowu? - zapytałam Jamiego. Starałam się ze wszystkich sił, żeby głos nie zdradzał tęsknoty. Bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na ziemi Lallybroch było moim domem. Ale minęło już tyle lat... Jamie zastanawiał się przez chwilę. W końcu potrząsnął głową. - Nie wiem, Angielko - powiedział. - Chciałbym, ale nie potrafię przewidzieć, jak się sprawy potoczą. - Na czole pojawiła mu się mała zmarszczka. - W porządku. Możemy zostać w Edynburgu albo nawet wyjechać do Francji. To nie ma znaczenia, Jamie. - Spojrzałam mu prosto w oczy. - Najważniejsze, że jesteśmy razem. Wyraz smutku momentalnie znikł z jego twarzy, rysy się wygładziły. Jamie ujął moją dłoń i delikatnie pocałował. - Nie pragnę niczego więcej, Angielko. Patrzyliśmy sobie w oczy bez ruchu. Za naszymi plecami rozległo się głośne, choć nieśmiałe kaszlnięcie. Mały Ian przypomniał nam o swojej obecności. Przez całą podróż z Edynburga chłopak ze wszystkich sił starał się nie naruszać naszej prywatności. Wieczorem mościł sobie legowisko na uboczu, z zażenowaniem szybko wycofał się, kiedy niechcący zaskoczył nas na niedyskretnym uścisku. Jamie uśmiechnął się, uścisnął mi dłoń i odwrócił się do siostrzeńca. - Już prawie dojechaliśmy, Ianie - powiedział. - Będziemy na miejscu przed kolacją, jeśli zaraz nie lunie deszcz - dodał. Przyłożył rękę do oczu, by ocenić zagrożenie, które niosły ze sobą wolno płynące nad górami Monadhliath chmury. - Mhm... - Mały Ian nie wyglądał na zachwyconego perspektywą spotkania z rodzicami. Zerknęłam na chłopaka z sympatią. - Dom to miejsce, gdzie musisz być przyjęty, gdy wracasz - zacytowałam. Mały Ian posłał mi krzywe spojrzenie. - Tak, właśnie tego się boję, ciociu. Jamie odwrócił się do małego Iana i przeszył go poważnym wzrokiem. - Głowa do góry, mały Ianie. Pamiętasz historię o synu marnotrawnym? Twoja mama będzie uszczęśliwiona, gdy cię zobaczy. Mały Ian nie miał złudzeń. - Jeśli się spodziewasz, że zabije dla mnie cielę, wujku Jamie, to wcale nie znasz mojej mamy tak dobrze, jak ci się wydaje. Chłopak siedział, gryząc dolną wargę. Po chwili poprawił się w siodle z głębokim westchnieniem. - Jedźmy, chcę mieć to już za sobą - powiedział. - Naprawdę rodzice mogą być dla niego bardzo surowi? - zapytałam. Przyglądałam się, jak mały Ian ostrożnie zjeżdża skalistym zboczem. - No, na pewno mu przebaczą, ale najpierw dostanie porządne Ianie. Mam nadzieję, że ze mną nie postąpią surowiej - dodał ironicznie. Ściągnął wodze i ruszył kłusem. - Chodź, Angielko, wolę mieć to już za sobą. Nie bardzo wiedziałam, jakiego przyjęcia możemy się spodziewać w Lallybroch, ale mimo wszystko byłam dość spokojna. Tak jak za każdym poprzednim razem nasze przybycie zostało rozgłoszone przez chmarę psów. Sfora zbiegła się z podwórza, pola i opłotków, najpierw szczekając agresywnie, a po chwili radośnie. Mały Ian puścił wodze i zsunął się z konia. Przykucnął, żeby wyściskać kudłate zwierzaki, które rzuciły mu się do kolan i zaczęły lizać go po twarzy. Po jakimś czasie wstał z wyrośniętym szczeniakiem w ramionach. - To Jocky - powiedział, mocno przytrzymując piszczącą brązowozłotą kulkę. - Jest mój. Tata mi go dał. - Dobry piesek. - Podrapałam czworonoga za zwisającymi uszami. Jocky szczeknął i zaczął entuzjastycznie powarkiwać, nieudolnie usiłując polizać jednocześnie mnie i Iana. - Będziesz cały w psiej sierści, Ianie - odezwał się czysty i jasny głos z wyraźną dezaprobatą. Podniosłam wzrok. Z przydrożnej ławki wstała wysoka, szczupła dziewczyna w wieku około siedemnastu lat. - A ty jesteś cała w trawie - odciął się mały Ian rozmówczyni. Nastolatka odgarnęła z twarzy ciemne loki i zaczęła otrzepywać spódnicę. Rzeczywiście, do tkaniny domowego wyrobu gęsto przylegały kawałki trawy. - Tata mówi, że nie zasługujesz na psa - zauważyła. - Uciekłeś i zostawiłeś szczeniaka samego. - Chciałem go ze sobą zabrać - odparł Ian w swojej obronie. - Ale w mieście nie byłby bezpieczny. - Przytulił mocniej psa i wcisnął brodę między futrzane uszy. - Trochę urósł. Dobrze jadał, prawda? - Chodź, przywitaj się z nami, mała Janet. Byłoby nam miło - odezwał się za moimi plecami przyjemny głos Jamiego, z cyniczną nutką. Dziewczyna gwałtownie podniosła oczy i zarumieniła się. - Wujek Jamie! Och, i... - zająknęła się i zarumieniła jeszcze bardziej. - To ciocia Claire. - Jamie stanowczo ujął mnie za łokieć i skinął głową dziewczynie. - Mała Janet jeszcze się nie urodziła, gdy byłaś tu ostatnim razem, Angielko. Mama jest w domu? - zapytał siostrzenicy. Dziewczyna przytaknęła głową, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia od mojej twarzy. Pochyliłam się na koniu i wyciągnęłam do Janet rękę. - Miło mi cię poznać - powiedziałam. Zdumionymi oczyma patrzyła na mnie przez długą chwilę, ale nagle przypomniała sobie o dobrych manierach i złożyła mi ukłon. Niepewnie dotknęła mojej ręki, a ja dziarsko uścisnęłam drobną dłoń. Janet trochę się uspokoiła. - Miło... mi, psze pani - burknęła. - Mama i tata są bardzo źli, Janet? - Mały Ian delikatnie postawił szczeniaka na ziemi. Dziewczyna, wyrwana z transu, spojrzała na młodszego brata z miną wyrażającą zniecierpliwienie i jednocześnie sympatię. - A nie powinni być, pacanie? - zapytała. - Mama bała się, że spotkałeś w lesie dzika albo że porwali cię Cyganie. Prawie nie spała, zanim się nie dowiedzieliśmy, gdzie jesteś - dodała, groźnie marszcząc brwi. Ian zacisnął usta i bez słowa spojrzał na ziemię. Janet podeszła bliżej i zdjęła mu z rękawa mokre żółte liście. Była tak wysoka, że brat przerastał ją tylko o jakieś dwanaście centymetrów. Podobieństwo między nimi ograniczało się do gęstych ciemnych włosów i charakterystycznej mimiki. - Wyglądasz biednie, Ianie. Spałeś w ubraniu? - Oczywiście - odparł niecierpliwie. - A co, myślisz, że podróżuję po wrzosowiskach z koszulą nocną na zmianę? Prychnęła krótkim śmiechem. Mały Ian trochę się rozluźnił. - Chodźmy więc, sokole - powiedziała z litością. - Umyję cię trochę, zanim się spotkasz z rodzicami. Spojrzał na nią z wściekłością i zakłopotaniem. - Dlaczego wszystkim się wydaje, że czystość w czymś mi pomoże? - zapytał chrapliwym z napięcia głosem. Jamie uśmiechnął się i zeskoczył z konia. Klepnął siostrzeńca po ramieniu, wzbijając tym mały obłoczek kurzu. - To na pewno ci nie zaszkodzi. Uciekaj! Podejrzewam, że rodzice najpierw zechcą zobaczyć się z twoją ciocią. - Mhm - zgodził się niechętnie i ruszył do pomywalni, popędzany przez siostrę. - Co jadłeś? - usłyszałam jej pytanie. - Masz wokół ust smugę brudu. - To nie brud, to wąsy! - wysyczał z furią. Szybko spojrzał na siebie, żeby sprawdzić, czy ja i Jamie słyszeliśmy tę wymianę zdań. Janet zatrzymała się gwałtownie. - Wąsy? - zawołała głośno ze zdumieniem. - Ty? - Chodź! - Chwycił ją za łokieć i zaciągnął za bramę posiadłości. Jamie pochylił się i ukrył twarz w moich spódnicach. Przypadkowy obserwator mógłby przypuszczać, że rudowłosy Szkot poluźnia popręg, bo nie dostrzegłby drżących ramion. - Już dobrze, poszli sobie - powiedziałam chwilę później. Sama z trudem zachowywałam powagę. Jamie uniósł zaczerwienioną twarz znad moich spódnic i wytarł w nie oczy. - Wąsy? Ty? - Powtórzył, imitując głos siostrzenicy. Potrząsł głową, ciężko chwytając powietrze. - Chryste, jaka ona podobna do matki! Dokładnie to samo i tak samo powiedziała do mnie Jenny, gdy złapała mnie po raz pierwszy na goleniu. Omal nie podciąłem sobie gardła. - Otarł oczy wierzchem dłoni i podrapał się po łagodnym, ale gęstym rudym zaroście. - Chcesz się ogolić, zanim spotkamy się z Jenny i Ianem? - zapytałam. - Nie - odparł, odrzucając na plecy włosy, które wymknęły mu się spod wstążki. - Mały Ian ma rację, czystość mi w niczym nie pomoże. Ian i Jenny siedzieli w salonie, kiedy weszliśmy. Ona robiła na drutach wełniane skarpety, on stał przy kominku, ubrany w brązowy płaszcz i spodnie, grzejąc sobie tył nóg. Na stole stała taca z owsianymi ciasteczkami i butelką piwa domowej roboty. Gospodarze najwyraźniej przygotowali się na nasze przybycie. Ian z lekkim zażenowaniem uśmiechnął się na nasz widok. Moje spojrzenie uchwyciło wzrok Jenny. Siedziała nieruchomo na sofie z szeroko otwartymi oczyma. W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że jest zupełnie inna, ale natychmiast stwierdziłam, że ogólnie rzecz biorąc, nic się nie zmieniła. Miała wciąż czarne, gęste, urocze loki, chociaż mocno pokryte siwizną. Rysy twarzy też pozostawały takie same - szerokie, wysoko osadzone kości policzkowe, silna szczęka i długi nos, zupełnie jak Jamiego. W pokoju panował półcień. Ogień migoczący w kominku raz pogłębiał jej zmarszczki przy oczach i ustach tak, że wyglądała staro, to znowu wygładzał skórę jak u czerstwej dziewczyny. Jenny też zareagowała na mnie jak na ducha. Gwałtownie mrugała, z lekko otwartą buzią. Nie zmieniła wyrazu twarzy, nawet kiedy podeszłam bliżej. Tuż za mną szedł Jamie. Delikatnie ściskał mój łokieć, gdy zbliżyliśmy się do sofy, a potem mnie puścił. Czułam się prawie tak, jakbym była prezentowana na dworze królewskim. Ledwie się powstrzymałam przed dygnięciem. - Jesteśmy w domu, Jenny - odezwał się Jamie i uspokajająco położył mi dłoń na plecach. Rzuciła szybkie spojrzenie na brata, ale natychmiast znów wpatrzyła się we mnie. - To naprawdę ty, Claire? - zapytała cicho. Głos był znajomy, ale nie tak silny, jak kiedyś. - Tak, to ja. - Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam do szwagierki ramiona. - Cieszę się, że cię widzę, Jenny. Ujęła moje dłonie bardzo delikatnie. Sekundę później ścisnęła mi ręce i zerwała się na nogi. - Chryste, to ty! - krzyknęła bez tchu. Kobieta, którą znałam, nagle powróciła. Żywe, ciemnoniebieskie oczy biegły po mojej twarzy z dogłębną ciekawością. - No, oczywiście - burknął Jamie. - Na pewno Ian ci o tym powiedział. Myślałaś, że kłamie? - Prawie się nie zmieniłaś - powiedziała, ignorując brata. Z zachwytem dotknęła mojej twarzy. - Masz trochę jaśniejsze włosy, ale poza tym, mój Boże, wyglądasz tak samo! - Palce Jenny były chłodne, pachniały ziołami, dżemem z czerwonej porzeczki, amoniakiem i lanoliną. Dawno zapomniany zapach wełny w jednej chwili przywrócił mi wszystkie wspomnienia szczęśliwych chwil, które przeżyłam w Lallybroch. Oczy zaszły mi łzami. Jenny mocno mnie przytuliła. Jej włosy delikatnie pieściły moją twarz. Siostra Jamiego była niska, drobna i krucha, jednak w jej ramionach wciąż czułam silne oparcie. Po chwili puściła mnie i odsunęła się, na wpół roześmiana. - Boże, nawet pachniesz tak samo! - wykrzyknęła. Obie wybuchłyśmy śmiechem, Ian musnął mój policzek ustami. Pachniał lekko sianem i kapustą, a powiew torfu kładł się cieniem na jego własnym, głębokim piżmowym zapachu. - Dobrze cię znowu widzieć, Claire - powiedział. Ciepłe brązowe oczy uśmiechały się serdecznie. - Może byście coś zjedli? - Wskazał na tacę. Zawahałam się przez moment, za to Jamie skwapliwie ruszył do stołu. - Kropelka nam nie zaszkodzi - przyznał. - Chcesz trochę, Claire? Przy kominku z ustami pełnymi ciasteczek opowiadaliśmy sobie przyjemne ciekawostki. Pomimo miłej atmosfery wyczuwałam silne napięcie skrzętnie skrywane przez gospodarzy. Wynikało ono nie tylko z mojego nagłego pojawienia się. Jamie siedział obok mnie na dębowym stołku. Napił się nie więcej niż łyk piwa, a ciastka w ogóle nie tknął. Wiedziałam, że tak gorliwie przyjął poczęstunek nie z głodu, ale dlatego by zamaskować fakt, że nie został uściskany ani przez siostrę, ani przez brata. Dostrzegłam szybką wymianę spojrzeń między Jenny i Ianem. Potem rodzeństwo długo patrzyło na siebie nieodgadnionym wzrokiem. Pozornie trzymałam oczy spuszczone, obserwowałem scenę spod rzęs. Jamie siedział tuż po mojej lewej stronie. Wyczułam więc niewielki ruch, kiedy placami prawej ręki zaczął kreślić na udzie jakiś mały rysunek. W pokoju zapadła nieprzyjemna cisza. Poprzez słaby syk torfowego ognia słyszałam dalekie postukiwania dobiegające z kuchni. Nie dobiegały mnie jednak żadne odgłosy, które pamiętałam z tego domu - ciągła aktywność i krzątanina, dreptanie po schodach, pokrzykiwanie dzieci i płacz niemowląt. - Jak się mają twoje dzieci? - zapytałam Jenny, by przerwać ciszę. Spojrzała na mnie dziwne. Zrozumiałem, że niechcący zadałam niewłaściwe pytanie. - Och, całkiem nieźle - odparła z wahaniem. - Wszystkie są zdrowe. Wnuki też - dodała, uśmiechając się na samą myśl. - Teraz większość poszła do małego Jamiego - wyjaśnił Ian. - Jego żona w zeszłym tygodniu znów urodziła, więc trzy dziewczyny chciały jej pomóc. A Michael jest właśnie w Inverness. Pojechał po przesyłkę z Francji. Kolejna wymiana spojrzeń, tym razem między Ianem a Jamiem. Zauważyłam, że Jamie skinął lekko głową, a Ian odpowiedział mu podobnym ruchem. Zastanawiałam się, o co, do diabła, chodziło. W pokoju przebiegało tyle prądów emocjonalnych, że nagle poczułam ochotę, żeby wstać i przywołać zebranych do porządku. Najwyraźniej Jamie czuł to samo. Odchrząknął, patrzył prosto na Iana i dotknął punktu zapalnego. - Przywieźliśmy ze sobą małego Iana - powiedział, Ian wziął głęboki wdech. - Tak? - Wszelkie oznaki zadowolenia z naszego spotkania zniknęły z twarzy Iana jak poranna mgła. Czułam, że Jamie spina się powoli, przygotowując się do obrony siostrzeńca. - To dobry chłopak, Ianie - powiedział. - Naprawdę? - Tym razem odezwała się Jenny. Jej łagodne, czarne brwi zmarszczyły się mocno. - Nie powiedziałbyś tego po jego zachowaniu w domu. Ale może z tobą jest inny, Jamie? - W słowach Jenny zabrzmiał silny ton oskarżycielski. - Miło z twojej strony, że bronisz chłopaka, Jamie - stwierdził Ian i sztywno skinął głową w stronę szwagra. - Ale myślę, że będzie lepiej, gdy usłyszymy usprawiedliwienie od samego małego Iana. Jest na górze? Mięśnie wokół ust Jamiego zadrgały. - Chyba w pomywalni. Chciał się obmyć przed spotkaniem z wami. - Jego prawa dłoń ześlizgnęła się i nacisnęła ostrzegawczo na moje udo. Jamie nie wspomniał o spotkaniu z Janet. Domyśliłam się, że dziewczyna została odesłana przez rodziców razem z resztą rodzeństwa, by gospodarze mogli na osobności załatwić sprawy związane z moim pojawieniem się i powrotem syna marnotrawnego. Panna jednak samowolnie została w tyle. Albo chciała obejrzeć słynną ciotkę Claire, albo pomóc bratu. Spuściłam wzrok na znak, że zrozumiałam sugestię. Nie było sensu jeszcze bardziej rozdrażniać Jenny i Iana. Rozległ się stukot drewnianej nogi na gołej podłodze, Ian wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił, popychając przed sobą małego Iana. Syn marnotrawny wyglądał całkiem nieźle po spotkaniu z mydłem, wodą i brzytwą. Policzki miał zarumienione, a mokre włosy zwinęły mu się na karku w kędziory. Wytrzepał płaszcz i porządnie zapiął koszulę po szyją. Niewiele dało się zrobić jedynie z osmoloną częścią jego włosów. Mimo całkiem schludnego wyglądu przypominał skazańca. - Mamo... - zaczął, niezręcznie schylając głowę w kierunku Jenny. - Ianie - odpowiedziała tak łagodnie, że aż podniósł na nią wzrok, wyraźnie zdziwiony czułością tonu. Jenny uśmiechnęła się lekko. - Cieszę się, że bezpiecznie wróciłeś do domu, mo chridhe. Twarz chłopca gwałtownie się rozjaśniła, jakby nagle odczytano mu zawieszenie wykonania wyroku. Jednak gdy zobaczył spojrzenie ojca, zesztywniał. Ciężko przełknął ślinę i znów pochylił głowę. Intensywnie wpatrywał się w podłogę. - Mmm... W krótkim mruknięciu Iana zabrzmiała szkocka surowość, bardziej przypominająca pastora Campbella niż wyrozumiałego mężczyznę, którego kiedyś znałam. - No, chciałbym usłyszeć, co masz do powiedzenia na swoją obronę, chłopcze. - Och. No, więc... ja... - Mały Ian zająknął się bezradnie. Po chwili odchrząknął i znów spróbował. - No... tak naprawdę nic, ojcze - bąknął. - Spójrz na mnie - zażądał ostro Ian. Chłopak niechętnie uniósł głowę i spojrzał na ojca, ale szybko odwrócił oczy od surowej twarzy. - Nie wiesz, co zrobiłeś matce? - zapytał Ian. - Po prostu zniknąłeś, a ona już myślała, że nie żyjesz lub przynajmniej zostałeś ranny. Czy w ogóle możesz sobie wyobrazić, co znaczyły dla niej te trzy dni? Zarówno groźna mina Iana, jak i jego słowa wywierały silny efekt na jego zbłąkanym synu. Mały Ian raz po raz kiwał głową, z oczyma wbitymi w podłogę. - No, tak. Miałem nadzieję, że Joe przyniesie list szybciej - wyszeptał. - List! - Twarz Iana stawała się coraz bardziej purpurowa. - Napisałeś: „Pojechałem do Edynburga”. Nic więcej. Plasnął dłonią w blat stołu, aż wszyscy podskoczyliśmy. „Pojechałem do Edynburga”! Nie: „Przepraszam bardzo”, nie: „Przyślę wiadomość”, nawet nie: „Kochana Mamo, pojechałem do Edynburga, Ian”! Mały Ian gwałtownie uniósł głowę, a w oczach zabłyszczał mu gniew. - Nieprawda! Napisałem: „Nie martwcie się o mnie” i „Kocham Was, Ian”! Napisałem! Mamo! - wezwał na pomoc Jenny. Odkąd mąż zaczął mówić, siedziała nieruchomo jak głaz, z twarzą gładką i bladą. Teraz jej oczy złagodniały, a szerokie, pełne usta znów się rozchyliły. - Napisał tak, Ianie - powiedziała łagodnie. - Ale ja się bardzo martwiłam, dziecko - zwróciła się do syna. Chłopak spuścił oczy, ciężko przełknął ślinę. - Przepraszam, mamo - powiedział tak cicho, że ledwie go było słychać. - Nie... nie chciałem - zająknął się i zakończył wzruszeniem ramion. Jenny już zamierzała wziąć syna w objęcia, ale dostrzegła wzrok Iana i opuściła ręce na kolana. - Chodzi o to - odezwał się Ian powoli - że to nie po raz pierwszy. Chłopiec milczał, ale delikatnie kiwnął głową, co oznaczało potwierdzenie, Ian zrobił krok w kierunku syna. Mimo że byli prawie równego wzrostu, zasadniczo się od siebie różnili, Ian był wysoki i chudy, jednak dobrze umięśniony - mimo kalectwa silny mężczyzna. Dla kontrastu, potomek zdawał się wręcz kruchy i niezdarny - kości pokryte skórą. - Już tyle razy cię ostrzegliśmy przed różnymi niebezpieczeństwami, zakazywaliśmy ci zbliżać się do Broch Mordha. Mówiliśmy, że się martwimy. A ty znów uciekłeś. Bezlitosna analiza złego zachowania wywołała w chłopcu dreszcze. - Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! - Chłopiec powoli podniósł głowę. Był ponury, ale nie zrezygnowany. Najwyraźniej miał za sobą podobne sceny i wiedział, do czego prowadzą. - Nawet nie będę pytał twojego wuja, co tam robiłeś - powiedział Ian. - Mam tylko nadzieję, że w Edynburgu nie zachowywałeś się tak jak w domu. Tu znaczy jak głupiec. Ale mniejsza z tym. Najgorsze, że otwarcie okazałeś mi nieposłuszeństwo i złamałeś matce serce. Ian gwałtownym ruchem ręki powstrzymał Jenny od komentarza. - Co ci powiedziałem ostatnim razem? Co mówiłem, jak cię lałem? Powtórz mi to, Ianie! Kości na twarzy chłopaka stały się bardziej wyraźne, ale zaciśnięte usta milczały zawzięcie. - Powtórz! - krzyknął Ian i po raz drugi walnął rękaw stół. Mały Ian odruchowo mrugnął i najpierw skulił, a potem wyprostował ramiona, jakby próbował zmienić ich wielkość, niepewny, czy woli wydać się mniejszy, czy większy. Ciężko przełknął ślinę i jeszcze raz zatrzepotał powiekami. - Powiedziałeś... powiedziałeś, że mnie obedrzesz ze skóry. Następnym razem. - Głos mu się załamał na ostatnim słowie. Ian potrząsnął głową bardzo niezadowolony. - Tak. I myślałem, że masz wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby ten następny raz się nie zdarzył. Ale najwidoczniej myliłem się. - Odetchnął ciężko, chrapliwie wypuszczając powietrze. - Naprawdę bardzo mnie zawiodłeś, synu. - Skinął głową w kierunku drzwi. - Idź pod bramę. Niedługo do ciebie przyjdę. W pokoju zapadła napięta cisza, gdy ucichły powłóczyste kroki niegodziwca. Trzymałam wzrok wbity we własne dłonie, złożone na kolanach. Jamie wziął głęboki oddech i wyprostował się na krześle. - Ianie - przemówił łagodnie do szwagra. - Wolałbym, żebyś tego nie robił. - Czego? - Brwi Iana były wciąż zmarszczone z wściekłości. - Żebym nie sprał chłopcu skóry? A co ty masz tu do powiedzenia? Jamie napiął mięśnie, ale nie podniósł głosu. - Nic. On jest twoim synem, zrobisz, co ci się podoba. Ale może pozwolisz mi opowiedzieć o tym, jak się zachowywał? - Jak się zachowywał? - zawołała Jenny, nagle przywrócona do życia. Mogła pozwolić Ianowi załatwić sprawę z synem, ale gdy chodziło o brata, nikomu nie pozwoliłby mówić w jej imieniu. - Że wymknął się nocą jak złodziej, to masz na myśli? A może chodzi ci o przyłączenie się do przestępców i ryzykowanie karku dla beczki brandy?! Ian uciszył ją szybkim gestem. Zawahał się, ale potem gwałtownie skinął na Jamiego, dając mu pozwolenie, by mówił. - Przyłączenie się do takich przestępców, jak ja? - zapytał siostrę Jamie ostrym głosem. Spojrzał Jenny prosto w oczy. - Wiesz, skąd są pieniądze, które zapewniają tobie, twoim dzieciom i wszystkim wokół jedzenie i dach nad głową? Nie pochodzą z drukowania kopii psalmów w Edynburgu! - A czy ja cię pytałam, skąd pochodzą? - wybuchła. - Nie, nie pytałaś - odciął się. - Pewnie wolałabyś nie wiedzieć, ale wiesz, prawda? - Chcesz mnie obwiniać za to, co robisz? Czy to moja wina, że mam dzieci i że one muszą jeść? - Nie pokryła się purpurą jak Jamie. Kiedy traciła panowanie nad sobą, bladła. Widziałam, że Jamie stara się tłumić emocje. - Nie, oczywiście, że cię nie obwiniam, ale czy to daje ci prawo obwiniać mnie, że nie możemy z Ianem was utrzymać wyłącznie z uprawy ziemi? Jenny wykorzystywała wszystkie siły, by powściągnąć rosnącą w niej furię. - Nie - powiedziała. - Postępujesz, jak musisz, Jamie. Bardzo dobrze wiesz, że nie o ciebie mi chodziło, gdy mówiłam o „przestępcach”, ale... - Więc miałaś na myśli ludzi, którzy ze mną pracują? Robię dokładnie to samo, co oni, Jenny. Jeśli oni są przestępcami, kim ja jestem? - Wpatrywał się w nią z oczyma pełnymi oburzenia. - Jesteś moim bratem - odparła krótko. - Choć czasami trudno mi się do tego przyznać. A niech cię, Jamie Fraserze! Nigdy niczego ci nie zabraniałam! Jeśli obrabowywałbyś ludzi na drogach albo prowadził burdel w Edynburgu, uważałabym, że to robisz, bo nie masz innego wyjścia. Co nie znaczy, że pragnę, abyś wciągał we wszystko mojego syna! Jamie lekko przymrużył oczy na wspomnienie burdelu w Edynburgu. Posłał przelotne oskarżycielskie spojrzenie Ianowi. Szwagier potrząsnął głową. Wyglądał na zaskoczonego zaciekłością żony. Jamie wziął głęboki oddech i odwrócił się z powrotem do Jenny, z silnym postanowieniem, że będzie się zachowywać racjonalnie. - Rozumiem. Ale chyba nie sądzisz, że narażę małego Iana na niebezpieczeństwo. Boże, Jenny, troszczę się o niego, jak o własne dziecko! - Tak? - W jej głosie zabrzmiał sceptycyzm. - Więc to dlatego zachęcałeś małego Iana, żeby uciekł z domu, i zostawiłeś go przy sobie, nie mówiąc nam ani słowa? Jamie wyraźnie się speszył. - Tak, no, przepraszam - bąknął. - Chciałem... - przerwał z niecierpliwym gestem. - No, nieważne. Powinienem przysłać ci wiadomość. Ale jeśli chodzi o zachęcanie go do ucieczki... - Nie, nie podejrzewam, żebyś to robił - przerwał mu Ian. - Nie bezpośrednio w każdym razie. - Gniew powoli już go opuszczał. Wyglądał teraz tylko na zmęczonego i trochę smutnego. W popołudniowym świetle jego policzki wydawały się zapadnięte. - Chłopak cię kocha, Jamie - powiedział spokojnie. - Widzę, jak wsłuchuje się w nasze rozmowy o tym, kiedy przyjedziesz i co robisz. On myśli, że twój sposób życia to podniecająca przygoda, taka odległa od przekopywania kompostu w maminym ogródku. - Uśmiechnął się przelotnie, wbrew sobie. Jamie posłał szwagrowi krótki uśmiech i uniósł ramiona. - To raczej normalne dla chłopaka w jego wieku, że pragnie przeżyć przygodę, nie? Byliśmy tacy sami. - Ale nie powinien przeżywać tego rodzaju przygód, jakich doświadcza przy tobie - wtrąciła ostro Jenny. Potrząsnęła głową, a zmarszczka między jej brwiami pogłębiła się, gdy patrzyła z niezadowoleniem na brata. - Dobry Bóg czuwa nad twoim życiem, bo inaczej już dawno byś zginął, Jamie. - No, tak. Przypuszczam, że Pan widział jakiś sens w tym, żeby utrzymać mnie przy życiu. - Jamie spojrzał na mnie z przelotnym uśmiechem, a jego dłoń poszukała mojej. Jenny popatrzyła mi w oczy, ale jej twarz pozostała nieprzenikniona. - No, może i tak. - Szybko wróciła do tematu. - Ale nie jestem przekonana, czy to samo dotyczy małego Iana. - Jenny trochę złagodniała pod wpływem patrzenia na ukochanego brata. - Nie wiem wszystkiego o twoim stylu życia, Jamie, ale znam cię wystarczająco dobrze, żeby nabrać przekonania, iż nie taki żywot powinien wieść młody chłopak. - Mmm... - Jamie podrapał się po lekko zarośniętej brodzie. - W zeszłym tygodniu mały Ian zachował się jak prawdziwy mężczyzna. Jenny uniosła brwi. - Ależ Jamie, przecież to dziecko! On ma tylko czternaście lat! Pomimo irytacji jedna strona ust Jamiego zadrgała uśmieszkiem. - Ja w wieku czternastu lat byłem mężczyzną, Jenny - oznajmił bardzo spokojnie. Prychnęła, ale nagle jej oczy zaświeciły od wilgoci. - Tylko myślałeś, że jesteś. - Wstała i gwałtownie się odwróciła do nas plecami. - Pamiętam cię w tamtych czasach - powiedziała z twarzą zwróconą ku półce z książkami. Wyciągnęła rękę i złapała za jej krawędź, jakby szukając oparcia. - Wyglądałeś tak ładnie, gdy jechałeś z Dougalem na twój pierwszy napad, ze sztyletem za pasem. Miałam szesnaście lat i myślałam, że nigdy nie ujrzę nic piękniejszego niż ty na swoim kucyku, taki prosty i wysoki. Pamiętam także, jak wróciłeś cały pokryty błotem i podrapany na twarzy po upadku w jeżyny. A Dougal opowiadał tacie, jak dzielnie się zachowywałeś. Sam zagnałeś sześć krów i miałeś guz na głowie od uderzenia tępą stroną miecza. - Jenny w końcu przestała przyglądać się książkom i stanęła przodem do brata. - Czy to znaczy być mężczyzną? Cień humoru znikł z twarzy Jamiego. - No, chyba trzeba zrobić jednak coś więcej - odparł. - Naprawdę? - zakpiła. - A niby co? Pójść do łóżka z dziewczyną? Czy zabić człowieka? Zawsze podejrzewałam, że Janet Fraser miała pewne zdolności jasnowidzenia, szczególnie jeśli chodziło ojej brata. Rumieniec na policzkach Jamiego pogłębił się, ale wyraz twarzy pozostał niezmieniony. Jenny powoli potrząsnęła głową. - Nie, mały Ian nie jest mężczyzną, ale ty tak, Jamie, i bardzo dobrze rozumiesz różnicę, Ian, który przyglądał się wymianie zdań między dwojgiem Fraserów z taką samą fascynacją, jak ja, zakaszlał. - Zostawmy to - powiedział sucho. - Mały Ian od kwadransa stoi pod bramą. Niezależnie od tego, czy należy go bić, kazać mu dłużej na to czekać, byłoby trochę zbyt okrutne, nie? - Naprawdę zamierzasz sprać chłopaka? - Jamie spróbował po raz ostatni przekonać szwagra. - No - odparł powoli Ian. - Jeśli obiecałem tęgie Ianie, a on bardzo dobrze wie, że zasłużył, nie mogę po prostu tak zmienić zdania. Ale jeśli chodzi o to, kto wymierzy karę... - Cień humoru przeleciał przez ciepłe brązowe oczy. Ian sięgnął do szuflady w komodzie, wyciągnął szeroki skórzany pas i wsadził go Jamiemu w dłoń. - Ty to zrobisz. - Ja? - zapytał z przerażeniem Jamie. Bezskutecznie usiłował wepchnąć Ianowi pas z powrotem. - Nie mogę zbić chłopca! - Och, możesz - powiedział spokojnie Ian, krzyżując ręce na piersi. - Wielokrotnie powtarzałeś, że troszczysz się o niego jak o własnego syna. - Przechylił głowę na bok. Miał łagodny wyraz twarzy, ale oczy pozostały niezgłębione. - No, powiem ci, Jamie, bycie jego tatą nie jest proste. Najlepiej idź teraz i sam to sprawdź. Jamie przez długi moment wpatrywał się w Iana, potem zerknął na siostrę. Jenny uniosła brew, i zmierzyła brata spojrzeniem. - Zasługujesz na karę tak samo jak on, Jamie. Idź już. Jamie zacisnął wargi, nozdrza mu pobielały. Gwałtownie okręcił się na pięcie i bez słowa wyszedł. W deski uderzały jego szybkie kroki, a z końca korytarza dobiegło głuche trzaśniecie drzwiami. Jenny posłała Ianowi szybkie spojrzenie, zerknęła na mnie i odwróciła się do okna. Oboje z Ianem stanęliśmy za jej plecami. Na zewnątrz szybko zapadł mrok, wciąż było jednak wystarczająco jasno, by widzieć zmarniałą postać małego Iana, niedbale opartą o drewnianą bramę. Chłopak zadrżał na odgłos kroków. Gdy zobaczył nadciągającego wuja, wyprostował się zaskoczony. - Wujek Jamie! - Nagle jego oczy spoczęły na pasie. Wyprostował się jeszcze bardziej. - Ty... mnie zbijesz? - Muszę - odparł poważnie Jamie. - Ale najpierw powinienem cię przeprosić. - Mnie? - W głosie małego Iana zabrzmiało zdumienie. Dzieciak najwyraźniej nie był przyzwyczajony, żeby starsi go przepraszali, szczególnie przed spuszczeniem mu lania. - Nie musisz tego robić, wujku Jamie. Wyższa postać oparła się o bramę naprzeciwko niższej, z pochyloną głową. - Muszę. Źle postąpiłem, Ianie, że pozwoliłem zostać ci w Edynburgu. Nie powinienem też opowiadać ci historii o życiu pełnym przygód, które poddały ci myśl o ucieczce. Zabrałem cię w zakazane miejsca, naraziłem na niebezpieczeństwo. Sprawiłem ból twoim rodzicom. Przepraszam cię za to, Ianie, i wybacz mi, proszę. Niższa postać z zakłopotaniem podrapała się po głowie. - No... tak. Oczywiście, że ci wybaczam, wujku Jamie. - Dziękuję. Przez chwilę stali w milczeniu, potem mały Ian ciężko westchnął i wyprostował ramiona. - Myślę, że obaj wolelibyśmy mieć to już za sobą. - Chyba tak. - W głosie Jamiego brzmiało tyle samo niechęci, ile w głosie siostrzeńca. Ian obok mnie parsknął lekko. Nie bardzo wiedziałem, czy z pogardy, czy z rozbawienia. Zrezygnowany chłopak bez wahania obrócił się twarzą do bramy. Jamie dużo wolniej poszedł za jego przykładem. Panował już prawie całkowity mrok. Nie byłam więc w stanie widzieć nic więcej, poza zarysem sylwetek, ale bardzo dobrze wszystko słyszałam z naszego stanowiska w oknie. Jamie stanął za siostrzeńcem. Lekko się zachwiał, jakby niepewny, co robić dalej. - Mmm... ile twój ojciec... - Z reguły dziesięć razy, wujku - odpowiedział przez ramię mały Ian. Zdjął płaszcz i rozpiął spodnie. - Dwanaście to już za coś bardzo złego, a piętnaście za straszną potworność. - Jak myślisz, to było tylko coś złego czy jednak bardzo, bardzo złego? Chłopiec mimowolnie roześmiał się krótko. - Jeśli ojciec każe tobie sprać mi tyłek, wujku Jamie, znaczy, że to była straszna potworność, ale będę stawiał na coś bardzo złego. Lepiej daj dwanaście. U mojego boku Ian znów prychnął. Tym razem wyraźnie z rozbawienia. - Uczciwy chłopak - mruknął. - Dobrze - Jamie wziął głęboki wdech i wyciągnął do tyłu ramię, ale mały Ian mu przerwał. - Poczekaj, wujku, jeszcze nie jestem gotowy. - Och, musisz to robić? - zapytał Jamie zduszonym głosem. - Tak. Ojciec mówi, że tylko dziewczyny bije się przez spódnice - wyjaśnił mały Ian. - Mężczyźni mają dostawać na goły tyłek. - Miał cholerną rację, szczególnie jeśli chodzi właśnie o ten tyłek - mruknął pod nosem Jamie, najwyraźniej wciąż najeżony po kłótni z Jenny. - Gotowy? Większa postać szybko cofnęła się o krok i machnęła ręką. Rozległ się głośny trzask. Jenny skrzywiła się pod wpływem współczucia dla syna. Chłopak jednak milczał. Ze wstrzymanym oddechem pozostał nieruchomy przez resztę kary, chociaż nawet ja pobladłam. W końcu Jamie opuścił ramię i otarł czoło. Wyciągnął rękę do małego Iana, ciężko opartego o płot. - W porządku, chłopcze? Mały Ian wyprostował się z wyraźną trudnością i naciągnął spodnie. - Tak, wujku Jamie. Dziękuję. - Głos chłopca, choć lekko przytłumiony, brzmiał spokojnie. Mały Ian ujął wyciągniętą rękę wuja. Ku mojemu zdziwieniu Jamie, zamiast poprowadzić chłopca do domu, wcisnął mu pas w drugą dłoń. - Twoja kolej - oznajmił. Podszedł do bramy i pochylił się. Mały Ian był równie zaszokowany, jak wszyscy pozostali. - Co?! - zawołał ogłuszony. - Twoja kolej - powtórzył poważnie wuj. - Ukarałem cię, teraz ty masz mnie ukarać. - Nie mogę tego zrobić! - Mały Ian oburzył się, że wujek proponuje mu publiczne popełnienie takiej nieprzyzwoitości. - Możesz - powiedział Jamie, patrząc siostrzeńcowi w oczy. - Słyszałeś, co mówiłem, gdy cię przepraszałem, prawda? - Ian skinął głową, ogłupiały. - Ja też nabroiłem, więc powinienem za to zapłacić. Bardzo niechętnie cię zbiłem. Tobie też nie spodoba się bicie mnie, ale obaj przez to przebrniemy. Jasne? - Ta... tak, wujku - wyjąkał chłopiec. - Świetnie. - Jamie spuścił spodnie, podwinął koszulę i pochylił się do przodu, chwytając za szczyt płotu. Poczekał sekundę, potem znów przemówił, bo Ian stał jak sparaliżowany z pasem zwisającym bezwładnie z ręki. - Zaczynaj - rozkazał twardym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. W taki sam sposób wydawał polecenia przemytnikom, Ian drgnął. Odsunął się i uderzył niezbyt silnie. Rozległo się głuche plaśnięcie. - To się nie liczy powiedział surowo Jamie. - Słuchaj, doskonale rozumiem twoją niechęć, ale zabieraj się porządnie do roboty. Szczupła postać z nagłą determinacją ściągnęła łopatki. Pas świsnął w powietrzu i z głośnym trzaskiem wylądował na pośladku Jamiego. Postać przy bramie wydała z siebie krzyk zdziwienia. Jenny zachichotała cicho. Jamie odchrząknął. - Dobrze, tak może być. No, dalej. Słyszeliśmy, jak mały Ian uważnie liczy ciosy. Z ust wuja nie wydobył się żaden inny dźwięk poza cichym „Chryste!” przy numerze dziewiątym. Wszyscy w domu odetchnęli z ulgą, gdy egzekucja dobiegła końca, a Jamie podniósł się znad płotu i wsadził koszulę w spodnie. Wuj skłonił głową siostrzeńcowi. - Dziękuję, Ianie. - Dając sobie spokój z formalnościami, potarł obolały tyłek. - Jezu, ale masz siłę! - przyznał ze smutnym podziwem. - Ty też, wujku - powiedział Ian w tym samym tonie. Dwie postacie, już prawie niewidoczne, przez chwilę stały, śmiejąc się i klepiąc po plecach. Jamie objął siostrzeńca ramieniem i odwrócił go w kierunku domu. - Jeśli tak jest za każdym razem z tobą, to ja nie chcę mieć z tym nic więcej do czynienia, rozumiesz? - Tak, wujku Jamie. Drzwi w końcu korytarza otworzyły się głośno. Jenny i Ian wymienili spojrzenia i jednocześnie obrócili się, żeby powitać dwóch synów marnotrawnych. 33 Zakopany skarb - Wyglądasz zupełnie jak pawian - zauważyłam. - Tak? A co to takiego? - Pomimo lodowatego listopadowego powietrza Jamie zdjął koszulę i upuścił ją na kupkę pozostałych ubrań. Przeciągnął się leniwie, zupełnie nagi. Jego ścięgna wydawały ciche trzaśnięcia, gdy wyginał się w tył, a potem wyciągnął w górę, łatwo sięgając dłońmi do ciemnych krokwi nad głową. - Och, Boże, jak to dobrze nie siedzieć już na koniu! - I nie spać na mokrej słomie. - Przeturlałam się wśród ciepłych, ciężkich pierzyn. Miękki materac z gęsiego pierza przynosił prawdziwy wypoczynek zmęczonym mięśniom. - Powiesz mi w końcu, co to jest pawian? - zapytał Jamie. - Czy tylko robisz uwagi dla swojej własnej przyjemności? - Odwrócił się i wziął z toaletki postrzępioną wierzbową gałązkę, którą zaczął czyścić zęby. Uśmiechnęłam się. Nawet jeśli moja poprzednia obecność w przeszłości nie wywarła żadnego innego wpływu na życie Fraserów i Murrayów, to przynajmniej skutecznie uwrażliwiłam ich wszystkich na dbanie o zęby, co nie było powszechne ani wśród Szkotów, ani wśród Anglików. - Pawian - powiedziałam, napawając się widokiem muskularnych pośladków - to gatunek bardzo dużej małpy z czerwonym tyłkiem. Prychnął ze śmiechu. - No... - mruknął, wyjmując wierzbową gałązkę z buzi. - Nie dziwię się twojemu skojarzeniu, Angielko. - Uśmiechnął się, ukazując błyszczące, białe zęby. - Ostatnie Ianie dostałem trzydzieści lat temu - dodał. Delikatnie przesunął dłonią po wciąż zaognionych pośladkach. - Zapomniałem, jak to bardzo piecze. - A mały Ian przypuszczał, że masz tyłek z rzemienia - skomentowałam rozbawiona. Myślisz, że warto było? - Och, tak - odparł rzeczowo, wsuwając się do łóżka. Jego ciało było twarde i zimne jak marmur, aż pisnęłam, ale nie zaprotestowałam, gdy przytulił mnie mocno do piersi. - Chryste, ale jesteś ciepła - wyszeptał. - Chodź bliżej. - Wsunął nogi między moje i ścisnął mi pośladki. Westchnął z rozkoszy. Zaczęłam się rozprężać. Przez cienką bawełnianą koszulę, którą pożyczyłam od Jenny, czułam, że temperatury naszych ciał się wyrównują. Torfowy ogień w kominku jeszcze się palił, ale zdecydowanie przegrywał z nadchodzącym chłodem. Gorąco ciał okazało się dużo bardziej skuteczne. - Och, tak, było warto - powtórzył. - Mogłem sprać małego Iana i uznać sprawę za załatwioną. Ale to by nic nie pomogło. Chłopak z jeszcze większą determinacją planowałby ucieczki. Teraz raczej przejdzie po rozpalonych węglach, niż narazi się na coś podobnego. Mówił z przekonaniem. Pomyślałam, że ma rację. Mały Ian, całkiem ogłupiały, otrzymał wybaczenie w postaci pocałunku od matki i uścisku od ojca, a potem poszedł do łóżka z garścią ciastek, gdzie zapewne rozważał dziwne konsekwencje swojego nieposłuszeństwa. Jamiemu też odpuszczono grzechy. - Przynajmniej Jenny i Ian już się na ciebie nie gniewają - powiedziałam. - Myślę, że po prostu byli przerażeni. Nie wiedzieli, co się dzieje z chłopcem - wyjaśnił. - Wychowali już dwóch synów, małego Jamiego i Michaela, na świetnych chłopaków. Ale obaj są bardziej podobni do Iana: łagodni, spokojni. Mały Ian zupełnie na odwrót. - Ma więcej z matki i... ze mnie. - Fraserowie to uparty ród? - odparłam z uśmiechem. Takie stwierdzenie słyszałem już dawno, gdy po raz pierwszy spotkałem Jamiego. Później sama się przekonałam, jak bardzo jest prawdziwe. Zachichotał łagodnie. - Mały Ian wygląda jak Murray, ale jest urodzonym Fraserem. A nie ma sensu krzyczeć na upartego mężczyznę ani go bić, bo i tak zrobi po swojemu. - Wbiję to sobie do głowy - odparłam sucho. Jamie pieścił moje udo, stopniowo unosząc bawełnianą koszulę nocną. Czułam, jak powoli rozgrzewa go wewnętrzny ogień. Trącił mnie łagodnie kolanem. Lekko ścisnęłam jego pośladki. - Dorcas opowiadała mi, że wielu dżentelmenów w burdelu nieźle płaci za przywilej bycia wysmaganym. Mówiła, że to... podniecające. Jamie prychnął krótko. Napiął pośladki, a potem je rozluźnił, gdy delikatnie w nie klepnęłam. - Tak twierdzą? Może. Aleja tego nie lubię. Znam dużo lepsze metody, żeby się podniecić. Chociaż z drugiej strony - dodał uczciwie - możliwe, że istnieje różnica, gdy pas trzyma ładna dziewczyna w bieliźnie, a nie twój ojciec ani tym bardziej siostrzeniec. - Mam czasami popróbować? - Moja twarz leżała tuż nad jego ramieniem, opalonym i delikatnym, z trójkątną blizną minimalnie nad szerokim łukiem kości obojczykowej. Przyłożyłam usta do pulsującej w tym miejscu tętnicy. Jamiego przeszył dreszcz rozkoszy. - Nie - powiedział bez tchu. Szperał przy dekolcie koszuli, usiłując rozwiązać wstążki. Nagle obrócił się na plecy i pociągnął mnie za sobą, jakbym w ogóle nic nie ważyła. Sprawnie zsunął z moich ramion rozwiązaną koszulę. Sutki mi stwardniały, owiane zimnym powietrzem. Jamie uśmiechnął się do mnie spod przymrużonych powiek jak senny kot. Na piersiach poczuł ciepło dużych, miękkich dłoni. - Mówiłem, że znam przyjemniejsze sposoby. Świeczka już się wypaliła. Ogień w kominku dogasał. Przez zaparowane okno zaglądała blada poświata listopadowych gwiazd. Mimo panującego półmroku dostrzegałam każdy detal w pokoju: duży biały porcelanowy dzbanek i miskę, na której niebieski ozdobny pasek wyglądał czarno, haftowany obrazek na ścianie, stos ubrań na stołku obok łóżka. Wyraźnie widziałam także Jamiego. W rozrzuconej pościeli jego pierś lekko błyszczała od potu. Podziwiałam umięśniony brzuch, gdzie drobne loki ciemnokasztanowych włosów zwijały się w spirale na jasnej, świeżej skórze. Nie mogłam się powstrzymać, musiałam dotknąć Jamiego. Rysowałam linie po mocno widocznych żebrach, które cieniem przecinały tors. - Och, jak cudownie - szepnęłam rozmarzona. - Tak dobrze pieścić ciało ukochanego mężczyzny. - Wciąż ci się podoba? - W jego głosie zabrzmiały zarówno nieśmiałość, jak i zadowolenie. Otoczył mnie ramieniem i pogłaskał po włosach. - Mhm. - To nie była rzecz, za którą świadomie tęskniłam, ale jej posiadanie przypominało mi tę przyjemność, ospałą intymność, kiedy ciało mężczyzny staje się częścią twojego własnego. Przebiegłam dłońmi w dół płaskiego brzucha, po gładkim łuku kości biodrowej, aż do wspaniale umięśnionego uda. Ostatnie płomyki połyskiwały w rudozłotych włoskach na rękach i nogach Jamiego, jaśniały w kasztanowych zaroślach między udami. - Boże, jak cudownie jesteś owłosiony - zachwyciłam się. - Nawet tutaj. - Rozchylił nogi, pozwalając mi dotknąć gęstych loków między pośladkami. - Na szczęście jeszcze nikt mnie nie ścigał dla mojego futra - zażartował. Stanowczo ujął moje pośladki i zaczął łagodnie masować kciukiem zaokrągloną powierzchnię. Założył rękę pod głowę i leniwie przesunął wzrokiem wzdłuż mojego ciała. Poruszyłam się lekko, dopasowując do dotyku, gdy potężna ręka zataczała coraz większe kręgi. Ciepło dłoni na moich nagich pośladkach sprawiało mi dużą przyjemność. - Widziałaś kiedyś gładką gałąź, która długo leżała w stojącej wodzie? - zapytał. Powoli przeciągnął palcami po moim kręgosłupie, aż dostałam gęsiej skórki. - Na powierzchni witki są małe bąbelki, setki, tysiące, miliony bąbelków, jakby pokrywał ją srebrny szron. - Pieścił moje piersi, ramiona, plecy. Drobne włoski wszędzie stawały na baczność pod wpływem czułego dotyku. - Tak właśnie wyglądasz, Angielko - powiedział prawie szeptem. - Cała gładka i naga, zanurzona w srebrze. Leżeliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Wsłuchiwaliśmy się w szmer deszczu za oknem. Do pokoju napływało zimne jesienne powietrze, mieszając się z zadymionym ciepłem ognia. Jamie obrócił się na bok, plecami do mnie i przykrył nas kołdrą. Wtuliłam się w niego, dokładnie dopasowując do linii kształtnego ciała. Moje kolana weszły w zgięcie kolan Jamiego. Światło ognia na kominku docierało teraz zza moich pleców. Delikatnie oświetlało gładki zarys potężnych ramion. Białe blizny niczym pajęczyna pokrywały smagłą skórę - smugi srebra na żywym ciele. Kiedyś znałam wszystkie szramy Jamiego tak dobrze, że mogłam narysować je z zamkniętymi oczyma. Nagle zauważyłam nową, wąską, zakrzywioną bliznę i nieznane krótkie poziome cięcie - wspomnienia wojennej przeszłości, której z nim nie dzieliłam. Przesunęłam palcem wzdłuż niewielkiego zrostu. - Nikt nie ścigał cię dla twojego futra - powiedziałam cicho. - Ale w ogóle ścigał, prawda? Lekko wzruszył ramionami. - Teraz i wtedy - odpowiedział. - Teraz? - zapytałam. Oddychał powoli przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Tak. Chyba tak. Moje palce podążyły w dół w kierunku krótkiego, głębokiego cięcia, starego i dobrze zagojonego. - Wiesz kto? - Nie. - Milczał, potem zamknął dłoń na mojej dłoni. - Ale wiem dlaczego. Wokół panowała głęboka cisza. Większość dzieci i wnuków była nieobecna. W domu przebywali tylko służący w pokojach za kuchnią, Ian i Jenny w sypialni na dalekim końcu korytarza i mały Ian gdzieś na górze - wszyscy pogrążeni w śnie. Wydawało mi się, że razem z Jamiem jesteśmy na bezludnej wyspie, daleko od Edynburga i przemytników. - Pamiętasz, jak po upadku Stirling, niedługo przed Culloden, nagle wybuchła plotka o złocie przysłanym z Francji? - Od Ludwika? Tak... ale on przecież nic nie dał. - Przypomniał mi się krótki, szalony okres wzlotu i upadku Karola Stuarta, gdy plotki stanowiły podstawową pożywkę rozmów. - Zawsze gadano, to o złocie z Francji, to o statkach z Hiszpanii czy broni z Holandii, ale nigdy nic z tego nie wynikało. - Och, coś zostało przysłane, chociaż nie przez Ludwika, ale nikt o tym wtedy nie wiedział. Jamie opowiedział mi o swoim spotkaniu z umierającym wędrowcem. - Duncan miał gorączkę, ale nie majaczył. Wiedział, że umiera, a mnie znał dobrze. To była jedyna szansa, by porozmawiać z kimś, komu ufał, więc wyjawił całą prawdę. - Białe damy i foki? - powtórzyłam. - Bez sensu. Ale ty to zrozumiałeś? - No, nie wszystko - przyznał Jamie. Znów odwrócił się do mnie twarzą i lekko zmarszczył brwi. - Zupełnie nie wiedziałem, kim może być ta Biała Dama. Najpierw sądziłem, że miał na myśli ciebie, Angielko, i aż mi serce zamarło. - Uśmiechnął się smutno i mocniej ścisnął moją dłoń. - W pierwszej chwili pomyślałem, że pewnie coś się nie powiodło i nie zdołałaś wrócić do swoich czasów, może w jakiś przedziwny sposób wylądowałaś we Francji i nadał tam przebywasz... Różne dziwne pomysły przeleciały mi przez głowę. - Chciałabym, żeby to była prawda - wyszeptałam. Posłał mi uśmiech, ale potrząsnął głową. - A ja w więzieniu? Co by się wtedy stało z Brianną? Miała wtedy dziesięć lat. Nie, nie powinnaś tracić czasu na zbędne żale, Angielko. Jesteś tu teraz i już nigdy mnie nie opuścisz. Musnął ustami mój policzek i mówił dalej: - Nie miałem pojęcia, skąd pochodzi złoto, ale ze słów Duncana wiedziałem, gdzie się ono znajduje i dlaczego właśnie w tamtym miejscu. Zostało wysłane dla księcia Tearlacha. Umierający wspomniał też o fokach... Podniósł lekko głowę i skinął w kierunku okna, gdzie różany krzak rzucał cienie na szybę. - Ludzie gadali, że po ucieczce z Leoch moja matka poszła zamieszkać z fokami. Mówili tak dlatego, że kiedyś pokojówka podsłuchała, jak mama określiła mojego ojca mianem wielkiej foki, która zrzuca z siebie skórę i wychodzi na świat jako mężczyzna. I rzeczywiście to robił! - Jamie uśmiechnął się i przejechał ręką po swojej bujnej czuprynie. - Ojciec miał włosy równie gęste, jak moje, ale czarne niczym atrament. Świeciły w słońcu, jakby były mokre, a on poruszał się szybko i sprawnie jak foka w wodzie. - Wzruszył ramionami, jakby strącał wspomnienia. - Tak. Potem Duncan Kerr wymówił imię „Ellen”. Wiedziałem, że chodziło mu o moją matkę. Po prostu dał mi znać, że wie, kim jestem. On nie majaczył, niezależnie od tego, jak to brzmiało. A zatem... - Znów wzruszył ramionami. - Towarzyszący mi podczas spotkania Anglik powiedział, że Duncana znaleziono niedaleko wybrzeża. Jest tam wiele skalistych wysepek, ale tylko w jednym miejscu mieszkają foki. Na końcu ziem MacKenzie’ech, w Coigach. - Więc tam pojechałeś? - Tak. - Odetchnął głęboko i położył wolną dłoń na mojej talii. - Nie zrobiłbym tego... To znaczy nie opuściłbym więzienia, gdybym miał pewność, że to nie chodziło o ciebie, Angielko. Ucieczka nie była trudnym przedsięwzięciem. Więźniowie często wychodzili poza więzienie, żeby wycinać torf albo wykuwać kamienie służące potem do naprawy murów. Człowiek, dla którego wrzosowiska były domem, bez trudu mógł w nich zniknąć. Jamie wstał od pracy, skręcił za kępę trawy i rozwiązał spodnie, jakby chciał sobie ulżyć. Strażnik kulturalnie odwrócił wzrok, a gdy po chwili spojrzał ponownie, nie ujrzał nic poza pustym wrzosowiskiem, ani śladu Jamiego Frasera. - Widzisz, nie było problemu, żeby się wymknąć, ale rzadko kto to robił - wyjaśnił. - Żaden z nas nie pochodził z okolic Ardsmuir, a nawet gdyby, to nie było do czego wracać. Cumberland wraz ze swoimi ludźmi dobrze wykonał robotę. Jak to określił jeden ze współczesnych historyków: „Hrabia stworzył pustynię i nazwał ją pokojem”. Nowoczesne podejście do dyplomacji pozostawiło sporą część Szkocji opustoszałą - mężczyźni zabici, uwięzieni lub wywiezieni, plony i domy spalone, kobiety i dzieci zagłodzone, bez dachu nad głową. Uciekinier z Ardsmuir naprawdę zostałby naprawdę sam, zdany wyłącznie na własne siły. Jamie wiedział, że angielski dowódca natychmiast się zorientuje, dokąd zmierza krnąbrny więzień, i zorganizuje pościg. Z drugiej jednak strony w tej odległej części królestwa, pozbawionej porządnych dróg, człowiek, który znał teren i poruszał się piechotą, miał znaczną przewagę nad obcymi jadącymi konno. Jamie uciekł późnym popołudniem. Kierując się gwiazdami, szedł całą noc i przybył na wybrzeże następnego dnia o świcie. - Wiedziałem, gdzie jest siedlisko fok. Ród MacKenzie’ech doskonale znał to miejsce. Odwiedziłem je kiedyś z Dougalem. Był przypływ i większość fok polowała w wodzie, na kraby i ryby. Jednak kilka leniwych przedstawicieli gatunku wylegiwało się na trzech wyspach, położonych w rzędzie na skraju małej zatoczki, strzeżonej od lądu wysokim klifem. Ze słów Duncana wynikało, że skarb znajdował się na trzeciej wyspie, dwa kilometry od brzegu. To długi dystans nawet dla silnego mężczyzny, a Jamie był wycieńczony zarówno z powodu więziennej pracy, jak długiego marszu bez jedzenia. Stał na szczycie klifu i zastanawiał się, czy skarb, jeśli w ogóle istniał, był warty, by ryzykować życie. - Gdy przysunąłem się do krawędzi skały, popękane kawałki obsunęły się spod moich stóp i poleciały w dół urwiska. Nie widziałem dogodnego dojścia do wody, nie mówiąc już od sposobie dopłynięcia do wyspy. Ale przypomniałem sobie, co Duncan wspomniał o „wieży Ellen” - opowiadał Jamie. Jego szeroko otwarte oczy nie wpatrywały się we mnie, lecz w odległy brzeg, gdzie stukot spadających kamieni gubił się w szumie fal. „Wieżą” nazywano mały szpikulec granitu, położony nie dalej niż dwa metry od krańca klifu. Ale przed tą iglicą, ukrytą w skałach, znajdowała się wąska szczelina - wąski komin, który biegł od szczytu do samego dna klifu, na głębokość dwustu metrów. Bardzo zdesperowany człowiek mógł tą drogę pokonać część dystansu. Od podstawy „wieży Ellen” do trzeciej wyspy wciąż jednak było daleko - pół kilometra wzburzonej zielonej wody. Jamie rozebrał się, przeżegnał, polecił swoją duszę matce i zanurkował. Powoli oddalał się od klifu, odpychany i podtapiany przez każdą falę przełamującą się mu nad głową. Żadne miejsce w Szkocji nie jest zbyt oddalone od morza, jednak Jamie wychowywał się w głębi lądu i swoje umiejętności pływackie wykorzystywał jedynie w spokojnych głębokich jeziorach i pełnych pstrągów stawach. Oślepiony solą i ogłuszony rykiem morza, miał wrażenie, że jego walka z falami trwała godzinami. W pewnym momencie wyrzucił w górę głowę i ramiona, by złapać oddech, i ujrzał ląd nie za sobą, ale po swojej prawej stronie. - Zaczął się odpływ i zabrał mnie ze sobą - powiedział z grymasem. - Pomyślałem, że to koniec. Wiedziałem, że nigdy nie zdołam sam wrócić pod prąd. Od dwóch dni nic nie jadłem, nie miałem już sił. Przestał więc płynąć, przewrócił się na plecy i poddał się ruchom morza. Zamknął oczy przed słońcem i w myślach poszukał słów starej gaelickiej modlitwy, która miała chronić przed zatonięciem. Nagle przerwał opowieść i zamilkł na niepokojąco długą chwilę. Ale w końcu wziął głęboki oddech i nieśmiało wyznał. - Pewnie pomyślisz, że jestem głupi, Angielko, nigdy nikomu o tym nie mówiłem, nawet Jenny, ale... usłyszałem wtedy wołanie matki, tak w środku modlitwy. - Wzruszył ramionami zażenowany. - Może mi się tylko wydawało, bo myślałem o niej, skacząc do wody. - A potem... - Przerwał i milczał, dopóki nie dotknęłam jego twarzy. - Co powiedziała? - zapytałam cicho. - „Chodź do mnie, Jamie! Chodź, chłopcze!” - Znowu wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. - Słyszałem ją bardzo wyraźnie, ale nic nie widziałem. Nikogo tam nie było, nawet żadnej foki. Pomyślałem, że matka woła do mnie z nieba. Byłem bardzo zmęczony, nie przeszkadzało mi, że umrę. Jednak obróciłem się na brzuch i wyciągnąłem ręce w stronę, z której dobiegał głos. Postanowiłem, że wykonam jeszcze dziesięć ruchów i odpocznę albo zatonę. Ale przy ósmym uderzeniu ramion porwał go prąd. - Miałem wrażenie, że ktoś mnie wyłowił. - Zdziwił się na samo wspomnienie. - Czułem to coś pode mną i wokół mnie. Woda stała się cieplejsza. Już nie zmagałem się z żywiołem, tylko lekko poruszałem nogami i trzymałem głowę nad powierzchnią. Silny prąd, wirujący między stałym lądem a wysepkami, zaniósł go na skraj trzeciej wyspy. Z wysiłkiem dosięgnął skał i wdrapał się na brzeg. Wyspa była bryłą granitu, pociętą, wyżłobioną i zamuloną wodorostami oraz odchodami fok. Upadł na twarz na kamienistym gruncie i tak pozostał, powoli odzyskując oddech, ledwie przytomny z wyczerpania. - Nagle odniosłem wrażenie, że coś się nade mną pochyla i poczułem potworny smród nieświeżych ryb - powiedział. - Natychmiast podniosłem się na kolana. Zobaczyłem wielkiego samca foki, śliskiego i mokrego. Wpatrywał się we mnie czarnymi oczkami z odległości jednego metra. Jamie, choć nie był ani rybakiem, ani żeglarzem, dobrze znał opowieści o tym, jak niebezpieczne mogą być samce fok, szczególnie jeśli jakiś intruz wtargnie na ich terytorium. Z przerażeniem patrzył na otwarty pysk z zębami ostrymi jak u świni i na zwały tłuszczu, które otaczały pierścieniami potężne ciało. - Ważył więcej niż dwadzieścia ton, Angielko - wyznał. - Nawet jeśli nie miał zamiaru obedrzeć moich kości z mięsa, mógł mnie jednym uderzeniem zepchnąć do morza i podtopić. - Jednak tego nie zrobił - odparłam sucho. - Co się stało? Roześmiał się. - Myślę, że był zbyt zdezorientowany ze zmęczenia, by działać rozsądnie - powiedział. - Popatrzyłem na niego przez chwilę, a potem wychrypiałam: „To tylko ja”. - I co on na to? Jamie wzruszył lekko ramionami. - Popatrzył na mnie jeszcze trochę. Wiesz, foki prawie nie mrugają. Trudno to znieść przez dłuższy czas. No, ale samiec w końcu chrząknął i zsunął się do wody. Jamie został sam. Siedział bezradnie przez jakiś czas, odzyskując siły. Potem zaczął metodycznie przeszukiwać szczeliny. Wysepka okazała się niewielka, więc niewiele czasu zabrało mu znalezienie głębokiego pęknięcia w skale, które prowadziło do szerokiej jaskini, pół metra pod powierzchnią. Jama położona w samym środku wyspy, pokryta suchym piaskiem, pozostawała bezpieczna przed zalaniem nawet w najgorsze sztormy. - No, nie trzymaj mnie w napięciu - zażądałam i poklepałam Jamiego po brzuchu. - Było tam francuskie złoto? - Tak i nie, Angielko - odpowiedział, wciągając brzuch. - Zgodnie z tym, co mówiono o przesyłce od króla Ludwika, spodziewałem się złota w sztabach. A trzydzieści tysięcy funtów w formie szczerozłotych brył to byłby już niezły skarb. Ale w jaskini znalazłem tylko małą skrzynkę i skórzaną torbą. Skrzynkę wypełniało złoto, ale też i... srebro. Drewniany kuferek zawierał dwieście pięć złotych i srebrnych monet - niektóre lśniące, jakby świeżo wybite, inne matowe od zużycia. - Antyczne monety, Angielko. - Antyczne? Chcesz powiedzieć: bardzo stare... - Greckie i rzymskie. Naprawdę bardzo stare. Przez chwilę leżeliśmy, wpatrując się w siebie w półmroku, bez słowa. - Niesamowite - powiedziałam w końcu. - To skarb, w porządku, ale... - Tego nie wysłałby Ludwik, żeby zasilić szkocką armię, prawda? - Dokończył. - Nie, ani francuski król, ani żaden z jego ministrów nie ukrył tam skarbu. - A co było w torbie? - Zapytałam, gdy nagle sobie o niej przypomniałam. - Kamienie, Angielko. Szlachetne! Diamenty, perły, szmaragdy, szafiry. Niezbyt dużo, ale ładnie oszlifowane i dość spore. - Uśmiechnął się trochę ironicznie. Siedział na skale pod szarym, ciężkim niebem, obracając w palcach monety i klejnoty, niesamowicie zdumiony. Nagle odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Podniósł oczy i zobaczył, że otaczają go ciekawskie foki. Był odpływ, więc zwierząt nazbierało się całkiem sporo. Wszystkie uważnie obserwowały intruza. Olbrzymi czarny samiec, ośmielony powrotem swojego haremu, także się pojawił. Szczeknął głośno i rzucając głową z boku na bok, zaczął zbliżać się do Jamiego. Z każdym okrzykiem przysuwał swoje olbrzymie cielsko o kilkadziesiąt centymetrów. - Pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli się oddalę - stwierdził Jamie. - W końcu znalazłem skarb. Wsadziłem skrzynkę i torbę z powrotem do jaskini. Nie mogłem ich przecież zabrać na ląd. - A nawet, gdyby mi się udało, co bym z nimi tam zrobił? Odłożyłem kosztowności na miejsce i zsunąłem się do wody, na wpół zamarznięty z zimna. Odpłynął trochę od wyspy, i na nowo porwał go prąd, kierujący się tym razem ku lądowi. W ciągu pół godziny fale zaniosły go na sam brzeg. Jamie ubrał się i zapadł w sen w najbliższych zaroślach. Zamilkł i chociaż jego oczy były utkwione we mnie, wiedziałam, że widzi coś innego. - Obudziłem się o świcie - mówił dalej. - Czułem, że ziemia pode mną się porusza, a mój oddech unosi się z powiewem wiatru. Odniosłem wrażenie, że nie mam ani skóry, ani kości, a tylko słoneczne światło. Lekko skośne oczy złagodniały, gdy Jamie porzucił widok wrzosowisk i powrócił do mnie. - Gdy słońce znalazło się wysoko - opowiadał rzeczowo - i ogrzało mnie wystarczająco, bym mógł wstać, poszedłem ku drodze na spotkanie z Anglikami. - Ale dlaczego wróciłeś? Byłeś wolny! Miałeś pieniądze! I... - Gdzie mogłem wydać takie pieniądze, Angielko? Miałem pójść do farmerów na wrzosowisku i ofiarować im złotego denara albo mały szmaragd? - Uśmiechnął się na moje oburzenie i potrząsnął głową. - Nie - powiedział łagodnie. - Musiałem wrócić. Owszem, jakoś przeżyłbym na wrzosowisku, ale Anglicy uparcie mnie ścigali, sądząc, że wiem, gdzie zostało ukryte złoto. Żadna chata wokół Ardsmuir nie była bezpieczna tak długo, jak długo przebywałem na wolności i mogłem szukać w niej schronienia. Widziałem, jak się zachowują Anglicy, gdy kogoś ścigają - dodał z twardą nutą w głosie. - Zauważyłaś, jak wygląda podłoga w korytarzu? Jedna deska z lśniącego dębu była wgnieciona, najprawdopodobniej ciężkim butem, a od wejścia do schodów podłogę szpeciły liczne zarysowania. - Zostawiliśmy to na pamiątkę - powiedział. - Żeby pokazywać dzieciom i odpowiadać na ich pytanie dotyczące Anglików. Tłumiona nienawiść brzmiąca w głosie Jamiego wbijała mi się w żołądek. Nie znajdowałam żadnego wytłumaczenia dla okropności wyrządzonych przez armię angielską, więc milczałam. - Nie mogłem narażać mieszkańców okolic Ardsmuir, Angielko. - Przy słowie „Angielko” jego dłoń zacisnęła się mocniej na mojej i lekki uśmiech zagrał mu w kącikach ust. - Poza tym gdyby mnie nie złapali w okolicach więzienia, przyjechaliby do Lallybroch. Nie miałbym sumienia ryzykować życia moich bliskich. Tak... - Przerwał, żeby znaleźć odpowiednie słowa. - Musiałem wrócić - powiedział powoli. - Choćby dla ludzi, którzy zostali za murami więzienia. - Jacyś mieszkańcy Lallybroch zostali aresztowani razem z tobą? - zapytałam zdziwiona. Potrząsnął głową. Między brwiami ukazała się mała zmarszczka, która zawsze pojawiała się tam, gdy Jamie intensywnie myślał. - Nie. Byli tam mężczyźni z różnych regionów Szkocji, prawie z każdego klanu. Marne niedobitki. Ale tym bardziej potrzebowali wodza. - Ty nim byłeś? - spytałam łagodnie. Powstrzymałam chęć starcia zmarszczki palcami. - Z braku innego - powiedział z błyskiem uśmiechu. Brak nadziei i samotność zabijały więźniów szybciej niż wilgoć i brud lub choroba. Jamie wziął więc pod swoje skrzydła wszystkich nieszczęśników, którzy przeżyli bitwę pod Culloden, aby nie zginęli w murach Ardsmuir. Przemawiał im do rozsądku i okazywał sympatię, gdy tylko mógł, walczył, gdy musiał, ale stworzył zgraną bandę, która stanęła jako jedność, zapominając o zadawnionych utarczkach i układach. Stał się przywódcą. - Byli moimi, ludźmi - powiedział cicho. - I ta świadomość utrzymywała mnie przy życiu. - Potem więźniowie zostali rozdzieleni i wysłani na służbę do nieznanego kraju. A on nie zdołał ich uratować. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - odezwałam się łagodnie. Przez długą chwilę leżeliśmy w swoich ramionach w milczeniu. Pozwoliliśmy, żeby zapanowały nad nami odgłosy domu. Odmienne od kupieckiej krzątaniny w burdelu, ciche skrzypienie i szemrzące westchnienia dworku dawały nam poczucie bezpieczeństwa. Po raz pierwszy naprawdę byliśmy sami, daleko od niebezpieczeństw i zamieszania. Teraz mieliśmy czas na rozmowę o złocie, o ludziach z Ardsmuir, o spalonej drukarni, jednookim marynarzu, spotkaniu z celnikami Jego Wysokości na wybrzeżu Arboath. Mogliśmy też spokojnie się zastanowić co dalej. Ale nie omówiliśmy żadnej z tych spraw. Ostatni kawałek torfu rozpadł się w kominku, rozświetlając wnętrze pokoju czerwienią syczącą w zimnym powietrzu. Mocniej przytuliłam się do Jamiego. Schowałam twarz w zgięciu jego szyi. Pachniał lekko trawą, potem i brandy. Przysunął się do mnie jeszcze bardziej. Nasze ciała połączyły się na całej długości. - Co, znowu? - wymruczałam rozbawiona. - Mężczyźni w twoim wieku zwykle nie robią tego kolejny raz tak szybko. Delikatnie wbił zęby w moje ucho. - No, a ty, Angielko? Przecież jesteś ode mnie starsza - zauważył. - Ja to co innego - stwierdziłam. Sapnęłam lekko, gdy nagle położył się na mnie, zasłaniając mi widok na oświetlone gwiazdami okno. - Jestem kobietą. - I to jaką wspaniałą - szepnął, zabierając się do dzieła. - A teraz, cicho. Obudziłam się tuż po świcie na odgłos uderzających w szybę gałęzi krzaku róży i przytłumionych stuków i brzdęków przygotowywanego w kuchni śniadania. Ponad śpiącym Jamiem zauważyłem, że ogień całkowicie wygasł. Wysunęłam się z łóżka jak najciszej, aby nie zbudzić potężnego Szkota. Podłoga była lodowata. Cała drżąc, sięgnęłam po pierwsze lepsze ubranie. Zawinięta w koszulę Jamiego uklękłam przy kominku i zabrałam się za niełatwe zadanie rozpalenia ognia. W duchu wyrzucałam sobie, że nie zabrałam z Inverness pudełka zapałek. Wzniecanie płomieni krzesiwem nie było moją mocną stroną. Nie udało mi się za pierwszym razem. Ani za drugim. Ani... Przy dwunastej próbie usłyszałam cichy syk i po chwili pojawił się mały płomyk. Wrzuciłam go pospiesznie, ale ostrożnie na przygotowany wcześniej stosik gałązek i osłoniłam przed zimnym powiewem powietrza. Wczoraj wieczorem zostawiłam uchylone okno. Inaczej chyba byśmy się udusili. Torf pali się gorącym, ale wilgotnym ogniem, a przy tym bardzo dymi, co potwierdzały pociemniałe deski na suficie. W tym momencie jednak uznałam, że mogłam sobie darować luksus oddychania świeżym powietrzem. Szybę pokrywał lekki szron, zima była już niedaleko. W powietrzu czuło się taką rześkość i świeżość, że zanim zamknęłam okno, pełną piersią wdychałam wspaniały zapach zwiędłych liści, suszonych jabłek, zimnej ziemi i wilgotnej, słodkiej trawy. Na zewnątrz panowała nieruchoma jasność. Kamienny mur i ciemne pnie sosen rysowały się ostro na tle szarego porannego nieba. Jakiś ruch przyciągnął moje spojrzenie na szczyt wzgórza, którędy wiódł szlak do odległego o piętnaście kilometrów Broch Mordha. Zboczem zjeżdżały małe, górskie kucyki. Kierowały się ku farmie. Z tak dużej odległości nie mogłam rozpoznać twarzy jeźdźców, ale po trzepoczących na wietrze spódnicach wiedziałam, że są to trzy kobiety. Możliwe, że Maggie, Kitty i Janet wracały z domu małego Jamiego. Mój Jamie ucieszy się na ich widok. Owinęłam się szczelniej w pachnącą Jamiem koszulę. Postanowiłam wykorzystać naszą prywatność tego poranka, jak tylko się da, i wrócić do łóżka. Zamknęłam okno, wyjęłam kilka kawałków torfu z koszyka stojącego przy kominku i ostrożnie nakarmiłam nimi świeży ogień, zanim zrzuciłam koszulę i wsunęłam się pod pierzyny. Jamie wyczuł chłód przyniesiony moim powrotem, instynktownie mocno mnie do siebie przytulił. Przetarł zaspaną twarz o moje ramię. - Dobrze spałaś, Angielko? - wymruczał. - Nawet lepiej - zapewniłam, przywierając zimnym brzuchem do jego gorących ud. - A ty? - Mmm... - odpowiedział błogim mruczeniem. - Śniłem jak szatan. - O czym? - Głównie o nagich kobietach - powiedział i delikatnie wbił zęby w moje ramię. - I o jedzeniu. - W brzuchu mu cicho zaburczało. W powietrzu unosił się słaby, ale wyraźnie rozpoznawalny zapach chleba i smażonego bekonu. - Bylebyś tylko się nie pomylił mnie ze sztuką mięsa - odparłam, odsuwając ramię spoza zasięgu jego zębów. - Potrafię rozróżnić jastrzębia od sokoła, wiatr północny od północno- zachodniego - zapewnił - a słodką, pulchną dziewczynę od wędzonej, słonej szynki pomimo pozornego podobieństwa. - Ujął moje pośladki i ścisnął, aż pisnęłam i kopnęłam go w goleń. - Bestia! - Och, bestia, tak? - powtórzył ze śmiechem. - No, więc... - wydał warkot z głębi gardła, zanurkował pod kołdrę i zaczął łaskotać mnie i podszczypywać po całym ciele w drodze między moje uda. Piszczałam, gryzłam i kopałam, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi. Pod wpływem naszej walki kołdra zsunęła się na podłogę, odsłaniając potarganą szopę włosów Jamiego, tańczącą dziko nad moimi nogami. - Może jednak istnieje mniejsza różnica, niż mi się wydawało - powiedział, gdy na moment przerwał pieszczotę dla złapania oddechu. Przycisnął moje uda płasko do materaca i posłał mi ironiczny uśmieszek. Rude włosy sterczały na jego głowie jak sierść jeżozwierza. - Smakujesz trochę słono. Co ty... Przerwał, gdy nagle drzwi otworzyły się z łoskotem. W wejściu stała kilkunastoletnia dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widziałam. Miała długie lniane włosy. Duże niebieskie oczy stały się jeszcze większe, gdy z przerażeniem na mnie spojrzała. Powoli przesunęła wzrokiem po moich potarganych włosach, nagich piersiach, zaokrągleniach nagiego ciała, aż jej spojrzenie spoczęło na Jamiem, który leżał na brzuchu między moimi nogami, z twarzą białą jak papier. - Tato! - zawołała z pogardą. - Kim jest ta kobieta? 34 Tata - Tato? - powtórzyłam głucho. - Tato? Jamie skoczył na równe nogi i chwycił kołdrę. Odgarnął włosy z twarzy i spojrzał na dziewczynę. - Co, do czorta, tutaj robisz? - zapytał. Z rudym zarostem, nagi i ochrypły z wściekłości wyglądał pięknie. Panna zrobiła krok do tyłu. Nagle jednak hardo uniosła podbródek i znów spojrzała na Jamiego. - Przyjechałam razem z matką! Nie mogła wywrzeć na Jamiem większego wrażenia, nawet gdyby strzeliła mu prosto w serce. Jęknął i wszelki kolory odpłynęły mu z twarzy. Natychmiast jednak wróciły, kiedy usłyszał szybkie kroki na drewnianych schodach. Zerwał się z łóżka, rzucił kołdrę w moją stronę i chwycił spodnie. Ledwie zdążył je na siebie włożyć, gdy do pokoju wpadła jakaś kobieta. Gwałtownie się zatrzymała i wybałuszyła oczy. - A więc to prawda! - zawróciła się do Jamiego, z pięściami zaciśniętymi na połach płaszcza, którego nie zdjęła w holu. - To prawda! To jest ta angielska czarownica! Jak mogłeś mi coś takiego zrobić, Jamie Fraserze? - Cicho bądź, Laoghaire! - warknął. - Nic ci nie zrobiłem! Usiadłam na łóżku, oparłam się o ścianę i podciągnęłam pierzynę pod brodę. Rozpoznałam kobietę dopiero w chwili, gdy Jamie do niej przemówił. Dwadzieścia kilka lat temu Laoghaire MacKenzie była wiotką szesnastolatką o różowawej cerze i złotopromiennych włosach, na zabój zakochaną w Jamiem Fraserze. Teraz zbliżała się do czterdziestki i nie była już wiotka. Cerę miała wciąż ładną, ale matową i pokrytą purpurowymi plamami z wściekłości. Pasma szarych włosów wymknęły się spod białego czepka. Te same bladoniebieskie oczy patrzyły na mnie z identycznym wyrazem nienawiści, który widziałam w nich tyle lat temu. - On jest mój! - wysyczała i głośno tupnęła. - Wracaj do piekła, skąd przyszłaś, i zostaw mi go! Idź sobie! Nie poruszyłam się, zaczęła więc dziko rozglądać się za jakąś bronią. Spostrzegła dzbanek z niebieską obwódką. Chwyciła go i wygięła do tyłu ramię, żeby nim we mnie rzucić. Jamie wyrwał jej naczynie z dłoni i odstawił na biurko. Jednocześnie złapał Laoghaire za nadgarstek tak mocno, że krzyknęła z bólu. Odwrócił ją i brutalnie pchnął w stronę drzwi. - Idź na dół - rozkazał. - Później z tobą porozmawiam. - Porozmawiasz ze mną? Porozmawiasz ze mną, tak?! - krzyczała. Z wykrzywioną z wściekłości twarzą zamachnęła się na Jamiego wolną ręką i zadrapała mu paznokciami policzek od oka aż po brodę. Chrząknął, złapał ją za drugi nadgarstek, zaciągnął do wyjścia i wypchnął na korytarz. Potem natychmiast zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz. Siedziałam na brzegu łóżka, usiłując trzęsącymi się rękoma założyć skarpety. - Mogę ci to wytłumaczyć, Claire - powiedział. - Nie sądzę - odparłam. Miałam odrętwiałe wargi, jak zresztą i całą resztę ciała, trudno mi było mówić. Nadaremnie starałam się zawiązać podwiązki. - Posłuchaj mnie! - zażądał gwałtownie i uderzył pięścią w stół z takim hukiem, że aż podskoczyłam. Uniosłam wzrok. Z rudymi włosami luźno opadającymi na ramiona, nieogoloną twarzą, nagą piersią i śladami ostrych paznokci Laoghaire na policzku wyglądał jak wiking. Odwróciłam się. Zaczęłam grzebać w prześcieradłach w poszukiwaniu bielizny. Ktoś gwałtownie dobijał się do drzwi, krzycząc przy tym i piszcząc. Zamieszanie przyciągnęło innych mieszkańców domu. - Powinieneś lepiej pójść i wyjaśnić sytuację twojej córce - powiedziałam, wciągając przez głowę pogniecioną bawełnianą koszulę. - Ona nie jest moją córką! - Nie? - Spojrzałam mu prosto w oczy. - A na pewno Loaghaire nie jest twoją żoną? - Jestem żonaty z tobą, do cholery! - zawołał i znów huknął pięścią w stół. - Nie wydaje mi się. - Poczułam przenikliwy chłód. Zesztywniałymi palcami nie byłam w stanie zawiązać sznurków gorsetu. Dałam sobie z tym spokój. Rozejrzałam się za sukienką. Leżała po drugiej stronie pokoju, obok Jamiego. - Potrzebuję sukienkę. - Nigdzie nie pójdziesz, Angielko, dopóki... - Nie nazywaj mnie tak! - krzyknęłam ku zaskoczeniu nas obojga. Przez chwilę patrzył na mnie zdumiony, ale potem skinął głową. - Dobrze - powiedział spokojnie. Spojrzał na drzwi, które aż się trzęsły od głuchych uderzeń. Wziął głęboki oddech i wyprostował się, wypinając pierś. - Pójdę i to załatwię. Potem porozmawiamy. Zostań tutaj, An... Claire. - Naciągnął koszulę przez głowę i otworzył drzwi. Hałas raptownie ucichł. Wzięłam sukienkę i ciężko opadłam na łóżko. Siedziałam tak, trzęsąc się i zwijając na kolanach zielony wełniany materiał. Moje myśli krążyły małymi kręgami wokół podstawowego faktu - był żonaty. Z Laoghaire. I miał rodzinę. A przecież płakał nad Brianną. - Och, Bree! - powiedziałam na głos. - Och, Boże, Bree! - Rozpłakałam się, częściowo z powodu szoku, częściowo na myśl o córce. Poczułam się zdradzona przez Jamiego. Postąpił nieuczciwie wobec mnie, Brianny, a także Laoghaire. Myśl o tej kobiecie w jednej chwili przemieniła smutek we wściekłość. Z furią przetarłam twarz rąbkiem zielonej tkaniny. Skórę musiałam mieć zaczerwienioną, bo bardzo mnie piekła. Niech go szlag! Jak on śmiał? Jeśli powtórnie się ożenił, uznając mnie za zmarłą, trudno. Trochę się tego spodziewałam, trochę obawiałam. Ale wziąć za żonę Laoghaire - tę złośliwą, fałszywą małą jędzą, która usiłowała mnie zabić w zamku Leoch... Ale Jamie wcale o tym nie wiedział, odezwał się w mojej głowie słaby głosik rozsądku. - No, a powinien! - powiedziałam. - Niech idzie do diabła! Jak on w ogóle mógł się z nią związać? - Łzy spływały mi po twarzy, ciekło mi z nosa. Rozejrzałam się za chusteczką, ale nie znalazłam żadnej, więc wydmuchałam nos w róg prześcieradła. Pachniało Jamiem. Gorzej, pachniało nami obojgiem i tym słabym, piżmowym zapachem naszej przyjemności. Na udzie miałam małą zaczerwienioną plamkę, tam, gdzie Jamie mnie uszczypnął kilka minut temu. Zakryłam dłonią to miejsce. - Kłamca! - krzyknęłam. Złapałam dzban, którym Laoghaire usiłowała we mnie rzucić, i sama nim cisnęłam. Z hukiem rozbił się o drzwi na tysiące kawałków. Stałam na środku pokoju, nasłuchując. Panowała cisza. Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk. Nikt nie szedł po schodach, żeby sprawdzić, co spowodowało hałas. Podejrzewałam, że Jamie był zbyt zajęty uspokajaniem Laoghaire. Mieszkali tutaj, w Lallybroch? Przypomniałam sobie, jak Jamie posłał przodem Fergusa niby po to, żeby uprzedził Iana i Jenny o naszym przyjeździe. Najprawdopodobniej jednak chodziło o wyprawienie z domu Laoghaire. Co, na miłość boską, myśleli o tym Jenny i Ian? Musieli wiedzieć o Laoghaire, a przecież przyjęli mnie wczoraj, jak gdyby nigdy nic. Ale jeśli Laoghaire została odesłana, to dlaczego wróciła? Krew zaczęła mi szybciej pulsować w skroniach. Akt agresji na tyle osłabił moją wściekłość, że znowu stałam się zdolna do opanowania roztrzęsionych palców. Kopnęłam gorset w kąt i włożyłam przez głowę zieloną sukienkę. Muszę się stąd wydostać, pomyślałam z pełną stanowczością. Muszę wyjechać. Nie mogę zostać w jednym domu razem z Laoghaire i jej córkami. One tu należały - ja nie. Tym razem udało mi się ściągnąć sznurki stanika, zapleść je na rozlicznych haftkach i zawiązać. Rozejrzałam się za butami. Jeden leżał pod toaletką, drugi obok masywnej dębowej szafy, oba tam, gdzie je kopnęłam wczorajszej nocy, gdy niedbale porzucałam ubrania, żeby jak najszybciej znaleźć się w przyjaznym łóżku i ciepłych ramionach Jamiego. Zadrżałam. Ogień znów wygasł, a od okna ciągnęło mroźne powietrze. Pomimo ubrań czułam na skórze chłodny powiew. Straciłam trochę czasu na szukanie płaszcza, zanim sobie przypomniałam, że wczoraj zostawiłam go na dole, w saloniku. Przeczesałam włosy palcami, zbyt niespokojna, by szukać grzebienia. Loki mi się naelektryzowały pod wpływem zetknięcia z wełnianą sukienką. Zirytowana, odgarnęłam pasma, które przykleiły mi się do twarzy. Byłam już gotowa. Ostatni raz rozejrzałam się wokoło. Nagle usłyszałam kroki na schodach - ciężkie, powolne stąpanie. Wiedziałam, że to nadchodzi Jamie i że obawia się stanąć ze mną twarzą w twarz. Dobrze. Ja też nie miałam ochoty go widzieć. Lepiej po prostu wyjść od razu, bez słowa. No bo co zostało do powiedzenia? Gdy drzwi się otworzyły, zaczęłam się cofać, nieświadoma własnego ruchu, dopóki nogami nie uderzyłam w krawędź łóżka. Straciłam równowagę i usiadłam. Jamie zatrzymał się w wejściu i patrzył na mnie. Ogolił się. To była pierwsza rzecz, którą zauważyłam. Tak jak mały Ian, najpierw doprowadził się do porządku, potem ruszył na spotkanie z problemami. Jamie odgadł, co myślę. Cień uśmiechu przemknął mu po twarzy. - Myślisz, że to pomoże? - zapytał. Przełknęłam ślinę, oblizałam suche wargi, ale nie odezwałam się ani słowem. Westchnął i sam sobie odpowiedział. - Nie, obawiam się, że nie. - Wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Przez moment stał niezgrabnie, potem ruszył w kierunku łóżka z wyciągniętą ku mnie ręką. - Claire... - Nie dotykaj mnie! - Zerwałam się na nogi i zrobiłam krok w stronę drzwi. Opuścił rękę, ale stanął przede mną, blokując mi drogę. - Nie pozwolisz mi się wytłumaczyć, Claire? - Już za późno - powiedziałam, starając się zachować zimny, pogardliwy ton. Niestety, głos mi zadrżał. Zatrzasnął drzwi. - Zawsze byłaś nierozsądna - powiedział spokojnie. - I nie mów mi, jaka zawsze byłam! - Łzy wisiały mi na rzęsach. Z całej siły zagryzłam wargę, by je powstrzymać. - Dobrze. - Był blady na twarzy. Ślady po paznokciach rozjuszonej kobiety jaśniały trzema liniami wzdłuż jego policzka. - Nie żyję z Laoghaire - powiedział. - Mieszka z dziewczętami w Balriggan, niedaleko Broch Mordha. - Przyglądał mi się z bliska. Lekko wzruszył ramionami, jakby poprawiając koszulę, i mówił dalej: - Popełniłem błąd, biorąc ją za żonę. - A dwoje dzieci? - wyrzuciłam z siebie. Zacisnął usta. - Dziewczynki nie są moje. Laoghaire była wdową z dwójką dzieciaków, kiedy ją poślubiłem. - Och. - Nie robiło to w zasadzie żadnej różnicy, ale mimo to poczułam słaby przypływ ulgi w imieniu Brianny. Była jedynym dzieckiem z krwi Jamiego, nawet jeśli ja... - Nigdy z nimi nie mieszkałem. Żyłem w Edynburgu i przysyłałem im pieniądze, ale... - Nie musisz mi tego opowiadać - przerwałam. - To nie ma znaczenia. Proszą, przepuść mnie, wychodzą! Gwałtownie ściągnął gęste, rude brwi. - Dokąd? - Z powrotem. Dokądkolwiek. Nie wiem. Przepuść mnie! - Nigdzie nie pójdziesz - powiedział zdecydowanym głosem. - Nie możesz mnie zatrzymać! Chwycił moje obie ręce. - Mogę - stwierdził. Szarpnęłam się wściekle, ale nie zdołałam wyrwać ramion ze stalowych uchwytów. - W tej chwili puszczaj! - Nie! - Patrzył na mnie zwężonymi oczyma. Nagle zdałam sobie sprawą, że mimo zewnętrznego spokoju był prawie równie wzburzony, jak ja. Widziałam, jak toczy ze sobą walkę, by nie wybuchnąć. - Nie pozwolę ci odejść, zanim nie wytłumaczę, dlaczego... - Co tu jest do tłumaczenia? - zapytałam z wściekłością. - Ożeniłeś się powtórnie! Cóż jeszcze muszę wiedzieć? Stopniowo jego twarz pokrywała się purpurą, koniuszki uszu były już całkiem czerwone, nieomylny znak nadciągającej furii. - A ty przez te dwadzieścia lat żyłaś jak zakonnica? - Potrząsnął mną lekko. - Nie! - Rzuciłam mu to słowo w twarz, aż ugiął się lekko. - Nie, do cholery, nie! I nie myślę też, że ty żyłeś jak zakonnik! - Więc... - zaczął, ale byłam zbyt wściekła, by go dłużej słuchać. - Okłamałeś mnie, do diabła! - Nigdy cię nie okłamałem! - Skóra mu się napięła na kościach policzkowych jak zawsze, gdy naprawdę był bardzo zły. - Okłamałeś, ty, bękarcie! Dobrze wiesz, że tak! Puść! - Kopnęłam go mocno w łydkę, aż mnie zabolały palce u nogi. Krzyknął z bólu, ale nie puścił moich ramion. Przeciwnie, wzmocnił uchwyt. Jęknęłam. - Nigdy ci nie powiedziałem... - Nie, nie powiedziałeś! Ale i tak skłamałeś! Pozwoliłeś mi myśleć, że nie jesteś żonaty, że nie ma w twoim życiu nikogo, że... że... - Prawie łkałam z wściekłości. Gwałtownie chwytałam powietrze między kolejnymi słowami. - Powinieneś choć wspomnieć o Laoghaire, jak tylko się pojawiłam! Dlaczego, do licha, milczałeś? - Uścisk na moich rękach zelżał i udało mi się uwolnić. Jamie zrobił krok w moim kierunku, z oczyma roziskrzonymi od furii. Zwinęłam dłoń w pięść i huknęłam go w klatkę piersiową. - Dlaczego? - Wrzasnęłam. Uderzyłam znowu i znowu, i znowu, a każdy cios wywoływał głuchy odgłos w jego piersi. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego!? - Bo się bałem! - Złapał mnie za nadgarstki i odepchnął do tyłu, aż upadłam na łóżko. Stał nade mną ze ściśniętymi pięściami, oddychając ciężko. - Stchórzyłem, cholera! Nie mogłem ci powiedzieć ze strachu, że mnie opuścisz. Nie zniósłbym tego! Jestem za słaby, niemęski. - Niemęski? Z dwoma żonami? Ha! Naprawdę myślałam, że mnie uderzy. Podniósł ramię i zacisnął dłoń. - Czy to męskie? Pragnąć cię tak bardzo, że wszystko inne przestaje się liczyć? Widzieć cię i wiedzieć, że poświęcam honor i rodzinę, a nawet życie, żebyś tylko mnie nie opuściła? - Jak możesz z takim bezwstydnym tupetem mówić mi podobne rzeczy? - wysyczałam. - Oskarżasz mnie? Znieruchomiał. Ciężko łapał powietrze. - Nie. Nie mogę cię obwiniać. - Odwrócił się jak oślepiony. - Ty chciałaś ze mną zostać, ze mną umrzeć. - Chciałam - potwierdziłam. - Ty mnie odesłałeś, ty zmusiłeś do odejścia! A teraz chcesz mnie obwiniać, że odeszłam? Z powrotem odwrócił się do mnie z oczyma pociemniałymi od bólu. - Musiałem cię odesłać! Dla dobra dziecka! - Mimowolnie spojrzał na hak, gdzie wisiał płaszcz ze zdjęciami Brianny w kieszeni. Jamie wziął głęboki oddech i z widocznym wysiłkiem opanował się. - Nie - powiedział dużo spokojniej. - Nie żałuje tego, niezależnie od ceny. Oddałbym życie za nią i za ciebie. Oddałbym serce i duszę... Powoli ze świstem wypuścił powietrze, zapanowując nad trzęsącą nim pasją. - Nie mogę obwiniać cię, że odeszłaś. - A więc masz żal, że wróciłam. Potrząsnął głową. - Nie, Boże, nie! Ścisnął mocno moje dłonie, aż kości mi zatrzeszczały. - Wiesz, co to znaczy żyć dwadzieścia lat bez serca? Być połową człowieka i zapełniać braki czymkolwiek, co wpadnie ci ręce? - Czy wiem? - powtórzyłam. Z całych sił starałam się rozluźnić, ale bez efektów. - Tak, przeklęty bękarcie, wiem! Co ty sobie myślisz, że poszłam prosto do Franka i cieszyłam się wspólnym szczęściem? - Kopnęłam go z całej siły. Wzdrygnął się, ale mnie nie puścił. - Czasami miałem nadzieję, że tak właśnie się stało - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Niekiedy nawet widziałem was razem. Frank leżał z tobą w łóżku, posiadał twoje ciało, trzymał w ramionach moje dziecko! Och, Boże, mogłem cię za to zabić! Nagle obrócił się i przebił pięścią ścianę solidnej dębowej szafy. Musiał mocno potłuc knykcie, ale bez wahania skierował także drugą pięść ku deskom, jakby lśniące drewno prezentowało twarz Franka... albo moją. - Ja nawet nie muszę wyobrażać sobie ciebie z Laoghaire - powiedziałam lodowato. - Bo ją widziałam! - Gwiżdżę na Laoghaire, nigdy mnie nie obchodziła! - Bękarcie! - powtórzyłam. - Ożeniłeś się z kobietą, której nie pragnąłeś, a potem ją odrzuciłeś, jak tylko... - Zamknij się! - wrzasnął. - Uważaj, co mówisz, ty, przeklęta, mała czarownico! - Uderzył pięściami w toaletkę, wpatrzony we mnie. - Jestem skończony w twoich oczach, prawda? Gdybym coś czuł do Laoghaire, byłbym niewiernym kobieciarzem, a jeśli nie czuję nic, jestem bestią bez serca. - Powinieneś mi powiedzieć! - A gdybym to zrobił? - Złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - Odwróciłabyś się na pięcie i odeszła bez słowa. A, przysięgam, zrobiłbym nawet gorsze rzeczy niż kłamstwo, aby cię zatrzymać! Przycisnął mnie ciasno i pocałował, długo i mocno. Kolana się pode mną ugięły, chociaż starałam się utrzymać na nogach, podpierana wizją złych oczu Laoghaire i brzmieniem jej głosu, wciąż dźwięczącego mi w uszach: „On jest mój!” - To bez sensu - powiedziałam, odsuwając się. Wściekłość działała jak odurzenie alkoholowe, ale kac pojawił się tak szybko, jak zawrotny wir. W głowie mi się kręciło, że ledwie zdołałam utrzymać równowagę. - Nie jestem w stanie logicznie myśleć. Odchodzę. Skierowałam się do drzwi, ale złapał mnie za nadgarstek i pociągnął z powrotem. Odwrócił mnie twarzą ku sobie i znów pocałował wystarczająco mocno, by zostawić smak krwi w moich ustach. To nie była ani czułość, ani pożądanie, to była ślepa pasja, determinacja, aby mnie posiadać. Skończył już mówić. Ja też. Oderwałam się od Jamiego i gwałtownie go spoliczkowałam, dłonią ze zgiętymi palcami, by rozdrapać mu skórę. Odskoczył w tył, z krwawiącym policzkiem. Złapał mnie za włosy, pochylił się i znowu posiadł moje usta, z rozmyślną dzikością, ignorując kopnięcia i ciosy, którymi go zasypywałam. Ugryzł mnie w dolną wargę, a kiedy rozchyliłam usta, by złapać oddech, wepchnął mi głęboko język, zabierając zarówno powietrze, jak i słowa. Rzucił mnie na łóżko i przygniótł ciężarem swojego ciała. Był niesamowicie podniecony. Ja też. „Moja”, powiedział bez słów. „Moja!” Walczyłam z nim z bezgraniczną furią i niemałymi umiejętnościami, a moje ciało odpowiedziało echem: „Twoja, twoja, i bądź za to przeklęty!”. Nie zauważyłam, że rozdarł mi sukienkę, ale poprzez materiał jego koszuli poczułam gorąco ciała na nagiej piersi i długie, twarde mięśnie ud naprężające się wzdłuż moich. Zabrał rękę z mojego ramienia, żeby rozpiąć spodnie. Zadrapałam go od ucha do piersi, pokrywając jego skórę czerwonymi szramami. Osiągnęliśmy poziom, gdzie byliśmy w stanie się nawzajem pozabijać, rozpaleni wściekłością tych wszystkich lat rozłąki - moją, za to, że mnie odesłał, jego, że odeszłam, moją za Laoghaire, jego za Franka. - Ladacznica! - sapał. - Dziwka! - Niech cię szlag! - Chwyciłam go za długie włosy i szarpnęłam ku sobie. Stoczyliśmy się z łóżka i wylądowaliśmy na podłodze. Splątani ze sobą, toczyliśmy się to w tę, to w tamtą stronę, wyrzucając z siebie przekleństwa i wyzwiska. Nie słyszałam otwieranych drzwi. Ślepa i grucha, nie dostrzegałam nic poza Jamiem, dopóki nie poczułam na sobie lodowatej wody. Jamie zadrżał i zbladł. Leżałam oszołomiona. Zimne krople spływały mi z włosów na piersi. Tuż za plecami Jamiego widziałam pobladłą Jenny z pustym wiadrem w rękach. - Przestańcie! - powiedziała. Jej oczy stały się jeszcze bardziej skośne ze złości i przerażenia. - Jak możesz, Jamie? Zachowujesz się jak dzikie zwierzę w rui. Cały dom cię słyszy! Zsunął się ze mnie, niezgrabny jak niedźwiedź. Jenny porwała z łóżka kołdrę i narzuciła ją na moje nagie ciało. Jamie stanął na czworakach i potrząsnął głową jak pies, rozchlapując wszędzie krople wody. Potem bardzo powoli wstał i naciągnął na siebie rozerwane spodnie. - Jak ci nie wstyd!? - krzyczała oburzona. Jamie patrzył na siostrę, jakby nie widział żadnego stworzenia podobnego do niej. Zastanawiał się, jaka ona naprawdę jest. Krople wody z kosmyków włosów sączyły się na jego nagi tors. - Tak - powiedział w końcu, nieco uspokojony. - Jestem. Zamknął oczy, oszołomiony. Wstrząsnął nim dreszcz. Odwrócił się i wyszedł bez słowa. 35 Odlot z Edenu Jenny podprowadziła mnie do łóżka. Wzdychała ciężko. Nie wiedziałam, czy z powodu szoku, czy zatroskania. Przed oczami majaczyły mi jakieś sylwetki u drzwi. Chyba służący, ale mój umysł był tak otępiały, że niewiele do mnie docierało. - Zaraz ci przyniosę jakieś ubranie - mruknęła Jenny. Poprawiła poduszkę i położyła na niej moją głowę. - I może jeszcze coś do picia. Lepiej się czujesz? - Gdzie Jamie? Obrzuciła mnie współczującym, ale nie pozbawionym iskierki zaciekawienia spojrzeniem. - Nie bój się. Póki tu jestem, nic złego ci się już nie stanie - oświadczyła stanowczym tonem i zacisnęła usta. Skrzywiła się i otuliła mnie kołdrą. - Jak on mógł zrobić coś takiego! - To nie jego wina. Akurat w tym przypadku. - Przygładziłam dłonią rozczochrane włosy. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że cała jestem w opłakanym stanie. - Ja jestem tak samo odpowiedzialna za ten incydent. Zrobiliśmy to razem. On... Ja... - Brakowało mi słów. Uniosłam rękę z nadzieją, że gest pomoże mi wyrazić myśli, ale bezwładna dłoń ciężko opadła na pościel. Obolałe ciało drżało. Wargi były spuchnięte. - Rozumiem. - Jenny nic więcej nie powiedziała, tylko oszacowała mnie spojrzeniem. Pomyślałam, że może naprawdę rozumie. Nie chciałam rozmawiać o tym, co się ostatnio wydarzyło, i ona chyba to wyczuwała. Zamilkła na jakiś czas. Wydała po cichu polecenie osobie, która stała w korytarzu. Potem przeszła się po pokoju, ustawiając krzesła i porządkując sprzęty. Jej wzrok na chwilę utkwił na dziurach w szafie. Po chwili zaczęła zbierać co większe kawałki rozbitego dzbana. Gdy tylko wrzuciła je do miednicy, z dołu zaczął dobiegać odgłos kroków. Rozległo się trzaśniecie drzwi wejściowych. Podeszła do okna i odsłoniła kotarę. - To Jamie - oznajmiła. Zerknęła na mnie i opuściła rękę. Zasłona znów opadła. - Teraz pewnie idzie na wzgórze. Kiedy coś go dręczy, zazwyczaj tam chodzi albo... upija się z Ianem. To pierwsze już jest lepsze. Parsknęłam. - Zgadza się. Ma powód do zmartwień. Usłyszałam lekkie stąpanie w głębi korytarza. Zaraz potem w drzwiach ukazała się młoda Janet. Ostrożnie niosła tacę z ciasteczkami, whisky i wodą. Była blada. Wyglądała na przestraszoną. - Dobrze... się czujesz, ciociu? - spytała nieśmiało. - Tak - zapewniłam, próbując usiąść. Sięgnęłam po karafkę z whisky. Jenny zerknęła na mnie, by się upewnić, czy mówię prawdę, poklepała córkę po ramieniu i ruszyła w stronę drzwi. - Zostań z ciocią - rozkazała córce. - Ja pójdę poszukać jakiejś sukienki. - Janet posłusznie kiwnęła głową i usiadła na taborecie przy łóżku. Patrzyła, jak jem i piję. Dzięki odrobinie jedzenia poczułam się trochę silniejsza. Jednak mój umysł nadal był odrętwiały. Ostatnie wydarzenia odczuwałam jako sen, a jednocześnie bardzo wyraźnie je pamiętałam. Przed oczami stał mi każdy detal, nawet niebieskie, perkalowe kokardki na sukience córki Laoghaire, popękane naczyńka krwionośne na policzkach rozjuszonej kobiety i zdarty paznokieć na serdecznym palcu Jamiego. - Wiesz, co się teraz dzieje z Laoghaire? - spytałam Janet. Dziewczynka z nadmierną uwagą oglądała własne dłonie. Nagle uniosła wzrok i mrugnęła. - Och! Wiem. Razem z Marsali i Joan wróciła do domu, do Balriggan. Wuj Jamie tak zdecydował. - Czyżby? - powiedziałam znudzonym tonem. Janet zagryzła wargę i zaczęła gnieść swój fartuch. Nagle spojrzała mi w oczy. - Ciociu... Tak mi przykro! - Zobaczyłam łzy w ciepłych, brązowych oczach. - Już dobrze. - Nie miałam pojęcia, o co chodzi młodej damie, ale usiłowałam ją pocieszyć. - To moja wina! - wybuchła. Była do głębi przejęta, lecz za wszelką cenę chciała wyznać prawdę. - To ja powiedziałam Laoghaire, że tu jesteście. - Aha. - To wiele tłumaczyło. Dopiłam whisky i ostrożnie postawiłam szklankę na tacy. - Nie chciałam... To znaczy, nie miałam pojęcia, że to się tak skończy. Naprawdę. Skąd mogłam wiedzieć, że ciocia... że ona... - Już dobrze - powtórzyłam. - Wcześniej czy później prawda i tak wy szłaby na jaw. - Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, a jednak spojrzałam na dziewczynę z zaciekawieniem. - Ale dlaczego jej to powiedziałaś? Mała Janet ostrożnie zerknęła przez ramię i nasłuchiwała. Ktoś wchodził po schodach. Pochyliła się nade mną. - Mama mi kazała - wyszeptała. Natychmiast wstała i pośpiesznie wyszła z pokoju. W drzwiach minęła się z Jenny. Nie pytałam o nic. Jenny pomogła mi założyć sukienkę. Odezwałam się dopiero wtedy, gdy już byłam ubrana, obuta i uczesana. - Chcę jechać - oświadczyłam. - W tej chwili. Nie zatrzymywała mnie. Tylko bacznie mi się przyjrzała, żeby się upewnić, czy jestem wystarczająco silna. Pokiwała głową. Ciemne rzęsy opadły na skośne oczy. - Myślę, że tak będzie najlepiej - powiedziała półgłosem. Kiedy wyjeżdżałam z Lallybroch, był późny ranek. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą sztylet. W skórzanych torbach przy siodle miałam jedzenie i kilka butelek piwa - tyle, by mi starczyło na drogę do kamiennego kręgu. Chciałam też zabrać portrety Brianny z płaszcza Jamiego, ale zostawiłam je po krótkim wahaniu. Ona należała do niego na zawsze, nawet jeśli ja już nie. Był chłodny jesienny dzień. Szarość poranka wróżyła lament chmur. Jenny wyprowadziła konia ze stajni i przytrzymała go za uzdę, bym mogła wsiąść. Nasunęłam głębiej kaptur płaszcza i skinęłam głową w jej stronę. Po raz ostami żegnałyśmy się uściskami i łzami, jak siostry. Puściła wodze i cofnęła się, a ja ruszyłam w stronę drogi. - Z Bogiem! - usłyszałam za plecami. Nie odpowiedziałam ani nie odwróciłam głowy. Jechałam prawie cały dzień, choć tak naprawdę nie wiedziałam, dokąd prowadzi droga. Byle przed siebie. Pozwalałam wierzchowcowi wybierać trasę wśród górskich przełęczy. Kiedy zaczynało się ściemniać, zatrzymałam się. Wypuściłam spętanego rumaka na popas, położyłam się, owinięta w płaszcz, i natychmiast zapadłam w sen. Bałam się, że czuwając, mogłabym zacząć rozmyślać lub wspominać. Odrętwienie było moją jedyną ucieczką. Wiedziałam, że kiedyś minie, ale póki co chroniło mnie przed rzeczywistością. Zbudził mnie głód. Mimo to nie zjadłam śniadania. Od razu ruszyłam w drogę. Dopiero gdy w południe mój żołądek zaczął głośno protestować, przy rwącym strumyku urządziłam postój. Rozpakowałam jedzenie. Jenny dała mi placek owsiany, piwo oraz kilka świeżo upieczonych bułek z owczym serem i kiszonymi ogórkami własnej roboty. Szkockie kanapki - pokrzepiająca strawa pasterzy i żołnierzy. Takie jedzenie stanowiło porządny zastrzyk energii na dalszą drogę. Zjadłam kanapkę, opróżniłam jedną butelkę piwa i znów wskoczyłam na siodło. Jeszcze raz zwróciłam głowę konia w kierunku północno-wschodnim. Niestety, jedzenie nie tylko wzmocniło moje ciało, ale także ożywiło uczucia. W miarę jak wspinaliśmy się wyżej i wyżej ku chmurom, moje serce stawało się coraz cięższe, a przecież gdy ruszyliśmy, i tak było mi nie najweselej. Koń szedł raźno, ja czułam się ociężała. Gdy popołudnie dobiegało półmetka, po prostu nie miałam siły jechać dalej. Skierowałam wierzchowca w zarośla - tak, żebyśmy nie byli widoczni od strony drogi. Luźno spętałam konia, a sama poszłam dalej w głąb kępki drzew, aż dotarłam do pnia zwalonej osiki porośniętego gładkim, zielonym mchem. Usiadłam i oparłam głowę na rękach. Bolały mnie wszystkie stawy. Nie z powodu przedwczorajszego spotkania ani uciążliwej podróży, lecz ze smutku. W moim życiu wielkie znaczenie odegrały przymus i diagnoza. Doznane rany nauczyły mnie sztuki leczenia. Byłam dla siebie skuteczną lekarką i pielęgniarką. Jednak zawsze musiałam wyczuć odpowiedni moment wypisu ze swego duchowego „szpitala” - na tyle wcześnie, by nie przesadzić z kuracją. Nauczyłam się być bezstronną i patrzeć na siebie obiektywnie, choć drogo mnie kosztowała ta lekcja. Tak też było z Frankiem. Posiadłam umiejętność balansowania na linie grzeczności, uprzejmości i szacunku ponad niewidzialną rzeką namiętności. I nie spadłam. A Brianna? Miłość do dziecka nie może być wolna. Od pierwszych ruchów płodu miłość matki wzrasta z taką siłą, że kobieta traci głowę i już tego oddania nie cofnie, jak nie sposób powstrzymać samego porodu. Mimo że miłość jest potęgą, wymaga stałej opieki. Trzeba nad nią czuwać. Nawet największy ogień wymaga nieustannej kontroli. Zawsze, zawsze musiałam równoważyć: współczucie z rozumem, miłość z trzeźwym osądem, miłosierdzie z bezwzględnością. Tylko Jamiemu oddałam całą siebie, postawiłam na szali wszystko, co mam. Odrzuciłam ostrożność, trzeźwy osąd i rozum. Zrezygnowałam z kariery zawodowej, przywilejów i praw. Nie dałam mu nic prócz siebie. Dla niego byłam wyłącznie sobą, oddałam mu ciało i duszę. Pozwoliłam mu widzieć siebie nagą. Zaufałam mu, że zobaczy całość mojej osoby - tak, jak już kiedyś mnie widział. Co jakiś czas bałam się, że już tego nie potrafi... albo nie chce. Ale po raz kolejny doświadczałam kilku dni niezmąconej radości i nabrałam przekonania, że to, co kiedyś było prawdziwe, znów takim się stało. Tej miłości nie wyznaczyłam granic. Ofiarowałam jej absolutną wolność kochania i bycia kochaną. Pomiędzy palcami czułam gorącą wilgoć łez. Opłakiwałam Jamiego i osobę, którą przy nim byłam. Czy wiesz, powtarzał jego głos w mojej głowie, co to znaczy znów powiedzieć „kocham cię” i naprawdę to czuć? Wiedziałam. Skryłam głowę w dłoniach pod koronami sosen. Już nigdy nie będę tego czuć, pomyślałam. Zatopiona w ponurych rozważaniach nie słyszałam kroków. Do rzeczywistości przywołał mnie trzask łamanej gałęzi. Wybiegłam zza zwalonego pnia jak wystraszony bażant. Serce miałam w gardle, sztylet w dłoni. - Chryste! - Intruz odskoczył od lśniącego ostrza, najwyraźniej równie przestraszony, jak ja. - Co ty, u licha, tutaj robisz? - spytałam. Przycisnęłam rękę do piersi. Serce waliło jak młotem. Byłam pewna, że zbladłam równie mocno, jak „napastnik”. - Jezu, ciociu Claire! Gdzie się nauczyłaś tak wyciągać nóż? Śmiertelnie mnie przestraszyłaś. - Młody Ian przesunął ręką po czole. Jabłko Adama podskoczyło, gdy przełykał ślinę. - Wzajemnie - odparłam. Usiłowałam schować nóż, ale dłonie zbyt mocno mi drżały. Kolana miałam jak z waty. Znów opadłam na zwalony pień i położyłam nóż na udzie. - Chciałabym wiedzieć, co tutaj robisz? - Próbowałam mówić zrównoważonym tonem. Nie miałam zielonego pojęcia, co zaniosło chłopaka w tamte strony. Potrzebowałam chwili wytchnienia, by dojść do siebie. Młody Ian przygryzł wargę, rozejrzał się dokoła. Przyzwalająco skinęłam głową, więc nieśmiało przysiadł na pniu obok mnie. - Wuj Jamie mnie wysłał... - zaczął. Natychmiast wstałam, wcisnęłam sztylet za pas i ruszyłam przed siebie. - Zaczekaj, ciociu! Proszę! - Chwycił mnie za ramię, ale mu się wyrwałam. - Nie chcę niczego słuchać - oświadczyłam, kopiąc liście paproci. - Wracaj do domu, mały Ianie. Mam dokąd pojechać. - Przynajmniej łudziłam się taką nadzieję. - Chyba nie mówisz serio! - Nie był w stanie mnie powstrzymać, więc ruszył za mną, schylając się pod niższymi gałęziami. - Ciociu, on cię potrzebuje. Naprawdę! Musisz jechać ze mną! Nie odpowiedziałam. Doszłam do konia i zaczęłam rozwiązywać pęta. - Ciociu Claire! Proszę, posłuchaj! - Wyłonił się z drugiej strony wierzchowca. Stanął na palcach, żeby mnie widzieć zza siodła. W tym momencie z wyglądu bardzo przypominał swego ojca. Jego dobroduszną, swojską twarz wykrzywiał grymas niepokoju. - Nie - odparłam krótko. Wcisnęłam pęta do worka. Włożyłam stopę do strzemienia i z majestatycznym świstem spódnic wskoczyłam na siodło. Mój pełen dostojeństwa odjazd został jednak udaremniony, Ian kurczowo trzymał wodze. - Puść - zażądałam tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Pod warunkiem, że wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia - oznajmił. Spojrzał na mnie spode łba. Zaciśnięte usta świadczyły o determinacji. W jasnobrązowych oczach lśnił żar. Odwzajemniłam gniewne spojrzenie. Nie miałam wyboru. Nie chciałam stratować chłopaka, więc musiałam go wysłuchać. W porządku, i tak nie ulegnę ani małemu Ianowi, ani temu hipokrycie Jamiemu, pomyślałam. - Mów - rozkazałam. Resztkami sił zdobyłam się na cierpliwość. Wziął głęboki wdech i zerknął na mnie z niepokojem i niedowierzaniem. Gdy się upewnił, że naprawdę zamierzam słuchać, pozwolił sobie na wydech. Wypuścił powietrze z takim impetem, aż brązowe włosy nad brwiami zafalowały. Stanął z założonymi rękami. - Cóż... - Nagle poczuł się niepewnie. - Ja... to znaczy... on... Cicho westchnęłam zniecierpliwiona. - Zacznij od początku, ale już daruj sobie ten refren:, ja - on”. Skinął głową. Lekko przygryzł dolną wargę. Najwyraźniej usiłował się skupić. - Kiedy wuj wrócił i dowiedział się, że ciocia wyjechała, w domu wybuchło istne piekło... - Domyślam się - wtrąciłam. Z trudem przezwyciężyłam ciekawość. Udałam chłodną obojętność. - Nigdy wcześniej nie widziałem wuja Jamiego w takim stanie. Był wściekły - mówił, przyglądając mi się uważnie. - Mama też. Mało brakowało, a doszłoby do rękoczynów... Pokłócili się ze sobą. Ojciec próbował ich uspokoić, ale nie chcieli go słuchać. Wuj Jamie nazwał mamę wścibską miotłą i długim jęzorem... i... użył jeszcze brzydszych słów - dodał z rumieńcem na twarzy. - Nie powinien się wściekać na Jenny - powiedziałam. - Ona tylko próbowała mi pomóc... Tak sądzę. - Zrobiło mi się przykro, że przyczyniłam się do rozłamu między rodzeństwem. Od śmierci matki Jenny całym sercem wspierała Jamiego. Czyżby nie było końca nieszczęść, które spowodowałam swoim powrotem? Ku memu zdziwieniu syn Jenny uśmiechnął się. - Cóż, mama nie pozostała dłużna. Wiesz, ona nie należy do osób, które chętnie nadstawiają drugi policzek. Zanim skończyła się awantura, wuj Jamie miał już na ciele kilka śladów po zębach. - Urwał, żeby przełknąć ślinę. - Bałem się, że to się naprawdę źle skończy. Mama podniosła na brata łom. Wujek wyrwał pręt z jej rąk i wyrzucił przez kuchenne okno. Wystraszone kury rozbiegły się po podwórku - dodał z cieniem uśmiechu na ustach. - Niezbyt mnie interesuje, co się stało z kurami - powiedziałam, obrzucając chłopaka chłodnym spojrzeniem. - Skracaj bajkę, chcę jechać dalej. - Cóż... Wtedy wuj Jamie wywrócił regał z książkami... Nie sądzę, że zrobił to celowo - dodał pośpiesznie. - Myślę, że po prostu był tak zdenerwowany, że nie widział, w którą stronę idzie. Potem wypadł z domu. Ojciec przez okno zapytał, dokąd wuj idzie. „Poszukać Claire”, usłyszał w odpowiedzi. - To dlatego ty tu jesteś, a nie on? - Pochyliłam się nieco do przodu, żeby spojrzeć na dłonie na lejcach. Gdyby uścisk się rozluźnił, miałabym szansę się wyrwać. Młody Ian westchnął. - No, i... jak tylko wuj Jamie wsiadł na konia, ciotka... to znaczy, jego żo... - Na policzkach małego Iana pojawił się rumieniec zażenowania. - Ciotka Laoghaire właśnie schodziła po zboczu wzgórza w stronę naszego podwórka. W tym momencie postanowiłam skończyć z udawaniem obojętności. - I co? Dzieciak skrzywił się. - Znów była straszna awantura, ale niewiele słyszałem. Ciocia... to znaczy Laoghaire najwyraźniej nie umie skutecznie walczyć, jak mama i wujek Jamie. Po prostu płacze i lamentuje. Mama mówi, że ona rozczula się nad sobą. - Mhm... I co z tego? - spytałam. Laoghaire stoczyła się z góry, chwyciła Jamiego za nogę i pociągnęła go w dół wraz z sobą. W końcu wylądowała w kałuży przed domem, ściskając Jamiego za kolana, jęczała i szlochała, jak to miała w zwyczaju. Jamie nie był w stanie się wyrwać, więc postawił Laoghaire na nogi, przełożył ją przez ramię, zaniósł do domu, a potem - nie zważając na zaciekawione spojrzenia domowników i sług - wniósł po schodach na górę. - No tak - powiedziałam i mocno zacisnęłam szczęki. - Więc ciebie wysłał w pogoń, dlatego, że sam był zbyt zajęty swoją... żoną? Wieprz! Co za bezczelność! Myśli, że po prostu może po mnie posłać jak po służącą, bo jemu samemu się nie chce. Cholerny, arogancki, zarozumiały, pyszałkowaty... Szkot! - Tylko taki epitet na poczekaniu przyszedł mi do głowy. Byłam zbyt przejęta wizją Jamiego, niosącego Laoghaire po schodach na górę, żeby precyzyjnie dobierać słowa. Kostki palców aż mi zbielały, tak kurczowo ściskałam krawędź siodła. Porzuciłam skrupuły i pochyliłam się, żeby wyrwać chłopcu wodze. - Puść! - Ale ciociu Claire! To nie tak, jak ciocia myśli! - A jak? - Zdesperowany ton głosu małego Iana mnie zastanowił. Spojrzałam na chłopca. W pociągłej, szczupłej twarzy było widać napięcie, jakby za wszelką cenę chciał, żebym coś zrozumiała. - To dlaczego cię wysłał? Wziął głęboki wdech i jeszcze mocniej ścisnął wodze. - Ona do niego strzeliła. Wysłał mnie po ciocię, bo umiera. - Jeśli mnie oszukujesz, Ianie Murrayu - powtórzyłam po raz setny - będziesz tego żałować do końca życia. Musiałam krzyczeć, żeby mnie słyszał. Świszczący wiatr ciągle się wzmagał, unosząc pasemka moich włosów i ściśle owijając warstwy sukni wokół nóg. Pogoda była dramatycznie odpowiednia do sytuacji: olbrzymie czarne chmury zamykały przełęcze górskie. Burzyły się nad turniami jak piana na morzu. Z daleka rozległ się odgłos grzmotu, jak uderzenie fal o odległy, piaszczysty brzeg. Ledwie chwytając dech w piersi, idąc pod wiatr, Ian tylko potrząsał schyloną głową. Prowadził oba konie przez zdradliwie błotnisty teren, tuż przy brzegu malutkiego jeziora. Instynktownie zerknęłam na nadgarstek, lecz nie znalazłam tam swojego roleksa. Trudno było zgadnąć położenie słońca. Nadchodząca burza zasnuła połowę zachodniego nieba, lecz górna krawędź czarnych chmur lśniła jaskrawą bielą, niemal złotem. Straciłam umiejętność określania czasu na podstawie obserwacji słońca i nieba, ale nie sądziłam, by minęła już czwarta po południu. Do Lallybroch zostało jeszcze kilka godzin drogi. Nie przypuszczałam, byśmy zdołali tam dotrzeć przed zmrokiem. Niechętnie wlokłam się w stronę Craigh na Dun, więc dotarcie do małego lasku, gdzie znalazł mnie mały Ian, zajęło mi prawie dwa dni. Chłopak powiedział, że szukał mnie tylko dzień. Mniej więcej wiedział, w którą stronę zmierzałam. Sam podkuwał konia, na którym jechałam, więc rozpoznanie śladów na błotnistych odcinkach rzadziej porośniętych wrzosowisk nie sprawiło mu trudności. Dwa dni od mojego wyjazdu i jeden - lub więcej - w drodze powrotnej, czyli Jamie został postrzelony trzy dni temu, liczyłam w myślach. Udało mi się dowiedzieć od małego Iana kilku istotnych szczegółów. Jego misja została spełniona. Jedyną rzeczą, której pragnął, był jak najszybszy powrót do domu. Nie chciał dłużej rozmawiać. Mówił, że Jamie został postrzelony w lewe ramię. To nie była zła wiadomość. Ale kula przeszła dalej, do boku. To już brzmiało o wiele mniej optymistycznie. Pytany o ewentualne objawy szoku i poziom gorączki, Ian po prostu wzruszał ramionami. Możliwe więc, że Jamie naprawdę umierał. Wiedział, że w takim przypadku wrócę. Chwilami zastanawiałam się, czy przypadkiem sam się nie postrzelił, żeby mnie zmusić do powrotu. Nasza ostatnia rozmowa pozwalała mu wątpić w skuteczność prób zatrzymania mnie w Lallybroch siłą. Zaczynało padać. Pojedyncze, miękkie krople zatrzymywały się na moich włosach i rzęsach, zamazując mi widok. Gdy minęliśmy błotnisty odcinek, mały Ian znów wsiadł na konia. Jechaliśmy w górę, do ostatniej przełęczy, która wiodła do Lallybroch. Jamie był wystarczająco przebiegły, by obmyśleć taki podstępny plan, i na tyle odważny, by go wykonać. Z drugiej strony nigdy nie sądziłam, że potrafi być lekkomyślny. Już nieraz podejmował wielkie ryzyko, ale nigdy nie robił tego bez oszacowania kosztów i gotowości zapłaty. Czyżby uważał, że sprowadzenie mnie z powrotem do Lallybroch było warte prawdziwej śmierci? To wydawało się mało logiczne, a Jamie Fraser zawsze myślał bardzo logicznie. Nasunęłam głębiej kaptur płaszcza, by osłonić twarz przed nasilającą się ulewą. Ramiona i uda Iana pociemniały od deszczu, a z ronda kapelusza kapały krople. Mimo to chłopak siedział prosto w siodle, ze stoicką nonszalancją rdzennego Szkota ignorując pogodę. Dobrze. Załóżmy, że Jamie nie postrzelił się sam, analizowałam w duchu. Czy w ogóle został postrzelony? Może wymyślił tę historyjkę i wysłał siostrzeńca, by mi ją opowiedział. Jednak po chwili doszłam do wniosku, że to mało prawdopodobne, by mały Ian mógł przekazać nieprawdziwą wiadomość w tak przekonujący sposób. Wzruszyłam ramionami. Chłodna struga z przodu płaszcza przeniknęła pod ubranie. Nie mogłam już się doczekać końca drogi, ale zdobyłam się na cierpliwość. Lata praktyki medycznej nauczyły mnie nie przewidywać. W każdym przypadku wynik mógł być różny i taka też musiała być moja reakcja na poszczególne sytuacje. Niestety, emocje było o wiele trudniej podporządkować tej zasadzie niż praktykę zawodową. Za każdym razem, kiedy wyjeżdżałam z Lallybroch, myślałam, że nigdy tam nie wrócę. I znów nie dotrzymałam danego sobie słowa. Po raz drugi opuściłam Jamiego ze świadomością, że już go nie zobaczę. I o to znowu wracałam, jak byle jaki gołąbek zawsze przylatujący do swego gołębnika. - Powiem ci coś, Jamie Fraserze - mruknęłam pod nosem. - Jeśli dotrę do ciebie i zobaczę, że nie stoisz u Piotrowych bram, to cię tam natychmiast poślę! 36 Czarownica działa Gdy przemoczeni do suchej nitki w końcu dotarliśmy do dworku, było już dawno zmroku. W domu panowała cisza i było - pomijając dwa słabo oświetlone okna - zupełnie ciemno. Jeden z psów zaszczekał, ale mały Ian uciszył zwierzaka. Po krótkim obwąchaniu mojego strzemienia czarno-biały kształt zniknął w ciemnościach podwórza. Psie ostrzeżenie wystarczyło, by kogoś zbudzić. Gdy mały Ian prowadził mnie do holu, otworzyły się drzwi salonu. Zobaczyłam Jenny. Miała zmartwioną minę. Na widok syna natychmiast wyskoczyła na korytarz, a wyraz jej twarzy całkowicie się zmienił. Jednak radosną ulgę szybko zastąpił słuszny gniew na niesforne dziecko. - Ianie, ty urwisie! - krzyknęła. - Gdzie ty się włóczyłeś do tej pory? Ojciec i ja umieraliśmy ze strachu! - Przerwała na dłuższą chwilę, by z niepokojem w oczach obejrzeć go od stóp do głów. - Wszystko w porządku? Pokiwał głową. - Wiesz co, chłopcze? Zasłużyłeś na tęgie Ianie! A swoją drogą, gdzie byłeś tyle czasu? Wychudzony, kościsty, ociekający deszczem podrostek wyglądał jak przemoczony strach na wróble, ale i tak był wystarczająco duży, by mnie zasłonić przed wzrokiem matki. Nie odpowiedział na strofowanie, tylko dziwacznie wzruszył ramionami i odstąpił na bok. Jenny spojrzała na mnie oszołomionym wzrokiem. Jeśli moje wcześniejsze zmartwychwstanie zaskoczyło kobietę, to tym razem moje ponowne zjawienie się ścięło ją z nóg. Ciemnoniebieskie oczy, zwykle jak u brata przymrużone, otwarły się szeroko. Przez dłuższy czas przyglądała mi się uważnie bez słowa, potem znów skupiła spojrzenie na synu. - Chyba jesteś podrzutkiem, chłopcze - powiedziała prawie zwyczajnym tonem. - Kto to wie, czyim synem jesteś, bo na pewno nie moim. Mały Ian bardzo się zarumienił i opuścił wzrok. Zewnętrzną częścią dłoni odrzucił z oczu kosmyk przemoczonych, rozczochranych włosów. - Ja tylko... cóż... - zaczął ze wzrokiem utkwionym we własne buty. - Ja po prostu nie mogłem... - Dosyć! To i tak w tej chwili nie ma większego znaczenia! - przerwała mu matka. - Na górę! Rano ojciec z tobą porozmawia. Ian spojrzał bezradnie na drzwi salonu, potem na mnie. Jeszcze raz wzruszył ramionami, zerknął na przemoczony kapelusz, jak gdyby się zastanawiał, w jaki sposób nakrycie głowy znalazło się w jego rękach i odszedł, powłócząc nogami. Jenny stała nieruchomo, dopóki obite drzwi nie zamknęły się z trzaskiem za małym Ianem. Zmarszczki zdradzały napięcie, a cienie pod oczami świadczyły o nieprzespanej nocy. Mimo iż była solidnie zbudowana i wyprostowana, tym razem wyglądała ponad swój wiek. - Więc wróciłaś - stwierdziła obojętnym tonem. Nie było sensu odpowiadać na to, co jest oczywiste, więc tylko pokiwałam głową. Cały dom tonął w ciszy. Było tam mnóstwo cieni. Trzy świece, które stały w lichtarzu na stole, dawały niewiele światła. - Nieważne - szepnęłam, by nie zakłócić nocnej ciszy. W końcu tylko jedna rzecz była naprawdę istotna. - Gdzie Jamie? Po chwili wahania Jenny skinęła głową na znak akceptacji mojej osoby. - Tam - wskazała ręką drzwi salonu. Podeszłam kilka kroków, ale zatrzymałam się. Chciałam wiedzieć coś jeszcze. - Gdzie Laoghaire? - spytałam. - Wyjechała - odparła Jenny. W świetle świec jej oczy były bez wyrazu, nieprzeniknione. W odpowiedzi pokiwałam głową i weszłam do salonu. Delikatnym, lecz stanowczym ruchem zamknęłam za sobą drzwi. Trudno byłoby choremu wytrzymać przez dłuższy czas na sofie, więc Jamie leżał na łóżku polowym, ustawionym przed rozpalonym kominkiem. Nie wiedziałam, czy śpi, czy jest nieprzytomny. Na tle rozżarzonych węgli jego profil był ciemny, a rysy wydawały się bardzo ostre. Bez względu na to, w jakim znajdował się stanie, żył. Przynajmniej na razie. Gdy moje oczy nieco przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, którego jedynym źródłem był kominek, zobaczyłam, że klatka piersiowa powoli unosi się i opada pod koszulą nocną i kocem. Na małym stoliku przy łóżku stała karafka z wodą i butelka brandy. Przez oparcie obitego tkaniną krzesła był przewieszony szal Jenny. Pewnie czuwała przy bracie. Wszystko wskazywało na to, że nie ma powodu się spieszyć. Rozwiązałam wstążki przy kołnierzu płaszcza i odłożyłam ociekające wodą okrycie. Okryłam się szalem Jenny. Miałam lodowate ręce, więc włożyłam je pod pachy. Nie chciałam dotykać Jamiego zimnymi palcami. Gdy wreszcie odważyłam się położyć „rozmrożoną” dłoń na jego czole, natychmiast ją cofnęłam. Był gorący jak pistolet, z którego właśnie oddano strzał. Pod wpływem dotyku drgnął i jęknął. Miał wysoką gorączkę. Przez chwilę stałam i przyglądałam mu się. Ostrożnie przybliżyłam się do krawędzi łóżka i usiadłam na krześle Jenny. Nie przypuszczałam, żeby przy takiej temperaturze mógł długo spać. Przedwczesne obudzenie, tylko po to, by go zbadać, zdawało się okrucieństwem. Krople wody z płaszcza kapały na podłogę w powolnym, arytmicznym tempie. Przypomniał mi się smutny, stary przesąd Szkotów, dotyczący „kropli śmierci”. Jak głosi opowieść, tuż przed nadejściem zgonu niektórzy domownicy słyszą brzmienie kapiących kropel. Mimo iż pozbyłam się deszczowego chłodu, wciąż nie opuszczał mnie niepokój. Z oczywistych powodów. Nie tak dawno temu czuwałam przy innym łóżku ciemną nocą i rozmyślałam nad śmiercią i utratą męża. Teraz znów, mimo woli, kontynuowałam ten wątek. Honor nakazał Frankowi podjąć decyzję o zatrzymaniu mnie, jako swojej żony, i wychowaniu Brianny, jakby była jego dzieckiem. Honor oraz niechęć do uchylania się przed zobowiązaniami, które dobrowolnie sobie przypisał. Cóż, oto przede mną leżał kolejny człowiek honoru. Laoghaire z córkami, Jenny i jej rodzina, szkoccy więźniowie, przemytnicy, pan Willoughby i Geordie, Fergus oraz dzierżawcy - ile jeszcze innych zobowiązań przyjął Jamie na swoje barki w czasie naszego rozstania? Od jednego z moich własnych obowiązków uwolniła mnie śmierć Franka. Od innego Brianna. Personel szpitala, w swej wielkiej mądrości, przerwał jedyną wiążącą z tamtą rzeczywistością nić, która mi jeszcze pozostała. Dzięki pomocy Joego Abernathy’ego miałam czas na to, żeby wyswobodzić się z pomniejszych zobowiązań, przekazać je innym, udzielić pełnomocnictw, podjąć odpowiednie decyzje i zamknąć wszystkie sprawy. Natomiast Jamie ani nie został uprzedzony o tym, że wrócę do jego życia, ani nie miał żadnego wpływu na ten fakt. Zabrakło mu czasu na podjęcie decyzji i rozwiązanie konfliktów. Ale nie zrzekł się swych zobowiązań, nawet w imię miłości. Tak, oszukiwał mnie. Nie zaufał mi. Nie wierzył, że mogę zaakceptować jego zobowiązania i albo zostać przy nim, albo - jeśli okoliczności by ode mnie tego wymagały - odejść. Bał się. Ja też. Bałam się, że mnie nie wybierze, że przegram z jego obecną żoną i rodziną. Więc uciekłam. Kogo próbujesz nabierać, Claire?, usłyszałam ironiczny, lecz czuły głos Joego Abenathy’ego. Tak, miałam ogromną nadzieję, że Jamie wyruszy za mną w pościg. To prawda. Zranione serce i duma popędzały mnie naprzód, ale w chwili, kiedy mały Ian powiedział: „On umiera”, przestały one mieć dla mnie znaczenie. Małżeństwo z Jamiem było jak przekręcanie wielkiego klucza. Każdy najmniejszy obrót uruchamiał skomplikowany mechanizm mojego wewnętrznego zamka. Bree również była w stanie przekręcić ten klucz i przybliżyć się do otwarcia drzwi mojej duszy. Ale ostateczny obrót nie został jeszcze dokonany - dopóki nie weszłam do drukarni w Edynburgu. Ostatni, decydujący trzask i zamek ustąpił. Drzwi były uchylone, a przez szczelinę można było dojrzeć światło nowej, nieznanej przyszłości. Jednak sama nie mogłam w sobie znaleźć takiej siły, żeby otworzyć drzwi na oścież. Patrzyłam na ruchy piersi Jamiego. Światło tańczyło z cieniem na wyrazistych, czystych rysach twarzy. Wiedziałam, że tak naprawdę nic innego między nami się nie liczy, prócz faktu, że oboje wciąż żyjemy. Oto jestem. Znowu. I bez względu na to, ile przyjdzie jemu lub mnie za to zapłacić, zostanę. Zanim przemówił, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że się przebudził. - A więc wróciłaś - powiedział cicho. - Wiedziałem, że przyjedziesz. Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale on nie przestawał mówić. Rozszerzone w ciemności źrenice były utkwione w mojej twarzy. - Najdroższa - wyszeptał. - Boże, jak ślicznie wyglądasz. Wielkie oczy, całe ze złota, i włosy tak miękkie wokół twarzy. - Przesunął językiem po spierzchniętych wargach. - Byłem pewien, że mi wybaczysz, Angielko, kiedy tylko się dowiesz... Kiedy tylko się dowiem? Uniosłam brwi ze zdziwieniem, ale nic nie powiedziałam. Słuchałam dalej. - Tak się bałem, że cię znów stracę, mo chridhe - mruknął. - Tak się bałem. Kochałem tylko ciebie, moja Angielko, od pierwszego wejrzenia. Ale nie umiałem... Nie mogłem znieść... - Jego głos stopniowo zmienił się w niezrozumiały pomruk, powieki znów opadły. Ciemne rzęsy mocno kontrastowały z bielą twarzy. Siedziałam nieruchomo. Zastanawiałam się, co zrobić. Jamie nagle znów otworzył oczy, senne i zamroczone gorączką. - To już nie potrwa długo, Angielko - powiedział, jak gdyby chciał mnie uspokoić. Lekko wykrzywił kącik ust, usiłując się uśmiechnąć. - Nie długo. Tak bardzo pragnę cię dotknąć. - Och, Jamie. - Poruszona czułymi słowami położyłam rękę na rozpalonym policzku. Pod wpływem szoku oczy Jamiego szeroko otworzyły się, a ciało drgnęło, wyzwalając mrożący krew w żyłach krzyk bólu. Widocznie to poruszenie się podrażniło ranę. - O, Jezu Chryste! Wszechmogący Panie! - wykrztusił prawie bez tchu, ściskając swoje lewe ramię. - Naprawdę tu jesteś! Niech mnie kule biją! Chryste! - Nic ci nie jest? - spytałam mało logicznie. Usłyszałam zaskoczone okrzyki z góry, tłumione przez grube deski sufitu. Mieszkańcy dworku wstawali z łóżka jeden po drugim, by sprawdzić, co się dzieje. Zza drzwi salonu wyjrzała Jenny z oczami jeszcze bardziej okrągłymi niż zwykle. Jamie zobaczył siostrę i - o dziwo - starczyło mu tchu, by krzyknąć: „Wynoś się!”. Z agonalnym jękiem zgiął się w pół. - Jeezzzu... - syknął przez zęby. - Na Boga, co ty tutaj robisz, Angielko? - Dziwne pytanie - odparłam. - Przecież po mnie posłałeś. I skąd ta wątpliwość, czy jestem tu naprawdę? Rozluźnił szczękę. Próbował puścić ramię z uścisku, ale najwyraźniej ból jeszcze się nasilił, bo natychmiast znów je chwycił drugą dłonią. Przekleństwa mieszał z imionami rozmaitych świętych i różnymi określeniami organów rozrodczych. - Na litość boską! Leż spokojnie! - rozkazałam. Chwyciłam go za ramiona i z powrotem położyłam na poduszkę. Zaniepokoił mnie fakt, że jego kości czułam tuż pod rozpaloną skórą. - Zanim mnie dotknęłaś, myślałem, że tylko majaczę w gorączce - wyjaśnił, chwytając oddech jak wyjęta z wody ryba. - Skąd, u licha, się tu wzięłaś? Na śmierć mnie przestraszyłaś. - Skrzywił się z bólu. - Matulu, mam wrażenie, że ręka za chwilę odpadnie od barku... Odpieprz się! - krzyknął, gdy stanowczym ruchem zdjęłam palce jego prawej ręki z lewego ramienia. - Czyżbyś nie posłał małego Iana, żeby mnie poinformować, że umierasz? - spytałam, niewzruszenie podwijając rękaw koszuli nocnej. Ramię było owinięte grubą warstwą bandaża aż do łokcia. Usiłowałam znaleźć koniec płóciennego pasa. - Ja? Nie. Ojej, to boli! - Zaraz będzie cię bolało jeszcze bardziej, jeśli mi się narazisz - ostrzegłam, starannie odwijając bandaż. - Chcesz powiedzieć, że ten bachor sam wpadł na pomysł, żeby mnie odszukać? To nie ty chciałeś, żebym wróciła? - Żebyś wróciła? Po co? Żeby z litością popatrzeć na tonącego w rynsztoku psa? Do cholery! Nie! Zabroniłem temu gówniarzowi jechać za tobą! - Obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem. - Jestem lekarzem, nie weterynarzem - wyjaśniłam. - A jeśli nie chciałeś, żebym wróciła, to co znaczyły te wszystkie słowa, które wypowiedziałeś, zanim sobie uświadomiłeś, że jestem tu naprawdę? Hm? Gryź koc albo co, bo koniec bandaża jest przyklejony do rany, a zamierzam go oderwać. Przygryzł wargę i nawet nie krzyknął, tylko gwałtownie wciągnął powietrze przez nos. W świetle rozpalonego kominka trudno było określić prawdziwy kolor jego twarzy, ale oczy na chwilę się zamknęły, a na czole zalśniły kropelki potu. Odwróciłam się, żeby w szufladzie biurka Jenny poszukać zapasowych świec. Potrzebowałam więcej światła. - Przypuszczam, że mały Ian powiedział, że umierasz, bo uznał to za jedyny sposób ściągnięcia mnie z powrotem do Lallybroch. - Znalazłam świece. Porządne, z pszczelego wosku z pasieki Lallybroch. - Wierz albo nie, umieram. - Zza pleców usłyszałam rzeczowy, ale słaby głos. Obróciłam się w stronę Jamiego trochę zaskoczona. Najwyraźniej ból nieco zelżał, bo oczy, choć szkliste od gorączki, patrzyły spokojniej. Jednak oddech wciąż był nierówny. Nie odpowiedziałam od razu, tylko zapaliłam świece i ustawiłam je w dużym świeczniku, który jak zwykle zdobił kredens. Płomienie pięciu dodatkowych świec tak rozjaśniły pokój, jakby przygotowano go na przyjęcie. Nieśmiało pochyliłam się nad łóżkiem. - No, popatrzymy, co my tu mamy. Sama rana była ciemną, postrzępioną dziurą, po brzegach zaschniętą i niebieskawą. Przycisnęłam palcem skórę po jednej stronie. Była czerwona i wyglądała na zaognioną. Nagromadziło się tam sporo ropy. Jamie wiercił się niespokojnie, gdy delikatnie, ale stanowczo przesuwałam opuszkami palców po mięśniu. - Mój chłopcze, masz zaczątki niezłej infekcji - stwierdziłam. - Mały Ian mówił, że kula weszła do boku. Drugi strzał, czy przejście przez ramię? - Przeszła na wylot. Jenny wyciągnęła kulę z mojego boku. Nie było aż tak źle. Około dwóch centymetrów w głąb ciała. - Robił przerwę prawie po każdym słowie, raz po raz bezwiednie zaciskając wargi. - Pozwól mi zobaczyć to miejsce, w którym utkwiła kula. Bardzo wolno odsunął rękę od klatki piersiowej. Wiedziałam, że nawet najmniejszy ruch przynosi duży ból. Rana, przez którą wyszedł pocisk, znajdowała się tuż nad łokciem, po wewnętrznej stronie ramienia, ale nie bezpośrednio naprzeciwko miejsca wlotu kuli. W czasie przejścia musiała skręcić w bok. - Uderzyła w kość - oznajmiłam. Nawet nie usiłowałam sobie wyobrażać, co w tym momencie czuł Jamie. - Nie wiesz, czy kość jest złamana? Nie chcę cię opukiwać więcej niż to konieczne. - Dzięki za miłosierdzie - powiedział, próbując się uśmiechnąć. Jednak drżące i wyczerpane mięśnie twarzy odmówiły posłuszeństwa. - Nie, nie sądzę, żeby była złamana - odparł. - Już kiedyś złamałem rękę i obojczyk. Ale to inne odczucie, choć też boli. - O na pewno. - Przesunęłam ręką po opuchłym bicepsie. - Jaki jest zasięg bólu? Zerknął na swoje ramię prawie tak, jakby sprawdzał, czy jest dokładnie wymyte. - Mam wrażenie, że w mojej ręce tkwi gorący pogrzebacz. Ale teraz już boli mnie nie tylko ramię. Cały bok mi sztywnieje i szarpie z bólu. - Przełknął ślinę i znów oblizał wargi. - Daj mi brandy na ząb - poprosił. - Nawet bicie serca jest bolesne - dodał. Bez komentarza nalałam do szklanki wodę z karafki. Uniósł jedną brew, ale łapczywie pił. Potem jego głowa znów bezwładnie opadła na poduszkę. Przez chwilę głęboko oddychał z zamkniętymi oczami. Otworzył je i od razu zwrócił w moją stronę. - Dwa razy w życiu miałem gorączkę, która o mało mnie nie zabiła - powiedział. - Do trzech razy sztuka. Nie posłałem po ciebie, ale... cieszę się, że tu jesteś. - Na moment wstrzymał oddech. - Chciałbym cię przeprosić. I odpowiednio się z tobą pożegnać. Nie ośmielam się prosić, żebyś została do końca, ale... Czy mogłabyś tu być jeszcze przez chwilę? Przycisnął wyprostowaną prawą rękę do materaca, powstrzymując drżenie ciała. Widziałam, jak usilnie próbuje wyprzeć błagalny ton ze swojego głosu. Chciał, by to, co mówi, brzmiało jak zwyczajna prośba, którą można odrzucić. Usiadłam na łóżku ostrożnie, aby nie poruszyć Jamiego. Na jednej stronie twarzy obolałego Szkota tańczyło światło z kominka. Kilkudniowy zarost połyskiwał czerwienią i złotem. Raz po raz zalśniła srebrna iskierka. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, nawet nie mrugnął. Miałam nadzieją, że na mojej twarzy nie widać aż tak bardzo tęsknoty, jaka malowała się w jego spojrzeniu. Wyciągnęłam rękę i delikatnie pogładziłam Jamiego po policzku. - Jeszcze trochę tu pobędę - powiedziałam. - Ale ty nie umrzesz. Uniósł brew. - Kiedyś wyciągnęłaś mnie ze strasznej gorączki. Nadal myślę, że użyłaś do tego czarów. Potem Jenny zdołała wyleczyć mnie z następnej. I dokonała tego wyłącznie siłą zwykłego uporu. Podejrzewam, że wam obu mogłoby się znów udać, ale wcale nie jestem pewien, czy chcę jeszcze raz przejść przez to piekło. Chyba już raczej wolę umrzeć, o ile tobie nie robi to większej różnicy. - Niewdzięcznik - wycedziłam. - Tchórz. - Rozdarta pomiędzy krańcowym rozdrażnieniem i czułością, pogłaskałam go po głowie i wstałam, żeby przeszukać głęboką kieszeń swojej spódnicy. Była tam jedna rzecz, którą zawsze nosiłam przy sobie. Bałam się, żeby jej nie zgubić w czasie podróży. Postawiłam małe, płaskie pudełko na stole i otworzyłam wieczko. - Tym razem również nie pozwolę ci umrzeć - poinformowałam.- Chociaż na to nie zasługujesz. - Delikatnie wyjęłam zwitek szarej flaneli i z cichym brzękiem położyłam go na stole. Gdy rozwinęłam materiał i zabłysł rząd strzykawek, zaczęłam szperać w pudełku w poszukiwaniu buteleczki z tabletkami penicyliny. - A cóż to, u licha, jest? - spytał Jamie, z zainteresowaniem zerkając na strzykawki. - Wyglądają na bardzo ostre. Nie odpowiedziałam, pochłonięta rozpuszczaniem tabletek penicyliny w fiolce sterylizowanej wody. Wybrałam odpowiednią strzykawkę, przymocowałam do niej igłę, którą wepchnęłam do butelki przez gumowe wieczko. Trzymając strzykawkę pod światło, powoli ciągnęłam tłok. Patrzyłam jak gęsta biała ciecz napełnia szklaną rurkę, i sprawdzałam, czy są bąbelki. Wyciągnęłam igłę i przycisnęłam tłok, aż wysączyła się kropelka i spłynęła po ostrym szpikulcu. - Przewróć się na zdrowy bok - rozkazałam. - I podciągnij koszulę. Podejrzliwie spojrzał na strzykawkę. Niechętnie spełnił nakaz. Z zadowoleniem oglądałam ciało w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do wkłucia igły. - Twój tyłek ani trochę się nie zmienił przez dwadzieścia lat - zauważyłam, podziwiając umięśnione wypukłości. - Twój też - odwzajemnił komplement. - Ale nie nalegam, żebyś go pokazała. Cierpisz na nagły przypływ pożądania? - Nie w tej chwili - powiedziałam spokojnym tonem. Natarłam skrawek skóry gałgankiem nasączonym brandy. - To świetny trunek - zauważył, zerkając do tyłu przez ramię. - Ale wolałbym go zastosować w zupełnie inny sposób. - Jest to również najlepsze dostępne źródło alkoholu. A teraz leż spokojnie i rozluźnij się. - Zręcznie wkłułam igłę i delikatnie przycisnęłam tłoczek strzykawki. - Uuaa! - Z obrażoną miną potarł pośladek. - Za chwilkę przestanie szczypać. - Nalałam do szklanki troszeczkę brandy. - Teraz możesz się napić. Ale tylko odrobinkę! Bez komentarza opróżnił szklankę, patrząc, jak zawijam komplet strzykawek. - Myślałem, że jeśli chcesz kogoś zaczarować, to wkłuwasz szpilki w lalkę, która symbolizuje tę osobę. Okazuje się, że je wbijasz bezpośrednio w ludzkie ciało. - To nie szpilka, tylko strzykawka. - Nieważne. Tak cholernie bolało, jakbyś mi wbijała gwóźdź od końskiej podkowy. Czy mogłabyś zdradzić mi tajemnicę, jakim cudem wbicie igły w tyłek ma uzdrowić ramię? Wzięłam głęboki wdech. - Cóż... Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłam o zarazkach? Wyraz twarzy sugerował, że Jamie nic nie rozumie. - To takie małe bestie, niewidzialne gołym okiem - wyjaśniłam. - Mogą wniknąć do ciała przez zepsute jedzenie, brudną wodę albo przez otwarte rany. Kiedy już przedostaną się do wewnątrz, mogą wywołać chorobę. Z zainteresowaniem przyglądał się swojej ranie. - W moim ramieniu są zarazki? - Zdecydowanie tak. - Stukałam palcami w małe, płaskie pudełko. - Ale lekarstwo, które właśnie ci wstrzyknęłam, zabija zarazki. Przez całą dobę, co cztery godziny będziesz dostawać kolejny zastrzyk. Zobaczymy, jakie będą rezultaty. Zamilkłam na chwilę. Jamie wpatrywał się we mnie, kręcąc głową. - Rozumiesz? - spytałam. - Tak. Powinienem pozwolić, żeby dwadzieścia lat temu spalili cię na stosie. 37 Co znaczy imię? Usiadłam i czuwałam przy Jamiem, dopóki znów nie zasnął. Trzymałam go za rękę aż do chwili, gdy jego uścisk rozluźnił się, a duża dłoń swobodnie opadła. Przez całą noc ślęczałam przy posłaniu, od czasu do czasu drzemiąc i budząc się dzięki wewnętrznemu budzikowi lekarza, nastawionemu zgodnie z rytmem zmian szpitalnych. Po kolejnych dwóch dawkach penicyliny gorączka zauważalnie się zmniejszyła. Ciało wciąż wydawało się gorące w dotyku, ale nie było aż tak rozpalone, jak wcześniej. Poza tym Jamie odpoczywał spokojniej. Po ostatnim zastrzyku prawie natychmiast zasnął. Tylko trochę pomarudził i jęknął, gdy zabolała go ręka. - Przeklęte osiemnastowieczne zarazki nie mają szans w walce z penicyliną - powiedziałam do śpiącego Szkota. - W żaden sposób nie mogą się jej oprzeć. Nawet gdybyś miał syfilis, zaraz bym sobie z tym poradziła. A co potem? Zastanawiałam się, idąc chwiejnym krokiem w kierunku kuchni, żeby zrobić sobie gorącą herbatę i coś do jedzenia. Nieznajoma kobieta - prawdopodobnie kucharka albo pokojówka - rozpalała piec z cegieł, chcąc wstawić do niego bochenki chleba, które wyrosły na stole kuchennym. Odniosłam wrażenie, że nie zdziwiła jej moja obecność. Ścierką wyczyściła dla mnie miejsce do siedzenia i przyniosła mi herbatę oraz świeże naleśniki. Zanim wróciła do zajęć, nie powiedziała nic prócz: „Dzień dobry pani”. Najwyraźniej Jenny poinformowała służących o mojej obecności. Czy to oznaczało, że sama ją zaakceptowała? Wątpiłam. Wszystko wskazywało na to, że chce, żebym wyjechała, i że nie jest zbyt zadowolona z mojego powrotu. Gdybym została, byłoby oczywiste, że oczekuję pewnych wyjaśnień dotyczących Laoghaire zarówno ze strony Jenny, jak i Jamiego. A ja naprawdę zamierzałam zostać. - Dziękuję - powiedziałam grzecznie do kucharki. Zabrałam ze sobą filiżankę parującej herbaty i wróciłam do sypialni. Rano domownicy przechodzili obok drzwi i od czasu do czasu przystawali, żeby niepostrzeżenie zajrzeć do salonu. Jednak za każdym razem, gdy obracałam głowę, szli dalej. W końcu tuż przed południem Jamie zaczął się budzić. Wiercił się, wzdychał i jęczał, gdy ruchy ciała powodowały ból ramienia. Potem znów się uspokoił. Dałam mu kilka chwil, żeby mógł sobie uświadomić, że jestem przy nim. Leżał z zamkniętymi oczami, ale jego ciało było lekko napięte, a nie rozluźnione jak w czasie snu. Przez całą noc obserwowałam, jak śpi, i potrafiłam już zauważyć różnicę. - W porządku - powiedziałam. Usadowiłam się wygodnie na krześle. W tej pozycji byłam poza zasięgiem dotyku Jamiego. Spoza długich, kasztanowych rzęs wyłoniły się małe, niebieskie szparki. Ale natychmiast znów zniknęły. - Mmm? - mruknął, udając, że bardzo powoli się budzi. Zatrzepotał rzęsami. - Nie bujaj - rzuciłam szorstko. - Dobrze wiem, że już nie śpisz. Otwórz oczy i opowiedz mi o Laoghaire. Niebieskie oczy otwarły się i spojrzały na mnie z wyrzutem. - Nie boisz się, że będę miał nawrót choroby? - dopytywał. - Zawsze mi mówiono, że choremu powinno się dać wytchnienie od kłopotliwych pytań. W przeciwnym razie może się znów poczuć gorzej. - Masz lekarza na miejscu - zapewniłam. - Jeśli zemdlejesz z nerwów, będę wiedziała, jak ci przywrócić przytomność. - Właśnie o to się boję. - Zerknął na małą skrzyneczkę z lekami i strzykawkami, która stała na stole. Potem znów skupił na mnie wzrok. - Tyłek boli mnie tak, jakbym przez całą noc siedział bez gaci na krzaku agrestu. - Dobrze - powiedziałam przymilnym tonem. - Za godzinę dostaniesz następny zastrzyk. A teraz mów. Mocno zacisnął usta, ale za chwilę je rozluźnił, by westchnąć. Z wielkim trudem podniósł się do pozycji siedzącej i oparł na poduszkach. Wcale mu nie pomagałam. - W porządku - mruknął w końcu. Patrzył na kołdrę i obrysowywał palcami krawędzie gwiaździstego wzorku. - To było wtedy, kiedy wróciłem z Anglii. Przebył drogę z Lake District, potem przeszedł przez Carter’s Bar - rozległy pas gór, który oddziela Anglię od Szkocji. - Tam jest kamień wyznaczający granicę. Może wiesz, o który głaz chodzi? Wygląda tak, jak gdyby był w stanie przetrwać trochę dłużej niż kilka lat. - Spojrzał na mnie pytająco, więc skinęłam głową. Naprawdę wiedziałam, o czym mówi. Olbrzymi menhir, około trzydziestu metrów wysokości. Współcześnie ktoś wyrzeźbił po jednej stronie napis „Anglia”, a po drugiej „Szkocja”. Tam się zatrzymał, żeby odpocząć. Pozostawił za sobą przeszłość wygnańca i spojrzał przed siebie, w dół, na swoją przyszłość, daleko poza szarozielone doliny skryte za mgłą. Zdrową ręką gładził włosy. Zawsze tak robił, kiedy myślał. Niesforne rude kosmyki sterczały na szczycie głowy, tworząc lśniącą miotełkę. - Nie wiesz, jak to jest mieszkać pomiędzy obcymi przez tak długi czas. - Nie wiem? - spytałam gwałtownie. Spojrzał na mnie zaskoczony. Lekko się uśmiechnął i znów spuścił wzrok na kołdrę. - No tak. Może i wiesz - mruknął. - Zmieniamy się, prawda? Mimo że tak bardzo chcemy zachować wspomnienia z domu rodzinnego, własną tożsamość... Zmieniamy się. Nie można stać się jednym z obcych. Nigdy, nawet gdyby się tego bardzo pragnęło. Ale i tak już nie jesteś sobą. Wspominałam swoje życie w Bostonie. Posłusznie szłam u boku Franka. Czułam się jak jeden ze szczątków rozbitego statku, wciągnięty w wir życia. Spacerowałam po parku z dziecinnym wózkiem, grałam w brydża, odwiedzałam uniwersytet i rozmawiałam z innymi kobietami na temat codziennych problemów klasy średniej. To byli naprawdę obcy ludzie. - Tak - powiedziałam. - Wiem. Mów dalej. Westchnął, wskazującym palcem pocierając nos. - Więc wróciłem. - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się kącikiem ust. - Co powiedziałaś małemu Ianowi? „Dom jest miejscem, gdzie zawsze muszą cię przyjąć”. - Tak - potwierdziłam. - To cytat z poety nazwiskiem Frost. Ale dlaczego tak mówisz? Przecież ciebie rodzina naprawdę powitała tu z otwartymi ramionami! Skrzywił się. Nie przestawał wodzić palcem po kołdrze. - Oczywiście - powiedział powoli. - Nie o to chodzi. Jasne, że nie czułem się w Lallybroch nieproszonym gościem. Ale tak długo mnie nie było. Michael, mała Janet i Ian nawet mnie nie pamiętali. - Na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech. - A jednak co nieco o mnie słyszeli. Kiedy wszedłem do kuchni, przytulili się do ściany i przyglądali się wytrzeszczonymi oczami. Pochylił się trochę do przodu, żebym lepiej go zrozumiała. - Widzisz, kiedy ukrywałem się w jaskini, byłem innym człowiekiem. Rzadko wpadałam do domu, ale zawsze stanowiłem cząstkę tej rodziny. Polowałem dla nich, wiedziałem, kiedy są głodni, kiedy jest im zimno albo kiedy kozy chorują czy jest nieurodzaj kapusty. Słyszałem nawet, że zrobili nowy wywietrznik pod kuchennymi drzwiami. - A potem poszedłem do więzienia - dodał nagle. - Pojechałem o Anglii. Pisałem do nich, a oni do mnie. Ale to już nie to samo: widzieć kilka czarnych liter na papierze, informujących o tym, co się wydarzyło kilka miesięcy wcześniej. - A kiedy wróciłem do domu... - Wzruszył ramionami i natychmiast się skrzywił. Widocznie ten ruch odnowił ból ramienia. - Było inaczej, Ian zapytał mnie, czy bym nie ogrodził pastwiska starego Kirby’ego, ale i tak wiedziałem, że już wyznaczył tę pracę małemu Jamiemu. Chodziłem po polach, a miejscowi ludzie patrzyli podejrzliwie, z ukosa, uważając mnie za obcego. I gdy wreszcie rozpoznawali moją twarz, nagle wytrzeszczali zdumione oczy, jak gdyby zobaczyli ducha. Umilkł. Wyjrzał przez okno. Właśnie zmienił się kierunek wiatru i krzewy róż Ellen zaczęły uderzać o szybę. - Myślę, że chyba naprawdę byłem duchem. - Spojrzał na mnie nieśmiało. - Wiesz, co mam na myśli? - Może... - powiedziałam. Deszcz dzwonił o szybę. Krople były tak samo szare, jak niebo za oknem. - Czujesz, że twoje więzi ze światem są zerwane - dodałam cicho. - Snujesz się jak cień po pokojach, nie słysząc własnych kroków. Nie dociera do ciebie to, co ludzie mówią. Pamiętam, że tak się czułam przed narodzinami Bree. Ale wtedy została mi jeszcze ta jedna nić. Miałam córkę, która mnie trzymała przy życiu. Pokiwał głową, ale nie spojrzał w moją stronę. Na minutę zapadła cisza. Ogień w kominku syczał za moimi plecami, pochłaniając torf. Po domu roznosił się apetyczny zapach szkockiego rosołu z warzywami, zwanego cock-a-leekie, oraz pieczonego chleba. Taka mieszanka znajomych aromatów niosła ukojenie jak przytulny koc w chłodny wieczór. - Byłem tutaj - powiedział cicho - ale nie w domu. Poczułam, jak bardzo sama potrzebuję rodziny. Ja, która nie pamiętałam z dzieciństwa domowego ogniska, zapragnęłam zostać w Lallybroch na zawsze, uwikłać się w sieć tysiąca drobnych problemów codziennego życia, mocnym węzłem przywiązać się do tego kawałka ziemi. Czy on umiałby to zrozumieć? Całe życie korzystał z siły, którą mu dawała ta więź. Dzięki nadziei, że tu kiedyś wróci, przetrwał wygnanie, a kiedy wreszcie dotarł, poczuł, że jest bez korzeni! - Chyba byłem samotny - mruknął cicho. Leżał bezwładnie na poduszce z zamkniętymi oczami. - Chyba tak - powiedziałam. Uważałam, żeby ton głosu nie wyrażał ani współczucia, ani potępienia. Sama również wiedziałam coś o samotności. Otworzył powieki i z nagłą szczerością spojrzał mi w oczy. - Ale pewnie nie tylko o to chodziło - stwierdził. Jenny próbowała różnymi sposobami, mniej lub bardziej delikatnie przekonać brata, żeby ponownie się ożenił. Od czasu Culloden raz po raz przedstawiała jakąś młodą wdowę albo słodką dziewicą. Wszystko na darmo. W końcu Jamie, desperacko szukając poczucia więzi, posłuchał siostry. - Laoghaire była żoną Hugha MacKenziego, jednego z ludzi Columa - powiedział i jeszcze raz zamknął oczy. Hugh zginął pod Culloden. Dwa lata później Laoghaire wyszła za Szymona MacKimmie’ego z klanu Fraserów. Dwie córki: Marsali i Joan, to jego dzieci. Kilka lat po ślubie Szymona aresztowali Anglicy i zamknęli go w twierdzy w Edynburgu. - Otworzył oczy, zadarł głowę i przyjrzał się ciemnym promieniom na suficie. - MacKimmie miał dom i majątek, który warto było przejąć. Wtedy to wystarczyło, żeby porządnego człowieka okrzyknąć zdrajcą, bez wzglądu na to, czy otwarcie wyrażał swoją sympatię wobec Stuartów, czy też nie. - Szymon miał mniej szczęścia niż ja. Zmarł w więzieniu, zanim stanął przed sądem. Korona przez jakiś czas próbowała przejąć posiadłość, ale Ned Gowan pojechał do Edynburga i wstawił się za Laoghaire. Dzięki argumentowi, że jest to jej posag, zdołał ocalić główny budynek i trochę pieniędzy. - Ned Gowan? - Byłam zaskoczona, a jednocześnie uradowana. - W takim razie pewnie jeszcze żyje? - Ned Gowan, drobny, starszy pan, był doradcą klanu MacKenzie’ech w kwestiach prawnych. Dzięki niemu dwadzieścia lat temu nie zostałam spalona na stosie jako czarownica. Myślałam już o nim jak o zamierzchłej przeszłości. Jamie uśmiechnął się. - A, tak. Podejrzewam, że starego Neda będą musieli zarąbać siekierą, żeby go odprawić na tamten świat. Wygląda tak samo, jak zawsze. Chociaż pewnie ma już co najmniej siedemdziesiąt lat. - Nadal mieszka w zamku Leoch? Skinął głową i sięgnął po kubek z wodą. Niezdarnie przechylił naczynie prawą ręką i napił się. - W tym, co z niego zostało. Tak, chociaż ostatnio dużo podróżował. Składał apelacje w oskarżeniach o zdradę stanu, prowadził akta procesów o odzyskanie mienia. - W uśmiechu Jamiego można było dostrzec gorycz. - Znasz to powiedzenie: „Po wojnie najpierw przychodzą kruki, żeby zjeść ciało, a potem prawnicy, żeby pozbierać kości”? Odruchowo chwycił się za ramię i zaczął je masować. - Bez względu na swój zawód Ned to jednak dobry człowiek. Jeździ tam i z powrotem z Inverness do Edynburga, a czasem nawet do Londynu albo do Paryża. To właśnie Ned Gowan wspomniał Jenny o Laoghaire, kiedy wracał z Balriggan do Edynburga. Jenny nadstawiła ucha i wypytała o dalsze szczegóły. Uznała je za satysfakcjonujące, więc od razu wysłała do Balriggan zaproszenie dla Laoghaire i jej dwóch córek, żeby przyjechały do Lallybroch na Hogmanay, który właśnie się zbliżał. Tamtej nocy dom tonął w jasności. W oknach ustawiono zapalone świece, a schody i wejście do domu ozdobiono bluszczem. W szkockich górach nie było już tak wielu kobziarzy, jak przed Culloden, ale jednego udało się znaleźć. Sprowadzono też skrzypka. Muzyka unosiła się ponad schodami, współgrając ze zmysłowym zapachem ponczu rumowego, placka ze śliwkami, prażonych migdałów i kapuścianych ciasteczek. Jamie zszedł do salonu późno i niechętnie. Wielu zebranych tam ludzi nie widział prawie od dwudziestu lat i niezbyt ochoczo ich witał po tak długim czasie, zwłaszcza że czuł się wyobcowany. Ale Jenny uszyła mu nową koszulę, wyszczotkowała i odnowiła płaszcz, a nawet uczesała brata włosy, zanim zeszła do kuchni, by dopilnować wypieków. Nie miał żadnej wymówki, więc w końcu wyszedł do gości, wywołując podekscytowane okrzyki zebranych. „Pan Fraser!” Peggy Gibbons była pierwszą osobą, która go zobaczyła. Bez żadnych skrupułów przebiegła przez cały pokój, aby mu zarzucić ramiona na szyję. Był tak zaskoczony, że nie wiedział, co zrobić, więc po prostu odwzajemnił uścisk. Po chwili Jamiego otoczył wianuszek kobiet, które nie szczędziły okrzyków, podnosiły wysoko dzieci, które narodziły się od czasu jego wyjazdu, całowały go w policzek i brały za rękę. Mężczyźni zachowywali się bardziej nieśmiało. Witali pana na Lallybroch zdawkowym słowem pozdrowienia albo klepali po plecach, gdy powoli przechadzał się po pokoju. Przytłoczony zamieszaniem, na chwilę uciekł do gabinetu. Kiedyś był to pokój ojca, potem Jamiego. Teraz należał do szwagra, który zarządzał majątkiem w czasie nieobecności właściciela. Księgi główne, księgi zapasów i rachunki leżały równiutko poukładane na krawędzi podniszczonego biurka. Przesunął palcem po skórzanych grzbietach. Ten dotyk dodał mu otuchy. Tam było wszystko: zasiewy i zbiory, ostrożne inwestycje i zakupy, powolne gromadzenie kapitału i wydatki, które składały się na codzienny rytm życia w Lallybroch. Na małej półce znalazł drewnianego węża. Kiedy poszedł do więzienia, zostawił go tam, razem ze wszystkim, co miało dla niego jakąś wartość. Małą płaskorzeźbę z drzewa wiśniowego dostał w prezencie od starszego brata, który zmarł, gdy Jamie skończył sześć lat. Siedział na krześle przy biurku i wodził palcami po obłym kształcie węża. Nagle drzwi gabinetu się otworzyły. - Pamiętasz mnie? - spytała nieśmiało, bojąc się wejść do pokoju bez zaproszenia. - Tak - odparł po chwili. - Oczywiście. - Muzyka zaczyna grać - powiedziała. Miała rację. Rozległo się piszczenie skrzypiec i tupanie. Od czasu do czasu wybuchały okrzyki wesołości. Oznaczało to rozpoczęcie dobrej zabawy. - Twoja siostra mówi, że jesteś świetnym tancerzem - powiedziała, wciąż nieśmiałym, ale zdecydowanym głosem. - Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio tańczyłem - odparł. Sam poczuł się nieco onieśmielony i niezgrabny, choć dźwięk skrzypiec pobudzał jego ciało do ruchu. Stopy wręcz rwały się do tańca. - To „Tha mo Leabaidh ‘san Fhraoch” - „Moje posłanie jest wśród wrzosów”. Na pewno znasz tę melodię. Spróbujesz ze mną zatańczyć? - Wyciągnęła rękę w jego stronę. Wstał, wziął ją za rękę i wykonał pierwszy krok w pogoni za samym sobą. - To było właśnie tutaj. - Zatoczył krąg zdrową ręką. - Jenny wyniosła z tego pokoju meble. Skrzypek stał przy oknie. Za plecami miałem półksiężyc, który niedawno pojawił się na niebie. - Jamie skinął głową w kierunku okna. Krzew róży drżał na wietrze. Na twarzy Jamiego pozostał promyk światła z tamtego święta Hogmanay. Kiedy dojrzałam tę iskierkę, poczułam w sercu lekkie ukłucie. - Przetańczyliśmy całą noc. Czasem razem z innymi, ale najczęściej w parze ze sobą. Kiedy nadszedł świt ci, którzy jeszcze nie spali, przeszli do tylnej części domu po jakąś wróżbę na nowy rok. My, oczywiście, też tam poszliśmy. Panny po kolei obracały się w kółko i z zamkniętymi oczami przechodziły przez drzwi, potem znów wykonywały obrót i patrzyły, jaka jest pierwsza rzecz, którą widzą ich oczy. Wiesz, to im coś mówi na temat przyszłego męża. Było dużo śmiechu, bo rozgrzani alkoholem i tańcem goście tłoczyli się przy drzwiach i popychali. Laoghaire stała z boku, zarumieniona i roześmiana. Powiedziała, że to jest zabawa dla młodych dziewcząt, a nie dla matrony w wieku trzydziestu czterech lat, ale inni nalegali, więc spróbowała. Obróciła się trzy razy wokół własnej osi w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, wyszła na dwór, gdzie orzeźwił ją chłodny powiew jutrzenki i znów się obróciła. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła twarz Jamiego. Jej spojrzenie wyrażało wyczekiwanie i nadzieję. - Więc... Nagle zjawiła się ona, wdowa z dwojgiem dzieci. Potrzebowała mężczyzny, a ja pragnąłem... czegoś. - Spojrzał na kominek, w którym ogień nisko tańczył ponad warstwą czerwonych głowni. Dawał dużo ciepła, ale mało światła. - Pomyślałem, że moglibyśmy sobie wzajemnie pomóc. Wzięli cichy ślub w Balriggan, dokąd Jamie się przeprowadził. Niecały rok później wyjechał do Edynburga. - Co się stało? - spytałam zaciekawiona. Spojrzał w moją stronę. W jego oczach zobaczyłam bezradność. - Trudno powiedzieć. Nie o to chodzi, że coś się nie układało, tylko o to, że nic się nie układało. - Zmęczoną dłonią masował czoło pomiędzy brwiami. - Myślę, że to ja... to była moja wina. Zawsze rozczarowywałem Laoghaire. Siadamy do kolacji, a nagle w jej oczach pojawiają się łzy. Wstaje od stołu zapłakana, a ja nie mam zielonego pojęcia, czym zawiniłem. Jego pięści na moment zacisnęły się na kołdrze. - Boże, nigdy nie wiedziałem, co zrobić ani co powiedzieć! Wszystko tylko pogarszało sprawę. Były takie dni, ba! miesiące!, kiedy słowem się do mnie nie odzywała, tylko obracała się plecami, kiedy do niej podchodziłem, i stała tak, gapiąc się przez okno, zanim odszedłem. Jego palce znalazły dwa równoległe zadrapania z boku szyi. Były już prawie zagojone, ale ślady moich paznokci wciąż były dobrze widoczne na jego jasnej skórze. Spojrzał na mnie ze skwaszoną miną. - Ty nigdy tak się nie zachowywałaś, Angielko. - Bo to nie w moim stylu - potwierdziłam, lekko się uśmiechając. - Jeśli jestem na ciebie wściekła, to przynajmniej cholernie dobrze wiesz dlaczego. Parsknął i znów opadł na poduszkę. Przez chwilę oboje trwaliśmy w milczeniu. Wreszcie odezwał się, patrząc w sufit. - Myślałem, że nigdy nie zechcę, żebyś mi opowiadała o tym, jak ci było z Frankiem. To znaczy... Chyba pod tym względem nie miałem racji. - Powiem ci wszystko - odparłam. - Ale nie teraz. Dziś twoja kolej. Westchnął i zamknął oczy. - Bała się mnie - powiedział cicho po minucie milczenia. - Starałem się być delikatny. Matko, próbowałem wciąż od nowa... Wykorzystałem całą swoją wiedzę na temat kobiet. Na próżno. Niespokojnie kręcił głową, aż w poduszce wytworzyła się głęboka jama. - Może zawinił Hugh, a może Szymon. Znałem ich obu i wiem, że byli dobrymi ludźmi, ale trudno mi coś powiedzieć na temat ich łóżkowych zwyczajów. Może źle znosiła porody? Tak czy inaczej coś ją kiedyś zraniło i nie umiałem w niej tego wyleczyć, mimo że bardzo się starałem. Gdy dotykałem Laoghaire, kurczyła się w sobie. Widziałem urazę i lęk w jej oczach. - Na powiekach Jamiego ukazały się zmarszczki bólu. Instynktownie chwyciłam go za rękę. Delikatnie ją uścisnął i otworzył oczy. - Dlatego w końcu odszedłem - szepnął. - Nie mogłem tego dłużej znieść. Nic nie powiedziałam. Palcem sprawdziłam puls na nadgarstku. Całe szczęście Jamie oddychał wolno i miarowo. Jamie nieznacznie przesunął się na łóżku i natychmiast mocno się skrzywił. - Bardzo boli ramię? - spytałam. - Trochę. Położyłam mu rękę na czole. Było ciepłe, ale gorączka wyraźnie ustąpiła. Pomiędzy gęstymi, rudymi brwiami pojawiła się zmarszczka. Wyrównałam ją palcem. - Boli głowa? - Tak. - Pójdę i przygotuję ci herbatkę z kory wierzbowej. - Zaczynałam wstawać, ale jego dłoń na moim ramieniu mnie powstrzymała. - Nie potrzebuję herbatki - oświadczył. - Wiesz, co mogłoby mnie uspokoić? Gdybym położył głowę na twoich kolanach, a ty byś mi trochę pomasowała skronie. - Niebieskie oczy spojrzały na mnie, przejrzyste jak wiosenne niebo. - Czy ty mnie odrobinkę nie nabierasz, Jamie Fraserze? - spytałam. - Nie zamierzam zapomnieć o twoim następnym zastrzyku. - Mimo wszystko odsunęłam krzesło i usiadłam na łóżku. Położył głowę na moich kolanach, a ja zaczęłam ją głaskać. Usłyszałam pomruk zadowolenia. Masowałam skronie, odgarniając do tyłu gęste fale rudych włosów. Z tyłu miał wilgotną szyję. Delikatnie podmuchałam w kark. Na gładkiej, jasnej cerze pojawiła się gęsia skórka. - O, teraz dobrze - mruknął. Wcześniej postanowiłam, że zanim wszystko między nami się nie wyjaśni, nie będę go dotykać więcej, niż tego wymaga opieka lekarska. A jednak moje palce chętnie przylgnęły do zgrabnej, wyrazistej linii szyi i barków, szukając twardych guzków kręgosłupa i szerokich, płaskich powierzchni obojczyka. Moje ręce wyczuwały silne, twarde mięśnie. Ciepły oddech pieścił moje uda. W końcu niechętnie położyłam głowę Jamiego z powrotem na poduszce i sięgnęłam po ampułkę z penicyliną. - Dobrze - powiedziałam. Zsunęłam kołdrę i chwyciłam za rąbek koszuli nocnej. - Szybkie ukłucie, a potem będziesz... - Moja dłoń przypadkiem musnęła przód koszuli. Zaniemówiłam. - Jamie! - krzyknęłam rozbawiona. - Przecież nie możesz! - Nie przypuszczałem, że mogę - zgodził się posłusznie. Zwinął się w kłębek jak kot i zamknął powieki. - Ale mężczyźnie chyba wolno czasem pomarzyć. Tamtej nocy również nie poszłam spać na górę. Niewiele rozmawialiśmy, tylko leżeliśmy obok siebie na wąskim łóżku, prawie się nie poruszając, żeby nie rozjątrzyć jego ran. W pozostałej części domu panowała cisza, wszyscy już poszli spać. Nie słychać było nic, prócz syczenia kominka, westchnień wiatru i drapania krzaku róży Ellen o okno, natarczywego jak zew pożądania. - Wiesz jak to jest, starać się ze wszystkich sił i nie widzieć żadnych szans na to, że się kiedyś uda? - spytał cicho w środku nocy. - Tak. - Pomyślałam o Franku. - Naprawdę. - Kiedyś myślałem, że może czujesz to samo. - Zamilkł na chwilę. Delikatnie dotknął moich włosów, ozłoconych przyćmioną łuną z kominka. - Ale potem... - szepnął. - Trudno mi było odzyskać tę wiarę. Być wolnym we wszystkim, co robię lub mówię, i wiedzieć, że to jest dobre. - Móc powiedzieć „kocham cię” i naprawdę to czuć - rzuciłam cicho w ciemną przepaść. - Tak - odpowiedział ledwie słyszalnym głosem. - Móc to powiedzieć. Położył dłoń na moich włosach. Sama nie wiedziałam, jak to się stało, że nagle przytuliliśmy się do siebie. - Przez tak wiele lat byłem wieloma różnymi ludźmi - wyznał. Czułam, że tłumi szloch. Poruszył się nieznacznie, szeleszcząc wykrochmaloną koszulą. - Byłem „wujkiem” dla siostrzeńców, „bratem” dla Jenny, „szwagrem” dla Iana, „milordem” dla Fergusa i „panem” dla dzierżawców. Byłem „Mac Dubhem” dla ludzi z Ardsmuir i „MacKenziem” dla innych służących w Helwater. Potem „drukarzem Malcolmem” i „Jamiem Royem” w porcie. - Powoli głaskał mnie po głowie. Za oknem szeptał wiatr. - Ale tutaj - powiedział tak cicho, że ledwie go słyszałam - tutaj, w ciemnościach, razem z tobą... Nie mam żadnego imienia. Uniosłam twarz i chwyciłam jego oddech w swoje usta. - Kocham cię - powiedziałam i nie musiałam dodawać, że naprawdę to czuję. 38 Spotkanie z prawnikiem Tak jak przewidywałam, osiemnastowieczne zarazki nie miały szans w walce ze współczesnym antybiotykiem. Gorączka Jamiego praktycznie zniknęła w ciągu dwudziestu czterech godzin, a gdy upłynęły następne dwa dni, stan zapalny również zaczął ustępować. Na ramieniu zostało tylko jedynie zaczerwienienie. Sama rana tylko nieznacznie ropiała. Czwartego dnia posmarowałam ranę ziołową maścią, znów zabandażowałam rękę i poszłam na górę, żeby się umyć, ubrać i uczesać. Ian, Janet, młody Ian i słudzy zaglądali przez drzwi salonu podczas mojej chwilowej nieobecności. Byli ciekawi, jak przebiega kuracja Jamiego. Jenny ostentacyjnie unikała zadawania pytań, ale wiedziałam, że jest bardzo dobrze poinformowana o tym, co się dzieje w domu. Nie zapowiadałam, że pójdę na górę, a mimo to, kiedy otworzyłam drzwi sypialni, przy miednicy stał duży dzban z gorącą wodą. Obok leżała świeża kostka mydła. Podniosłam ją i powąchałam. Podanie francuskiego mydełka świadczyło o tym, że uważano mnie za honorowego gościa. Ale nie członka rodziny, któremu bez wątpienia by wystarczyło zwykłe, szare mydło, zrobione z łoju i ługu. - Cóż... - mruknęłam. - Pożyjemy, zobaczymy. - Namydliłam ręczniczek do mycia. Gdy pół godziny później upinałam włosy, usłyszałam odgłosy z dołu. Ktoś przyszedł. Chyba nawet kilka osób. Zeszłam po schodach i zobaczyłam w domu grupkę dzieci. Wchodziły i wychodziły przez drzwi kuchni i frontowego salonu. Było wśród nich kilka dorosłych osób, których nie znałam. Z zaciekawieniem na mnie patrzyły. Gdy weszłam do salonu, okazało się, że łóżko chorego odstawiono na bok. Sam Jamie, ogolony i w świeżej koszuli nocnej, siedział prosto na sofie, okryty kocem, z ręką na temblaku, otoczony wianuszkiem dzieci. Za nimi stała Janet, mały Ian i uśmiechnięty młody człowiek. Sądząc po kształcie nosa - jakiś Fraser. Odrobinkę przypominał małego chłopczyka, którego ostatnio widziałam w Lallybroch dwadzieścia lat temu. - Oto ona! - wykrzyknął radośnie Jamie. Wszyscy zebrani w pokoju obrócili się w moją stronę. Miny były różne: od powitalnego uśmiechu po otwarte ze strachu usta. - Chyba pamiętasz małego Jamiego? - spytał starszy Jamie. Brodą wskazał wysokiego, barczystego mężczyznę o czarnych, kręconych włosach, z piszczącym zawiniątkiem na rękach. - Przypominam sobie te loczki - stwierdziłam z uśmiechem. - Reszta odrobinę się zmieniła. Młody Jamie uśmiechnął się szeroko. - Bardzo dobrze cię pamiętam, ciociu - powiedział głębokim głosem. - Trzymałaś mnie na kolanach i bawiłaś się ze mną w „Jedzie, jedzie pan, pan, na koniku sam, sam”. - Niemożliwe - westchnęłam speszona, zadzierając głowę. Wygląd człowieka niewiele się zmienia pomiędzy dwudziestym i czterdziestym rokiem życia, za to jest kolosalna różnica pomiędzy czterolatkiem a dwudziestoczterolatkiem. - Może teraz pobawisz się w to z małym Benjaminem? - zasugerował i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Szybko byś sobie przypomniała tę zabawę. - Schylił się i ostrożnie położył zawiniątko na moich rękach. Okrąglutka buzia spojrzała na mnie z charakterystyczną dla nowo narodzonych dzieci miną wyrażającą dezorientację. Benjamin był chyba trochę zaskoczony nagłą zmianą widoku, ale nie protestował. Bardzo szeroko otworzył małe, różowe usta, włożył do buzi własną pięść i zaczął ją zawzięcie gryźć. Mały blondynek w ręcznie dzierganym ubranku oparł się o kolana Jamiego i przyglądał mi się wielkimi ze zdziwienia oczami. - Kto to jest, Nunkie? - spytał głośnym szeptem. - Twoja ciocia Claire - odpowiedział zakłopotany Jamie, - Chyba jeszcze o niej usłyszysz. - Ach, tak - powiedział malec, kiwając głową. - Czy ona jest taka stara, jak babunia? - Nawet starsza - zażartował Jamie. Chłopiec przez chwilę przyglądał mi się uważnie, potem obrócił się w stronę Jamiego i potępiająco wykrzywił twarz. - Bzdury opowiadasz, Nunkie! Wcale nie wygląda aż tak staro, jak babunia. Przecież ma bardzo mało siwych włosów! - Dziękuję ci, dziecko - powiedziałam i posłałam chłopcu serdeczny uśmiech. - Jesteś pewien, że to nasza ciocia Claire? - dopytywał chłopiec z niedowierzaniem. - Mama mówi, że ciotka Claire była chyba czarownicą, ale ta pani wcale nie wygląda na wiedźmę. Nie widzę na jej nosie żadnej brodawki! - Dzięki - powtórzyłam. Tym razem uśmiechnęłam się mniej wylewnie. - Jak ci na imię? Gdy zwróciłam się bezpośrednio do niego, nagle poczuł się onieśmielony. Schował głowę w rękaw Jamiego. - To jest Angus Walter Edwin Murray Carmichael - odpowiedział Jamie, głaszcząc chłopca po jedwabistych blond włosach. - Najstarszy syn Maggie, najczęściej zwany Wally. - My nazywamy go Smarkaczem - poinformowała mnie mała, rudowłosa dziewczynka, stojąca przy moim kolanie. - Bo z jego kulfona ciągle spływają smarki. Angus Walter gwałtownie obrócił poczerwieniałą z wściekłości twarz w stronę małej kuzynki. - To nieprawda! - krzyknął. - Wypluj te słowa! - Nie czekając, aż dziewczynka wykona rozkaz, wyrwał się w jej stronę z zaciśniętymi pięściami. W samą porę wuj złapał go za koniec kołnierzyka. - Dziewczyn się nie bije - pouczył stanowczym tonem Jamie. - To nie przystoi mężczyźnie. - Ale ona nazwała mnie smarkaczem! - szlochał Angus Walter. - Muszę ją walnąć! - To nieelegancko rzucać takie uwagi na temat czyjegoś wyglądu, panienko Abigail - zwrócił się Jamie surowym tonem do dziewczynki. - Powinnaś przeprosić kuzyna. - Ale on naprawdę jest... - upierała się Abigail, ale gdy jej oczy napotkały nieugięte spojrzenie Jamiego, spuściła wzrok i zaczerwieniła się. - Przepraszam, Wally. Początkowo trudno było Wally’emu przyznać, że jest to adekwatne zadośćuczynienie za doznaną obrazę, ale w końcu, gdy wujek mu obiecał, że opowie bajkę, chłopiec odstąpił od zamiaru wymierzenia kary. - Opowiedz o koniu-potworze i jeźdźcu! - krzyknęła rudowłosa panienka. Zrobiła kilka kroków do przodu, żeby zyskać większą siłę przebicia. - Nie. O grze w szachy z diabłem! - zaproponowało inne dziecko. Wydawało się, że Jamie działa na maluchy jak magnes. Dwóch chłopców szarpało jego pled, a mała dziewczynka o brązowych włosach wspięła się na sofę od strony pleców i zaczęła zaplatać Jamiemu kosmyki włosów. - Kochany Nunkie - mruknęła. Było jej wszystko jedno, jaką bajkę wujek opowie. Jamie ręką uciszył wzmagający się gwar. - Wybór należy do Wally’ego - oświadczył stanowczo. - Niech on powie, co chce usłyszeć. - Wyciągnął spod poduszki czystą chusteczkę i przyłożył do nosa blondynka, który naprawdę niezbyt czysto wyglądał. - Dmuchaj - szepnął, a potem głośniej dodał: - Mów, jaką bajkę mam opowiedzieć. Wally grzecznie się wysmarkał. - Proszę o opowieść o Najświętszej Panience i gęsiach. - Jamie spojrzał na mnie zadumanym wzrokiem. - Dobrze - zgodził się po chwili. - Więc tak. Wiesz, że szare gęsi pobierają się na całe życie? Jeśli na polowaniu zabijesz dorosłą gęś, musisz zaczekać, aż przyleci gąsior, by ją opłakiwać. Wtedy musisz zastrzelić również jego, bo w przeciwnym razie zapłacze się na śmierć, rozdzierając niebo żałobnym krzykiem. Mały Benjamin wiercił się w moich ramionach. Jamie uśmiechnął się i znów skupił uwagę na Wallym, który z otwartą buzią słuchał, oparty na kolanie wuja. - Dawno, dawno temu, kiedy ani ciebie, ani mnie jeszcze nie było na świecie, Najświętsza Panienka postawiła pierwszy krok w górach Szkocji, a wraz z nią błogosławiony Michał... W tym momencie mały Benjamin zapiszczał i zaczął obmacywać przód mojej sukni. Mały Jamie i jego rodzeństwo gdzieś zniknęli. Gdy chwilowe głaskanie i potrząsanie maleństwem okazało się bezskuteczne, wyszłam z pokoju w poszukiwaniu matki Benjamina. Jamie dalej snuł opowieść. Znalazłam żonę małego Jamiego w kuchni. Była otoczona wianuszkiem kobiet. Zwróciłam jej Benjamina. Trochę czasu zajęło nam wzajemne zapoznanie - rytualny wstęp, dzięki któremu ludzie, mniej lub bardziej otwarcie, oceniają nowo poznaną osobę. Wszystkie kobiety odnosiły się do mnie przyjaźnie. Najwyraźniej każda z nich już wiedziała, kim jestem, bo nie zauważyłam żadnych oznak zdziwienia. A jednak wyczuwałam dziwne fluidy wśród zebranych. Konsekwentnie unikały zadawania mi pytań. Gdzie indziej można by to było uznać za grzeczność, ale nie w Szkocji, gdzie zwyczajowo wypytywano każdego przybysza o szczegóły z jego życia. Co prawda, traktowano mnie bardzo grzecznie i życzliwie, ale kątem oka widziałam, że stojące trochę dalej kobiety wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia i coś do siebie szepczą po szkocku. Dziwiło mnie, że wśród zebranych nie ma Jenny. Ona była westalką domowego ogniska w Lallybroch. Zawsze, kiedy przebywałam w dworku, wszędzie czułam jej obecność. Wszyscy mieszkańcy krążyli wokół gospodyni jak planety wokół Słońca. To było do niej zupełnie niepodobne - wyjść z kuchni, gdy jest tam tłum gości. Owszem, nadal wyczuwało się obecność Jenny, ale ona sama przepadła jak kamień w wodę. Unikała mnie od czasu, kiedy wróciłam z małym Ianem. Ja również nie szukałam kontaktu z Jenny. Obie wiedziałyśmy, że trzeba dokonać pewnych rozrachunków, ale żadna z nas jakoś się do tego nie paliła. W kuchni było ciepło i przytulnie. Zbyt ciepło. Wymieszane zapachy: schnącego prania, gorącego krochmalu, mokrych pieluch, spoconych ciał, smażonych na smalcu naleśników i gorącego chleba zaczęły mi uderzać do głowy. Kiedy Katherine wspomniała, że do jęczmiennych placków trzeba dodać dzban śmietany, wykorzystałam sytuację do ucieczki. Zaproponowałem, że pójdę po śmietanę do szopy. Po kuchennym zaduchu chłodne, wilgotne powietrze przyniosło cudowne orzeźwienie. Zanim skierowałam się w stronę szopy, na chwilę przystanęłam, żeby wywietrzyć ubranie i włosy. Budynek, gdzie przechowywano mleko i przetwory, był trochę oddalony od dworku. Zbudowano go w miejscu dogodnym do dojenia, obok dwóch małych wygonów, w których trzymano owce i kozy. W górach Szkocji krowy też hodowano, ale raczej na wołowinę niż na mleko. Uważano, że krowie mleko nadaje się wyłącznie dla chorych. Po wyjściu z szopy ku swemu zaskoczeniu zobaczyłam Fergusa. Opierał się o ogrodzenie wybiegu i ponurym wzrokiem obserwował ruchome zadki owieczek pasących się poniżej. Nie spodziewałam się spotkać tu młodego Francuza. Zastanawiałam się, czy Jamie wie o przybyciu swojego pomocnika. Ukochane merynosy Jenny - importowane, ręcznie karmione i bardzo rozpieszczone - zauważyły, że przechodzę obok. Wszystkie naraz ruszyły w stronę płotu, oszalałym beczeniem domagając się smakołyków. Zaskoczony hałasem Fergus podniósł wzrok i nieśmiało pomachał ręką. Krzyknął coś, ale w tym harmidrze trudno było go usłyszeć. Obok zagrody stał duży kosz z oszronionymi główkami kapusty. Wzięłam dużą, przywiędłą zieloną kulę i zaczęłam wydzielać po liściu tuzinowi łapczywych pysków, z nadzieją, że w końcu zwierzęta przestaną beczeć. Tryk - ogromne, kudłate stworzenie o imieniu Hughie, z tak potężnymi jądrami, że prawie dotykały ziemi - zaczął się przepychać w stronę pierwszego rzędu. Torował sobie drogę głośnym i autokratycznie brzmiącym: „Baaaa!”. Fergus, który zdążył już do mnie dołączyć, wziął całą kapustę i z całych sił cisnął w Hughiego. Trafił bardzo celnie. - Tais-toi - krzyknął gniewnie. Gdy kapusta odbiła się od miękkiego zadka, Hughie cofnął się, wydając z siebie piskliwe „Bee!” Otrząsnął się, żeby zachować pozory godności, i potruchtał w przeciwną stronę z urażoną dumą, potrząsając klejnotami męskości. Całe stado, jak to owce, podążyło w ślad za trykiem, wspierając go chórem cichych pobekiwań. Fergus pożegnał je groźnym spojrzeniem. - Bezużyteczne, hałaśliwe, śmierdzące bestie - wycedził. Pomyślałam, że jest niewdzięczny, bo przecież miał na sobie szalik i pończochy, które niewątpliwie były zrobione z ich wełny. - Miło cię znów widzieć, Fergusie - powitałam chłopaka, ignorując jego nastrój. - Jamie już wie, że wróciłeś? - Zastanawiałam się, czy do Fergusa dotarły już wiadomości o ostatnich wydarzeniach w Lallybroch. - Nie - odparł obojętnym tonem. - Chyba powinienem mu powiedzieć, że tu jestem. - Mimo to nie zrobił ani kroku w stronę domu, tylko wciąż wpatrywał się w wydeptany, błotnisty grunt w zagrodzie. Najwyraźniej chłopaka dręczył jakiś problem. Miałam nadzieję, że nie dotyczy on zadania, które miał wykonać. - Widziałeś się z panem Gage’em? Wszystko w porządku?- spytałam. Przez chwilę miał na twarzy kamienną maskę, ale w końcu trochę się ożywił. - O, tak. Milord miał rację. Razem z Gage’em ostrzegliśmy innych członków stowarzyszenia, potem poszliśmy do tawerny, gdzie się spotykaliśmy. Oczywiście czekali tam ludzie z departamentu ceł w przebraniu. A niech sobie poczekają, tak jak ich kumpel w beczce! Cha, cha! Po chwili błysk dzikiej radości zgasł w jego oczach. Westchnął. - Oczywiście, Gage nie zapłaci nam za pamflety. Prasę udało się ocalić, ale kto wie, ile czasu minie, zanim firma milorda znów zacznie funkcjonować. Mówił przejmująco grobowym tonem. - Nie pomagasz w prowadzeniu drukarni, prawda? - spytałam. Wzruszył jednym ramieniem. - Milord był tak łaskawy i pozwolił mi zainwestować w przedsiębiorstwo część moich udziałów z brandy. Z biegiem czasu zostałbym pełnoprawnym wspólnikiem. - Rozumiem - powiedziałam współczującym tonem. - Potrzebujesz pieniędzy? Może... Rzucił w moją stronę pełne zaskoczenia spojrzenie, potem uśmiechnął się, demonstrując nieskazitelnie białe i równe zęby. Potrząsnął głową. - Dziękuję, milady. Ja sam mam bardzo skromne potrzeby i wystarcza mi to, co posiadam. - Poklepał po bocznej kieszeni płaszcza, zabrzęczały monety. Umilkł i wykrzywił twarz. Włożył dłonie głęboko do kieszeni. - Nieee... - zaczął powoli. - Tylko... Cóż, prowadzenie drukarni to bardzo szlachetne zajęcie, milady. - Też tak sądzę - powiedziałam. Nie wiedziałam, o co tak naprawdę mu chodzi. Domyślił się tego i posłał mi krzywy uśmiech. - Trudność polega na tym, że przemytnik może mieć dochód przewyższający koszty utrzymania żony, ale taki zawód raczej nie spodoba się rodzicom szanującej się młodej damy. - Oho! - Wszystko stawało się jasne. - Chcesz się ożenić? Z szanującą się młodą damą? Nieśmiało skinął głową. - Tak, madame. Ale nie podobam się jej matce. Trudno było się dziwić. Fergus miał ogromny urok osobisty i ujmujące maniery. Niewątpliwie mógł zdobyć serce niejednej młodej dziewczyny. Jednak brakowało mu kilku rzeczy, dzięki którym zyskałby przychylność konserwatywnych szkockich rodziców: majątku, dochodu, dobrego zawodu i nazwiska. Przemytnictwo, kradzież bydła i inne formy nielegalnego zdobywania środków do życia miały na tych terenach długą historię, ale zajmowali się tym Szkoci, nie Francuzi. Bez względu na to, ile czasu Fergus mieszkałby w Lallybroch, to zawsze będzie tak kojarzył się z Francją, jak Notre Dame. Podobnie jak ja, na zawsze zostanie obcym. - Gdybym, na przykład, był współwłaścicielem rentownej drukarni, to może szacowna dama przyjęłaby oświadczyny - wyjaśnił. - Ale niestety... - Z rezygnacją pokręcił głową. Życzliwie poklepałam go po ramieniu. - Nie martw się - powiedziałam. - Coś wymyślimy. Czy Jamie wie o tej dziewczynie? Jestem pewna, że wstawiłby się za tobą u jej matki. Ku memu zaskoczeniu ten pomysł zaniepokoił Fergusa. - O, nie! Proszę o tym nie mówić milordowi. On ma teraz wiele ważniejszych spraw na głowie. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej Jamie się znajdował, musiałam przyznać Fergusowi rację, ale gwałtowność reakcji mnie zaskoczyła. Zgodziłam się jednak o niczym nie wspominać Jamiemu. Zrobiło mi się zimno w stopy od stania na zamarzniętym błocie, więc zasugerowałam, żeby wejść do środka. - Może trochę później, milady - odparł. - Podejrzewam, że na razie z mojego towarzystwa nie byłyby zadowolone nawet owce. - Westchnął ciężko, odwrócił się i ciężkim krokiem, z opuszczonymi ramionami odszedł w stronę gołębnika. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Jenny siedziała wraz z Jamiem w salonie. Wróciła z podwórza. Policzki oraz koniuszek długiego, prostego nosa były czerwone z zimna, a jej ubranie wciąż pachniało zimową mgiełką. - Posłałam małego Iana, żeby osiodłał Donasa - poinformowała. Spojrzała na brata ze skrzywioną miną. - Możesz wstać i pójść do stajni, Jamie, czy chłopak ma tutaj przyprowadzić wierzchowca? Jamie spojrzał na siostrę wytrzeszczonymi oczami. Uniósł brew. - Mogę iść wszędzie, dokąd będzie trzeba, ale teraz nie pójdę nigdzie. - Nie uprzedzałam, że on przyjedzie? - spytała zniecierpliwiona Jenny. - Wczoraj w nocy zajechał do nas Amays Kettrick. Mówił, że właśnie wraca z Kinwallis i że Hobart chce dzisiaj wpaść z wizytą. - Spojrzała na piękny, emaliowany zegar nad kominkiem. - Jeżeli wyjechał po śniadaniu, to pojawi się tu za godzinę. Jamie spojrzał na siostrę z ukosa. Odchylił głowę na oparcie sofy. - Nie boję się Hobarta MacKenziego - rzekł krótko. - I, do cholery, nie zamierzam przed nim uciekać! Jenny zmarszczyła czoło i obrzuciła brata chłodnym spojrzeniem. - Taaak? - spytała. - Laoghaire też się nie bałeś i zobacz, jak na tym wyszedłeś! - Głowa wskazała temblak na ramieniu. Jamie mimo woli uśmiechnął się lekko. - No tak, to jest argument - powiedział. - Ale z drugiej strony, Jenny, nie przypuszczam, aby Hobart przyjechał i poprosił mnie o pożyczenie pistoletu po to, żeby mnie zabić. - Nie zechce aż tak się wysilać. Po prostu wejdzie i poderżnie ci gardło jak głupiemu gąsiorowi - wycedziła. - A kto to właściwie jest Hobart MacKenzie? - spytałam. - I dlaczego ma cię zarżnąć jak gąsiora? Jamie obrócił głowę w moją stronę. W jego oczach wciąż lśniła iskierka rozbawienia. - To brat Laoghaire, Angielko - wyjaśnił. - A co do zarżnięcia mnie lub... - Laoghaire po niego posłała do Kinwallis - przerwała Jenny - i opowiedziała mu o... o tym wszystkim. - Ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. - Chodzi o to, że Hobart musi wymazać plamę na honorze siostry. A tą plamą jestem ja - wyjaśnił Jamie. Wyglądał tak, jak gdyby go to bawiło. Ani ja, ani Jenny nie podzielałyśmy dobrego humoru Jamiego. - Nie boisz się Hobarta? - spytałam. - Oczywiście, że nie - odparł trochę poirytowany. - Na litość boską, Jenny, przecież go znasz! Ten człowiek nie umiałby dźgnąć świni. Prędzej obciąłby sobie stopę. Obejrzała brata od stóp do głów, najwyraźniej oceniając jego sprawność pod kątem obrony przed niekompetentnym rzeźnikiem. W końcu chyba doszła do wniosku, że zdołałby się obronić, nawet jedną ręką. - Mhm - mruknęła. - A jeśli ty go zabijesz? - Wtedy będzie martwy - zażartował Jamie. - A ciebie powieszą za morderstwo - odpaliła. - Albo będziesz uciekał przed pozostałymi członkami klanu Laoghaire’ów. Naprawdę tak ci zależy, żeby rozpocząć krwawą jatkę? Jamie przymrużył oczy. W tej chwili wydał mi się łudząco podobny do siostry. - Wiesz, na czym mi zależy? - Jego cierpliwość wyczerpywała się. - Na dobrym śniadaniu. Zamierzasz mnie nakarmić czy poczekać, aż zasłabnę z głodu? Wtedy schowasz moje bezwładne ciało do czasu, aż Hobart odjedzie. Na kościstej twarzy Jenny można było dostrzec zmaganie się rozdrażnienia z rozbawieniem. Humor przeważył szalę, jak zwykle u Fraserów. - To jest jakaś myśl - powiedziała z niechętnym uśmiechem. - Gdybym miała tyle siły, żeby taszczyć twoje cielsko, sama bym cię zatłukła pogrzebaczem. - Pokręciła głową i westchnęła. - Dobrze, Jamie. Niech będzie, jak chcesz. Tylko postaraj się nie poplamić krwią mojego ulubionego tureckiego dywanu, dobrze? Spojrzał na siostrę z ukosa, wykrzywiając w uśmiechu jeden kącik szerokich ust. - Masz moje słowo, Jenny - rzekł. - Ani kropelki krwi w salonie. - Idiota! - parsknęła. - Przyślę tu Janet z owsianką. - Wyszła, szeleszcząc suknią. - Powiedziała „Donas”? - spytałam zdezorientowana. - Niemożliwe, żeby to był ten sam koń, którego przyprowadziłeś z Leoch! - Pewnie, że nie ten sam. - Jamie przechylił głowę, uśmiechając się do mnie. - To jeden z wnuków Donasa. Gniadoszom nadajemy imiona po dziadku. Pochyliłam się nad nim zza sofy i zaczęłam delikatnie przesuwać ręką po chorym ramieniu. - Boli? - spytałam, bo się skrzywił, gdy przycisnęłam miejsce kilka centymetrów nad raną. Zauważyłam dużą poprawę. Dzień wcześniej zasięg bólu był dużo większy. - Da się wytrzymać - powiedział. Zdjął temblak i ochoczo powywijał ręką. Skrzywił się. - Chyba jeszcze nie mógłbym wziąć się z przeciwnikiem za bary. Roześmiałam się. - Oj, chyba nie. - Zamyśliłam się. - Jamie... Czy ten Hobart... byłby zdolny do... - Nie sądzę - powiedział zdecydowanym tonem. - A nawet gdyby, to i tak najpierw chcę zjeść śniadanie. Nie zamierzam odejść na tamten świat z pustym żołądkiem. Znów zaczęłam się śmiać. Poczułam się trochę uspokojona. - Przyniosę ci coś do przekąszenia - obiecałam. Gdy wyszłam na korytarz, przez okno zauważyłam jakiś ruchomy obiekt. Zatrzymałam się i popatrzyłam uważnie. To była Jenny. Ubrana w płaszcz, z kapturem na głowie szła pod górę w stroną stajni. Narzuciłam płaszcz i wybiegłam za Jenny. Miałam jej coś do powiedzenia, a była to wyjątkowa okazja, żeby porozmawiać z nią na osobności. Dogoniłam ją tuż przed wejściem do stajni. Usłyszała z tyłu moje kroki i obróciła się zaskoczona. Rozejrzała się dookoła, ale nie zobaczyła nikogo innego. Doszła do wniosku, że nie ma sposobu, by uniknąć spotkania. Stanęła naprzeciwko mnie z założonymi rękami, podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. - Muszę kazać Ianowi rozsiodłać konia - wyjaśniła. - Potem idę do piwnicy po cebulę na babkę ziemniaczaną. Pójdziesz ze mną? - Pójdę. - Ruszyłam za Jenny do stajni. Wiał zimowy wiatr. Otuliłam się szczelniej. W stajni było ciepło, przynajmniej w porównaniu z temperaturą na zewnątrz. Budynek tonął w ciemnościach, w powietrzu unosił się przyjemny zapach koni, siana i łajna. Przystanęłam na moment, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku, ale Jenny natychmiast pomknęła do środkowej alejki. Mały Ian leżał rozciągnięty na stosie świeżego siana. Gdy usłyszał, że ktoś się zbliża, usiadł i mrugnął. Jenny spojrzała na syna, potem na przegrodę, w której spokojnie sobie stał gniadosz o łagodnym spojrzeniu i chrupał siano ze żłoba. Nie miał na sobie ani siodła, ani uzdy. - Czy nie kazałam ci osiodłać Donasa? - spytała ostrym tonem. Chłopak, nieco ogłupiały, podrapał się w głowę i wstał. - Tak, mamo, kazałaś - przyznał. - Ale pomyślałem, że szkoda czasu. I tak trzeba by go było zaraz rozsiodłać. Jenny zadarła głowę i spojrzała na potomka z niedowierzaniem. - Taaak? - spytała. - A co cię upewniło w przekonaniu, że to zbędny trud? Młody Ian wzruszył ramionami i uśmiechnął się do matki z góry. - Mamo, przecież wiesz równie dobrze, jak ja, że wujek Jamie nie będzie przed niczym uciekał. A już na pewno nie przed wujem Hobartem - dodał nieśmiało. Jenny spojrzała mu w oczy i wzruszyła ramionami. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech, który przedtem próbowała ukryć. Wyciągnęła rękę i odgarnęła z policzków syna grube, rozczochrane włosy. - Tak, chłopcze. Wiem. - Pogłaskała małego Iana i opuściła rękę. - Biegnij teraz do domu i zjedz drugie śniadanie z wujkiem - poleciła. - Idę z ciocią do piwnicy. Ale jeśli przyjedzie Hobart MacKenzie, daj mi znać, dobrze? - Jasne, mamo. - Szybko ruszył w stronę domu, popędzany myślą o jedzeniu. Jenny patrzyła, jak syn oddala się niezgrabnymi susami młodego żurawia. Pokręciła głową i uśmiechnęła się. - Słodki dzieciak - mruknęła. Nagle przypomniała sobie, co się święci. - Idziemy - powiedziała zdecydowanym tonem. - Chyba chcesz ze mną porozmawiać? Żadna z nas nie odezwała się ani słowem, zanim nie znalazłyśmy się w sanktuarium piwnicy. Małe pomieszczenie pod podłogą domu było przepełnione zapachem, zwisających z krokwi sznurów cebuli i czosnku, silnym, słodkim aromatem suszonych jabłek oraz wilgotnym zapachem ziemi, pochodzącym z kartofli wysypanych na ciężkie, brązowe derki. - Pamiętasz, jak mi mówiłaś, żebym zasadziła ziemniaki? - spytała Jenny, delikatnie przesuwając dłonią po stosie bulw. - To była dobra decyzja. Dzięki nim przeżyliśmy co najmniej jedną zimę po Culloden. Przypomniałam sobie. Mówiłam jej o tym, gdy stałyśmy razem w chłodną jesienną noc i już miałyśmy się pożegnać. Jenny musiała wracać do nowo narodzonego dziecka, a ja ruszyłam w drogę, by odnaleźć Jamiego, którego wygnano ze Szkocji z wyrokiem śmierci. Znalazłam go i ocaliłam - jego samego oraz Lallybroch. A Jenny usiłowała oddać jedno i drugie w ręce Laoghaire! - Dlaczego? - spytałam cicho po dłuższym milczeniu. Stałam ponad jej głową, schyloną przy pracy. Ręka Jenny rytmicznym ruchem wyciągała cebule z wiszącego warkocza, odrywała od nich mocne, postrzępione łodygi i wrzucała warzywa do koszyka, który trzymała na ramieniu. - Dlaczego to zrobiłaś? - powtórzyłam. Wyrwałam jedną cebulę z innego warkocza, ale zamiast ją wrzucić do koszyka, trzymałam w ręku i obracałam w różne strony. Skórka szeleściła jak papier. - To znaczy co? - Jej głos znów był doskonale opanowany. Tylko ktoś, kto ją dobrze znał, mógł wychwycić nutę napięcia. - Chcesz wiedzieć, dlaczego wyswatałam swojego brata z Laoghaire? - Szybko podniosła wzrok. Gładkie, czarne brwi uniosły się pytająco. - Masz rację. To ja zmusiłam Jamiego do małżeństwa. - A więc to tak? - mruknęłam. Wiatr zakołysał drzwiami do piwnicy, wwiewając do środka chmurkę piasku. - Był samotny - szepnęła. - Nie mogłam dłużej patrzeć, jak się męczy. Długo opłakiwał ciebie. - Myślałam, że nie żyje - powiedziałam cicho, odpowiadając na niewypowiedziane oskarżenie. - Dla ciebie to nie stanowiłoby wielkiej różnicy - powiedziała ostrym tonem. Uniosła głowę i westchnęła, odrzucając z czoła czarny lok. - No, tak. Mogłaś nie wiedzieć, że żyje. Wielu z nich zginęło pod Culloden. On natomiast był przekonany, że ty nie żyjesz. Z Anglii wrócił niby cały i zdrowy, ale... - Spojrzała na mnie skośnymi, niebieskimi oczami, równie onieśmielającymi, jak oczy brata. - Jamie nie należy do mężczyzn, którzy powinni spać samotnie. - Z pewnością - odparłam krótko. - Ale oboje tak żyliśmy. Dlaczego posłałaś po Laoghaire, kiedy przyjechaliśmy z małym Ianem? Z początku Jenny milczała. Z zaciśniętymi ustami sięgała po cebulki i obrywała je z warkocza. - Lubiłam cię - powiedziała w końcu, ale tak cicho, że ledwie ją słyszałam. - Może nawet kochałam, kiedy wcześniej tu mieszkałaś z Jamiem. - Też cię lubiłam - wyszeptałam. - Więc dlaczego? Jej ręce w końcu się zatrzymały. Spojrzała na mnie, ściskając w dłoniach cebulowe piłeczki. - Kiedy Ian mi powiedział, że przyjechałaś, z wrażenia aż zaniemówiłam. Najpierw bardzo pragnęłam cię zobaczyć. Umierałam z ciekawości. Chciałam jak najprędzej się dowiedzieć, gdzie byłaś - dodała, pytająco unosząc brwi. Nie odpowiedziałam, więc mówiła dalej. - Ale potem się przestraszyłam - wyznała cicho. Jej oczy schowały się za zasłoną czarnych rzęs. - No wiesz, zobaczyłam cię... - tłumaczyła, wpatrzona w niezgłębioną dal. - Kiedy Jamie brał ślub z Laoghaire i stał przed ołtarzem, byłaś przy nich, stałaś u jego lewego boku, pomiędzy nim i Laoghaire. Wiedziałam, że oznacza to, że go z powrotem zabierzesz. Włosy mi się nieco zjeżyły na karku. Pokręciła powoli głową. Zbladła. Przysiadła na beczułce, rozpościerając wokół siebie płaszcz jak koronę kwiatu. - Nie należę do osób, które urodziły się z szóstym zmysłem, ale chyba też nie jestem całkiem normalna. Nigdy przedtem mi się to nie przytrafiło i mam nadzieję, że już nigdy czegoś podobnego nie doświadczę. Ale widziałam cię w kościele. Tak mnie to przestraszyło, że musiałam wyjść w chwili składania przysięgi. - Spojrzała mi w oczy. Z trudem tłumiła płacz. - Nie wiedziałam, kim właściwie jesteś - wyszeptała. - Albo... albo... czym. Nie znaliśmy twojej rodziny. Nigdy nie pytałam, skąd pochodzisz. Jamie cię wybrał i to wystarczyło. Ale potem zniknęłaś na tak długi czas. Pomyślałam, że może zapomniał cię na tyle, żeby się znowu ożenić i być szczęśliwym. - Ale zaznał szczęścia? - Miał nadzieję, że to potwierdzi. Pokręciła głową. - Ale Jamie jest wiernym mężczyzną. Bez wzglądu na to, jak się między nimi układało, jeśli przysięgał, nie powinien opuścić żony. Nieważne, że większość czasu spędzał w Edynburgu. Wiedziałam, że zawsze będzie wracał w góry. Ale potem nagle pojawiłaś się. Jej dłonie, jak rzadko, leżały nieruchomo. W dalszym ciągu miały piękny kształt. Palce były długie i zgrabne, ale kostki stały się zaczerwienione i szorstkie od ciężkiej pracy, a niebieskie żyły sterczały spod cienkiej, białej skóry. - Wiesz... - odezwała się po chwili, wpatrzona we własne ręce. - Nigdy w życiu nie wyjeżdżałam, dalej niż dwadzieścia kilometrów od Lallybroch. - O! - mruknęłam, lekko zaskoczona. Powoli pokręciła głową i spojrzała mi w oczy. - Ale ty wyjeżdżałaś - stwierdziła. - Wiele podróżowałaś. Tak myślę. - Jej spojrzenie przeniknęło moją twarz w poszukiwaniu rozwiązania zagadki. - Tak. Pokiwała głową, jak gdyby powiedziała coś do siebie. - Znów wyjedziesz - szepnęła. - Wiem, że tak. Żadna więź cię tu nie trzyma, jak mnie albo Laoghaire. A on ruszy za tobą. I nigdy więcej go nie zobaczę. - Na krótko zamknęła oczy, ale znów na mnie popatrzyła spod pięknych, ciemnych brwi. - Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Pomyślałam, że kiedy się dowiesz o Laoghaire, to od razu wyjedziesz. I tak zresztą się stało - dodała z lekkim grymasem. - Jamie został, ale ty wróciłaś. - Delikatnie wzruszyła ramionami. - Teraz widzę, że moje wysiłki nie miały sensu. On jest związany z tobą na dobre i złe. To ty jesteś jego żoną. I kiedy wyjedziesz, on też opuści Lallybroch. Bezradnie szukałam właściwych słów, by pocieszyć Jenny. - Już stąd nie wyjadę. Chcę tu z nim zostać. Na zawsze. Dotknęłam jej ramienia. Odrobiną się cofnęła, ale po chwili położyła lodowatą dłoń na mojej ręce. Koniuszek nosa poczerwieniał jej z zimna. - Ludzie gadają różne rzeczy na temat szóstego zmysłu - powiedziała po chwili. - Niektórzy mówią, że wszystko, co zobaczysz oczyma duszy, na pewno się sprawdzi. Ale inni przeczą. Uważają, że to po prostu ostrzeżenie. Wystarczy tylko uważać i można wiele rzeczy zmienić. A co ty o tym myślisz? - Spojrzała na mnie z ukosa pełnym zaciekawienia wzrokiem. Wzięłam głęboki wdech. Zapach cebuli drażnił moje nozdrza. Tym pytaniem Jenny trafiła w samo sedno. - Nie wiem - odparłam lekko drżącym głosem. - Zawsze sądziłam, że możemy zmienić bieg wydarzeń, które mają nastąpić. Ale teraz... - Wzruszyłam ramionami. Przypomniało mi się Culloden. W piwnicznym półmroku oczy Jenny wydawały się czarne. Znów się zastanawiałam, ile z tego, co wie, powiedział jej Jamie, a ilu rzeczy sama się domyśliła. - Ale mimo wszystko trzeba próbować - stwierdziła z pewnością w głosie. - Nie wolno dać za wygraną, prawda? Nie wiedziałam, czy ma na myśli osobiste odczucia, ale kiwnęłam głową. - Masz rację - odpowiedziałam. - Nie wolno. Koniecznie trzeba spróbować. - Uśmiechnęłyśmy się do siebie trochę nieśmiało. - Dbaj o Jamiego - poprosiła. - Nawet jeśli wyjedziesz. Uścisnęłam jej chłodne palce, dziwnie kruche i delikatne. - Obiecuję. - To dobrze. - Szepnęła i odwzajemniła uścisk. Przez moment siedziałyśmy, trzymając się za ręce, aż nagle drzwi piwnicy się otworzyły i schodki opryskał deszczowy prysznic. - Mamo? - Zza drzwi wyjrzała głowa małego Iana. - Przyjechał Hobart MacKenzie! Tata mówi, żebyś natychmiast przyszła. Jenny skoczyła na równe nogi, omal nie zapominając zabrać w locie koszyka z cebulą. - Jest uzbrojony? - spytała zaniepokojona. - Przywiózł pistolet albo szpadę? Ian pokręcił głową, a wiatr rozwiał jego włosy we wszystkie strony. - O, nie, mamo! - krzyknął. - Gorzej! Przyjechał z prawnikiem! Trudno było sobie wyobrazić coś, co bardziej przypominało uosobienie zemsty niż Hobart MacKenzie. Zobaczyłam niskiego, drobnego mężczyznę około trzydziestki. Jasne rzęsy okalały błękitne oczy z tendencją do łzawienia. Miał niezdecydowane rysy twarzy. Nad czołem już tworzyły się zakola. Podbródek był cofnięty, jak gdyby uciekał w stronę szyi. Kiedy wchodziliśmy do domu, właśnie gładził włosy w lustrze w korytarzu, a na stole przy nim leżała pięknie ufryzowana peruka z kucykiem. Gdy nas zauważył, mrugnął zaniepokojony, chwycił perukę i wcisnął ją na głowę. - Pani Jenny - powiedział z ukłonem. Małe, królicze oczka śmignęły w moją stronę, potem uciekły, by znów na mnie spocząć. Hobart najwyraźniej nie dowierzał, że ja naprawdę tam stoję. Jenny najpierw spojrzała na gościa, potem na mnie, głęboko westchnęła i chwyciła byka za rogi. - Panie MacKenzie. - Wzięła go przez zaskoczenie, rozpoczynając kurtuazyjną rozmowę. - Proszę pozwolić, że panu przedstawię swoją szwagierkę. Claire. Claire, to pan Hobart MacKenzie z Kinwallis. Gapił się na mnie z otwartymi ustami. Już miałam wyciągnąć rękę, ale się wstrzymałam. Zastanawiałam się, co Emily Post zrobiłaby na moim miejscu, ale nie mogłam jej o to spytać, więc musiałam improwizować. - Miło pana poznać - powiedziałam, uśmiechając się serdecznie. - Eee... - wymamrotał. Nie wiedział, jak się zachować, więc niepewnie skłonił się w moją stronę. - Uniżony sługa łaskawej pani... W tym momencie otworzyły się drzwi salonu. Spojrzałam na drobną, zgrabną postać stojącą w progu. - Ned! Ned Gowan! - krzyknęłam z zachwytem. To naprawdę był on - prawnik z Edynburga, który kiedyś uratował mnie przed spłonięciem na stosie. Teraz wyglądał znacznie starzej. Mocno pomarszczona twarz przypominała suszone jabłko. Mimo to błyskotliwe, czarne oczy nic się nie zmieniły. Od razu do mnie przylgnęły z wyrazem szczerej radości. - Moja droga! - Kulawym krokiem pospieszył w moją stronę. Serdecznie się uśmiechając, uścisnął moją rękę i z płomienną galanterią podniósł ją do zasuszonych ust. - Słyszałam, że... - Jakim cudem jesteś...? - Jak miło pana znów widzieć! - Tak się cieszę, ale... Kaszel Hobarta MacKenziego przerwał spontaniczne powitanie. Pan Gowan podniósł wzrok i pokiwał głową. - Ach, tak. Najpierw interesy, moja droga - powiedział i ukłonił się mi szarmancko. - Potem, jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu, z największą przyjemnością wysłucham opowieści o twoich przygodach. - Ach, oczywiście - zapewniłam. Zastanawiałam się, jak wiele zechce się dowiedzieć. - Wspaniale, wspaniale. - Rozejrzał się po korytarzu. Bystrym wzrokiem objął Hobarta i Jenny, która powiesiła płaszcz i właśnie wygładzała sobie włosy. - Pan Fraser i pan Murray są już w salonie. Panie MacKenzie, załatwimy szybko pana sprawę i przystąpimy do sympatyczniejszych rozmów. Jeśli pozwolisz, moja droga. - Zapraszająco wystawił kościste ramię. Jamie wciąż siedział na sofie. Dzieci już nie było. Tylko pucołowaty chłopczyk spał na kolanach wuja. Po jednej stronie głowy Jamie miał kilka warkoczyków z jedwabnymi wstążeczkami, wesoło wplecionymi w pasemka włosów, dzięki czemu wyglądał zabawnie i niepoważnie. - Przypominasz tchórzliwego lwa z Oz - powiedziałam mu po cichu, siadając na podnóżku przy sofie. Nie sądziłam, że Hobart MacKenzie może jeszcze zrobić Jamiemu coś złego, ale na wszelki wypadek wolałam być w zasięgu ręki. - Naprawdę? - Wyglądał na zaskoczonego. - Sza! Później ci powiem. Pozostali w tym czasie rozsiedli się w salonie. Jenny usiadła przy Ianie na innej dwuosobowej sofie, a Hobart i pan Gowan zajęli miejsca na obitych aksamitem krzesłach. - Czy już wszyscy są? - spytał pan Gowan, rozglądając się po pokoju. - Doskonale. Na początek muszę oświadczyć, że pan Hobart MacKenzie zatrudnił mnie jako doradcę. Reprezentuję interesy żony pana Jamesa Frasera. - Zobaczył, że usiłuję coś powiedzieć, więc szybko dodał. - Drugiej żony pana Jamesa Frasera, Laoghaire z domu MacKenzie. Wszystko jasne? Spojrzał pytająco na Jamiego. Potężny Szkot pokiwał głową. - Tak. - Dobrze. - Pan Gowan podniósł szklankę ze stolika i napił się trochę wody. - Państwo MacKenzie przyjęli moją propozycję poszukania prawnego rozwiązania tej zawikłanej sprawy, która wynikła z nagłego i nieoczekiwanego, choć oczywiście szczęśliwego, powrotu pierwszej żony pana Jamesa Frasera. Karcąco pokręcił głową, patrząc na Jamiego. - Pan, młody człowieku, niestety uwikłał się w poważne problemy natury prawnej. Jamie uniósł brew i spojrzał na siostrę. - Samemu nie udałoby mi się dokonać tego wyczynu - zażartował. - A konkretnie o jakich problemach mowa? - Przede wszystkim... - Ned Gowan mówił z iskrą radości, uśmiechając się do mnie raz po raz - pierwsza pani Fraser miałaby prawo wytoczyć panu proces o zdradę małżeńską i cudzołóstwo. Kary za te przestępstwa obejmują... Jamie obrócił głowę, spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - Nieważne. Chyba nie obawiam się takiej możliwości - powiedział prawnikowi. - Co ponadto? Ned Gowan uprzejmie pokiwał głową i podniósł wysuszoną rękę. Po kolei wyciągał palce, punktując argumenty. - Ze strony drugiej pani Fraser - Laoghaire z domu MacKenzie, mógłby pan być oskarżony o bigamiczne pożycie małżeńskie z zamiarem defraudacji, o faktyczne, choć pewnie nieświadome krzywoprzysięstwo oraz karygodne, fałszywe przedstawienie faktów. - Wystawił już czwarty palec, ale musiał wziąć wdech, żeby mówić dalej. - A także o... Jamie do tej pory cierpliwie słuchał wyliczanki. Teraz jednak nie wytrzymał. - Ned, czego, u licha, chce ta kobieta? - spytał delikatnie. Drobny mężczyzna mrugnął zza okularów, opuścił rękę i spojrzał w górę na smugi światła nad głową. - A zatem pani Laoghaire Fraser pragnie przede wszystkim ujrzeć pana wykastrowanego i wypatroszonego na rynku w Broch Mordha. A pańską głowę chce mieć na palu przy swojej bramie. Jamie drgnął i skrzywił się, bo ruch rozjątrzył ranę. - Rozumiem - powiedział. Uśmiech podkreślił zmarszczki przy ustach Neda. - Byłem zmuszony poinformować panią Fraser... to znaczy, Laoghaire z domu MacKenzie... - poprawił się, gdy cicho chrząknęłam - że środki prawne, jakie ma do dyspozycji, są trochę bardziej ograniczone niż jej pragnienia. - Bogu dzięki - zażartował Jamie. - Rozumiem jednak, że ona nie bardzo chce mnie odzyskać jako swojego męża? - Nie - wtrącił nieoczekiwanie Hobart. - Może jako pożywienie dla kruka, ale na pewno nie jako męża. Ned obrzucił klienta chłodnym spojrzeniem. - Nie zdoła pan załatwić sprawy polubownie, jeśli będzie pan ferował wyroki przed rozstrzygnięciem sporu - pouczył. - Proszę mi nie odbierać chleba. - Znów zwrócił się do Jamiego z profesjonalnym dostojeństwem, na które było go stać mimo podeszłego wieku. - Panna MacKenzie nie życzy sobie ponownie przyjąć statusu pańskiej żony. Byłoby to zresztą niemożliwe - dodał bez ogródek. - Chyba że zechciałby pan rozwieść się z obecną tu panią Fraser i znów poślubić... - Nie zechcę - zapewnił pośpiesznie Jamie, po raz kolejny zerkając w moją stronę. - Cóż, w takim razie - kontynuował Ned - żeby uniknąć kosztów i nagłośnienia sprawy... - Ile? - przerwał Jamie. - Panie Fraser! - Ned Gowan wyglądał na zbulwersowanego. - Jak do tej pory jeszcze nic nie wspomniałem na temat finansowych rozwiązań. - Tylko dlatego, że jest pan zbyt pochłonięty tą fascynującą rozgrywką. Wredny, złośliwy ramol! - krzyknął z irytacją Jamie. Na kościach policzkowych miał czerwone plamy, ale też dobrze się bawił. - Przecież i tak wszystko do tego zmierza, prawda? Ned Gowan ceremonialnie pochylił głowę. - Cóż, musi pan zrozumieć - zaczął - że wygrana przez pannę MacKenzie i jej brata sprawa mogłaby się dla pana zakończyć naprawdę poważną szkodą majątkową - dodał, rozkoszując się perspektywą swojego wynagrodzenia. - Panna MacKenzie stała się obiektem publicznego poniżenia, co często prowadzi do ostrych chorób nerwowych. Ponadto straszy sieją utratą głównego źródła utrzymania. - Bzdura! - przerwał żarliwie Jamie. - Mówiłem, że w dalszym ciągu będę łożył na jej utrzymanie. Dam też pieniądze ma dwoje dzieci! Za kogo ona mnie uważa? - O, tego na pewno nie chciałby pan wiedzieć - zapewnił Hobart. - Sam nie wiedziałem, że moja siostra zna takie określenia. Ale czy naprawdę będzie pan jej płacić? - Tak, oczywiście. - Ale tylko do chwili, gdy ponownie wyjdzie za mąż. - Wszyscy zwrócili się w stronę Jenny. - Jeśli Jamie jest prawowitym mężem Claire, to jego małżeństwo z Laoghaire nie było ważne, prawda? Prawnik pokiwał głową. - Zgadza się, pani Murray. - W takim razie bez przeszkód może po raz kolejny wyjść za mąż - ciągnęła wywód Jenny. - A kiedy to się stanie, mój brat nie powinien dalej dostarczać jej środków do życia. - Doskonały argument, pani Murray. - Ned Gowan wziął wykałaczkę i energicznie się podrapał. - Cóż... Poczyniliśmy postępy - oświadczył. Obdarował zebranych promiennym uśmiechem. - Kolejnym punktem programu jest... Godzinę później karafka z whisky była pusta, ale za to kartki papieru kancelaryjnego pełne bazgrołów Neda Gowana. Wszyscy osłabli z wyczerpania, z wyjątkiem samego Neda, który wciąż tryskał energią. - Doskonale, doskonale. - Zebrał wszystkie kartki i ułożył je w należytym porządku. - Główne warunki ugody są następujące: pan Fraser zgadza się zapłacić pannie MacKenzie sumę pięciuset funtów tytułem rekompensaty za krzywdę, niedogodności i utratę usług małżeńskich. - Jamie parsknął, ale Ned udał, że tego nie słyszy, i kontynuował podsumowanie. - Poza tym pan Fraser zgadza się wspierać budżet domowy panny MacKenzie sumą stu funtów rocznie, aż do momentu, gdy Laoghaire MacKenzie ponownie wyjdzie za mąż. Wtedy wygaśnie obowiązek dokonywania opłaty. Pan Fraser zgadza się również wyposażyć każdą z dwóch córek panny MacKenzie w posag wysokości trzystu funtów. W formie postanowienia ostatecznego zgadza się odstąpić od wniesienia pozwu przeciwko pannie MacKenzie za atak z zamiarem popełnienia morderstwa. W zamian za to panna MacKenzie uniewinnia pana Frasera ze wszystkich innych oskarżeń. Czy ostatecznie akceptuje pan powyższe ustalenia? - Popatrzył pytająco na Jamiego. - Tak - odparł rudowłosy Szkot. Zbladł od zbyt długiego tkwienia w pozycji siedzącej, a na czole lśniły mu krople potu, ale siedział prosto, a dziecko wciąż spało na jego kolanach z palcem w buzi. - Doskonale - skwitował Ned. Rozpromieniony wstał i ukłonił się zebranym. - Nasz przyjaciel, doktor John Arbuthnot, powiada, że „prawo jest bezdenną jamą”. Jednak w tym momencie nie jest ona aż tak głęboka, jak mój pusty żołądek. Pani Murray, czyżby ten zapach, który nęci nasze nozdrza, dobywał się z pieczonego udźca baraniego? Przy stole siedziałam pomiędzy Jamiem a Hobartem MacKenzie’em. Brat Laoghaire odzyskał już humor. Mary MacNab przyniosła pieczeń i starym zwyczajem postawiła ją przed Jamiem. Potężny Szkot wziął w zdrową rękę długi, ostry nóż do krojenia mięsa i grzecznie zaproponował przejęcie roli Hobartowi. - Spróbujesz? - spytał. - O, nie - odparł MacKenzie, wymachując rękami. - Daj to lepiej swojej żonie do pokrojenia. Nie jestem zbyt zręczny, mógłbym odciąć sobie palec. Znasz mnie, Jamie - powiedział ugodowym tonem. Jamie obdarował swego byłego szwagra przeciągłym spojrzeniem zza solniczki. - Kiedyś mógłbym tak pomyśleć - odparł. - Podaj mi whisky. - Trzeba koniecznie natychmiast wydać Laoghaire za mąż - oświadczyła Jenny. Dzieci i wnuki już poszły spać, a Ned wyjechał z Hobartem do Kinwallis. Zostaliśmy we czworo w gabinecie dziedzica. Spisywaliśmy inwentarz, popijając brandy i jedząc ciastka z kremem. - Tobie lepiej wychodzi kojarzenie par - powiedział Jamie do siostry z ironią w głosie. - Jeśli solidnie się przyłożysz, to na pewno znajdziesz odpowiedniego mężczyznę, który nadawałby się dla niej na męża. - Chyba tak - odparła ironicznym tonem. Haftowała lniany materiał, lśniący w świetle lampy. Na dworze zaczął padać rzęsisty deszcz ze śniegiem, ale w gabinecie było przytulnie. W kominku migotał mały płomień, a lampa dawała smugę ciepłego światła na stare biurko i księgi. - Pozostaje tylko jedna rzecz do ustalenia - powiedziała, nie odrywając wzroku od robótki. - Skąd zamierzasz wziąć tysiąc dwieście fontów, Jamie? Mnie też nurtowało to pytanie. Kwota z ubezpieczenia drukarni na pewno by nie wystarczyła. Zastanawiałam się, czy udziały Jamiego w zyskach z przemytu mogą się równać z wydatkiem tej miary. Z pewnością niemożliwe było uzyskanie tak dużych pieniędzy z Lallybroch. W Szkocji z trudem zarabiało się na utrzymanie. - Przychodzi mi do głowy tylko jedno rozwiązanie. - Ian spojrzał na siostrę, potem na szwagra i z powrotem na Jenny. Po chwili milczenia Jamie pokiwał głową. - Tak - powiedział niechętnie. Zerknął na okno, gdzie deszcz skośnymi strugami, z wielką siłą uderzał o szybę. - Chociaż pora roku jest na to zajęcie najmniej odpowiednia. Ian wzruszył ramionami i pochylił się do przodu. - Za tydzień będzie wiosenny przypływ. Jamie skrzywił się. Wyglądał na zmartwionego. - To prawda, ale... - Masz do tego prawo, Jamie. Większe niż ktokolwiek inny - zapewnił Ian. Wyciągnął rękę i uścisnął szwagra za zdrowe ramię. Uśmiechnął się. - To było przewidziane dla zwolenników księcia Karola, prawda? A ty, chcąc nie chcąc, do nich należysz. Jamie posłał Ianowi smutny uśmiech. - Pewnie tak. - Westchnął. - W każdym razie nie mam lepszego pomysłu. - Wodził wzrokiem od Jenny do Iana. Wyraźnie się wahał. Siostra znała Jamiego jeszcze lepiej niż ja. Podniosła głowę znad robótki i przeszyła go wzrokiem. - O co chodzi? - spytała. Wziął głęboki wdech. - Chcę zabrać ze sobą małego Iana - wyrzucił z siebie. - Nie - oświadczyła natychmiast. Igła się zatrzymała i utkwiła w środku wspaniałego czerwonego pąka kwiatowego we wzorku. - Jest już wystarczająco dorosły - powiedział cicho Jamie. - Nieprawda! - zaprzeczyła. - Skończył dopiero piętnaście lat. Michael i Jamie mieli co najmniej szesnaście. Poza tym byli bardziej wyrośnięci. - Tak, ale mały Ian pływa najlepiej ze wszystkich - wtrącił rozsądnie Ian. Na jego czole pojawiła się zmarszczka zamyślenia. - I tak trzeba będzie wziąć jednego z chłopaków - argumentował. Szybko obrócił głowę w stronę Jamiego, który poprawiał temblak. - Jamie raczej nie powinien pływać w tym stanie. A może Claire? - dodał, uśmiechając się do mnie. - Pływać? - spytałam całkiem zbita z tropu. - Gdzie? Ian na chwilę zaniemówił. Spojrzał na Jamiego z uniesionymi brwiami. - Oo! Nic jej nie mówiłeś? Jamie pokręcił głową. - Mówiłem, ale nie wszystko. Chodzi o skarb, Angielko - wyjaśnił. - O złoto fok. Nie mógł zabrać skrzyni ze sobą, więc schował ją tam, gdzie znalazł, i wrócił do Ardsmuir. - Nie wiedziałem, co z tym zrobić - wyjaśnił. - Duncan Kerr powierzył mi opiekę nad skarbem, ale nie wspomniał, do kogo kosztowności należały ani kto je tam schował. Duncan wymamrotał tylko dwa słowa: „Biała Dama”, a dla mnie mogło to oznaczać wyłącznie ciebie, Angielko. Sam nie skorzystał ze skarbu. Jednak czuł, że powinien o tym komuś powiedzieć, na wypadek gdyby umarł w więzieniu. Wysłał więc starannie zaszyfrowany list do Lallybroch - do Jenny i Iana. Podał w nim lokalizację kryjówki oraz cel, na który majątek przypuszczalnie miał być przeznaczony. To był ciężki czas dla jakobitów i ich rodzin. Mniej więcej w tym samym okresie Lallybroch doświadczyło dwóch kolejnych nieurodzajnych sezonów. Z Francji dochodziły listy z prośbą o wsparcie dla byłych współtowarzyszy, którzy umierają z głodu. - Nie mieliśmy, co ofiarować. Tak naprawdę sami żyliśmy na granicy ubóstwa - wyjaśnił Ian. - Posłaliśmy wiadomość do Jamiego. Spytaliśmy, czy możemy wykorzystać odrobinę skarbu, żeby pomóc wyżywić stronników księcia Karola. - Wydawało się prawdopodobne, że skarb został ukryty przez zwolenników Stuartów - wtrącił Jamie. Spojrzał na mnie, uniósł rudą brew i lekko wykrzywił kącik ust. - Jednak pomyślałem, że nie wyślę go księciu. - I bardzo słusznie - powiedziałam sarkastycznym tonem. Wszelkie pieniądze ofiarowane Karolowi zostałyby zmarnowane, roztrwonione w ciągu kilku tygodni. Każdy, kto bliżej znał księcia, był o tym przekonany. Ian zabrał najstarszego syna, Jamiego, i wyruszył w podróż przez całą Szkocję do zatoczki fok niedaleko Coigach. Bali się, żeby przypadkiem nie pisnąć słowa na temat skarbu, więc nie szukali łodzi rybackiej. Mały Jamie, podobnie jak kilka lat wcześniej jego wuj, podpłynął do skały fok. Znalazł skarb w umówionym miejscu, wyjął dwie złote monety i trzy mniejsze diamenty, schował je do dobrze przymocowanego do szyi woreczka, a resztę odstawił na miejsce. Wyczerpany z powrotem przypłynął do brzegu. Potem wyruszyli w drogę do Inverness, wsiedli na statek i popłynęli do Francji. Kuzyn Jared Fraser, emigrant, który odnosił sukcesy w handlu winem, pomógł im dyskretnie wymienić monety oraz klejnoty na gotówkę. Sam wziął na siebie obowiązek rozdzielenia darów potrzebującym jakobitom. Od tamtego czasu Ian trzy razy odbył męczącą podróż na wybrzeże. Za każdym razem zabierał ze sobą któregoś z synów. Wyciągali małą część ukrytej fortuny, żeby zaspokoić bieżące potrzeby. Dwa razy pieniądze trafiły do przyjaciół we Francji, raz trzeba było zakupić świeże ziarno pod zasiew do Lallybroch i zapewnić dzierżawcom żywność, gdy ziemniaki nie obrodziły. Tylko Jenny, Ian, mały Jamie i Michael wiedzieli o skarbie. Drewniana noga uniemożliwiała Ianowi płynięcie do wyspy fok, więc zawsze zabierał najstarszego, wolnego syna. Domyślałam się, że przekazanie takiej wielkiej tajemnicy zarówno małemu Jamiemu, jak i Michaelowi wiązało się ze swego rodzaju rytuałem. Teraz chyba przyszła kolej na małego Iana. - Nie - powtórzyła Jenny, ale już mniej przekonującym tonem, Ian refleksyjnie kiwał głową. - Jego również zabrałbyś do Francji, Jamie? - O to właśnie chodzi. - Jamie pokiwał głową. - Będę musiał wyjechać z Lallybroch i przez dłuższy czas przebywać poza domem, a wszystko przez Laoghaire. Nie mogę żyć tu z tobą w jej pobliżu - tłumaczył się przede mną. - Przynajmniej do czasu, kiedy ponownie nie wyjdzie za mąż. - Znów skupił uwagę na Ianie. - Nie powiedziałem ci o wszystkim, co wydarzyło się w Edynburgu. Ale z pewnych innych względów też będzie lepiej, jeśli na jakiś czas stąd wyjadę. Siedziałam cicho, usiłując oswoić się z tą wiadomością. Nie zdawałam sobie sprawy, że Jamie zamierzał opuścić Lallybroch. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle chciał wyjechać ze Szkocji. - Co chcesz zrobić, Jamie? - Jenny przestała udawać, że haftuje. Siedziała z dłońmi na kolanach. Jamie potarł nos. Wyglądał na zmęczonego. Był to dla niego pierwszy dzień poza łóżkiem. Uważałam, że dawno temu powinien znów się położyć, ale się upierał, żeby zjeść obiad ze wszystkimi i chodzić po domu. - Cóż, Jared nieraz mi proponował - cedził wolno słowa - żebym pracował u niego w firmie. Może przynajmniej przez rok zostanę we Francji. Pomyślałem, że mały Ian mógłby pojechać z nami i uczyć się w Paryżu. Jenny i Ian przez dłuższy czas patrzyli sobie w oczy. W ten sposób stare, dobre małżeństwa potrafią przeprowadzać rozmowy życia w czasie kilku uderzeń serca. W końcu Jenny odchyliła głowę w bok. Ian uśmiechnął się i wziął ją za rękę. - Wszystko będzie dobrze, mo nighean dubh - powiedział czule do żony lekko zachrypniętym głosem. - Dobrze, zabierz chłopaka - zwrócił się do Jamiego. - To będzie dla niego wielka szansa. - Jesteście pewni? - Jamie zawahał się. Raczej mówił do siostry niż do Iana. Jenny pokiwała głową. Niebieskie oczy lśniły w świetle lampy, a koniuszek nosa lekko się zaczerwienił. - Najlepiej zrobimy, jeśli ofiarujemy mu wolność, póki on myśli, że to od nas zależy - powiedziała. Pewnym wzrokiem spojrzała na Jamiego, potem na mnie. - Ale uważajcie na niego, dobrze? 39 Zagubieni i opłakiwani przez wiatr Ta część Szkocji była tak niepodobna do zielonych dolin górskich i jezior otaczających Lallybroch, jak wrzosowiska Północnego Yorkshire. Tutaj, na rozległych ścianach skalnych tylko gdzieniegdzie rosły wrzosy. Turnie wznosiły się aż do nieba i nagle gdzieś znikały za zasłoną szarych obłoków. Gdy stopniowo zbliżyliśmy się do brzegu morza, mgła gęstniała, zaczynała się tworzyć coraz wcześniej po południu i utrzymywała się do rana. Więc tylko przez kilka godzin dziennie mieliśmy okazję dojazdy przy dobrej widoczności. Poruszaliśmy się więc wolno. W zasadzie nam to nie przeszkadzało, tylko Ian się niecierpliwił, podekscytowany perspektywą przeżycia przygody. - Jak daleko jest od brzegu morza do wyspy fok? - spytał Jamiego po raz dziesiąty. - Około dwóch kilometrów. - Potrafię przepłynąć taką odległość - powtórzył po raz dziesiąty. Mocno trzymał lejce w dłoniach. Szczupła twarz z zaciśniętymi kościstymi szczękami wyrażała determinację. - Wiem, wiem - zapewniał cierpliwie Jamie. Spojrzał na mnie z cieniem uśmiechu w kąciku ust. - Ale nawet nie będziesz musiał tak bardzo się wysilać. Prąd cię sam zaniesie. Chłopak pokiwał głową i zamilkł, ale w jego oczach nadal płonął ognik niecierpliwości. Przylądek nad zatoczką był zasnuty mgłą i opuszczony. Nasze głosy brzmiały dziwnym echem. Wkrótce przestaliśmy rozmawiać, bo wzbudzało to w nas narastające odczucie grozy. Z daleka dobiegało szczekanie fok. Te ledwie słyszalne odgłosy tonęły w poszumie fal uderzających o brzeg, więc od czasu do czasu brzmiały tak, jak gdyby marynarze głośno porozumiewali się między sobą, próbując przekrzyczeć szum morza. Jamie pokazał małemu Ianowi „wieżę Ellen”. Zdjął z siodła zwój liny i skierował się w dół po stromej ścianie przylądka. - Dopóki nie zejdziesz, trzymaj koszulę blisko ciała - poradził chłopcu, krzycząc pod wiatr. - Inaczej wicher ci ją porwie na strzępy. Ian pokiwał głową ze zrozumieniem i mocno ścisnął się w pasie liną. Pokazując zęby w nerwowym uśmiechu, gwałtownie zrobił dwa kroki naprzód i zniknął na dole. Drugi koniec liny był solidnie przymocowany do pasa Jamiego, który stopniowo, ostrożnie rozwijał zwój zdrową ręką, gdy chłopak schodził w przepaść. Na czworakach przeszłam przez porośnięty darnią, kamienisty krótki odcinek do kruchej krawędzi klifu, skąd rozciągał się widok na plażę w kształcie półksiężyca. Wydawało mi się, że to trwa wieki, ale w końcu zobaczyłam Iana. Mały jak mrówka wyłonił się z dna komina. Odwiązał linę, rozejrzał się dookoła, zobaczył nas na szczycie klifu i entuzjastycznie pomachał ręką. Ja też mu pomachałam, ale Jamie tylko mruknął pod nosem: - W porządku. Ruszaj dalej. Gdy chłopak rozbierał się do majtek i schodził po kamieniach do wody, czułam jego zdenerwowanie. A kiedy mała postać skoczyła głową w dół w szaroniebieskie fale, odniosłam wrażenie, że Jamie drgnął. - Brrr! - jęknęłam. - Przypuszczam, że woda jest strasznie zimna! - Na pewno - powiedział z przejęciem Jamie. - Ian miał rację. To nie jest odpowiednia pora roku na pływanie. Stał zesztywniały i blady. Nie sądziłam, że jest to wynik bólu ramienia, chociaż długa jazda i ćwiczenia z liną niewątpliwie nie przyspieszyły gojenia rany. Kiedy Ian schodził na brzeg, Jamie nie okazywał innych uczuć, prócz ośmielającej pewności siebie, ale teraz nie zadał sobie trudu, by ukryć lęk. Tak naprawdę nie mielibyśmy szans pomóc Ianowi, gdyby przypadkiem coś złego się stało. - Może lepiej było poczekać, aż rozproszy się mgła - powiedziałam, raczej nie dlatego, że tak uważałam, ale po to, żeby wyrwać Jamiego z zamyślenia. - Albo do następnej Wielkanocy - stwierdził z ironią w głosie, zerkając z ukosa na białą przepaść. Trzy wyspy wyłaniały się tylko chwilami, gdy mgła na moment się rozrzedziła. Przez pierwsze dwadzieścia metrów widziałam podskakującą w wodzie malutką głowę Iana, potem całkowicie zniknął. - Jak myślisz? Nic mu nie jest? - spytałam. Jamie pomógł mi wstać. Jego płaszcz był przemoczony i szorstki, przesiąknięty drobnymi kropelkami wody pryskającej z oceanu. - Tak. Wszystko w porządku. Jest świetnym pływakiem. Poza tym to nie takie trudne, gdy się płynie z prądem. - Mimo wszystko intensywnie wpatrywał się we mgłę, jakby siłą woli mógł ją rozproszyć. Za namową Jamiego mały Ian poczekał na odpowiedni moment, by ruszyć na wyspę wraz odpływem. Patrząc zza grzbietu skały, widziałam płynące masy morszczynu. Część roślinności osiadła na rozszerzającym się pasie plaży. - Wróci za jakieś dwie godziny - mruknął Jamie. Niechętnie przerwał wypatrywanie schowanej za mgłą zatoczki. - Do licha, żałuję, że sam nie popłynąłem. Co tam ramię! - Zarówno małemu Jamiemu, jak i Michaelowi to się udało - przypomniałam. Uśmiechnął się niewesoło. - O, tak. Ianowi też się powiedzie. Tylko rzecz w tym, że o wiele łatwiej jest samemu robić coś trochę niebezpiecznego, niż czekać, aż zrobi to ktoś inny. - Aha! Teraz widzisz, jak to jest mieć ciebie za męża. Zaśmiał się. - Masz rację. No, ale Ianowi też należy się jakaś przygoda. Chodź, schowajmy się przed wiatrem. Przeszliśmy w głąb lądu, by być jak najdalej kruszącej się krawędzi klifu. Usiedliśmy i czekaliśmy, wykorzystując ciała koni jako schronienie. Ciężkie, włochate szkockie kucyki nic sobie nie robiły z brzydkiej pogody. Stały razem ze spuszczonymi łbami, tyłem do wiatru. Wiało tak mocno, że trudno było rozmawiać. W ciszy siedzieliśmy więc przytuleni tyłem do wietrznego wybrzeża. - Co to? - Jamie uniósł głowę, nasłuchując. - O czym mówisz? - Wydawało mi się, że słyszę krzyk. - To pewnie foki - powiedziałam, ale zanim słowa wypłynęły z moich ust, już wstał i szybkim krokiem zbliżał się do krawędzi klifu. Zatoczka w dalszym ciągu tonęła w skłębionej mgle, ale wiatr już odsłonił wyspę fok. Po jednej stronie małego kawałka skalistego lądu stała mała łódka. Nie była to łódź rybacka. Wydawała się dłuższa i miała bardziej zaostrzony dziób oraz jedną parę wioseł. Na środku wysepki ukazał się mężczyzna. Coś trzymał pod pachą. Nie musiałam długo się zastanawiać, żeby wiedzieć co. Zaraz potem, zza przeciwległego brzegu wyspy, wyłonił się drugi mężczyzna. Niósł półnagie ciało Iana, niedbale przewieszone przez ramię. Głowa swobodnie opadała w dół, a ramiona bezwładnie zwisały, co oznaczało, że chłopiec nie żyje lub jest nieprzytomny. - Ian! Jamie zakrył mi dłonią usta, żebym nie krzyknęła po raz drugi. - Cicho! - Pociągnął mnie na ziemię. Bezradnie patrzyliśmy, jak drugi mężczyzna wrzucił Iana na pokład i zepchnął łódkę z powrotem na wodę. Nie było szans, żeby zejść po kominie i dopłynąć do wyspy, zanim oni zdążą uciec. Ale dokąd uciec? - Skąd przypłynęli? - jęknęłam. W zatoczce panował bezruch. - Ze statku. To łódź okrętowa. - Jamie sążniście zaklął pod nosem i zniknął. Gdy się obróciłam, zobaczyłam, że wskakuje na konia. Za moment był już daleko, pędził jak opętany w głąb przylądka. Pośpiesznie wsiadłam na wierzchowca i pognałam za Jamiem. W uszach dźwięczał mi przeraźliwy protest spętanego, trzeciego kucyka, który musiał zostać. Do otwartego oceanu było nie dalej niż pół kilometra, ale wydawało się, że dotarcie do brzegu trwa wieki. Zobaczyłam przed sobą Jamiego z rozwichrzonymi włosami. Za nim ujrzałam statek blisko brzegu. Grunt nagle urywał się nad pochyłą skałą, której podstawa tkwiła w wodzie. Koń nie mógłby tamtędy zejść. Zanim uwiązałam kucyka, Jamie już przedzierał się po kamieniach w stronę wody. Po prawej stronie zobaczyłam znajomą łódź. Płynąc tuż przy linii brzegu zmierzała do statku. Z pewnością ktoś ich z pokładu wypatrywał, bo od strony oceanu dobiegały krzyki. Nagle przy takielunku pojawiły się małe sylwetki ludzi. Ktoś nas dostrzegł, bo w pewnej chwili na pokładzie dało się zauważyć nagłe poruszenie. Znad burty wychylały się głowy, wzmogły się okrzyki. Statek był niebieski. Na okalającym go czarnym pasie widniało szereg otworów armatnich. Przednie okienko otworzyło się, ukazując okrągłe, czarne oczko działa. - Jamie! - krzyknęłam najgłośniej, jak tylko potrafiłam. Spojrzał ze skały w górę, zobaczył, co mu usiłuję pokazać, i padł jak długi w chwili, gdy działo wystrzeliło. Huk nie był zbyt głośny, ale mocny świst powietrza sprawił, że instynktownie zgięłam kark. Kilka skał roztrzaskało się w drobne kamyki. W tym momencie dotarło do mnie, że ja i konie byliśmy o wiele bardziej widoczni na szczycie przylądka niż Jamie na dole klifu. Zwierzęta zrozumiały to trochę wcześniej niż ja i zanim opadł kurz, pędziły już z powrotem do miejsca, gdzie zostawiły spętanego towarzysza. Przechyliłam się przez krawędź przylądka, stoczyłam kilka metrów po grubym żwirze i wpadłam w głęboką szczelinę skalną. Gdzieś nad głową rozległa się kolejna eksplozja. Jeszcze bardziej przytuliłam się do skały. Ludzie ze statku najwyraźniej byli w pełni usatysfakcjonowani rezultatem ostatniego wystrzału, bo zrobiło się stosunkowo cicho. Serce mi waliło jak młotem. Powietrze wypełnił szary pył. Z trudem powstrzymywałam się przed kaszlem. Zaryzykowałam i obejrzałam się. Zrobiłam to w samą porę, by zobaczyć barkas wciągany na pokład statku. Ani śladu po Ianie i dwóch porywaczach. Leżałam cicho. Patrzyłam, jak zamyka się okienko w burcie, a lina trzymająca kotwicę wypływa na wierzch. Statek powoli obrócił się pod wiatr. Żagle napięły się lekko. Ale to wystarczyło. Powoli, potem trochę szybciej statek wypływał na pełne morze. Zanim Jamie odnalazł moją kryjówkę, żaglowiec już zupełnie znikł za chmurą mgły, która zasłaniała horyzont. - Jezu... - wykrztusił, gdy mnie zobaczył. Mocno mnie uścisnął. - Jezu! Puścił mnie i rozejrzał się po tafli morza. Nie ruszało się tam nic, prócz kilku powoli sunących wstęg mgły. Odnosiło się wrażenie, że cały świat zamarł w ciszy. Nawet krzyki burzyków, które wcześniej od czasu do czasu dało się słyszeć, na dobre zamilkły po kanonadzie armat. Na szarej skale, tuż przy mojej stopie jaśniała plama po odłupanym przez pocisk fragmencie skały. Pocisk uderzył nie wyżej niż metr nad szczeliną, w której znalazłam schronienie. - I co teraz zrobimy? - Czułam się oszołomiona. Nie mogłam uwierzyć, że przez niecałą godzinę Ian zupełnie znikł, jak gdyby zapadł się pod ziemię. Zaledwie kilka metrów od brzegu wznosiła się gęsta i nieprzenikniona ściana mgły. Moja wyobraźnia ukazywała cyklicznie powtarzające się obrazy: mgła nad wyspą fok, nagłe pojawienie się łodzi, ludzie wyłaniający się zza skał, drobne, kościste ciało Iana, chude kończyny zwisające jak u pajaca. Widziałam wszystko w całej jaskrawości. Przed oczami stał mi każdy szczegół. W podświadomości dryfowało odczucie, że powinnam jakoś odwrócić ten bieg wydarzeń. Twarz Jamiego zastygła. Głębokie bruzdy pomiędzy nosem i ustami pogłębiły się wyraźnie. - Zabij mnie, ale nie wiem, co robić! - odparł. Zacisnął dłonie w pięści, zamknął oczy i ciężko oddychał. Bezsilność Jamiego wzmogła mój strach. Dotychczas wierzyłam, że Jamie zawsze potrafi znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Jego wyznanie bardziej mnie przygnębiło niż wszystko, co dotychczas się wydarzyło. Poczułam się bezradna i zagubiona. Każdy nerw domagał się, by działać. Ale jak? Nagle zauważyłam na mankiecie Jamiego smużkę krwi. Podczas schodzenia ze skały skaleczył rękę. Na to zdołałabym coś poradzić. Poczułam nawet wdzięczność, że w końcu znalazła się rzecz, na którą mogłam mieć wpływ. - Skaleczyłeś się. - Dotknęłam zakrwawionej ręki. - Pozwól, niech to obejrzę. Opatrzę cię. - Nie - zaprotestował. Zdenerwowany i zrozpaczony wciąż wpatrywał się we mgłę. Kiedy po raz kolejny wyciągnęłam dłoń w jego stronę, cofnął się gwałtownie. - Daj spokój - powiedziałam. - Nie upieraj się. Zaschło mi w gardle. Z całych sił otuliłam się płaszczem. Wiatr ustał, a mimo wszystko powietrze było zimne i wilgotne. Jamie odruchowo potarł ręką o płaszcz, zostawiając na nim rdzawą plamę. Nie przestawał patrzeć na morze, w miejsce, gdzie zniknął statek. Zamknął oczy i zacisnął szczęki. Ale zaraz otworzył powieki, przepraszająco pomachał ręką i obrócił się w stronę lądu. - Musimy złapać konie - powiedział spokojnie. - Chodźmy. Znów szliśmy w milczeniu przez darń i drobne kamienie. Byliśmy oszołomieni i przygnębieni. Z oddali widziałam już małe, krótkonogie sylwetki koni. Zwierzęta stały razem w miejscu, gdzie zostawiliśmy spętanego kucyka Iana. Wydawało się, że bieg od przylądka do zewnętrznego brzegu trwał godziny, ale droga powrotna ciągnęła się w nieskończoność. - Nie sądzę, żeby był martwy - odezwałam się po długim czasie. Nieśmiało dotknęłam Jamiego, żeby go pocieszyć, ale pewnie by nie zareagował nawet, gdybym przyłożyła mu maczugą. Szedł powoli ze spuszczoną głową. - Mhm - mruknął. Z trudem wydobywał z siebie głos. - Gdyby nie żył, to by go nie zabrali ze sobą. - Jesteś pewien, że wzięli Iana na pokład? - spytałam. - Widziałeś ich? - Pomyślałam, że jeśli będzie coś mówił, poczuje się lepiej. Skinął głową. - Tak. Zauważyłem, jak przenoszą chłopaka na statek. Chyba jest jakaś nadzieja - bąknął sam do siebie. Nagle zdał sobie sprawę, że jestem przy nim. Obrócił się i przyjrzał mi się badawczo. - Dobrze się czujesz, Angielko? Miałam w kilku miejscach zdarty naskórek, byłam ubrudzona, a kolana pode mną drżały. Ale generalnie nie odniosłam większego uszczerbku na zdrowiu. - Nic mi nie jest - odpowiedziałam cicho po chwili. Znów położyłam mu dłoń na ramieniu. Wziął mnie pod rękę i dalej już szliśmy razem. - Domyślasz się, kto to mógł być? - Przybrzeżne fale zagłuszały mnie, więc musiałam krzyczeć, ale za wszelką cenę chciałam skłonić Jamiego do mówienia. Powoli moje starania zaczynały przynosić pożądane skutki. - Słyszałem, jak ktoś ze statku krzyczał do mężczyzn z łódki. Mówił po francusku. Ale to o niczym nie świadczy. Żeglarze pochodzą z różnych stron świata. Jedno wiem na pewno: to nie był statek kupiecki. Nie wyglądał też na angielski żaglowiec - dodał. - Chociaż nie jestem pewien, dlaczego tak myślę. Może chodzi o rodzaj takielunku. - Był niebieski z czarnym pasem dookoła - powiedziałam. - Tylko tyle zdążyłam zauważyć, zanim wystrzeliły działa. Czy udałby się pościg za statkiem? Ta myśl zasiała we mnie ziarno nadziei. Może sytuacja nie była aż tak beznadziejna, jak przedtem myślałam. Jeśli Ian jeszcze żył i dowiemy się, dokąd płynął statek... - Widziałeś nazwę? - Nazwę? - spytał trochę zaskoczony. - Czego? Statku? - No tak, wszystkie jednostki pływające mają wymalowaną po obu stronach nazwę - wyjaśniłam. - Naprawdę? A po co? - Zupełnie nie rozumiał, o co mi chodzi. - Jak to po co? Żebyś, do cholery, wiedział, kim są! - Byłam rozdrażniona. Zaskoczony moim tonem lekko się uśmiechnął. - Cóż, przypuszczam, że porywacze nie mieli powodu, żeby ogłaszać światu, kim są - powiedział z przekąsem. Jeszcze przez kilka chwil szliśmy dalej razem w zamyśleniu. Jednak ciekawość nie dawała mi spokoju. - To w jaki sposób zwykle statki rozpoznają się wzajemnie? - Zawsze cię odróżnię od innych kobiet, a przecież nie nosisz na piersi tabliczki z imieniem - argumentował. - Nie mam nawet jednej literki - zażartowałam, ale widząc, że się nie śmieje, dodałam: - Chcesz powiedzieć, że statki wystarczająco różnią się między sobą i że jest ich tak mało, iż zawsze można je rozpoznać po wyglądzie? - Ja chyba bym nie potrafił - przyznał. - Znam tylko kilka statków handlowych i pocztowych. - A może udałoby się dowiedzieć, jaka jest nazwa statku, który zabrał Iana? Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i pokiwał głową. - No, niewykluczone. Gdy tak szliśmy, usiłowałam przypomnieć sobie wszystko, co dotyczyło statku porywaczy, żeby móc o tym powiedzieć Jaredowi. Kuzyn Jamiego dobrze się orientował w rodzajach żaglowców i znał wielu kapitanów. Może któryś z nich będzie coś wiedział na temat niebieskiego statku o szerokiej pokładnicy, z trzema masztami, dwunastoma działami i skrzywionym galeonem, pomyślałam. Serce mi podskoczyło. - Więc jednak masz plan! - Nie nazwałbym tego aż tak szumnie - odparł. - Po prostu nie widzę żadnego innego wyjścia. - Wzruszył ramionami i wytarł ręką twarz. Po drodze osiadały na nas kropelki wilgoci. Błyszczały na jego rudych brwiach, a policzki wyglądały tak, jak gdyby płakał. - Mamy zarezerwowany przejazd z Inverness. Nie pozostaje nam nic innego, jak kontynuować podróż. Jared będzie na nas czekał w Hawrze. Kiedy się z nim spotkamy, zapytamy o nazwę niebieskiego statku. A może Jared nawet będzie wiedział, dokąd płynie ten żaglowiec? Po raz pierwszy od chwili, kiedy Ian zszedł po „wieży Ellen”, poczułam się trochę lepiej. - Pod warunkiem, że to nie są piraci albo korsarze - dodał. Jego ostrzegawcze spojrzenie przy gasiło moją nadzieję. - A jeśli to są piraci albo korsarze? - To nie wiem, co będzie - powiedział tylko. Nic więcej od niego nie usłyszałam, zanim doszliśmy do koni. Pasły się na przylądku przy „wieży”. Jak gdyby nigdy nic skubały ostrą trawę nadmorską i udawały, że im smakuje. - Głupie bestie! - strofował Jamie zwierzęta. Chwycił zwój liny i dwukrotnie okręcił nią sterczący głaz. Podał mi drugi koniec, zwięźle objaśnił, jak mam trzymać, i spuścił linę do komina. Zrzucił płaszcz i buty. Bez dalszych wyjaśnień sam zsunął się w czarną otchłań. Po jakimś czasie znów wyłonił się na powierzchni, spocony jak mops. Pod pachą trzymał mały tobołek. Była w nim koszula Iana, jego płaszcz, buty, pończochy, nóż i skórzany woreczek, w którym chłopiec trzymał swoje cenne rzeczy. - Chcesz to zawieźć Jenny? - spytałam. Próbowałam sobie wyobrazić, co Jenny mogłaby pomyśleć, powiedzieć lub zrobić na wiadomość o tym, co się stało z jej synem. Zrobiło mi się słabo, kiedy pomyślałam, że pustka i bolesne poczucie straty, które odczuwam, są niczym w porównaniu z tym, co czuje w takiej sytuacji matka. Twarz Jamiego była zaczerwieniona po trudach wspinaczki, ale gdy usłyszał moje słowa, wszystka krew odpłynęła mu z głowy. Zacisnął dłonie na tobołku. - Jasne - powiedział cicho z goryczą - pojadę do domu i oznajmię siostrze, że z mojej winy właśnie straciła najmłodszego syna. Nie chciała go puścić, ale ja się uparłem. Obiecałem, że będę na niego uważał. A teraz jest ranny. Może nawet nie żyje. Ale proszę, siostro, tu są rzeczy twojego syna, na pamiątkę. - Zacisnął zęby. Z trudem powstrzymywał szloch. - Sama wolałabym umrzeć. Ukląkł, wysypał z tobołka ubrania i starannie je złożył. Porządnie zawinął wszystko w płaszcz, wstał i włożył pakunek do worka przy siodle. - Podejrzewam, że Ian będzie tego potrzebował, gdy go znajdziemy. - Starał się mówić przekonująco. - Spojrzał na mnie, ale dopiero po chwili pokiwał głową. - Tak - szepnął. - Chyba to mu się przyda. Była już zbyt późna pora, by wyruszać w drogę do Inverness. Słońce zachodziło. Czerwonawa łuna ledwie prześwitywała zza gęstniejącej mgły. Bez słowa zaczęliśmy rozbijać prowizoryczny obóz. W workach mieliśmy jedzenie, ale żadnemu z nas nie dopisywał apetyt. Otuliliśmy się płaszczami i kocami. Położyliśmy się spać, skuleni w małych dołkach, które Jamie wykopał w ziemi. Nie mogłam zasnąć. Twarda, kamienista ziemia wrzynała mi się w biodra i ramiona. Zresztą już sam szum przybrzeżnych fal by wystarczył, aby mnie powstrzymać przed zaśnięciem, nawet gdybym przestała rozmyślać o Ianie. Czy jest poważnie ranny? Bezwład jego ciała świadczył o urazach, ale nie widziałam krwi. Pewnie uderzyli go w głowę. Jak będzie się czuł, kiedy się obudzi i zorientuje, że został uprowadzony i z każdą chwilą coraz bardziej oddala się od domu? Jak go znajdziemy? Kiedy Jamie wspomniał o Jaredzie, zaświtała we mnie nadzieja, ale im więcej o tym myślałam, tym szybciej topniała realna szansa znalezienia samotnego statku, który może teraz płynąć w jakimkolwiek kierunku, do któregokolwiek z wielu portów na świecie. Czy porywacze Iana w ogóle zechcą trzymać chłopaka na pokładzie? Czy po pewnym czasie nie zmienią zdania, nie uznają go za niebezpieczny, zbędny ładunek i nie wyrzucą za burtę? Chyba nie spałam, ale pewnie drzemałam, bo miałam straszne sny. Zbudziłam się, drżąc z zimna. Po omacku poszukałam ręką Jamiego. Miejsce obok mnie było puste. Usiadłam i zobaczyłam, że Jamie przykrył mnie swoim kocem. Był to jednak mizerny substytut jego gorącego ciała. Siedział w pewnej odległości, obrócony plecami. Jak tylko zaszło słońce, wiatr od lądu nasilił się i trochę rozproszył mgłę. Półksiężyc rzucał wystarczająco dużo światła, bym mogła wyraźnie zobaczyć skuloną postać. Podeszłam do Jamiego. Było tak zimno, że jak najmocniej otuliłam się płaszczem. Moje kroki lekko skrzypiały na pokruszonym granicie, ale cichy odgłos ginął w poszumie morza. Mimo to chyba mnie usłyszał, bo nie okazał zaskoczenia, kiedy przy nim usiadłam. Siedział z brodą opartą na pięściach, z łokciami na kolanach. Szeroko otwarte oczy patrzyły w dal nieruchome, jak gdyby był niewidomy. Jeśli foki nie spały, to tej nocy milczały. - Dobrze się czujesz? - spytałam cicho. - Jest potwornie zimno. - Nie miał na sobie nic, prócz płaszcza, który dostatecznie nie chronił przed nadmorskim powietrzem. Czułam nieustanne, delikatne drżenie jego ciała, gdy położyłam mu dłoń na ramieniu. - W porządku - powiedział bez przekonania. Parsknęłam śmiechem. Usiadłam naprzeciwko niego na drugim kamieniu. Milczeliśmy przez chwilę, wsłuchani w szum fal. - To nie twoja wina - powiedziałam w końcu. - Powinnaś się położyć spać, Angielko. - Głos mu nie drżał, ale wyrażał beznadziejność sytuacji. Podsunęłam się i próbowałam objąć Jamiego. Ewidentnie nie chciał, żebym go dotykała. Po chwili sama zaczęłam drżeć. - Nigdzie nie jadę. - Głęboko westchnął, przyciągnął mnie bliżej do siebie, posadził na swoich kolanach, włożył ręce pod mój płaszcz i z całych sił objął. Pomału się uspokoił. - Co tu robisz? Dlaczego nie śpisz? - spytałam wreszcie. - Modlę się - wyszeptał. - Przynajmniej próbuję. - Nie powinnam ci przeszkadzać. - Próbowałam się odsunąć, ale wtedy jeszcze mocniej mnie przytulił. - Nie, zostań. Trwaliśmy w objęciach. W uszach czułam ciepło jego oddechu. Wziął głębszy wdech, jak gdyby zamierzał coś powiedzieć, ale wypuścił powietrze, nic nie mówiąc. Obróciłam się i pogładziłam go po twarzy. - O co chodzi, Jamie? - Czy jest w tym coś złego, że mam ciebie? - szepnął. Miał trupiobladą twarz, a oczy w przyćmionym świetle zmieniły się w czarne kropki. - Ciągle się zastanawiam, czy to moja wina. Czy aż tak bardzo zgrzeszyłem tym, że cię pragnąłem bardziej niż samego życia? - Aż tak bardzo? - Ujęłam chłodną twarz w dłonie. - Jeśli tak, to nie ma w tym nic złego. Przecież jestem twoją żoną. - Pomijając wszystko, samo słowo „żona” ogrzało moje serce. Pocałował wewnętrzną stronę mojej dłoni. Chwycił mnie za rękę. Palce miał tak zimne i sztywne, jak patyki wyrzucone przez fale na morski brzeg. - Też to sobie powtarzam. Zostałaś mi dana przez Boga. Jak mogę cię nie kochać? A jednak wciąż czuję wyrzuty sumienia. - Spojrzał mi w twarz. Czoło miał zmarszczone cierpieniem. - A ten skarb... Można było z niego skorzystać, żeby nakarmić głodnych albo wydostać kogoś z więzienia. Ale po to, żeby wykupić się od winy... Po to, żebym mógł żyć z tobą w Lallybroch, wolny od Laoghaire...? Przesunęłam jego rękę na swoją talię i jeszcze mocniej się do niego przytuliłam. Ochoczo przyjął to pocieszenie. Położył głowę na moim ramieniu. - Sza! - rozkazałam, chociaż i tak przestał już mówić. - Siedź cicho. Jamie. Czy kiedykolwiek zrobiłeś coś tylko dla siebie, nie z myślą o innych? Delikatnie pogłaskał mnie po plecach. Palcami wodził po zapięciu gorsetu. W jego oddechu wyczułam cień uśmiechu. - Och, wiele, wiele razy - szepnął. - Kiedy na ciebie patrzyłem, kiedy się z tobą kochałem... nie zważałem na to, czy tego pragniesz, czy nie. - Cholerny samiec - powiedziałam mu prosto do ucha i z całych sił go odepchnęłam. - Jaki ty jesteś głupi, Jamie Fraserze. A Brianna? Czy obwiniasz się za jej urodziny? - Nie. - Przełknął łzę. Wyraźnie to słyszałam. Na jego szyi wyczuwałam przyśpieszony puls. - Ale teraz odebrałem jej ciebie. Kocham ciebie, kocham Iana jak własnego syna. A może nie mam prawa do was obojga? - Jamie Fraserze - powtórzyłam, robiąc wszystko, by mój głos brzmiał przekonująco. - Jesteś cholernym głupcem. - Odgarnęłam mu włosy z czoła i ujęłam w kucyk z tyłu. Pomyślałam, że moja twarz to samo mówi do niego, co jego twarz do mnie. Policzki były blade, usta i oczy ciemne jak krew. - Nie zmuszałeś mnie, żebym wróciła, ani nie porwałeś od Brianny. Jestem tu, bo sama tego chciałam, bo pragnęłam ciebie. I moja obecność tutaj nie ma nic wspólnego z tym, co się stało. Jesteśmy małżeństwem, psiakrew!, pod każdym względem: przed Bogiem, człowiekiem, Neptunem czy jakąkolwiek inną władzą, która dla ciebie się liczy. - Neptunem? - spytał lekko zaskoczony. - Milcz - rozkazałam. - Mówię ci, jesteśmy małżeństwem. I nikt nie ma prawa winić cię za to, że mnie pragniesz, czy za to, że się ze mną kochasz. Żaden bóg nie zabrałby od ciebie siostrzeńca tylko dlatego, że chcesz być szczęśliwy. Kropka! - Pociągnęłam go za włosy. - Poza tym, do cholery, nie wracam. I co teraz zrobisz? Delikatne drżenie w jego klatce piersiowej tym razem było oznaką śmiechu, nie zziębnięcia. - Sam cię zabiorę i niech mnie diabli! Chyba tak - powiedział. Czule pocałował mnie w czoło. - Miłość do ciebie już tyle razy wtrąciła mnie do piekła, Angielko. Jeśli będzie trzeba, znów zaryzykuję. - Ba! - odparłam. - A myślisz, że miłość do ciebie to rajska sielanka? Tym razem roześmiał się w głos. - Nie - powiedział. - Ale mam nadzieję, że jednak nie przestaniesz mnie kochać. - Może. - Jesteś bardzo upartą kobietą - stwierdził z nutką rozbawienia w głosie. - Żeby naprawdę kogoś poznać, trzeba nim się stać - skwitowałam. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Było już bardzo późno. Może czwarta nad ranem. Półksiężyc wisiał nisko na niebie i tylko od czasu do czasu wyglądał zza chmur, które przesuwały się coraz szybciej. Wiatr rozpraszał mgłę. Powoli zaczynało świtać. - Dałabyś radę teraz wstać i ruszyć w drogę? - odezwał się nagle Jamie. - Nie czekając, aż się przejaśni? Kiedy wyjedziemy z przylądka, będzie już łatwiej. Konie sobie poradzą z ciemnością. Całe ciało bolało mnie od niepokoju. W brzuchu burczało mi z głodu. Natychmiast jednak wstałam i odgarnęłam włosy z twarzy. - Jedziemy - oznajmiłam. Płyniemy 40 Przygotowania do rejsu To musi być „Artemida”. - Jared zatrzasnął pokrywę przenośnego biurka do pisania i potarł ręką czoło, krzywiąc się. Kuzyn Jamiego teraz był już grubo po siedemdziesiątce, ale prawie wcale się nie zmienił. Zachował szczupłą sylwetkę, miał taką samą, zawziętą minę i niezmordowaną chęć do pracy. Tylko na włosach czas wywarł piętno - lśniąca czerń zmieniła się w czystą biel, młodzieńczo przewiązaną czerwoną, jedwabną wstążką. - Nie jest większa od przeciętnej jednomasztowej korwety, a załoga liczy około czterdziestu ludzi - oznajmił. - Ale teraz, pod koniec sezonu, raczej nic lepszego nie znajdziemy. Wszystkie statki Indiamenu od miesiąca są na morzu. „Artemida” popłynęłaby z konwojem na Jamajkę, gdyby jej nie zatrzymano na naprawę. - Wystarczy mi jakikolwiek twój statek i jeden kapitan. Wielkość jednostki nie gra roli - zapewnił kuzyna Jamie. Jared sceptycznie uniósł brew. - Czyżby? Na pełnym morzu przekonasz się, że jednak wielkość dużo znaczy. O tej porze roku prawie ciągle są sztormy. Korwetą będzie trzęsło jak korkiem. A powiedz, jak ci się udało przetrzymać podróż przez kanał statkiem pocztowym? Jamie miał zmizerowaną i ponurą twarz. Gdy usłyszał pytanie, mina jeszcze bardziej mu zrzedła. Stanowił wyjątkowy okaz szczura lądowego. Choroba morska po prostu go dobijała. Przez całą drogę z Inverness do Hawru bardzo cierpiał, chociaż morze było spokojne, a pogoda też nie najgorsza. Teraz, około sześciu godzin później, gdy od dawna przebywał na lądzie, w magazynie Jareda przy nadbrzeżu, jego usta pozostawały białe, a oczy podkrążone. - Poradzę sobie - odparł krótko. Jared posłał mu sceptyczne spojrzenie. Dobrze wiedział, jak rudowłosy Szkot reaguje na wodne środki transportu. Wystarczy, żeby Jamie postawił stopę na statku czy łodzi, i już zieleniała mu twarz. Perspektywa przepłynięcia przez Atlantyk małym, podskakującym stateczkiem zdołałaby przerazić nawet największego śmiałka. Przez jakiś czas sama się tym przejmowałam. - Cóż, nie ma rady - westchnął Jared. - Przynajmniej będziesz miał lekarza pod ręką - dodał, uśmiechając się do mnie. - Wybierasz się z nim, moja droga, prawda? - Oczywiście - zapewniłam. - Jak długo potrwa przygotowanie statku? Chciałabym znaleźć dobrą aptekę, żeby wyposażyć swój kuferek z lekarstwami przed podróżą. Jared w skupieniu ściągnął usta. - Tydzień, jeśli wszystko dobrze pójdzie. W tej chwili „Artemida” jest w Bilbao. Płynie z wyprawionymi hiszpańskimi skórami i ładunkiem miedzi z Włoch. Przy sprzyjającym wietrze jutro dobije do brzegu. Nie wyznaczyłem jeszcze kapitana, ale mam na oku odpowiedniego człowieka. Będę musiał pojechać do Paryża, żeby go tu sprowadzić, a to mi zajmie dwa dni w jedną i dwa dni w drugą stronę. Trzeba do tego dodać jeden dzień na wyposażenie magazynu, napełnienie beczek z wodą, dopracowanie szczegółów. Statek powinien więc być gotowy do drogi za tydzień o świcie, licząc od jutra. - Jak długo trwa rejs do Zachodnich Indii? - spytał Jamie. Wyglądał na podenerwowanego i zmęczonego. Nie zdążył dobrze wypocząć po podróży. Był napięty jak gotowy do strzału łuk. Odnosiłam wrażenie, że odpręży się dopiero w chwili, kiedy znajdziemy małego Iana. - W sezonie płynie się dwa miesiące - odparł Jared. Na jego czole pojawiła się zmarszczka zamyślenia. - Ale jak zaczną się zimowe sztormy, to podróż może potrwać trzy miesiące albo dłużej. Albo wieczność. Ale Jared, stary żeglarz, bał się zapeszyć, a może był zbyt taktowny, żeby wspomnieć o takiej możliwości. Jednak zauważyłam, że odpukuje w niemalowane drewno swojego przenośnego biurka. Nie śmiał też wypowiedzieć na głos drugiej myśli, która mnie nękała. Nie mieliśmy żadnego pewnego dowodu, że niebieski statek naprawdę zmierzał do Zachodnich Indii. Posiadaliśmy tylko informacje, które Jared uzyskał dla nas od komendanta portu. Dowiedzieliśmy się, że w ciągu ostatnich pięciu lat do Hawru dwa razy zawinął statek o wdzięcznej nazwie „Bruja”. Za każdym razem deklarował, że jego macierzysty port to Bridgetown na wyspie Barbados. - Powtórz mi jeszcze, co wiesz o żaglowcu, który porwał małego Iana - poprosił Jared. - W jaki sposób płynął: czy unosił się wysoko na powierzchni, czy też był głęboko zanurzony w wodzie, jak gdyby miał bardzo duży ładunek? Jamie na chwilę zacisnął powieki, próbując się skupić. W końcu otworzył oczy i pokiwał głową. - Ciężko obładowany. Mógłbym przysiąc. Otwory działowe znajdowały się nie wyżej niż dwa metry nad powierzchnią wody. Usatysfakcjonowany tą informacją Jared skinął głową. - W takim razie odpłynął bez dobijania do brzegu. Wyślę posłańców do wszystkich większych portów Francji, Portugalii i Hiszpanii. Jeśli będą mieć szczęście, to się dowiedzą, skąd statek wypłynął. Dzięki temu ustalimy, jaki jest punkt docelowy tej jednostki. - Nagle wykrzywił usta. - Chyba że się okaże, że to piraci, a kapitanaty mają fałszywą dokumentację. Stary kupiec zdjął z kolan podręczne, wysłużone mahoniowe biurko i powoli wstał, z trudem prostując zesztywniałe stawy. - Cóż, w tej chwili nie możemy nic więcej zrobić. Chodźmy do domu. Matylda czeka na nas z kolacją. Jutro pokażę ci manifesty okrętowe i zamówienia. W tym czasie Claire poszuka ziół. Dochodziła piąta po południu. Już dawno zapadł zmrok. Jared zamówił dwóch chłopców z pochodniami, którzy oświetlali nam krótką drogę do domu. Byli uzbrojeni w grube pałki. Nadbrzeżna dzielnica Hawru nie nadawała się do samotnych spacerów po ciemku, zwłaszcza jeśli się było znanym, bogatym kupcem. Czułam się wyczerpana, przemarzłam do szpiku kości, nozdrza drażnił mi przykry zapach ryb, a mimo to budziła się we mnie nadzieja. Dzięki Jaredowi mieliśmy szansę odnaleźć Iana. Jared zgodził się z opinią Jamiego, że jeśli piraci ze statku „Bruja” natychmiast nie zabili Iana, prawdopodobnie już nic złego chłopakowi nie zrobią. Młodego, zdrowego mężczyznę każdej rasy można było sprzedać jako niewolnika albo wykształconego sługę za cenę nie niższą niż dwieście funtów, czyli za niebagatelną sumę pieniędzy. Jeśli naprawdę zamierzali przeznaczyć małego Iana na sprzedaż i gdyby udało się nam dowiedzieć, do jakiego portu płyną, odnalezienie i odzyskanie chłopca nie stanowiłoby większego problemu. Zerwał się wiatr. Kilka lodowatych kropli z nisko wiszących chmur trochę przygasiło mój optymizm. Uświadomiłam sobie, że przede wszystkim oba statki: „Bruja” i „Artemida”, muszą szczęśliwie dotrzeć do wysp. A właśnie zaczynał się okres zimowych sztormów. W nocy deszcz nasilił się i nie przestawał bębnić o dachówki nad naszymi głowami. Zazwyczaj ten dźwięk działał na mnie uspokajająco i nasennie, ale w tych okolicznościach takie dzwonienie wydało się złowrogie. Pomimo treściwego obiadu i doskonałych win, które do niego podano, nie mogłam zasnąć. Przed oczami wciąż mi tkwił obraz przesiąkniętych deszczem żagli i wzburzonego morza. Jamie nie poszedł ze mną na górę. Został z Jaredem, żeby omówić organizację zbliżającego się rejsu. Jared nie wahał się poświęcić statku i kapitana dla dobra sprawy. W zamian za to Jamie miał pełnić na pokładzie funkcję nadzorcy ładunku. - Jako kto mam płynąć? - spytał Jamie, gdy usłyszał propozycję. - Jako nadzorca ładunku - wyjaśnił cierpliwie Jared. - Do jego obowiązków należy oczywiście nadzór nad załadunkiem i rozładunkiem oraz sprzedaż i dystrybucja towaru. Kapitan wraz z załogą dbają tylko o to, żeby statek płynął. Ktoś musi zatroszczyć się o towar. W przypadku groźby uszkodzenia ładunku nadzorca ma nawet prawo cofnąć rozkazy kapitana. Umowa została zawarta. Co prawda, Jared gorliwie zgodził się pomóc krewnemu w potrzebie, ale nie mógł też przepuścić okazji do ubicia dobrego interesu. Mieliśmy płynąć na Jamajkę, aby rozładować towar i załatwić załadunek na drogę powrotną. Stamtąd trzeba było zabrać rum firmy „Fraser”, która posiadała na Jamajce plantację trzciny cukrowej. Jednak powrót zapowiadał się najwcześniej na przełom kwietnia i maja, kiedy pogoda znów sprzyja żegludze. W czasie pomiędzy lutowym dotarciem na Jamajkę a majowym powrotem do Francji Jamie miał prawo dysponować „Artemidą” i jej załogą, żeby popłynąć na Barbados czy do innych miejsc i odszukać małego Iana. Trzy miesiące. Miałam nadzieję, że trzy miesiące wystarczą. Był to bardzo hojny gest ze strony Jareda. Ale sprzedawca wina, który wiele lat spędził na wygnaniu we Francji i dorobił się niemałej fortuny, mógł poświęcić jeden statek. Ewentualna strata na pewno by go zmartwiła, ale nie bardzo by zubożyła. Jared postawił na szali małą część swojego majątku, podczas gdy my ryzykowaliśmy życie. Ten fakt nie umknął mojej uwadze. Wiatr powoli ustawał. Przycichło przeraźliwe wycie w kominie. Jednak sen w dalszym ciągu nie nadchodził. Wstałam z łóżka, otuliłam się pledem i podeszłam do okna. Po niebie sunęły barany w różnych odcieniach szarości. Krawędzie chmur posrebrzało światło księżyca ukrytego gdzieś w głębi. Na szybie połyskiwały krople deszczu. Mimo to dosyć dobrze było widać maszty statków, które cumowały przy nadbrzeżu, nie dalej niż pół kilometra od domu Jareda. Kołysały się rytmicznie, a żagle, ściśle zwinięte na wypadek sztormu, podnosiły się i opadały zgodnie z ruchem szalejących przy kotwicach fal. Za tydzień miałam być na pokładzie jednego z takich żaglowców. Zanim odnalazłam Jamiego, nie chciałam wyobrażać sobie życia u jego boku. Bałam się zapeszyć. A kiedy w końcu do niego dotarłam, szybko się zorientowałam, jak wyglądałby żywot żony drukarza w rozpolitykowanym Edynburgu. Wyobraziłam też sobie pełną niebezpieczeństw egzystencję na wygnaniu jako wierny towarzysz przemytnika. W końcu oczami wyobraźni zobaczyłam pracowite życie żony farmera na szkockiej roli. Ten obraz już wcześniej poznałam i pokochałam. A teraz przyszło mi odrzucić wszystkie te możliwości i jeszcze raz zmierzyć się z nieznaną przyszłością. O dziwo, ta perspektywa nie tylko mnie nie przerażała, lecz wręcz ekscytowała. Przez dwadzieścia lat wiodłam ustabilizowane życie. Tkwiłam mocno zakorzeniona w otaczającym światku. Przywiązanie do Franka, Brianny oraz pacjentów trzymało mnie w nim jak kleszcze. Los, a trochę też moje własne działania sprawiły, że nagle zostałam oderwana od tych wszystkich więzi. Czułam się tak, jakbym była niesiona przez prąd fal, jakbym pozostawała na łasce o wiele silniejszych od mnie sił. Szyba zaszła mgłą od mojego oddechu. Na tej chmurce narysowałam palcem małe serduszko, jak niegdyś dla Brianny w chłodne ranki. W środek serduszka wpisałam jej inicjały - B.E.R., czyli Brianna Ellen Randall. Czy nadal nosiłaby nazwisko Randall? A może teraz nazywałaby się Fraser? Zastanowiłam się nad tym i wpisałam w serce jeszcze dwie litery: ”J” oraz „C”. Wciąż stałam przy oknie, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Jamie. - Jeszcze nie śpisz? - spytał zdziwiony. - Przez ten deszcz nie mogłam zasnąć. - Podeszłam do Jamiego i zarzuciłam mu ramiona na szyję. Cieszyłam się, że ciepło ukochanego ciała rozproszy ponury chłód nocy. Uścisnął mnie i przytulił policzek do moich włosów. Pachniał dymem z woskowej świecy i atramentem. - Pisałeś? Spojrzał mi w oczy zdumiony. - Tak. Skąd wiesz? - Czuję od ciebie zapach atramentu. Uśmiechnął się, odstąpił o krok ode mnie i przygładził włosy. - Masz węch psa myśliwskiego, Angielko. - Cóż, dziękuję za wdzięczny komplement - odparłam. - Co pisałeś? Uśmiech znikł z jego twarzy. Znów wyglądał na spiętego i zmęczonego. - List do Jenny - odpowiedział. Podszedł do stołu, na którym wcześniej położył płaszcz, i zaczął rozpinać żabot. - Nie chciałem do niej pisać przed rozmową z Jaredem. Postanowiłem przekazać Jenny, jakie mamy plany i jakie są perspektywy przyprowadzenia Iana do domu. - Z grymasem na twarzy zaczął ściągać przez głowę koszulę. - Jeden Bóg wie, jak Jenny się zachowa, gdy przeczyta mój list. Całe szczęście, będę wtedy daleko na morzu. - Zza warstw płótna wyłoniła się skrzywiona mina. Pomyślałam, że wyznanie prawdy, choć niełatwe, przyniosło Jamiemu ulgę. Usiadł, żeby zdjąć buty i pończochy. Podeszłam do niego od tyłu i zaczęłam rozwiązywać poplątaną wstążkę przy kucyku. - Cieszę się, że już to pisanie mam za sobą - powiedział. - Nic mnie tak nie przerażało, jak konieczność przekazania siostrze tragicznych wieści. - Napisałeś całą prawdę? Wzruszył ramionami. - Nigdy nie kłamię. Najwyraźniej mnie traktował jako wyjątek. Ale nie wypowiedziałam tej myśli na głos, tylko zaczęłam masować napięte mięśnie potężnych barków. - Co Jared zrobił z panem Willoughbym? - spytałam. Masaż przywołał mi na myśl Chińczyka. Skośnooki człowiek towarzyszył nam w przeprawie przez kanał. Przywarł do Jamiego jak jedwabisty, niebieski cień. Jared widział już wszystko na dokach, więc łatwo oswoił się z obecnością pana Willoughby’ego. Ukłonił mu się z powagą i wypowiedział kilka słów po chińsku. Ale jego gospodyni patrzyła na niezwykłego gościa bardzo podejrzliwie. - Myślę, że poszedł spać do stajni. - Jamie ziewnął i przeciągnął się leniwie. - Matylda powiedziała, że nie jest przyzwyczajona do widoku pogan w domu i nie zamierza się przyzwyczajać. Spryskała całą kuchnię wodą święconą po tym, jak nasz przyjaciel zjadł tam kolację. - Gdy podniósł wzrok, zauważył serduszko na szybie i uśmiechnął się. - Co to? - Dzieło idiotki. Wziął mnie za prawą dłoń. Palcem pieścił małą bliznę u podstawy mojego kciuka, gdzie sam nożem wyciął literę „J” tuż przed naszym rozstaniem, przed Culloden. - Nie spytałem, czy chcesz ze mną jechać. Jared byłby uszczęśliwiony, gdybyś zamieszkała u niego w Hawrze albo w Paryżu. Mogłabyś też wrócić do Lallybroch. Spojrzeliśmy sobie w oczy i uśmiechnęliśmy się. Jego twarz była wolna od bólu i zatroskania. Światło świecy miękko oświetlało złocistą koronę rudych włosów. Pochylił się i delikatnie pocałował wewnętrzną stronę mojej dłoni. Wiatr wciąż gwizdał w kominie, a krople deszczu jak łzy spływały po szybie. Ale to już przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Mogłam spokojnie zasnąć. Do rana niebo się rozpogodziło. Rześki, chłodny wiatr uderzał w szyby gabinetu, ale nie zdołał przedostać się do przytulnego wnętrza. Dom w Hawrze był o wiele mniejszy niż okazała paryska rezydencja Jareda. Jednak trzypiętrowa, na pół drewniana, komfortowo urządzona willa również wzbudzała zachwyt. Zanurzyłam gęsie pióro w kałamarzu. Tworzyłam listę rzeczy, które warto mieć w apteczce podróżnej w czasie dwumiesięcznego rejsu. Destylowany alkohol był zarówno najbardziej potrzebnym, jak i najłatwiej osiągalnym produktem. Jared obiecał, że mi przywiezie beczułkę z Paryża. - Na etykiecie umieścimy informację, że w środku jest coś innego - zasugerował. - W przeciwnym razie marynarze wszystko wypiją, zanim statek wypłynie z portu. Oczyszczony smalec, kaligrafowałam, ziele świętojańskie, czosnek - pięć kilogramów, krwawnik. Napisałam: ogórecznik, ale zaraz pokręciłam głową i wykreśliłam tę nazwę. Zamiast tego umieściłam łatwiejszą do zdobycia miodunkę - starszy odpowiednik ogórecznika. W swoim czasie poznałam lecznicze zastosowanie wszystkich pospolitych ziół oraz wielu mniej znanych. Musiałam. Nie miałam do dyspozycji nowoczesnych medykamentów. Zresztą okazało się, że zioła w większości przypadków działają bardzo skutecznie. Pomimo sceptycyzmu i nie skrywanego przerażenia przełożonych i kolegów, od czasu do czasu podawałam je pacjentom w bostońskim szpitalu. I odnosiłam sukces. „Widzieliście, co zrobiła doktor Randall?”, zabrzmiały mi w pamięci słowa zbulwersowanej internistki. „Nafaszerowała pacjentkę gotowanymi kwiatkami!”. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Fakt faktem, nikt nie użyłby krwawnika czy żywokostu, gdyby miał pod ręką jodynę, ani też nie uznałby pływacza za lepszy od penicyliny środek do zwalczania infekcji. Wiele rzeczy zapomniałam, ale podczas spisywania listy przypominał mi się wygląd i zapach niemal każdej substancji ziołowej: ciemna, podobna do ciekłego asfaltu postać i przyjemny, delikatny zapach oleju brzozowego; ostry posmak różnych gatunków mięty; słodka, dusząca woń rumianku; ściągające działanie rdestu wężownika. Po drugiej stronie stołu Jamie zmagał się z własną listą. Ciężko mu przychodziło pisanie prawą ręką. Co jakiś czas robił sobie przerwę i smarował gojącą się ranę na lewym ramieniu, mrucząc pod nosem przekleństwa. - Masz na liście sok limony, Angielko? - spytał, podnosząc wzrok znad kartki papieru. - Nie. A powinnam? Odgarnął kosmyk włosów z czoła i spojrzał krzywo na swoje dzieło. - Zależy. Zazwyczaj to lekarz okrętowy zaopatruje statek w sok limony, ale na tak małym żaglowcu, jak „Artemida” nie ma lekarza. Dostarczenie wszelkich potrzebnych rzeczy należy więc do obowiązków zaopatrzeniowca. Nie zdążymy jednak znaleźć odpowiedniego człowieka, więc ja przejmuję również i tę funkcję. - Cóż, ty będziesz jednocześnie zaopatrzeniowcem i nadzorcą ładunku. W takim razie ja zajmę stanowisko lekarza okrętowego - powiedziałam, delikatnie się uśmiechając. - Zadbam o to, żeby na pokładzie znalazł się sok limony. - Dobrze. - Wróciliśmy do wspólnego pisania. Przerwaliśmy pracę dopiero, gdy do gabinetu weszła pokojówka Józefina, żeby obwieścić przybycie gościa. Zmarszczyła długi nos, nieświadomie wyrażając negatywny stosunek do tej informacji. - Czeka na schodach. Szef służby domowej próbował go odprawić, ale ten nieznajomy mężczyzna się upiera, że jest z panem umówiony, panie James? - Pytający ton ostatniej części zdania sugerował, że oświadczenie przybysza to niewyobrażalny absurd. Jednak obowiązek służbowy nakazywał Józefinie przekazać tę nieprawdopodobną wiadomość. Jamie uniósł brwi. - Nieznajomy mężczyzna? Pokojówka zacisnęła usta, jak gdyby naprawdę nie mogła się zmusić do mówienia. Z każdą chwilą wzrastała we mnie ciekawość i chęć ujrzenia tajemniczej osoby. Podeszłam do okna. Mocno wychyliłam głowę na zewnątrz i zobaczyłam na schodach bardzo zakurzony, czarny, wymięty kapelusz. I niewiele więcej. - Wygląda jak domokrążca. Ma jakiś tobołek na plecach - informowałam, coraz dalej wychylając głowę. Jamie chwycił mnie w pasie, z powrotem wciągnął do środka. I sam przewiesił się przez parapet. - Aa, to ten handlarz monetami, o którym wspomniał Jared! - krzyknął. - Proszę go tutaj przyprowadzić. Józefina odeszła z wymowną miną na wąskiej twarzy. Po chwili rzuciła krótki rozkaz wysokiemu, szczupłemu, dziwacznie wyglądającemu młodzieńcowi. Miał około dwudziestu lat. Ubrany był w niemodny płaszcz. Szerokie, rozpięte u dołu bryczesy wisiały na wychudzonych goleniach. Pończochy luźno opadały na najtańsze drewniane buty. Po wejściu do domu chłopak grzecznie zdjął brudny, czarny kapelusz. Szczupłą twarz zdobiła rzadka brązowa bródka. W Hawrze dosłownie tylko kilku marynarzy miało brodę, więc nawet nie trzeba było widzieć małej, czarnej, błyszczącej mycki na głowie przybysza, żeby zgadnąć, że jest żydem. Chłopak ukłonił się najpierw mi, potem Jamiemu. Rozwiązał rzemyki worka. - Łaskawa pani - odezwał się, po raz kolejny skłaniając głowę. Kręcone, zwisające baczki zatańczyły. - Łaskawy panie. Jestem niezmiernie wdzięczny za to, że państwo mnie przyjęli. - Mówił po francusku z dziwnym akcentem, śpiewnie. Z trudem wyłapywałam sens wypowiedzi. Doskonale rozumiałam obiekcje Józefiny co do przybysza. Ogólnie wyglądał nieprzyjemnie, ale jego okrągłe, niewinne, inteligentne oczy wywołały mój życzliwy uśmiech. - To my powinniśmy być panu wdzięczni - odparł Jamie. - Nie spodziewałem się, że przyjdzie pan tak szybko. Pan nazywa się Mayer, prawda? Handlarz monetami przytaknął. Pod kosmykami młodzieńczego zarostu pojawił się nieśmiały uśmiech. - Przybył pan aż z Frankfurtu? Długa droga - przyznał grzecznie Jamie. Uśmiechnął się i zerknął na ubranie Mayera, które wyglądało tak, jakby było wyjęte ze śmietnika. - I pewnie bardzo się kurzyło - dodał. - Poczęstuje się pan winem? Mayer najwyraźniej miał wielką ochotę skorzystać z propozycji, ale nie śmiał się do tego przyznać. Kilka razy otwierał i zamykał usta, w końcu skinął głową. Jednak w chwili, gdy otworzył bagaż, opuściło go onieśmielenie. Z zewnątrz tobołek wyglądał bardzo niepozornie, ale za to w środku...! Zobaczyliśmy kilka małych, drewnianych skrzyneczek, oddzielnie zapakowanych w skórzany woreczek. Wszystkie razem były sprytnie ułożone - jedna przy drugiej - w większym pudle, jak jajka w gnieździe. Mayer wyjął spod skrzyneczek kawałek materiału i z rozmachem położył go na stole, jak iluzjonista, który demonstruje gwóźdź programu. Potem zaczął wyjmować zawartość woreczków. Każdy przedmiot kładł z dużą czcią na granatowym aksamicie. - Aquila Severn aureus. - Dotknął małej, błyszczącej monety, połyskującej na aksamicie pełną dojrzałością starożytnego złota. - A to Sestertius należący do rodziny Kalpumich. Pogłaskał krawędź srebrnej, tylko trochę podniszczonej monety. Wziął krążek w dłonie, żeby podkreślić jego ciężar. Podniósł wzrok znad monet. W błękitnych oczach połyskiwał odblask drogocennego kruszcu. - Słyszałem, że pragnie pan przejrzeć jak najwięcej greckich i rzymskich unikatów. Oczywiście, nie mam przy sobie wszystkich swoich zbiorów, ale jest tu spora ich część. Jeśli pan sobie życzy, mogę posłać do Frankfurtu po resztę. Jamie uśmiechnął się i pokręcił głową. - Obawiam się, że nie mamy na to czasu, panie Mayer. Musimy... - Proszę do mnie mówić po prostu Mayer - przerwał młody mężczyzna bardzo grzecznie, ale nieco ostrzejszym tonem. - Oczywiście. - Jamie lekko się ukłonił. - Myślę jednak, że zaszło drobne nieporozumienie. W razie czego zwrócę ci koszty podróży i zapłacę za czas, który mi poświęciłeś, Mayer... ale ja niczego nie zamierzam kupować. Młodzieniec pytająco uniósł brwi. - Po prostu chodzi mi - mówił wolno Jamie - o dokładne przyjrzenie się kolekcji. Jeśli jakaś moneta będzie mi przypominała jedną z tych, które kiedyś widziałem, to chciałbym zapytać ciebie albo raczej starszego członka twojej rodziny, czy może znał tego, kto zakupił te monety dwadzieścia lat temu. - Zerknął na zaskoczonego młodego żyda i uśmiechnął się. - Wiem, że możesz mieć dość tych pytań. Ale kuzyn mi powiedział, że twoja rodzina, jako jedna z nielicznych, zajmuje się wyceną, skupem i kolekcjonowaniem zabytkowych monet. Byłbym też bardzo wdzięczny, gdybyś mnie zapoznał z kimś, kto mieszka w Zachodnich Indiach i ma z tym do czynienia. Mayer przez chwilą siedział i przyglądał się Jamiemu. Skłonił głowę. Promienie słońca migotały na sznurkach koralików zdobiących myckę. - Mój ojciec czy dziadek sprzedaliby drogocenne monety, ale nie ja - odparł młodzieniec. - Mam ze sobą katalog z opisem każdej sztuki, która przeszła przez nasze ręce w ciągu trzydziestu lat. Chętnie pomogę, jeśli tylko zdołam. - Podsunął aksamitną tkaninę w stronę Jamiego i rozsiadł się na krześle. - Czy stąd jakaś moneta przypomina te, które pan kiedyś widział? Jamie z wielką uwagą przyjrzał się kolekcji, potem delikatnie wziął srebrny krążek wielkości ćwierćdolarówki. Krawędzie ozdobione były trzema skrzącymi morświnami, w środku widniał wytłoczony rydwan z woźnicą. - Kilka wyglądało podobnie do tej monety - powiedział. - Są pewne drobne różnice, ale wszystkie miały woźnicę z rydwanem w środku. - Jeszcze raz spojrzał na okazy i podniósł złoty krążek z niewyraźnym, zatartym profilem. Potem wziął większą monetę z wizerunkiem głowy mężczyzny ukazanej z boku i z przodu. - Takie też były - oświadczył Jamie. - Czternaście złotych i dziesięć monet z dwiema głowami. - Dziesięć! - Mayer szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Nawet bym nie przypuszczał, że jest ich aż tak dużo w Europie. Jamie pokiwał głową. - Na pewno. Dokładnie im się przyjrzałem. Nawet je wręczałem. - To są podwójne głowy Aleksandra - oznajmił Mayer, z czcią dotykając monetą. - Cztery drahmy. Naprawdę należą do rzadkości. Wybito je dla upamiętnienia bitwy pod Amfipolos i założenia tam miasta. Jamie słuchał z uwagą. Na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny uśmiech. Co prawda, sam nie interesował się historią starożytnych monet, ale podziwiał i szanował ludzi z wielką pasją. Pół godziny później, po kolejnym sprawdzeniu informacji w katalogu, konsultacja dobiegła końca. Jamie rozpoznał jeszcze cztery drahmy tego samego rodzaju, kilka złotych i srebrnych monet oraz coś, co nosiło nazwę quintinarius, a było rzymską monetą z ciężkiego złota. Mayer jeszcze raz sięgnął do worka. Tym razem wyciągnął plik kartek, zwiniętych w rolkę i przewiązanych wstążką. Gdy rozwinął papier, ukazały się - rządek po rządku - małe znaki podobne do ptaków w locie. Okazało się, że to hebrajskie litery, precyzyjnie wykaligrafowane drobnym maczkiem. Powoli, delikatnie przesuwał kciukiem po stronach, od czasu do czasu zatrzymując palec i pomrukując. W końcu położył sobie plik na kolanach, przechylił głowę i spojrzał na Jamiego. - Wszystkie nasze transakcje są poufne, proszę pana - oznajmił. - Bez problemu mógłbym panu powiedzieć, kiedy i co sprzedaliśmy, ale nie wolno mi wyjawić nazwiska kupującego. - Urwał, zastanowił się i mówił dalej. - Rzeczywiście zdarzało nam się sprzedawać monety, które pan opisał: - Trzy drahmy, dwie z głową Egalabalusa i jedną z podwójną głową Aleksandra, a w roku tysiąc siedemset czterdziestym piątym co najmniej sześć złotych Kalpuraich. - Zawahał się. - W zasadzie niczego więcej nie powinienem panu mówić, ale... w tym przypadku... cóż, pierwotny nabywca monet już nie żyje. Umarł wiele lat temu. Nie widzę więc powodu... - Wzruszył ramionami i podjął decyzję. - Nabywcą był Anglik, proszę pana. Nazywał się Clarence Marylebone, książę Sandringham. - Sandringham! - krzyknęłam. Dech mi zaparło z wrażenia. Mayer z zaciekawieniem spojrzał na mnie, potem na Jamiego, którego twarz wyrażała tylko grzeczne zainteresowanie. - Tak, łaskawa pani - potwierdził. - Wiem, że książę nie żyje, bo w tysiąc siedemset czterdziestym szóstym roku mój wuj zakupił u jego spadkobierców całą kolekcję starożytnych monet. Ta transakcja jest tu odnotowana. - Uniósł katalog. Ja również wiedziałam, że książę Sandringham nie żyje. Przy mnie zabił go ojciec chrzestny Jamiego, Murtagh. To się stało ciemną nocą w marcu tysiąc siedemset czterdziestego szóstego roku, tuż przed bitwą pod Culloden, która położyła kres powstaniu jakobitów. Włosy mi się zjeżyły, gdy przypomniałam sobie ostatnie spojrzenie księcia - jego borówkowe oczy zastygłe w wielkim zaskoczeniu. Mayer przenosił wzrok to na mnie, to na Jamiego. W końcu odezwał się niezdecydowanym głosem: - Mogę też dodać, że w kolekcji brakowało monet czterodrahmowych. - Nic dziwnego - mruknął Jamie sam do siebie. Wstał i sięgnął po karafkę, która stała na kredensie. - Dziękuję, Mayer - powiedział oficjalnym tonem. - A teraz pora wypić za ciebie i za twoją mądrą księgę. Kilka minut później Mayer na klęczkach zawiązywał sznurki wytartego tobołka. Małą sakiewkę ze srebrnymi monetami schował do kieszeni. Wstał i złożył ukłon po kolei: Jamiemu i mnie. Wyprostował się i wcisnął na głowę zniszczony kapelusz. - Żegnam uniżenie, szanowna pani - rzekł. - Do widzenia, Mayer - odpowiedziałam. Zawahałam się i spytałam: - Czy naprawdę wszyscy zwracają się do ciebie w ten sposób? Niebieskie oczy zaiskrzyły. - Tak, proszę pani - odpowiedział grzecznie, stawiając ciężki worek na podłodze. - Żydzi z Frankfurtu nie mają prawa posługiwać się nazwiskami. - Podniósł wzrok i krzywo się uśmiechnął. - Ze względu na wygodę sąsiedzi nazywają nas zgodnie ze starym, czerwonym herbem, który wiele lat temu wymalowano na frontowej ścianie naszego domu. W tej chwili zjawiła się Józefina, żeby zaprowadzić naszego gościa do kuchni. Uważając, aby zachować odpowiedni dystans, wyprzedzała młodzieńca o kilka kroków. Nos jej zbladł i zmarszczył się, jakby wyczuwała przykry zapach. Mayer niezdarnie kroczył za pokojówką po wypolerowanej posadzce w niewygodnych, drewnianych buciorach. Od czasu do czasu potykał się o własne nogi. Jamie wygodnie rozsiadł się na krześle. Nieobecny wzrok świadczył o głębokim zamyśleniu. Kilka minut później usłyszałam głośne zatrzaśnięcie drzwi wejściowych i szybkie stukanie drewniaków o bruk. Jamie podszedł do okna i krzyknął z uśmiechem: - Szczęśliwej drogi, Mayer, Czerwony Herbie. - Jamie - powiedziałam zdziwiona. - Mówisz po niemiecku? - Aa, tak - odpowiedział z roztargnieniem, zasłuchany w gwar ulicy. - Jak jest po niemiecku „czerwony herb”? Na chwilę zastygł w bezruchu, potem jego oczy ożywiły się. - Rothschild, Angielko - odpowiedział. - Dlaczego pytasz? - Nieważne. - Spojrzałam za okno. Klekot drewniaków już dawno ucichł. - Piętnastu mężczyzn na piersi trupa - zauważyłam. - Ho, ho, ho! I butelka rumu. Jamie spojrzał na mnie z ukosa. - Czyżby? - Umrzykiem jest książę - wyjaśniłam. - Sądzisz, że skarb fok naprawdę należał do Sandringhama. - Nie wiem na pewno, ale to prawdopodobne. - Dwoma sztywnymi palcami wybijał spokojny rytm. - Kiedy Jared wspomniał mi o handlarzu Mayerze, pomyślałem, że warto go wypytać. Wydaje się oczywiste, że „Bruję” wysłał na wyspę ktoś, kto ukrył tam skarb. - Logiczne rozumowanie - przyznałam. - Ale wszystko wskazuje na to, że nie chodzi o jedną i tę samą osobę. O ile właśnie książę schował cenną skrzynię. Czy sądzisz, że wartość całego skarbu sięgała piętnastu tysięcy funtów? Jamie skrzywił się do swego odbicia w okrągłej karafce. Napełnił sobie kieliszek. - Sam kruszec nie byłby tyle wart. Ale czy zauważyłaś ceny sprzedaży niektórych monet z katalogu Mayera? - Tak. - Aż tysiąc funtów szterlingów! Za kawałek profilowanego metalu! - dziwił się. - Nie przypuszczam, żeby metal można było profilować - stwierdziłam - ale rozumiem, co chcesz powiedzieć. - Machnęłam ręką, zamykając kwestię. - Chciałabym jednak uzyskać od ciebie odpowiedź na jedno pytanie: czy sądzisz, że skarb fok to tych pięćdziesiąt tysięcy funtów, które książę obiecał Stuartom? Na początku roku tysiąc siedemset czterdziestego czwartego, kiedy Karol Stuart był we Francji, książę Sandringham zaoferował mu pewną sumę. Pięćdziesiąt tysięcy funtów. To wystarczyłoby na organizację małej armii. Sandringham miał przekazać pieniądze Karolowi pod warunkiem, że Jego Książęca Mość wkroczy do Anglii i przejmie tron przodków. Nie wiadomo, czy właśnie ta propozycja w końcu przekonała opornego księcia Karola do podjęcia fatalnej w skutkach wyprawy. Być może skłoniło go do tego wyzwanie postawione przez kompana przy kieliszku. Albo odrzucenie ze strony kochanki, która wysłała księcia do Szkocji zaledwie z sześcioma towarzyszami, dwoma tysiącami holenderskich pałaszy i kilkoma beczkami brandy na zachętę dla szkockich hersztów. W każdym razie Karol nigdy nie zobaczył oferowanej fortuny, ponieważ książę zmarł, zanim Stuart dotarł do Anglii. Inną kwestią, którą się zadręczałam w czasie bezsennych nocy, było pytanie, czy te pieniądze cokolwiek by zmieniły. Czy wtedy Karol poprowadziłby swoją ubogą szkocką armię prosto do Londynu? Czy odzyskałby tron i koronę ojca? Jeśli tak, to... cóż, powstanie jakobitów mogłoby zakończyć się sukcesem, nie doszłoby do bitwy pod Culloden, ja nie musiałabym wracać do współczesności... Pewnie obie z Brianną umarłybyśmy w trakcie porodu i teraz byłybyśmy już tylko pyłem. Przez te dwadzieścia lat nauczyłam się, że pytania zaczynające się od, jeśli” niczego nie rozwiązują ani nie wyjaśniają. Jamie analizował fakty. Rozmyślając, pocierał wierzchołek nosa. - Niewykluczone - odparł w końcu. - Biorąc pod uwagę odpowiedni przelicznik za monety i klejnoty... Chociaż wiesz, że takie rzeczy trudno sprzedać. Jeśli za wyjątkowe precjoza chcesz szybko dostać pieniądze, otrzymasz tylko marną część rzeczywistej wartości. Ale w sumie za to wszystko można by uzyskać pięćdziesiąt tysięcy. Znalezienie właściwego nabywcy wymaga jednak czasu. - Duncan Kerr był jakobitą, prawda? Jamie skrzywił się i pokiwał głową. - Tak. Być może... Ale przesyłanie klejnotów i starożytnych monet to dziwaczny sposób wspomagania armii, która ma ogromne bieżące potrzeby. - Zgadza się. Ale z drugiej strony tę niemałą fortunę łatwo było przetransportować i schować - zauważyłam. - Wysłanie pięćdziesięciu tysięcy szterlingów zabezpieczonymi powozami, z ochroną przyciągnęłoby o wiele większą uwagę niż potajemne przerzucenie przez kanał małego, drewnianego kuferka. Jamie znów skinął głową. - I żaden bankier nie wiedziałby, że pozbyłaś się części swojego majątku. Kolekcjoner mógł wyjąć najcenniejsze monety i zastąpić je tanimi krążkami. Nikt by tego nie zauważył. - Z podziwem pokręcił głową. - Sprytny plan, bez względu na to, kto go wymyślił - przyznałam. Jamie spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. - Po co więc przyjechał Duncan Kerr prawie dziesięć lat po Culloden? Chciał zostawić fortunę na wyspie czy ją zabrać? - I kto teraz wysłał „Bruję”? - dokończyłam serię pytań. - Zabij mnie, nie wiem. Może książę miał wspólnika? Ale kto to był? Jamie westchnął. Zmęczyło go długie siedzenie w jednym miejscu. Zniecierpliwiony wstał i przeciągnął się. Wyjrzał przez okno, żeby ocenić położenie słońca. Zazwyczaj właśnie w ten sposób sprawdzał, która jest godzina, bez względu na to, czy miał pod ręką zegarek, czy nie. - Dobrze. Na morzu będziemy mieć wiele czasu na rozważania. Teraz musimy brać się za robotę. Dochodzi południe, a powóz odjeżdża z Paryża o trzeciej. Nie było już apteki przy Rue de Varennes. Na jej miejscu zobaczyłam dobrze prosperującą tawernę, lombard i mały sklepik jubilerski, w którym był okropny tłok. - Mistrz Raymond? - Właściciel lombardu zmarszczył posiwiałe brwi. - Słyszałem o nim, szanowna pani. - Obrzucił mnie czujnym spojrzeniem, dając mi do zrozumienia, że opinie, które słyszał, nie były pochlebne. - Ale nie ma go tu od kilku lat. Natomiast jeśli pani potrzebuje dobrego aptekarza, polecam Krasnera z Place d’Aloes albo Madame Verrue. Jej sklepik jest przy Tuileries... - Z zainteresowaniem przyglądał się panu Willoughby’emu, który mi towarzyszył. Nagle pochylił się nad ladą i szepnął mi na ucho: - Może pani chce sprzedać Chińczyka? Pewien mój znajomy chętnie kupuje orientalia. Mógłbym postarać się o bardzo dobrą cenę dla pani w zamian za korzystną marżę. Pan Willoughby, który nie znał francuskiego, z wyraźną pogardą patrzył na porcelanowy słoik w orientalnym stylu pomalowany w bażanty. - Dziękuję, nie skorzystam z oferty. Chyba pójdę do Krasnera. Pan Willoughby skupiał na sobie stosunkowo niewielką uwagę w Hawrze - mieście portowym, w którym aż roiło się od obcokrajowców. Na ulicach Paryża, ubrany w ocieplaną katankę, narzuconą na piżamę z niebieskiego jedwabiu, z warkoczem dla wygody kilkakrotnie owiniętym wokół głowy, wzbudzał sensację. Ale naprawdę zaskakiwał wielką wiedzą na temat ziół i substancji leczniczych. - Baijej ai. - Wziął do ręki trochę ziaren gorczycy z otwartego pudełka w sklepie Krasnera. - Dobre na shen-yen, nerki. - Zgadza się - potwierdziłam zdziwiona. - Skąd wiedziałeś? Powoli pokręcił głową. Ten ruch oznaczał zadowolenie w chwili, gdy malutkiemu mężczyźnie udało się kogoś zaskoczyć. - Kiedyś znałem uzdrawiaczy - odparł. Obrócił się i wskazał ręką koszyk z czymś, co wyglądało jak kuleczki suszonego błota. - Shan yii - stwierdził z dużą znajomością rzeczy. - Dobre. Bardzo dobre. Oczyszcza krew, dobrze działa na wątrobę, nawilża skórę, pomaga na wzrok. Kupić. Podeszłam bliżej, żeby lepiej się przyjrzeć preparatowi. Miał wyjątkowo wstrętny wygląd suszonego węgorza, zwiniętego w krążki i nierównomiernie pokrytego błotem. Ale cena nie była wysoka, więc żeby zadowolić mojego towarzysza, dodałam dwie sztuki do koszyka z zakupami. Pogoda była ładna, jak na początek grudnia, więc do Jareda wracaliśmy na piechotę. Ulice ozłacało zimowe słońce. Aż roiło się od sprzedawców, żebraków, prostytutek, handlarek i innych mieszkańców biedniejszej części Paryża. Wszyscy chcieli wykorzystać chwilę odwilży. Nagle na rogu Rue du Nord i Allee des Canards zauważyłam charakterystyczną wysoką postać z opuszczonymi ramionami, w białym habicie i okrągłym, czarnym kapeluszu. - Wielebny Campbell! - wykrzyknęłam. Obrócił się zdezorientowany. Gdy mnie rozpoznał, ukłonił się i zdjął kapelusz. - Pani Malcolm! Jak miło panią znów widzieć! - Popatrzył na Chińczyka. Mrugnął. Jego mina wyrażała niechęć. - Aa... To jest pan Willoughby - przedstawiłam skośnookiego człowieczka. - Znajomy mego męża. Panie Willoughby, to ojciec Archibald Campbell. - Witam. - Przewielebny Campbell miał i tak bardzo surowy wygląd, ale w tym momencie wyglądał, jakby zjadł na śniadanie drut kolczasty. - Słyszałam, że ojciec zamierza płynąć do Zachodnich Indii - zagadnęłam. Miałam nadzieję, że wreszcie oderwie wzrok od Chińczyka. Zadziałało. Jego spojrzenie przeniosło się na mnie i lekko złagodniało. - Tak, łaskawa pani - odparł. - Niestety, muszę najpierw załatwić we Francji pilne sprawy. Potem wracam do Edynburga i stamtąd wypływam od czwartku za tydzień. - A jak się miewa siostra? - spytałam. Obrzucił pana Willoughby’ego niechętnym spojrzeniem. Odstąpił krok na bok, żeby Chińczyk go nie widział. Ściszył głos. - Trochę lepiej, dziękuję. Zioła, które pani przepisała, bardzo pomogły. Jest o wiele spokojniejsza i w miarę regularnie sypia. Jeszcze raz dziękuję za troskę. - Drobnostka - powiedziałam. - Mam nadzieję, że podróż nie zaszkodzi pannie Margaret. - Pożegnaliśmy się tradycyjnym, życzliwym pozdrowieniem. Razem z panem Willoughbym ruszyłam w dalszą drogę. - Wygląda na to, że ojciec być święty człowiek, prawda? - odezwał się Chińczyk po chwili milczenia. Mimo że dziwnie wymawiał głoski, rozumiałam wszystko, co mówi. - To prawda - stwierdziłam i spojrzałam na kompana z zaciekawieniem. Ściągnął usta i mocno je wysunął. Nagle parsknął, jakby coś go bardzo rozbawiło. - Ale nie taki znów bardzo święty - powiedział. - Dlaczego? Przeszył mnie wzrokiem. - Ja widzieć go już kiedyś, łaskawa pani. Wtedy on nie mówić tak głośno, wtedy mówić bardzo cicho, ten ojczulek. - Czyżby? - Obróciłam się, ale wysoka postać wielebnego już znikła w tłumie. - Śmierdzące dziwki - wyjaśnił pan Willoughby, wyjątkowo ordynarnie ilustrując wypowiedź. - Tak, rozumiem - powiedziałam z niesmakiem. - Cóż, od czasu do czasu ciało bywa słabe, nawet duchownego Szkockiego Kościoła Narodowego. Tego wieczoru przy kolacji wspomniałam o spotkaniu z Campbellem. Nie dodałam jednak komentarza pana Willoughby’ego. - Szkoda, że nie zapytałam czcigodnego Archibalda, do jakiej części Zachodnich Indii płynie - stwierdziłam. - Campbell może nie jest fascynującą osobą, ale przydałoby się mieć tam kogoś znajomego. Jared, który w dworski sposób zjadał paszteciki cielęce, odczekał chwilę, by przełknąć, i powiedział: - O to się nie martw, moja droga. Zrobiłem dla was listę cennych znajomości. Napisałem do wielu przyjaciół. Przekażesz im te listy, a oni na pewno nie odmówią pomocy. Odkroił kolejny, równiutki kawałek mięsa, nasączył go sosem winnym i zaczął przeżuwać, zamyślonym wzrokiem wpatrując się w Jamiego. Po chwili najwyraźniej podjął jakąś decyzję. - Spotkaliśmy się na prostej drodze, kuzynie. Patrzyłam na Jareda, zdezorientowana. - Ale pożegnaliśmy się na zakręcie - odparł Jamie. Szczupła twarz Jareda rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. - Aa! To jest jakaś pomoc! - wykrzyknął. - Od razu myślałem, że warto spróbować. Gdzie to było? - W więzieniu - odpowiedział Jamie. - Jednak loża jest w Inverness. Jared z satysfakcją skinął głową. - Dobrze. Są kluby na Jamajce i Barbados. Przekażesz ode mnie listy do ich gospodarzy. Ale największa loża znajduje się w Trynidadzie, liczy ponad dwa tysiące członków. Jeśli będziesz miał poważne problemy w znalezieniu chłopca, tam musisz poprosić o pomoc. Wcześniej czy później loża dowiaduje się o wszystkim, co się dzieje na wyspie. - Czy bylibyście łaskawi mi wyjaśnić, o czym rozmawiacie? - wtrąciłam. Jamie zerknął na mnie i uśmiechnął się. - O masonach, Angielko. - Jesteś masonem? - jęknęłam. - Nic mi o tym nie mówiłeś! - Nie mógł - wyjaśnił Jared trochę ostrym tonem. - Rytuały loży masońskiej są ściśle tajne. Znają je wyłącznie członkowie. Nie zdołałbym wprowadzić Jamiego do klubu w Trynidadzie, gdyby wcześniej nie stał się jednym z nas. Znów wróciliśmy do tematów ogólnych. Jamie i Jared dyskutowali o wyposażeniu „Artemidy”, skupiłam się najedzeniu cielęciny. Właśnie uświadomiłam sobie, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem o Jamiem. Dawno temu myślałam, że znam go tak dobrze, jak tylko da się poznać drugiego człowieka. Zdarzały się jeszcze chwile, kiedy rozmawialiśmy otwarcie. Zwykle było to w nocy, w czasie intensywnych zbliżeń... Wtedy czułam, że jego umysł i serce są przejrzyste jak gładki kryształ kieliszków z winem na stole Jareda. Były też inne momenty, takie jak ten, kiedy nieoczekiwanie trafiałam na jakiś nieznany fragment jego przeszłości albo gdy widziałam, jak stoi nieruchomo i zatapia się we wspomnieniach, które były mi obce. Nagle poczułam się niepewna i samotna, jakbym stała na krawędzi dzielącej nas przepaści. Jamie przycisnął pod stołem swoją stopę do mojej i spojrzał mi prosto w twarz. Jego oczy promieniowały uśmiechem. Uniósł kieliszek w cichym toaście. Trochę mnie tym udobruchał, więc odwzajemniłam uśmiech. Ten gest nieoczekiwanie przywołał obraz naszej nocy poślubnej, kiedy wystraszeni siedzieliśmy naprzeciwko siebie i sączyliśmy wino. Nie łączyło nas nic, prócz kontraktu małżeńskiego i obietnicy szczerości. „Są rzeczy, o których nie musisz mi mówić”, powiedział wtedy Jamie. „Nie będę cię o to pytał ani zmuszał do wyznań. Ale kiedy już coś mi mówisz, to chcę słyszeć prawdę. Nic nas w tej chwili nie łączy, prócz szacunku. A myślę, że tam, gdzie jest szacunek, jest i miejsce na tajemnicę. Ale nie ma miejsca na kłamstwo „. Wypiłam wino do dna. Mocny alkohol uderzył mi do głowy, gorący rumieniec rozpalił policzki. Jamie wciąż wpatrywał się we mnie, ignorując kuzyna. Jared perorował na temat ciasteczek i świec, które trzeba kupić na statek. Jamie trącił moją stopę i pytająco uniósł brwi. Lekko kiwnął głową. - Dobrze, rano to załatwię - odpowiedział Jaredowi. - Ale teraz, mój drogi, pozwól, że pójdę odpocząć. To był długi dzień. - Odsunął krzesło, wstał i podał mi ramię. - Idziesz ze mną, Claire? Wstałam. Wino rozgrzewało mnie i powodowało lekki zawrót głowy. Spojrzeliśmy sobie w oczy i doskonale się zrozumieliśmy. Teraz łączyło nas coś więcej niż tylko szacunek. W samą porę przypomnieliśmy sobie o tym, że oboje mamy prawo do tajemnic. Rano Jamie i pan Willoughby poszli z Jaredem do miasta po zakupy. Ja również miałam coś do załatwienia. Dwadzieścia lat temu żyło w Paryżu dwoje bliskich mi ludzi. Mistrza Raymonda zabrakło - umarł bądź zniknął. Szansę na to, że druga z tych osób żyje, były niewielkie. Jednak musiałam to sprawdzić przed wyjazdem z Europy. Z mocno bijącym sercem wsiadałam do powozu i kazałam stangretowi jechać do L’Hopital des Anges. Grób znajdował się na małym cmentarzu klasztornym pod skarpą pobliskiej katedry. Mimo że wiał wilgotny i chłodny wiatr od Sekwany, a dzień był pochmurny, otoczony wysokim murem cmentarz wypełniało miękkie światło odbijające się od białych bloków wapiennych, które osłaniały parcelę przed wiatrem. Zimą nie rosły tam żadne krzewy ani kwiaty, ale ogołocone z liści osiki i modrzewie rozpościerały na niebie delikatną koronkę, a ciemnozielony mech otulający kamienie zieleniał pomimo zimowych chłodów. To był mały nagrobek, wykonany z kruchego, białego marmuru. Dwa cheruby u góry z rozłożonymi skrzydłami osłaniały słowo, które stanowiło jedyną dekorację grobowca „faith”. Stałam wpatrzona, aż oczy mi zaszły mgłą. Przyniosłam różowy tulipan z cieplarni Jareda. Uklękłam i położyłam kwiat na kamieniu. Pogłaskałam miękki płatek, jakby to był policzek niemowlęcia. - Myślałam, że uda mi się nie płakać - powiedziałam chwilę później. Na głowie poczułam dotyk ciężkiej dłoni matki Hildegardy. - Le Bon Dieu wyznacza nam najlepszy, Jego zdaniem, los - szepnęła. - Ale rzadko nam wyjaśnia, dlaczego akurat taki, a nie inny. Wzięłam głęboki wdech i wytarłam policzki rąbkiem płaszcza. Powoli podniosłam się z klęczek. Obróciłam się w stronę matki Hildegardy. Dyrektorka szpitala patrzyła na mnie ze szczerym współczuciem, ale też z zaciekawieniem. - Zauważyłam - powiedziała powoli - że dla matek czas tak naprawdę nie istnieje, gdy myślą o dzieciach. Matka w mgnieniu oka potrafi sobie przypomnieć chwilę narodzin dziecka, kiedy uczyło się chodzić, jak wyglądało w każdym momencie życia. Nawet wtedy, kiedy pociecha jest już jest w pełni dorosła i ma własne potomstwo. - Zwłaszcza w snach zawsze można zobaczyć swoje dziecko - dodałam. Znów spojrzałam na mały, biały kamień. - Ach! - Czcigodna Hildegarda pokiwała głową usatysfakcjonowana. - Tak myślałam. Czułam, że masz dzieci. - Jedno. - Zerknęłam na dyrektorkę. - Skąd matka tak dużo wie na ten temat? Małe, czarne oczka błysnęły bystrością pod masywnym czołem, na którym już posiwiały rzadkie brwi. - Starzy ludzie potrzebują bardzo mało snu - odparła i obojętnie wzruszyła ramionami. - Czasami w nocy chodzę po salach szpitalnych. Pacjenci mnie zagadują. Trochę się skurczyła pod wpływem upływu czasu. Szerokie ramiona nieco opadły. Były chude, więc sterczały spod czarnej serży habitu jak druciany wieszak. Mimo wszystko nadal była wyższa ode mnie. Jak dawniej chodziła o lasce, ale kiedyś używała jej głównie do poganiania nierobów, a nie do podpierania się. Wciąż trzymała się bardzo prosto. Wytarłam nos. Ruszyłyśmy do klasztoru. Po drodze zauważyłam inne małe kamienie poustawiane pomiędzy większymi pomnikami. - Czy to wszystko groby dzieci? - spytałam zaskoczona. - Dzieci zakonnic - poinformowała rzeczowo i wzruszyła ramionami, jak zwykle elegancka i pełna dostojeństwa. - Zdarza się. - Podeszła kilka kroków dalej i dodała: - Oczywiście, rzadko. - Powiodła laską wzdłuż muru cmentarza. - To miejsce jest zarezerwowane dla sióstr, kilku dobroczyńców szpitala oraz bliskich im osób. - Bliskich siostrom czy dobroczyńcom? - Siostrom. Matka Hildegarda przystanęła. Zauważyła sanitariusza, który leniwie opierał się o mur i palił fajkę. Zaczęła go łajać, używając kąśliwych epitetów, które zapewne pamiętała z dzieciństwa. Stałam z boku i rozglądałam się po malutkim cmentarzu. Przy odległym murku, ale jeszcze na poświęconej ziemi, zobaczyłam rząd małych, kamiennych tabliczek. Na każdej widniało jedno i to samo imię: „Button”. Pod imieniem była wyryta cyfra rzymska, od I do XV. Matka Hildegarda uwielbiała psy. Spojrzałam na jej obecnego towarzysza, Buttona XVI. Był czarny jak węgiel i miał kręconą sierść niczym baranek. Siedział czujnie wyprostowany u stóp swojej pani i z dezaprobatą wpatrywał się w niesfornego sanitariusza. Stanowił nieme echo otwartej krytyki matki Hildegardy. Matka Hildegarda wróciła. Srogie spojrzenie natychmiast złagodniało. Uśmiech cudownie przemienił rysy chimery w piękną twarz. - Tak się cieszę, że wróciłaś, ma chere - odezwała się. - Wejdź do środka. Poszukam dla ciebie rzeczy, które mogą się przydać w czasie podróży. - Wcisnęła laskę pod pachę i wsparła się na moim przedramieniu. Ciepła, koścista ręka była powleczona skórą tak cienką, jak pergamin. Szłyśmy cisową alejką, która prowadziła bezpośrednio do szpitalnego wejścia. Zerknęłam na dyrektorkę. - Mam nadzieję, że matka nie uzna tego za niegrzeczność, jeśli zadam jedno pytanie... - Osiemdziesiąt trzy - odparła natychmiast. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, ukazując rząd zębów, długich jak u konia. - Wszyscy chcą to wiedzieć - dodała z satysfakcją. Obejrzała się przez ramię w stronę malutkiego cmentarza i lekceważąco, wzruszyła ramieniem. - Jeszcze nie - powiedziała. - Le Bon Dieu wie, ile roboty tu jeszcze na mnie czeka. 41 Wypływamy Dzień był chłodny i szary jak wszystkie dni grudnia w Szkocji. „Artemida” dopłynęła do przylądka Wrath na północno-zachodnim wybrzeżu. Wyjrzałam przez okno tawerny na pogrążony w szarej mgle skalisty brzeg. Ten widok do złudzenia przypominał ponury krajobraz okolic wyspy fok. W powietrzu unosił się odór rozkładających się wodorostów, fale uderzały o brzeg z takim hukiem, że trudno było usłyszeć własny głos, nawet w karczmie przy nadbrzeżu. Minął już prawie miesiąc od chwili, kiedy porwano małego Iana. Minęło już Boże Narodzenie. I oto siedzieliśmy w Szkocji, niespełna dziesięć kilometrów od miejsca dramatycznych wydarzeń. Jamie chodził po doku, nie zważając na chłód i deszcz. Był zbyt podenerwowany, żeby usiedzieć w środku, przy kominku. Powrotną podróż morską z Francji do Szkocji zniósł znacznie lepiej niż poprzednią przeprawę przez Kanał. Wiedziałam, że przerażała go perspektywa przetrwania dwóch lub trzech miesięcy na pokładzie „Artemidy”. Z drugiej strony tak niecierpliwie chciał przyspieszyć pogoń za kidnaperami, że każda chwila zwłoki bardzo źle na niego wpływała. Zdarzało się, że wychodził w nocy i spacerował sam po ulicach Hawru. Jak na ironię, ostatnie opóźnienie przytrafiło się z jego winy. Dotarliśmy do przylądka Wrath, żeby wziąć ze sobą Fergusa wraz z małą grupką przemytników, których chłopak miał na polecenie Jamiego odszukać przed naszym wypłynięciem z Hawru. - Nie wiadomo, czy w Indiach znajdziemy Iana, Angielko - wyjaśnił Jamie. - Nie zamierzam zjedna zdrową ręką stawać do walki z całym statkiem piratów. Ani też nie chcę walczyć u boku nieznanych mi ludzi. - Wszyscy piraci mieszkali na wybrzeżu. Od dzieciństwa mieli do czynienia z łodziami i oceanem. Moglibyśmy ich zatrudnić jako załogę „Artemidy”, gdyby nie fakt, że wypływaliśmy pod koniec sezonu i piraci opuścili ląd. Przylądek Wrath był małym portem. O tej porze roku panował tam niewielki ruch. Poza „Artemidą” przy drewnianym nadbrzeżu cumowało tylko kilka łodzi rybackich i jeden dwumasztowiec. Ale znajdowała się tam niewielka tawerna, w której załoga „Artemidy” mogła wesoło spędzić czas oczekiwania. Mężczyźni, którzy nie zmieścili się wewnątrz, przycupnęli pod daszkiem z kuflami piwa w ręku. Jamie kręcił się wzdłuż brzegu. Przychodził tylko na posiłki. Siadał przy kominku, a jego przesiąknięte wilgocią ubranie parowało, odzwierciedlając stan duszy, aż do bólu zatopionej w smutku. Fergus się spóźniał. Najwyraźniej nie przeszkadzało to nikomu, prócz Jamiego i kapitana. Kapitan Raines, starszy, przysadzisty, niski mężczyzna, większą część życia spędził na pokładzie statku. Jednym okiem patrzył na zachmurzone niebo, drugim na barometr. - Co tu tak intensywnie pachnie, Angielko - spytał Jamie, gdy po raz kolejny na krótko wstąpił do tawerny. - Świeży imbir - odpowiedziałam. Wzięłam resztki korzenia, który ścierałam na tarce. - Większość poradników zaleca to ziele jako najlepszy lek na mdłości. - Naprawdę? - Podniósł miskę, powąchał zawartość i głośno kichnął ku szczeremu rozbawieniu gapiów. Zdążyłam zabrać naczynie, zanim Jamie wszystko z niego wysypał. - Tego się nie wdycha. Pijesz to jako herbatkę. Mam wielką nadzieję, że ci pomoże, bo jeśli nie... - Złowróżebnie zawiesiłam głos. - Proszę się nie obawiać, żoneczko - zapewnił mnie jeden ze starszych majtków. - Wiele szczurów lądowych czuje się dziwnie pierwszego czy drugiego dnia rejsu. Ale zwykle szybko dochodzą do siebie. Zanim nadejdzie trzeci dzień, przyzwyczajają się do kołysania. Wraca im ochota do figli i są już radośni jak skowronki. Zerknęłam na Jamiego. W tym momencie zdecydowanie nie przejawiał chęci do figli. Komentarz obudził w nim jednak promyk nadziei. Zrobił trochę weselszą minę i przywołał zabieganą kelnerkę, żeby zamówić kufel piwa. - Jared też tak mówi - mruknął. - Jego zdaniem choroba morska utrzymuje się nie dłużej niż kilka dni, pod warunkiem że nie ma sztormu. - Upił mały łyk mocnego piwa, a potem, podniesiony na duchu, porządnie przechylił kufel. - Jakoś to przeżyję. Późnym popołudniem następnego dnia pojawiło się sześciu mężczyzn. Wspinali się po kamiennym brzegu na włochatych szkockich kucykach. - Na przedzie jedzie Raeburn - komentował Jamie, śledząc wzrokiem sześć małych punkcików. - Za nim Kennedy, potem Innes. Widzisz? To ten jednoręki! Potem Meldrum, a obok, to pewnie MacLeod. Zawsze trzymają się razem. A ostatni to Gordon albo Fergus. - Gordon - stwierdziłam, spoglądając zza ramienia Jamiego na zbliżających się mężczyzn. - Jest o wiele grubszy niż Fergus. - Gdzie, u licha!, jest Fergus? - spytał Jamie Raeburna, gdy tylko przemytnicy się przywitali, zapoznali nowych towarzyszy podróży i zasiedli do gorącej kolacji i rozweselającej lampki wina. Raeburn potrząsnął głową i szybko przełknął kawałek pasztecika. - Powiedział, że musi dopilnować jakiejś sprawy. Poprosił, żebym wynajął konia i sam umówił się z Meldrumem i MacLeodem, bo oni w tym czasie byli na morzu we własnej łodzi i mieli wrócić dopiero za kilka dni, i... - Co to za sprawa? - spytał gwałtownie Jamie, ale nie uzyskał innej odpowiedzi, prócz wzruszenia ramionami. Burknął coś pod nosem i znów zajął się jedzeniem kolacji. Gdy załoga była w komplecie - z wyjątkiem Fergusa - rano rozpoczęły się przygotowania do wypłynięcia w morze. Na pokładzie panowało zamieszanie. Ludzie pomykali w tę i z powrotem, wyglądali przez luki i nagle, jak zdechłe muchy, wypadali zza otaklowania. Jamie stał z boku, niedaleko steru. Pomagał tylko wtedy, gdy potrzebna była bardziej siła mięśni niż duża sprawność. Jednak przeważnie stał z oczami utkwionymi w przybrzeżną drogę. - Musimy wypłynąć wczesnym popołudniem. Inaczej rozminiemy się z pływem - oświadczył grzecznie, lecz stanowczo kapitan Raines. - Przez następne dwadzieścia cztery godziny pogoda na pewno będzie nam sprzyjać. Barometr idzie w dół, czuję to w karku. - Kapitan delikatnie pomasował tę część ciała. Spojrzał w niebo i pokiwał głową. Od wczesnego poranku kolor cyny zmienił się w szarość ołowiu. - Nie wyruszę w rejs w czasie sztormu, kiedy mogę tego uniknąć... I jeśli jak najszybciej mamy dotrzeć do Indii. - Rozumiem - wtrącił Jamie. - Oczywiście, musi pan zrobić to, co pan uważa za najlepsze. - Cofnął się o krok, żeby zejść z drogi krzątającemu się marynarzowi. Kapitan poszedł wydawać kolejne rozkazy. Godziny mijały. Wydawało się, że Jamie jest opanowany, ale zauważyłam, że coraz częściej sztywnymi palcami nerwowo uderza o uda. Była to jedyna widoczna oznaka niepokoju. A naprawdę miał powody do zdenerwowania. Fergus przez dwadzieścia lat wiernie towarzyszył Jamiemu w każdym przedsięwzięciu. Co więcej, chłopak zamieszkał w Lallybroch na długo przed narodzeniem małego Iana. Młody Murray był dla niego jak młodszy brat, a Jamie jak ojciec. Nie wyobrażałam sobie żadnej tak pilnej sprawy, która mogłaby odsunąć spotkanie Fergusa z Jamiem na dalszy plan. Jamie po cichu wystukiwał palcami rytm na drewnianej balustradzie. W końcu Jamie niechętnie oderwał wzrok od opustoszałego brzegu. Luki już były uszczelnione, liny pozwijane. Kilku marynarzy wyskoczyło na ląd, żeby odcumować statek. Położyłam dłoń na ramieniu Jamiego. - Lepiej zejdź do kajuty - powiedziałam. - Zaparzę ci herbatkę z gorącego imbiru, a potem... Na wybrzeżu rozległ się odgłos końskiego galopu. Chrzęst ubijanego kopytami żwiru obijał się echem o ścianę skalną i dzięki temu konia było słychać na długo przed jego pojawieniem się na horyzoncie. - O, wreszcie jest nasz mały nicpoń - powiedział Jamie z wyraźną ulgą w głosie. Obrócił się w stronę kapitana Rainesa i pytająco uniósł brew. - Nadal jest odpływ? Tak? To ruszamy. - Odbijamy! - zarządził kapitan. Marynarze ochoczo wzięli się do roboty. Odwiązano i porządnie zwinięto ostatnią szóstą cumę. Żagle z impetem wystrzeliły w górę. Bosman biegał po pokładzie, miotając rozkazy. - „Już drgnęła! Już rusza! Ożywa w niej dusza. Pieszczota fal do życia ją wskrzesza” - recytowałam podekscytowana. Czułam, że statek naprawdę ożywa. Cała załoga przekazała swą energię drewnianej masie, która mocą wydętych wiatrem żagli przeobraziła się w żywy organizm. - O, Boże! - westchnął Jamie. Chwycił balustradę, zamknął oczy i przełknął ślinę. - Pan Willoughby twierdzi, że ma lek na chorobę morską - powiedziałam ze współczuciem, patrząc na Jamiego. - Aha! - parsknął. - Dobrze wiem, o co mu chodzi. Jeśli sądzi, że mu pozwolę... Niech idzie z tym do wszystkich diabłów! Nagle na pokładzie zobaczyłam Fergusa. Wyciągnął rękę, żeby pomóc zejść dziewczynie, która siedziała okrakiem na balustradzie. Wiatr rozwiewał blond włosy Marsali MacKimmie - córce Laoghaire. Jamie minął mnie i kroczył w kierunku pary. - Na Boga, co wy najlepszego wyprawiacie, smarkacze? - spytał, zanim zdążyłam przedrzeć się do nich przez pajęczynę lin i tłum marynarzy. Jamie groźnie patrzył z góry, wyższy od dziewczyny i chłopaka co najmniej o trzydzieści centymetrów. - Jesteśmy małżeństwem - poinformował Fergus, odważnie zasłaniając Marsali swoim ciałem. Był wystraszony, ale również podekscytowany. Spoza burzy czarnych włosów wyłoniła się blada twarz. - Małżeństwem! - Jamie zacisnął pięści. Fergus odruchowo cofnął się o krok, omal nie nadepnął Marsali na stopę. - Jak to małżeństwem? - wydyszał ciężko. - Spałeś z nią? - spytał wprost. Stałam za plecami Jamiego, ale doskonale sobie wyobrażałam, jaką ma minę. Francuz jeszcze bardziej zbladł i oblizał usta. - Eee... Nie, milordzie - odpowiedział. Wtedy Marsali podniosła wzrok z płomiennym, wyzywającym spojrzeniem i oświadczyła: - Owszem, spał! Jamie przez chwilę spoglądał to na Marsali, to na Fergusa. Parsknął na cały głos i obrócił się na pięcie. - Panie Warren! - krzyknął przez cały pokład do sternika. - Proszę zawrócić w stronę brzegu! Pan Warren zaniemówił w pół słowa, bo właśnie wydawał polecenie majtkom od takielunku. Stanął z otwartą buzią. Zerknął najpierw na Jamiego, potem na linię brzegu. Kilka chwil od pojawienia się nowożeńców „Artemida” oddaliła się już kilometr od brzegu, a skały klifów przesuwały się coraz szybciej. - To chyba niemożliwe - odezwałam się. - Przypuszczam, że już nas niesie prąd. Mimo że Jamie nie był żeglarzem, spędził wystarczająco dużo czasu w towarzystwie marynarzy, żeby rozumieć, że pływ, podobnie jak czas, nie czeka na nikogo. Przez moment oddychał przez zaciśnięte zęby, potem gwałtownym ruchem głowy wskazał drabinę, która wiodła pod pokład. - Marsz na dół! Oboje! Fergus i Marsali siedzieli razem skuleni na koi w malutkiej kabinie, mocno trzymając się za ręce. Jamie kazał mi zająć miejsce na drugiej koi, wziął się pod boki i stanął przodem do pary. - A teraz, słucham - warknął. - Co za bzdury wygadujecie o tym małżeństwie?! - To nie bzdury, to prawda, milordzie - odparł Fergus. Był dość blady, ale czarne oczy płonęły z podekscytowania. Jeszcze mocniej ścisnął rękę Marsali. Na jego kolanach spoczywał hak. - Taaak? - spytał Jamie ze sceptycyzmem. - A kto udzielił wam ślubu? Młodzi spojrzeli po sobie. Fergus znów polizał usta. - Złożyliśmy ślub splecionych dłoni. - W obecności świadka - wtrąciła Marsali. Czerwień jej rozpalonych policzków kontrastowała z bladością Fergusa. Różowy odcień cery Marsali odziedziczyła po matce, ale zapewnię od kogoś innego nauczyła się uparcie zaciskać szczękę. Włożyła rękę za dekolt. Coś zaszeleściło pod tkaniną. - Mam tu kontrakt i podpisy. Jamie odchrząknął. Zgodnie ze szkockim prawem dwoje ludzi mogło zawrzeć legalny związek małżeński poprzez uściśnięcie rąk w obecności świadków i oświadczenie, że są wobec siebie mężem i żoną. - No, tak - sapnął. - Ale jeszcze nie nastąpiła konsumpcja związku, więc wobec Kościoła kontrakt nie jest prawomocny. - Wyjrzał przez grubą szybę. Spoza gęstej mgły ledwie było widać klify. Pokiwał głową na znak, że podjął decyzję. - Zatrzymamy się w Lewes na ostatni załadunek. Marsali zejdzie tam na ląd. Wyślę dwóch marynarzy, żeby ją odprowadzili do domu, do matki. - Nie zrobisz tego! - krzyknęła dziewczyna. Wyprostowała się jak struna i obrzuciła ojczyma wrogim spojrzeniem. - Popłynę z Fergusem! - O, nie, nie, moja panienko! - cisnął Jamie. - Nie masz litości dla matki? Zniknęłaś bez słowa. Chcesz, żeby się zapłakała na śmierć? - Zostawiłam wiadomość. - Arsali wysoko uniosła kwadratowy podbródek. - Wysłałam list z Inverness. Napisałam, że wyszłam za mąż za Fergusa i że popłynę razem z tobą. - Jezu Chryste! Laoghaire pomyśli, że o wszystkim wiedziałem! - zawołał z widocznym przerażeniem. - My... to znaczy ja... poprosiłem panią Laoghaire o rękę jej córki, milordzie - wtrącił Fergus. - W zeszłym miesiącu, kiedy przyjechałem do Lallybroch. - Ach, tak? Nawet nie musisz mówić, co odpowiedziała - komentował Jamie sarkastycznym tonem. - Nazwała go bachorem! - wybuchła oburzeniem Marsali. - Ado tego kryminalistą i... i... - Bo on naprawdę jest bachorem i kryminalistą - zauważył Jamie. - Poza tym kaleką bez majątku, o czym zapewne twoja matka nie omieszkała wspomnieć. - Nic mnie to nie obchodzi! - Marsali czule uścisnęła rękę Fergusa i spojrzała na niego rozpalonym wzrokiem. - Pragnę go! Jamie był wyraźnie zbity z tropu. Potarł palcem usta, wziął głęboki wdech i wznowił atak. - W porządku, ale jesteś zbyt młoda, żeby wyjść za mąż. - Mam piętnaście lat! - A Fergus trzydzieści! - odciął Jamie. Pokręcił głową. - Nie, lassie. Przykro mi, nie mogę na to pozwolić - oznajmił spokojniejszym tonem. - Pomijając wszystko inne, ta podróż jest zbyt niebezpieczna... - A ją to zabrałeś ze sobą! - Obrzuciła mnie potępiającym spojrzeniem. - Nie mieszaj do tego Claire - odparł Jamie. - Ona nie powinna cię obchodzić... - Czyżby? Odszedłeś dla tej angielskiej dziwki, wystawiłeś moją matkę na pośmiewisko. - Marsali wyskoczyła z koi i tupnęła nogą. - I jeszcze masz czelność robić mi wymówki? - Owszem, mam - Jamie z trudem opanował narastający gniew. - Trzymaj się z daleka od moich spraw. - A ty od moich! Fergus wyglądał na zaniepokojonego, wstał i próbował uspokoić dziewczynę. - Marsali, ma chere, nie możesz w ten sposób zwracać się do milorda. On tylko... - Będę się do niego zwracać, jak tylko zechcę! - Nie! - powiedział Fergus tak ostrym tonem, że zaskoczona dziewczyna aż przymrużyła oczy. Francuz był zaledwie o kilka centymetrów wyższy od nowo poślubionej żony, ale miał w sobie coś, co wzbudzało respekt. - Nie - powtórzył łagodniejszym głosem. - Usiądź, ma p’tite. - Posadził ją znów na koi. - Milord jest dla mnie kimś więcej niż ojcem - wyjaśnił spokojnie. - Tysiąc razy uratował mi życie. Jest także twoim ojczymem. Bez względu na to, co o nim sądzi twoja matka, nie możesz zaprzeczyć, że was wspierał i chronił. Jesteś mu winna przynajmniej szacunek. Marsali oblizała wargi. W jej oczach płonęła iskra gniewu. W końcu niechętnie skłoniła głowę w stronę Jamiego. - Przepraszam. Napięta atmosfera odrobinę rozproszyła się. - Już dobrze, lassie - burknął Jamie. Spojrzał na nią i westchnął. - Ale mimo wszystko, Marsali, musimy cię odesłać do matki. - Nie pojadę. - Dziewczyna była już spokojniejsza, ale wciąż miała zawziętą minę. Spojrzała na Jamiego. - Fergus twierdzi, że ze sobą nie spaliśmy, ale to nieprawda. W każdym razie ja będę twierdzić, że spaliśmy. Jeśli karzecie mi wrócić do domu, rozpowiem wszem i wobec, że Fergus mnie posiadł. Rozumiesz? Albo będę mężatką albo dziewczyną o zrujnowanej reputacji - mówiła bardzo rzeczowym tonem. Jamie zamknął oczy. - Niech mnie Bóg broni i zachowa przed kobietami - wycedził przez zęby. Otworzył oczy i spojrzał z ukosa na przyrodnią córkę. - W porządku! - powiedział. - Jesteś mężatką. Ale będziecie musieli wziąć prawdziwy ślub w obecności księdza. Kiedy dotrzemy do Zachodnich Indii, natychmiast poszukamy kapłana. Ale zanim to się stanie, Fergus cię nie dotknie. Zrozumiano? - Obrzucił młodych groźnym spojrzeniem. - Tak, milordzie - zgodził się Fergus z rozpromienioną miną. - Merci baeucoup! Marsali krzywo spojrzała na Jamiego, ale doszła do wniosku, że nic więcej nie wywalczy, więc tylko pochyliła głowę w dziewczęcym ukłonie. - Tak, tato - powiedziała. Kwestia potajemnego ożenku Fergusa przynajmniej na chwilę oderwała Jamiego od problemu choroby morskiej, ale efekt uśmierzający nie trwał długo. Mimo nasilających się mdłości Jamie odmawiał zejścia pod pokład, dopóki w dali majaczyły brzegi Szkocji. - Może widzę je po raz ostatni - westchnął z nostalgią, kiedy starałam się go przekonać, żeby poszedł się położyć. Ledwie stał, oparty o barierkę, przez którą już zdążył zwymiotować. Tęsknym spojrzeniem wpatrywał się w przeraźliwie nieosiągalny brzeg. - Nie martw się. Jeszcze wiele razy zobaczysz to wybrzeże - pocieszałam z irracjonalną pewnością. - Wrócisz tu. Nie wiem kiedy, ale na pewno wrócisz. Obrócił głowę w moją stronę, zafrasowany. Przez jego twarz przeniknął cień uśmiechu. - Widziałaś mój grób, prawda? - spytał cicho. Zawahałam się. Wydawało mi się, że nie jest tym faktem zasmucony, więc pokiwałam głową. - Już dobrze - powiedział. Ciężko oddychał z zamkniętymi oczami. - Ale... nie mów... mi... kiedy... - Nie mogłabym. Nie było tam dat. Tylko twoje imię... i moje. - Twoje? - Natychmiast otworzył oczy. Znów skinęłam głową. Czułam coraz mocniejszy ucisk w gardle na wspomnienie granitowej płyty. To był tak zwany „kamień małżeński”: dwie ćwiartki koła scalone w półkolisty łuk. Oczywiście, widziałam tylko jedną część. - Były tam wymienione wszystkie twoje imiona. Po tym poznałam, że to o ciebie chodzi. A pod spodem widniał napis: „Ukochanemu mężowi, Claire”. W pierwszej chwili nie wiedziałam, dlaczego... Ale teraz, oczywiście, rozumiem. Wolno pokiwał głową, usiłując powiązać ze sobą fakty. - Aa, tak. To dobrze. O ile będę w Szkocji i ty będziesz przy mnie, to data jest mniej istotna. - Obdarował mnie lekkim uśmiechem i dodał z goryczą w głosie: - To również oznacza, że znajdziemy małego Iana żywego, bo przysięgam, Angielko, bez niego nie postawię stopy na szkockiej ziemi. - Znajdziemy chłopaka - stwierdziłam, choć sama nie byłam do końca o tym przekonana. Położyłam dłoń na jego ramieniu i utkwiłam wzrok w odległą linię horyzontu. Zanim na dobre zapadł zmrok, brzegi Szkocji już zniknęły z naszego pola widzenia. Rozpłynęły się w morskiej mgle. Przemarznięty do szpiku kości, blady jak ściana Jamie o własnych siłach nie był w stanie zejść do kajuty i położyć się do łóżka. W takiej sytuacji konsekwencje ultimatum postawionego nowożeńcom wydawały się nieobliczalne. Oprócz kajuty kapitana pod pokładem znajdowały się tylko dwie prywatne kabiny. Jeśli Fergus i Marsali mieli do chwili formalnego zatwierdzenia ich związku małżeńskiego zakaz przebywania w nocy w jednej kajucie, to oznaczało, że Jamie i Fergus będą spali razem, a ja z Marsali. Zapowiadały się trudne chwile. Miałam nadzieję, że Jamie, nie widząc powolnego kołysania linii horyzontu, poczuje się lepiej. Niestety było inaczej. - Znowu? - odezwał się Fergus w środku nocy sennym głosem. - Jak on tak może? Przecież przez cały dzień nic nie jadł! - Jemu to powiedz - odparłam. Usiłowałam oddychać przez usta, gdy z miednicą w ręku chwiejnym krokiem przedzierałam się przez malutkie, ciasne pomieszczenie. Podłoga unosiła się i opadała. Z trudem utrzymywałam równowagę. - Milady, proszę pozwolić, że ja to wezmę. - Fergus wyskoczył z koi na bosaka. Statek mocno zakołysał. Chłopak omal nie upadł, gdy wyciągał ręce po miskę z wymiotami. - Milady powinna już iść spać. - Zabrał mi miednicę. - Proszę się nie martwić, już ja się nim zajmę. - Cóż... - Myśl o koi była niezaprzeczalnie kusząca. Za sobą miałam długi dzień. - Idź, Angielko - nakazał Jamie. Twarz miał białą jak duch. W przyćmionym świetle niewielkiej lampki olejowej lśniły kropelki potu na jego twarzy. - Dam sobie radę. Była to ewidentna bzdura, ale z drugiej strony moja obecność niewiele mogła pomóc. Cóż, nikt nie wymyślił leku na chorobę morską. Zostawała tylko nadzieja, że - zgodnie z tym, co twierdził Jared - dolegliwości same ustąpią, kiedy „Artemida” przedrze się przez najbardziej wzburzone obszary Atlantyku. - Dobrze. - W końcu dałam za wygraną. - Może rano lepiej się poczujesz. Jamie na chwilę otworzył oczy, jęknął i zadrżał. Znów zamknął powieki. - Jeśli wcześniej nie umrę - mruknął. Wyszłam z ciemnego pomieszczenia pod pokładem. Tuż za progiem potknęłam się o zwiniętą w kłębek postać Willoughby’ego. Zaskoczony Chińczyk burknął coś pod nosem, ale gdy mnie zobaczył, powoli stanął na czworakach i przeszedł do kajuty, kołysząc się pod wpływem ruchów statku. Ignorując niecenzuralny okrzyk Fergusa, wgramolił się pod stół i tam natychmiast zasnął z wyrazem błogiego zadowolenia na okrągłej twarzy. Moja kajuta mieściła się bezpośrednio naprzeciwko kabiny Jamiego. Jednak przystanęłam w połowie drogi, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, które powiewało z pokładu. Z góry dochodziły różnego rodzaju odgłosy, od skrzypienia i trzasku drewna, szelestu żagli i piszczenia otaklowania, po odległe echo okrzyków. Pomimo tego hałasu Marsali już smacznie spała. Widziałam tylko skulony, czarny kształt na jednej z dwóch koi. I dobrze. Przynajmniej nie musiałam podejmować karkołomnych prób nawiązania rozmowy. Poczułam iskrę współczucia dla dziewczyny. Pewnie spodziewała się trochę innej nocy poślubnej. Było zbyt zimno, żeby się rozebrać. W ubraniu wgramoliłam się na malutką koję i leżałam, wsłuchana w plusk wody przepływającej obok kadłuba, zaledwie pół metra powyżej mojej głowy. Dziwne, ale ten dźwięk działał na mnie kojąco. Przy akompaniamencie wiatru i ledwie słyszalnego chrapania, dochodzącego z przeciwległej strony korytarza, spokojnie odpłynęłam w sen. „Artemida” należała do porządniejszych statków w porównaniu z innymi żaglowcami. Jeśli jednak na sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych wtłoczy się trzydziestu dwóch mężczyzn i dwie kobiety oraz towar: sześć ton niewyprawionych skór zwierzęcych, czterdzieści dwie baryłki siarki i mnóstwo blach miedzianych, to podstawowe zasady higieny skazane są na zaniedbanie. Do rana zdążyłam już natknąć się na szczura - małego szczurka, jak zauważył Fergus - w ładowni, dokąd szłam po skrzynkę z lekami, omyłkowo odstawioną tam w trakcie załadunku. W środku nocy usłyszałam w swojej kajucie odgłosy szurania. Gdy zapaliłam lampę, kilkadziesiąt okazałych karaluchów w panice zaczęło umykać do wszystkich możliwych szczelin. Toalety - dwie małe nadbudówki po obu stronach statku - były niczym innym, jak tylko parą desek ze strategiczną szczeliną w środku. Wisiały dwa metry nad bijącymi falami, więc użytkownik miał duże szansę na nieoczekiwany zimny prysznic w najmniej odpowiednim momencie. Poza tym podejrzewałam, że posiłki składające się głownie z solonej wieprzowiny i sucharów łatwo mogły spowodować powszechną niestrawność. Kapitan statku z dumą poinformował, że deki są regularnie, co rano szorowane, mosiądz jest zawsze wypolerowany i generalnie wszystko działa bez zarzutu. Oczywiście biorąc pod uwagę warunki właśnie dla podróży statkiem. Nic nie mogło jednak ukryć faktu, że z trzydziestu czterech osób zajmujących tak ograniczoną przestrzeń tylko jedna z nich brała kąpiel. Dlatego byłam bardzo zaskoczona, gdy następnego ranka weszłam do kuchni i zobaczyłam wręcz sterylną czystość. Spodziewałam się skromnych, polowych warunków, jakie panowały w kajutach i ładowniach, ale poraził mnie blask promieni słonecznych odbijających się od miedzianych garnków. Mrugnęłam, oślepiona jaskrawym światłem. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do jasności, zauważyłam, że półki i kredensy są tak solidnie wbudowane w ściany kuchni okrętowej, że nie ruszą ich najgorsze sztormy. Na niewielkiej półce lekko drżały szklane buteleczki z przyprawami, bezpiecznie otulone w filc. Noże, toporki i szpikulce przerażająco lśniły w szeregu, a było ich tyle, że poradziłyby sobie z ciałem wieloryba. Na ściance działowej wisiała podwójna półka pełna pękatych szklanek i płaskich talerzy. Poukładano na nich nać rzepy, aby wypuściła zielone kiełki. Na piecu stał olbrzymi kocioł, w którym cicho bulgotała jakaś potrawa, wydzielając pachnącą parę. Na środku całego królestwa stał kucharz i mierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. - Wynosić się - rozkazał. - Dzień dobry - powiedziałam tak grzecznie, jak tylko potrafiłam. - Nazywam się Claire Fraser. - Wynosić się - powtórzył tym samym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Jestem żoną pana Frasera, nadzorcy ładunku, a także lekarzem okrętowym na czas tej wyprawy - oświadczyłam, wyzywająco patrząc mu w oczy. - Potrzebuję wrzątku do wyczyszczenia toalety. Małe, lśniące oczka jeszcze bardziej się zmniejszyły i mocniej zalśniły, a czarne źrenice celowały we mnie jak lufy dział. - Jestem Aloysius O’Shaughnessy Murphy - oznajmił. - Kucharz okrętowy. I żądam opuszczenia świeżo wyszorowanej podłogi. Nie pozwalam kobietom wchodzić do kuchni. - Zerknął na mnie z ukosa spod czarnej, bawełnianej chustki, która osłaniała jego głowę. Był ode mnie kilkanaście centymetrów niższy, ale tę różnicę z powodzeniem nadrabiał dużo większym obwodem w pasie, ramionami zapaśnika i olbrzymią głową, osadzoną bezpośrednio na barkach. Drewniana noga dopełniała całości. Z godnością zrobiłam o krok do tyłu i stojąc w drzwiach, przemówiłam do niego ze stosunkowo bezpiecznej odległości. - W takim razie może pan przesłać wodę przez posłańca. - Mogę - odparł. - Ale nie muszę. - Obrócił się do mnie szerokimi plecami na znak, że mam już sobie iść, i zajął się pniakiem rzeźniczym, toporem i ćwiartką baraniny. Przez chwilę tkwiłam w miejscu i zastanawiałam się, co dalej robić. Rozległy się głuche odgłosy regularnego uderzenia topora o drewno. Pan Murphy sięgnął na półkę z przyprawami, bez patrzenia chwycił jedną z buteleczek i wysypał na pokrojone mięso dużą część zawartości. W powietrzu rozniósł się duszący zapach szałwi, ale od razu przyćmił go ostry aromat rozkrojonej tasakiem cebuli. Najwyraźniej załoga „Artemidy” nie mogłaby się wyżywić tylko soloną wieprzowiną i sucharami. Zaczęłam rozumieć, dlaczego kapitan Raines miał przysadzistą posturę. Znów wsunęłam głowę do kuchni, uważając, by nie przekroczyć progu. - Karadmon - oświadczyłam stanowczym tonem. - Gałka muszkatołowa, w całości. Suszona w tym roku. Świeży ekstrakt anyżu. Korzeń imbiru, dwie duże sztuki, bez skaz... - Urwałam. Pan Murphy przestał siekać mięso. Tasak zawisł w powietrzu nad pniakiem. - A oprócz tego - dodałam - pół tuzina całych lasek wanilii. Z Cejlonu. Powoli obrócił się, wycierając ręce o skórzany, niezbyt czysty fartuch. Szczecinowate bokobrody okalające szeroką, rumianą twarz zadrżały jak czułki olbrzymiego insekta. Z buzi wysunął się język, żeby polizać ściągnięte w dziób usta. - Szafran? - spytał ochrypłym głosem kucharz. - Pół uncji - powiedziałam pospiesznie, z udawaną obojętnością. Głęboko oddychał, w małych oczkach widać było błysk zainteresowania. - Z boku jest wycieraczka, łaskawa pani. Proszę wytrzeć buty i wejść. Jedną toaletę wymyłam na tyle dokładnie, na ile mi pozwoliła wydzielona ilość wrzątku oraz cierpliwość Fergusa. Po pracy wróciłam do kabiny, żeby się wyszorować przed posiłkiem. Marsali tam nie było. Niewątpliwie towarzyszyła Fergusowi, któremu dałam parę zadań do wykonania. Spłukałam ręce alkoholem i poczesałam włosy. Przeszłam przez korytarz, żeby sprawdzić, czy - dziwnym trafem - Jamie nie zechce czegoś zjeść lub wypić. Jeden rzut oka wystarczył, żeby prysły wszystkie moje złudzenia. Mnie i Marsali przypadła w udziale większa kajuta, co w praktyce oznaczało, że każda z nas miała do dyspozycji dwa metry kwadratowe wolnej powierzchni. Nasze koje były na pół zamkniętymi skrzyniami wbudowanymi w ścianę, o długości stu siedemdziesięciu centymetrów. Marsali łatwo się zmieściła w swoim łóżku, aleja musiałam przyjąć lekko skuloną pozycję. Rano obudziłam się z mocno zdrętwiałymi nogami. Jamie leżał na boku, wciśnięty w legowisko jak ślimak w skorupę. Jego blada, lepka skóra miała szarawy odcień, a zielone i żółte plamy brzydko kontrastowały z rudymi włosami. Kiedy usłyszał, że wchodzę, otworzył jedno oko, przez chwilę popatrzył na mnie nieobecnym wzrokiem i znów zamknął powiekę. - Nie najlepiej, co? Oko znów się uchyliło. Jamie przygotowywał się, by coś powiedzieć, ale zrezygnował z zamiaru. Delikatnie pogłaskałam biedaka po włosach, ale chyba tego nie zauważył, zbyt mocno pogrążony w cierpieniach. - Słyszałam, że do jutra się wypogodzi - zagaiłam. Co prawda, morze było w miarę spokojne, ale dało się odczuć wyraźne kołysanie fal. - To bez znaczenia - odparł, mocniej zaciskając powieki. - I tak nie dożyję do jutra. Mam nadzieję. - Obawiam się, że jednak dożyjesz - powiedziałam, kręcąc głową. - Nie umiera się na chorobę morską. Chociaż, patrząc na ciebie... - Nie o to chodzi. - Otworzył oczy i z wielkim trudem uniósł głowę. Aż się spocił z wysiłku. Nawet usta mu pobladły. - Claire. Uważaj. Powinienem o tym wcześniej powiedzieć, ale nie chciałem cię martwić i myślałem... - Wyraz twarzy mu się zmienił. Już wiedziałam, co zwiastuje ta niepewna mina, więc w porę zdążyłam podstawić miednicę. - O, matko. - Leżał bezwładny i wyczerpany, blady jak prześcieradło. - Co mi powinieneś powiedzieć? - spytałam, marszcząc nos. Właśnie odstawiałam miednicę na podłogę. - Tak czy inaczej szkoda, że dopiero teraz, na pełnym morzu o tym pomyślałeś. - Nie sądziłem, że będzie aż tak źle - wyjaśnił. - Jak zwykle - skomentowałam z pretensją w głosie. - No, co takiego miałeś mi powiedzieć? - Spytaj Fergusa - odparł. - Przekaż mu, że Innes jest w porządku. - O czym ty mówisz? - Byłam zaniepokojona. Delirium jest nietypowym objawem choroby morskiej. Z trudem skoncentrował na mnie wzrok. Na brwiach i górnej wardze lśniły kropelki potu. - Innes - powtórzył. - To nie może być on. On nie chce mnie zabić. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. - Jamie, gorzej się czujesz? - spytałam. Pochyliłam się i wytarłam mu twarz. Widziałam, że robi wszystko, by się uśmiechnąć, ale to wymagało od niego nadludzkiego wysiłku. Nie miał gorączki, a spojrzenie było bardzo wyraziste. - Kto? - spytałam ostrożnie. Nagle odniosłam wrażenie, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. - Nie wiem. - Przez jego twarz przemknął spazm bólu. Jamie mocno zacisnął usta. - Spytaj Fergusa - powtórzył szeptem, gdy znów mógł się odezwać. - Na osobności. Poczułam się przeraźliwie bezradna. Nie miałam zielonego pojęcia, o czym „mówi, ale jeśli istniało jakieś niebezpieczeństwo, nie zamierzałam zostawiać go samego. - Poczekam, aż tutaj zejdzie’- oznajmiłam. Jamie powoli wsunął rękę pod poduszkę, wyjął sztylet i mocno przycisnął go do piersi. - Nic złego mi się nie stanie - zapewnił słabym głosem. - Idź już, Angielko. Raczej nie zrobią tego w biały dzień. Jeśli w ogóle. Jego słowa brzmiały mało wiarygodnie, ale nie mogłam nic więcej zrobić. Leżał nieruchomo z nożem przyciśniętym do piersi jak kamienna figura w grobowcu. - Idź - mruknął, prawie nie poruszając wargami. Gdy wyszłam z kajuty, jakiś cień poruszył się przy końcu korytarza. Wytężyłam wzrok. W końcu dojrzałam skuloną w pozycji kwiatu lotosu postać pana Willoughby’ego. Rozłożył szerzej uda i w grzecznym ukłonie włożył głowę pomiędzy nogi. - Proszę się nie bać, szanowna Pierwsza Damo - uspokajał mnie szeptem. - Ja czuwam. - To dobrze - odparłam i odeszłam roztrzęsiona, żeby poszukać Fergusa. Młody Francuz stał z Marsali z tyłu pokładu wpatrzony w falą, jaką zostawiał statek. Kilka wielkich, białych ptaków polowało przy burtach. - Nie ma pewności, że ktoś naprawdę chce zabić milorda - wyjaśnił niezdecydowanym głosem. - Te beczki w magazynie to mógł być wypadek. Już nieraz widziałem takie rzeczy. Podobnie przedstawia się sprawa z pożarem w stodole, ale... - Chwileczkę. - Chwyciłam Fergusa za rękaw. - Co za beczki? Jaki pożar? - Oo... - W oczach przystojnego młodzieńca widać było zaskoczenie. - Milord pani nie powiedział? - Jest bardzo osłabiony. Nie mógł wykrztusić z siebie nic ponad to, że powinnam zapytać ciebie. Fergus krytycznie pokręcił głową i mlasnął językiem. - Nigdy nie sądzi, że będzie aż tak chory - skomentował. - A zawsze jest umierający. Jednak za każdym razem, kiedy musi postawić stopę na statku, uparcie twierdzi, że to tylko kwestia silnej woli. I że czynami rządzi mózg, nie żołądek. A kiedy tylko wejdzie na pokład, robi się zielony. - Nigdy mi o tym nie mówił - stwierdziłam rozbawiona. - Uparty głuptasek. Marsali stała za plecami Fergusa. W ten sposób wyrażała wyniosłą rezerwę i udawała, że mnie tu nie ma. Jednak gdy nieoczekiwanie usłyszała ten opis Jamiego, parsknęła śmiechem. Ale gdy jej spojrzenie napotkało mój wzrok, zaczerwieniła się. Szybko odwróciła głowę i znów wpatrywała się w morze. Fergus uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Wie pani, jaki on jest, milady - powiedział z pobłażliwą czułością. - Może umierać i nikt tego nawet nie zauważy. - Teraz każdy by to zauważył, gdyby na niego popatrzył - oświadczyłam chłodnym tonem. Uświadomiłam sobie, że czegoś ważnego nie wiem. Poczułam bolesny skurcz żołądka. Fergus był przy nim dzień w dzień, prawie przez dwadzieścia lat, a mimo to Jamie nie przyznawał się przed nim do słabości, o których z kolei mnie chętnie informował. Tak, mi zawsze mówił, że umiera. Tak na wszelki wypadek. - Mężczyźni - mruknęłam, kręcąc głową. - Milady? - Nieważne. Wspomniałeś o beczkach i pożarach. - Aa, tak. - Fergus odgarnął z czoła pasmo zmierzwionych, czarnych włosów. - To było dzień przed moim spotkaniem z panią, milady, u madame Jeanne. Kiedy wróciłam z Edynburga, zastałam Jamiego w drukarni. Razem z Fergusem i grupką sześciu mężczyzn spędził noc w dokach Burntislandu. Korzystając z późnego świtania, charakterystycznego dla pory zimowej, chciał odzyskać kilka beczek nieoclonej madery, przemyconej wraz z ładunkiem mąki. - Madera tak szybko nie przesiąka przez drewno, jak inne gatunki wina - wyjaśnił Fergus. - Nie można pod nosem celników przywieźć w ten sposób brandy, bo psy od razu ją wyczują, nawet jeśli się to nie uda ich panom. Ale z maderą nie ma problemów, pod warunkiem że jest świeżo rozlana do beczek. - Psy? - Niektórzy inspektorzy celni, milady, mają specjalnie wytresowane psy, które natychmiast wykrywają tabakę i brandy. - Pomachał ręką, żeby mu nie przerywać. Silny wiatr morski wiał mu w oczy, więc przymrużył powieki. - Bez przeszkód odzyskaliśmy maderę i przywieźliśmy do jednego z tych magazynów, które oficjalnie należą do lorda Dundasa, ale tak naprawdę stanowią wspólną własność jego, milorda i madame Jeanne. - Właśnie - stwierdziłam. Znów poczułam skurcz żołądka, taki sam jak wtedy, gdy Jamie otworzył drzwi burdelu na Queen Street. - Są wspólnikami, prawda? - W pewnym sensie - powiedział z żalem w głosie. - Milord ma tylko pięć procent udziałów, które otrzymał w zamian za znalezienie miejsca i załatwienie formalności. Drukarnia przynosi mniejszy zysk niż hotel de joje. Marsali się nie obejrzała, ale miałam wrażenie, że jej ramiona jeszcze bardziej zesztywniały. - Nie wątpią - potwierdziłam. W końcu już dawno temu przebrzmiała historia z Edynburga, związana z madame Jeanne. - I co dalej? Pospiesz się, bo ktoś może poderżnąć Jamiemu gardło, zanim się dowiem dlaczego. - Oczywiście, milady. - Fergus przepraszająco skłonił głowę. Przemytnicy schowali alkohol w bezpiecznym miejscu, żeby później zmienić opakowania i sprzedać przemycony towar. Postanowili zatrzymać się gdzieś, żeby odpocząć, wypić i zjeść śniadanie. O świcie mieli wyruszyć w dalszą drogę do domu. Dwóch z nich od razu poprosiło o swoją część, bo potrzebowali pieniędzy na spłatę długów karcianych i zakup jedzenia dla rodzin. Jamie zgodził się i poszedł do biura przy magazynie, gdzie trzymał trochę złota. Rozweseleni szklaneczką whisky mężczyźni nagle poczuli, że podłoga drży pod ich stopami. - Padnij! - krzyknął doświadczony magazynier MacLeod. Cała kompania szybko dała nura na ziemię, zanim jeszcze zobaczył, że olbrzymi stojak na beczki, który znajdował się blisko biura, drga i trzeszczy, a jedna dwutonowa beczka spada z regału i z hukiem zmienia się w aromatyczne jezioro piwa. Potem pozostałe beczki posypały się kaskadą. Milord właśnie tamtędy przechodził - powiedział Fergus, kręcąc głową. - Tylko dzięki łasce Najświętszej Panienki nie został zmiażdżony. Zaledwie kilka centymetrów dzieliło go od odbijającego się od ściany dwutonowego ciężaru. Natychmiast odskoczył na bok. - Fergus przerwał na dłuższą chwilę. - Jak mówię, takie rzeczy się zdarzają dość często. - Wzruszył ramionami. - Co roku tuzin osób ginie w tego rodzaju wypadkach w samym tylko Edynburgu. Ale reszta spraw... Na tydzień przed wypadkiem z beczkami mała szopa z sianem do pakowania stanęła w płomieniach, gdy Jamie pracował w środku. Najwyraźniej upadła latarnia, która stała między nim a drzwiami. Jamie został uwięziony w płonącej szopie bez okien. - Całe szczęście szopa była dość lichą budowlą. Płonęła szybko, ale milord zdołał kopniakiem rozwalić ścianę z przepróchniałych desek i bez szwanku wyczołgać się na zewnątrz. Początkowo myśleliśmy, że lampa sama upadła. Dopiero później milord mi powiedział, że słyszał jakieś podejrzane odgłosy. Kiedy się odwrócił, żeby sprawdzić, co się dzieje, zobaczył przed sobą buchające płomienie. Fergus westchnął. Wyglądał na zmęczonego. Pewnie całą noc czuwał przy Jamiem. - Więc... - Po raz kolejny wzruszył ramionami. - W zasadzie nie wiemy, czy to nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, czy czyjeś zamierzone działanie... Ale gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę to, co stało się w Arbroath... - Niewykluczone, że macie zdrajcę wśród przemytników - dokończyłam. - Właśnie, milady. - Fergus podrapał się w głowę. - Milorda najbardziej niepokoi ten człowiek, którego Chińczyk zastrzelił u madame Jeanne. - Jamie uważa, że to nie mógł być celnik. Nie znalazł przy nim kwitów. - Ten tajemniczy mężczyzna miał za to w kieszeni książeczkę - przypomniał Fergus. - Nowy Testament? I co z tego? - spytałam zdziwiona. - Rzecz w tym, że był to tom, który milord osobiście drukował - spokojnie wyjaśnił młody Francuz. - Chyba zaczynam rozumieć. Fergus z ponurą miną pokiwał głową. - Wytropienie przez agenta celnego ścieżki od miejsca dostawy brandy aż do burdelu byłoby czymś niedobrym, ale nie katastrofą. Moglibyśmy znaleźć inną kryjówkę. Szczerze mówiąc, milord już rozmawiał z właścicielami dwóch tawern w kwestii... Ale to nie ma żadnego związku ze sprawą. - Machnął ręką. - Jednak jeśli agenci Korony skojarzą zawodowego przemytnika z szacownym panem Malcolmem z Carfax Close... - Szeroko rozłożył ręce. Jasne. Gdyby urząd celny bliżej przyjrzał się działaniom przemytniczym drukarza, Jamie mógłby po prostu rozstać się ze wspólnikami, przestać uprawiać to zajęcie i zniknąć na jakiś czas. Zająłby się wyłącznie drukowaniem do czasu, kiedy znów pojawiłaby się szansa, żeby bezpiecznie wznowić nielegalną działalność. Ale gdyby całkowicie zdemaskowano Jamiego, zagrożenie nie ograniczałoby się tylko do utraty obu źródeł dochodu. Analiza takiego podejrzenia doprowadziłaby do odkrycia prawdziwej tożsamości Jamiego i jego wywrotowych poczynań. Idąc tym tropem, agenci dotarliby do Lallybroch i wątku buntu oraz wyroku za zdradę. Mieliby wystarczająco dużo dowodów, aby wielokrotnie powiesić Jamesa Frasera - choć już jeden raz by wystarczył. Zatem Jamiemu chodziło nie tylko o Laoghaire i Hobarta MacKenziego, kiedy powiedział Ianowi, że lepiej dla nas będzie na jakiś czas wyjechać do Francji. O dziwo, trochę mi ulżyło po tym, co usłyszałam od Fergusa. Przynajmniej nie byłam jedyną przyczyną wygnania Jamiego. Moje ponowne zjawienie się pewnie zaogniło kryzys, ale z całą pewnością go nie wywołało. - Oczywiście, milady. Mimo to nie mamy pewności, że któryś z przemytników jest zdrajcą. A nawet gdyby tak było, to nie wiemy, czy ten ktoś zamierza zabić milorda. Gdyby jeden ze wspólników zdradził dla pieniędzy, nie byłoby to aż takie straszne. Gorzej, jeśli w grę wchodziłby motyw osobistej zemsty. - W takim razie - kontynuował Fergus - to musi być ktoś z sześciu osób, po które posłał mnie milord, żeby popłynęli z nami. Oni wszyscy byli przy upadku beczek, przy pożarze szopy, w burdelu i na drodze w Arbroath, kiedy wpadliśmy w zasadzkę i znaleźliśmy powieszonego poborcę akcyzy. - Każdy wie o drukarni? - O, nie! Zawsze uważaliśmy, żeby się nie wygadać w obecności przemytników. Jednak niewykluczone, że jeden z nich kiedyś śledził milorda i w ten sposób dowiedział się o Malcolmie. - Uśmiechnął się krzywo. - Milord jest dosyć charakterystyczną osobą. - To prawda - westchnęłam. - Ale teraz wszyscy znają prawdziwe nazwisko Jamiego. Kapitan Raines mówi o nim: pan Fraser. - Tak - odparł z cieniem ponurego uśmiechu. - Dlatego musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście płyniemy ze zdrajcą i kto nim jest. Spojrzałam na Fergusa - po raz pierwszy dotarło do mnie, że jest naprawdę dorosłym, a w dodatku niebezpiecznym mężczyzną. Pamiętałam go jako pełnego werwy dziesięciolatka o zębach wiewiórki. Wiedziałam, że zawsze będę w nim widzieć małego urwisa. Ale sporo czasu minęło od tamtych chwil, kiedy był dzieckiem paryskiej ulicy. W czasie naszej rozmowy Marsali wciąż wpatrywała się w morze. Wolała nie podejmować ryzyka dyskusji ze mną. Ale najwyraźniej słuchała, bo zauważyłam, że jej wąskimi ramionami wstrząsnął dreszcz. Może było jej zimno, a może się przeraziła? Kiedy uciekała z Fergusem, nie przypuszczała, że będzie podróżować z potencjalnym mordercą. - Lepiej zabierz Marsali pod pokład - zaproponowałam Fergusowi. - Już zaczyna sinieć. Nie martw się - powiedziałam do dziewczyny obojętnym tonem. - Przez jakiś czas nie wejdę do kajuty. - Dokąd pani idzie, milady? - Fergus spojrzał na mnie z ukosa, trochę podejrzliwie. - Milord nie życzył sobie, żeby pani... - Idę do kuchni - wyjaśniłam. - Do kuchni? - Uniósł gęste, czarne brwi. - Spytam Aloysiusa O’Shaughnessy Murphy’ego, czy przypadkiem nie ma jakieś skutecznego środka przeciwko chorobie morskiej - odparłam. - Jeśli nie postawimy Jamiego na nogi, to będzie mu obojętne, w jaki sposób umrze. Murphy, udobruchany uncją suszonych skórek pomarańczowych i butelką najlepszego czerwonego wina Jareda, chętnie zgodził się pomóc. Nawet wyglądało na to, że podjął osobiste wyzwanie: zatrzymać pokarm w żołądku Frasera. Kilka godzin poświęcił na mistyczną kontemplacją nad półką z przyprawami i spiżarnią - wszystko na próżno. Nie było sztormu, ale zimowy wiatr piętrzył fale. „Artemida” wciąż wznosiła się na wysokość trzech metrów i opadała z impetem. Zahipnotyzowana wpatrywałam się w przechyły relingu rufowego względem linii horyzontu, aż sama poczułam mdłości i szybko zeszłam pod pokład. Nic nie wskazywało na to, że Jamie - zgodnie z pocieszającą teorią Jareda - za chwilę skoczy na równe nogi. Wciąż leżał na koi, z twarzą koloru zjełczałego budyniu. Wstawał tylko do toalety. Dzień i noc czuwali przy nim na zmianę: pan Willoughby i Fergus. Przynajmniej żaden z sześciu przemytników nie zrobił ani jednego ruchu, który można by uznać za groźbę. Wszyscy okazywali pełne współczucia zatroskanie o zdrowie Jamiego, a każdy, bacznie obserwowany, choć na krótko odwiedził Jamiego w jego kajucie. Nikt jednak nie wzbudzał podejrzeń. Od rozmowy z Fergusem całe dnie poświęcałam na przeszukiwanie statku. Odrywały mnie od tego tylko nagłe wypadki przy pracy na pokładzie, takie jak: zmiażdżenie palca, złamanie żebra, krwawienie dziąseł czy ból zęba, które wymagały pomocy lekarskiej. Trochę czasu zabierało mi też ucieranie ziół i przygotowywanie leków w kąciku kuchni, gdzie Murphy łaskawie pozwolił mi pracować. Gdy wstawałam, Marsali już nie było w kajucie, a kiedy zasypiałam, ona już dawno spała. Ciasnota statku zmuszała nas jednak do wspólnych posiłków. Wtedy dziewczyna okazywała mi milczącą niechęć. Podejrzewałam, że wrogość wynika ze zrozumiałej lojalności wobec matki, a trochę też ze złości powodowanej koniecznością spędzania godzin nocnych w moim, a nie Fergusa towarzystwie. Jeśli Marsali pozostawała nie tknięta - a sądząc po jej posępnej minie, byłam pewna, że tak jest - to wyłącznie dlatego, że Fergus szanował nakazy swojego pana. Sam Jamie, jako strażnik cnoty, nie byłby w stanie wyegzekwować posłuszeństwa. - Coś takiego! - odezwał się oburzony Murphy. - Miską tego rosołu podnosiłem umarlaków z łoża śmierci! Wziął od Fergusa kubek rosołu, krytycznie powąchał wywar i powoli podsunął pod mój nos. - Niech no pani powącha. Kości ze szpikiem, czosnek, nasiona kminku i łyżka wieprzowego smalcu do smaku, wszystko to starannie przecedzone przez perkal. Trzeba wziąć pod uwagę, że niektóre wrażliwe żołądki nie tolerują grudek. Ale nie znajdzie tu pani ani jednej! Rosół był naprawdę przejrzysty, złotobrązowy. Miał przy tym tak apetyczny zapach, że aż mnie samej pociekła ślinka, mimo iż niespełna godziną wcześniej zjadłam obfite śniadanie. Kapitan Raines często miał problemy z żołądkiem. Dlatego znalazł wyśmienitego kucharza, który potrafił zadbać o odpowiednie zaopatrzenie kuchni. Murphy, z drewnianą nogą i posturą beczki rumu, miał wygląd bezlitosnego pirata, ale tak naprawdę był znany jako najlepszy kucharz w Hawrze - sam mi to powiedział, bez krztyny próżności. Przypadki choroby morskiej traktował jako wyzwanie dla swoich umiejętności, więc Jamie, po czterech dniach wciąż obłożnie chory, był żywą obrazą jego talentów. - Bulion na pewno jest znakomity - zapewniłam mistrza patelni. - Chodzi tylko o to, że pan Fraser niczego nie może zatrzymać w żołądku. Murphy chrząknął z powątpiewaniem, ale odwrócił się i starannie przelał pozostałości rosołu do jednego z licznych garnków, które dniem i nocą parowały na płycie kuchennej. Okropnie się skrzywił i jedną ręką przygładził rzadkie blond włosy. Otworzył kredens, znów go zamknął. Schylił się i mrucząc pod nosem, zaczął szperać wśród zapasów żywności. - Może odrobinę suchara? - burknął. - Potrzebuje czegoś suchego. A może jednak troszeczkę octu by mu pomogło, cierpki ogórek kiszony, powiedzmy... Patrzyłam, zauroczona, jak pulchne palce kucharza niestrudzenie przebiegają po różnych produktach, zgrabnie chwytają każdą rzecz i z gracją stawiają na tacę. - To jest to! Spróbujmy tego. - Podał mi pełną tacę. - Niech possie korniszona, ale nie wolno dopuścić, żeby ugryzł. Potem można dać samego suchara, trzeba tylko pilnować, żeby pan Fraser nie popijał wodą. Potem podsunąć rozdrobnionego korniszona. Niech go zagryzie sucharem. I tak dalej. Jak to już osiądzie na dnie żołądka, można zaserwować budyń z wczorajszej kolacji. Jeśli pan James tego nie zwróci... - Byłam już za drzwiami kuchni, gdy kończył wyliczankę. - ...Gorące mleko... - świeże, kozie mleko i... porządnie ubita śmietana z whisky oraz dużym jajem - rozległo się po korytarzu, gdy usiłowałam minąć wąski zakręt, ostrożnie przechodząc nad panem Willoughbym, który jak zwykle przycupnął w rogu pasażu przy drzwiach Jamiego jak mały, niebieski piesek salonowy. Jednak gdy tylko przestąpiłam próg kajuty, już widziałam, że cały wysiłek i kulinarne umiejętności Murphy’ego po raz kolejny okażą się daremne. Tradycyjną, znaną chorym mężczyznom metodą, Jamie zdołał zrobić wokół siebie tyle bałaganu, że po prostu zbierało się na płacz i ręce opadały. Malutka kajuta ociekała cuchnącą wilgocią. Dostęp światła i powietrza uniemożliwiała gruba gmatwanina koców i brudnych ubrań. - Wszyscy powstać! - zakomenderowałam radośnie. Postawiłam tacę i odsłoniłam prowizoryczną zasłonę, która okazała się jedną z koszul Fergusa. Do kabiny wpadło tyle światła, ile zdołało się przedrzeć zza grubego, wmurowanego w pokład słupa. Jasna smuga oświetliła koję, ukazując upiornie bladą twarz i nieszczęśliwą minę Jamiego. Ledwie uchylił jedną powiekę. - Odejdź - wysapał i zamknął oko. - Przyniosłam ci śniadanie - oznajmiłam stanowczo. Powieka znów się uniosła. Spojrzało na mnie lodowato błękitne oko. - Nie wymawiaj przy mnie słowa „śniadanie” - zażądał. - W takim razie, niech będzie, że przyniosłam ci lunch - odparłam. Postawiłam taboret przed koję, wzięłam z tacy korniszona i nęcąco podsunęłam go Jamiemu pod nos. - Possij go trochę - rozkazałam. Powoli otworzył drugie oko. Nic nie powiedział. Dwa niebieskie okręgi zawirowały dookoła. Ze skrzywioną miną obejrzałam strzęp człowieka. Leżał na plecach z nogami ugiętymi w kolanach. Co prawda, wbudowana w ścianę koja skuteczniej zapewniała spokojny sen niż hamaki, w których spała reszta załogi, ale była przeznaczona dla pasażera mierzącego najwyżej metr siedemdziesiąt. - Nie może ci tu być wygodnie. Nie ma cudów - stwierdziłam. - Bo nie jest. - Więc może spróbujesz poleżeć w hamaku? Przynajmniej rozprostowałbyś... - Nie spróbuję. - Kapitan prosi, żebyś mu pokazał wykaz ładunku. Wtedy, kiedy zechcesz. Skrótowo, choć bardzo obrazowo, Jamie wyjaśnił mi, co kapitan Raines może zrobić z tym wykazem. Nawet nie zadał sobie trudu, by otworzyć oczy. Westchnęłam i uniosłam bezwładną rękę chorego. Była chłodna i wilgotna. Wyczułam przyspieszony puls. - Dobrze - powiedziałam po chwili. - Spróbujemy czegoś, co robiłam z pacjentami, którzy mieli iść na operację. Czasem pomagało. Jęknął ochrypłym głosem, ale nie protestował. Usiadłam na drugim taborecie. Często przeprowadzałam kilkuminutową rozmowę z pacjentami, zanim ich zabierano na blok operacyjny. Moja obecność ich uspokajała. Okazało się, że jeśli zdołałam oderwać myśli pacjenta od zbliżającej się ciężkiej próby, wszystko przebiegało lepiej: mniej krwawili, mdłości pooperacyjne nie były aż tak dokuczliwe i szybciej wracali do zdrowia. Zdarzało się to prawie zawsze, więc uwierzyłam, że moja metoda naprawdę skutkuje. W sumie Jamie mi bardzo się nie mylił, kiedy mówił Fergusowi o władzy ducha nad ciałem.. - Pomyślmy o czymś przyjemnym - zaproponowałam, modulując głos, żeby brzmiał nisko i jak najbardziej uspokajająco. - Pomyśl o Lallybroch, o zboczu wzgórza za domem. Przypomnij sobie, jak wyglądają sosny, które tam rosą. Czy czujesz zapach igliwia? Pomyśl o dymie z kuchennego pieca unoszącym się nad kominem w pogodny dzień i o jabłku w dłoni. Co czujesz, kiedy trzymasz? Czy jest twarde, gładkie i... - Angielko? - Otworzył oczy i ze skupieniem przenikał mnie wzrokiem. Na skroniach lśniły kropelki potu. - Słucham. - Idź sobie. - Co? - Wyjdź stąd - poprosił jak najdelikatniej - albo złamię ci kark. Wyjdź w tej chwili. Z godnością wstałam i opuściłam kajutę. Pan Willoughby siedział oparty o przeciwległą ścianę korytarza i wpatrywał się w drzwi. - Nie ma pan przy sobie kamiennych kulek, prawda? - spytałam. - Mam - odpowiedział trochę zaskoczony. - Potrzebować pani zdrowych kul dla Tsei- mi? - Zaczął szperać w rękawie, ale go powstrzymałam. - Z chęcią uderzyłabym nimi Jamiego w głowę, ale podejrzewam, że Hipokratesowi niezbyt by się to spodobało. Pan Willoughby niepewnie się uśmiechnął i kilka razy skłonił głowę, żeby wyrazić swój podziw dla nieznanego sobie autorytetu. - Nieważne - powiedziałam. Zerknęłam z ukosa na stos cuchnącego posłania. Lekko się poruszyło. Na zewnątrz zobaczyłam rękę, która ostrożnie po omacku czegoś szukała na podłodze. Znalazła miednicę, przesunęła ją i zniknęła w mrocznych głębiach koi, skąd właśnie wydobył się odgłos daremnych prób wypróżnienia żołądka. - Cholerny mężczyzna! - jęknęłam z żalem, ale i współczuciem. Przez moje plecy przebiegł dreszcz niepokoju. Dziesięć godzin przeprawy przez Kanał to niegroźna sprawa, ale w jakim stanie będzie Jamie po miesiącu takich męczarni? - Głowa Świni - zgodził się pan Willoughby, żałobnie chyląc czoło. - Pani myśli, że on jest Szczurem? A może Smokiem? - Śmierdzi jak całe zoo - odparłam. - Ale dlaczego miałby być smokiem? - Niektórzy rodzą się w roku Smoka, inni w roku Szczura, Kozy czy Konia - wyjaśnił pan Willoughby. - Każdy rok jest inny. Pani nie wiedzieć, czy Tsei-mi to Szczur, czy Smok? - Chodzi o rok urodzenia? - Przypomniały mi się karty dań w chińskich restauracjach, ozdobione zwierzętami chińskiego zodiaku z objaśnieniem dotyczącym cech charakteru osób urodzonych w danym roku. - Tysiąc siedemset dwadzieścia jeden - poinformowałam Chińczyka. - To chyba Szczur - powiedział pan Willoughby, w zamyśleniu przyglądając się gmatwaninie posłania na koi, która lekko się trzęsła. - Szczur bardzo inteligentny, mieć dużo szczęścia. Ale może też być Smok. Tsei-mi mocno popędliwy w łóżku? - Ostatnio nie bardzo - odparłam, kątem oka zerkając na górę pościeli. Uniosła się i opadła. - Smoki to najbardziej namiętne stworzenia - wyjaśnił pan Willoughby, myślącym wzrokiem wpatrując się w dziwaczny ruch na koi. - Mam chiński lek. - Dobry na wymioty, żołądek, głowę, ogólnie uspokajający i łagodzący ból. Spojrzałam na skośnookiego z zainteresowaniem. - Naprawdę? Czy już pan sprawdził, jak działa na Jamiego? Mały człowieczek z żalem pokręcił głową. - Nie chcieć - odparł. - Przekląć go i straszyć, że mnie wyrzucić za burtę, jeśli się zbliżę. Pan Willoughby i ja spojrzeliśmy sobie w oczy. Zrozumieliśmy się bez słów. - Wie pan - powiedziałam trochę głośniej - długotrwałe, suche próby opróżniania żołądka są bardzo szkodliwe dla człowieka. - O tak, tak. - Pan Willoughby ogolił rano górną część czaszki. Łysy pagórek zalśnił, gdy Chińczyk raźnie pokiwał głową. - Niszczy tkanki żołądka i podrażnia przełyk - ciągnęłam krótki wykład. - Aż tak? - Poza tym podnosi ciśnienie krwi i nadmiernie napina mięśnie brzucha, co nierzadko prowadzi do przepukliny. - Ojej! - Oprócz tego - dodałam jeszcze głośniej - może spowodować splątanie obu jąder w worku mosznowym, a przez to blokadę przepływu krwi w tamtym miejscu. - Ooo! - Oczy pana Willoughby’ego zrobiły się okrągłe jak monety. - Jeśli to się stanie - powiedziałam złowieszczym tonem - jedynym wyjściem jest amputacja, zanim rozwinie się gangrena. Pan Willoughby wydał z siebie świszczący odgłos na znak zrozumienia i wielkiego szoku. Góra pościeli, która w czasie tej rozmowy niespokojnie poruszała się na koi, teraz leżała całkiem nieruchomo. Spojrzałam na pana Willoughby’ego. Wzruszył ramionami. Stanęłam z założonymi rękami i czekałam. Po minucie spod pościeli wysunęła się długa stopa. Chwilę później dołączyła do niej druga kończyna. Obie stanęły na podłodze. - Niech szlag trafi was oboje - zabrzmiał niski głos, rozdrażniony do granic wytrzymałości. - Chodźcie. Fergus i Marsali stali na rufie i czule objęci wpół opierali się o balustradę. Wiatr rozwiewał długie blond włosy dziewczyny. Słysząc zbliżające się kroki, Fergus odwrócił się w stronę pokładu. Jęknął, zachwiał się i przeżegnał, wytrzeszczając oczy. - Ani... słowa... proszę... - wycedził Jamie przez zaciśnięte zęby. Fergus otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu. Marsali piskliwie krzyknęła wniebogłosy. - Tato! Co z tobą?! Szczere przerażenie i zatroskanie, które Jamie zobaczył w jej oczach, powstrzymało go przed wypowiedzeniem jakiejś cierpkiej uwagi. Jego twarz nieco się rozluźniła. Cieniutkie złote igły za uszami Jamiego drgnęły jak czułki mrówki. - Wszystko w porządku - burknął. - Chińczyk eksperymentuje na mnie różne metody zapobiegania wymiotom. Marsali podeszła do Jamiego i ostrożnie wyciągnęła palec, żeby dotknąć wkłutych w nadgarstek igieł. Inne trzy wystawały z wewnętrznej strony nogi, kilka centymetrów nad kostką. - Czy to... pomaga? - spytała. - Co czujesz? Jamie wykrzywił usta. Był to nieomylny znak, że wracało mu poczucie humoru. - Pewnie to samo, co lalka złowrogich życzeń, którą się nakłuwa ze wszystkich stron - odparł. - Ale z drugiej strony w ciągu ostatniej godziny ani razu nie zwymiotowałem, więc to chyba działa. - Obrzucił wrogim spojrzeniem mnie i pana Willoughby’ego. - Jeszcze nie mam ochoty ssać korniszonów, ale chętnie zaszedłbym aż tam, gdzie dają dobre piwo... Fergusie, nie wiesz, gdzie mógłbym się napić? - Proszę iść ze mną, milordzie. - Nie odrywając wzroku od Jamiego, Fergus nieśmiało wyciągnął rękę, żeby poprowadzić swego pana, ale się rozmyślił i ruszył w stronę schodków zaburtowych. - Powiedzieć Murphy’emu, żeby zaczął gotować dla ciebie lunch? - zawołałam za Jamiem. Odwrócił głowę i przez ramię posłał mi powłóczyste spojrzenie. Złote szpilki sterczały spoza włosów, po dwie w jednym miejscu. Lśniły w porannym słońcu jak diabelskie rogi. - Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, Angielko - powiedział. - I tak ci nie zapomnę tych splątanych jąder. Pan Willoughby nie zwracał uwagi na tę wymianę zdań. Przycupnął w cieniu dużego pojemnika na wodę przeznaczoną do picia dla marynarzy na wachcie. Chińczyk ze skupieniem przypatrywał się swoim palcom. Najwyraźniej dokonywał jakichś skomplikowanych obliczeń. Nagle podniósł wzrok. - Nie Szczur - stwierdził, kręcąc głową. - Ani nie Smok. Tsei-mi urodzony w roku Woła. - Czyżby? - spytałam, patrząc na szerokie ramiona i rudą głowę, uparcie pochyloną pod wiatr. - Pasuje jak ulał. 42 Człowiek na księżycu Jako nadzorca ładunku Jamie nie miał uciążliwej pracy. Oprócz sprawdzania za - wartości ładowni i porównywania jej z kwitami załadunku - aby się upewnić, czy „Artemida” naprawdę przewozi skóry, blachę i siarkę - na statku nie zostało mu nic do roboty. Prawdziwe obowiązki miały się rozpocząć z chwilą dotarcia na Jamajkę, kiedy trzeba było rozładować towar, ponownie go sprawdzić i sprzedać, zapłacić wymagane podatki, potrącić prowizję i wypełnić dokumenty. Ale na razie ani on, ani ja nie musieliśmy się wysilać. Bosman, pan Picard, zazdrosnym okiem spoglądał na silną posturę Jamiego, choć i tak było wiadomo, że Jamie nigdy nie zostanie żeglarzem. Co prawda, poruszał się szybko i zwinnie jak każdy inny członek załogi, lecz jego ignorancja w kwestii lin i żagli czyniła go niezdolnym do żadnej pracy, z wyjątkiem czynności, które wymagały wyłącznie siły fizycznej, a takie nie trafiały się często. Jamie urodził się żołnierzem, nie żeglarzem. Zawsze ochoczo asystował przy próbach dział. Pomagał wyprowadzać i wprowadzać na wózkach cztery potężne działa, których wystrzał wiązał się ze straszliwym hukiem. Godzinami potrafił też prowadzić z podoficerem broni, Tomem Sturgiusem, ożywione rozmowy na temat ezoterycznej wiedzy o działach. W czasie tych pełnych huku ćwiczeń bojowych Marsali, pan Willoughby i ja siedzieliśmy bezpiecznie pod opieką Fergusa, który ze względu na brak jednej ręki był zwolniony z działań pirotechnicznych. Ku memu zdziwieniu załoga bez wielu pytań zaakceptowała mnie jako lekarza okrętowego. Fergus mi wyjaśnił, że na małych statkach kupieckich nawet golibroda jako lekarz należał do rzadkości. Za to często funkcję tę pełniła żona oficera broni - o ile był żonaty. To ona opatrywała małe skaleczenia i leczyła choroby załogi. Zajmowałam się zmiażdżonymi palcami, poparzonymi rękoma, infekcjami skóry, ropiejącymi zębami, dolegliwościami trawiennymi. Jednak przypadki te były na tyle rzadkie, że nie wymagały wielu interwencji poza codzienną godziną porannego dyżuru. W efekcie ja i Jamie mieliśmy bardzo dużo wolnego czasu. I w miarę jak „Artemida” posuwała się coraz dalej na południe, w głąb olbrzymiego basenu Atlantyku, coraz częściej przebywaliśmy razem. Po raz pierwszy od mojego powrotu mieliśmy czas na rozmowę, na to, żeby przypomnieć sobie rzeczy, które kiedyś wiedzieliśmy o sobie wzajemnie, żeby podzielić się nowymi doświadczeniami, a przede wszystkim na to, żeby czerpać przyjemność z wzajemnej bliskości - z dala od kłopotów i niebezpieczeństw codziennej egzystencji. Często przechadzaliśmy się po pokładzie, przemierzając kilometry w trakcie długich dyskusji o wszystkim i niczym. Głównie dzieliliśmy się wrażeniami z osobliwego doświadczenia, jakim dla nas obojga była morska podróż. Zadziwiały nas spektakularne wschody i zachody słońca, ławice dziwnych, zielonych i srebrnych ryb, rozległe pola niesionych falą wodorostów, a w nich tysiące malutkich krabów i meduz. Podziwialiśmy zwinne delfiny, które zjawiały się przez kilka dni z rzędu. Płynęły razem ze statkiem, tylko od czasu do czasu wyskakując na powierzchnię, by rzucić okiem na dziwaczne stworzenia poruszające się w górze. Wschodzący księżyc był ogromnym, szybkim, złocistym dyskiem, który ktoś wprost z wody rzucił w niebo. Wyglądał trochę tak, jak powstający feniks. Woda pociemniała, nie było widać delfinów, ale pomyślałam, że gdzieś tam są i razem z nami przemierzają ciemności. Widok księżyca zapierał dech w piersiach nawet marynarzom, którzy tysiące razy mieli okazję go podziwiać. Nie można było pozostać obojętnym wobec obrazu ogromnej kuli, unoszącej się tuż ponad powierzchnią ziemi, zdawałoby się - na wyciągnięcie ręki. Jamie i ja staliśmy objęci przy balustradzie i podziwialiśmy księżyc. Wydawało się nam, iż jest tak blisko, że z łatwością można dojrzeć ciemne plamy i cienie na jego powierzchni. - Mam wrażenie, że z tej odległości dostrzegłbym nawet człowieka na księżycu - powiedział i na powitanie pomachał ręką rozmarzonej, złocistej twarzy na niebie. - „Plejady płyną na zachód, opłakując księżyc, który utonął w morzu” - zacytowałam. - O, zobacz, jest! Tu, na dnie! - Wskazałam palcem miejsce pod balustradą, gdzie świetlista kula zagłębiła się i połyskiwała w wodzie, jak gdyby to bliźniaczy brat księżyca dał nurka w głąb morza. - Kiedy opuszczałam swoje czasy, ludzie przygotowywali się do lotu w kosmos. Ciekawe, czy im się to kiedyś uda. - Latające maszyny potrafiłyby dotrzeć aż tak wysoko? - spytał Jamie. Kątem oka spoglądał na księżyc. - Można powiedzieć, że wysoko mierzą, chociaż w tej chwili wydaje się, że to tak blisko. Czytałem kiedyś książkę o astronomii. Z tekstu wynikało, że odległość od Ziemi do Księżyca prawdopodobnie wynosi około trzystu mil morskich. Czyżby autor się pomylił? A może statki kosmiczne jednak zdołają pokonać taki dystans? - To wymaga specjalnego pojazdu, który nazywa się rakietą - odpowiedziałam. - Tak naprawdę będą mogły latać nie tylko na Księżyc. Ale daleko od Ziemi nie ma powietrza do oddychania. Trzeba więc zabrać je ze sobą w odpowiednich kanistrach, jak jedzenie i wodę. - Niesamowite? - Z podziwem zerknął na świetlistą twarz. - Zastanawiam się, jak tam naprawdę jest. - Wiem jak - odparłam. - Widziałam zdjęcia. Wokół nic, prócz nagich skał. Żadnego życia. A mimo wszystko jest bardzo pięknie: strome skały, pagórki, kratery. Stąd można je dostrzec. To są te czarne plamy. - Głową wskazałam uśmiechnięty księżyc i sama się uśmiechnęłam do Jamiego. - Tam jest prawie jak w Szkocji, z tym że nie tak zielono. Roześmiał się. Najwyraźniej przypomniał sobie słowo „zdjęcie”, bo rozejrzał się, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął plik fotografii. Zawsze był przy tym ostrożny. Nie chciał, żeby ktokolwiek, nawet Fergus, zauważył zdjęcia. Światło księżyca wystarczyło, by zobaczyć twarz Brianny, połyskującą i zmienną na serii zdjęć, które powoli przeglądał. Zauważyłam, że brzegi już się postrzępiły. - Jak myślisz, czy ona będzie chodzić po Księżycu? - spytał cicho, zatrzymując dłużej wzrok na fotografii, gdzie Bree wyglądała przez okno i skrycie marzyła, nieświadoma faktu, że ktoś robi jej zdjęcie. Znów zerknął na błyszczące w górze koło. Nagle uświadomiłam sobie, że dla niego podróż na Księżyc jest dużo mniej realna niż dla ludzi żyjących w dwudziestym wieku. - Nie wiem - odparłam, delikatnie się uśmiechając. Powoli przekładał fotografie, jak zawsze skupiony nad twarzą swojej córeczki, tak podobnej do niego. Przyglądałam mu się w milczeniu, wspólnie z nim ciesząc się z obietnicy naszej nieśmiertelności. Pomyślałam o kamieniu w Szkocji, na którym wyryte było jego imię, i jaśniej spojrzałam w przyszłość. Bez względu na to, kiedy przyszłoby nam się rozstać, istniała nadzieja, że jeszcze sporo czasu upłynie, zanim to nastąpi. I nawet gdyby to się stało tu i teraz, zostałaby po nas jeszcze Brianna. Przypomniały mi się inne wersety z Housmana: „Zatrzymaj się przy kamieniu z imieniem / Serce już bić przestało / Lecz przyznaj, że ten, kto cię kochał / Do końca pozostał ci wierny”. Przytuliłam się do Jamiego. Przez płaszcz i koszulę czułam żar jego ciała. Położyłam głowę na jego ramieniu. W dalszym ciągu przeglądał fotografie. - Prześliczna - mruknął. Mówił to za każdym razem, kiedy widział zdjęcia. - I mądra, prawda? - Tak, jak jej ojciec - przyznałam. Wiedziałam, że tłumi chichot. Gdy przewrócił odbitkę, poczułam, że jest trochę spięty. Podniosłam wzrok, żeby sprawdzić, na którą fotografię patrzy. Było to zdjęcie zrobione na plaży, kiedy Brianna miała około szesnastu lat. Stała zanurzona w wodzie po uda, z rozczochranymi, zapiaszczonymi włosami i opryskiwała kolegę - uśmiechniętego chłopca o imieniu Rodney. Młodzieniec cofał się i zasłaniał dłońmi przed strumieniem. Jamie zrobił krzywą minę i ściągnął usta w trąbkę. - To... - zaczął. - Czy oni... - Urwał, by odchrząknąć. - Nie chcę tego krytykować, Claire - powiedział jak najdelikatniej - ale czy nie uważasz, że to... odrobinę... nieskromne? Miałam ochotę roześmiać się w głos, ale się powstrzymałam. - Nie - odparłam wyważonym tonem. - Jak na te czasy, to dosyć skromny kostium kąpielowy. - Co prawda, była mowa o bikini, ale majtki sięgały Bree prawie do pępka. - Wybrałam to zdjęcie, bo pomyślałam, że chciałbyś... hm... zobaczyć jak najwięcej. Chyba był lekko zgorszony, ale nie mógł się powstrzymać przed zerknięciem na zdjęcie. Gdy znów zobaczył córkę, jego wyraz twarzy nieco złagodniał. - Cóż, muszę przyznać, że jest... przecudowna. I bardzo się z tego cieszę. - Podniósł zdjęcie wyżej i uważniej mu się przyjrzał. - Nie chodzi mi o to, w co jest ubrana. Większość kobiet kąpie się nago i nie wstydzi się swoich ciał. Miałem na myśli tego chłopca. Z pewnością nie powinna się pokazywać mężczyźnie niekompletnie ubrana. Kątem oka zerknęłam na nieszczęsnego Rodneya i przygryzłam wargę, gdy wyobraziłam sobie dobrze mi znanego cherlawego chłopczyka jako zagrożenie dla dziewiczej czystości córki. - Cóż - zaczęłam i wzięłam głęboki wdech. Poruszyliśmy dosyć śliski temat. - Nie zgadzam się z tobą. Chłopcy i dziewczynki często bawią się razem w ten sposób. Mówiłam ci już, że ludzie w moich czasach inaczej się ubierają. Nikt się specjalnie nie zasłania, chyba że jest zimno. - Mhm - mruknął. - Jego spojrzenie powiedziało mi, że nie jest zachwycony zasadami moralnymi panującymi w świecie, w którym żyje Brianna. Po raz kolejny skrzywił się, patrząc na zdjęcie. Poczułam ulgę, że nie ma przy nas ani Bree, ani Rodneya. Znałam Jamiego jako kochanka, męża, brata, wujka, dziedzica i żołnierza, ale nigdy przedtem nie widziałam go w roli surowego ojca. Był dosyć groźny. Pierwszy raz doszłam do wniosku, że może w końcu to i lepiej, że nie mógł osobiście nadzorować życia Bree. Skutecznie odstraszyłby każdego młodzieńca, który śmiałby ją podrywać. Jamie kilkakrotnie mrugnął, wziął głęboki wdech i wreszcie ośmielił się zadać pytanie. - Myślisz, że ona jest jeszcze... dziewicą? - Załamanie głosu było ledwie zauważalne, aleje wychwyciłam. - Oczywiście - odparłam stanowczo. Szczerze mówiąc, nie mogłam być w stu procentach pewna, ale sytuacja nie pozwalała mi przyznać się do najmniejszych wątpliwości. Pewne rzeczy dotyczące moich czasów potrafiłam mu wyjaśnić, ale idea swobody seksualnej do nich nie należała. - Och! - westchnął z niewyobrażalną ulgą. Przygryzłam wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - No tak, wiedziałem, tylko... - Urwał i głośno przełknął ślinę. - Bree to bardzo dobra dziewczyna - oświadczyłam. Lekko uścisnęłam go za ramię. - Pomiędzy mną i Frankiem nie zawsze dobrze się układało, ale ośmielam się twierdzić, że oboje byliśmy dla niej dobrymi rodzicami. - Tak, na pewno. - Okazał urocze zakłopotanie. Ostrożnie wsunął do koperty zdjęcie z plaży. Wszystkie fotografie z powrotem włożył do kieszeni. Przygładził zewnętrzną stronę płaszcza, upewniając się, czy są bezpiecznie schowane. Stał wpatrzony w księżyc. Nagle ściągnął brwi. Wiatr od morza unosił pasemka jego włosów, uwalniając je z tasiemki, którą były związane. Jamie odruchowo odrzucił kosmyk do tyłu. Najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć. - Czy myślisz, że... - zaczął powoli, nie patrząc w moją stronę. - Czy sądzisz, że dobrze zrobiłaś, wracając teraz do mnie, Claire? Nie zrozum mnie źle. Nie o to chodzi, że cię nie chcę - dodał pospiesznie. Chwycił mnie za rękę, żebym się nie odsunęła. - Naprawdę cię potrzebuję! - Przyciągnął mnie do siebie i przyłożył moją rękę do swojej piersi. - Niewyobrażalnie pragnę. Czasami myślę, że z radości posiadania ciebie serce mi wyskoczy - dodał ciszej. - Ale Brianna została sama. Nie ma Franka, ciebie ani męża, który mógłby ją chronić. Chyba jeszcze przez jakiś czas jesteś jej potrzebna? Może powinnaś troszeczkę poczekać? Zanim odpowiedziałam, usiłowałam odzyskać kontrolę nad emocjami. - Nie wiem - odparłam w końcu drżącym głosem, mimo iż próbowałam mówić spokojnie. - Z tamtej strony wszystko wygląda trochę inaczej. - Rozumiem! - Nie, nie rozumiesz! - Wyrwałam swoją rękę i posłałam mu chłodne spojrzenie. - Nie widzę żadnego sposobu, żeby ci o tym powiedzieć. I tak mi nie uwierzysz. Bree jest dorosłą kobietą. Wyjdzie za mąż, kiedy zechce i za kogo zechce. Poza tym ma porządne wykształcenie, sama może na siebie zarobić jak każda kobieta. Do ochrony nie będzie potrzebowała mężczyzny. - Jeśli kobieta nie potrzebuje mężczyzny, żeby i o nią dbał, to są straszne czasy! - Odwzajemnił mi się lodowatym spojrzeniem. Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. - To nie tak. - Położyłam dłoń na jego ramieniu i ściszyłam głos. - Ona po prostu może wybrać. Wziąć męża z miłości, nie z konieczności. Troszeczkę się odprężył. - Pobraliśmy się dlatego, że mnie potrzebowałaś. - Ale wróciłam, bo cię kocham - odparłam. - Czy sądzisz, że mniej cię potrzebowałam tylko dlatego, że sama potrafiłam się wyżywić? Napięte mięśnie twarzy i ramion wyraźnie się rozluźniły. Patrzył mi w oczy. - Nie - odpowiedział cicho. - Wcale tak nie myślę. Otoczył mnie ramieniem i mocno przytulił. Objęłam go w pasie. Przy policzku czułam plik fotografii Brianny. - Martwiłam się o naszą córkę, gdy ją opuszczałam - wyznałam chwilę później. - Sama mnie zmusiła, żebym tu wróciła. Bałyśmy się, że jeśli dłużej poczekam, to może nie zdołam cię odnaleźć. Ale naprawdę się martwiłam. - Wiem, Claire, wiem. - Odgarnął mi loki z policzka i przygładził delikatnie. - Zostawiłam list. Nic więcej nie mogłam zrobić, choć zdawałam sobie sprawę, że może... może nigdy więcej jej nie zobaczę. - Mocno zacisnęłam usta i z trudem powstrzymałam szloch. Opuszkami palców gładził mnie po plecach. - Już dobrze, Angielko. Co napisałaś? Roześmiałam się, choć coś we mnie łkało. - Wszystko to, co mi przyszło do głowy. Matczyne rady i mądrości. Same praktyczne wskazówki, na przykład: gdzie leżą akty prawne związane z domem i dokumenty rodzinne. Pokrótce omówiłam parę spraw dotyczących życia codziennego. Podejrzewam, że wcale się tym nie przejmie, ale przynajmniej będzie wiedziała, że o niej myślałam. Szperanie w kredensach i szufladach biurek bostońskiego domu w poszukiwaniu niezbędnych dokumentów, książeczek oszczędnościowych, aktów własności i pamiątek rodzinnych zajęło mi prawie tydzień. Ciągle wpadały mi pod rękę różne rzeczy związane z rodziną Franka - szkice drzew genealogicznych, albumy ze zdjęciami i tony ocalałych listów. Moją stronę rodziny było o wiele łatwiej podsumować. Wyjęłam z szafy małe pudełko. Wujek Lambert, jak przystało na erudytę, zachowywał nawet najmniejsze drobiazgi. W sumie niewiele rzeczy. Podstawowe dokumenty małej rodziny - świadectwa urodzenia, moje i rodziców, metryka ślubu mamy i ojca, dowód rejestracyjny samochodu, który ich zabił... Co podkusiło wuja Lamba, żeby zachować właśnie taki zestaw dokumentów? Najprawdopodobniej nigdy nie otwierał tego pudełka. Po prostu trzymał je u siebie ze ślepym przekonaniem naukowca, że nigdy nie wolno niszczyć urzędowych papierów, bo kto wie, komu jeszcze i do czego mogą się przydać? Oczywiście, już wcześniej wiedziałam, co jest w pudełku. Jako nastolatka często do niego zaglądałam, żeby spojrzeć na kilka fotografii. Trawiła mnie wtedy tęsknota za mamą, której nawet nie pamiętałam. Na próżno usiłowałam ją sobie wyobrazić i wskrzesić za pomocą nieostrych zdjęć. Najbardziej udana fotografia przedstawiała mamę w zbliżeniu, twarzą zwróconą w stronę aparatu. Ciepłe oczy zerkają spod ronda kloszowego kapelusza. Usta uśmiechają się delikatnie. Fotografię ręcznie pomalowano. Policzki i usta były nienaturalnie różowe, a oczy intensywnie piwne. Wuj Lamb twierdził, że fotograf popełnił błąd, bo mama, tak jak ja, miała złote tęczówki. Pomyślałam, że być może teraz Brianna przeżywa okres wzmożonej tęsknoty za matką. Tydzień przed opuszczeniem Inverness zrobiłam sobie portretowe zdjęcie. Ostrożnie położyłam je w pudełku i zamknęłam wieczko. Postawiłam skrzyneczkę na środku swojego biurka, żeby Bree bez trudu ją znalazła. Potem usiadłam i zaczęłam pisać. Najdroższa Bree...- Urwałam. Nie mogłam... Nie byłam w stanie myśleć o tym, że rozstanę się ze swoim dzieckiem. Te dwa słowa napisane czarno na białym sprawiły, że na trzeźwo uzmysłowiłam sobie, jak chory jest pomysł powrotu do przeszłości. Odłożyłam pióro. Zamknęłam oczy i wcisnęłam złożone ręce pomiędzy kolana. - Weź się w garść, Beauchamp - mruknęłam. - Pisz wreszcie i miej to z głowy. Jeśli Brianna nie będzie tego potrzebować, tym lepiej, a jeśli będzie, to przeczyta, kiedy zechce. - Znów sięgnęłam po pióro. Nie wiem, czy kiedykolwiek przeczytasz te słowa, ale nikomu nie zaszkodzi, jeśli znajdą się na papierze. Oto, co wiem o Twoich prawdziwych dziadkach, pradziadkach i Twoim rodowodzie... Pisałam przez jakiś czas, zapełniając stroną za stroną. Trud przypominania i konieczność uporządkowania informacji coraz bardziej mnie uspokajały. Przerwałam i zaczęłam się zastanawiać. Co mogłabym jeszcze przekazać oprócz kilku suchych faktów? Jak podzielić się tymi nielicznymi mądrościami, które nabyłam w czasie czterdziestu ośmiu lat obfitującego w wydarzenia życia? Usta mi się wykrzywiły. Czy jakakolwiek córka posłucha czegoś takiego? Czyja przejęłabym się dobrotliwym gderaniem matki? Ale przecież nie miało to żadnego znaczenia. Po prostu musiałam wszystko zebrać w jednym miejscu - tak na wszelki wypadek. Zastanawiałam się, co mogło być dla niej w życiu przydatne? A przede wszystkim, w jaki sposób powiedzieć Bree, że bardzo ją kocham? Ogrom tego zadania przerastał moje możliwości. Palce mocno ścisnęły pióro. Kochanie... - wykaligrafowałam i zatrzymałam się. Coś mnie ścisnęło w gardle. Ale zaczęłam raz jeszcze. Jesteś moim skarbem i zawsze nim pozostaniesz. Nie dowiesz się, ile dla mnie znaczysz, dopóki nie będziesz mieć własnego dziecka. Ale mimo to już teraz Ci mówię: stanowisz cząstką mojego ciała, jak dawniej, tak zawsze. Czasem patrzę na Ciebie, gdy śpisz, i przypominam sobie wszystkie noce, gdy otulałam Cię kołderką i w ciemności podchodziłam do łóżeczka, żeby sprawdzić, czy oddychasz. Kładłam rękę na Tobie i czułam, jak Twoja pierś unosi się i opada. Wiedziałam, że bez względu na to, co się stanie, wszystko jest w porządku, dopóki Ty żyjesz. Pamiętasz określenia, jakimi Cię nazywałam - mój kurczaczku, pączuszku, najdroższa gołąbeczko, słoneczko, skarbie, rozkoszniaczku, brudasku...? Już wiem, dlaczego bogowie żydów i muzułmanów mają dziewięćset imion. Jedno małe imię nie wystarczy do wyrażenia miłości. Mrugnęłam, żeby wyostrzyć zamglone spojrzenie, i pisałam dalej. Szybko. Nie chciałam się rozpraszać, dobierając słowa. Pamiętam o Tobie wszystko, od malutkiej linii złocistego meszku, która przecinała Twoje czółko kilka godzin po urodzeniu, po nierówny paznokieć na dużym palcu u nogi. Złamałaś go w zeszłym roku, kiedy rozzłoszczona kopnęłaś drzwi małej ciężarówki Jeremy‘ego. Boże, serce mi się kraje na myśl o tym, że to się teraz skończy: patrzenie na Ciebie, obserwowanie najdrobniejszych zmian. Nie będę wiedzieć, kiedy przestaniesz obgryzać paznokcie, o ile kiedykolwiek to nastąpi. Pamiętam nagłe olśnienie, że już jesteś wyższa ode mnie i masz twarz dorosłej kobiety. Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę. Nigdy. Chyba nie ma na świecie drugiej takiej osoby, która wie, jak wyglądały Twoje uszy od tyłu, Bree, kiedy skończyłaś trzy latka. Siadałam za Tobą i czytałam: „Sroczka kaszkę gotowała, temu dała, temu dała, temu dała... „albo „Wyszły w pole kurki trzy i gęsiego sobie szły, pierwsza przodem, w środku druga, trzecia za nią oczkiem mruga „i patrzyłam, jak te uszka robią się różowe ze szczęścia. Twoja skóra była taka przejrzysta i delikatna, że bałam się jej dotknąć, żeby nie zostawić odcisków palców. Mówiłam Ci już, że jesteś z wyglądu podobna do Jamiego. Chociaż trochę cech odziedziczyłaś po mnie. Spójrz na zdjęcie mojej mamy, które leży w pudełku, oraz na malutką, czarno-białą fotografię jej matki i babci. Masz jasne, szerokie czoło, podobnie jak one. Ja też mam takie. Widziałam również dość wielu Fraserów. Myślę, że ładnie się zestarzejesz, o ile będziesz dbać o cerę. Uważaj na siebie, Bree... Och, szkoda... Cóż, żałuję, że sama nie mogę się o Ciebie zatroszczyć i ochronić Cię przed całym złem tego świata, ale nie mogę. Nawet, gdybym została. Uważaj na siebie - zrób to dla mnie. Wytarłam nos i sięgnęłam po kolejną czystą kartkę. Została jeszcze rzecz najważniejsza. Nigdy nie umiałabym powiedzieć Briannie, co czuję, ale zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, żeby przelać myśli na papier. Co jeszcze dodać, żeby jej ułatwić życie, pomóc w dorastaniu i starzeniu się? Wybierz mężczyznę, który będzie Ci przypominał ojca - napisałam. - ...ich obu. - Pokręciłam głową. Czy to możliwe, żeby połączyć tak skrajne przeciwieństwa? Ale nie skreśliłam tych słów. Pomyślałam o Rogerze Wakefieldzie. Kiedy już wybierzesz mężczyznę, nie staraj się go zmieniać - napisałam już pewniejszą ręką. - A co jeszcze bardziej istotne, nie pozwól mu zmieniać siebie. I tak mu się to nie uda, ale mężczyźni zawsze próbują. Przygryzłam końcówkę pióra. W ustach poczułam gorzki smak indyjskiego atramentu. W końcu napisałam ostatnią i najlepszą radę: Nie garb się i postaraj się nie utyć. Ściskam ze wszystkich sił. Zawsze. Mama Jamie zadrżał. Trudno powiedzieć, czy ze śmiechu, czy też z powodu innych emocji. Rozjaśnione księżycową poświatą ubranie lśniło bielą, a włosy wydawały się czarne. W końcu odwrócił się w moją stronę i przytulił mnie mocno. - Myślę, że doskonale da sobie radę - szepnął. - Bo niezależnie od tego, jakim nieudacznikiem jest jej ojciec, nigdy żadna dziewczyna nie miała lepszej matki. Pocałuj mnie, Angielko. Wierz mi, za żadne skarby świata nie zamieniłbym cię na inną. 43 Duch ręki Fergus, pan Willoughby, Jamie i ja od chwili wypłynięcia ze Szkocji czujnie przyglądaliśmy się sześciu szkockim przemytnikom, ale zachowanie żadnego z nich nie wzbudzało najmniejszych podejrzeń, więc po jakimś czasie przestałam się nimi przejmować. Jednak w dalszym ciągu podchodziłam do nich wszystkich, z wyjątkiem Innesa, z rezerwą. W końcu do mnie dotarło, dlaczego Jamie twierdził, że Innes nie mógł być zdrajcą. Mężczyzna ten nie miał jednej ręki, więc nie zdołałby powiesić poborcy akcyzy na drodze w Arbroath. Innes był spokojnym i bardzo skrytym człowiekiem, choć z reguły wszyscy Szkoci nie należeli do osób gadatliwych. Nie zdziwiłam się więc, gdy pewnego ranka zobaczyłam, jak się po cichu krzywi, skulony za pokrywą luku. Najwyraźniej przeżywał jakąś wewnętrzną batalię. - Coś cię boli, Innes? - spytałam. - Och! - Wyprostował się, zaskoczony, ale wrócił do półprzysiadu. Jedną rękę przycisnął do brzucha. - Mmm - mruknął. Szczupła twarz zaczerwieniła się. Nie spodziewał się, że ktoś go znajdzie w starannie wybranej kryjówce. - Chodź ze mną - powiedziałam i wzięłam Innesa za łokieć. Panicznie przestraszony rozejrzał się dookoła. Opierał się, ale głośno nie protestował, gdy go ciągnęłam do swojej kajuty. Kazałam mu usiąść na stole i zdjąć koszulę. Opukałam jego chudy brzuch, wyczuwając twardą, gładką bryłę wątroby z jednej strony i lekko spuchniętą wypukłość żołądka z drugiej. Przerywane bóle sprawiały, że wił się jak robak na haczyku, a potem na moment się uspokajał. Dzięki temu wiedziałam, że po prostu męczy go wzdęcie, ale tak czy inaczej potrzebował mojej pomocy. Na wszelki wypadek zbadałam też woreczek żółciowy. Zastanawiałam się przy tym, co zrobiłabym, gdyby się okazało, że Innes ma to ostre zapalenie pęcherzyka żółciowego albo wyrostka. W myślach widziałam otwartą jamę brzuszną. Moje palce dokonywały przekładu miękkich wypukłości pod skórą na wizję, w której mogłam dokładnie obejrzeć zwoje jelit okryte otłuszczoną kołderką otrzewnej, śliskie, gładkie płaty wątroby - ciemnopurpurowe, o wiele ciemniejsze niż jaskrawy szkarłat znajdującego się powyżej osierdzia serca. Otwarcie jamy brzusznej było w tamtych warunkach ryzykowną operacją, nawet gdybym miała nowoczesne środki znieczulające i antybiotyki. Wiedziałam, że wcześniej czy później stanę przed koniecznością dokonania takiego zabiegu. Modliłam się tylko, żeby to nastąpiło jak najpóźniej. - Wdech - rozkazałam, kładąc ręce na wątłej klatce piersiowej. W mojej głowie pojawił się obraz zaróżowionej, ziarnistej powierzchni zdrowego płuca. - Wydech. - Poczułam, że kolor blednie do jasnoniebieskiego. Nie było słychać rzężenia ani przerywanego oddechu. Sięgnęłam po jeden z grubych arkuszy papieru welinowego, którego używałam jako słuchawek. - Kiedy pan ostatnio się wypróżniał? - spytałam, zwijając papier w rulon. Drobna twarz Szkota kolorem upodobniła się do wątroby. Wpatrując się w moje świdrujące oczy, mruknął pod nosem coś niezrozumiałego. Ledwie wyłowiłam słowo „cztery”. - Cztery dni temu? - spytałam. Położyłam mu dłoń na piersiach i przycisnęłam, żeby w ten sposób udaremnić pacjentowi próbę ucieczki. - Proszę się nie ruszać. Tylko pana osłucham. Serce na szczęście biło rytmicznie. Słyszałam delikatne, miarowe odgłosy otwierania i zamykania zastawek. Wszystko wydawało się w porządku. Byłam pewna swojej wcześniejszej diagnozy. Kątem oka zauważyłam, że w drzwiach pojawił się tłumek ciekawskich kolegów Innesa. Zęby wywrzeć na gapiach wrażenie, przesunęłam końcówkę papierowego stetoskopu niżej i wsłuchałam się w odgłosy brzucha. Tak jak myślałam, w górnej części jelita grubego rozległo się burczenie uwięzionych gazów. Ale okrężnica dolnej esicy była zablokowana. Stamtąd nie dobiegały żadne odgłosy. - Ma pan gazy trawienne oraz obstrukcję - oznajmiłam. - Tak, bardzo dobrze to wiem - wymamrotał Innes, gorączkowo poszukując koszuli. Położyłam dłoń na tej części garderoby, o jaką mu chodziło. Chciałam jeszcze usłyszeć odpowiedź, czym ostatnio się żywił. No tak, jadł prawie wyłącznie wieprzowinę i suchary. - A suszony groszek i płatki owsiane? - spytałam. Gdy planowaliśmy tę wyprawę, wypytałam o kulinarne zwyczaje na statku. Celowo zaopatrzyłam „Artemidę” w beczułkę soku limony, zestaw leczniczych ziół oraz w sto pięćdziesiąt kilogramów suszonego groszku i taką samą ilość płatków owsianych, żeby uzupełnić codzienne posiłki marynarzy. Innes wciąż milczał jak grób, ale moje pytania wywołały falę oburzenia i rozżalenia wśród stojących w drzwiach gapiów. Jamie, Fergus, Marsali i ja delektowaliśmy się smakołykami razem z kapitanem Rainesem. Nie wiedziałam więc, że szeregowym marynarzom podaje się byle co. Murphy utrzymywał kapitański stół na najwyższym poziomie, ale przygotowanie obiadu dla załogi widocznie traktował jak czarną robotę, a nie wyzwanie na miarę szefa kuchni. Do perfekcji opanował procedurę przyrządzania szybkich, treściwych posiłków dla marynarzy i był niezwykle odporny na jakiekolwiek sugestie dotyczące urozmaicenia menu, bo musiałby zadać sobie trud moczenia grochu czy gotowania owsianki. Murphy żywił wrodzoną niechęć do owsianki, którą uważał za niestrawną szkocką papkę, uwłaczającą jego poczuciu smaku. Znałam opinię kucharza na ten temat. Słyszałam, jak kiedyś burknął coś o „psich wymiotach”, patrząc na tacę z miskami owsianki - ulubionego dania Jamiego, Marsali i Fergusa. - Pan Murphy twierdzi, że solona wieprzowina i suchary wystarczały wszystkim załogom, które musiał karmić przez trzydzieści lat. Na deser ludzie dostawali krem z fig albo budyń ze śliwkami, a w niedziele wołowinę. Chociaż, jeśli to jest wołowina, to ja jestem święty turecki. Murphy uważa, że my też powinniśmy skakać z radości, bo mamy takie dobre żarcie - wybuchł Gordon. Murphy był przyzwyczajony do wielonarodowościowych załóg, składających się z Francuzów, Włochów i Norwegów. Ale przywykł też do tego, że wszyscy akceptowali i zjadali jego posiłki z apetytem, wdzięczni za to, że mogą najeść się do syta. Uparte szkockie przyzwyczajenie do owsianki jeszcze bardziej wzmogło w nim irlandzką bezkompromisowość. W związku z tym sprawa, która na początku wydawała się błaha, urosła do rangi konfliktu. - Wiedzieliśmy, że mamy dostawać owsiankę - wyjaśnił MacLeod. - Fergus nam to obiecał, kiedy prosił, żebyśmy popłynęli w rejs. Ale od chwili wypłynięcia ze Szkocji, nic, tylko same suchary i mięso, a to odrobinę utwardza brzuch. - Nie chcieliśmy zawracać Jamiemu Royowi głowy w tak błahej sprawie - wtrącił Reaburn. - Geordie ma patelnię, więc sami smażyliśmy naleśniki nad lampami w pomieszczeniu załogi. Ale skończyła nam się mąka, którą ze sobą wzięliśmy, a tylko pan Murphy ma klucz do magazynu. - Nieśmiało podniósł wzrok spod piaskowych rzęs. - Nawet nie chcieliśmy prosić, bo wiedzieliśmy, co o nas myśli. - Trudno powiedzieć, dlaczego kucharz nazywa nas nicponiami - odezwał się MacRae, unosząc krzaczaste brwi. Słuchając tego wybuchu gniewu, wybierałam różne zioła ze swojego pudełka - anyż, dzięgiel, dwie duże szczypty szanty i kilka garści mięty pieprzowej. Wsypałam wszystko w serwetkę z perkalu. Zamknęłam pudełko i oddałam Innesowi koszulę. Natychmiast w nią wskoczył z nadzieją, że teraz już na pewno uda mu się uciec. - Porozmawiam z panem Murphym - obiecałam Szkotom. - A tymczasem - zwróciłem się do Innesa, wręczając mu zawiniątko - zaparz z tego dzbanek herbaty i wypijaj po kubku przy okazji każdej zmiany wachty. Jeśli do jutra nie będzie poprawy, spróbujemy zastosować silniejsze środki. Odpowiedzią był świst gazów, które właśnie znalazły ujście z ciała Innesa. Towarzysze wybuchli gromkim śmiechem. - Tak jest, pani Fraser, może uda się pani przepędzić te wszystkie klocki z jego brzucha - stwierdził MacLeod i uśmiechnął się od ucha do ucha. Innes, cały purpurowy, zabrał zawiniątko, kiwnął głową w ramach podziękowania i pospiesznie wymknął się z kajuty. Za nim powoli zaczęli się rozchodzić pozostali przemytnicy. Wkrótce potem stoczyłam słowną walkę z Murphym. Co prawda, wyszłam bez większych obrażeń, ale za to z niewesołą miną. Musiałam iść na kompromis, z którego wynikało, że własnoręcznie mam przygotowywać poranną owsiankę dla Szkotów, z zastrzeżeniem, że dostanę do dyspozycji tylko jedną łyżkę i jeden garnek oraz że postaram się zachować porządek w sanktuarium kuchni. Dopiero w nocy uświadomiłam sobie pewną dziwną rzecz. Gdyby ci ludzie byli dzierżawcami Jamiego w Lallybroch, to nie tylko nie wahaliby się otwarcie wyrazić swojego niezadowolenia, ale nawet nie musieliby tego robić. Jamie od razu by wiedział, co jest nie tak, i podjąłby odpowiednie kroki, żeby to zmienić. Otwartość i niekwestionowana lojalność pomiędzy Jamiem i jego współpracownikami zawsze były dla mnie czymś tak oczywistym, że dystans, jaki okazali przemytnicy, trochę mnie zaniepokoił. Następnego ranka Jamie nie zasiadł do stołu kapitańskiego. Wraz z dwoma marynarzami wypłynął łódką na połów ryb. Spotkałam go w południe, zaraz po powrocie z morza. Był opalony, radosny i pokryty łuskami oraz rybią krwią. - Co zrobiłaś Innesowi, Angielko? - spytał roześmiany. - Ciągle się ukrywa w toalecie przy prawej burcie i twierdzi, że nie pozwoliłaś mu stamtąd wychodzić, dopóki się nie wypróżni. - Nie postawiłam sprawy dokładnie w ten sposób - wyjaśniłam. - Powiedziałam tylko, że jeśli nie zdoła się załatwić do wieczora, zastosujemy lewatywę ze śliskim wiązem. Jamie obrócił wzrok w stronę ubikacji. - Miejmy nadzieję, że jego jelita będą posłuszne, bo jak nie, to resztę podróży pewnie spędzi w wychodku. - Ja bym się o to aż tak nie martwiła. Teraz, kiedy nareszcie znów je owsiankę, jego jelita na pewno same o siebie się zatroszczą bez poważnej interwencji lekarskiej. Jamie zerknął na mnie zaskoczony. - Co chcesz przez to powiedzieć, Angielko? - Chwycił miednicę, żeby umyć ręce. Zaczęłam mu przedstawiać genezę wojny owsianej oraz jej skutki. Wykrzywił usta, zmarszczył brwi i podkasał rękawy koszuli. - Powinni przyjść z tym do mnie - oświadczył. - Przypuszczam, że wcześniej czy później tak by zrobili - odparłam. - O problemie dowiedziałam się przez przypadek, kiedy znalazłam skulonego Innesa za pokrywą luku. - Mhm. - Szorował ręce małym pumeksem, żeby pozbyć się rybich łusek, przylepionych do skóry. - Ci ludzie nie są jak twoi dzierżawcy z Lallybroch? - wyraziłam myśl, która wcześniej przyszła mi do głowy. - Masz rację - przyznał cicho. Zanurzył palce w miednicy. - Nie jestem ich dziedzicem, tylko zleceniodawcą. - Mimo to cię lubią - zaprotestowałam. Ale zaraz sobie przypomniałam opowieści Fergusa i dodałam mniej pewnym tonem: - Przynajmniej pięciu z nich darzy cię sympatią. Podałam mu ręcznik. Kiwnął głową i wytarł ręce. - Tak. Pewnie w razie potrzeby stanęliby w mojej obronie. Przynajmniej pięciu tak by zrobiło - dodał ironicznie. - Niezbyt dobrze się znamy, z wyjątkiem Innesa. Wylał brudną wodę za burtę, wziął pod pachę miednicę i ruszył pod pokład. - Culloden pociągnęło za sobą więcej ofiar niż sprawa Stuarta, Angielko - stwierdził ze smutkiem. - Idziesz na obiad? Dopiero tydzień później się przekonałam, dlaczego Innes był inny. Przyszedł do mojej kajuty, najwyraźniej ośmielony skutecznością środków przeczyszczających, które mu dałam. - Zastanawiam się, proszę pani - zaczął grzecznie - czy znalazłby się jakiś lek na dolegliwość w rodzaju „ni ma”? - Słucham? - Nie rozumiałam, o co chodzi. Podniósł pusty rękaw koszuli jako objaśnienie. - Jak pani widzi, nic ni ma. A jednak czasem coś mnie tam strasznie boli. - Lekko się zaczerwienił. - Czasami mi się wydawało, że zwariowałem - wyznał cicho. - Ale trochę rozmawiałem z panem Murphym. Powiedział, że tak samo było z jego nogą. A Fergus też mówi, że niekiedy budzi się i czuje, że ręka, której od dawna nie ma, wślizguje się do czyjejś kieszeni. - Spod obwisłych wąsów błysnęły zęby. - Więc pomyślałem, że odczuwanie brakujących części ciała jest pospolitą dolegliwością. - Aha. - Nareszcie pojęłam, czym rzecz. - Tak, to się zdarza. Po utracie człowiek w dalszym ciągu miewa w niej odczucia. To się nazywa „duch kończyny”. A jeśli chodzi o lek... - Skrzywiłam się, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszałam o jakimś skutecznym środku zaradczym. Aby zyskać na czasie, spytałam: - W jaki sposób pan stracił rękę? - Och, pewnego dnia zadrapałem się paznokciem, no i ręka zaczęła gnić. Przyglądałam się pustemu rękawowi. - Ale i tak miałem dużo szczęścia - dodał Innes. - Dzięki temu nie wywieziono mnie razem z resztą. - Z jaką resztą? Spojrzał na mnie zaskoczony. - Z innymi więźniami Ardsmuiru. Mac Dubh nic o tym pani nie wspominał? Kiedy forteca przestała być więzieniem, szkockich więźniów wysłali jako siłę roboczą do kolonii. Wszystkich, z wyjątkiem Mac Dubha, bo był najlepszym robotnikiem. Przenieśli go gdzie indziej, a mnie wypuścili na wolność. Zastosowali prawo łaski. Więc sama pani rozumie, że przypadkiem los się do mnie uśmiechnął. Tylko że czasem nachodzą mnie w nocy straszliwe bóle. - Skrzywił się i zrobił taki gest, jak gdyby masował nieistniejącą rękę. Wzruszył ramionami i spojrzał mi w oczy. - Był pan w więzieniu razem z Jamiem? Nie wiedziałam. - Przeglądałam zawartość przenośnej apteczki. Zastanawiałam się, czy środek ogólnie znieczulający, taki jak herbatka z kory wierzbowej czy szanta z koprem zadziałałaby na urojony ból? - Ależ tak! - Innes stawał się coraz śmielszy i bardziej rozmowny. - Do tej pory już bym pewnie zdechł z głodu, gdyby Mac Doubh w końcu mnie nie odnalazł. - Szukał pana? - Przed oczami mignął mi niebieski punkt. Domyślałam się, że to pan Willouhgby właśnie przechodził obok kajuty. - Tak. Kiedy go warunkowo zwolniono, zaczął wypytywać ludzi, czy nie widzieli choć jednego z jego wywiezionych do Ameryki towarzyszy. Chciał sprawdzić, czy przypadkiem któryś z nich nie wrócił. - Wzruszył ramionami, przesadnie wysoko unosząc bark zakończony kikutem. - Ale w Szkocji nie było żadnego, z wyjątkiem mnie. - Ach tak? Panie Willoughby, czy nie orientuje się pan, co można by na to poradzić? - Zaprosiłam Chińczyka do środka i pokazałam, na czym polega problem. Z przyjemnością usłyszałam pozytywną odpowiedź. Jeszcze raz kazaliśmy Innesowi zdjąć koszulę. Uważnie patrzyłam i robiłam notatki, gdy pan Willoughby mocno uciskał palcami określone punkty na szyi oraz torsie. W miarę możliwości objaśniał każdą czynność. - Ręka znajduje się w duszy świata - wyjaśnił. - Nie w ciele. Tu, w wyższych sferach świata. Ręka stara się wrócić, bo nie lubi być z dala od ciała. To jest awmo, rytmiczny ucisk. Pomaga na ból. Ale rozkazujemy też ręce, żeby nie wracać. - Jak pan to robi? - Innes wyraźnie zainteresował się tajemniczą procedurą. Większość członków załogi nie pozwoliłaby panu Willoughby’emu się dotknąć. Uważali Chińczyka za nieczystego i do cna zepsutego poganina. Ale Innes znał małego Azjatę, bo pracował z nim przez ostatnie dwa lata. Pan Willoughby pokręcił głową, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, i poszperał w mojej skrzynce z lekami. Wyjął buteleczkę suszonej ostrej papryki i ostrożnie wysypał garść proszku do małej miseczki. - Ma ogień? - spytał. Gdy podałam krzesiwo, wykrzesał iskrę i podpalił suszone zioło. Po kabinie rozniósł się drażniący zapach. Nad naczyniem zawisło małe, białe piórko, by potem rozprzestrzenić się w chmurkę. - Wysyłam dym przez posłańca fanjiao do świata duchów, żeby porozmawiać z ramię - wyjaśnił pan Willoughby. Nabrał w płuca jak najwięcej powietrza i wydął policzki. Z całych sił dmuchnął na chmurę. Natychmiast się obrócił i obficie splunął na pniak ręki Innesa. - Jakim prawem? Ty pogański psie! - krzyknął Innes, wytrzeszczając oczy. - Jak śmiesz na mnie pluć? - Na ducha, nie na ciebie - poinformował Chińczyk, odstępując trzy kroki do tyłu, w stronę drzwi. - Duch boi się plwocina. Teraz już nie wróci. Położyłam dłoń na istniejącej ręce Innesa, by go powstrzymać. - Czy ucięta ręka teraz pana boli? - spytałam. Gdy nad tym się zastanowił, z jego twarzy zniknęła wściekłość. - Cóż... Nie - przyznał. Spojrzał krzywo na pana Willoughby’ego. - Ale to nie oznacza, że masz na mnie pluć, ty... ty... ty mały, nadęty robaku! - O, nie - oznajmił trzeźwo pan Willoughby. - Teraz to nie ja. To pan plunąć i wystraszyć swego ducha. Innes podrapał się w głowę. Nie mógł się zdecydować, czy powinien być wściekły, czy rozbawiony. - Niech cię licho - powiedział w końcu. Pokręcił głową i założył koszulę. - Chyba jednak innym razem spróbuję herbatki, pani Fraser. 44 Siły natury Ale ze mnie głupiec! - stwierdził Jamie, patrząc w zadumie na Fergusa i Marsali. Nowożeńcy stali przytuleni do siebie przy balustradzie po przeciwległej stronie statku i o czymś zawzięcie dyskutowali. - Dlaczego tak uważasz? - spytałam, choć tak naprawdę domyślałam się, o co chodzi. Członkowie załogi, z oczywistych względów pozbawieni pewnych przyjemności, po cichu śmiali się z tego, że cała czwórka obecnych na pokładzie małżonków żyje w dobrowolnym celibacie. - Dwadzieścia lat tęskniłem za tobą - powiedział, potwierdzając moje przypuszczenia - a kiedy już cię odzyskałem, to tak wszystko urządziłem, że w ciągu ostatniego miesiąca nawet się nie pocałowaliśmy bez skradania się za pokrywą luku. Cały czas skupiałem się na tym, żeby nie spuścić oka z Fergusa. Ten mały bachor ciągle patrzy na mnie spode łba. Najdziwniejsze jest to, że nie mogę za to nikogo winić, jedynie swoją głupotę. Co ja najlepszego zrobiłem? - spytał retorycznie. Kątem oka zerknął na parę młodych, którzy czule szeptali coś do siebie na ucho. - Cóż, Marsali ma dopiero piętnaście lat - przypomniałam delikatnie. - Podejrzewam, że po prostu chciałeś się dobrze spisać jako ojczym. - To prawda. - Zadumany pochylił się nade mną z uśmiechem na twarzy. - No i mam nagrodę za ojcowską troskę. Nawet nie mogę dotknąć własnej żony! - Bzdura - parsknęłam. Wzięłam Jamiego za rękę i zaczęłam pieścić kciukiem wewnętrzną stronę jego dłoni. - Tylko nie wolno ci doprowadzać do aktów nieokiełznanej zmysłowości. Mieliśmy już za sobą kilka nieudanych prób zbliżenia. Każda przedwcześnie kończyła się fiaskiem - a to z powodu niefortunnego zjawienia się członka załogi, a to ze względu na brak wystarczająco odludnego miejsca na pokładzie „Artemidy”. W czasie jednej z naszych nocnych schadzek na rufie ładowni ze sterty skór na nagie ramię Jamiego wskoczył ogromny szczur, co mnie wprawiło w histerię, a Jamiego zniechęciło do dalszego działania. Spojrzał na nasze splecione dłonie. Mój kciuk nadal czule masował zagłębienie jego ręki. Jamie przymrużył oczy. Musnął palcami wewnętrzną stronę mojego nadgarstka. Po prostu - podobnie jak Fergus i Marsali - nie byliśmy w stanie rozłączyć naszych dłoni, które do siebie lgnęły, choć dobrze wiedzieliśmy, że takie zachowanie może tylko jeszcze bardziej nas rozdrażnić. - Cóż, przynajmniej działałem w dobrej wierze. - Wiesz, co się mówi o dobrych chęciach? - Nie? - Delikatnie wodził kciukiem po moim nadgarstku. Zaczynałam odczuwać lekkie pulsowanie w dole brzucha. Pomyślałam, że pan Willoughby miał rację: odczucia jednej części ciała promieniują na inną. - Podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. - Mocno uścisnęłam jego dłoń i już chciałam wysunąć swoją, ale nie chciał jej puścić. - Mhm. - Patrzył na Fergusa, który łaskotał szyję Marsali piórkiem albatrosa, trzymając dziewczynę za ramię, żeby nie mogła się wyrwać. - Święta prawda - stwierdził. - Chodziło mi o to, żeby dziewczyna spokojnie przemyślała swoją decyzję, zanim będzie za późno. A rezultat jest taki, że pół nocy nie śpię, bo ciągle myślę o tobie i wysłuchuję pożądliwych westchnień Fergusa. Rano natomiast na wszystkich twarzach widzę uśmieszki skryte za krzakiem brody. - Wycelował złośliwe spojrzenie w Maitlanda, który właśnie przechodził obok. Chłopiec okrętowy popatrzył przez ramię na Jamiego zdziwionym wzrokiem. - Ciekawe, jak brzmią pożądliwe westchnienia? - spytałam zafascynowana. Lekko zakłopotany spojrzał mi w twarz. - Och! Cóż... tylko... - Umilkł na chwilę. Potarł wierzchołek nosa, zaczerwieniony od porywistego wiatru. - Czy masz pojęcie, co wyprawiają mężczyźni więzieniu, Angielko, kiedy przez dłuższy czas nie mają kobiety? - Nietrudno zgadnąć - odparłam. Straciłam ochotę na zgłębianie zagadnienia. Wcześniej nie rozmawialiśmy o Ardsmiur. - Jest wybór pomiędzy trzema możliwościami - ciągnął Jamie - wykorzystać się nawzajem, zwariować albo samemu załatwić sprawę. - Popatrzył na morze i trochę pochylił głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Jego twarz nieznacznie wykrzywił uśmiech. - Myślisz, że wariuję, Angielko? - Chyba nie zawsze - odparłam szczerze. Roześmiał się i z żalem pokręcił głową. - Niestety, nie udało mi się oszaleć. Czasami tego żałuję. To wydaje się o wiele prostsze niż ciągłe martwienie się o dalszy los. Zdarza się, że mężczyźni, którzy zwykle brzydzą się seksualnym wykorzystaniem osobnika tej samej płci, w desperackiej potrzebie potrafią jednak zniżyć się do takiego czynu. Ale nie Jamie. Wiedząc o jego przejściach z Jackiem Randallem, podejrzewałam, że szybciej by oszalał, zanim sam by uciekł się do podobnego sposobu rozładowania napięcia. Wzruszył ramionami. W milczeniu patrzył na morze. Potem spojrzał na własne dłonie ściskające barierkę. - Walczyłem z kompanami, którzy mnie wykorzystywali. Obiecałem Jenny, że nie będę się bronił. Bała się, że mnie zabiją. Ale kiedy przyszło co do czego, nie umiałem się poddać. - Znów wzruszył ramionami. Powoli rozluźniał i zaciskał na balustradzie chorą dłoń. Wzdłuż serdecznego palca biegła gruba blizna. Mały palec sterczał sztywno, całkowicie unieruchomiony w środkowym stawie. - Wtedy znów go złamałem... o szczękę dragona - wyjaśnił ze smutkiem w głosie, próbując zgiąć palec. - To był trzeci raz. Po raz drugi to się stało pod Culloden. Niezbyt się tym zmartwiłem. Gdyby mnie zakuli w kajdany, dużo bardziej się przejąłem. - Nic dziwnego. - Ciarki mi przeszły po plecach na myśl o gibkim, silnym ciele w metalowych okowach. - W więzieniu nie ma miejsca na prywatność - stwierdził. - Chyba nawet bardziej mi to przeszkadzało niż kajdany. Dniem i nocą zawsze ktoś na ciebie patrzy, wdziera się w twoje myśli. Stać cię tylko na to, by udawać, że śpisz. A co do reszty... - Parsknął i odgarnął za uszy rozwiane włosy. - Cóż... czekasz, aż się ściemni. Mrok jest sprzymierzeńcem tajemnicy. W ciasnych celach mężczyźni musieli leżeć razem, jeden przy drugim. Prywatności chroniła tylko ciemność i cisza, a to niewiele. Każdy słyszał, w jaki sposób kompan zaspokaja swoje potrzeby. - Prawie przez rok byłem zakuty w żelazo, Angielko - powiedział. Uniósł ręce, rozłożył je na szerokość mniejszą niż pół metra. - Dalej już nie mogłem się poruszyć, ani o milimetr dalej - dodał. - A przy każdym ruchu metal głośno brzęczał. Rozdarty pomiędzy wstydem i potrzebą czekał w ciemności. Wdychał stęchły, bydlęcy odór ciał stłoczonych w celi, słuchał mrukliwego oddychania współwięźniów aż do chwili, gdy był pewny, że szczęk kajdan go nie wyda. - Tak, bardzo dobrze poznałem odgłosy, jakie wydaje mężczyzna, który uprawia miłość z nieobecną ukochaną - powiedział cicho, spoglądając na Fergusa. Wzruszył ramionami i gwałtownie rozłożył ręce, rozrywając niewidzialne kajdany. Uśmiechnął się lekko i spojrzał mi w twarz. W głębi jego oczu, za zasłoną drwiącego humoru zobaczyłam mroczne wspomnienia. Dostrzegłam też ogromne pożądanie - na tyle silne, że pozwoliło Jamiemu znieść osamotnienie i poniżenie, nędzę i separację. Staliśmy prawie nieruchomo, patrząc sobie w oczy, niepomni tego, że wokół toczy się zwykłe życie statku. Jamie lepiej niż ktokolwiek potrafił skrywać uczucia, ale przy mnie nie musiał tego robić. Do szpiku kości trawiło go pragnienie. Smukła i silna dłoń, odległa zaledwie o parę centymetrów od mojej, spoczywała na drewnianej barierce. Nagle pomyślałam, że gdybym dotknęła Jamiego, nie wahałby się mnie posiąść - tu, na deskach pokładu. Nieoczekiwanie chwycił moją rękę i przycisnął ją do swojego twardego uda. - Ile razy spaliśmy ze sobą, odkąd wróciłaś? Dwa razy w burdelu. Potem we wrzosach, w Lallybroch i w Paryżu. - Leciutko, w rytm pulsu stukał kolejno palcem w mój nadgarstek. - Zawsze, kiedy wstawałem z łóżka, byłem tak samo spragniony, jak w chwili, gdy się kładłem. Teraz wystarczy zapach twoich włosów albo niepozorne muśnięcie uda i już jestem gotów. Nie mówiąc już o chwilach, gdy stoisz na pokładzie, a silny wiatr sprawia, że materiał sukni tak mocno opina twoje ciało... Omiótł mnie wzrokiem od stóp do głów. Krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach, skóra zaczerwieniła się od wiatru i pożądania. - Czasami niewiele brakuje, a posiadłbym cię tak, jak stoisz, w biały dzień. Przycisnąłbym ci plecy do masztu i podciągnął spódnicę. I niech szlag trafi całą załogę! Moje palce niecierpliwie poruszały się w jego dłoni. Mocno je ścisnął. Mruknął coś pod nosem w odpowiedzi na powitanie podoficera broni, który właśnie zmierzał w stronę ustępu. W dole zabrzmiał dzwon wzywający na kapitański obiad. Słodkie wibrowanie spod stóp wywołało we mnie dreszcze rozkoszy. Fergus i Marsali ruszyli na posiłek, załoga rozpoczęła przygotowania do zmiany wachty. Ale my nadal staliśmy przy barierce, jak gdyby płomienne zapatrzenie przytwierdziło nas do desek. - Panie Fraser, kapitan pozdrawia i pyta, czy zechce pan zjeść z nim obiad - Odezwał się Maitland, chłopiec okrętowy. Jamie wciągnął w płuca jak najwięcej powietrza i oderwał wzrok od moich oczu. - Tak. Już schodzimy. - Zrobił kolejny głęboki wdech, poprawił płaszcz i podał mi ramię. - Idziemy, Angielko? - Jeszcze minutkę. - Znalazłam to, czego szukałam, wyjęłam dłoń z kieszeni i wcisnęłam Jamiemu do ręki mały przedmiot. Jamie spojrzał w dół, na portret króla Jerzego III. Podniósł na mnie wzrok. - Zaliczka - wyjaśniłam. - Chodźmy coś zjeść. Znów do rana tkwiliśmy na pokładzie. Dużo bardziej woleliśmy chłodne powietrze od zaduchu kajut. Jak zwykle spacerowaliśmy od jednego do drugiego brzegu statku. W pewnym momencie Jamie przystanął i oparł się o barierkę. Opowiedział mi jakąś anegdotę na temat pracy w drukami. Kilka kroków dalej, przy głównym maszcie siedział po turecku pan Willoughby. Przed nim stał inkaust, a na kolanach leżał arkusz białego papieru. Chińczyk koniuszkiem piórka lekko dotykał kartki. Patrzyłam, oczarowana, jak z góry na dół zaczyna zapełniać kolejną stronę. Pracował szybko i pewnie, jak dobry tancerz albo szermierz, który ledwie dotyka ziemi. Jeden z majtków przeszedł niebezpiecznie blisko krawędzi papieru. O mały włos nie postawił brudnego buta na śnieżnobiałej kartce. Kilka chwil później jego kolega zrobił to samo, choć było wystarczająco dużo miejsca, żeby szerokim łukiem ominąć Chińczyka. Pierwszy marynarz znów zakręcił się koło Azjaty. Tym razem kopniakiem przewrócił małą buteleczkę z atramentem. Majtek syknął z wyraźnym rozdrażnieniem w głosie i stopą rozmazał na deskach czarną plamę. - Brudny poganin! Zobaczcie, co najlepszego zrobił! Drugi majtek, wracając z krótkiej przechadzki, przystanął zaciekawiony. - Na czystym pokładzie? Kapitan Reines nie będzie zadowolony. - Szyderczo pokiwał głową. - Lepiej już teraz zacznij to zlizywać, mały. - Właśnie! Zlizuj to! Już! - Pierwszy z mężczyzn zbliżył się do siedzącej postaci. Jego cień padł na kartkę jak plama. Pan Willoughby nieznacznie zacisnął usta, ale nie podniósł wzroku. Dokończył drugą kolumnę, postawił inkaust i zanurzył w nim pędzelek. Pewną ręką zaczął trzecią kolumnę. - Powiedziałem... - warknął majtek, ale urwał zaskoczony. Duża biała chusteczka upadła na podłogę i zakryła plamę atramentu. - Przepraszam, szanowny panie - odezwał się Jamie. - Zdaje się, że coś upuściłem. - Grzecznie ukłonił się marynarzowi, schylił się i podniósł chusteczkę. Na deskach został tylko blady ślad po atramencie. Marynarze niepewnie spojrzeli po sobie, potem popatrzyli na Jamiego. Jeden z majtków natrafił wzrokiem na stalowobłękitne oczy potężnego Szkota i wyraźnie zbladł. Pospiesznie się wycofał i odciągnął kolegę. - Nie ma problemu - wymamrotał. - Chodź, Joe. Czekają na nas na rufie. Jamie nie patrzył ani na odchodzących marynarzy, ani na pana Willoughby’ego, tylko podszedł do mnie, wciskając chusteczkę z powrotem do kieszeni. - Całkiem przyjemny dzień. Prawda, Angielko? - spytał. Zaczął głęboko oddychać. - Och, jakie cudowne, świeże powietrze! - Dla jednych, owszem, owszem. Dla innych, mniej - stwierdziłam rozbawiona. Akurat w tym miejscu cuchnęło garbowanymi ałunem skórami, które znajdowały się w ładowni poniżej. - To było miłe z twojej strony - stwierdziłam, opierając się o barierkę. - Sądzisz, że powinnam zaproponować panu Willoughby’emu, żeby pisał w mojej kajucie? Jamie parsknął. - Nie. Mówiłem mu, żeby pracował u mnie albo w mesie, ale ten mały, głupi uparciuch koniecznie chce to robić na środku pokładu. - Cóż, tu jest lżejsze powietrze - powiedziałam niepewnie. Zerknęłam na małą, skuloną postać, która niewzruszenie tkwiła przy maszcie. Nagle dmuchnął wiatr i porwał kartkę papieru. Pan Willoughby od razu ją złapał jedną ręką, drugą natomiast nie przestawał pisać. - Chyba jednak to nie jest zbyt wygodne. - Owszem. - Jamie przygładził włosy trochę zniecierpliwiony. - Robi to celowo, żeby sprowokować załogę. - Ale po co, na Boga? Jamie przybliżył się do mnie i też oparł się o barierkę. - To skomplikowana sprawa. Czy wcześniej spotkałaś Chińczyka? - Kilku, ale trochę innych - odpowiedziałam ironicznym tonem. - Nie oplatali sobie głów mysimi ogonkami ani nie chodzili po ulicach w piżamach. Nie mieli też obsesji na punkcie kobiecych stóp, a przynajmniej o tym nie mówili - dodałam szczerze. Jamie parsknął śmiechem i przysunął się do mnie jeszcze o kilka centymetrów. Dotknął mojej dłoni. - Cóż, ma to jakiś związek ze stopami - powiedział. - Albo przynajmniej od nich się zaczyna. Widzisz, Josie, jedna z dziwek pracujących u madame Jeanne, wspomniała o tym Gordonowi, a on oczywiście natychmiast wszystkim to rozpowiedział. - Nadal nic nie rozumiem - przyznałam, rozpalona ciekawością. - Co on takiego robi? Jamie zakasłał i lekko się zaczerwienił. - Cóż, to trochę... - No, możesz mówić śmiało - zapewniłam. - Wiesz, że widziałam w życiu różne rzeczy. A niektóre nawet widzieliśmy razem. - Racja - stwierdził, uśmiechając się od ucha do ucha. - Otóż w Chinach wysoko urodzonym niewiastom bandażuje się stopy. - Słyszałam o tym - odparłam. - Dzięki temu stopy mają być małe i wdzięczne. Jamie znów parsknął. - Wdzięczne? Czy wiesz, jak to się robi? - Z detalami opisał brutalną praktykę. - Auć! - krzyknęłam mimowolnie. - Naprawdę - potwierdził sarkastycznym tonem. - Niania od czasu do czasu zdejmuje pannie bandaże, żeby wyczyścić stopy, ale zaraz zakłada z powrotem. Po jakimś czasie małe paluszki gniją i odpadają. I zanim biedna dziewczyna dorośnie, z jej stopy pozostaje niewiele ponad kikut ze skóry i kości, mniejszy od mojej zaciśniętej pięści. - Aby zilustrować opowieść, mocniej zacisnął dłoń na barierce. - Ale wtedy młoda kobieta uważana jest za piękną - podsumował. - Jak to mówisz, wdzięczną. - Nie znam nic bardziej obrzydliwego! - powiedziałam. - Ale co to ma do rzeczy... - Zerknęłam na pana Willoughby’ego, ale nic nie wskazywało na to, że nas usłyszał. Wiatr unosił słowa w stronę morza. - Załóżmy, że to stopa Chinki. - Wyciągnął przed siebie prawą dłoń. - Co mi zostanie w środku, jeśli podkurczę palce pod spód? - Lekko zacisnął pięść. - Co? - spytałam wstrząśnięta. Jamie wyciągnął środkowy palec lewej ręki i nagle przecisnął go przez środek pięści. - Dziura - oznajmił zwięźle. - Żartujesz! Dlatego to robią? Na czole Jamiego pojawiła się zmarszczka, która jednak zaraz znikła. - Myślisz, że opowiadam dowcip, Angielko? Wcale mi nie do śmiechu. On twierdzi - machnął głową w stronę pana Willoughby’ego - że to jest wspaniałe odczucie. Dla mężczyzny. - Zboczony, mały potwór! Jamie śmiał się z mojego płomiennego oburzenia. - Właśnie. Cała załoga ma o nim identyczne zdanie. Nasz przyjaciel, rzecz jasna, nie może uzyskać tych samych rezultatów z europejską kobietą, ale domyślam się, że... od czasu do czasu próbuje. Zaczęłam rozumieć powszechną wrogość, jaką wzbudza mały Chińczyk. Nawet tak krótka znajomość z marynarzami pozwoliła mi się zorientować, że na ogół byli szarmanccy i mieli dosyć romantyczne podejście do kobiet. Niewątpliwie wiązało się to z brakiem żeńskiego towarzystwa, który im doskwierał przez większą część roku. - Hm - mruknęłam, zerkając podejrzliwie na pana Willoughby’ego. - Jeśli chodzi o stosunek marynarzy do skośnookiego, to wiele tłumaczy. Ale co z nim? - To jest nieco bardziej skomplikowane. - Jamie wykrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu. - Widzisz, dla pana Yi Tien Cho, żyjącego w późnym okresie istnienia Królestwa Niebieskiego Chin, to my jesteśmy barbarzyńcami. - Czyżby? - Rzuciłam okiem na Broodiego Coopera, który właśnie schodził po drabince wantowej. Z dołu doskonale widziałam brudną, zgrubiałą skórę jego stóp. Pomyślałam, że i w tym przypadku są dwie strony medalu. - Nawet ty jesteś barbarzyńcą? - Pewnie. Brudnym, śmierdzącym gwaofe, czyli „obcym diabłem”, który cuchnie gorzej niż szczur, a w dodatku ma twarz gargulca - dokończył wesoło. - On ci tak powiedział? - Wydawało się to mizernym wyrazem wdzięczności za ocalenie życia. Jamie zerknął na mnie, łobuzersko unosząc jedną brew. - Zauważyłaś, że bardzo niscy mężczyźni po wypiciu alkoholu stają się bardzo wylewni? - spytał. - Myślę, że dzięki brandy zapominają o swoim wzroście. Wtedy uważają się za wysokich, owłosionych, twardych śmiałków, których na wiele stać. - Skinął głową w kierunku pana Willoughby’ego. Azjata niestrudzenie malował litery. - Na trzeźwo zachowuje się w miarę rozważnie, ale nie zmienia poglądów, chociaż wie, że gdyby nie ja, pewnej spokojnej nocy ktoś wyrzuciłby go za burtę - mówił rzeczowym tonem. Przechodzący obok marynarze podejrzliwie na nas spoglądali. Zdałam sobie sprawę, dlaczego Jamie wciąż stoi ze mną przy balustradzie. Gdyby ktokolwiek wątpił, że pan Willoughby jest chroniony przez Jamiego, mój mąż bez wątpienia szybko by wyprowadził śmiałka z błędu. - Ocaliłeś mu życie, dałeś pracę i chronisz go przed kłopotami. A on cię jeszcze obraża, uważa za ignoranta i barbarzyńcę - skomentowałam ironicznie. - Słodki człowieczek. - Cóż... - Zerwał się wiatr i rozwiał mu włosy po całej twarzy. Jamie wcisnął rude pasma za uszy. Pochylił się nade mną tak nisko, że nasze ramiona prawie się dotykały. - Jestem jedyną osobą, która go rozumie. - Naprawdę? - Położyłam dłoń na ręce Jamiego. - Może „rozumiem” to zbyt wielkie słowo - przyznał. Spojrzał na pokład. - Ale naprawdę pamiętam, jak to jest, kiedy człowiek nie ma nic prócz własnej godności... i przyjaciela - dodał cicho. Zastanawiałam się, czy to Innes był tym jednorękim przyjacielem w biedzie. Mnie kiedyś wspierał Joe Abernathy. - Tak, w szpitalu miałam przyjaciela - zaczęłam, ale przerwały mi okrzyki obrzydzenia dochodzące spod pokładu. - Cholera! Przeklęty zjadacz ścierwa! Zerknęłam na dół, zaskoczona. Przytłumione, irlandzkie przekleństwa uświadomiły mi, że stoimy bezpośrednio nad kuchnią. Krzyki były na tyle głośne, że przyciągnęły uwagę pełniących wachtę majtków. Obok nas zebrała się grupka gapiów. Wszyscy z zaciekawieniem patrzyli, jak zza czarnej chustki groźnie spoglądają w górę małe oczka kucharza, który wychylił głowę przez pokrywę luku. - Cholerne gnojki! - wrzasnął. - I co się tak gapicie? Niech no dwóch z was, śmierdzące lenie, wgramoli tu swoje zafajdane tyłki i wyrzuci mi to ścierwo za burtę! Myślicie, że nie macie nic innego do roboty, jak tylko całymi dniami łazić po drabinie!? Zjedna nogą?! - Nagle zniknął. Picard skinął na młodszego majtka, żeby poszedł za Murphym. Chwilę potem słychać było z dołu obijanie jakiegoś dużego przedmiotu o drewno. Rozniósł się obrzydliwy smród. - Niech to wszyscy diabli! - Chwyciłam chusteczkę i przyłożyłam ją do nosa. Nie po raz pierwszy czułam odór na morzu, więc na wszelki wypadek nosiłam w kieszeni chusteczkę nasączoną pachnącym olejkiem roślinnym. - Co to takiego? - Sądząc po zapachu, zdechły koń. W dodatku bardzo stary. - Długi, wąski nos Jamiego odrobinę zmarszczył się. Wszyscy marynarze zatykali nosy. Maitland i Grosman odwrócili twarze od ciężaru, który nieśli, a mimo to ich oblicza przybrały zielonkawy kolor. Właśnie wynosili na pokład dużą beczkę. Wieczko było uchylone, więc zdołałam zobaczyć żółtawą masę, lekko połyskującą w słońcu, pełną mocno ożywionych barw. - Uuueee! - mruknęłam z odrazą. Marynarze milczeli, mieli mocno zaciśnięte usta, ale obaj wyglądali tak, jakby chcieli wyrazić to samo. Zataszczyli beczkę do balustrady, podnieśli ją wysoko i wyrzucili za burtę. Ta część załogi, która w tym momencie nie miała nic do roboty, zebrała się przy balustradzie. Patrzyli, jak beczka podskakuje na falach, i wysłuchiwali bluźnierczej opinii Murphy’ego na temat kupca, który mu sprzedał trefny towar. Manzetti, niski włoski marynarz z grubym, rudym kucykiem, stał przy balustradzie i przygotowywał muszkiet do strzału. - Rekin - wyjaśnił, kiedy zobaczył, że mu się przyglądam. - Bardzo smaczny. - Pycha! - potwierdził Strugius. Wiedziałam, że w tych rejonach są rekiny. Poprzedniego wieczoru Maitland pokazał mi dwa ciemne, zwinne kształty krążące w cieniu kadłuba. Podążały za statkiem bez większego wysiłku. - Tam! - krzyknęło kilku mężczyzn, gdy nagle beczka podskoczyła w wodzie. Manzetti starannie namierzył cel. Beczka znów podskoczyła, jak gdyby coś ją gwałtownie odbiło. Potem raz jeszcze. Woda była mało przejrzysta, ale nie uległo wątpliwości, że coś szybko się porusza pod powierzchnią fali. Beczka ponownie drgnęła i przechyliła się na bok. Nagle gładką taflę przecięło ostrze płetwy. Szary grzbiet wytworzył drobne fale. Obok mnie z przytłumionym odgłosem wystrzelił muszkiet. Nad naszymi głowami uniosła się chmura czarnego prochu, od którego piekły oczy. Wszyscy zaczęli krzyczeć. Po chwili zobaczyłam małą brunatną plamę wokół beczki. - Trafił w rekina czy w końskie mięso? - spytałam Jamiego tak, żeby nikt nie słyszał. - W beczkę - odparł z uśmiechem. - Ale i tak nieźle się spisał. Padło jeszcze kilka strzałów. Beczka podskakiwała w dzikim tańcu. Oszalałe rekiny wciąż w nią uderzały. Z rozbitego pojemnika zaczęły wypływać białe i brązowe kawałki - uczta dla morskich drapieżników. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły pojawiać się ptaki. Jeden po drugim nurkowały w wodę w poszukiwaniu smakołyków. - Niedobrze - sapnął Manzetti. Opuścił broń i wytarł twarz rękawem. - Zbyt daleko. - Był cały spocony i brudny od prochu, tylko na wysokości oczu lśniła biała smuga po rękawie. Wyglądał jak szop. - Mam ochotę na kawałek rekina - zabrzmiał głos kapitana. Raines w zamyśleniu przyglądał się rzezi za burtą. - Panie Picard, może byśmy opuścili łódź? Bosman posłusznie mruknął i „Artemida” skierowała się ostro na wiatr, żeby przybliżyć się do pozostałości rozbitej beczki. Spuszczono małą łódkę z Manzettim i trzema marynarzami uzbrojonymi w oszczepy oraz linę. Zanim dotarli do tłustej plamy, z beczki nie pozostało nic prócz kilku kawałków roztrzaskanego drewna. Jednak w dalszym ciągu panował tam spory ruch. Wodę mąciły rekiny szalejące tuż pod powierzchnią. Scenę tę prawie całkowicie zasłaniała chmura ptaków. Nagle z wody wyłonił się spiczasty, otwarty pysk. Chwycił jednego z ptaków i zniknął pod falami. A wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. - Widziałeś? - spytałam przerażona. Oczywiście wiedziałam, że rekiny są drapieżnikami, ale praktyczny pokaz był o wiele bardziej wstrząsający niż wszystkie zdjęcia w „National Geographic”. - A dlaczego, droga babciu, masz takie wielkie zęby?” - zacytował z przejęciem Jamie. - Rzeczywiście! - zabrzmiał czyjś jowialny głos. Obok mnie stał Murphy, uśmiechając się od ucha do ucha. - Ale zęby na niewiele się zdadzą tym ścierwom, kiedy kula na wskroś przeszyje ich zafajdane mózgi! - Pulchną pięścią uderzał w balustradę i krzyczał: - Przynieś mi tu jedną z tych rybek, Manzetti! Jeśli to ci się uda, w kuchni czeka na ciebie butelka porządnej brandy! - Czy dla pana są to prywatne porachunki, panie Murphy? - spytał grzecznie Jamie. - Czy też zawodowa troska? - I jedno, i drugie, panie Fraser - odparł kucharz, z wielką uwagą przyglądając się polowaniu. Drewnianą nogą z głuchym łoskotem kopnął w ścianę. - One mnie już skosztowały - wyjaśnił z nutą żalu w głosie. - Ale ja zjadłem ich o wiele więcej! Łódka była ledwie widoczna zza żywej, skrzydlatej zasłony. Ptaki zagłuszały wojenne okrzyki Murphy’ego. - Stek z rekina z musztardą! - ryczał kucharz, mrużąc oczy w ekstazie zemsty. - Duszona wątróbka z sałatką z korniszonów! Z waszych płetw ugotują zupę, a oczy podam w galaretce z białego wina, złośliwe kreatury! Patrzyłam, jak Manzetti klęczy w dziobie łódki, celuje muszkietem i strzela, posyłając w górę czarny obłoczek. Nagle dojrzałam pana Willoughby’ego. Nie widziałam, jak przeskakiwał przez balustradą. Nikt tego nie zauważył. Ale był tam, choć trzymał się z dala od krwawej jatki przy łódce. Ogolona głowa błyszczała jak pływak wędki, gdy zmagał się w wodzie z ogromnym ptakiem. Jamie usłyszał mój krzyk i zaniepokojony oderwał oczy od polowania. Przez chwilą stał nieruchomo, lecz zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przeskoczył przez barierką. Mojemu krzykowi przerażenia wtórował pomruk zdziwienia Murphy’ego. Ale Jamiego już nie było widać, tylko pluskający sznur wody zmierzał do pana Willoughby’ego. Gdy wszyscy zrozumieli, co się stało, na pokładzie rozległy się wrzaski i nawoływania. Marsali piszczała przeraźliwie. Obok pana Willoughby’ego wyłoniła się głowa Jamiego. Ramię mojego męża ścisnęło Chińczyka za gardło. Pan Willoughby z całych sił przylgnął do ptaka. Przez chwilą nie byłam pewna, czy Jamie zamierza Azjatę uratować, czy też udusić. Jednak zaraz zaczął mocno machać nogami i ciągnąć opierającą się bryłę człowieka i ptaka w stronę statku. Z łódki dobiegały triumfalne okrzyki. Na wodzie pojawiła się ciemnoczerwona plama. Przebijaniu rekina oszczepem i holowaniu jego cielska za łódką towarzyszyło wielkie wzburzenie fal. Gdy mężczyźni na łódce zobaczyli Jamiego, wybuchło straszliwe zamieszanie. Z obu stron spuszczono liny, podekscytowani członkowie załogi krążyli w tę i z powrotem. Nie wiedzieli, czy pomagać w akcji ratunkowej, czy w transporcie rekina. W końcu doholowano Jamiego wraz z „bagażem” do sterburty i wciągnięto na pokład. Złapany rekin - nieco nadgryziony przez głodnych współtowarzyszy - trafił do otworu ładunkowego. Jeszcze żył, choć już ledwie drgał w agonalnych konwulsjach. - Je... zuu... Chry... - wydyszał Jamie. Leżał na wznak na deskach. Chwytał powietrze jak wyjęta z wody ryba. Uklękłam przy nim i rąbkiem sukni otarłam mu twarz. Posłał mi krzywy uśmiech i pokiwał głową. - Jezu - odezwał się w końcu. Usiadł. Kichnął. - Myślałem, że już mnie zjadły. Naprawdę. Ci głupcy na łódce ruszyli w naszą stronę, a wokół nich, pod wodą było pełno rekinów. Podgryzały tego schwytanego. - Czule masował sobie łydki. - Bez wątpienia jestem przewrażliwiony, Angielko, ale zawsze bałem się utraty nogi. Wydaje mi się, że to gorsze niż śmierć na miejscu. - A ja się bałam, czy tobie nie przytrafi się właśnie to drugie - stwierdziłam półżartem. Zaczął drżeć. Zdjęłam szal i otuliłam nim jego ramiona. Rozejrzałam się dokoła w poszukiwaniu pana Willoughby’ego. Mały Chińczyk, wciąż uparcie przylepiony do swojej zdobyczy - olbrzymiego młodego pelikana, nie zwracał uwagi ani na Jamiego, ani na przekleństwa miotane przez marynarzy. Klekoczący dziób ofiary skutecznie chronił Azjatę przed linczem. Przykry dla ucha odgłos ćwiartowania mięsa oraz okrzyki triumfu dobiegające z przeciwległej strony pokładu informowały, że Murphy za pomocą siekiery dokonuje zemsty na swoim byłym kacie. Marynarze zebrali się wokół cielska z nożami przygotowanymi do zdjęcia kawałków skóry. Kolejne entuzjastyczne uderzenia ostrza i Murphy, promieniejąc ze szczęścia, dumnie przemaszerował obok nas z kawałkiem ogona pod pachą, olbrzymią, żółtą wątrobą w siatce i zakrwawioną siekierą na barku. - Nie utopił się pan? - spytał, wolną ręką targając Jamiego za mokre włosy. - Dziwię się, że pan się trudził dla tego małego żółtka. Ale przyznaję, że odważnie pan postąpił. Przygotuję znakomity barszcz z ogona, to się pan rozgrzeje - obiecał i pokuśtykał dalej, na głos planując jadłospis. - Dlaczego pana Willoughby to zrobił? - spytałam. Jamie pokręcił głową i wysmarkał się w rąbek koszuli. - Licho wie. Chyba zależało mu na tym ptaku, ale trudno powiedzieć, z jakiego powodu. Może miał ochotę go zjeść? Murphy przypadkiem to usłyszał i aż zachwiał się na kuchennej drabinie. Skrzywił się. - Pelikany nie nadają się do jedzenia - oznajmił, z dezaprobatą kręcąc głową. - Bez względu na to, jak je się przyrządzi, śmierdzą rybą. Poza tym tak naprawdę nie wiadomo, skąd to ptaszysko się tu wzięło. Pelikany żyją na brzegu. Tego chyba przywiał sztorm. Dziwaczne bestie. - Łysa głowa zniknęła w mroku, pomrukując wesoło coś na temat suszonej pietruszki i pieprzu tureckiego. Jamie zaśmiał się i wstał. - Cóż... pewnie tylko chce mieć pióra do pisania. Zejdźmy do kajuty, Angielko. Pomożesz mi się osuszyć. Mówił wesołym tonem, ale nagle twarz mu skamieniała. Natychmiast zerknął na otwór ładunkowy, przy którym członkowie załogi kłócili się i przepychali nad szczątkami rekina. Fergus i Marsali leżeli na deskach pokładu z otwartymi ustami i ciekawie przyglądali się odrąbanej głowie. Nasze spojrzenia się spotkały. Rozumieliśmy się bez słów. Trzydzieści sekund później byliśmy w kabinie. Chłodne krople z rudych włosów kapały na moje ramiona i spływały na piersi. Ale usta Jamiego były gorące i spragnione. Twarde wypukłości pleców lśniły przez przemoczony materiał koszuli, która przylegała do skóry. - Uff! - westchnął, ledwie dysząc. Zaczął szarpać wiązanie spodni. - O rany, nie mogę ich zdjąć! Parsknął śmiechem i pociągnął za zasupłane sznurki. - Nóż! - powiedziałam. - Gdzie jest nóż? - Roześmiałam się na widok męża, który szamotał się w dzikim szale, próbując odczepić koszulę od spodni. Zaczęłam szperać w szufladach biurka. Wyrzuciłam z nich skrawki papieru, butelkę atramentu, tabakierkę... - wszystko, z wyjątkiem noża. Znalazłam za to nóż do otwierania listów, z kości słoniowej w kształcie ręki z wyciągniętym palcem. Chwyciłam pasek od spodni. Jamie wrzasnął przerażony. Odskoczyłam do tyłu. - Chryste, uważaj, Angielko! Niewiele zyskasz, jeśli odetniesz sznurowadła razem z... Parsknęliśmy śmiechem. Oboje byliśmy do szaleństwa rozpaleni pożądaniem. - Już wiem! - Poszperał w rozgardiaszu na koi, wyjął swój sztylet i zaczął nim triumfalnie wymachiwać. Chwilę później sznurowadła zostały przecięte, a przemoczone spodnie leżały na podłodze, w dużej kałuży. Porwał mnie w ramiona i, nie zważając na sterty papieru i porozrzucane gęsie pióra, położył na biurku. Warstwy sukni podciągnął aż do pasa, chwycił moje biodra i położył się na mnie, silnymi udami rozchylając mi nogi. Pisnęłam, gdy brzeg ociekającej wodą koszuli dotknął nagiego brzucha. Po raz drugi pisnęłam ze strachu, kiedy usłyszałam kroki w korytarzu. - Przestań! - szepnęłam mu do ucha. - Ktoś idzie! - Za późno - wydyszał. - Jeśli cię teraz nie posiądę, umrę. Wszedł we mnie jednym, krótkim, płytkim pchnięciem. Mocno ugryzłam go w ramię, ale nie krzyknął. Po dwóch, trzech ruchach mocno ścisnęłam nogami jego pośladki. Koszula stłumiła mój głośny jęk. Zresztą było mi już wszystko jedno, czy ktoś przyjdzie, czy nie. Przenikał mnie szybko i głęboko. Coraz bardziej czułam jego bliskość, gdy drżał w moich ramionach, wydając odgłosy triumfu. Dwie minuty później drzwi się otworzyły. Innes powoli oglądał pobojowisko, jakim była koja Jamiego. Łagodne, brązowe oczy przesunęły się ze splądrowanego biurka na mnie. Wilgotna i rozczochrana, ale za to nobliwie ubrana, przycupnęłam na koi. W końcu jego źrenice spoczęły na Jamiem. Potężny Szkot siedział zarumieniony na taborecie, ciężko dysząc, nadal w mokrej koszuli. Innes wciągnął nosem powietrze, ale nic nie powiedział. Wszedł do kabiny i sięgnął pod koję Fergusa, skąd wyciągnął butelkę brandy. - Dla Chińczyka - poinformował. - Żeby się nie przeziębił. - Skierował się w stronę drzwi, ale przystanął. Przymrużył oczy i krytycznie popatrzył na Jamiego. - Mógłbyś poprosić pana Murphy’ego, żeby ci ugotował barszcz, Mac Dubh. Podobno to niebezpieczne przeziębić się po ciężkiej pracy. Chyba nie chcesz zachorować na zimnicę? - W przeraźliwie smutnych, brązowych głębiach oczu błysnęła blada iskierka. Jamie odgarnął do tyłu gmatwaninę włosów. Powoli rozciągał usta w uśmiechu. - Wiesz co, Innes? Gdyby miało to nastąpić teraz, to przynajmniej umarłbym jako szczęśliwy człowiek. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, po co panu Willoughby’emu potrzebny był pelikan. Znaleźliśmy Chińczyka wraz ze zwierzęciem na rufie. Usadowił ptaka na skrzyni pod żaglem i paskami materiału przywiązał mu skrzydła do korpusu. Pelikan spojrzał na mnie z ukosa żółtymi oczami i ostrzegawczo klapnął dziobem. Pan Willoughby ciągnął linę, na końcu której trzęsła się mała, fioletowa kałamarnica. Odwiązał ją i trzymał w ręku przy dziobie ptaka. Powiedział do niego coś po chińsku. Skrzydlate stworzenie patrzyło na Azjatę bardzo podejrzliwie, ale nie poruszyło się. Chińczyk szybko chwycił górną część dzioba, podciągnął ją wysoko w górę i wcisnął ptakowi kałamarnicę do worka. Zaskoczony pelikan krztusił się, ale przełknął kąsek. - Hao-liao - pochwalił pan Willoughby, głaszcząc ptaka po głowie. Zobaczył, że na niego patrzę, i skinął głową, żebym podeszła bliżej. Przysunęłam się ostrożnie, zerkając na groźny dziób. - Ping An - powiedział, wskazując pelikana. - To znaczy: przyjazny. - Ptak nastroszył mały grzebień z białych piór. Dałabym głowę, że zrobił to tak, jakby nadstawiał ucha, słysząc brzmienie swego imienia. Roześmiałam się. - Naprawdę? Co pan zamierza z nim zrobić. - Uczę go polować dla mnie - oświadczył rzeczowo mały Chińczyk. - Pani patrzy. Chińczyk dał ptakowi jeszcze kilka kałamarnic i ryb. Potem wziął pasek miękkiego materiału i otulił nim całą szyję pelikana. - Nie chcę, żeby się udusić - wyjaśnił. - Nie przełknąć ryby. - Mocno przywiązał cienką linkę do tego kołnierza, pokazał mi ręką, że mam się odsunąć, i zwinnym szarpnięciem rozwiązał paski materiału, które przytrzymywały skrzydła. Zaskoczony nagłą swobodą ptak zachwiał się na skrzyni. Kilka razy zatrzepotał ogromnymi skrzydłami i z eksplozją piór wzbił się w niebo. Pelikan na pokładzie wyglądał tragikomicznie, nad wodą był cudem natury. Pełen prostego wdzięku krążył niczym pterodaktyl pośród drobniejszych mew i petreli. Ping An dofrunął do granicy wyznaczonej przez „smycz”. Przez chwilę szarpał się, chcąc lecieć wyżej, ale uznał, że nie ma na to szans, więc zaczął zataczać koła. Pan Willoughby z mocno przymrużonymi oczami powoli obracał się dookoła na deskach pokładu, jak gdyby puszczał latawca. Wszyscy marynarze przerwali swoje prace i w zachwycie patrzyli na to zjawisko. Nagle pelikan stulił skrzydła i jak grom z nieba opadł w morze, prawie bez plusku rozpruwając taflę wody. Kiedy wyskoczył na powierzchnię, wydawał się lekko zaskoczony, że pan Willoughby ciągnie go z powrotem. Gdy ptak znów znalazł się na pokładzie, nie chciał oddać zdobyczy. W końcu pozwolił jednak swemu „panu” zajrzeć do worka skóry zwisającego pod dziobem i wyjąć stamtąd dużego, tłustego leszcza. Pan Willoughby przyjaźnie uśmiechnął się do Picarada, który stał obok z wytrzeszczonymi oczami i otwartą buzią. Wyjął mały nóż i przeciął grzbiet jeszcze żywej ryby. Przytrzymując ptaka jedną ręką, drugą rozluźnił mu kołnierz i podał kawałek leszcza. Ping An łakomie chwycił smakołyk i natychmiast połknął. - To dla niego - wyjaśnił pan Willoughby, niedbale wycierając nogawkę z krwi i łusek. - A to dla mnie. - Wskazał ryby leżące na skrzyni. Po tygodniu pelikan był już całkowicie oswojony. Można go było wypuścić na połów bez liny, tylko w kołnierzu. Wracał do swego pana i u jego stóp wypróżniał worek pełen smakowitych okazów. W czasie wolnym od łowienia Ping An, ku niezadowoleniu majtków odpowiedzialnych za czystość pokładu, zajmował miejsce na salingu albo chodził za panem Willoughbym po pokładzie, dziwacznie kołysząc się z boku na bok, dla utrzymania równowagi rozkładając ponad dwumetrowe skrzydła. Załoga była pod wrażeniem, gdy widziała, jak wielkie ptaszysko posłusznie wykonuje rozkazy Chińczyka. Codziennie, o ile pogoda na to pozwalała, pan Willoughby siedział przy maszcie i pisał pod troskliwymi skrzydłami nowego przyjaciela. Pewnego dnia przystanęłam, aby popatrzeć na pana Willoughby’ego przy pracy. Skryłam się za masztem tak, by skośnooki człowieczek mnie nie zauważył. Siedział przez chwilę z cichym wyrazem zadowolenia na twarzy i rozmyślał nad napisaną przez siebie stroną. Oczywiście, nie umiałabym rozszyfrować chińskich znaków, ale sam ich kształt był miły dla oka. Nagle Azjata szybko się odwrócił, jakby sprawdzał, czy nikt nie nadchodzi. W wyrazie twarzy nie było ani odrobiny tajemniczości, tylko pełen rozmarzenia zachwyt. Wiedziałam, że nie patrzył ani na statek, ani na rozkołysane fale oceanu. W końcu znów westchnął i pokręcił głową. Położył dłonie na papierze i szybko, zręcznie go złożył - raz, drugi, trzeci. Wstał i podszedł do barierki, wyciągnął ręce nad wodą i puścił złożoną, białą kartkę. Opadała w stronę wody. Nagle wiatr ją porwał i uniósł wysoko w górę. Biała plamka zaczęła się oddalać w powietrzu, upodobniając się do mew i rybitw, które skrzeczały za burtą, szukając resztek pożywienia. Pan Willoughby nie zaczekał, aż papier dotknie lustra wody. Odwrócił się od balustrady i zszedł pod pokład, nadal z rozmarzeniem na okrągłej twarzy. 45 Opowieść Chińczyka Gdy już przepłynęliśmy przez środek Atlantyku i skierowaliśmy się na południe, noce i wieczory stały się cieplejsze. Marynarze po kolacji zaczęli się zbierać na pokładzie dziobowym, żeby pośpiewać piosenki, potańczyć przy skrzypkach Broodiego Coopera lub posłuchać opowieści. Pod wpływem tego samego instynktu, który każe dzieciom na obozie w lesie opowiadać historie o duchach, mężczyźni lubowali się w opowieściach o rozbitych statkach i różnych morskich katastrofach. W miarę jak oddalaliśmy się od królestwa Krakena i diabła morskiego, mężczyźni tracili ochotę na horrory i coraz częściej wspominali własne domy. Właśnie ktoś skończył opowiadać o swojej rodzinie, kiedy Maitland odezwał się do pana Willoughby’ego, który jak zwykle przycupnął pod masztem z kubkiem przy piersi. - Jak to się stało, że przyjechałeś aż z Chin? - spytał zaciekawiony chłopak okrętowy. - Znam tylko kilku chińskich żeglarzy, choć powiadają, że w Chinach mieszka bardzo dużo ludzi. Może jest tam tak dobrze, że nikt nie ma ochoty stamtąd wyjeżdżać? Mimo iż mały człowieczek początkowo czuł się trochę onieśmielony, najwyraźniej mu schlebiało, że ktoś się nim zainteresował. Pozwolił, by go poproszono jeszcze parę razy i wreszcie zgodził się opowiedzieć o swoim wyjeździe z ojczyzny. Poprosił tylko, żeby Jamie wystąpił w roli tłumacza. Jamie ochoczo się zgodził, usiadł przy panu Willoughbym i nadstawił ucha. - Byłem mandarynem - zaczął Chińczyk. - Utalentowanym gawędziarzem. Ubierałem się w jedwabną tunikę, haftowaną w wielobarwne wzory. Na nią zakładałem jeszcze jedną tunikę, niebieską szatę uczonego z emblematem wyhaftowanym na piersi oraz z tyłu. Znak ten przedstawiał feng-huang, czyli ognistego ptaka. - Moim zdaniem chodzi mu o feniksa - dodał Jamie, zanim znów skierował uwagę na pana Willoughby’ego, który cierpliwie czekał. Mistrz znów się odezwał. - Urodziłem się w Pekinie, królewskim mieście Syna Niebios... - Tak nazywają swego cesarza - szepnął mi na ucho Fergus. - Przypuszczalnie uważają go za kogoś w rodzaju Pana Jezusa! - Sza! - syknęło kilka osób z oburzeniem. Fergus posłał Maxwellowi Gordonowi obraźliwy gest, ale ucichł i znów zwrócił oczy w stronę skulonej postaci pod masztem. - Wcześnie rozpoznano u mnie talent pisarski i chociaż na początku ciężko mi szła nauka władania pędzlem i atramentem, to w końcu zacząłem zrozumiale przelewać na papier pomysły, które jak żurawie tańczyły w mojej głowie. W ten sposób dowiedział się o mnie Wu-Xien, mandaryn dworski, który zabrał mnie do siebie. Zamieszkałem z nim i praktykowałem u niego. Zyskiwałem coraz większy szacunek. I tak przed upływem dwudziestego szóstego roku życia przyznano mi „czerwony koral”. Wtedy zaczęły wiać złe wiatry. Przyniosły nasiona nieszczęścia do mojego ogrodu. Możliwe, że mnie przeklął jakiś wróg. A może zawiniłem arogancją, omijając odpowiednie święcenia, które w swoim czasie miałem okazję przyjąć? Bo na pewno przyczyna nie leżała w braku szacunku dla zmarłych. Co roku odwiedzałem grobowiec rodzinny i troszczyłem się o to, by nie zgasło kadzidło dla bożka chińskiego w Alei Przodków... - Jeśli jego opowieści zawsze były tak rozwlekłe, to nic dziwnego, że Syn Niebios stracił cierpliwość i wrzucił go do wielkiej rzeki - mruknął cynicznie Fergus. - Moja poezja - tłumaczył dalej Jamie słowa Chińczyka - trafiła przed oczy Wan- Mei, drugiej żony cesarza. Ta kobieta miała potężną władzę, urodziła przynajmniej czterech synów. Poprosiła, żebym zamieszkał w jej pałacu. - I co w tym złego? - dopytywał się Gordon. Z zainteresowaniem pochylił się do przodu. - Chyba to jest szansa, żeby wypłynąć na szerokie wody? Pan Willoughby zrozumiał pytanie. Skinął głową w stronę Gordona i kontynuował. A głos Jamiego przekazywał opowieść. - Och, to był wielki zaszczyt. Otrzymałbym na własność olbrzymi dom na terenie pałacu oraz straż. Nieśliby przede mną potrójny parasol oznaczony symbolem mojego urzędu. Może nawet miałbym pawie pióro na czapce! Moje nazwisko zapisane by było złotymi literami w Księdze Zasłużonych. Mały Chińczyk umilkł i podrapał się po łysinie. Włosy zaczęły już odrastać na wygolonej części głowy, upodobniając ją do piłeczki tenisowej. - Jednak służba na cesarskim dworze wiąże się ze spełnieniem jednego warunku. Wszyscy słudzy żon królewskich muszą być eunuchami. W tym momencie rozległy się chóralne okrzyki przerażenia i niewybredne komentarze wstrząśniętych marynarzy: „Obrzydliwi poganie!”, „Żółte bachory!”. - Kto to jest „eunuch”? - spytała zdezorientowana Marsali. - Nikt taki, z kim kiedykolwiek będziesz miała bliższy kontakt, ma cherie - zapewnił Fergus, obejmując żonę ramieniem. - Więc uciekłeś, mon ami! - zwrócił się współczującym tonem do pana Willoughby’ego. - Bez wątpienia zrobiłbym to samo! Wszyscy słuchacze zgodzili się z Fergusem, aprobując decyzję Azjaty. Chińczyk poczuł się dowartościowany. Kilka razy dziarsko pokiwał głową, wyrażając podziękowanie za okazane zrozumienie. - Odmowa przyjęcia tego daru od cesarza oznaczała haniebną niewdzięczność z mojej strony. Poza tym bolesna to słabość, ale zakochałem się w pewnej kobiecie. Wokół rozległo się zbiorowe, pełne współczucia westchnienie. Marynarze to w większości szalenie romantyczne dusze. Pan Willoughby zamilkł, pociągnął Jamiego za rękaw i coś szepnął. - Och, pomyliłem się - poprawił się Jamie. - On mówi, że to nie była „pewna” kobieta, tylko po prostu „kobieta”, wszystkie kobiety czy też ogólnie idea kobiety. Dobrze mówię? - spytał, zerkając w dół na pana Willoughby’ego. Mały Chińczyk pokiwał głową, usatysfakcjonowany, i wyraźnie się odprężył. Księżyc w trzeciej kwadrze był już wysoko na niebie i jasno oświetlał twarz małego mandaryna. - Tak - potwierdził słowa Jamiego. - Wiele myślałem o kobietach. Ich wdzięk i piękno kwitnie jak kwiat lotosu, unosi się niczym dmuchawce na wietrze. A dźwięki, jakie niewiasty wydają, to najpiękniejsza muzyka. Czasem brzmią jak szczebiotanie ptaków na polach ryżowych, innym razem jak pieśń słowików albo krakanie wron - dodał z uśmiechem, który zmienił jego oczy w szparki. Słuchacze również wybuchli śmiechem. - Ale nawet wtedy je kochałem. Wszystkie swoje wiersze dedykowałem płci pięknej. Kierowałem je do tej bądź innej kobiety, ale zawsze były hołdem złożonym kobiecie jako takiej. Opiewałem morelowy smak piersi, gorący zapach pępka, kiedy naga budzi się zimą, ciepło wzgórka, który w dotyku przypomina brzoskwinię tak soczystą i dojrzałą, że aż pękniętą. Zgorszony Fergus dłońmi zasłonił uszy Marsali, ale reszta słuchaczy nie zgłaszała żadnych pretensji. - Nic dziwnego, że nasz mały kolega został uznanym poetą - rzekł z podziwem Reaburn. - To bardzo pogańskie, ale mi się podoba! - Warte czerwonego orderu na czapce oraz kufla dobrego piwa codziennie! - zgodził się Maitland. - Dla tych wierszy sam chętnie nauczyłbym się chińskiego - wtrącił pomocnik kapitana, patrząc na pana Willoughby’ego z niekłamanym zainteresowaniem. - Dużo on tego napisał? Jamie ręką uciszył słuchaczy i kazał mandarynowi mówić dalej. - Uciekłem w Noc Latarń - powiedział Chińczyk. - To jest wielkie święto. Wtedy ludzie tłumnie wylęgają na ulice. Nie ma zagrożenia, że człowieka zauważy strażnik. Jak tylko zapadł zmrok i miastem ruszyły pochody, założyłem ubranie podróżnika... - To jest jak pielgrzymka - wtrącił Jamie. - Ludzie idą daleko, żeby odwiedzić groby przodków. Ubierają się na biało. U nich to kolor żałoby... - I wyszedłem z domu. Bez trudu wtopiłem się w tłum. Niosłem anonimową latarnię, taką, na której nie jest wytłoczone nazwisko i miejsce zamieszkania. Strażnicy walili w bambusowe bębny, słudzy większych rodów uderzali w gongi, z dachu pałacu obficie sypały się bajeczne fajerwerki. Pod wpływem wspomnień na małej, okrągłej twarzy malowała się nostalgia. - W pewnym sensie dla poety było to najwłaściwsze pożegnanie - powiedział. - Odjechałem bez nazwiska, słysząc wokół wielki aplauz. Kiedy u bram miasta mijałem posterunki żołnierzy, obejrzałem się, by zobaczyć mnogość dachów pałacu, ozdobione czerwonymi i złotymi kwiatami. Zaczarowany ogród. Dla mnie zakazany. Yi Tien Cho tamtej nocy nie miał problemów z ucieczką, ale następnego dnia o mało go nie złapano. - Zapomniałem o paznokciach - wyznał. Rozłożył krótkie palce malej dłoni z mocno poobgryzanymi paznokciami. - Mandaryn ma przecież długie paznokcie. Jest to symbolem przeznaczenia do innej pracy niż trud rąk. Moje paznokcie miały długość członu palca. Sługa w domu, w którym Willoughby się zatrzymał na odpoczynek, zobaczył je i pospiesznie zawiadomił straż. Yi Tien Cho uciekł. Udało mu się ukryć przed prześladowcami w mokrym rowie pod krzakami. - Gdy tam leżałem, rzecz jasna, zniszczyłem paznokcie - wyjaśnił. Pokiwał małym palcem prawej ręki. - Musiałem zerwać cały ten paznokieć, bo pod nim było inkrustowane złote da zi, którego nie potrafiłem usunąć. Powoli przedzierał się przez kraj w stronę wybrzeża. Na początku płacił za jedzenie, bo zabrał ze sobą mały zapas pieniędzy, ale pod Lulong okradli go rabusie. - Potem kradłem jedzenie, gdzie się dało - wyznał wprost. - Głodowałem, gdy się nie udało nic ukraść. W końcu koło fortuny trochę się obróciło. Napotkałem grupę podróżujących aptekarzy. Zmierzali do lekarza mieszkającego niedaleko wybrzeża. Zabrali mnie z sobą w zamian za narysowanie szyldów do ich straganów i zaprojektowanie etykiet wychwalających zalety leków, które sprzedawali. Kiedy już dotarł do wybrzeża, usiłował dostać się na statek w charakterze marynarza. Jednak odniósł druzgocącą porażkę, bo jego palce, tak zręczne w trzymaniu pióra, nie były wprawne w wiązaniu węzłów i zwijaniu lin. W porcie cumowało kilka zagranicznych statków. Wybrał ten, na którym ludzie wyglądali na największych barbarzyńców, żeby jak najdalej go wywieźli. Niepostrzeżenie wślizgnął się na pokład „Serafiny” płynącej do Edynburga. - I tak, wcześniej czy później, zamierzał pan wyjechać z kraju? - spytał zaciekawiony Fergus. - To był chyba nieunikniony krok. - Wyroki cesarza są nieodwołalne - powiedział cicho pan Willoughby po angielsku, nie czekając na tłumaczenie. - Albo jestem wygnańcem, albo martwym człowiekiem. Wszyscy słuchacze westchnęli, z przerażeniem uświadamiając sobie okrucieństwo żądnej krwi władzy. Nastąpił moment ciszy. Słychać było tylko jęk takielunku nad głowami. Pan Willoughby wziął kubek i wysączył ostatnią kroplę grogu. Odstawił naczynie, oblizał usta i jeszcze raz położył rękę na ramieniu Jamiego. - To dziwne - odezwał się mandaryn, a Jamie wiernie przekazał refleksyjny ton jego głosu - ale druga żona cesarza pokochała moją poezję właśnie za uwielbienie dla kobiet. Jednak swoją żądzą posiadania mnie i moich wierszy zniszczyłaby raz na zawsze to, co tak podziwiała. Pan Willoughby odchrząknął. - Na tym nie koniec ironii losu. Dlatego, że chciałem ocalić swoją męskość, straciłem wszystko inne: honor, środki do życia, ojczyznę. Nie chodzi mi o samą ziemię ze szlachetnymi koronami jodeł, pod którymi spędzałem lata w Tartary, z wielkimi równinami na południu, z rzekami pełnymi ryb, ale także o utratę własnej tożsamości. Moi rodzice są zhańbieni, grobowce przodków chylą się ku ruinie, a przed ich wizerunkami nie płoną kadzidła. Straciłem cały porządek i całe piękno. Przyjechałem do miejsca, gdzie złote słowa moich wierszy znaczą tyle, co gdakanie kur, a kreski liter mają takie samo znaczenie, jak ślady kurzych łap. Uważa się mnie za kogoś gorszego od najbrudniejszego żebraka. Jestem kimś, kto połyka węża ku uciesze tłumów i pozwala przechodniom za drobną opłatą wyjąć sobie gada z ust... Wszystko po to, żeby przeżyć kolejny dzień. Pan Willoughby rozejrzał się po audytorium. Patrzył, czy wszyscy rozumieją porównanie. - Przybyłem do kraju, w którym kobiety są nieokrzesane i ordynarne jak niedźwiedzie. - Chińczyk mówił podniesionym głosem, z przejęciem. Jednak Jamie starał się zachować jednostajny ton wypowiedzi. Wiernie powtarzał słowa, ale pozbawiał je zabarwienia emocjonalnego. - Są stworzeniami bez wdzięku, bez wykształcenia, cuchnącymi ignorantkami, a ciała mają porośnięte włosami! I one to... pogardzają mną jak żółtym robakiem. Nawet najpodlejsza dziwka przy mnie się nie położy. Z miłości do kobiety uciekłem do miejsca, gdzie żadna kobieta nie jest warta miłości! - Jamie dostrzegł wrogie spojrzenia na twarzach marynarzy i przerwał tłumaczenie. Starał się uspokoić Chińczyka, kładąc dużą dłoń na okrytym niebieskim jedwabiem ramieniu. - Rozumiem cię, człowieku. I jestem pewien, że żaden z obecnych tu mężczyzn nie postąpiłby inaczej, stojąc przed takim wyborem. Prawda, chłopaki? - spytał, przez ramię zerkając na znacząco uniesione brwi. Jego siła moralna wystarczyła, by wydobyć wymuszony pomruk zgody, ale obraźliwa konkluzja przyćmiła sympatię, jaką dotychczas wzbudzała opowieść pana Willoughby’ego. Rozchodząc się ku rufie, marynarze nie szczędzili ostrych uwag na temat rozwiązłych, niewdzięcznych pogan. Za to mnie i Marsali hojnie obdarowywali komplementami. Fergus nie omieszkał poinformować pana Willoughby’ego, że za dalsze tego typu uwagi na temat Europejek zawiąże mu warkocze wokół szyi i nimi udusi. Pan Willoughby zignorował zarówno docinki, jak i groźby. Siedział, patrząc przed siebie. Czarne oczy lśniły od wspomnień i grogu. W końcu Jamie wstał i pomógł mi zejść z beczki. Właśnie mieliśmy odejść, kiedy Chińczyk wsunął sobie rękę pomiędzy nogi. Bez cienia zmysłowości położył dłoń na jądrach i przycisnął krągłości do jedwabiu. Powoli obracał je w dłoni i w głębokim zamyśleniu im się przyglądał. - Czasem myślę - powiedział sam do siebie - że nie warto było tak się poświęcać. 46 Spotkanie z „Morświnem” Od jakiegoś czasu odniosłam wrażenie, że Marsali usiłuje się zdobyć na rozmowę ze mną. Wiedziałam, że wcześniej czy później odezwie się w niej takie dążenie. Bez względu na uprzedzenia byłam jedyną prócz niej kobietą na pokładzie. Robiłam wszystko, by ją ośmielić. Serdecznie się uśmiechałam i mówiłam: „Dzień dobry”, ale pierwszy ruch i tak należał do Marsali. W końcu się odważyła, na środku Atlantyku, miesiąc po opuszczeniu Szkocji. Pisałam w naszej kajucie. Robiłam medyczne notatki na temat amputacji dwóch zmiażdżonych palców u nóg marynarzy z pokładu dziobowego. Właśnie skończyłam szkicować umiejscowienie chirurgiczne, kiedy w wejściu do kabiny pojawił się jakiś cień. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Marsali. Stała w progu z wojowniczo wysuniętym podbródkiem. - Chcę coś wiedzieć - oświadczyła stanowczym tonem. - Nie lubię pani, ale tata mówi, że jest pani mądrą kobietą. Myślę, że może przynajmniej szczerą, nawet jeśli dziwką. Więc może mi pani odpowie. Z trudem powstrzymałam się od gwałtownej reakcji. - Może - powiedziałam, odkładając pióro. - Co chcesz wiedzieć? Widząc, że nie wybucham gniewem, po cichu weszła do środka i usiadła na taborecie. - Chodzi o niemowlęta - wyjaśniła. - W jaki sposób powstają? Uniosłam brew. - Matka ci nie powiedziała, skąd się biorą dzieci? Parsknęła zniecierpliwiona. Wąskie, jasne brwi zmarszczyły się w pogardzie. - To akurat każdy głupi wie! Pozwalasz mężczyźnie wcisnąć kutasa między nogi. Dziewięć miesięcy później umierasz z bólu. Ale właśnie! Jak do tego nie dopuścić? - Rozumiem - popatrzyłam na dziewczynę z rosnącym zainteresowaniem. - Nie chcesz dziecka? To znaczy, w przyszłości, kiedy będziesz już w pełni mężatką? Większość kobiet tego pragnie. - Cóż... - mruknęła, gniotąc w dłoni materiał sukni. - Pewnie kiedyś będę chciała urodzić. Dla samej przyjemności posiadania dziecka. Gdyby miało czarne włosy jak Fergus... - Przez jej twarz przemknął cień rozmarzenia, ale znów pojawiła się zawzięta mina. - Ale nie mogę - oznajmiła. - Dlaczego? Wysunęła wargi i zamyśliła się. - Ze względu na Fergusa. Jeszcze ze sobą nie spaliśmy. Tylko od czasu do czasu całowaliśmy się za pokrywą luku. Na nic więcej nie mogliśmy sobie pozwolić. Dzięki tacie i jego chorym poglądom - dodała cierpkim tonem. - Amen - powiedziałam, lekko się krzywiąc. - Mm? - Nieważne. - Lekceważąco machnęłam ręką. - A jaki to ma związek z tym, że nie chcesz mieć dzieci? - Wolałabym czuć samą przyjemność - oświadczyła rzeczowo. - Kiedy przejdziemy do etapu kutasa, oczywiście. Zagryzłam dolną wargę. - Chyba niezbyt dobrze rozumiem, co to ma wspólnego z dziećmi. Marsali obrzuciła mnie gniewnym spojrzeniem. W jej oczach nie widziałam wrogości, tylko chęć oszacowania mnie. - Fergus cię lubi - wyznała. - Ja też za nim przepadam - powiedziałam ostrożnie. Nie wiedziałam, do czego zmierza rozmowa. - Znam go dość długo. Od czasu, kiedy był małym chłopcem. Rozluźniła się, jakby nagle uleciały dręczące ją problemy. - Oo, w takim razie na pewno wiesz, gdzie się urodził? Nagle zrozumiałam jej wrogość. - W paryskim burdelu. Powiedział ci o tym? Pokiwała głową. - Już dawno temu, w czasie ostatniego święta Hogmanay. Cóż, chyba tylko dla piętnastolatki rok mógł stanowić długi okres czasu. - Wtedy mu wyznałam miłość - mówiła dalej. Wzrok miała utkwiony w sukience, policzki lekko zarumienione. - On mi też powiedział, że mnie kocha, ale moja matka za nic nie chce się zgodzić na nasze małżeństwo. A ja nie mam nic przeciwko temu, żeby wyjść za mąż za Francuza. Nie każdy może być Szkotem. Braku jednej ręki też nie uważam za duży mankament. W końcu pan Murray nie miał nogi, a mimo to mamie się bardzo podobał. Ale Fergus mówił, że to nie o to chodzi. I opowiedział mi o Paryżu, o tym, że urodził się w burdelu i był złodziejem kieszonkowym. Podniosła wzrok. W jasnobłękitnych, głębokich oczach widać było niedowierzanie. - Chyba sądził, że to będzie mi przeszkadzać. - W jej głosie pobrzmiewało zdziwienie. - Próbował odejść. Oświadczył, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Cóż... - Wzruszyła ramionami i gwałtownie odrzuciła włosy do tyłu. - Natychmiast wzięłam sprawy w swoje ręce. - Spojrzała mi prosto w twarz. Mocno zaciskała splecione dłonie. - Wcześniej nie chciałam o tym wspominać. Cóż, nie o Fergusa się boję. On twierdzi, że wie, co robić, i że po pierwszym lub drugim razie będzie mi się to bardzo podobało. Ale mama mi mówiła co innego. - A co takiego? - spytałam z zaciekawieniem. Pomiędzy jasnymi brwiami pojawiła się mała zmarszczka. - No... - zaczęła Marsali - Trochę straszyła, że Fergus będzie mi robił okropne rzeczy, dlatego że mieszkał z dziwkami. Ale najgorsze, że... ona mi to pokazała. Twarz dziewczyny przybrała kolor purpury. Marsali wpatrywała się we własne uda. Palcami niespokojnie gniotła fałdy sukni. Małe kosmyki blond włosów delikatnie powiewały, unoszone podmuchem zza okna. - Kiedy po raz pierwszy zaczęłam krwawić, powiedziała mi o klątwie rzuconej na Ewę i że muszę się z tym pogodzić. Zacytowała fragment Biblii, gdzie święty Paweł pisał, że przez to, co zrobiła Ewa, kobiety są okropnymi, brudnymi grzesznicami. Ale mimo to mogą być zbawione dzięki cierpieniu przy rodzeniu dzieci. - Nigdy nie zastanawiałam się zbytnio nad słowami świętego Pawła - wyznałam. Podniosła wzrok zaskoczona. - Ale to jest w Biblii! - krzyknęła wstrząśnięta. - Jak wiele innych rzeczy - skomentowałam cierpkim tonem. - Słyszałaś opowieść o Gedeonie i jego córce? Albo o takim, który pozwolił bandzie zbójów zgwałcić na śmierć swoją żonę, żeby ocalić własną skórę? Bóg wybierał różnych ludzi, między innymi Pawła. Ale mów dalej. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z otwartą buzią. Nagle zamknęła usta i skinęła głową. - No, tak. Mama powiedziała, że w związku z tym krwawieniem niedługo będę wystarczająco dorosła, żeby wyjść za mąż. A kiedy już stanę się mężatką, muszę spełniać kobiecą powinność wobec męża, bez względu na to, czy będę miała ochotę, czy nie. Mówiła to z bardzo smutną miną. Pomyślałam więc, że ta kobieca powinność jest czymś strasznym. Poza tym z tego, co święty Paweł mówił o cierpieniu i rodzeniu, wynika... Urwała w pół zdania. Westchnęła. Siedziała i czekała w milczeniu. Kiedy znów zaczęła mówić, z trudem dobierała słowa. - Nie pamiętam ojca. Miałam tylko trzy latka, kiedy zabrali go Anglicy. Ale kiedy moja mama wychodziła za mąż za Jamiego, byłam już wystarczająco duża, żeby zobaczyć, jak to wyglądało w ich związku. - Po raz pierwszy usłyszałam, jak nazywa Jamiego po imieniu. Przygryzła wargę. - Tata... to znaczy, Jamie... jest raczej miły. Zawsze był dobry dla Joan i dla mnie. Ale widziałam, że kiedy próbował przytulić mamę, odsuwała się. - Znów wbiła zęby w wargę. - Mama się bała. Nie lubiła, kiedy ją dotykał. Ale nigdy nie widziałam, żeby on zrobił coś, co mogło być powodem strachu. Pomyślałam więc, że pewnie inaczej zachowuje się w łóżku, kiedy są sam na sam. Ale mama nigdy nie miała żadnych śladów, ani na twarzy, ani na ramionach. Nie kulała podczas chodzenia jak Magdalen Wallace. Mąż po pijanemu zawsze ją bije. Nie sądziłam, że tata znęcał się nad mamą. Marsali oblizała wargi, wysuszone przez ciepłe, słone powietrze. Popchnęłam w jej stronę dzbanek z wodą i napełniłam kubek. - Więc myślałam - ciągnęła, wpatrując się w strumień wody - że mama boi się znów cierpieć przy porodzie i dlatego nie chciała iść do łóżka z... z Jamiem. Napiła się, odstawiła kubek i wyzywająco spojrzała mi prosto w oczy, wysuwając podbródek. - Widziałam cię z moim tatą - oświadczyła. - W tej samej minucie, w której mnie zobaczyłaś. Myślę, że... że podobało ci się to, co on ci robił. Usta same mi się otworzyły, ale szybko je zamknęłam. - No, tak... - powiedziałam niepewnym głosem. - Podobało... - Mhm - mruknęła usatysfakcjonowana. - I lubisz, kiedy cię pieści. A jednak nie masz dzieci. Słyszałam, że są sposoby, żeby się zabezpieczyć. Tyle że chyba mało kto je zna. Ale ty jesteś taka mądra i w ogóle... - Przechyliła głowę i przyglądała mi się z zaciekawieniem. - Jeśli mam wybrać: dziecko czy miłość do Fergusa, wolę Fergusa - wyznawała. - Więc nie będzie dziecka, jeśli mi powiesz jak. Odgarnęłam loki za ucho. - Zacznijmy od tego - wzięłam głęboki wdech - że rodziłam dzieci. Otwarła szeroko oczy. - Naprawdę? Czy tata... Jamie o tym wie? - Tak, oczywiście - odparłam rozdrażniona. - To były jego dzieci. - Nigdy o tym nie słyszałam. - Podejrzliwie przymrużyła jasne oczy. - Nie wyobrażam sobie, żeby Jamie chciał dzielić się takimi informacjami właśnie z tobą. - Moja odpowiedź zabrzmiała dosyć ostro. - To chyba nie twoja sprawa - dodałam, ale ona tylko uniosła brwi i dalej podejrzliwie mi się przyglądała. - Pierwsze dziecko umarło - powiedziałam, kapitulując. - We Francji. Tam jest pochowane. Moja... nasza druga córka, teraz już dorosła panna, urodziła się po Culloden. - Więc nigdy jej nie widział? - Mówiła wolno, krzywiąc się. Pokręciłam głową. Na chwilę odebrało mi mowę. Miałam wrażenie, że coś utkwiło mi w gardle, więc sięgnęłam po kubek. Marsali odruchowo podsunęła mi dzbanek z wodą, odchylając się w bok, żeby nie upaść pod wpływem przechyłów statku. - To bardzo smutne - wyszeptała. Nagle podniosła wzrok i jeszcze raz zrobiła skupioną, krzywą minę, próbując wszystko poukładać w głowie. - Więc rodziła pani dzieci i potem sypiała z Jamiem. Ale od tamtej pory minęło dużo czasu. Pani była z dala od niego, we Francji. Czy wtedy miała pani innych mężczyzn? - Dolną wargą przykryła górną. Wyglądała jak mały, uparty buldog. - To już z całą pewnością nie jest twoja sprawa - oświadczyłam stanowczo, odstawiając kubek. - A jeśli chodzi o to, czy rodzenie dzieci robi jakąś różnicę, to dla niektórych kobiet prawdopodobnie tak. Ale ty masz prawo jeszcze nie chcieć dzieci. Cofnęła wysuniętą dolną wargę i wyprostowała się na krześle, okazując zainteresowanie. - Więc jednak istnieje sposób? - O, i to niejeden, ale większość z nich, niestety, zawodzi - powiedziałam. Żałowałam, że nie mogę jej po prostu przepisać skutecznych pigułek antykoncepcyjnych. Ale bardzo dobrze pamiętałam radę maitresses sages-femmes, doświadczonych położnych ze szpitala des Anges, gdzie pracowałam w Paryżu dwadzieścia lat temu. - Podaj mi to małe pudełko - poprosiłam. Wskazałam szafkę nad jej głową. - Niektóre francuskie akuszerki parzą herbatkę z jagody wawrzynu i waleriany - powiedziałam, szperając w apteczce. - Ale to dosyć niebezpieczne i nie aż tak skuteczne. - Tęsknisz za swoją córką? - spytała nagle Marsali. Tym razem jej twarz była, o dziwo, bez wyrazu. Pomyślałam, że pytanie dziewczyna kierowała bardziej do Laoghaire niż do mnie. - Tak - odparłam po prostu. - Ale ona jest już dorosła, żyje własnym życiem. - Znów coś mi ścisnęło krtań. Pochyliłam niżej głowę nad pudłem z lekarstwami. Laoghaire miała równie niewielkie szansę, jak ja zobaczyć jeszcze swoją córkę. Nie chciałam rozwodzić się nad tą myślą. - Mam. - Wyciągnęłam duży kawałek oczyszczonej gąbki. Z przegródki w wieczku wyjęłam nożyk chirurgiczny i starannie odcięłam kilka cienkich skrawków o powierzchni sześciu centymetrów kwadratowych. Znów poszperałam w pudle i znalazłam buteleczkę olejku z wrotyczu, którym nasączyłam jeden kawałeczek gąbki. Marsali z zaciekawieniem śledziła wzrokiem moje ruchy. - Dobrze - mruknęłam. - Mniej więcej tyle olejku trzeba użyć. W razie czego możesz nasączyć gąbkę octem albo winem. Wystarczy kropelka. Zanim pójdziesz do łóżka z mężczyzną, wkładasz głęboko do środka kawałek gąbki. Pamiętaj, żeby to zrobić. Nawet za pierwszym razem, bo wtedy też może dojść do zapłodnienia. Marsali skinęła głową. Nieśmiało dotknęła palcem gąbki. - Tak? I co potem? Muszę to zaraz wyjąć czy... Nagle przerwał nam przeraźliwy krzyk i nieoczekiwane przechylenie się statku towarzyszące wycofywaniu grotżagla. Na górze coś się działo. - Później ci powiem. - Przesunęłam w jej stronę gąbkę i buteleczkę. Szybko wyszłam z kajuty. Jamie stał wraz z kapitanem na rufie i patrzył, jak od tyłu przybliża się do nas duży statek. Był może trzykrotnie większy od „Artemidy”, miał trzy maszty oraz piękny las otaklowania i żagli, pośród których skakały małe, czarne postacie. Wzbijający się wysoko w górą biały obłoczek świadczył o tym, że przed chwilą wystrzeliło działo. - Czy oni do nas strzelają? - spytałam zdziwiona. - Nie - odparł ponuro Jamie. - To tylko strzał ostrzegawczy. Chcą nas porwać. - Mogą to zrobić? - spytałam kapitana Rainesa. Miał jeszcze bardziej zatroskaną minę niż zwykle. Wykrzywione w dół usta ginęły w gąszczu brody. - Owszem - oświadczył. - Nie uciekniemy od nich przy takim słabym wietrze, na otwartym morzu. - Co to za jednostka? - Na szczycie masztu powiewała chorągiew, ale patrząc pod słońce z dużej odległości, można było dostrzec tylko czarną plamę. Jamie popatrzył na mnie z kamienną twarzą. - Brytyjski statek wojenny, Angielko. Siedemdziesiąt cztery działa. Lepiej zejdź pod pokład. Zła wiadomość. Co prawda, Brytania nie była już w stanie wojny z Francją, ale stosunki pomiędzy tymi dwoma krajami nie układały się pomyślnie. „Artemida” posiadała tylko cztery sześciokilowe działa, które by wystarczyły do odparcia ataku małego statku pirackiego, ale nie miały szans w walce z dobrze uzbrojoną jednostką wojenną. - Czego oni od nas chcą? - spytał Jamie kapitana. Raines pokręcił głową. Wyraz jego twarzy nie rokował nadziei. - Prawdopodobnie siły roboczej - odparł. - Po takielunku widać, że brakuje im ludzi. Na pokładzie dziobowym też pustki - zauważył z dezaprobatą. Zerknął na Jamiego. - Mogą wziąć do pracy każdego marynarza, który ma brytyjski wygląd, to znaczy połową naszej załogi. Pana też, panie Fraser, chyba że zechce pan uchodzić za Francuza. - A niech to! - mruknął Jamie. Spojrzał na mnie ze skrzywioną miną. - Nie kazałem ci zejść do kajuty? - Kazałeś przyznałam, nadal stojąc. Podeszłam bliżej do Jamiego, nie odrywając wzroku od okrętu. Akurat spuszczano łódkę. Po drabince schodził oficer w pozłacanym płaszczu i kapeluszu z siatką. - Jeśli zmuszą do pracy brytyjskich marynarzy, to co się z nimi stanie? - spytałam kapitana Rainesa. - Będą służyć pod banderą Królewskiej Marynarki Wojennej. Na pokładzie „Morświna”. Znaczy tam. - Głową wskazał okręt z galeonem w kształcie rybiej głowy z nabrzmiałymi wargami. Gdy dopłyną do portu, uwolnią przymusowych robotników. Albo i nie. - Słucham? Chce pan powiedzieć, że tak po prostu porwą ludzi i będą zmuszać ich do pracy, jak długo zechcą? - Ze strachu ciarki przebiegły mi po plecach na myśl, że nagle ktoś mi może odebrać Jamiego. - Właśnie - burknął kapitan. - A jeśli to się stanie, to nie wiem, jak z połową załogi zdołamy dotrzeć na Jamajką. Jamie mocno chwycił mnie za ramią. - Nie zabiorą Innesa ani Fergusa - oznajmił. - Oni ci pomogą w pościgu za małym Ianem. Popłyniesz dalej, do domu Jareda w Sugar Bay i stamtąd wyruszysz na poszukiwanie. - Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się. - Tam się spotkamy - dodał i uścisnął mój łokieć, chcąc mnie podnieść na duchu. - Nie umiem powiedzieć, ile czasu to potrwa, ale na pewno dotrę do ciebie. - Ale możesz udawać Francuza! - zaprotestowałam. Przez chwilą patrzył na mnie. Pokręcił głową z cieniem uśmiechu na ustach. - Nie - rzekł cicho. - Nie zostaw to dla swoich ludzi. - Ale... - Chciałam mu przypomnieć, że ci szkoccy przemytnicy nie są jego ludźmi i że nie ma wobec nich zobowiązań, ale powstrzymałam się. Zdałam sobie sprawę, że i tak go nie przekonam. Na pewno by powiedział, że to on ich tu sprowadził, a skoro oni poszli z nim, to on pójdzie z nimi. - Nie martw się, Angielko - szepnął. - Tak czy inaczej dam sobie radę. Myślę, że przez pewien czas powinniśmy nazywać się Malcolm. Pogłaskał moją rękę, puścił mnie i poszedł przed siebie ze sztywnymi ramionami, gotów stawić czoło złej przygodzie. Ruszyłam za nim wolniejszym krokiem. Gdy łódka przybliżyła się do nas, kapitan Raines aż uniósł brwi, zaskoczony. - Boże, miej nas w swojej opiece! A cóż to takiego? - mruknął pod nosem. Ponad balustradą ukazała się głowa młodego człowieka dobiegającego trzydziestki. Mężczyzna miał bardzo wymizerowaną twarz, ramiona opadały mu z wyczerpania. Płaszcz był na niego za duży. Spod spodu wystawała brudna koszula. Trochę kulał, gdy wszedł na pokład „Artemidy”. - Pan jest kapitanem tego statku? - Oczy Anglika były czerwone ze zmęczenia. - Nazywam się Thomas Leonard i pełnię funkcję kapitana statku „Morświn”, należącego do Floty Wojennej Jego Królewskiej Mości. Na Boga - wychrypiał - czy macie na pokładzie lekarza? Przy szklaneczce porto, którym na dole niechętnie go poczęstowano, kapitan Leonard wyjaśnił, że około czterech tygodni temu na pokładzie „Morświna” wybuchła epidemia jakiejś choroby zakaźnej. - Połowa załogi jest zarażona - dodał, wycierając purpurową kroplę z nieogolonego policzka. - Jak do tej pory straciliśmy trzydziestu ludzi, a na tym to na pewno się nie skończy. - A kapitan? - spytał Raines. Leonard nieco się zaczerwienił. - Kapitan... oraz dwóch starszych poruczników umarli w zeszłym tygodniu. Jak również lekarz okrętowy i jego asystent. Ja byłem trzecim porucznikiem. - Ni stąd, ni zowąd spadła na niego funkcja samodzielnego dowódcy dużego statku z załogą liczącą sześciuset ludzi i szerzącą się infekcją na pokładzie. Każdy na jego miejscu czułby się przytłoczony. - Jeśli na waszym pokładzie jest ktoś, kto ma jakiekolwiek doświadczenie medyczne... - Z nadzieją w oczach najpierw spojrzał na kapitana Rainesa, potem na Jamiego. - Ja zajmę się leczeniem na pokładzie „Artemidy” - odezwałam się, stojąc w drzwiach. - Jakie objawy towarzyszą chorobie pańskich ludzi? - Pani? - Kapitan Leonard gwałtownie podniósł głowę i wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Dolna szczęka bezwładnie opadła, ukazując obłożony język i poplamione zęby osoby żującej tytoń. - Moja żona jest wyjątkową lekarką, kapitanie - powiedział łagodnym tonem Jamie. - Jeśli przybył pan tu po pomoc, radziłbym odpowiadać na jej pytania i robić wszystko, co każe. Leonard mrugnął, wziął głęboki oddech i w końcu skinął głową. - Tak. Zaczyna się ostrym bólem brzucha, straszną biegunką i wymiotami. Zarażeni mężczyźni narzekają na ból głowy i wysoką gorączkę. Poza tym... - Mają wysypkę na brzuchu? - weszłam mu w słowo. Raźnie pokiwał głową. - Owszem. I krwawienie z dupy. O, przepraszam, łaskawa pani - dodał pospiesznie. Nagle poczuł się zakłopotany. - Nie chciałem pani urazić, tylko... - Myślę, że wiem, co to może być - przerwałam jego przeprosiny. Czułam się coraz bardziej podekscytowana. Już miałam diagnozę i obmyślony sposób skutecznego leczenia. Musiałabym na nich rzucić okiem, żeby się upewnić, ale... - Żona będzie zaszczycona, doradzając panu, kapitanie - stanowczym tonem oświadczył mój mąż. - Ale obawiam się, że nie może wejść na pokład pańskiego statku. Kapitan Leonard popatrzył najpierw na mnie, potem na Jamiego. W oczach młodzieńca widziało niemal rozpaczliwe rozczarowanie. - Gdyby mogła tylko spojrzeć na moich ludzi... - Nie - odparł stanowczo Jamie. - Ależ oczywiście! - odezwałam się równocześnie z Jamiem, zagłuszając jego sprzeciw. Na moment zapadła nieznośna cisza. Jamie wstał i powiedział grzecznie: - Proszę wybaczyć, kapitanie Leonardzie. - Objął mnie ramieniem i wyprowadził z kabiny aż do ładowni na rufie. - Oszalałaś? - warknął. - Chcesz wejść na statek, na którym panuje dżuma?! Ryzykować życie własne, załogi i małego Iana dla bandy Anglików? - To nie dżuma - powiedziałam, usiłując uwolnić się z uścisku. - I nie będę nic ryzykować. Puść mnie, wstrętny Szkocie! Puścił, ale zagrodził mi dostęp do drabiny. - Słuchaj - zaczęłam, z trudem się opanowując. - To dur brzuszny. Świadczy o tym wysypka. Nie mogę się zarazić, bo jestem zaszczepiona przeciwko tej chorobie. Przez jego twarz przemknął cień wątpliwości. Mimo moich wyjaśnień nadal skłonny był zaliczyć zarazki i szczepionki do dziedziny czarnej magii. - Tak? - spytał sceptycznie. - Może i masz rację, ale... - Przestań. - Brakowało mi słów. - Jestem lekarzem. Tam są chorzy, a ja mogę im pomóc. Muszę, i tyle! Sądząc po skutkach, moja wypowiedź nie brzmiała przekonująco. Jamie uniósł brew, jakby domagał się dalszych wyjaśnień. Wzięłam głęboki oddech. Jak mogłam mu wyjaśnić wewnętrzny nakaz leczenia? Frank to zrozumiał, na swój sposób. Oczywiście, istniała skuteczna metoda, dzięki której Jamie by pojął tę konieczność. - Złożyłam przysięgę - oznajmiłam. - Kiedy przyznawano mi tytuł lekarza. Gwałtownie uniósł brwi. - Przysięgę? - powtórzył. - Jaką? Tylko jeden raz wypowiedziałam ją na głos. Ale cały tekst wisiał w moim gabinecie, oprawiony w ramki. Frank mi to podarował z okazji ukończenia akademii medycznej. Ciężko przełknęłam ślinę i na głos recytowałam słowa przysięgi. Przysięgam na Apolla lekarza, na Asklepiosa, Higieje i Panaceje oraz na wszystkich bogów i boginie, biorąc ich na świadków, że wedle mej możliwości i rozeznania będę dochowywał tej przysięgi i tych zobowiązań. Mistrza mego w tej sztuce będę szanował na równi z rodzicami, będę się dzielił z nim mieniem i na żądanie zaspakajał jego potrzeby: synów jego będę uważał za swoich braci i będę ich uczył swej sztuki, gdyby zapragnęli w niej się kształcić, bez żadnego zobowiązania z ich strony; prawideł, wykładów i całej pozostałej nauki będę udzielał swym synom, synom swego mistrza oraz uczniom, wpisanym i związanym prawem lekarskim, poza tym nikomu innemu. Będę stosował zabiegi lecznicze wedle mych możności i rozeznania ku pożytkowi chorych, broniąc ich od uszczerbku i krzywdy. Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka poronnego. W czystości i niewinności zachowam życie swoje i sztukę swoją. Nie będę operował chorych na kamicę, pozostawiając to ludziom zawodowo stosującym ten zabieg. Do jakiegokolwiek wejdę domu, wejdę doń dla pożytku chorych, nie po to, żeby świadomie wyrządzić krzywdę lub szkodzić w inny sposób, wolny od pożądań zmysłowych tak wobec niewiast, jak i mężczyzn, wobec wolnych i niewolników. Cokolwiek bym podczas leczenia czy poza nim z życia ludzkiego ujrzał czy usłyszał, czego nie należy na zewnątrz rozgłaszać, będę milczał, zachowując to w tajemnicy. Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu tej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy; jeżeli ją przekroczę i złamię, niech mnie los przeciwny dotknie. Otworzyłam oczy. Jamie z zadumą wpatrywał się w podłogę. - Hmm... Niektóre zdania zachowano ze względu na tradycję - wyjaśniłam. - Rozumiem. - Nieznacznie wykrzywił usta w uśmiechu. - Cóż, pierwsza część brzmi trochę pogańsko, ale podoba mi się ten fragment, w którym przysięgasz, że będziesz trzymać się z dala od czynów lubieżnych. - Wiedziałam, że zwrócisz na to uwagę - zażartowałam. - Jeśli chodzi o mnie, to cnota kapitana Leonarda nie jest zagrożona. Parsknął śmiechem i oparł się plecami o drabinę. Wolno przygładził sobie włosy. - Czy lekarze naprawdę tego się trzymają? - spytał. - Czy zawsze skłonni jesteście pomóc każdemu, kto potrzebuje pomocy? Nawet wrogowi? - Nie ma wielkiego znaczenia, czy ktoś jest chory, czy ranny. - Podniosłam wzrok, szukając w jego oczach zrozumienia. - No, cóż... - powiedział powoli. - Bywało, że sam składałem przysięgi. I nigdy nie rzucałem słów na wiatr. Wyciągnął prawą dłoń i wziął mnie za rękę, palcami dotknął srebrnej obrączki. - Ale słowa jednej przysięgi więcej ważyły, a innej mniej. - Teraz on patrzył tak, jakby czegoś szukał w moich oczach. Staliśmy blisko siebie. Przez luk z góry prześwitywało słońce. Promienie oświetlały mocno opaloną rękę, w której trzymał moje białe palce oraz lśniące srebro obrączki ślubnej. - Tak - szepnęłam w odpowiedzi na pytanie, które w myślach zadał. - Przecież wiesz, że tak. - Drugą rękę położyłam na jego piersi. Smuga słońca rozświetliła złoty krążek. - Ale czy można dotrzymać jednej przysięgi, nie łamiąc jednocześnie drugiej? Westchnął głęboko, schylił się i bardzo delikatnie mnie pocałował. - Cóż, nie mogę cię nakłaniać do złamania przysięgi - skwitował i przestał się opierać o drabinę. Skrzywił się. - Jesteś pewna tych swoich szczepionek? Naprawdę są skuteczne? - Oczywiście - zapewniłam. - Może powinienem pójść z tobą? - spytał. - Nie. Ty nie zostałeś zaszczepiony. A dur brzuszny jest strasznie zaraźliwy. - Ale nie masz pewności, że to właśnie ta choroba - zauważył. Kiwnęłam głową. - Ale istnieje tylko jeden sposób, by się przekonać - powiedziałam. Na angielski statek wciągnięto mnie na krześle bosmana, które przeraźliwie huśtało się w powietrzu, wysoko nad wzburzoną taflą oceanu. Lądując na pokładzie, haniebnie rozłożyłam się na deskach. Gdy już stanęłam na nogi, zaskoczyła mnie stabilność okrętu wojennego w porównaniu z malutką, rozkołysaną nadbudówką „Artemidy”, znajdującą się nisko w dole. Czułam się tak pewnie, jakbym stała na skale Gibraltaru. W czasie przepływania od statku do statku moje związane włosy potargał wiatr, więc najlepiej, jak tylko mogłam, poprawiłam fryzurę i wzięłam skrzyneczkę z lekami od aspiranta. - Proszę pokazać, gdzie oni są - powiedziałam. Wiał silny wiatr. Wiedziałam, że utrzymanie dwóch statków w bliskiej odległości będzie wymagało nie lada wysiłku od załóg, mimo że obie jednostki płynęły zawietrznie. Na międzypokładach było ciemno. Ciasną przestrzeń oświetlało wyłącznie mdłe światło. Lampki olejowe zwisały z sufitu i lekko huśtały się w rytm kołysania statku. Rzędy hamaków, w których leżeli chorzy Anglicy, były widoczne tylko dzięki przyćmionym smugom promieni słonecznych padających z góry. Mężczyźni wyglądali jak stadko wielorybów czy śpiących stworzeń morskich. Garbate, okryte kocami czarne kształty leżały jeden przy drugim, kołysząc się wraz z okrętem. W pomieszczeniu panował nieznośny zaduch. Powietrze docierało tam aż z górnego pokładu dzięki ciężkim skrzydłom wentylatora, ale to niewiele pomagało. Gorszy od zapachu niemytych ciał był smród wymiotów i bijący w nozdrza odór płynnych odchodów z krwią, którymi tu i tam poplamiona była podłoga pod hamakami. Buty z obrzydliwym pluskiem przyklejały się do podłogi, kiedy ostrożnie przedzierałam się pomiędzy mężczyznami. - Więcej światła - rozkazałam młodemu, wystraszonemu aspirantowi, któremu kazano mi towarzyszyć. Oddychał przez chustkę przyłożoną do nosa. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale posłuchał mnie i podniósł wysoko latarnię, tak żebym mogła zajrzeć do najbliższego hamaka. Oślepiony światłem marynarz jęknął i odwrócił twarz. Był czerwony od gorączki i miał rozpaloną skórę. Podciągnęłam jego koszulę i dotknęłam brzucha. Gdy delikatnie uciskałam, mężczyzna zwijał się jak robak na haczyku, skowycząc z bólu. - Już dobrze - uspokajałam, nalegając, by leżał prosto. - Pomogę panu. Wkrótce poczuje się pan lepiej. Proszę pozwolić mi teraz zajrzeć w pana oczy. Tak, dobrze. Rozwarłam nabrzmiałe powieki. Źrenice zmniejszyły się pod wpływem światła, odsłaniając brązowe tęczówki z czerwonymi od bólu obwódkami. - Chryste! Zabierzcie ode mnie to światło! - jęknął Anglik. - Za chwilę pęknie mi głowa! Gorączka, wymioty, skurcze brzucha, ból głowy, wyliczałam w myślach objawy. - Ma pan dreszcze? - spytałam, odsuwając latarnię. Marynarz burknął niewyraźnie. Tak czy inaczej, odpowiedział twierdząco. Mimo panującego zaduchu większość mężczyzn w hamakach otuliła się kocami. Można by przypuszczać, że w grę wchodzi nieżyt żołądka i jelit. Ale liczba zachorowań wskazywała na jakąś niezwykle zaraźliwą chorobę. Nie mogła to być malaria, bo statek płynął z Europy w stronę Karaibów, a nie odwrotnie. Może tyfus? Przenosiła go przecież wszechobecna wesz ludzka. Istniała jednak zasadnicza różnica między objawami tyfusu plamistego a tej choroby, z którą teraz miałam do czynienia. U dwóch najbliższych marynarzy nie występowała charakterystyczna wysypka. Ale na wilgotnym, bladym ciele trzeciego wyraźnie widniały różowe rozetki. Gdy jedną z nich przycisnęłam palcem, zniknęła. Za chwilę znów się pojawiła, gdy krew wróciła do tego fragmentu skóry. Ciężkie, spocone ciała z obu stron przyciskały się do mnie, kiedy z powrotem przedzierałam się pomiędzy hamakami do wejścia na pokład, gdzie czekał kapitan Leonard i jeszcze dwóch aspirantów. - Dur brzuszny - poinformowałam zwięźle, choć bez mikroskopu i możliwości zrobienia badań krwi, nie mogłam mieć całkowitej pewności. - Ooo? - Zmizerowana twarz nadal wyrażała lęk. - Czy pani wie, jak leczyć tę chorobę, pani Malcolm? - Tak, ale to nie będzie proste. Trzeba chorych zabrać na górę, dokładnie umyć i położyć na świeżym powietrzu. Poza tym chorzy potrzebują stałej opieki. Trzeba im podawać płynne pokarmy i bardzo dużo wody. Gotowanej! I robić okłady, żeby obniżyć gorączkę. Jednak najważniejszą sprawą jest zahamowanie rozszerzania się epidemii na kolejne osoby. Należy więc... - Proszę robić, co pani uważa za stosowne - wtrącił. - Przydzielę pani asystentów do pomocy. - Cóż... - Niepewnie rozejrzałam się dookoła. - Mogę rozpocząć i pokazać, jak wykonywać poszczególne czynności. Ale cała kuracja potrwa długo. Kapitan Raines i mój mąż będą się niecierpliwić, że podróż się przedłuża. - Pani Malcolm - powiedział z przejęciem kapitan - będę pani dozgonnie wdzięczny za każdą pomoc, jakiej nam pani udzieli. Jak najszybciej musimy dopłynąć na Jamajkę, a jeśli reszta mojej załogi zapadnie na tę chorobę, to nigdy nie dotrzemy na miejsce. - Mówił tak poważnym, posępnym tonem, że aż wzbudził we mnie współczucie. - Dobrze - westchnęłam. - Na początek potrzebuję dwunastu zdrowych członków załogi. Wspięłam się na górny pokład, podeszłam do balustrady i pomachałam ręką w stronę Jamiego, który stał na „Artemidzie” i wszystko zadzierał głowę. Pomimo sporej odległości bardzo dobrze widziałam jego twarz. Był zmartwiony, ale rozchmurzył się, kiedy mnie zobaczył. - Już schodzisz?! - krzyknął przez tubę z dłoni. - Jeszcze nie! Za dwie godziny! - Podniosłam dwa palce, aby dobrze mnie zrozumiał, na wypadek gdyby nie dosłyszał. Zobaczyłam, że chorzy wynoszeni są na rufę, a niżsi rangą marynarze rozbierają kompanów z brudnych ubrań, polewają wodą morską z pomp i myją gąbkami. Byłam w kuchni i udzielałam kucharzowi oraz jego pomocnikom instrukcji dotyczących żywienia. W pewnym momencie poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Kucharz wyciągnął rękę i zdążył chwycić drzwiczki kredensu za plecami, zanim zdążyły go uderzyć. Błyskawicznie złapał w locie garnek, który sfrunął z półki, wcisnął duży kawał szynki na rożen zamocowany w dolnej części kredensu. Odwrócił się, by zakryć pokrywką garnek z bulgoczącą zawartością, zawieszony nad paleniskiem kuchni. Nie mogłam oderwać zadziwionych oczu. Widziałam, jak Murphy dokonywał tych samych, dziwacznych akrobacji za każdym razem, kiedy „Artemida” nagle ruszała albo zmieniała kurs. - Co... - zaczęłam, ale zrezygnowałam z zadania pytania. Ruszyłam na górę, tak szybko, jak tylko potrafiłam. Już płynęliśmy. Czułam wibracje kilu, gdy potężny „Morświn” chwytał wiatr w żagle. Wyskoczyłam na pokład i zobaczyłam nad głową grupkę uwijających się przy linach marynarzy. Z każdą chwilą „Artemida” pozostawała coraz bardziej w tyle. Kapitan Leonard stał przy sterniku i patrzył na błyskawicznie oddalający się mały statek. Dowódca raz po raz rzucał rozkazy marynarzom na górze. - Co pan wyprawia?! - wrzasnęłam. - Cholerny sukinsynu, co się tutaj dzieje? Kapitan zerknął na mnie. Był wyraźnie speszony, ale uparcie zaciskał szczękę. - Musimy dostarczyć na Jamajkę niezwykle ważną przesyłkę - oświadczył. Jego policzki oblały się purpurą, nie wiadomo, czy z powodu porywistego wiatru, czy z zakłopotania. - Przepraszam, pani Malcolm. Jest mi naprawdę bardzo przykro, ale... - Żadne ale! - przerwałam mu rozwścieczona. - Zmiana kursu! Zawracamy! Zarzućcie tę cholerną kotwicę! Nie możecie mnie, ot tak, po prostu porwać! - Przykro mi - powtórzył - ale obawiam się, że jak najpilniej potrzebujemy dalszej pani pomocy, pani Malcolm. Proszę się nie martwić - dodał, bezskutecznie usiłując mnie udobruchać. Wyciągnął rękę, jak gdyby chciał mnie poklepać po ramieniu, ale rozmyślił się i jego dłoń bezwładnie opadła. - Obiecałem pani mężowi, że zapewnimy pani mieszkanie na Jamajce aż do chwili, kiedy tam dotrze „Artemida”. - Odruchowo się cofnął, kiedy spojrzał mi w twarz, jak gdyby się bał, że go zaatakuję. I mało brakowało, a naprawdę bym to zrobiła. - Jak to, obiecał pan mojemu mężowi? - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Chce pan powiedzieć, że J... że pan Malcolm pozwolił panu mnie porwać? - Nooo... nie... - Najwyraźniej ta rozmowa bardzo go męczyła. Wyciągnął z kieszeni brudną chusteczkę. Wytarł sobie czoło i kark. - Był do końca nieprzejednany. - Aha! Otóż ja również jestem nieprzejednana! - Tupnęłam nogą, chcąc nadepnąć kapitanowi na palce. Nie trafiłam w nie tylko dlatego, że zdążył w porę cofnąć nogę. - Jeśli oczekujesz, cholerny porywaczu, że jeszcze wam pomogę, to nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz! Kapitan z powrotem wsadził chusteczkę do kieszeni i zacisnął zęby. - Zmusza mnie pani, żebym powiedział to samo, co mówiłem panu Malcolmowi. „Artemida” płynie pod francuską banderą i z francuskimi dokumentami, ale ponad połowę załogi stanowią Anglicy lub Szkoci. Mógłbym przejąć tych ludzi do służby na „Morświnie”, a bardzo by mi się przydali. Ale zgodziłem się zostawić ich w spokoju w zamian za dar pani wiedzy medycznej. - Rozumiem! Zamiast marynarzy wziął pan mnie jako niewolnika. I mój mąż zgodził się... na taki układ? - Nie, nie zgodził się - stwierdził młody mężczyzna z nutą cynizmu w głosie. - Ale kapitan „Artemidy” dał się przekonać dzięki sile tego argumentu. - Spojrzał mi w twarz, mrugając gwałtownie. Oczy miał opuchnięte z przemęczenia. Za duży płaszcz wisiał na jego zapadłej piersi jak na wieszaku. Mimo młodego wieku i niechlujnego wyglądu miał w sobie sporo dostojeństwa. - Pani Malcolm, przepraszam za zachowanie, które może się wydawać wyniosłe i grubiańskie, ale jestem zdesperowany - rzekł wprost. - Pani stanowi naszą jedyną szansę. Muszę ją wykorzystać. Już otworzyłam usta, żeby mu odpowiedzieć, ale się rozmyśliłam. Pomimo wściekłości i panicznego niepokoju o to, co Jamie powie, kiedy go znów zobaczę, poczułam iskierkę współczucia. Nie chciałabym znaleźć się na miejscu kapitana. Groziła mu utrata większości załogi. Nawet przy mojej pomocy istniało zagrożenie, że część chorych umrze. Ale w tamtej chwili niewiele mnie to obchodziło. - Dobrze - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - Dooobrze! - Spojrzałam za burtę, na oddalające się żagle „Artemidy”. Nie byłam szczególnie podatna na chorobę morską, ale wyraźnie poczułam ucisk na dnie żołądka. Mój statek wraz z Jamiem zostawał daleko w tyle. - W tej sytuacji chyba nie mam wielkiego wyboru. Proszę wyznaczyć jak najwięcej ludzi do wyszorowania międzypokładów... Aha, czy jest na statku jakiś alkohol? Wyglądał na zaskoczonego. - Alkohol? Tak, sporo rumu na grog dla marynarzy i trochę wina. Wystarczy? - Cóż, musi. - Usiłowałam nie myśleć o sytuacji, w jakiej się znalazłam. - Chcę porozmawiać z zaopatrzeniowcem. - Oczywiście. Proszę pójść ze mną. - Leonard ruszył w kierunku zejścia pod pokład. Nagle wycofał się, zarumieniony, i puścił mnie przodem. Podejrzewałam, że nie zamierzał oglądać moich „nieskromnie” obnażonych łydek. Przygryzłam wargę, żeby powstrzymać zarówno wybuch gniewu, jak i śmiechu. Gdy tylko zrobiłam kilka kroków na dół, usłyszałam szum głosów z góry. - Nie! Mówiłem ci przecież, że kapitanowi nie wolno przeszkadzać! - Puść mnie! Jeśli teraz nie pozwolisz mi z nim porozmawiać, potem będzie za późno! - Stevens? Co tam się dzieje? - spytał ostro Leonard. - Nic, panie kapitanie - odezwał się pierwszy głos, nagle uniżony. - Tylko Tompkins twierdzi, że zna mężczyznę, którego widział na tym drugim statku. Tego wielkiego, z rudymi włosami. Mówi... - Nie mam czasu - urwał kapitan. - Idźcie do mojego zastępcy. Później się tym zajmę. Zdążyłam już zejść z drabiny i stałam zamieniona w słuch. Zrobiło się ciemno, bo kapitan wypełnił sobą cały luk. Młody człowiek spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem, ale ja starałam się zachować kamienną twarz. - Są tu jeszcze dodatkowe magazyny z żywnością, kapitanie? - spytałam. - Chorych trzeba dobrze odżywiać. Nie sądzę, żeby na pokładzie znalazło się mleko, ale... - Jest mleko! - oświadczył. Nagle się ożywił. - Przecież mamy sześć mlecznych kóz. Żona oficera broni, pani Johansen, świetnie sobie z nimi radzi. Po spotkaniu z zaopatrzeniowcem przyślę ją do pani. Kapitan Leonard krótko mnie przedstawił panu Overholtowi i wyszedł. Rozkazał zaopatrzeniowcowi wykonywać każde moje polecenie. Pan Overholt był niskim, pulchnym mężczyzną z łysą, lśniącą głową. Spojrzał na mnie zza postawionego kołnierza płaszcza i zaczął lamentować pod nosem, że pod koniec rejsu wszystkiego brakuje. Prawie go nie słuchałam, zaabsorbowana tym, co chwilę wcześniej przypadkiem dotarło do moich uszu. Kim był ten Tompkins? Ani nie rozpoznałam głosu, ani nazwiska. Co ten marynarz wiedział o Jamiem? I co kapitan Leonard może zrobić z tą informacją? Niestety, jedyne, co mogłam zrobić, to hamować swoje zniecierpliwienie i, nie tracąc czasu na bezowocne rozmyślania, wygospodarować wraz z panem Overholtem dodatkowe zasoby żywności dla obłożnie chorych. Zadanie okazało się niezbyt trudne. - Nie, nie wolno im jeść solonej wołowiny - oświadczyłam stanowczo. - Ani sucharów, chociaż jeżeli rozmoczymy je w gotowanym mleku, to wracający do zdrowia marynarze mogą nimi się żywić. Ale pod warunkiem, że najpierw pan wytępi wołki - dodałam po chwili. - Ryby - zasugerował pan Overholt z nadzieją w głosie. - W pobliżu Morza Karaibskiego są dość duże ławice makreli. Czasami udaje się załodze złowić sporo ryb. - Może to wystarczy - powiedziałam, myśląc zupełnie o czymś innym. - W początkowej fazie kuracji proszę podawać tylko gotowane mleko i wodę, ale kiedy marynarze zaczną wracać do zdrowia, muszą jeść coś lekkiego i pożywnego. Na przykład zupy z ryb. A może ma pan lepszy pomysł? - Cóż... - Pan Overholt był wyraźnie zaniepokojony. - Zostało trochę suszonych fig, pięć kilo cukru, sporo kawy, ciastek neapolitańskich i kilka beczek madery, ale oczywiście nie możemy tego dać chorym. - Dlaczego? - Wpatrywałam się w niego wytrzeszczonymi oczami. Niespokojnie szurał nogami. - Te zapasy są przeznaczone dla bardzo ważnego pasażera - odparł. - Jakiego? - spytałam obojętnym tonem. Pan Overholt zrobił zdziwioną minę. - Kapitan pani nie powiedział? Wieziemy na Jamajkę nowego gubernatora. Oto przyczyna... jedna z przyczyn - poprawił się, nerwowo wycierając chusteczką łysinę - naszego pośpiechu. - Jeśli gubernator jest zdrowy, to może jeść soloną wołowinę - oświadczyłam stanowczo. - Na pewno mu nie zaszkodzi. A teraz proszę zorganizować przeniesienie wina do kuchni, bo zostało mi jeszcze dużo roboty. Przy pomocy jednego z aspirantów, młodzieńca o nazwisku Pound, dokonałam szybkiego obchodu statku, bezlitośnie tyranizując ludzi z zaopatrzenia i marynarzy. Pound truchtał obok mnie jak mały, nastroszony buldog. Stanowczym tonem informował zaskoczonych i wrogo nastawionych kucharzy, cieśli, zamiataczy i zmywaczy podłogi, rzemieślników szyjących żagle i nadzorców ładowni, że zgodnie z rozkazem kapitana mają niezwłocznie wykonywać wszystkie moje polecenia. Jednak najważniejszą rzeczą była kwarantanna. Gdy tylko międzypokłady zostały wyszorowane i przewietrzone, pacjentów należało z powrotem przetransportować na dół. Rozkazałam, żeby hamaki rozmieszczono w dużych odstępach. W związku z tym zdrowa część załogi musiała spać na deskach pokładu. Konieczne było również zapewnienie odpowiedniego sprzętu do zaspokajania potrzeb fizjologicznych. W kuchni widziałam parę dużych garnków, które mogły zastępować nocniki. Miałam nadzieję, że szef kuchni „Morświna” nie jest aż tak zaborczy, jak Murphy, jeśli chodzi o kuchenne naczynia. Podążałam za okrągłą głową Pounda w stronę ładowni w poszukiwaniu zużytych żagli. Chciałam je wykorzystać jako obrusy. Mój umysł tylko połowicznie skupiał się na liście potrzebnych rzeczy. Cały czas rozmyślałam też nad ewentualną przyczyną wybuchu epidemii. Najczęściej powodem bywają zarazki salmonelli. Dostają się do układu pokarmowego za pośrednictwem rąk pobrudzonych kałem bądź uryną. Biorąc pod uwagę nawyki sanitarne marynarzy, każdy z członków załogi mógł być nosicielem choroby. Jednak najbardziej podejrzani wydawali się dostarczyciele żywności, czyli kucharz oraz dwaj jego pomocnicy. Możliwe, że także jeden ze stewardów. Musiałam się dowiedzieć, ilu ich jest, które jadalnie obsługiwali i czy któryś z nich cztery... nie, pięć tygodni temu przejął obowiązki po kimś innym. Wybuch zarazy nastąpił miesiąc wcześniej, ale należało również uwzględnić fazę inkubacyjną choroby. - Panie Pound! - zawołałam asystenta. Okrągła twarz patrzyła na mnie z dołu, od podstawy drabiny. - Tak? - Panie Pound... A przy okazji, jak pan ma na imię? - spytałam. - Elias - odparł zdezorientowany. - Czy mogę do ciebie się zwracać po imieniu? - Postawiłam stopę na drabie i uśmiechnęłam się do młodzieńca. Niepewnie odwzajemnił uśmiech. - Oczywiście. Ale kapitanowi by się to pewnie nie spodobało - dodał ostrożnie. - Wie pani, to marynarka wojenna... Elias Pound wyglądał najwyżej na siedemnaście, osiemnaście lat. Wątpiłam, czy kapitan Leonard jest od niego więcej niż pięć lat starszy. Ale służba, nie drużba. - Przy świadkach będę się do ciebie zwracać bardzo służbowo - zapewniłam, z trudem powstrzymując śmiech. - Ale jeśli mamy ze sobą współpracować, wolę mówić ci po imieniu. - Mógł nie wiedzieć, co nas czeka. Ja wiedziałam: godziny, dni, a może nawet tygodnie ciężkiej, wycieńczającej pracy, kiedy zmysły zaczynają już nam odmawiać posłuszeństwa i tylko rutyna, ślepy instynkt oraz nadzór niezmordowanego dowódcy będą nas zmuszać do trwania przy tym trudzie. Nie należałam do osób bardzo wytrwałych, ale musiałam stwarzać takie pozory. Zadanie, które przede mną stało, dałoby się wykonać przy pomocy dwóch, trzech przyuczonych asystentów. Zastępowaliby mnie, kiedy bym odpoczywała. Traf chciał - a kapitan Leonard mu w tym dopomógł - że właśnie Eliasa Pounda wyznaczono jako mojego pierwszego pomocnika. Postanowiłam więc od razu zatroszczyć się o dogodne warunki pomyślnego współdziałania. - Jak długo już pływasz, Eliasie? - spytałam. Przystanęłam, żeby popatrzeć, jak kuca pod niską platformą podtrzymującą olbrzymie ogniwa wielkiego, odstraszającego łańcucha. Każde ogniwo było dwa razy większe od mojej pięści. Łańcuch od kotwicy? - zastanawiałam się. Nie mogłam się powstrzymać przed dotknięciem solidnego metalu, który utrzymałby w miejscu „Królową Elżbietę”. - Od siódmego roku życia, szanowna pani - odparł, wycofując się z dużym kufrem w ręku. Stanął na nogi, posapując z wyczerpania, i wytarł swoją okrągłą, szczerą twarz. - Mój wujek jest dowódcą na „Trytonie”, więc mógł zapewnić mi koję na pokładzie tego statku. Ale tym razem wsiadłem na „Morświna”. Płynę z Edynburga. - Otworzył kufer z różnego rodzaju chirurgicznymi narzędziami cuchnącymi rdzą. Była tam też kolekcja rozmaitych butelek i pojemników. Wszystko równomiernie okrywała warstwa białego kurzu, który przypominał gips. - Właśnie to miał przy sobie pan Hunter, lekarz okrętowy, szanowna pani - oświadczył. - Czy przydadzą się te rzeczy? - Kto wie? - Uważnie przyglądałam się skrzyni. - Niech ktoś to zaniesie do szpitala pokładowego. Chcę, żebyś teraz przeprowadził poważną rozmowę z kucharzem. Gdy nadzorowałam szorowanie pokładów wrzątkiem morskiej wody, moje myśli krążyły kilkoma różnymi torami. Po pierwsze, układałam w głowie plan walki z chorobą. Dwóch chorych zmarło w czasie przenoszenia z międzypokładów. Byli bardzo odwodnieni i wymęczeni. Teraz leżeli na odległym końcu rufy, gdzie wytwórca żagli przed pogrzebem pracowicie przyszywał ich do hamaków. Dwa okrągłe kokony zaszyte u stóp. Wszystko wskazywało na to, że kolejnych czterech nie przeżyje najbliższej nocy. Pozostałych dwudziestu czterech miało szansę przeżycia wahające się od doskonałych do minimalnych. Przy odrobinie szczęścia i umiejętności mogłam większość z nich uratować. Ale ile jeszcze nowych zachorowań wisiało w powietrzu? Nie wiedziałam. Za sprawą mojego zarządzenia w kuchni gotowały się olbrzymie ilości wrzątku - gorącej wody do czyszczenia i świeżej do picia. Przypomniałam sobie, że muszę się spotkać z panią Johansen, tą od kóz, i zadbać o to, by mleko również przegotowano. Trzeba jeszcze porozmawiać z pomocnikami kuchennymi na temat ich obowiązków. Gdyby udało się odnaleźć i odizolować pojedyncze źródło zakażenia, byłby to siedmiomilowy krok naprzód w powstrzymywaniu rozwoju epidemii. Zrobiłam haczyk na liście, którą układałam w myślach. Wszystek dostępny na statku alkohol zgromadzono w szpitalu okrętowym, ku śmiertelnemu przerażeniu pana Overholta. Można go użyć w obecnej formie, jednak lepiej będzie wydestylować. Czy znalazłyby się odpowiednie środki? Spytać zaopatrzeniowca. Haczyk. Hamaki wygotować i wysuszyć przed ich udostępnieniem zdrowym marynarzom. Trzeba to zrobić szybko, zanim następna zmiana uda się na spoczynek. Posłać Eliasa do zamiataczy i zmywaczy podłogi. Ktoś musi się zająć praniem. Haczyk. Rozważanie kolejnych niezbędnych czynności ciągle przerywały mi mgliste myśli o tajemniczym Tompkinsie i jego nieznanych informacjach. Bez względu na treść, nie miały wystarczającej mocy, żeby zawrócić statek w kierunku „Artemidy”. Albo kapitan Leonard nie potraktował ich poważnie, albo po prostu chciał jak najszybciej dotrzeć na Jamajkę i nie pozwolił, aby cokolwiek wydłużyło rejs. Na chwilę przystanęłam przy barierce, żeby poukładać myśli. Odgarnęłam włosy z czoła i wystawiłam twarz do wiatru. Ponad pobliskim lukiem unosiła się cuchnąca para z mytej wrzątkiem podłogi. Wyjrzałam przez barierkę. Miałam próżną nadzieję, że w oddali ujrzę żagiel „Artemidy”. Niestety, statek z Jamiem na pokładzie pozostał daleko w tyle. Trudno mi było pokonać nagły przypływ samotności i paniki. Musiałam natychmiast porozmawiać z kapitanem Leonardem. I poznać odpowiedź przynajmniej na dwa pytania, które mnie dręczyły: jaka jest prawdopodobna przyczyna wybuchu zarazy oraz co Tompkins wie o Jamiem? Ale w tej chwili miałam bardziej palące problemy. - Elias! - zawołałam. Wiedziałam, że kręci się gdzieś w pobliżu. - Zaprowadź mnie do pani Johansen. 47 Zaraza na statku Minęły dwa dni, a ja nadal nie miałam okazji porozmawiać z kapitanem Leonardem. Dwukrotnie próbowałam się z nim spotkać, ale był bardzo zajęty. Mówiono mi, że właśnie sprawdza położenie statku albo analizuje wykresy, albo robi coś innego, co jest niezbędne, żeby statek mógł bezpiecznie płynąć dalej. Pan Overholt notorycznie mnie unikał, bojąc się kolejnych żądań. Zamykał się w kabinie, obwieszony kulkami aromatycznymi z suszonej szałwi i hizopu, aby odgonić zarazę. Sprawni fizycznie członkowie załogi wyznaczeni do pomocy najpierw byli powolni i niechętni do pracy. Ciągle ich popędzałam, beształam, przeszywałam wściekłym spojrzeniem, tupałam nogą i wrzeszczałam. W końcu zaczęli się ruszać. Czułam się bardziej jak owczarek górski przy stadzie owiec niż jak lekarz. Szczekałam i warczałam, aż w końcu ochrypłam. Ale moje wysiłki przyniosły pożądany efekt. Załoga nabrała nadziei i zrozumiała sens pracy. Zmarło jeszcze czterech mężczyzn. Zgłoszono też kolejnych dziesięć przypadków zachorowań. Ale było za to o wiele mniej jęków dochodzących z międzypokładów. Jak do tej pory nie udało mi się odnaleźć źródła zakażenia. Gdybym mogła tego dokonać i powstrzymać rozszerzanie się epidemii, to możliwe, że w ciągu tygodnia zdołałabym zapobiec dalszym zgonom, zanim jeszcze „Morświnowi” wystarczyło ludzi do obsługi. Po przebadaniu zdrowych marynarzy odkryłam, że jest wśród nich dwóch przymusowych robotników z więzienia okręgowego. Mężczyźni ci trafili za kratki z powodu nielegalnej produkcji alkoholu. Z wdzięcznością wykorzystałam ich obecność. Kazałam skonstruować kocioł destylacyjny, w którym - ku przerażeniu załogi - połowa zasobów rumu, jakimi dysponował „Morświn”, miała być przetworzona na czysty alkohol do dezynfekcji. Ustawiłam jednego z tych mężczyzn przy wejściu do ambulatorium okrętowego, a drugiego przy kuchni. Każdy dostał miskę pełną alkoholu i zalecenie, by wszyscy, którzy wchodzą albo wychodzą, obowiązkowo wydezynfekowali sobie ręce. Przy więźniach stali uzbrojeni marynarze. Pilnowali, żeby nikt nie pił z beczek, do których zlewano wykorzystany alkohol. Nieoczekiwanie znalazłam sprzymierzeńca w pani Johansen, żonie oficera broni. Inteligentna kobieta po trzydziestce od razu zrozumiała - mimo iż znała tylko kilka angielskich słów, a ja wcale nie mówiłam po szwedzku - czego od niej oczekuję. Annekje Johansen samodzielnie dbała o kozie mleko, cierpliwie rozdrabniała twarde ciastka - przy okazji wyjmując z nich wołki - mieszała okruszyny z mlekiem i karmiła papką tych chorych, którzy już powoli dochodzili do siebie. Jej mąż, główny oficer broni na statku, należał do grona ofiar duru brzusznego, ale szczęśliwie miał wielkie szansę na powrót do zdrowia - zarówno ze względu na troskliwą opiekę żony, jak i z powodu wytrzymałości organizmu. - Proszę pani! Ruthven twierdzi, że ktoś znów pił oczyszczony alkohol. - Elias Pound wyskoczył zza mego łokcia. Okrągła, rumiana twarz chłopaka znacznie zeszczuplała i przybladła z powodu nawału obowiązków, z którymi borykał się w ciągu ostatnich kilku dni. Zaklęłam siarczyście. Brązowe oczy młodzieńca otworzyły się szeroko. - Przepraszam - powiedziałam. Wytarłam czoło zewnętrzną stroną dłoni, usiłując odgarnąć włosy z oczu. - Nie chciałam urazić twoich delikatnych uszu, Eliasie. - Och, już wiele razy to słyszałem, proszę pani - zapewnił chłopak. - Tyle że nie z ust damy. - Nie jestem damą - oznajmiłam zmęczonym głosem. - Jestem lekarzem. Niech ktoś znajdzie tego drania. Pewnie leży już nieprzytomny. Pokiwał głową i obrócił się na pięcie. - Sprawdzę przy zwojach kabli. Zwykle tam się chowają, kiedy są pijani. To był już czwarty tego typu przypadek w ciągu ostatnich trzech dni. Pomimo że przy kotle destylacyjnym i oczyszczonym alkoholu stała straż, zdesperowani marynarze podkradali destylowany alkohol. - Wielkie nieba, pani Malcolm! - powiedział zaopatrzeniowiec, kręcąc łysą głową. - Marynarze wypiją wszystko! Brandy ze zgniłych śliwek, sfermentowany sok z brzoskwini. Jak to, dlaczego? Znałem nawet marynarza, który kradł bandaże z kajuty lekarza i wykręcał je z nadzieją, że wyciśnie choć kroplę alkoholu. Nie, proszę pani. Nie powstrzyma ich ostrzeżenie, że umrą. Więc umierali. Zmarł jeden z czterech desperatów. Dwóch leżało w szpitalu okrętowym. Tkwili w głębokiej śpiączce. Nawet jeśli mieli przeżyć, ich mózgi byłyby trwale uszkodzone. - Już sam fakt, że przebywa się w takiej piekielnej dziurze, wystarczy, żeby uszkodzić każdy mózg - syknęłam do rybołówki, która połyskiwała obok na balustradzie. - Połowie załogi grozi śmierć z powodu duru brzusznego, druga połowa próbuje się zabić alkoholem! A niech ich wszystkich piekło pochłonie! Rybołówka zadarła głowę i najwyraźniej doszła do wniosku, że nie nadaję się do jedzenia, bo po chwili odleciała. Dokoła rozciągał się opustoszały ocean: przed nami, gdzie Zachodnie Indie skrywały los małego Iana, i za nami, gdzie dawno temu zniknął Jamie wraz z „Artemidą”. A w środku tkwiłam ja wraz sześciuset angielskimi marynarzami zakochanymi w alkoholu i ładownią pełną zarażonych brzuchów. Przez chwilę stałam jak zaklęta. Obróciłam się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę schodków zaburtowych. Nic mnie to nie obchodziło, że kapitan Leonard osobiście pompował beczki. Musiałam z nim porozmawiać. Przystanęłam tuż przed drzwiami jego kajuty. Było jeszcze przed południem, ale kapitan już spał z głową na otwartej książce. Pióro mu wypadło z ręki, a atrament w szklanym kałamarzu, sprytnie umieszczonym w stabilnej podstawce, delikatnie kołysał się w rytm przechyłów statku. Pomimo kilkudniowego zarostu Leonard wyglądał absurdalnie młodo. Już chciałam wyjść, ale przypadkiem ręką zahaczyłam o szafkę, gdzie pośród sterty papierów, przyrządów nawigacyjnych i do połowy zwiniętych wykresów chwiały się niedbale poukładane książki. Najwyżej leżący tom spadł z głuchym łoskotem. Kapitan zbudził się natychmiast i mrugnął zaskoczony. - Pani Fra... Pani Malcolm! - powiedział. Potarł dłonią twarz i szybko potrząsnął głową. - Co pani tu... Przepraszam. Czy pani czegoś potrzebuje? - Nie chciałam panu przerywać drzemki - odparłam. - Ale muszę mieć więcej alkoholu. W razie czego użyję rumu w zwykłej postaci. Proszę jednak poważnie porozmawiać z marynarzami i postarać się powstrzymać ich przed piciem destylowanego alkoholu. Dzisiaj znaleźliśmy kolejnego trupa. Mężczyzna po prostu się otruł. I gdyby można było zapewnić większy dostęp powietrza do szpitala okrętowego... - Urwałam, widząc, że jest przytłoczony. Podrapał się w głowę, powoli porządkując myśli. Guziki rękawa pozostawiły dwie czerwone pieczątki na zarośniętym policzku. - Rozumiem - odparł sennym głosem. Nagle całkowicie oprzytomniał, a jego spojrzenie stało się bardziej wyraziste. - Oczywiście. Wydam odpowiednie rozkazy, aby puścić silniejszy strumień powietrza pod pokład. A co do alkoholu... Proszę się z tym zwrócić do zaopatrzeniowca. Ja sam się nie orientuję, jakie są nasze obecne rezerwy. - Obrócił się, wziął głęboki wdech, jakby zamierzał krzyknąć, ale uświadomił sobie, że steward poszedł do ambulatorium. W tym momencie z góry dobiegło „bim-bom” dzwonu okrętowego. - Najmocniej przepraszam, pani Malcolm - powiedział grzecznie. - Dochodzi południe. Muszę iść ustalić pozycję statku. Jeśli pani łaskawie zgodzi się tu chwilkę poczekać, zaraz przyślę zaopatrzeniowca. - Dziękuję. - Usiadłam na krześle, które właśnie zwolnił. Obrócił się w stronę wyjścia, poprawiając za duży płaszcz. - Kapitanie? - zawołałam. - Jeśli wolno spytać: ile pan ma lat? Mrugnął i zacisnął szczęki. - Dziewiętnaście - odparł po chwili. - Kłaniam się łaskawej pani. - I zniknął za drzwiami. Siedziałam nieruchomo, oszołomiona tą informacją. Wiedziałam, że jest bardzo młody, ale nie sądziłam, że aż tak. Twarz miał zszarganą wiatrem, wycieńczoną zdenerwowaniem i brakiem snu. Wyglądał przynajmniej na dwadzieścia, pięć lat. Mój Boże!, pomyślałam. Toż to dzieciak! Był rówieśnikiem Brianny. Niespodziewanie spadła na niego funkcja dowódcy statku, ba!, okrętu wojennego, w dodatku dotkniętego zarazą, która nagle zwaliła z nóg czwartą część załogi i praktycznie całe dowództwo. Poczułam, że lęk i wściekłość, które wrzały we mnie przez ostatnich kilka dni, powoli mnie opuszczają. Uświadomiłam sobie, że despotyczny akt porwania naprawdę wynikał z desperacji, nie arogancji. Powiedział, że bardzo potrzebuje pomocy. Cóż, miał rację. Spadłam mu z nieba. Wzięłam głęboki oddech. Przypominałam sobie bałagan, jaki zostawiłam w ambulatorium okrętowym. Właśnie ja, tylko ja mogłam pomóc chorej załodze „Morświna”. Leonard zostawił na stole otwarty dziennik okrętowy z nie dokończoną notatką. Na kartce była mała, wilgotna plama. W czasie snu lekko się ślinił. Odruchowo przewróciłam stronę, nie chcąc patrzeć na ślad słabości młodego kapitana. Nieświadomie zwróciłam uwagę na jedno słowo. Zamarłam z wrażenia. Mój kark pokryła gęsia skórka, kiedy przypomniałam sobie pewien szczegół. W chwili, gdy nagle zbudziłam kapitana, odezwał się do mnie: „Pani Fra...”, ale szybko się poprawił. Słowo, które zauważyłam, brzmiało: „Fraser”. Wiedział, kim ja jestem i kim jest Jamie. Szybko wstałam i zamknęłam na zasuwę drzwi. Znów usiadłam przy biurku kapitana, przycisnęłam dłonią strony i zaczęłam czytać. Przerzuciłam kartki do tyłu, żeby znaleźć zapiski ze spotkania z „Artemidą”. Notatki kapitana Leonarda różniły się od relacji jego poprzednika. W większości były zdawkowe. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę narastającą ilość problemów. Większość zapisków zawierała tylko rutynowe informacje nawigacyjne i krótkie wzmianki o tym, kto zmarł w czasie ostatniej doby. Jednak spotkanie z „Artemidą” oraz moja obecność na statku nie przeszły bez echa. 3 lutego 1767. Prawie osiem dzwonów okrętowych - spotkanie z „Artemidą „, małym, dwumasztowym brygiem płynącym pod francuskimi barwami. Przywołaliśmy statek i poprosiliśmy ich lekarza okrętowego o pomoc medyczną. C. Malcolm zabrano na pokład i pozostaje z nami, aby opiekować się chorymi. C. Malcolm? Brak wzmianki o tym, że jestem kobietą, pomyślałam. Być może uznał to za nieistotne albo chciał uniknąć zbędnych pytań o nakazy przyzwoitości. Zaczęłam czytać następną notatkę. 4 lutego 1767. Dziś otrzymałem informację od Harry‘ego Tompkinsa, sprawnego marynarza, że nadzorca ładunku na „Artemidzie „jest kryminalistą. To James Fraser, znany także jako: Jamie Roy i Aleksander Malcolm. Fraser jest buntownikiem i notorycznym przemytnikiem. Za jego schwytanie Królewski Urząd Celny wyznaczył wysoką nagrodę. Tompkins udzielił tej informacji już po rozstaniu z „Artemidą”. Pogoń za francuskim brygiem uznałem za niezbyt pilne zadanie. Ze względu na naszego pasażera nakazano nam jak największy pośpiech w drodze na Jamajkę. Obiecałem im jednak zwrócić lekarza okrętowego. Przy tej okazji można aresztować Frasera. Dwóch ludzi zmarło z powodu zarazy, którą lekarz „Artemidy „określił jako dur brzuszny. Są to: Jaspers, zdolny do służby marynarz, ZZ, oraz Harty Kepple, pomocnik kucharza, ZZ. Notatka z następnego dnia ograniczała się do szczegółów nawigacyjnych i adnotacji o zgonie sześciu ludzi. Przy nazwisku każdego z nich widniało „ZZ”. Zastanawiałam się, co to oznacza, ale miałam dużo ważniejsze sprawy na głowie, żeby tym się przejmować. Usłyszałam kroki w korytarzu i ledwie zdążyłam podnieść zasuwę, zanim rozległo się pukanie do drzwi. Jak przez mgłę docierały do mnie przeprosiny pana Overholta. Gorączkowo usiłowałam poukładać w głowie informacje, których właśnie zdobyłam. Kim, do licha, był ten cholerny Tompkins? Nigdy wcześniej nie słyszałam tego nazwiska. A jednak wiedział on niebezpiecznie dużo o działalności Jamiego. Nasuwały się dwa pytania: w jaki sposób angielski marynarz zdobył takie informacje i kto jeszcze je znał, prócz niego. - ...jeszcze bardziej zmniejszyć przydział grogu, aby wygospodarować dodatkową beczkę rumu dla pani - mówił zaopatrzeniowiec mało zdecydowanym głosem. - Marynarzom to się nie spodoba, ale może przeżyją. Już za dwa tygodnie będziemy na Jamajce. - Bez względu na to, co się komu spodoba, ja potrzebuję rumu bardziej niż oni grogu - odparłam szorstko. - Jeżeli będą marudzić, proszę im przekazać, że bez środków dezynfekujących nie dopłyną do Jamajki. Pan Overholt westchnął i wytarł małe kropelki potu z błyszczącego czoła. - Dobrze, proszę pani. - Był zbyt zmęczony, by protestować. - Świetnie. Aaa... Panie Overholt? Co oznaczają litery „ZZ”? Widziałam, jak kapitan je pisał w raporcie. W głębokich oczach zaopatrzeniowca zamigotała iskierka humoru. - Ten skrót oznacza: Zwolniony, Zmarły - odpowiedział. - Dla większości z nas jest to jedyny pewny sposób opuszczenia Królewskiej Floty Wojennej. Nadzorując mycie ciał chorych oraz nieustanne dolewanie słodzonego wrzątku i gotowanego mleka, wciąż zastanawiałam się nad problemem nieznanego Tompkinsa. Nie wiedziałam nic o tym człowieku. Znałam tylko brzmienie jego głosu. Mógł to być ktoś z tej hordy bez twarzy, którą widziałam przy takielunku, kiedy wychodziłam na górny pokład, żeby się przewietrzyć. Albo jeden z anonimowych marynarzy biegających po schodkach w górę i w dół, uwijających się za trzech. Oczywiście, spotkałabym Tompkins, gdyby się zaraził. Znałam nazwisko każdego pacjenta szpitala okrętowego. Ale przecież nie mogłam liczyć na to, że Tompkins zachoruje na dur brzuszny. A chciałam jak najszybciej wyjaśnić sprawę. W końcu zdecydowałam się o to zapytać. Prawdopodobnie ten człowiek i tak mnie znał. Nawet gdyby się dowiedział, że o niego wypytywałam, raczej nie zrobiłby mi nic złego. Naturalną koleją rzeczy zaczęłam od Eliasa. Zwlekałam do końca dnia. Miałam nadzieję, że zmęczenie przyćmi ciekawość chłopaka. - Tompkins? - Okrągła twarz mojego pomocnika na krótko zmarszczyła się w grymasie. - To majtek z pokładu dziobowego. - Wiesz, kiedy pojawił się na „Morświnie”? - Pytanie na szczęście nie wzbudziło podejrzeń w zmordowanym chłopaku. - Nooo... - zastanawiał się. - Chyba dołączył do nas w Spithead. Albo... Nie! Już sobie przypomniałem: w Edynburgu. Pewnie bym tego nie zapamiętał, ale wzięli go z przymusowego poboru i narobiło się sporo szumu. Tompkins się upierał, że nie mają prawa go zmusić do służby, bo jest chroniony ze względu na pracę dla sir Percivala Turnera z urzędu celnego. - Agent urzędu celnego? - To wiele wyjaśniało. - Tak, proszę pani. - Elias usilnie starał się nie zasypiać, ale powieki same mu się zamykały. - Idź spać, Eliasie - rozkazałam. Zrobiło mi się żal chłopaka. - Sama dokończę. Szybko pokręcił głową, usiłując otrząsnąć się z uczucia senności. - O nie, nie, proszę pani! Wcale nie chce mi się spać. Ani trochę! - Niezdarnie sięgnął po filiżankę i butelkę, którą trzymałam w ręku. - Proszę mi to dać. Ja już się tym zajmę. - Nie dało się go przekonać. Przed pójściem do łóżka uparł się, żeby mi pomóc w rozdawaniu chorym ostatniej porcji wody. Zanim skończyliśmy, byłam prawie tak samo zmęczona, jak Elias, ale sen nie nadchodził. Leżałam w kajucie lekarza okrętowego, wpatrzona w przyćmioną smugę światła nad głową, wsłuchana w trzeszczenie i burczenie statku. Zastanawiałam się. Zatem Tompkins pracował dla sir Percivala. A sir Percival z całą pewnością wiedział, że Jamie jest przemytnikiem. Ale pewnie chodziło jeszcze o coś więcej. Tompkins znał Jamiego z widzenia. Skąd? I jeśli sir Percival był skłonny tolerować nielegalną działalność Jamiego w zamian za łapówki, to... Cóż, najwyraźniej żadna z tych łapówek nie trafiła do kieszeni Tompkinsa. Ale w takim wypadku... jak się to ma do zasadzki w zatoczce Arbroath? Czy wśród przemytników był zdrajca? A jeśli tak... Moje myśli stawały się coraz mniej spójne. Wirowały w kółko jak znużony bąk. Upudrowana, biała twarz sir Percivala zmieniła się w fioletową maskę powieszonego celnika na drodze w Arbroth. Przewróciłam się na brzuch i przytuliłam do poduszki. Ostatnią myślą przed zaśnięciem było postanowienie odnalezienia Tompkinsa. Jednak stało się odwrotnie. To on mnie znalazł. Przez dwa dni sytuacja w szpitalu okrętowym była zbyt napięta, abym mogła wygospodarować trochę czasu dla siebie. Jednak trzeciego dnia sprawy zaczęły się układać trochę lepiej. Poszłam więc do kajuty, żeby się umyć i skorzystać z krótkiego odpoczynku, zanim uderzy południowy dzwon na posiłek. Leżałam w koi z chłodnym kompresem na zmęczonych oczach. Nagle usłyszałam odgłos kroków i cichą rozmowę w korytarzu. Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. - Pani Malcolm? Zdarzył się wypadek. Proszę łaskawie pozwolić... - odezwał się nieznajomy głos. Otworzyłam drzwi na oścież. Dwóch marynarzy podtrzymywało trzeciego, który stał jak bocian na jednej nodze, przeraźliwie blady. Jedno spojrzenie wystarczyło, żebym wiedziała, na kogo patrzę. Z jednej strony twarzy mężczyzna miał sine pręgi po poważnym oparzeniu. Zniekształcona powieka ukazywała mleczną soczewkę ślepego oka. Nie potrzebowałam więcej do utwierdzenia się w przekonaniu, że przede mną stał jednooki marynarz, rzekomo zabity przez małego Iana. Linia gładkich, jasnych włosów zaczynała się wysoko na łysiejącym czole. Z tyłu wisiał cienki kucyk. - Pan Tompkins - powiedziałam pewnym głosem. Zdrowe oko szeroko otworzyło się ze zdziwienia. - Proszę go tu zostawić. Mężczyźni posadzili kompana na taborecie przy ścianie i wrócił do swoich zajęć. Na statku brakowało rąk do pracy, więc nie mogli sobie pozwolić na chwilę przerwy. Z ciężko bijącym sercem uklękłam, żeby zbadać skaleczoną nogę. Bez wątpienia dobrze mnie znał. Widziałam to w jego twarzy, kiedy otworzył drzwi. Gdy dotykałam nogi, wyczuwałam silne napięcie mięśni. Rana bardzo krwawiła, ale nie była poważna. Należało jednak odpowiednio opatrzyć głębokie cięcie. Na szczęście duże naczynie krwionośne nie zostało przecięte. Zanim skończyłam rozwijać prowizoryczny bandaż z czyjejś koszuli, krwawienie już prawie ustało. - Jak do tego doszło, panie Tompkins? - Wstałam i sięgnęłam po butelkę z alkoholem. Podniósł czujne, wystraszone oko. - Reja się złamała, kiedy na niej stanąłem. Rozłupany kawałek drewna przeciął mi nogę - odpowiedział nosowym głosem. Wysunął koniuszek języka i ukradkiem zwilżył dolną wargę. - Rozumiem. - Odwróciłam się i otworzyłam wieko pustej przenośnej apteczki. Udawałam, że szukam odpowiednich leków. Kącikiem oka zerkałam na Tompkinsa, usiłując obmyślić jak najwłaściwszą taktykę. Był czujny. Nie można go było nabrać na najświeższe wieści. Zdobywanie zaufania również odpadało. Zerknęłam na blat stołu w poszukiwaniu inspiracji. I znalazłam. W duchu przeprosiłam boskiego lekarza Eskulapa, wzięłam piłę do kości - straszny przedmiot z przerdzewiałej stali, o długości pół metra. Spojrzałam na narzędzie, zamyśliłam się, odwróciłam w stronę pacjenta i przyłożyłam krawędź z ząbkami do skaleczonej nogi, nieco powyżej kolana. Posłałam marynarzowi czarujący uśmiech, patrząc w przerażone, jedyne oko. - Panie Tompkins - odezwałam się. - Porozmawiajmy szczerze. Godzinę później zdolny do służby marynarz Tompkins wrócił już do swojego hamaka, zaszyty i zabandażowany, cały drżący, ale wciąż dwunogi. Ja również odrobinę drżałam. Tompkins uparcie twierdził, że należał do gangu portowego w Edynburgu. Był agentem sir Percivala Turnera. Dzięki temu miał dostęp do wszystkich doków i magazynów w portach od Culross i Donibristle do Restalrig i Musselburgh. Tam zbierał informacje. Przysłuchiwał się plotkom i tropił wszelką bezprawną działalność. Drobni przemytnicy, złapani na gorącym uczynku z butelką lub dwiema nieoclonej whisky, mogli być aresztowani, osądzeni i skazani na wszystko: od służby karnej po zsyłkę wraz konfiskatą całego mienia na rzecz Korony. Ale grubsze ryby sir Percival rezerwował dla siebie, do prywatnego osądu. Innymi słowy, pozwalał sobie płacić wysokie łapówki w zamian za możliwość kontynuowania działań pod ślepym okiem (tu Tompkins wybuchł autoironicznym śmiechem, dotykając zniszczonej strony twarzy) swoich agentów. - Widzi pani, sir Percival wysoko mierzy. - Tompkins zdołał już się trochę rozluźnić. Przymrużył oko i wymachiwał rękami, by jaśniej przekazać myśli. - On jest w zmowie z Dundasem. Sir Percivalowi marzy się nie tylko tytuł szlachecki, ale nawet godność para. Ale do tego pieniądze nie wystarczą. Mogłaby mu w tym pomóc na przykład spektakularna demonstracja skuteczności działania i usłużności względem Korony. Na przykład aresztowanie od dawna poszukiwanego przestępcy. Oj! To piecze, łaskawa pani! Jest pani pewna, że tak trzeba zrobić? - Tompkins podejrzliwie zerknął w dół. Właśnie przemywałam ranę alkoholem. - ,Stuprocentowo - odparłam. - Proszę mówić dalej. Przypuszczam, że przemytnik by nie wystarczył, choćby nawet działał na dużą skalę. - Z pewnością. Jednak kiedy starszy pan się dowiedział, że prawdopodobnie w zasięgu ręki znajduje się pewien przestępca polityczny, to z wrażenia o mało nie wyzionął ducha. Ale podżeganie do buntu o wiele trudniej udowodnić niż przemyt, nie? Nikt nie piśnie słówkiem, żeby można było wpaść na dalszy trop. Buntownicy to idealiści. - Tompkins z niesmakiem pokręcił głową. - Nigdy nie sypną jeden na drugiego. O nie, nie. - Więc pan się w ogóle nie orientował, kogo szuka? - Wstałam i wyjęłam nić ze słoika. Przeciągnęłam katgut przez ucho igły. Kątem oka zauważyłam, że Tompkins przygląda mi się przerażony, ale nie zrobiłam nic, aby go uspokoić. Chciałam, żeby był zaniepokojony... i gotowy do zwierzeń. - Nie, nie wiedzieliśmy, kto był tą grubą rybą. Aż do chwili, kiedy agenci sir Percivala szczęśliwym trafem natknęli się na jednego ze znajomych Frasera. Wtedy poznali prawdziwe nazwisko drukarza Malcolma. I wszystko stało się jasne. Serce mi biło jak oszalałe. - Jak się nazywał ten znajomy? - spytałam. Przez głowę przemknęły mi postacie sześciu przemytników. Żaden nie był idealistą. Ale dla którego z nich lojalność nie miała wielkiego znaczenia? - Nie wiem. Naprawdę! Przysięgam! Auuu! - jęknął wniebogłosy, gdy wkłułam mu igłę pod skórę. - Nie chcę, żeby pana bolało - zapewniłam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał jak najfałszywiej. - Ale muszę zaszyć ranę. - Och! Auuu! Nie wiem! Bóg mi świadkiem! Inaczej bym pani powiedział! - Jestem pewna, że tak - stwierdziłam, skupiając się na szyciu. - Och! Błagam! Proszę przestać! Tylko na chwilę! Wiem tylko, że był Anglikiem! To wszystko! Przestałam szyć i spojrzałam Tompkinsowi w twarz. - Anglikiem? - spytałam zdezorientowana. - Tak mówił sir Percival. - Popatrzył na mnie załzawionymi oczami. Jak najdelikatniej ostatni raz wkłułam igłę i zawiązałam szew. Wstałam bez słowa i nalałam pacjentowi trochę brandy. Z wdzięcznością wypił alkohol. Od razu poczuł się dużo lepiej. Nie wiem, czy było to podziękowanie, czy też po prostu wyraz ulgi po zakończeniu ciężkiej próby, ale dokończył mi swoją opowieść. W poszukiwaniu dowodu wspierającego oskarżenie o wzniecania buntu poszedł do drukarni w Carfax Close. - Wiem, co tam się stało - oświadczyłam. Obróciłam jego twarz w stronę światła, żeby zbadać blizny po oparzeniu. - Nadal boli? - Nie, łaskawa pani. Ale przez jakiś czas nie mogłem wytrzymać z bólu - odparł. Okaleczenie uniemożliwiło Tompkinsowi dalszą działalność szpiegowską, więc nie brał udziału w zasadzce w zatoczce Arbroath. Ale co nieco o niej słyszał- ...nie bezpośrednio, ale od osób trzecich - dodał, gwałtownie kiwając głową. Sir Percival ostrzegł Jamiego przed zasadzką, żeby Jamie nie podejrzewał go o udział w tej sprawie. Nie chciał też, żeby mój mąż zdradził odpowiednim instytucjom szczegóły obustronnej ugody finansowej. Jednocześnie sir Percival dowiedział się - od tego znajomego, tajemniczego Anglika - o potajemnej umowie z francuskim transportowcem i zorganizował zasadzkę na plaży w Arbroath. - A co z celnikiem, który został zamordowany na drodze? - spytałam ostrym tonem. Zadrżałam na wspomnienie tamtej strasznej twarzy. - Kto to zrobił? Żaden z przemytników nie jest Anglikiem! Tompkins potarł dłonią usta. Najwyraźniej zastanawiał się, czy warto mi to powiedzieć, czy też nie. Postawiłam butelkę brandy przy jego łokciu. - Jestem pani niezmiernie wdzięczny. Dobra z pani kobieta. - Proszę pominąć te dowody uznania - powiedziałam oschłym tonem. - Chcę tylko usłyszeć, co pan wie na temat tego powieszonego. Napełnił kubek i drobnymi łyczkami wypił alkohol do ostatniej kropli. Z westchnieniem zadowolenia odstawił naczynie i wytarł usta. - Nie zrobił tego żaden z przemytników. Powiesił go współtowarzysz. - Co takiego?! Skinął głową i mrugnął zdrowym okiem na potwierdzenie własnych słów. - To prawda, łaskawa pani. Było ich dwóch. Cóż, jeden dostał tajne zadanie do wykonania. Strażnik miał czekać, aż do chwili, kiedy przemytnicy uciekną z zasadzki na plaży i dotrą do drogi. Tam w ciemności powinien zarzucić pętlę na szyję kolegi i zręcznie ją zacisnąć. Brutalny akt stanowiłby dowód krwawej zemsty przemytników. - Ale dlaczego? - spytałam zdezorientowana i przerażona. - Nie rozumie pani? - Tompkins wyglądał na zaskoczonego, jakby logika sytuacji była ewidentna. - Nie udało nam się zdobyć w drukarni dowodu świadczącego o buntowniczej działalności Frasera. Nigdy też nie złapaliśmy samego Frasera na gorącym uczynku. Wychwytywaliśmy tylko pomniejsze płotki, które dla niego pracowały. Z jednym z agentów, który prawdopodobnie zlokalizował kryjówkę Frasera, coś się stało. Możliwe, że został złapany albo przekupiony, bo pewnego listopadowego dnia przepadł jak kamień w wodę. Nie dowiedzieliśmy się więc, gdzie przemytnicy ukrywają towar. Poczułam ucisk w gardle na wspomnienie człowieka zamordowanego w burdelu i wsadzonego do beczki z likierem miętowym. - Zatem sir Percival wie, że namierzył grubą rybę: największego przemytnika w Czwartym Rewirze, autora buntowniczych materiałów, ułaskawionego zdrajcę i osławionego jakobitę w jednej osobie. - Tompkins aż się zadyszał przy wyliczance. Jedyny problem tkwi w tym - wzruszył ramionami - że sir Percival nie ma przeciwko niemu żadnego dowodu. Wszystko zaczęło się klarować, kiedy Tompkins objaśnił plan. Morderstwo celnika, dokonane w czasie pobierania akcyzy, nie tylko byłoby podstawą do wymierzenia przemytnikowi kary śmierci, ale stanowiło także bestialski mord, godny publicznego potępienia. Milczące poparcie, jakiego motłoch udziela przemytnikom, nie uchroniłoby ich w przypadku takiego okrucieństwa. - Sir Percival to kawał drania - zauważyłam. Tompkins w zamyśleniu pokiwał głową, zerkając do kubka. - Racja, droga pani. - Podejrzewam, że zamordowany celnik... ostatecznie się przydał. Tompkins zachichotał i pociągnął duży łyk brandy. - Oo, i to bardzo! Do kilku rzeczy. Proszę nad nim nie wylewać łez. Bardzo wiele osób cieszyło się na widok dyndającego Toma Oakie’ego, a największą radość miał sir Percival. - Domyślam się. - Skończyłam owijanie chorej łydki bandażem. Zrobiło się późno. Musiałam wracać do chorych. Zawołam kogoś, żeby pana zaprowadził do hamaku - powiedziałam, niemal wyrywając Tompkinsowi z ręki prawie pustą butelkę. - Powinien pan leżeć przynajmniej przez trzy dni. Proszę powiedzieć oficerowi, że do czasu zdjęcia szwów nie pozwoliłam panu wychodzić na pokład. - Dobrze, łaskawa pani. I dziękuję za dobroć okazaną biednemu, nieszczęśliwemu marynarzowi. - Tompkins usilnie próbował stanąć na nogi i wyglądał na zdziwionego, gdy mu się to nie udało. Chwyciłam mężczyznę pod pachę i postawiłam na podłodze. Odmówił wezwania pomocy, więc sama odprowadziłam go do drzwi. - Proszę się nie martwić o Harry’ego Tompkinsa, łaskawa pani - rzucił, kuśtykając po korytarzu. Odwrócił się i puścił do mnie oczko. - Niech się wali, niech się pali, a stary Harry i tak zawsze sobie da radę. Spojrzałam na długi, czerwony od alkoholu nos, duże, przezroczyste uszy i jedno brązowe, chytrze patrzące oczko. Nagle uświadomiłam sobie, z czym mi się kojarzył. - Kiedy pan się urodził, panie Tompkins? - spytałam. Przez chwilę stał zdezorientowany. - W tysiąc siedemset trzynastym roku - odpowiedział w końcu. - Dlaczego pani pyta? - Tak, bez powodu. - Machnęłam ręką na znak, że może już odejść. Patrzyłam, jak powoli znika na drabinie. Dla pewności musiałabym spytać pana Willoughby’ego, ale w tamtej chwili dałabym głowę, że tysiąc siedemset trzynasty był rokiem Szczura. 48 Chwila łaski W ciągu kilku następnych dni codzienne czynności wróciły do normy. Zazwyczaj tak jest, nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. Godziny po bitwie są gorące i chaotyczne. Często życie ludzkie zależy od natychmiastowej akcji ratunkowej. W takiej sytuacji lekarz może stać się bohaterem. Opatruje, a tym samym ratuje człowieka od śmierci. Ale w przypadku epidemii jest zupełnie inaczej. W grę wchodzą długie dni nieustannego czuwania i wojny z zarazkami - bitwy na przetrzymanie. Trzeba wykonywać drobne czynności, które nie zawsze pomogą, ale są konieczne. Codziennie, w kółko to samo. Walka z niewidzialnym wrogiem, której towarzyszy mglista nadzieja, że ciało okaże się bardziej wytrzymałe od napastnika. Walka z chorobą bez leków przypomina zmaganie z cieniem. Toczyłam batalię przez dziewięć dni i w tym czasie umarło czterdziestu sześciu ludzi. A jednak codziennie wstawałam o świcie, ochlapywałam wodą opuchnięte oczy i po raz kolejny szłam na pole walki, dysponując tylko uporem i beczką alkoholu. Odniosłam też zwycięstwa, ale nawet one pozostawiały gorzki posmak w ustach. Znalazłam prawdopodobne źródło infekcji. Był nim człowiek o nazwisku Howard. Wcześniej służył na pokładzie jako członek ekipy zaopatrzenia w broń, ale sześć tygodni temu został przeniesiony do kuchni, ponieważ przy cofaniu działa laweta zmiażdżyła mu kilka palców. Howard rozstał się z magazynem broni i jako pierwszy zachorował na dur brzuszny. Zgodnie z niekompletnymi rejestrami zmarłego lekarza okrętowego, pana Huntera, był on jednym z marynarzy, którzy podawali posiłki. Zaczęło się od niego, potem choroba systematycznie się rozprzestrzeniała. Zarażeni, ale wciąż zdolni do pracy mężczyźni roznosili śmiertelne zarazki. Pan Howard przyznał, że już wcześniej, na innych statkach, na których służył, spotkał się z tego typu chorobą. To wystarczyło, by rozstrzygnąć sprawę. Jednak kucharzowi brakowało rąk do pracy. Nie chciał się rozstać z cennym pracownikiem tylko dlatego, że, jakaś tam baba coś sobie ubzdurała”! Eliasowi nie udało się przekonać kucharza. Musiałam więc prosić o interwencję samego kapitana. Leonard nie zrozumiał natury problemu i przybył z kilkoma uzbrojonymi marynarzami. W kuchni wytworzyła się bardzo nieprzyjemna sytuacja. Howarda przeniesiono do brygu - jedynego miejsca, w którym miał zapewnioną kwarantannę. Zapierał się rękami i nogami. Zrozpaczony dopytywał się, za jakie przestępstwo został skazany na tę karę. Gdy wyszłam z kuchni na górę, słońce zapadało się w ocean, pozłacając całą taflę zachodniej strony. Zatrzymałam się na chwilę, oszołomiona niepowtarzalnym widokiem. Już wcześniej wiele razy zdarzało się, że w czasie silnego stresu, pogrążona w smutku i kłopotach, wyglądałam przez okno, otwierałam drzwi, patrzyłam w czyjąś twarz i oto nieoczekiwanie zjawiał się... moment spokoju. Od nieba aż po dno całą przestrzeń wypełniało światło. Wielki horyzont przestał być przerażającą ścianą pustki. Stał się okręgiem radości. Przez moment mieszkałam na środku słońca, ogrzana i czysta, wolna od zapachu i widoku choroby. Wyzwolona od goryczy. Nigdy tego nie szukałam, nie określiłam słowami, ale zawsze wiedziałam, kiedy nadchodził dar pokoju. Stałam prawie nieruchomo i myślałam, że to zarazem dziwne i nie, że ta łaska nawet tu mnie dosięgła. Nagle światło drgnęło. Chwila wszechogarniającego spokoju przeminęła, ale jej echo pozostało. Oślepił mnie błysk świadomości, przeżegnałam się i zeszłam pod pokład. Moja zardzewiała broń powoli odzyskiwała blask. Cztery dni później Elias Pound zmarł na dur brzuszny. Przyszedł do szpitala z gorączką i przekrwionymi oczami. Krzywił się pod wpływem światła. Sześć godzin później już majaczył i nie był w stanie podnieść głowy. Następnego ranka przycisnął wymęczoną, okrągłą głowę do mojej piersi, zawołał do mnie: „Mamo” i umarł w moich ramionach. O zachodzie słońca stanęłam przy kapitanie Leonardzie, który czytał nabożeństwo żałobne. Ciało aspiranta Pounda, owinięte w hamak, zostało wrzucone do oceanu. Odmówiłam kapitanowi wspólnego zjedzenia posiłku. Poszłam w odległy kąt rufy, stanęłam przy jednym z wielkich dział i patrzyłam na wodę. Słońce schodziło w głąb oceanu, wnosząc tam złoto i glorię. Potem noc zasłała taflę wody czarnym, aksamitny kirem obsypanym gwiazdami. Ale chwila łaski nie nadeszła i żaden z tych obrazów nie obdarował mnie spokojem. Gdy statek na dobre zanurzył się w ciemność, wszystkie jego ruchy stawały się coraz powolniejsze. Oparłam głowę o działo. Pod policzkiem czułam chłód wypolerowanego metalu. Jeden z marynarzy przeszedł obok mnie szybkim krokiem. Spieszył do swoich obowiązków. Poza tym wokół nie było żywej duszy. Wszystko mnie bolało. Głowa mi pękała, plecy zesztywniały, a stopy spuchły. Ale najsilniejszy ból przeszywał mi serce. Każdy lekarz ciężko przeżywa zgon pacjenta. Śmierć jest najgroźniejszym wrogiem. Wypuścić kogoś z własnych objęć pod kosę białej pani, to znaczy zostać pokonanym, dogłębnie odczuć władzę zdrady i niemocy. Żal i przerażenie nie zdołają pokonać ostateczności czyjegoś odejścia. Tego dnia, pomiędzy świtem i zachodem słońca, straciłam dwudziestu trzech ludzi. Elias tylko rozpoczął upadek kostek domina. Kilka osób umarło w chwili, kiedy robiłam im okłady albo trzymałam ich za rękę. Inni odeszli samotnie w hamakach. Umarli bez choćby pocieszającego dotyku dłoni, bo nie zdążyłam do nich dotrzeć na czas. Myślałam, że już się przystosowałam do osiemnastowiecznych realiów, ale kurczyłam się w sobie, wiedząc, że penicylina ocaliłaby większość ofiar. Patrząc na zwijającego się z bólu osiemnastolatka, którego jelita rozpuszczały się w krwi i wodzie, trudno mi było się pogodzić z brakiem skutecznego leku. Pudełeczko ze strzykawkami i ampułkami zostało na pokładzie „Artemidy”, w kieszeni mojej zapasowej spódnicy. Gdybym je miała, i tak nie mogłabym go wykorzystać. Nie udałoby mi się uratować więcej niż jedną, dwie osoby. Ale nawet ta świadomość nie uśmierzała gniewu z powodu beznadziejności sytuacji. Aż do bólu zaciskałam zęby, przechodząc od pacjenta do pacjenta. Nie mogłam im zaoferować nic prócz przegotowanego mleka i ciastek oraz dotyku pustych rąk. Myślami błądziłam po tych samych, zakręconych ścieżkach, którymi wcześniej przechodziły moje stopy. Patrzyłam na twarze - wykrzywione udręczeniem albo powoli wygładzające się w śmiertelnym bezwładzie. Ale wszystkie były zwrócone w moją stronę. Wpatrywały się we mnie. Podniosłam bezradną rękę i z całych sił uderzyłam nią o balustradę. Zrobiłam to raz jeszcze. I jeszcze. W szale wściekłości i rozpaczy prawie nie czułam bólu uderzeń. - Proszę natychmiast przestać! - odezwał się głos zza moich pleców. Jakaś dłoń chwyciła mnie za nadgarstek i powstrzymała przed następnym ciosem w balustradę. - Puszczaj! - Wyrywałam się, ale uścisk był zbyt silny. - Proszę przestać - powtórzył mężczyzna stanowczym tonem. Drugim ramieniem chwycił mnie w pasie i odsunął od balustrady. - Zrobi pani sobie krzywdę! - To zrobię! - Szarpałam się, ale po chwili ręce mi opadły. Dałam za wygraną. Mężczyzna mnie puścił. Odwróciłam się i spojrzałam w twarz, której nigdy wcześniej nie widziałam. Nie był marynarzem. Ubrania, choć wygniecione i nieświeże od długiego noszenia, miał najwyższego gatunku. Jasnoszary płaszcz, szyty na miarę, bardzo dobrze leżał na szczupłej sylwetce, a obwisły, koronkowy żabot najwyraźniej pochodził z Brukseli. - Kim pan, u licha, jest? - spytałam zaskoczona. Wytarłam ręką swoje mokre policzki, pociągnęłam nosem i instynktownie zaczęłam poprawiać włosy. Miałam nadzieję, że w półmroku nie widać mojej twarzy. Delikatnie uśmiechnął się i podał mi chusteczkę, zmiętą, ale czystą. - Nazywam się Grey - oświadczył, dworsko chyląc czoło. - Pani Malcolm, prawda? Kapitan Leonard często podkreślał pani heroizm. - Skrzywiłam się, więc zamilkł. - Przepraszam - odezwał się znów po chwili. - Czy powiedziałem coś niestosownego? Proszę mi wybaczyć, madame. Nie chciałem pani urazić - wyznał bardzo szczerze. Pokręciłam głową. - Przyglądanie się śmierci to nie heroizm. - Urwałam, żeby wytrzeć nos. - Po prostu jestem przy cierpiących i konających. To wszystko. Dziękuję za chusteczkę. - Zawahałam się. Nie chciałam oddawać mokrej chusteczki, ale też nie śmiałam tak po prostu włożyć jej do swojej kieszeni. Lekceważąco machnął ręką. - Czy w czymś jeszcze mógłbym pani pomóc? - Zamyślił się. - Kubek wody? A może brandy? - Poszperał w kieszeni płaszcza, wyjął i podał mi buteleczkę z wygrawerowanym herbem. Podziękowałam skinieniem głowy. Pociągnęłam alkohol tak gwałtownie, że aż zaczęłam kaszleć. Parzyło mnie w gardle, ale wypiłam kolejny łyk, tym razem ostrożniej. Czułam, że się rozgrzewam, rozluźniam i wzmacniam. Wzięłam głęboki oddech i jeszcze raz się napiłam. Pomogło. - Dziękuję - powiedziałam ochrypłym głosem, oddając flaszkę. - Zapomniałam, że brandy jest też dobra do picia - dodałam. - Wykorzystywałam ją do przemywania ludzi w szpitalu okrętowym. - To zdanie z jaskrawą wyrazistością przywołało na myśl ponure obrazy minionego dnia. Znów opadłam na skrzynię z prochem, na której wcześniej siedziałam. - Jak rozumiem, zaraza nadal szaleje z niesłabnącą siłą? spytał cicho. Stał przede mną, a światło latarni połyskiwało na jego popielatych włosach. - Nie jest aż tak źle. - Zamknęłam oczy. - Dzisiaj przybył tylko jeden chory. Wczoraj było czterech nowych pacjentów, a przedwczoraj sześciu. - To brzmi pocieszająco - zauważył. - Zaczyna więc pani wygrywać w walce z epidemią. Powoli pokręciłam głową. Czułam się tak ciężka, jak jedna z kul armatnich leżących w płytkich koszach obok dział. - Nie. Udało nam się jedynie zmniejszyć liczbę nowych zachorowań. Nie mogę nic zrobić dla ludzi, którzy już są zarażeni. - Niestety. - Pochylił się i podniósł moją dłoń. Zdziwiło mnie, że mu na to pozwoliłam. Kciukiem musnął pęcherz po oparzeniu gorącym mlekiem i dotknął kostek, zaczerwienionych i spierzchniętych od nieustannego zanurzania w alkoholu. - Bardzo ciężko pani pracuje - stwierdził ze współczuciem. - Owszem - odparłam gniewnie, zabierając rękę. - Tyle że tracę czas! - Jestem pewny... - zaczął. - Wszystko na darmo! - Stuknęłam pięścią w działo. Bezgłośne uderzenie symbolizowało bolesną beznadziejność minionego dnia. - Czy pan wie, ilu ludzi dziś straciłam? Dwudziestu trzech! Od świtu jestem na nogach, zanurzam ręce po łokcie w kale i wymiotach, a ubrania przylepiły się do mnie od potu. I to wszystko na nic! Czy pan mnie słyszy?! Nie mogłam pomóc! Odwrócił ode mnie twarz w stronę cienia. - Słyszę - powiedział cicho. - Zawstydza mnie pani, madame. Zgodnie z rozkazem kapitana nie wychodziłem z kajuty. Nie miałem pojęcia, że okoliczności przedstawiają się tak, jak pani je opisała. Zapewniam, że w przeciwnym wypadku przyszedłbym z pomocą. - Dlaczego? - spytałam obojętnym tonem. - Przecież to nie pańskie zadanie. - A czy to pani zadanie? - Spojrzał mi w twarz. Zauważyłam, że jest przystojnym mężczyzną, prawdopodobnie po trzydziestce. Miał szlachetne, piękne rysy twarzy i duże, niebieskie oczy, szeroko otwarte ze zdziwienia. - Tak - odparłam. Przez moment przyglądał mi się uważnie. Zmienił się wyraz jego twarzy. Zamyślenie ustąpiło miejsca zdziwieniu. - Rozumiem. - Nie rozumie pan, ale to nieistotne. - Mocno przycisnęłam opuszki palców do czoła w miejscu, które mi pokazał pan Willoughby, żeby złagodzić ból głowy. - Powinien pan słuchać kapitana i nie opuszczać kajuty. W szpitalu okrętowym nie brakuje rąk do pracy. Problem w tym, że... nic nie pomaga - dokończyłam. Podszedł do balustrady. Stał wpatrzony w czarną przepaść oceanu, gdzie tylko czasem połyskiwały iskierki, kiedy fale drgnęły w świetle gwiazd. - Naprawdę rozumiem - powtórzył, jakby rozmawiał z wodą. - Myślałem, że pani zatroskanie wynika jedynie z kobiecej wrażliwości, ale widzę, że jest inaczej. - Zamilkł na chwilę. Mocno ścisnął dłońmi barierkę. Ledwie go widziałam we wszechogarniającej ciemności. - Byłem żołnierzem, oficerem - wyznał. - Wiem, jak to jest, kiedy ode mnie zależy życie... I też traciłem ludzi. Oboje milczeliśmy. Z dala dochodziły zwyczajne, przyciszone, nocne odgłosy opustoszałego pokładu. W końcu mężczyzna westchnął i znów odwrócił się w moją stronę. - Myślę, że powinna pani pogodzić się z tym, że jest tylko człowiekiem. - Zamilkł na chwilę, a potem cicho dodał: - Chociaż naprawdę szkoda, że pani nie może być Bogiem. Westchnęłam. Czułam, jak powoli uchodzi ze mnie zdenerwowanie. Zimny wiatr unosił moje ciężkie włosy, chłodząc kark. Rozwiane loki delikatnie pieściły mi twarz. - Tak - mruknęłam. Zawahał się, jak gdyby nie wiedział, co powiedzieć. Schylił się i pocałował mnie w rękę, tak po prostu, bez afektacji. - Dobranoc, pani Malcolm - powiedział i odszedł, głośno stukając butami o deski pokładu. Był nie dalej niż kilka metrów ode mnie, kiedy jeden ze stewardów, Jones, krzyknął: - Milordzie! Nie powinien pan wychodzić z kajuty! Powietrze nocne jest zdradliwe, a na pokładzie panuje zaraza. Poza tym kapitan zabronił panu spacerować po nocy! Mój znajomy przepraszająco skłonił głowę. - Tak, tak, wiem. Pomyślałem tylko, że do reszty zdrętwieję, jeśli dłużej zostanę w kajucie. - Lepiej zdrętwieć, niż umrzeć z powodu cholernego rozwolnienia, sir. Proszę mi wybaczyć wyrażenie. Pan Grey nie skarcił stewarda za te słowa, tylko mruknął coś pod nosem i zniknął wśród cieni na rufie. Chwyciłam przechodzącego obok Jonesa za rękaw. Gwałtownie cofnął się i wrzasnął wniebogłosy śmiertelnie przerażony. - Och! Pani Malcolm - wymamrotał, gdy już trochę się uspokoił. - Chryste, myślałem, że to duch. Przepraszam bardzo. - To ja przepraszam - powiedziałam grzecznie. - Chciałam tylko zapytać, kim był mężczyzna, z którym pan rozmawiał? - Aa...On? - Jones odwrócił głowę i zerknął przez ramię, ale elegancki mężczyzna już dawno zniknął. - To lord John Grey, proszę pani. Nowy gubernator Jamajki. - Skrzywił się karcąco. - Nie powinien tu wychodzić. Kapitan wydał ścisłe rozkazy, żeby się trzymał z dala od zagrożenia. Tego nam jeszcze brakuje, żebyśmy dotarli do portu ze zmarłym politykiem na pokładzie! - Znów krytycznie pokręcił głową i obrócił się w moją stronę, nieco się pochylając. - Czy pani już idzie spać? Może zaniosę na dół filiżankę dobrej herbaty i kawałek ciasteczka? - Nie, dziękuję, Jones - odparłam. - Sprawdzę jeszcze, co słychać w szpitalu. Niczego nie potrzebuję. - Cóż, w razie czego proszę mnie zawołać. Do usług. Dobranoc, proszę pani. - Przygładził loki i pospiesznie się oddalił. Jeszcze przez chwilę stałam sama przy balustradzie, głęboko oddychając czystym, świeżym powietrzem. Jednak do świtu zostało dobrych kilka godzin. Gwiazdy jasno świeciły. Nagle uświadomiłam sobie, że w końcu nadszedł moment łaski, o który wciąż modliłam się bez słów. - Masz rację - powiedziałam w końcu na głos do morza i nieba. - Zachód słońca to za mało. Dziękuję - dodałam i zeszłam pod pokład. 49 Ląd na horyzoncie Jednak to prawda, co mówią marynarze: na długo przed ujrzeniem lądu, już go się czuje. Pomimo długiego rejsu wygon dla owiec w ładowni był zaskakująco przyjemnym miejscem. Do tej pory wyczerpały się już zapasy świeżej słomy i kozy niespokojnie dreptały w tę i z powrotem po pustych deskach. Wokoło unosił się intensywny zapach kóz, ale to była czysta, zwierzęca woń, dosyć przyjemna w porównaniu z odorem niemytych marynarzy. - Komma, komma, komma, dyr get - wołała śpiewnie Annekje, nęcąc roczniaka garścią siana. Zwierzę ciekawie wysunęło pysk. Kobieta natychmiast je chwyciła za szyję, przyciągnęła do siebie i mocno przycisnęła biały łebek do swoich krzepkich ramion. - Kleszcze? - spytałam. Podeszłam bliżej, żeby jej pomóc. Annekje podniosła wzrok i w szerokim uśmiechu ukazała mocno niekompletne uzębienie. - Guten Morgen, pani Claire - powiedziała. - Ja, kleszcz. O, tutaj. - Jedną ręką chwyciła opadające ucho koziołka i obróciła je jedwabistą stroną, pokazując mi jagodową narośl z pękatym od krwi kleszczem, zanurzonym głęboko pod delikatną skórą. Mocno przytrzymywała zwierzę, żeby się nie ruszało. Włożyła mu palce do ucha i paznokciami wycisnęła pasożyta spod skóry. Koziołek zabeczał i wierzgnął. Na uchu została mała plamka krwi. - Chwileczkę - powiedziałam, kiedy już miała go wypuścić. Zerknęła na mnie z zaciekawieniem, ale nadal trzymała swojego podopiecznego. Wzięłam płaską butelkę z alkoholem, którą nosiłam za paskiem, jak sztylet. Wylałam kilka kropelek na ucho. Było delikatne i miękkie. Cieniutkie żyłki prześwitywały spoza satynowej skóry. Oczy z kwadratowymi źrenicami omal nie wyskoczyły na wierzch. Koziołek zabeczał przeraźliwie. - Żeby ucho nie spuchło - wyjaśniłam. Annekje zgodnie pokiwała głową. Wypuściła koźlątko, które w podskokach wróciło do stada i przytuliło się do boku matki w poszukiwaniu mleka. Annekje rozejrzała się po podłodze. W końcu zobaczyła ociężały, nabrzmiały korpus kleszcza, który usiłował się poruszyć na krótkich kończynach. Kobieta natychmiast go rozgniotła obcasem. - Zbliżamy się do lądu? - spytałam. Skinęła głową i radośnie się uśmiechnęła. - Ja. Czuje pani? - Głęboko wciągnęła nosem powietrze. Była rozpromieniona. - Ziemia, ja! Woda, trawa. Dobre, Dobre! - Muszę zejść na brzeg - powiedziałam, przyglądając się jej uważnie. - Po cichu. Tajemnica. Nie mówić. - Aha? - Annekje wytrzeszczyła oczy i obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem. - Nie mówić dla kapitan, ya? - Nikomu. - Potwierdziłam stanowczym skinieniem głowy. - Pani może pomóc? Przez chwilę zastanawiała się w milczeniu. Potężna, pogodna kobieta kojarzyła mi się zjedna z jej kóz. Przystosowała się do trudów życia na pokładzie, ciesząc się zapachem siana i ciepłym towarzystwem. Pomimo trudów podróży tryskała życiem. Spojrzała i spokojnie pokiwała głową. - Ja, pomogę. Było już po południu, kiedy zarzuciliśmy kotwicę przy lądzie. Jeden z aspirantów poinformował mnie, że to wyspa Watlings. Z wielkim zaciekawieniem wyjrzałam przez balustradę. Zobaczyłam równinę z szerokim pasem białej plaży i rzędami niskich palm. Wcześniej wyspa nazywała się San Salvador. Obecnie zmieniono jej nazwę na cześć najsłynniejszego korsarza ostatniego stulecia. Prawdopodobnie właśnie ta wysepka była pierwszym skrawkiem Nowego Świata, który ujrzały oczy Krzysztofa Kolumba. Miałam tę istotną przewagę nad Kolumbem, że już wcześniej wiedziałam, iż tu jest ląd. Poczułam jednak odległe echo radości i ulgi, jakiej doświadczyli marynarze z malutkich, drewnianych karawel przy pierwszym spotkaniu z ziemią. Po długim przebywaniu na kołyszącym pokładzie zapomina się, jak to jest stąpać po ziemi. Kończyny zamieniają się w „morskie nogi”. Ale widok i zapach gruntu sprawiają, że człowiek przypomina sobie, iż urodził się po to, by żyć na ziemi. Stopy domagają się stabilnego podłoża. Zastanawiałam się jednak, czy rzeczywiście zejść na ląd. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, żeby uzupełnić znacznie uszczuplone zapasy wody pitnej. Potem mieliśmy dalej płynąć do Jamajki, pomiędzy wyspami Windward. Został nam przynajmniej tydzień podróży, a ze względu na potrzeby tak wielu obłożnie chorych osób na pokładzie, wielkie beczki z wodą stały w ładowni niemal puste. San Salvador to niewielka wyspa, ale z wypowiedzi pacjentów wynikało, że przez główny port Cockburn Town przepływało dużo statków. Możliwe, że nie było to idealne miejsce do ucieczki, ale nie miałam wyboru. Nie zamierzałam korzystać z „gościnności” Floty Wojennej na Jamajce, służąc za przynętę do zwabienia Jamiego. Mimo że załoga bardzo tęskniła za widokiem i dotykiem ziemi, na ląd nie wolno było zejść nikomu, oprócz ekipy zaopatrującej statek w wodę. Jeden z marynarzy blokował wyjście na trap. Pozostali członkowie załogi musieli się zadowolić spojrzeniem na wyspę. Rozmawiali i dowcipkowali, snując marzenia o lądzie. Na pokładzie zauważyłam długi kucyk blond włosów powiewający na wietrze. Gubernator również wyszedł ze swojej „izolatki”, żeby wstawić bladą twarz ku słońcu tropików. Chętnie bym z nim porozmawiała, ale nie było na to czasu. Annekje zeszła już po koziołka. Wytarłam dłonie o spódnicę, dokonując ostatecznych wyliczeń. Do gęstego lasu palm i krzewów było nie dalej niż dwieście metrów. Jeśli udałoby mi się przedrzeć na schodnię i dobiec do dżungli, miałam duże szansę uciec. Kapitan Leonard chciał jak najszybciej dotrzeć na Jamajkę, więc nie próbowałby mnie złapać. A nawet gdybym została schwytana, kapitan nie miałby podstaw do wymierzenia mi kary. W końcu ani nie byłam marynarzem, ani jeńcem. Słońce pozłacało blond włosy Annekje, gdy ostrożnie wchodziła po drabinie, na szerokiej piersi trzymała młodego koziołka. Szybko rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy jestem na miejscu, i skierowała się w stronę schodni. Przemówiła do wartownika mieszanką łamanej angielszczyzny i języka szwedzkiego. Pokazała ręką zwierzę, potem brzeg. Uparcie twierdziła, że koźlątko musi mieć trochę świeżej trawy. Marynarz ją zrozumiał, ale ani drgnął. - Nie, proszę pani - oświadczył z wymuszonym szacunkiem w głosie.- Nikomu nie wolno wychodzić na brzeg, z wyjątkiem ekipy zaopatrzenia w wodę. Stanęłam z boku, tak żeby mnie nie było widać, i patrzyłam, jak rozwija się rozmowa. Kobieta cisnęła koźlątkiem w wartownika. Mężczyzna cofnął się o krok i zrobił krok w bok. Chciałam się przemknąć za jego plecami. Annekje narobiła takiego zamieszania, że miałam ze dwie minuty na ucieczkę. Nerwowo przestępowałam z nogi na nogę. Byłam na bosaka, żeby móc szybciej uciekać po piaszczystej plaży. Plecy wartownika, okryte czerwonym płaszczem, odwróciły się do mnie tyłem. Jeszcze kroczek, pomyślałam, tylko kroczek. - Jaki ładny dziś dzień! Prawda, pani Malcolm? Przygryzłam język. - Piękny, kapitanie Leonardzie - wykrztusiłam. Kiedy usłyszałam jego głos, miałam wrażenie, że serce mi zamarło. Jednak po chwili nie tylko wznowiło bicie, ale nawet waliło jak młotem, żeby nadrobić chwilowy przestój. Kapitan stanął przy mnie i wyjrzał za balustradę. Młoda twarz promieniowała radością Kolumba. Pomimo silnej pokusy, żeby go wypchnąć za burtę, tylko uśmiechnęłam się nerwowo. - To, że przybiliśmy do brzegu, jest w równym stopniu pani sukcesem, jak i moim - powiedział. - Wątpię, czy bez pani udałoby się nam kiedykolwiek dotrzeć do lądu. - Bardzo nieśmiało dotknął mojej dłoni. Znów się uśmiechnęłam, tym razem nieco mniej nerwowo. - O, na pewno panu by się to udało, kapitanie - odparłam. - Przy takich zdolnościach żeglarskich...! Zaśmiał się i zaczerwienił. Na cześć dotarcia do lądu starannie się ogolił. Chude policzki lśniły różową świeżością. - Te pochwały należą się głównie marynarzom, łaskawa pani. Dobrze się spisali. A ich wysiłki z kolei zależą od pani umiejętności lekarskich. - Spojrzał na mnie rozpromienionym wzrokiem. - Naprawdę trudno mi wyrazić wdzięczność. Wszystko przekażę gubernatorowi i sir Greville’owi, to komisarz króla w Antigui. Napiszę list jako świadectwo najszczerszego uznania wobec pani oraz trudu, jaki pani nam poświęciła. Być może... to się przyda. - Opuścił wzrok. - Do czego, kapitanie? - Serce wciąż biło mi z całych sił. Kapitan Leonard przygryzł wargę. - Nie zamierzałem o tym wspominać, łaskawa pani. Ale, słowo daję, nie umiem trzymać języka za zębami. Znam pani nazwisko i wiem, kim jest pani mąż. - Czyżby? - spytałam, usiłując panować nad emocjami. - Zatem, kim on jest? Chłopak zdębiał. - Przestępcą rzecz jasna. - Odrobinę zbladł. - Nic pani o tym nie wiedziała? - Wiedziałam - oświadczyłam oschle. - Więc dlaczego mi pan to mówi? Oblizał usta i dość odważnie spojrzał mi w oczy. - Kiedy odkryłem prawdziwą tożsamość pani męża, odnotowałem ten fakt w dzienniku okrętowym. Teraz tego żałuję, ale już za późno. Informacja jest oficjalna. Kiedy dopłynę na Jamajkę, muszę zgłosić jego nazwisko i miejsce pobytu tamtejszym władzom, jak również komendantowi koszarów Floty Wojennej na Antigui. Kiedy „Artemida” dopłynie do portu, aresztują pana Frasera. - A potem... - Powieszą - powiedziałam to, co nie mogło mu przejść przez gardło. Młodzieniec w milczeniu pokiwał głową. Na zmianę otwierał i zamykał usta. Nie potrafił dobrać odpowiednich słów. - Widziałem, jak wieszają ludzi - wymamrotał w końcu. - Pani Fraser, ja po prostu... Urwał, żeby się opanować. W końcu mu się to udało. Wyprostował się i spojrzał mi w twarz. Radość z powodu dobicia do brzegu nagle zmieniła się w udręczenie. - Przepraszam - wyszeptał. - Nie mogę pani prosić o przebaczenie. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi niezmiernie przykro. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Bezpośrednio przed nim stała Annekje Johansen ze swoim koziołkiem, wciąż tocząc zagorzałą dyskusję z wartownikiem. - Co tu się dzieje? - spytał gniewnie kapitan. - Proszę natychmiast zabrać z pokładu to zwierzę! Panie Holford, co pan sobie wyobraża? Annekje spojrzała na Leonarda, potem kątem oka zerknęła na mnie i od razu zgadła, że coś jest nie tak. Stała nieruchomo z pochyloną głową, słuchając napomnienia kapitana. Chwilę później odwróciła się w stronę zejścia pod pokład, by z roczniakiem na ręku wrócić do reszty kóz. Jej wielkie, niebieskie oczy były smutne. Przechodząc obok, porozumiewawczo mrugnęła jednak do mnie, jakby chciała zapewnić, że spróbujemy raz jeszcze. Ale jak? Ostrożnie przepływaliśmy obok wyspy Acklin i podwodnej rafy koralowej Samana. Przytłoczony poczuciem winy i niesprzyjającymi wiatrami kapitan Leonard unikał mnie, skrywając się na mostku kapitańskim. Pogoda sprzyjała jego odosobnieniu. Nieustannie świeciło słońce, ale złudnie lekki wiaterek nagle przybierał na sile. Często trzeba było zmieniać ustawienie żagli. Nie było to łatwe zadanie na statku, na którym brakowało rąk do pracy. Cztery dni później zmieniliśmy kurs. Skierowaliśmy się do pasażu Caicos. Jednak potężny poryw wiatru jak grom z jasnego nieba uderzył w statek w najmniej odpowiedniej chwili. Kiedy zerwał się wicher, byłam na pokładzie. Usłyszałam świst. Moja spódnica wydęła się jak balon. Potem coś trzasnęło w górze. Zderzyłam się w locie z Ramsdellem Hodgesem, należącym do obsługi pokładu dziobowego, i dalej razem wirowaliśmy w szalonym piruecie, zanim potknęliśmy się i wylądowaliśmy na deskach. Wokół panowało wielkie zamieszanie. Marynarze biegali w tę i z powrotem. Padały rozkazy. Usiadłam, próbując dojść ze sobą do ładu. - Co to jest? - spytałam Hodgesa, który się podniósł i pomagał mi wstać. - Co się stało? - Cholera, połamał się grotmaszt syknął przez zęby. „Morświn” wolno sunął na południe, nie ważąc się bez grotżagla ryzykować zetknięcia z piaszczystymi ławicami i mieliznami pasażu. Kapitan Leonard postanowił zawinąć do pierwszego lepszego portu - Bottle Creek na brzegu wyspy Północne Caicos. Tym razem mogliśmy zejść na ląd, ale co z tego! Na malutkich wyspach archipelagu Turks i Caicos brakowało źródeł wody pitnej. Były tam za to liczne zatoczki, gotowe przyjąć przepływające statki zaskoczone sztormami. Pomysł ukrycia się na głodującej, suchej wyspie i oczekiwania na przypadkowy statek niezbyt mi przypadł do gustu. Ale dla Annekje zmiana kursu okazała się inspiracją do obmyślenia nowego planu. - Znam te wyspy. - Pokiwała głową z wszechwiedzą w oczach. - Teraz zataczamy koło. Grand Turk, Mouchoir. Caicos - nie. Nic nie rozumiałam. Pani Johansen kucnęła i krótkim palcem wskazującym zaczęła rysować na piasku plaży. - Widzi pani: Pasaż Caicos - powiedziała, szkicując dwie linie. Na górze, pomiędzy liniami zaznaczyła trójkącik żagla. - Przepływamy tędy. - Pokazała Pasaż Caicos. - Ale nie ma masztu. Teraz... - Po prawej stronie pasażu szybko naszkicowała kilka nieregularnych kółek. - Północne Caicos, Południowe Caicos, Caicos, Grand Turk - wyliczyła, przykładając po kolei palec do każdego kółka. - Płyniemy dookoła. Skały podwodne. Mouchoir. - I narysowała kolejne kreski, pokazując pasaż w kierunku północno-zachodniego wybrzeża wyspy Grand Turk. - Pasaż Mouchoir? - Słyszałam, jak marynarze o nim wspominali, ale nie miałam pojęcia, jak to się ma do mojej próby ucieczki z „Morświna”. Annekje pokiwała głową, uśmiechając się od ucha do ucha. Narysowała długą, falistą linię, nieco poniżej poprzednich szkiców. Z dumą wskazała ją palcem. - Hispaniola. St. Domingue. Duża wyspa, są tam miasta, statki. Uniosłam brwi, wciąż byłam zdezorientowana. Westchnęła i zamyśliła się. Wstała, otrzepując z piasku masywne uda. Zbierałyśmy trąbiki ze skał do płytkiego garnuszka. Najwyraźniej wpadła na genialną myśl, bo wysypała trąbiki i napełniła naczynie morską wodą. Postawiła je na piasku i nakazała mi patrzeć. Ostrożnie zamieszała wodę. Potem uniosła palec poplamiony ciemną krwią trąbików. Woda wciąż wirowała wokół brzegów rondelka. Annekje wyciągnęła nitkę ze swojego postrzępionego ubrania, przegryzła ją i wrzuciła do wody. Włókno leniwie zataczało w garnku kółka. - Pani. - Pokazała nitkę. - Pitter panią unosi. - Znów wskazała na piaskowy szkic. Nowy trójkąt, w Pasażu Mouchoir. Linia skręcająca od malutkiego żagla w lewo, w dół oznaczała kurs statku. Niebieska nitka, przedstawiająca mnie, teraz została uratowana przed zanurzeniem. Położyła ją obok małego żagla symbolizującego „Morświna”, odciągnęła na bok i przesunęła po Pasażu w stronę wybrzeża Hispanioli. - Skacz - powiedziała po prostu. - Oszalałaś! - krzyknęłam przerażona. Zachichotała, w pełni zadowolona, że wreszcie zrozumiałam. - Ja - odparła. - Ale to działa. Woda panią przeniesie. - Wskazała koniec Pasażu Mouchoir, którym jest wybrzeże Hispanioli, i jeszcze raz zamieszała wodą w garnuszku. Stałyśmy obok siebie, wpatrując się w coraz powolniejsze wirowanie „morza” w rondelku. Annekje posłała mi z ukosa zadumane spojrzenie. - Stara się nie utopić, ja? Wzięłam głęboki wdech i odgarnęłam włosy z oczu. - Ja - odpowiedziałam. - Postaram się. 50 Spotkanie z księdzem Morze było bardzo ciepłe, a w zestawieniu z lodowatymi falami przybrzeżnymi Szkocji wydawało się wręcz gorące. Tak czy inaczej po dwóch, trzech godzinach płynięcia stopy mi zdrętwiały, a palce u rąk zesztywniały od kurczowego uścisku liny - prowizorycznego przyrządu ratowniczego, wykonanego z dwóch pustych beczek. Jednak żona oficera broni nie myliła się ani trochę. Podłużny, zamglony, odległy kształt, który widziałam z pokładu „Morświna”, coraz bardziej się przybliżał. Na tle srebrnego nieba rozpościerał się ciemny aksamit wzgórz. Hispaniola - Haiti. Nie było sposobu, aby określić czas. Jednak dwa miesiące spędzone na pokładzie statku - kiedy regularnie słyszałam bicie dzwonów i patrzyłam na zmiany warty - dały mi przybliżone odczucie upływu godzin. Wiedziałam, że dochodzi północ, kiedy schodziłam z pokładu „Morświna’. Była już pewnie czwarta nad ranem. Do brzegu pozostawały co najmniej dwa kilometry. Prądy oceanu są silne, ale powolne. Wyczerpana okręciłam linę wokół nadgarstka, żeby się nie wyślizgnąć z „zaprzęgu”. Położyłam czoło na beczce i oburzona zapachem rumu zapadłam w sen. O promiennym świcie zbudził mnie dotyk czegoś stałego pod stopami. Morze i niebo połyskiwały jak masa perłowa. Czułam, jak niesione silnym prądem fale szarpią beczki. Wyswobodziłam się z lin i z wyraźną ulgą pozwoliłam, by nieporęczne urządzenie popłynęło w stronę brzegu. Na ramionach miałam głębokie, czerwone pręgi. Lina mocno starła mi naskórek na nadgarstku. Byłam zziębnięta, wycieńczona i bardzo spragniona. Odnosiłam wrażenie, że moje nogi są z gumy. Na morzu za moimi plecami nie zauważyłam ani jednej żywej duszy. Uciekłam. Teraz pozostało mi tylko znaleźć wodę do picia i jakiś środek transportu, który by mnie zabrał na Jamajkę, oraz odszukać Jamiego wraz z „Artemidą”, najlepiej zanim to się uda Królewskiej Flocie Wojennej. To, co wiedziałam o Karaibach z pocztówek i kolorowych broszur turystycznych, pozwalało mi o nich myśleć w kategoriach kryształowych lagun i plaż z białym piaskiem. Ale rzeczywistość ukazywała zwartą, brzydką roślinność głęboko tkwiącą w wyjątkowo lepkim, brązowym mule. Namorzyny, gęste, krzaczaste zarośla, rozciągały się w obie strony aż po horyzont. Musiałam się przez nie przedzierać. Korzenie wystawały spod mułu. Tworzyły zagmatwane węzły, o które nieustannie się potykałam. Jasnoszare, gładkie gałęzie rosły w kępkach. Gdy je mijałam, targały mnie za włosy. Grupki małych, fioletowych krabów umykały przede mną w panice. Grzęzłam po kostki w mule. Buty zawinęłam w wysoko podwiniętą, przemoczoną spódnicę. Wyjęłam nóż do ryb, który dała mi Annekje, tak na wszelki wypadek. Nie widziałam nic groźnego, ale lepiej się czułam z bronią w ręku. Wschodzące słońce na początku przyjemnie ogrzewało moje zziębnięte ramiona i suszyło ubrania. Jednak po upływie godziny żałowałam, że nie mam nad głową cienia. Słońce coraz mocniej przypiekało, a ja coraz bardziej się pociłam, oblepiona po kolana schnącym mułem. Z każdą chwilą coraz bardziej chciało mi się pić. Próbowałam dosięgnąć wzrokiem końca zarośli, ale namorzyny mocno mnie przerastały, więc widziałam tylko gęste obłoki wąskich, szarozielonych liści. - To niemożliwe, żeby cała ta przeklęta wyspa była porośnięta namorzynami - mruknęłam, brnąc coraz głębiej w chaszcze. - Gdzieś tu musi być kawałek stabilnego gruntu. - Miałam też nadzieję, że znajdzie się woda. Odgłos przypominający wystrzał małego działa tak bardzo mnie przestraszył, że aż upuściłam kuchenny nóż. Zanurzyłam rękę w mule i zaczęłam gorączkowo szukać swojej jedynej broni. Nagle coś wielkiego ze świstem przeleciało tuż nad moją głową. Usłyszałam głośny szelest liści, potem pytanie: „Kuaak?”. - Słucham? - zaskrzeczałam. Ostrożnie usiadłam. W jednej ręce trzymałam nóż, drugą odgarnęłam sobie z twarzy oblepione mułem loki. Dwa metry ode mnie, na krzaku namorzyny siedziało ogromne, czarne ptaszysko i krytycznie mi się przyglądało. Schyliło głowę i delikatnie przygładziło dziobem lśniące, czarne pióra, jakby chciało mi pokazać wyższość swojej prezencji. Skrzydlate stworzenie rzeczywiście olśniewało elegancją, a mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia: wymięte, ubłocone ubranie, rozczochrane, brudne włosy. - Kra-kra-kra - przedrzeźniłam ptaka. - Dobrze ci się śmiać, kolego, bo masz skrzydła. Ptak przestał wygładzać pióra i przyjrzał mi się uważniej. Potem uniósł dziób i nadął pierś. Nagle napompował duży balon wspaniałej, czerwonej skóry, który zdobił jego korpus od podstawy szyi w dół. - Buum! - krzyknął, powtarzając odgłos wystrzału, który wcześniej słyszałam. Znów mnie przestraszył, ale nie aż tak bardzo. - Nie rób tego więcej! - strofowałam eleganta. Ptak mnie nie posłuchał. Powoli zatrzepotał skrzydłami, usadowił się wygodniej na gałęzi i znów huknął. Nagle z góry rozległ się przeraźliwy krzyk i głośny łopot skrzydeł. Przyleciały dwa kolejne ptaszyska i usiadły na namorzynach. Ośmielony towarzystwem pierwszy ptak zaczął regularnie pohukiwać. Tak się przejął tą kanonadą, że skóra jego worka jeszcze intensywniej się zaczerwieniła. W chwilę później zleciało się całe stado czarnych pięknisiów. Podejrzewałam, że nie są to ptaki drapieżne, ale na wszelki wypadek wolałam wziąć nogi za pas. Zresztą przede mną była jeszcze długa droga, zanim zasnę albo... znajdę Jamiego. Miałam niezbyt wielkie szansę, żeby go w porę odnaleźć. W kilka godzin dokonałam tak nikłych postępów, że wciąż słyszałam przerywane krzyki przemądrzałych stworzeń. Wyczerpana do cna, usiadłam na jednym z grubszych korzeni. Myśl o wodzie pitnej przesłoniła wszystkie inne rozważania. Nawet o Jamiem. Odnosiłam wrażenie, że moja przeprawa przez chaszcze trwa latami, a jednak wciąż słyszałam szum oceanu. I chyba naprawdę przypływ mnie doganiał, bo gdy usiadłam, płytka fala spienionej, brudnej wody morskiej dotknęła moich stóp, by po chwili z powrotem odpłynąć. - Woda, wszędzie woda - westchnęłam z żalem. - Ale ani kropelki wody do picia. Moją uwagę przykuło nieznaczne poruszenie ciekłego błota. Schyliłam się i zobaczyłam kilka małych rybek nieznanego gatunku. O dziwo, nie pluskały się w mule. Tkwiły na powierzchni, wsparte na płetwach piersiowych. Wydawało się, iż nic sobie nie robią z tego, żenię są w wodzie. Zafascynowana nachyliłam się jeszcze niżej, żeby im się bliżej przyjrzeć. Jedna lub dwie niespokojnie się przesunęły na płetwach, ale sprawiały wrażenie, że w ogóle nie przejmują się moją obecnością. Wytrzeszczały na mnie pełne powagi, wyłupiaste oczy. Gdy im się uważnie przyjrzałam, okazało się, że mają po dwie pary oczu i właśnie to sprawiało, że gałki zdawały się wyłupiaste. Przez dłuższą chwilę skupiłam wzrok na jednym z dziwnych stworzeń. Pomiędzy piersiami spłynęła mi strużka potu. - Albo mam urojenia - zagadałam do dziwadła - albo ty tu jesteś naprawdę. Ryba nie odpowiedziała, ale za to podskoczyła i wylądowała na gałęzi kilkanaście centymetrów nad ziemią. Chyba wyczuła nadpływającą kolejną falę. Tym razem woda ochlapała mnie po kostki. Nagle zrobiło mi się przyjemnie chłodno. Słońce usłużnie skryło się za chmurą. Wraz z jego zniknięciem diametralnie zmieniła się atmosfera lasu namorzynowego. Powiew wiatru sprawił, że zadrżały liście. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie kraby, ryby i piaskowe pchły gdzieś znikły. Najwyraźniej wiedziały coś, czego ja nie wiedziałam. Przeraziło mnie to odkrycie. Spojrzałam w górę, na obłok, za którym zniknęło słońce, i jęknęłam. Zza wzgórz nadciągała olbrzymia, purpurowa chmura gorącej pary. Mknęła bardzo szybko, jej połyskująca światłem słonecznym krawędź nieuchronnie zbliżała się w moją stronę. Przypłynęła następna fala, o pięć centymetrów wyższa niż poprzednia. Utrzymywała się dość długo. Nie byłam ani rybą, ani krabem, ale tym razem dotarło do mnie, że właśnie rozpoczęła się burza i postępuje z zawrotną szybkością. Rozejrzałam się dookoła, ale nie zobaczyłam nic prócz bezkresnego obszaru porośniętego namorzynami. Żadnego schronienia. Pomyślałam jednak, że w tych warunkach burza nie jest najstraszniejszą rzeczą, jaka mogłaby mi się przytrafić. Usta i język miałam wyschnięte z pragnienia. Z ulgą oczekiwałam chłodnego, słodkiego deszczu. Gwałtowny plusk kolejnej fali, która dotarła do połowy łydek, zmącił jednak mój nastrój. Zerknęłam na górne gałęzie, pokryte siatką suchych wodorostów. Najwyższa fala sięgałaby wysoko ponad moją głowę. Na chwilę ogarnęła mnie panika, ale próbowałam się uspokoić. Gdybym straciła panowanie nad sobą, to już byłby koniec. - Weź się w garść, Beauchamp - mruknęłam sama do siebie. Przypomniała mi się rada, jaką słyszałam w czasie praktyki lekarskiej. „Pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić w przypadku zatrzymania akcji serca, jest zmierzenie własnego pulsu”. Uśmiechnęłam się. Odruchowo położyłam palce na pulsie - był lekko przyspieszony, ale silny i miarowy. No dobrze, ale dokąd uciec? W stronę wzgórza? Zastanawiałam się. Nie miałam innego wyjścia. Tylko ten szczyt wystawał spoza lasu namorzyny. Co sił przedzierałam się przez gałęzie. Nie zwracałam uwagi ani na to, że niszczę sobie ubranie, ani na to, że woda coraz silniej popycha moje nogi. Wiatr wiał mi w plecy, coraz wyżej unosząc fale. Włosy bez przerwy przesłaniały mi widok i wchodziły do buzi. Raz po raz odrzucałam je do tyłu. Klęłam przy tym jak najgłośniej, żeby po prostu słyszeć ludzki głos, ale zaraz zaczęło mnie boleć wyschnięte gardło. Biegłam dalej, chlupocząc. Brzeg spódnicy wysunął mi się spod paska. Buty wypadły i od razu zniknęły w bulgoczącej pianie. Ale to wydawało się nieistotne. W chwili, kiedy lunęło, fala obmywała moje uda. Ulewie towarzyszył huk, który zagłuszył nawet szelest miliona liści. W ciągu minuty przemokłam do suchej nitki. Odchyliłam głowę i szeroko otworzyłam usta. Starałam się chwytać strumienie deszczu. W końcu wyjęłam chustkę zza pazuchy, wystawiłam na deszcz i kilka razy wyżęłam, żeby opłukać z potu. Potem pozwoliłam, żeby jeszcze raz przemokła, podniosłam ociekającą tkaninę do ust i zaczęłam ją ssać. Woda smakowała słodyczą, wodorostami i szorstką bawełną. Była pyszna. Nie zatrzymywałam się, ale wciąż musiałam się przedzierać przez gąszcz krzewów. Nadciągająca fala sięgała mi prawie do pasa. Szłam z coraz większym trudem. Momentalnie zaspokoiłam pragnienie. Pochyliłam głowę i ruszyłam do przodu tak szybko, jak tylko zdołałam. Nad górami zalśniła błyskawica, chwilę później rozległo się uderzenie pioruna. Fala pędziła z ogromną siłą. Mogłam posuwać się tylko z prądem. W czasie każdego odpływu musiałam czekać, z całych sił trzymając się pnia najbliższego namorzynu, ale kiedy już nadszedł przypływ, to niemal biegłam. Zaczynałam robić sobie wyrzuty, że opuściłam kapitana Leonarda i „Morświna”. Wiatr przybierał na sile. Ciskał mi w twarz strugi deszczu. Prawie nic nie widziałam. Marynarze powiadają, że co siódma fala jest wyższa. Przyłapałam się na tym, że je liczę. Jednak to dziewiąta fala uderzyła mnie po łopatkach i ścięła z nóg, zanim zdążyłam uchwycić się najbliższej gałęzi. Ugrzęzłam, bezradna, krztusząc się wodą z piaskiem, ale znów stanęłam na nogi. Fala o mało mnie nie zatopiła, lecz również zmieniła kierunek mojego marszu. Nie widziałam już góry, ale nie dalej niż sześć metrów przede mną rosło duże drzewo. Jeszcze cztery fale, cztery kolejne zrywy do przodu, cztery przymusowe postoje przy pniach i znalazłam się na błotnistym brzegu zatoczki, z której wody wąskim strumieniem odpływały do morza. Ślizgając się i słaniając, z trudem weszłam na drzewo. Z siedziska na wysokości trzech i pół metra widziałam bagnisty pas namorzyn, a za nim pełne morze. Jeszcze raz zmieniłam zdanie na temat swojej ucieczki z „Morświna”. Bez względu na to, jak strasznie by było na lądzie, życie na pokładzie okrętu wojennego wydawało się gorsze. Pienistą kipiel oświetliła błyskawica. Wiatr walczył z prądem przypływu o panowanie nad wodą. Dalej, w Pasażu Mouchoir, fale były tak wysokie, że wyglądały jak toczące się wzgórza. Wiał porywisty wiatr. W przemoczonych ubraniach zmarzłam na kość. Nad moją głową rozszalała się burza. Znów huknął piorun i zalśniła błyskawica. „Artemida” płynęła o wiele wolniej niż „Morświn”. Miałam nadzieję, że wciąż bezpiecznie przebywa na Atlantyku. Trzydzieści metrów dalej zobaczyłam kępkę powalonych namorzynów. Woda ze świstem zawróciła i wycofała się do morza, na chwilę pozostawiając suchy ląd. Jednak wkrótce fale wróciły i zatopiły czarny sznur pochylonych gałęzi. Mocno objęłam ramionami pień drzewa, przycisnęłam policzek do kory i modliłam się. Za Jamiego i „Artemidę”. Za „Morświna”, Annekje Johansen, Toma Leonarda, za gubernatora. I za siebie. Kiedy się obudziłam, nastał już dzień. Noga, wciśnięta pomiędzy dwie gałęzie, zdrętwiała mi od kolana w dół. Ześlizgnęłam się z drzewa. Wylądowałam w płytkiej wodzie zatoczki. Miseczką ze złożonych rąk zaczerpnęłam trochę wody, spróbowałam i natychmiast wyplułam. Nie była bardzo słona, ale nie nadawała się do picia. Miałam wilgotne ubrania, ale sama byłam wyschnięta jak Sahara. Sztorm minął już dawno temu. Wokół panował spokój. Tylko z oddali dobiegały strzelające odgłosy dużych, czarnych ptaków. Z nadzieją, że na wyżej położonym odcinku znajdę słodką wodę, pokuśtykałam w górę. Roślinność zaczęła się odradzać. Szarozielone namorzyny nabrały koloru, a warstwa trawy i mchu stała się o wiele grubsza. Jednak na gruncie utrzymywała się woda. Byłam tak zmęczona i spragniona, że mogłam pokonać zaledwie krótki odcinek drogi. Gdy przysiadłam, żeby odpocząć, na brzeg wyskoczyło kilka małych rybek. Ciekawie mi się przyglądały wytrzeszczonymi oczami. - Ty też dosyć dziwnie wyglądasz - odezwałam się do płetwiastego stworzenia. - Czy pani jest Angielką? - spytała z niedowierzaniem rybka. Odniosłam nieodparte wrażenie, że znalazłam się w Krainie Czarów. Zamrugałam. Dopiero gdy podniosłam głowę, zobaczyłam mężczyznę, który zadał mi pytanie. Twarz miał zniszczoną wiatrem i opaloną na kolor mahoniowy; włosy czarne, kręcone, zaczesane do tyłu i zadbane. Wyszedł zza krzaka namorzynu. Poruszał się ostrożnie, jakby się bał mnie wystraszyć. Był średniego wzrostu i krzepkiej budowy ciała. Dobroduszne spojrzenie przysłoniła ostrożna mina. Miał podniszczone ubranie, ciężki, płócienny worek przewieszony przez ramię oraz menażkę z koźlej skóry zwisającą z paska. - Vous etes Anglaise? - powtórzył po francusku wcześniejsze pytanie. - Comment ca va? - Tak, jestem Angielką - zachrypiałam. - Czy mogę prosić o kropelkę wody? Wytrzeszczył jasnoorzechowe oczy, ale nic nie odpowiedział. Wręczył mi skórzany bukłak. Położyłam nóż do ryb na kolanach, w zasięgu ręki i piłam łapczywie. - Ostrożnie - powiedział. - Może się pani zachłysnąć. - Wiem - odparłam. Z trudem chwytałam oddech. - Jestem doktorem. - Znów podniosłam bukłak do ust, ale tym razem usilnie starałam się wolniej pić. Mój wybawca przyglądał mi się badawczo, jakbym była dziwolągiem. Przemoczona wodą morską, wysuszona przez słońce, oblepiona błotem, z plamami potu na ubraniu i brudnymi włosami opadającymi na twarz wyglądałam jak żebraczka, i to psychicznie chora. - Doktorem?- spytał po angielsku. Przyjrzał mi się jeszcze uważniej, podobnie jak wcześniej jeden z dużych, czarnych ptaków. - Doktorem czego, jeśli wolno widzieć? - Medycyny - odparłam pomiędzy jednym haustem a drugim. Mocno zmarszczył czarne brwi na wyjątkowo niskim czole. - Naprawdę? - powiedział po dłuższej chwili z drugim niedowierzaniem. - Naprawdę - powtórzyłam nieuprzejmym tonem. Zaśmiał się i założył głęboki ukłon. - W takim razie, pani doktor, proszę pozwolić, że się przedstawię: Lawrence Stern, doktor filozofii naturalnej z Monachium. Zamrugałam gwałtownie. - Jestem naturalistą - dodał, wskazując płócienny worek na ramieniu. - Właśnie szedłem do fregat, z nadzieją, że będę mógł obserwować ich zachowania godowe, kiedy przypadkiem usłyszałem, jak pani... - Rozmawiała z rybami - dokończyłam. - Czy one naprawdę mają po cztery oczy? - spytałam, chcąc skierować rozmowę na inne tory. - Tak... Przynajmniej na to wygląda. - Spojrzał na ryby. Sprawiały wrażenie, jakby rozumiały wszystko, o czym rozmawiamy, i przysłuchiwały się z uwagą. - Gdy się zanurzą, górna para oczu patrzy na to, co się dzieje na powierzchni wody, dolna widzi pod wodą. - Spojrzał na mnie, prawie się uśmiechając. - Czy mógłbym poznać pani nazwisko? Zawahałam się. Nie mogłam się zdecydować na żaden z pseudonimów, więc postanowiłam powiedzieć prawdę. - Fraser - odezwałam się po chwili. - Claire Fraser, żona Jamesa Frasera - dodałam na wszelki wypadek. Pomyślałam, że jako mężatka wzbudzę większy respekt. Palcem odrzuciłam z lewego oka kosmyk kręconych włosów. - Do usług, madame. - Szarmancko mi się ukłonił. W zamyśleniu patrzył na mnie, pocierając grzbiet nosa. - Jest pani rozbitkiem? - zgadywał. Wydawało się to najbardziej logicznym, jeśli nie jedynym wyjaśnieniem mojej obecności w tamtym miejscu. Skinęłam głową. - Muszę się dostać na Jamajkę - oświadczyłam. - Czy zdołałby pan w tym pomóc? Skrzywił się lekko. Widocznie postrzegał mnie jako rzadki okaz, trudny do zaklasyfikowania. W końcu pokiwał głową i uniósł kąciki szerokich ust, jakby stworzonych do uśmiechu. Wyciągnął rękę. Wstałam. - Tak - odpowiedział. - Mogę pomóc. Najpierw jednak znajdziemy dla pani jedzenie i ubranie, hm? Mój znajomy mieszka niedaleko stąd. Zaprowadzę panią do niego, dobrze? Piekące pragnienie oraz natłok wydarzeń sprawiły, że prawie zapomniałam o głodzie. Jednak na wspomnienie o posiłku, żołądek natychmiast dał o sobie znać hałaśliwym marszem. - To byłoby - powiedziałam jak najgłośniej, żeby zagłuszyć burczenie w brzuchu - naprawdę miłe z pana strony. - Odgarnęłam sobie z twarzy gmatwaninę włosów i szłam za swoim dobroczyńcą w głąb zarośli. Z gaju karłowatych palm wyszliśmy na otwartą przestrzeń, która przypominała łąkę. Potem przed nami wyrósł szeroki pagórek, na którego szczycie zobaczyłam domek, a raczej ruiny domu. Żółte, gipsowe ściany były popękane i porośnięte pnączami różowej bouganwilii i wybujałej guavy. Na dachu widniało kilka niemałych dziur. Całość sprawiała przygnębiające wrażenie. - Hacienda de la Fuente - poinformował mnie filozof, patrząc na chatkę. - Da pani radę iść pod górę czy... - Zawahał się i wzrokiem oszacował moją wagę. - Chyba mógłbym panią zanieść. - Z tonu głosu wynikało, że nie był uszczęśliwiony tą perspektywą. - Poradzę sobie - zapewniłam. Stopy miałam potłuczone i obolałe, a w dodatku pokłute leżącymi na ziemi liśćmi palmowymi, ale ścieżka przed nami wydawała się w miarę gładka. Zbocze wzgórza przecinały liczne dróżki wydeptane przez owcze kopyta. Niedaleko pasło się małe stadko, spokojnie wygrzewając się w gorącym słońcu Hispanioli. Gdy wyłoniliśmy się zza kępki drzew, jedna z owiec zabeczała, dając wyraz swemu zaskoczeniu. Wszystkie pozostałe uniosły głowy i wpatrywały się w nas podejrzliwie. Poczułam się niepewnie pod obstrzałem tylu par oczu. Podkasałam ubłocone spódnice i w ślad za doktorem Sternem dziarsko ruszyłam w stronę głównej ścieżki - sądząc po szerokości, wydeptanej nie tylko przez owce - która najpierw wiodła pod górkę, a później prosto po grzbiecie. Był piękny, słoneczny dzień. Wśród traw i kwiatów migotały pomarańczowe i białe motyle. Od czasu do czasu jaskrawożółty motyl zaświecił jak małe słońce. Głęboko oddychałam. Napawałam się wspaniałą wonią trawy i kwiatów z delikatną nutą zapachu owiec i ogrzanego słońcem kurzu. Na chwilę do mojego rękawa przywarł mały, lśniący punkcik. Zauważyłam aksamitne łuski na skrzydełkach oraz zakręcony wężyk trąbki. Delikatny korpusik zadrżał pod wpływem trzepotu skrzydełek i stworzonko odleciało. Nie wiem, czy miałam to zawdzięczać obietnicy pomocy, butelce wody czy motylom, ale poczułam, jak znika cały ciężar lęku i wyczerpania, z którym tyle czasu się borykałam. To prawda, że przede mną stało jeszcze zadanie przedostania się na Jamajkę, ale kiedy pragnienie zostało już zaspokojone, przyjaciel znajdował się w zasięgu ręki, a możliwość zjedzenia obiadu była tuż, tuż, to wydawało się, że i ten problem jakoś da się rozwiązać. - Oto i on! - Lawernce przystanął, żeby na mnie poczekać. Wyciągnął rękę do góry i pokazał drobną, smukłą sylwetkę, ostrożnie zmierzającą w naszą stronę. Przymrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć. Postać przedzierała się przez stado owiec, które zupełnie nie zwracały na nią uwagi. - Jezu! - wyrwało się z moich ust. - Toż to święty Franciszek z Asyżu! Lawrence zerknął na mnie zdziwiony. - Nie. Przecież mówiłem, że to Anglik. - Podniósł rękę i krzyknął: - Hola! Senor Fogden! Człowiek w szarej sutannie przystanął. Ze strachu włożył dłoń w wełnę jagnięcia. - Quien es? - Stem! - zawołał Lawrence. - Lawrence Stern! Chodź! - Pomógł mi wspiąć się po stromej ścieżce. Drobny mężczyzna, nieco wyższy ode mnie, miał szczupłą twarz, którą można byłoby uznać za piękną, gdyby nie szpeciła jej rudawa broda, stercząca wokół szczęki. Długie, splątane, siwe włosy raz po raz opadały mężczyźnie na oczy. Kiedy do niego się przybliżyliśmy, pomarańczowy motyl właśnie musnął skrzydłem jego czuprynę. - Stern? - spytał. Jak sowa przymrużył oczy przed słońcem. - Nie znam żadnego... Aa, to ty! Smukła twarz rozpromieniła się. Dlaczego nie przedstawiłeś się jako człowiek od robaków w ścierwie? Od razu bym wiedział, o kogo chodzi! Stern chyba poczuł się zażenowany. Spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem. - Kiedy ostatnio tu byłem, zebrałem kilka interesujących pasożytów z odchodów owiec pana Fogdena, wyjaśnił. - Obrzydliwe, wielkie robaki! - powiedział ojciec Fogden, wzdrygając się na to wspomnienie. - Niektóre z nich miały przynajmniej trzydzieści centymetrów długości. - Nie więcej niż dwadzieścia centymetrów - poprawił uśmiechnięty Stern. Zerknął na najbliższą owcę i położył dłoń na torbie do zbierania okazów, jakby się spodziewał dokonać dziś dalszego wkładu w rozwój nauki. - Czy poskutkował środek, który zaleciłem? Ojciec Fogden usilnie starał się sobie skojarzyć, o co chodzi. - Terpentyna - podpowiedział mu naturalista. - A, tak! - Słońce ozłacało szczupłą twarz księdza, który obdarował nas serdecznym uśmiechem. - Oczywiście, oczywiście. Znakomicie zadziałało. Kilka owiec zmarło, ale resztę udało się wyleczyć. Świetnie, naprawdę doskonałe! Nagle ojciec Fogden uświadomił sobie, że nie jest zbyt gościnny. - O, zapraszam do środka! - powiedział. - Właśnie miałem zrobić przerwę na południowy posiłek. Nalegam, żebyście zjedli ze mną. - Kapłan zwrócił się do mnie: - Pani Stern, tak? Wzmianka o dwudziestocentymetrowych robakach na moment osłabiła mój apetyt, jednak na wspomnienie o jedzeniu znów zaczęło mi burczeć w brzuchu. - Nie, ale bardzo chętnie skorzystamy z uprzejmości ojca - odpowiedział grzecznie Stera. - A to moja znajoma. Pani Fraser. Rodaczka ojca. Fogden patrzył na mnie z niedowierzaniem. - Angielka? - spytał. - Tutaj? - Okrągłe niebieskie oczy dostrzegły plamy z błota i potu na mojej zszarganej sukience. Przez chwilę duchowny stał nieruchomo, mrugając gwałtownie. Potem podszedł do mnie i z największą godnością pochylił się nisko, tuż nad moją dłonią. - Uniżony sługa, madame - rzekł. Wyprostował się i zamaszystym ruchem ręki wskazał ruiny na wzgórzu. - Mi casa es su casa - powiedział świszczącym głosem. Zza chwastów ciekawie wyjrzał pyszczek małego spaniela. - Mamy gościa, Ludo - oznajmił ksiądz. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Cudownie, prawda? - Mocno wcisnął moją rękę pod swój łokieć, chwycił owcę za kłak wełny na czubku głowy i pociągnął nas oboje do Hacjendy de la Fuente. Stern szedł za nami. Gdy tylko weszliśmy na zaniedbane patio, zrozumiałam, skąd się wzięła nazwa domku. W rogu unosiła się chmurka ważek. Owady połyskiwały jak małe światełka nad zarośniętą wodorostami sadzawką. Wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie wywiercił szczelinę w ziemi, kiedy budował ten dom. Z rozwalonego chodnika poderwało się co najmniej tuzin kur bankiwa. Przez chwilę nie widziałam nic poza obłoczkiem kurzu i piór. - I tak to miałem dziś rano szczęście spotkać wśród namorzyn panią Fraser - podsumował Stern. - Pomyślałem, że może ojciec... O, jaka piękna! Wspaniała odonata! Pełen anielskiego zachwytu przemknął obok nas, aby się przyjrzeć bliżej ogromnej, przynajmniej dziesięciocentymetrowej ważce, która krążyła pod liściastym dachem patio. Niebieski korpus migotał w promieniach słońca. - Och, proszę bardzo, weź ją sobie w prezencie! - Gospodarz pomachał w stronę ważki. - Chodź tu, Becky - zawołał małą owcę. - Chcę zerknąć na twoją podkówkę. - Klapsem w zadek zapędził jagnię do patio. Zwierzę parsknęło i pogalopowało przed siebie. Od razu dopadło do ściany porośniętej guavą, aby poszukać owoców. Drzewa wokół patio rosły tak gęsto, że ich gałęzie miejscami splatały się ze sobą. Odnosiło się wrażenie, że całe podwórze jest zadaszonym tunelem prowadzącym do otwartych drzwi domu. Przed progiem leżała gruba warstwa piasku i różowych, suchych liści bouganwilii, ale tuż za nim lśniła wypolerowana, ciemna podłoga, bez drobinki kurzu. Po przejściu z podwórza, gdzie jaskrawo świeciło słońce, wydawało się, że wewnątrz jest ciemno, ale moje oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. Ciekawie rozejrzałam się dookoła. Pokój był ciemny, chłodny i bardzo skromnie urządzony: drugi stół, kilka taboretów i krzeseł oraz mały kredens, nad którym wisiał okropny obraz w hiszpańskim stylu. Malowidło przedstawiało smutnego, wymizerowanego, bladego Chrystusa z kozią bródką. Koścista ręka wskazywała krwawiące serce w piersi. Upiorne dzieło tak bardzo mnie poraziło, że dopiero po chwili uświadomiłam sobie czyjąś obecność w pomieszczeniu. Cienie w pokoju drgnęły i zobaczyłam małą, okrągłą, złośliwą twarz. Mrugnęłam i cofnęłam się trochę. Kobieta zrobiła krok do przodu, twardo patrząc mi w oczy. Miała nie więcej niż metr trzydzieści wzrostu i była niesamowicie gruba. Od głowy aż po kostki przypominała baryłkę. Na szczycie tkwiła głowa - mała, okrągła kula, uwieńczona kokiem rzadkich, siwych włosów. Kobieta wyglądała jak drewniana, rosyjska lalka, jeśli nie liczyć mahoniowego koloru skóry. - Mamacita - odezwał się ksiądz po hiszpańsku do kulistej postaci. - Co za szczęście! Mamy gości, którzy z nami zjedzą. Pamiętasz Senora Sterna? - dodał, wskazując na Lawrence’a. - Si claw - odparła baryłka niewidzialnymi ustami. - To ten zabójca Chrystusa. A co to zaputa alba? - Senora Fraser. - Ojciec Fogden wciąż promiennie się uśmiechał, jakby nie dosłyszał złośliwych słów. - Biedną panią Fraser spotkało nieszczęście. Rozbił się jej statek. Musimy jej pomóc. Mamacita omiotła mnie wzrokiem od stóp do głów. Nie odezwała się, ale wydęła nozdrza w niewypowiedzianej pogardzie. - Jedzenie gotowe - oznajmiła i odwróciła się. - Cudownie! - krzyknął radośnie ksiądz. - Mamacita zaprasza do stołu. Zaraz przyniesie posiłek. Proszę usiąść. Na stole stał już duży, obtłuczony talerz i leżała drewniana łyżka. Kapłan wyjął z kredensu jeszcze kilka naczyń oraz sztućców i na chybił trafił rozłożył je na blacie. Ogromny, brązowy orzech kokosowy zajął honorowe miejsce przy stole. Fogden z dużym nabożeństwem ustawił kokos naprzeciwko talerza. Włóknista łupina z wiekiem poczerniała i miejscami była pozbawiona włosków. - Jak się masz? - spytał ksiądz, czule głaszcząc orzech. - Jak ci mija tak piękny dzień, Coco? Zerknęłam na Sterna, ale on zapatrzył się w postać Chrystusa. Wszystko wskazywało na to, że na mnie spoczął obowiązek zagajenia rozmowy. - Mieszka pan tu sam, panie... ojcze Fogdenie? - zapytałam gospodarza. - Tylko z... mamacitą. - Tak, niestety. Dlatego bardzo się cieszą, że was widzę. Nie mam innego towarzystwa, prócz Ludo i Coko - wyjaśnił i jeszcze raz poklepał włochaty orzech. - Coco? - spytałam grzecznie. Pomyślałam, że Coco (czyli kokos) nie jest tu jedynym twardym orzechem do zgryzienia. Znów zerknęłam na Sterna. - Coco to hiszpański odpowiednik słowa „postrach” - wyjaśnił ksiądz. - Straszydło. Proszę spojrzeć: płaski guzik nosa i małe, ciemne oczka. - Nagle Fogden wcisnął dwa palce w szparki na szczycie orzecha i wysunął je z powrotem, rechocząc. - Aha! - krzyknął. - Nie gap się tak, Coco. Wiesz, że to nieładnie! - Jasnoniebieskie oczy przeszyły mnie spojrzeniem. - Taka ładna pani - powiedział ksiądz, jak gdyby sam do siebie. - Nie tak piękna, jak moja Ermenegilda, ale mimo wszystko bardzo ładna. Prawda, Ludo? Pies mnie zignorował, ale za to radośnie podbiegł do swego pana, przytulił się do niego i zaszczekał. Opiekun pogłaskał pupilka za uszami i znów skupił uwagę na mojej osobie. - Może któraś z sukien Ermenegildy będzie na panią dobra? Nie wiedziałam, czy powinnam odpowiedzieć, czy nie, więc tylko uśmiechnęłam się grzecznie. Miałam nadzieję, że nie mam myśli wypisanych na twarzy. Całe szczęście w tej chwili wróciła mamacitą z parującą, gliniastą potrawą w garnku owiniętym ścierkami. Z pluskiem cisnęła po chochli na każdy talerz i odeszła, posuwając niewidzialnymi stopami pod bezkształtną spódnicą. Zamieszałam na talerzu papkę, która wydawała się potrawą roślinną. Ostrożnie spróbowałam. Okazała się zaskakująco dobra. - Smażone banany wymieszane z tapioką i czerwoną fasolą - wyjaśnił Lawrence, widząc moją niepewność. Nałożył sobie pełną łyżkę parującej pulpy i od razu zabrał się za jedzenie. Oczekiwałam wywiadu dotyczącego mojego przybycia i pochodzenia. Ale ojciec Fogden tylko podśpiewywał pod nosem, bawiąc się łyżką na stole. Posłałam Lawrensowi zdziwione spojrzenie. Uśmiechnął się, lekko wzruszył jednym ramieniem i pochylił się nad smażonymi bananami na swoim talerzu. Aż do końca posiłku nikt nie odezwał się ani słowem. Wreszcie mamacitą - wyrażenie „z ponurą miną” byłoby poważnym niedopowiedzeniem - zebrała talerze. W ich miejsce postawiła tacę z owocami, trzy kubki i olbrzymi, gliniany dzban. - Czy pani kiedykolwiek piła sangrię, pani Fraser? Już chciałam powiedzieć: „tak”, ale rozmyśliłam się i odparłam: - Nie, a co to jest? - W latach sześćdziesiątych sangria była popularnym napojem, który wielokrotnie piłam na prywatkach studenckich i imprezach szpitalnych. Ale wiedziałam, że w tym czasie ani w Anglii, ani w Szkocji jej nie znano. Pani Fraser z osiemnastowiecznego Edynburga nigdy by nie słyszała o sangrii. - Mieszanka czerwonego wina z sokiem pomarańczowym i cytrynowym - wyjaśnił Lawrence Stern. - Zaprawiona korzeniami i serwowana na zimno albo na gorąco, w zależności od pogody. To bardzo pokrzepiający i zdrowy napój, prawda, Fogden? - O tak, tak. Bardzo pokrzepiający. - Ksiądz wychylił swój trunek i zanim wypiłam pierwszy łyk, znów sięgnął po dzban. Była identyczna. Tak samo słodka i szczypiąca w gardło. Kiedy jej spróbowałam, przez chwilę miałam złudzenie, że znów jestem na prywatce ze studentem palącym marihuanę i profesorem botaniki. Iluzję tę podsycało gawędzenie Sterna na temat kolekcji roślin oraz zachowanie ojca Fogdena. Po kilku kubkach sangrii gospodarz wstał, poszperał w kredensie i wyłonił się z dużą, glinianą fajką. Z papierowej torebki wsypał do niej intensywnie pachnące zioła i zaczął palić. - Haszysz? - spytał Stern. - Uważasz, że to wspomaga procesy trawienne? Słyszałem, że tak jest, ale to zioło trudno zdobyć w większości miast europejskich i nie miałam okazji z bliska się przyjrzeć, jak na nie reaguje organizm. - O, jak najbardziej! Działa niesłychanie kojąco na żołądek - zapewnił ojciec Fogden. Mocno się zaciągnął, potrzymał dym w płucach, potem długo go wypuszczał. Z rozmarzeniem w oczach posyłał w górę puszysty, biały strumień, który po chwili zawisł pod niskim sufitem w postaci obłoku mgły. - Zapakuję ci trochę, żebyś zabrał ze sobą do domu, drogi przyjacielu. A teraz powiedz, co zamierzacie dalej robić. Stern objaśnił swój plan. Mieliśmy przenocować w hacjendzie, żeby nabrać sił, następnie pójść aż do osady St. Luis du Nord i wypytać o łódkę rybacką, która dowiozłaby nas do odległego o pięćdziesiąt kilometrów Cap-Had’tien. Jeśli nie udałoby się nam jej znaleźć, musielibyśmy przedostać się drogą lodową do Le Cap - najbliższego, choć niewielkiego portu. Kapłan skrzywił się, ściągając wyraziste brwi; najwyraźniej dym szczypał go w oczy. - Radzę wam uważać, zwłaszcza w drodze lądowej do Le Cap. Tam grasują murzyni, którzy zbiegli z niewoli. Pytającym wzrokiem spojrzałam na Sterna. Skrzywił się i pokiwał głową. - To prawda. Sam spotkałem dwie albo trzy małe bandy, kiedy w drodze na pomoc przejeżdżałem przez dolinę Atribonite. Jednak nie znęcali się nade mną, choć ośmielam się twierdzić, że wyglądałem na trochę bogatszego od tych nieszczęśników, nad którymi byli właściciele okrutnie się znęcali. Teraz murzyni chowają się w odległych dolinach, w dżungli. - Możliwe, że nie będą was niepokoić - powiedział ojciec Fogden. Głęboko zaciągnął się fajką, wydając przy tym niski, siorbiący odgłos. Na dłuższą chwilę wstrzymał oddech i powoli wypuścił dymek. Oczy mu wyraźnie się zaczerwieniły. Zamknął jedną powiekę. Drugim, mętnym okiem przyjrzał mi się uważnie. - Ona naprawdę nie wygląda na osobę podróżującą z sakiewką złota. Stern popatrzył na mnie i uśmiechnął się od ucha do ucha. Jednak nagle zrobił poważną minę, jak gdyby zrozumiał, że zachowuje się niezbyt taktownie. Zakasłał i nalał sobie kolejny kubek sangrii. Czerwone jak u królika oczy księdza lśniły nad fajką. - Chyba potrzebuję trochę świeżego powietrza - powiedziałam, odstawiając krzesło. - I może miskę wody do umycia się? - Ależ oczywiście, oczywiście! - krzyknął ojciec Fogden. Wstał, chwiejąc się, i niedbale wysypał popiół z fajki na blat kredensu. - Proszę pójść ze mną. Mimo iż powietrze w patio było parne, to i tak w porównaniu z zadymioną atmosferą w domku wydawało się świeże i orzeźwiające. Głęboko oddychałam, z zainteresowaniem patrząc, jak ojciec Fogden krzątał się z wiadrem przy fontannie w rogu. - Skąd jest ta woda? - spytałam. - Czy to źródło? - Glony pokrywające kamienny wylot leniwie się poruszały, więc można było się domyślić, że tamtędy przepływa woda. - Tak, są setki takich źródełek - odpowiedział Stern. - Podobno w niektórych mieszkają duchy. Ale ojciec chyba nie wierzy w te przesądy, prawda? Wydawało się, iż wielebny Fogden rozważa odpowiedź. Postawił do połowy napełnione wiadro na murku i z ukosa popatrzył na wodę, śledząc wzrokiem jedną z małych, srebrnych rybek, które tam pływały. - Co? - spytał, jakby myślał zupełnie o czym innym. - Nie... Duchy? Nie... Ale... No tak, zapomniałem. Miałem wam coś pokazać. - Podszedł do wbudowanego w ścianę kredensu i otworzył popękane, drewniane drzwiczki. Wyjął mały tobołek z bawełnianej surówki i delikatnie położył go na dłoń Sterna. - W zeszłym miesiącu wyskoczyła ze strumyka - oznajmił, wskazując zawartość węzełka. - Zabiło ją prażące południowe słońce. Jest trochę nadgryziona przez inne rybki. Ale chyba wciąż warta obejrzenia. Na środku skrawka płótna leżała mała, zasuszona rybka, bardzo podobna do tych, które pływały w strumyku, z jednym wyjątkiem: miała śnieżnobiały kolor. Poza tym, po jednej stronie głowy, w miejscu gdzie powinno znajdować się oko, był mały guzek. - Myślicie, że to ryba-duch? - spytał kapłan. - Tak sobie pomyślałem, kiedy wspomnieliście o duchach. Jednak nie wyobrażam sobie, jakie grzechy musi popełnić ryba, żeby za karę nie mieć oczu. Jak ta... To znaczy... - Znów zamknął jedno oko, robiąc swoją ulubioną minę. - Nie myśli się o rybach, jako o stworzeniach z duszą, a jednak... Jeśli nie mają duszy, to jak mogą zostać duchami? - Osobiście nie wierzę, że to duch - zapewniłam księdza. Bliżej przyjrzałam się rybce, w którą Stern wpatrywał się roziskrzonym wzrokiem urodzonego naturalisty. Miała tak cienką i prześwitującą skórę, że widać było wewnętrzne organy. - To ślepa ryba jaskiniowa - orzekł Stern. Z czcią pogładził malutką. - Widziałem takie stworzonko tylko raz, w sadzawce, w głębi jaskini Abandawe. Uciekło, zanim zdążyłem je dokładnie obejrzeć. Drogi przyjacielu... - zwrócił się do księdza. - Czy mogę ją sobie wziąć? - Oczywiście, oczywiście. - Kapłan pomachał rękami, wyrażając radość z obdarowania Sterna. - Mnie się nie przyda. Jest zbyt mała do jedzenia, nawet gdyby mamacita wpadła na pomysł, żeby ją przyrządzić, ale nie wpadnie. - Rozejrzał się dookoła patio i niechcący kopnął kurę, która przechodziła obok. - Gdzie jest mamacita? - Tutaj, cabrón, a gdzieżby indziej. - Nie widziałam, jak wychodziła z domu. Nagle zjawiła się, zakurzona, zbrązowiała od słońca mała figurka. Schyliła się po kolejne wiadro wody ze strumienia. Moje nozdrza aż się skurczyły od lekko stęchłego zapachu. Ksiądz najwyraźniej to zauważył: - Och, proszę nie przejmować - powiedział. - To tylko biedna Arabella. - Arabella? - Tak, tutaj w środku. - Odsłonił zszarganą zasłonę z konopi, która zacieniała róg patio. Na wysokości pasa, z kamiennego muru wystawała listwa, a na niej równiutkim rządkiem leżały owcze czaszki - czyste, białe, wypolerowane. - Trudno mi się z nimi rozstać. - Ojciec Fogden delikatnie pogłaskał masywną wypukłość gładkich kości. - To była Beatriz... taka słodka i łagodna. Biedactwo, umarła przy porodzie. - Wskazał dwie o wiele mniejsze czaszki, wypolerowane jak wszystkie pozostałe. - Arabella to też... owca? - spytałam. Czułam wiele intensywniejszy odór. Pomyślałam, że wcale nie chcę dowiedzieć się, skąd pochodzi. - Z mojego stada, tak, oczywiście. - Kapłan zwrócił osobliwe, jaskrawoniebieskie oczy w moją stronę. Miał gniewne spojrzenie. - Została zamordowana! Biedna, ufna duszyczka. Jak oni mogli popełnić taką niegodziwość w imię przyziemnych żądz! - Ojej! - jęknęłam. - Tak mi przykro. A kto ją zabił? - Marynarze, obrzydliwi poganie! Zabili Arabellę na plaży i upiekli jej biedne ciało na ruszcie. Zginęła jak męczennik święty Wawrzyniec. - Wielkie nieba! - westchnęłam. Ksiądz też westchnął. Stercząca broda lekko opadła ze smutku. - Tak, nie wolno mi zapominać o nadziei, którą niebiosa nam zsyłają. Bo przecież Bóg Ojciec widzi upadek każdego wróbla. Niemożliwe, żeby nie dostrzegł Arabelli. Ważyła ze czterdzieści kilo. A może i więcej. Biedactwo, tak bardzo jej smakowała trawa. - Oo... - Starałam się, żeby mój głos wyrażał współczucie i przerażenie. Nagle do mnie dotarła treść słów księdza. - Marynarze? - spytałam. - Kiedy to się stało? - Pomyślałam, że nie chodziło o członków załogi „Morświna”. Kapitan Leonard z pewnością nie ryzykowałby tak bliskiego podpłynięcia do wyspy po to, żeby mnie ścigać. Ale moje dłonie zrobiły się wilgotne na tę myśl. Dyskretnie wytarłam je o suknię. - Dziś rano - odpowiedział ojciec Fogden, odstawiając na półkę czaszkę jagnięcia. Ze smutkiem pokiwał głową. - Muszę przyznać, że w przypadku Arabelli bardzo szybko postępuje ten proces. Zwykle trwa dłużej niż tydzień i można nawet zobaczyć... Jeszcze raz otworzył szafką, ukazując dużą bryłę okrytą kilkoma warstwami wilgotnego płótna konopnego. Teraz zapach był znacznie bardziej dokuczliwy. Kilka małych, brązowych chrząszczy umknęło przed światłem. - Fogden, czy to są dermestidae? - Lawrence Stern dołączył do nas, gdy już włożył cenny okaz ryby do słoika ze spirytusem. Patrzył przez moje ramię, a opalona twarz tryskała zaciekawieniem. W kredensie ciężko pracowały białe larwy chrząszczy. Właśnie polerowały czaszką owcy Arabelli. Widać było natychmiastowe efekty. Poczułam ucisk w żołądku. - Tak się nazywają? Kochane, małe żarłoki. - Ksiądz mocno zachwiał się i chwycił krawędzi szafki. Dzięki temu wreszcie zauważył starą kobietę, która stała obok z wiadrem w ręku i patrzyła na niego z ukosa. - Och, zupełnie zapomniałem! Potrzebuje pani ubrania, prawda, pani Fraser? Zerknęłam na swój strój, porwany w tylu miejscach, że prawie można go było uznać za nieskromny. W przemokniętej, ubrudzonej bagnistym mułem sukience przedstawiałam przykry widok, nawet w towarzystwie ojca Fogdena i Lawrence’a Sterna. - Mamacita, czy nie mamy jakiegoś przyodziewku dla tej biednej niewiasty? - spytał po hiszpańsku. Lekko się zachwiał. - Może suknia w... Kobieta wyszczerzyła zęby. - Są o wiele za małe na taką krowę - odpowiedziała również po hiszpańsku. - Oddaj swoją starą sutannę, jeśli już musisz. - Obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. - Idzie - mruknęła po angielsku, odwracając się do mnie plecami. - Umyje się. Poszłyśmy do mniejszego patio z drugiej strony domu, gdzie dostałam dwa wiadra chłodnej, świeżej wody, zużyty, płócienny ręcznik i mały garnuszek miękkiego mydła, intensywnie pachnącego ługiem. Upiorna mamacita dodała jeszcze zszarganą, szarą sutanną ze sznurem w pasie, znów pokazała mi zęby i odeszła. Na odchodne nie omieszkała zabełkotać po hiszpańsku: - Umyj race z krwi, dziwko, która zabiłaś Chrystusa. Zamknęłam za nią bramą patio. Poczułam dużą ulgę, rozbierając się z lepkich, brudnych ubrań. W miarę możliwości - na tyle, na ile było to możliwe bez ciepłej wody i grzebienia - doprowadziłam się do ładu. Ubrana skromnie, choć nieco dziwacznie, w sutannę księdza, palcami rozczesywałam mokre włosy, rozmyślając o gospodarzu domu. Nie byłam pewna, czy jego dziwactwa są formą demencji, czy też efektem ubocznym długotrwałego alkoholizmu i odurzenia się konopiami indyjskimi. Jednak mimo wszystko ojciec Fogden wydawał się wrażliwą, serdeczną osobą. Jego służąca - jeśli taką właśnie funkcję pełniła gruba kobieta - stanowiła zupełnie odrębną kwestią. Mamacita wywoływała we mnie rozdrażnienie. Pan Stern zapowiedział, że idzie na plażę się wykąpać. Do jego powrotu nie miałam ochoty wracać do domu. Zostało jeszcze dość dużo sangrii i podejrzewałam, że ojciec Fogden - o ile jeszcze był przytomny - po wypiciu reszty trunku nie ochroni mnie przed pogardliwym spojrzeniem bazyliszka. Jednak nie mogłam całe popołudnie tkwić na zewnątrz. Czułam się bardzo zmęczona i chciałam wreszcie usiąść, choć wolałabym znaleźć łóżko i spać przez tydzień. Z małego patio również było wejście do domu. Otworzyłam drzwi i weszłam do ciemnego wnętrza. Ze zdumieniem rozejrzałam się po małej sypialni. Wydawało się, że to pomieszczenie należy do zupełnie innego domu niż spartańsko urządzony pokój dzienny i obskurne patio. Na łóżku leżała sterta poduszek z piór i kołdra z miękkiej wełny. Na białej ścianie wisiały cztery ogromne wachlarze w wielobarwne wzory. Wyglądały jak skrzydła wielkiego motyla. Na stole stał mosiężny kandelabr z woskowymi świecami. Meble były proste, ale porządnie wykonane i wypolerowane oliwą do miękkiego, intensywnego połysku. Na odległej ścianie pokoju wisiała bawełniana zasłona w paski. Przysłaniała rząd jedwabistych sukien w barwach tęczy, które wisiały na wieszakach. Pomyślałam, że to zapewne suknie Ermenegildy. Podeszłam bliżej, aby im się przyjrzeć. Bezgłośnie stąpałam bosymi stopami. W czyściutkim pokoju panowała cisza. Nie czuło się ani zapachu, ani wibracji ludzkiej obecności. Suknie były przepiękne - jedwabne i aksamitne, morowe i satynowe, muślinowe i pannowe. Emanowały blaskiem i urodą niczym futra zwierząt, w których na zawsze pozostaje tchnienie życia. Dotknęłam stanika z fioletowego aksamitu, ciężkiego od haftowanych, srebrnych bratków z perłami w środku. Ermenegilda musiała być mała i wiotka. W kilka sukien sprytnie wszyto wkładki i falbanki optycznie powiększające biust. Tak olśniewające stroje z powodzeniem można było nosić na dworze w Madrycie. Ermenegildy nie było, ale pokój wciąż sprawiał wrażenie zamieszkanego. Dotknęłam chabrowego rękawa i natychmiast uciekłam na palcach, pozostawiając suknie wraz ze światem ich marzeń. Lawrence’a Sterna znalazłam na werandzie z tyłu domu. Przyglądał się pochyłemu zboczu, porośniętym aloesem i guavami. Na morzu połyskującego turkusu z oddali widać było małą, górzystą wysepkę. Grzecznie wstał i skłonił mi się nisko. W jego oczach dostrzegłam zaskoczenie. - Pani Fraser! Muszę przyznać, że nieźle pani wygląda. Sutanna ojca o wiele lepiej leży na pani niż na nim samym. - Uśmiechnął się, z zachwytu mrużąc oczy. - Podejrzewam, że przyjemniejszy wygląd raczej należy przypisać wymytej skórze - odparłam i usiadłam przy nim na krześle, które mi podstawił. - Czy tu jest coś do picia? - Na rozklekotanym, drewnianym stole stał dzban. Z zewnątrz był oszroniony. Od tak długiego czasu chciało mi się pić, że widok płynu automatycznie wywołał we mnie ogromne pragnienie. - Sangria - poinformował Stern. Nalał po trochu dla każdego z nas i upił łyk ze swojego kubka. Westchnął z zadowolenia. - Mam nadzieję, że pani mnie nie uzna za opoja, ale po miesiącach tułania się po kraju i picia wyłącznie wody oraz kiepskiego rumu niewolników... - Zrobił błogą minę, zamykając powieki. - Ambrozja! Byłam skłonna się z nim zgodzić. - Aa... czy ojciec Fogden jest... - Zawahałam się. Szukałam delikatnego sposobu spytania o kondycję gospodarza. Nie musiałam się wysilać. - Pijany - odpowiedział szczerze Stera. - Leży na stole w pokoju dziennym, bezwładny jak robak. Zwykle nie trzeźwieje aż do zachodu słońca - dodał. - Rozumiem. - Rozsiadłam się wygodniej na krześle i sączyłam napój. - Dawna pan poznał ojca Fogdena? Stern w skupieniu potarł ręką czoło. - Och, kilka lat temu. - Zerknął na mnie. - A czy pani przypadkiem nie zna Jamesa Frasera z Edynburga? Zdaję sobie sprawę, że to pospolite nazwisko, ale... O, zna pani? Nie odzywałam się, ale wydała mnie moja mina. - Mój mąż nazywa się Fraser - powiedziałam. Twarz Sterna ożywiła się. - Naprawdę! - krzyknął. - Taki olbrzymi mężczyzna z... - Rudymi włosami - potwierdziłam. - Tak, to Jamie. - Cóż zaczęło mi świtać w głowie. - Jamie mówił mi, że spotkał w Edynburgu doktora filozofii naturalnej i przeprowadził z nim bardzo interesującą rozmowę na temat... różnych rzeczy. - Zastanawiałam się tylko, skąd Stera znał prawdziwe nazwisko Jamiego. Dla większość ludzi z Edynburga Jamie był przemytnikiem Royem lub Aleksandrem Malcolmem, szanowanym drukarzem z Carfax Close. Z całą pewnością doktor Stem, który mówił po angielsku z wyraźnym niemieckim akcentem, nie mógł być tym Anglikiem, o którym wspominał Tompkins. - Na temat pająków - przypomniał Stem. - Tak, doskonale sobie przypominam. Pająki i jaskinie. Spotkaliśmy się w... w... - Zrobił niewyraźną minę. Odchrząknął, po mistrzowsku ukrywając potknięcie. - W miejscu, gdzie się pije dużo alkoholu. Jedna z pracownic przypadkiem zobaczyła duży okaz pajęczaka, zwisający z sufitu w jej... to znaczy, z sufitu pomieszczenia, gdzie... prowadziła ze mną rozmowę. Wiadomo, przestraszyła się i z krzykiem wybiegła na korytarz. - Stera wychylił głębszy łyk sangrii dla pokrzepienia. Najwyraźniej kłopotliwe wyjaśnienia trochę go wycieńczyły. - Właśnie zdołałem złapać stawonoga i schować w słoiku na okazy, kiedy do pokoju wbiegł pan Fraser. Wycelował we mnie broń palną i powiedział... - W tym momencie Stern zaczął przeciągle kaszleć, mocno uderzając się w klatkę piersiową. - Oho! Czy zawartość tego dzbana nie jest przypadkiem odrobinę za mocna dla pani? Podejrzewam, że mamacita dodała zbyt dużo pokrojonej cytryny. Podejrzewam, że gruba kobieta najchętniej dosypałaby cyjanku, gdyby tylko miała pod ręką, ale musiałam przyznać, że sangria była wyśmienita. - Nie zauważyłam - odparłam, spokojnie sącząc trunek. - Proszę kontynuować. - Jamie wszedł z pistoletem i... - urwał na chwilę. - Dokładnie nie pamiętam, co powiedział. Wszystko wskazywało na to, że zaistniało małe nieporozumienie. Najwyraźniej pani mąż, słysząc krzyk, wywnioskował, że zrobiłem coś nietaktownego. Pokazałam jednak pajęczaka i wytłumaczyłam, że właśnie ta bestia była przyczyną przerażenia i raptownej ucieczki płochliwej damy. Niestety, nie zdołaliśmy jej przekonać, żeby wróciła do pokoju. - Rozumiem - powiedziałam. Naprawdę bez trudu potrafiłam sobie wyobrazić tę scenę, z wyjątkiem jednego szczegółu, który mnie najbardziej interesował. - Czy pan pamięta, w jakim ubraniu był wtedy Jamie? Lawrence Stera wydawał się zdezorientowany. - Nie... Ale chyba szykował się do wyjścia na podwórze... Zresztą nie jestem pewien... - To nieistotne - zapewniłam. - Tylko się po prostu zastanawiałam. - Nieprecyzyjna odpowiedź i tak nie wystarczyła. - Zatem przedstawił się panu? Stem skrzywił się i przygładził fale gęstych, czarnych włosów. - Nie. Jednak moja wcześniejsza rozmówczyni zwracała się do niego: „panie Fraser”. Jakiś czas później pokrzepiliśmy się dobrym napitkiem i dyskutowaliśmy prawie do świtu. Widzi pani, znaleźliśmy wspólny język. W pewnym momencie pan Fraser poprosił, żebym się do niego zwracał po imieniu. - Ironicznie uniósł brew. - Mam nadzieję, że nie uzna pani tego za nadmierne spoufalanie się z mojej strony. Choć przyznaję, że bardzo krótko się znaliśmy. - Nie, nie. Oczywiście, że nie. - Chciałam zmienić temat. - A dlaczego rozmawiali panowie akurat o jaskiniach? - Temat wyniknął przy okazji opowieści o Robercie Pierwszym, którą pani mąż uznawał za apokryf. Legenda głosi, że w czasie walki o tron Szkocji ścigany przez wrogów Robert Pierwszy prawdopodobnie ukrył się w jaskini i... - Tak, znam tę opowieść - weszłam w słowo. - Jamie uważał, że pająki nie lubią jaskiń zamieszkanych przez ludzi. Generalnie zgadzałem się z tą opinią, ale z zastrzeżeniem, że w większych jaskiniach, jakie trafiają się też na tej wyspie... - Są tu jaskinie? - Byłam zaskoczona, ale zaraz doszłam do wniosku, że zadałam niemądre pytanie. - No tak, jeśli są tu jaskiniowe ryby, oczywiście muszą być i jaskinie. Chociaż zawsze myślałam, że Karaiby to wyspy koralowe. Chyba raczej trudno w koralu znaleźć jaskinie? - Zgadza się. Jednak nie jest to niemożliwe - oparł Stem. - Hispaniola to nie atol koralowy, lecz wyspa pochodzenia wulkanicznego. Poza tym znajdują się tu łupki krystaliczne i bardzo stare złoża sedymentacyjne zawierające skamienieliny. Wapienie są miejscami szczególnie krasowymi. - Coś takiego! - Dolałam sobie wina z przyprawami. - O, tak! - Lawrence pochylił się, żeby wziąć worek spod drzwi werandy. Wyjął notes, wyrwał kartkę i zgniótł ją w dłoni. - Proszę zobaczyć - powiedział, wyciągając rękę. Papier powoli sam zaczął się rozprostowywać. Jednak jego powierzchnia nadal była nierówna i pofałdowana. - Tak wygląda ta wyspa. Pamięta pani, co ojciec Fogden mówił o murzyńskich uciekinierach? Łatwo im zniknąć, bo na tej wyspie istnieje wiele miejsc, na których nie stanęła ludzka stopa. A pośród odludnych wzgórz są jaskinie. Wiedzą o nich tylko starzy rdzenni mieszkańcy. Widziałem jedną z takich jaskiń - powiedział zadumany. - Murzyni określają ją mianem „Abandawe”. Uważają ją za jedno z najstraszniejszych i najświętszych miejsc, chociaż nie wiem dlaczego. - Zachęcony tym, że z uwagą słuchałam, wypił kolejny łyk sangrii i ciągnął dalej wykład z historii naturalnej. - A ta mała wyspa - skinął głową w stronę niewielkiego lądu, który majaczył w oddali, na morzu - nazywa się Ile de la Tortue, czyli Tortuga. To prawdziwa wyspa koralowa. Jej laguna od dawna jest napełniana dzięki aktywności koralowych drobnoustrojów. Czy pani wie, że kiedyś często nawiedzali ją piraci? - spytał. Najwyraźniej poczuł, że musi uzupełnić swój wywód czymś ciekawszym niż formacje krasowe i łupki krystaliczne. - Prawdziwi piraci? Korsarze? - Z zaciekawieniem spojrzałam na wysepkę. - To takie romantyczne. Stern roześmiał się. Zerknęłam na niego zaskoczona. - Nie z pani się śmieję, pani Fraser - zapewnił. W dalszym ciągu się uśmiechał i wskazał ręką Ile de la Tortue. - Tylko mi się przypomniało, jak kiedyś miałem okazję rozmawiać ze starym mieszkańcem Kingston na temat zwyczajów piratów, którzy ustanowili siedzibę swoich wodzów blisko wioski Port Royal. Wysunął usta, jakby już zamierzał o tym mówić, ale się rozmyślił. Zerknął na mnie kątem oka i najwyraźniej postanowił zaryzykować. - Proszę mi wybaczyć niedelikatność, pani Fraser, ale pani, jako mężatka, a przy tym osoba z doświadczeniem medycznym... - Urwał. I pewnie gdyby nie wypił trzech czwartych zawartości dzbana, już nie ośmieliłby się kontynuować tego tematu. Szeroka, miła twarz bardzo się zaczerwiła. - Pewnie pani słyszała o obrzydliwych praktykach sodomistycznych? - spytał, patrząc na mnie z ukosa. - Owszem - odparłam. - Ma pan na myśli...? - Zapewniam panią - oświadczył z mentorskim skinieniem głowy - że człowiek, który mnie informował, nie zagłębiał się w szczegóły, opowiadając o zwyczajach korsarzy. Sodomici. - Pokręcił głową. - Słucham? - Wszyscy o tym wiedzieli - dodał. - Mój rozmówca powiedział, że kiedy sześćdziesiąt lat temu Port Royal zapadł się pod wodę, uważano, że to akt pomsty bożej na tych niegodziwcach za ohydne, niezgodne z naturą czyny lubieżne. - O matko! - jęknęłam. Zastanawiałam się, co by na to powiedziała lubieżna Tessa z powieści Porywczy pirat. Pokiwał głową z osowiałą miną. - Mówią, że kiedy zbliża się sztorm, można usłyszeć dzwony zatopionych kościołów Port Royal, opłakujące dusze przeklętych piratów. Chciałam jednak poznać szczegóły dotyczące tych „ohydnych i niezgodnych z naturą czynów lubieżnych”, ale do werandy właśnie weszła mamacita. - Jedzenie - oświadczyła krótko i znikła. - Ciekawe, w której jaskini ojciec Fogden ją znalazł? - zapytałam, odsuwając krzesło. Stern spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - Aha! - Jego mina trochę się rozpogodziła. Wyjrzał za otwarte drzwi, gdzie zniknęła stara kobieta. Wewnątrz było cicho i ciemno jak w jaskini. - W Hawanie - odparł i opowiedział mi całą historię. Ojciec Fogden przez dziesięć lat był misjonarzem ze zgromadzenia świętego Anzelma. Na Kubę przybył piętnaście lat temu, żeby nieść ludziom ulgę w cierpieniu i ofiarnie służyć Bogu. Z oddaniem niósł pomoc biednym i potrzebującym, nie myśląc o niczym innym... do dnia, w którym spotkał na targu Ermenegildę Ruiz Alcantarę y Meroz. - Przypuszczam, że do dziś Fogden nie wie, jak to się stało - powiedział Stern. Wytarł kroplę spływającą z kubka i znów się napił. - Może ona też tego nie wiedziała, a może planowała wszystko od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. W każdym razie sześć miesięcy później już całe miasto trąbiło, że młoda żona Don Armanda Alcantary uciekła... z księdzem. - I swoją matką - mruknęłam pod nosem, ale mnie usłyszał. Delikatnie uśmiechnął się. - Ermenegilda nigdy nie rozstawała się ze swoją matką - rzekł. - Ani z psem Ludo. Nigdy by im się nie udało uciec od Don Armanda, bo to był bardzo wpływowy człowiek. Ale tak szczęśliwie się złożyło, że akurat w dniu ich ucieczki Anglicy napadli na Kubę i Armando miał ważniejsze problemy na głowie niż pościg za młodą żoną. Uciekinierzy przyjechali do Bayamo - z całym kufrem wspaniałych sukien - i tam wynajęli łódź rybacką, która bezpiecznie dowiozła ich na Hispaniolę. - Umarła dwa lata później - zakończył Stera. Znów napełnił kubek. - Sam ją pochował pod tą bouganvillia. - I tak już tu zostali - dorzuciłam. - Ksiądz, Ludo i mamacita. - Właśnie. - Stem zamknął oczy. Widziałam zaledwie kontury jego profilu na tle zachodzącego słońca. - Ermenegilda nigdy by nie pozostawiła mamacity, a mamacita nigdy by nie opuściła Ermenegildy. - Wychylił resztę sangrii z kubka. - Nikt tu nie zagląda - powiedział. - Wieśniacy nie postawią nawet stopy na wzgórzu ze strachu przed duchem Ermenegildy. Przeklęta grzesznica pochowana przez rozpustnego księdza na niepoświęconej ziemi, rzecz jasna, nie będzie spoczywać w pokoju. Orzeźwiający wiatr od morza chłodził mi kark. Hacienda de la Fuente zamarła w bezruchu. Nawet kurczaki za naszymi plecami przestały popiskiwać, gdy zaczęło się ściemniać. - Pan tu zagląda - odezwałam się. Uśmiechnął się. Ponad kubkiem, który trzymałam w ręku, rozniósł się zapach pomarańczy, tak słodki, jak woń kwiatów panny młodej. - Cóż... jestem naukowcem. Nie wierzę w duchy. - Podał mi ramię. Miałam wrażenie, że lekko się słania. - Zjemy obiad, pani Fraser? Następnego ranka po śniadaniu Stern był gotów wyruszyć do St. Luis. Jednak przed odjazdem zamierzałam jeszcze zadać kilka pytań na temat statku, o którym wspomniał ksiądz. Chciałam się upewnić, czy przypadkiem nie chodziło o „Morświna”. - Jaki to był statek? - spytałam, popijając smażone banany kozim mlekiem. Ojciec Fogden najwyraźniej czuł się nie najlepiej po wczorajszych wyczynach, bo czule głaskał orzech kokosowy i mruczał coś do siebie rozmarzonym głosem. - Aa? - odezwał się, gdy Stern szturchnięciem w żebro wyrwał go z zamyślenia. Cierpliwie powtórzyłam pytanie. - Och. - Skrzywił się w głębokim skupieniu, ale zaraz się rozluźnił. - Drewniany. Lawrence pochylił szeroką twarz nad talerzem, skrywając uśmiech. Nabrałam w płuca dużo powietrza i jeszcze raz spróbowałam. - Widział ojciec marynarzy, którzy zabili Arabellę? Uniósł wąskie brwi. - Oczywiście. Jak inaczej mógłbym wiedzieć, że to zrobili? Mówił logicznie. Wzięłam to za dobrą monetę. - No, tak. Ale czy pamięta ksiądz, co mieli na sobie? - Zobaczyłam, jak otwiera usta, żeby wypowiedzieć słowo „ubrania”. Pospiesznie go uprzedziłam. - Czy to były swego rodzaju mundury? - Załoga „Morświna” na co dzień, kiedy nie pełniła służby reprezentacyjnej, nosiła luźne spodnie i bluzy marynarskie, ale nawet te stroje robocze nosiły znamiona uniformu. Prawie wszystkie były podobnie skrojone i miały kolor brudnej bieli. Ojciec Fogden odstawił kubek. Nad górnej wardze pozostały białe wąsy. Wytarł je zewnętrzną stroną dłoni, skrzywił się i pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Ale zaraz, zaraz... ich dowódca nie miał jednej ręki. - Obrazowo potrząsnął swoimi długimi palcami. Upuściłam kubek. Po blacie popłynęła rzeka mleka. Stern krzyknął, ale ksiądz nawet nie drgnął. Zaskoczony popatrzył na stół, potem na swoje kolana. - I dlaczego pani to zrobiła? - spytał z pretensją w głosie. - Przepraszam - powiedziałam. Ręce mi tak drżały, że nawet nie byłam w stanie pozbierać kawałków rozbitego kubka. Bałam się zadać następne pytanie. - Ojcze, czy ten statek już odpłynął? - Nie - odparł, podnosząc wzrok znad oblanej sutanny. - Stoi na plaży. Ojciec Fogden szedł na przedzie. Spod podkasanej sutanny połyskiwały białe łydki. Ja też uniosłam pożyczony, wełniany strój, bo zbocze za domem porastały wysokie trawy i cierniste krzewy. Wzgórze było poprzecinane wąskimi i słabo widocznymi ścieżkami, które prowadziły pod drzewa albo nagle się urywały w gęstej trawie. Jednak odnosiło się wrażenie, że ksiądz jest pewny obranej przez siebie trasy. Żwawo kroczył przez zarośla, nie oglądając się do tyłu. Zanim dotarłam do grzbietu wzgórza, już straciłam dech mimo że Lawrence Stern szarmancko mi pomagał. Odsłaniał przede mną gałęzie, brał mnie za rękę i prowadził po bardziej stromych odcinkach. - Czy aby na pewno tam jest statek? - spytałam nieśmiało, gdy dochodziliśmy do szczytu wzgórza. Biorąc pod uwagę dotychczasowe zachowanie gospodarza, nie byłam przekonana, czy przypadkiem sobie tego nie wyobraził. Ot, choćby po to, żeby zwrócić na siebie naszą uwagę. Steń wzruszył ramionami i wytarł kropelkę potu z opalonego policzka. - Przypuszczam, że tak - odparł. - W końcu owca została zabita. Na wspomnienie czaszki Arabelli przez plecy przebiegł mi dreszcz. Ktoś naprawdę zamordował biedne zwierzę. Tuż przy wierzchołku wzgórza stąpałam jak najciszej. Na pewno nie chodziło o „Morświna”. Na jego pokładzie nie było jednorękich oficerów. Próbowałam sobie wmówić, że najprawdopodobniej nie jest to też „Artemida”. Jednak gdy zbliżaliśmy się do gigantycznej agawy na samym szczycie, serce biło mi coraz mocniej. Spoza gałęzi sukulentów widziałam już Morze Karaibskie połyskujące błękitem oraz wąską, białą wstęgę plaży. Ojciec Fogden nagle przystanął i machnięciem ręki przywołał nas do siebie. - Przebrzydłe kreatury - mruknął. Błękitne oczy płonęły z wściekłości, szczecinowata broda nastroszyła się jak kolce jeża. - Rzeźnicy! - krzyknął cicho, lecz zapalczywie. - Kanibale! Spojrzałam na niego zaskoczona, ale Lawrence Stern chwycił mnie za rękę i pociągnął do szerszej szczeliny pomiędzy drzewami. - Ojej! Tam naprawdę jest statek - szepnął. Żaglowiec stał na plaży przechylony na bok. Miał puste maszty. Stosy ładunku, żagli, takielunku i beczek z wodą były porozrzucane tu i ówdzie na piasku. Mężczyźni krążyli po plaży. Okrzyki i uderzenia młota rozlegały się jak wystrzały armatnie. W powietrzu unosił się zapach gorącej smoły. Rozładowany towar z lekka połyskiwał w promieniach słońca: miedź i cyna, lekko zmatowiałe z powodu działania powietrza morskiego. Wyprawione skóry zwierzęce suszyły się na słońcu. Wyglądały jak brązowe, zesztywniałe plamy. - To oni! „Artemida”! - Pojawienie się przy kadłubie jednonogiej postaci w żółtej, jedwabnej chustce na głowie osłaniającej przed prażącym słońcem rozwiało wszelkie wątpliwości. - Murphy! - wrzasnęłam. - Fergus! Jamie! - Wyrwałam się z uścisku Sterna i pobiegłam w dół po zboczu. Byłam tak podekscytowana, że nie słuchałam ostrzeżeń towarzysza. Murphy obrócił się, ale nie zdążył zejść mi z drogi. Rozpędzona jak pociąg ekspresowy wpadłam wprost na niego i oboje wylądowaliśmy na piasku. - Murphy! - krzyknęłam i w przypływie nagłej radości mocno go wycałowałam. - Hola! - burknął zszokowany. Wiercił się jak oszalały, usiłując się spode mnie wydostać. - Milady! - U mego boku pojawił się posiniaczony, ale radosny Fergus. Na opalonej słońcem twarzy lśnił jego przepiękny uśmiech. - Milady! - Pomógł mi zejść z jęczącej bryły i o mało nie połamał mi żeber w uścisku. Zza jego pleców wyłoniła się uśmiechnięta od ucha do ucha Marsali. - Merci aux saints! - powiedział mi na ucho przystojny Francuz. - Bałem się, że już nigdy się nie zobaczymy! - Ucałował mnie serdecznie w oba policzki, potem w usta i w końcu mnie puścił. Zerknęłam na „Artemidę”. Przewrócona na bok przypominała schwytanego wieloryba. - Co tu się stało? Fergus i Marsali spojrzeli znacząco po sobie. Fergus wciągnął w płuca powietrze i popatrzył mi w oczy. - Kapitan Raines nie żyje - oznajmił. Sztorm, który mnie zaskoczył w lesie namorzynowym, uderzył również w „Artemidę”. Porywisty wiatr zniósł ją z kursu i skierował na rafę. W dnie powstała duża dziura. Jednak mimo wszystko statek utrzymywał się na powierzchni. Co prawda, ładownia rufowa szybko napełniała się wodą, ale wrak jakoś sunął ku małej zatoczce, ofiarowującej schronienie. - Kiedy wydarzył się ten wypadek, byliśmy nie dalej niż trzysta metrów od brzegu - powiedział Fergus ze smutną miną. Statek nagle przechylił się na bok. Cała zawartość ładowni wypadła i zaczęła pływać. Właśnie wtedy od strony morza nadciągnęła olbrzymia fala i uderzyła w przechyloną „Artemidę”, zmywając roztrzaskany mostek kapitański, a wraz z nim Rainesa oraz czterech marynarzy. - Dziesięć minut później byliśmy już na lądzie - jęknęła rozżalona Marsali. - Gdyby tylko... Fergus położył rękę na jej ramieniu. - Trudno przewidzieć wyroki Pańskie - powiedział. - To się mogło stać na pełnym morzu, tysiące mil od brzegu, tylko że wtedy nie zapewniliby im godziwego pogrzebu. - Skinął głową w stronę odległej krawędzi plaży, tuż przy dżungli, gdzie znajdowało się pięć małych grobów z krzyżami z surowego drewna, w których na zawsze spoczęło pięciu zatopionych marynarzy. - Miałam trochę wody święconej. Tata przywiózł mi ją z paryskiej Notre Dame - powiedziała Marsali. Oblizała spierzchnięte usta. - W małej buteleczce. Odmówiłam modlitwę i pokropiłam nią groby. Myśli pani, że im by się to spodobało? - spytała łamiącym się głosem. Zdałam sobie sprawę, że dziewczyna przez ostatnie dwa dni przeżyła istne piekło. Iskierkę zadziorności w jej w oczach zastąpiła łagodność. - Jestem pewna, że tak - powiedziałam, czule głaszcząc ją po ramieniu. Rozejrzałam się dokoła, aby spośród otaczającej mnie grupki ludzi wyłowić wysoką postać Jamiego. Kilka razy obejrzałam wszystkie postacie. Ani śladu ognistych włosów. - Gdzie Jamie? - spytałam. Miałam zaczerwienioną od biegu twarz, ale nagle poczułam, jak krew odpływa mi z policzków. Przez moje żyły popłynął prąd o wysokim napięciu. Fergus wytrzeszczył na mnie oczy. Na smukłej twarzy malowało się przerażenie. - Nie jest z panią? - spytał. - Nie. Jak może być ze mną? - Słońce wprost oślepiało, a mimo to zrobiło mi się zimno. Gorące powietrze przepływało obok mnie, a jednak miałam tak skostniałe usta, że ledwie mogłam cokolwiek powiedzieć. - Gdzie on jest? Fergus powoli pokręcił głową, jak wół zaskoczony ciosem rzeźnika. - Nie wiem. 51 Psi węch Jamiego Jamie Fraser leżał w cieniu szalupy „Morświna”, ciężko dysząc z wysiłku. Przedostanie się na pokład okrętu wojennego w taki sposób, żeby nikt tego nie zauważył, stanowiło nie lada zadanie. Prawą stronę ciała miał posiniaczoną. Zmiażdżył ją o burtę statku, kiedy wisiał uczepiony siatki szalunku i usiłował podciągnąć się do balustrady. Odnosił wrażenie, że ręce już mu się wyrwały ze stawów barkowych. W jednej dłoni tkwiła duża drzazga. Ale dostał się na pokład i to w dodatku niepostrzeżenie. Jak tylko odzyskał panowanie nad sytuacją, zaczął delikatnie żuć wewnętrzną część dłoni, usiłując chwycić drzazgę zębami. Russo i Stone, marynarze z „Artemidy”, którzy wcześniej służyli na okręcie wojennym, przez kilka godzin objaśniali Jamiemu budowę dużego statku: rozkład pomieszczeń, usytuowanie poziomów oraz prawdopodobna lokalizacja kajuty lekarza okrętowego. Jednak odnaleźć się wśród opisywanych miejsc wcale nie było łatwo. „Morświnem” przynajmniej mniej trzęsło niż „Artemidą”, chociaż Jamie wciąż odczuwał nieznaczne, wywołujące mdłości kołysanie pokładu. Końcówka drzazgi już wyszła na wierzch. Ścisnął ją zębami, powoli wyciągnął i wypluł. Possał malutką rankę. Ześlizgnął się z szalupy, nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi. Pomieszczenia oficerów pewnie są pod pokładem, jeden poziom niżej. Przy odrobinie szczęścia obok nich znajdę kajutę lekarza okrętowego, myślał. Raczej nie miał nadziei, że zastanie tam Claire. Wiedział, że żona na pewno cały czas troszczy się o pacjentów. Czekał, aż się ściemni. Dopiero wtedy kazał Robbiemu MacRae’owi chwycić za wiosła i płynąć do „Morświna”. Raines powiedział, że angielski okręt z chwilą nadejścia wieczornej fali, czyli za dwie godziny, prawdopodobnie podniesie kotwicę. Jeśliby udałoby się przedtem odnaleźć Claire i wyskoczyć za burtę, Jamie z łatwością mógłby dopłynąć go brzegu. „Artemida” by na nich czekała, ukryta w malutkiej zatoczce po drugiej stronie wyspy Caicos. A gdyby nie zdołał odszukać Claire... Cóż, o to miał się martwić później. W porównaniu z panującą na „Artemidzie” ciasnotą dolny pokład „Morświna” wydawał się ogromny i przestrzenny jak tonąca w mroku stodoła. Jamie stał nieruchomo i specjalnie zaciągnął się dusznym powietrzem. Poczuł wszystkie obrzydliwe zapachy statku, który od dłuższego czasu przebywa na morzu. Pośród nich dominował odór wymiotów i fekaliów. Potężny Szkot obrócił się w prawo i zaczął powoli iść, wykrzywiając nos. Skierował się w stronę źródła najintensywniejszego smrodu. Wiedział, że tam, pośród obłożnie chorych może znaleźć Claire. Cztery godziny później, z rosnącym zniecierpliwieniem po raz trzeci szedł do rufy. Po ciemku przeszukał calutki statek - cudem udało mu się zrobić to niepostrzeżenie - ale nigdzie ani śladu Claire. - Wstrętna kobieto! - mruknął pod nosem. - Gdzie polazłaś? Jak mogłaś tak mi się schować? Na dnie serca zalęgnął się mały robaczek lęku. Powiedziała, że szczepionka uchroni ją przed chorobą, ale jeśli się myliła... Na własne oczy zobaczył, że załoga okrętu została zdziesiątkowana przez śmiertelną zarazę. Tkwiła w niej po uszy. Jamie wyobrażał sobie zarazki jako ślepe potwory wielkości larw, z groźnymi i ostrymi zębami. Bardzo łatwo przedstawił sobie rój ohydnych stworzeń, uczepionych ciała Claire, wysysających z niej tchnienie życia. Właśnie taka wizja skłoniła go do pościgu za „Morświnem”. Kierował nim również poryw morderczego gniewu wobec obrzydliwego Anglika, który miał czelność ukraść mu sprzed nosa żonę, rzucając mglistą obietnicę zwrócenia jej wtedy, kiedy nie będzie już potrzebna. Zostawić tu Angielkę na pastwę losu? - To nie wchodzi w rachubę - burknął cicho, schodząc do ciemnej ładowni. Oczywiście, niemożliwe, żeby tam była, ale przez chwilę musiał się zastanowić, co dalej robić. Czy to jest piętro uzwojenia, czy właz do ładowni na rufie? Co za smród! - Jak ja nienawidzę statków! - zaklął pod nosem. Wziął głęboki wdech i przystanął zaskoczony. Tam były zwierzęta - kozy. Bardzo dobrze rozpoznał charakterystyczny zapach. Zza krawędzi przegrody prześwitywało światło. Usłyszał pomruk rozmowy. Jeden z głosów należał do kobiety. Zrobił kilka kroków do przodu, nadstawiając ucha. Z góry dobiegały go odgłosy: tupot i łomot majtków spadających z olinowania. Czy ktoś zauważył intruza? A jeśli tak? Poszukiwanie własnej żony nie jest przecież przestępstwem. „Morświn” ruszał. Jamie czuł drżenie żagli, które przesuwały się przez drewno aż do stępki. Statek łapał wiatr w żagle. „Artemida” była już daleko. Zatem prawdopodobnie niczym by nie ryzykował, gdyby odważnie spojrzał w twarz kapitanowi i zażądał spotkania z Claire. Ale może ona tu jest?, myślał gorączkowo. Nie tylko głos, ale i sylwetka widziana w świetle lampy wskazywała na kobiecą postać. Jednak to nie Claire. Serce skoczyło mu do gardła, gdy ujrzał błysk światła na długich włosach, ale natychmiast wróciło na miejsce, kiedy zobaczył potężną, tłustą kobietę przy zagrodzie dla kóz. Obok nieznajomej stał mężczyzna. Właśnie podniósł kosz, odwrócił się i ruszył w stronę Jamiego. Wszedł do wąskiego przejścia pomiędzy grodziami. - No, tak. I co teraz chcesz... - zaczął, ale gdy zobaczył Jamiego, gwałtownie urwał. Dech mu w piersiach zaparło. Jednym, przerażonym okiem wpatrywał się w intruza. Najwyraźniej go rozpoznał. Drugie oko było zaledwie niebieskobiałą szczeliną pod wyschniętą powieką. - O, Boże! - odezwał się marynarz. - Co pan tutaj robi? - W przyćmionym świetle wykrzywiona twarz lśniła pożółkłą bielą. - Pan mnie zna? - Serce Jamiego zaczęło mocniej bić. - Nie sądzę, żebyśmy się kiedyś spotkali. - I najchętniej nie zmieniałbym tego stanu rzeczy. - Jednooki zaczął się wycofywać, ale Jamie w porę go chwycił za rękę. Biedak aż jęknął. - Po co ten pośpiech? Gdzie pani Malcolm, lekarz pokładowy? Mężczyzna był niewyobrażalnie zaniepokojony. - Nie wiem! - wykrztusił. - Naprawdę? - spytał ostro Jamie. - Gadaj albo złamię ci kark. - O, wtedy to już na pewno nic nie powiem - zauważył marynarz, wreszcie zdobywając się na odwagę. Jamie chwycił mężczyznę za chude ramię i postawił go na nogi, jednocześnie wykręcając mu rękę. - Powiem, powiem! - Ogarnięty paniką marynarz wyrywał się z całych sił. - Cholera, ona też była taka bezlitosna! - Była? - Jamie poczuł ukłucie w sercu. Jeszcze raz szarpnął jednookiego za rękę, tym razem mocniej, niż zamierzał. Tompkins zaskrzeczał z bólu. - Proszę puścić! Błagam o litość! - Jamie nieznacznie zmniejszył ucisk. - Mów, gdzie moja żona! - rozkazał tonem, który skłoniłby do bezwzględnego posłuszeństwa nawet silniejszego mężczyznę niż Harry Tompkins. - Zaginęła! - wybełkotał marynarz. - Wyskoczyła za burtę! - Co?! - Był tak zaskoczony, że puścił rękę swojej ofiary. - Za burtę. Wyskoczyła. Zaginęła. - Kiedy? Jak? Do licha, co się stało! - Z zaciśniętymi pięściami przystąpił do jednookiego marynarza. Marynarz cofał się, pocierając ramię i sapiąc. Łypał na Jamiego jednym okiem, w którym błysnęła iskierka satysfakcji. - Proszę się nie martwić - powiedział fałszywym, drwiącym tonem. - Tylko na krótko zostanie pan sam. Za kilka dni spotkacie się w piekle! Jamie zbyt późno usłyszał zza pleców kroki na deskach. Nawet nie miał czasu, żeby odwrócić głowę, zanim nastąpiło uderzenie. Już tyle razy dostawał w głowę, że zdążył się nauczyć jednej zasady: trzeba leżeć nieruchomo i czekać, aż minie uczucie wirowania i przestaną migotać światełka przed oczami. Pokład nieznośnie unosił się i opadał. Obrzydliwe łajby!, zaklął w duchu. Usiłował się skupić na przenikliwym bólu podstawy czaszki, żeby nie myśleć o żołądku. Właśnie powinien być na statku. Jednak powierzchnia pod policzkiem wydawała się podejrzanie chropowata - twarde drewno, a nie płótno posłania w koi. I zapach... jakiś dziwny... Nagle Jamie zesztywniał, jakby połknął kij. Oślepił go błysk przypomnienia. W jaskrawym świetle zobaczył to, co się wydarzyło. Wokół wirowała ciemność, migocząc kolorowymi światełkami. Żołądek podchodził do gardła. Rudowłosy Szkot znów zamknął powieki i z trudem przełknął ślinę. Starał się pozbierać rozproszone myśli i skupić je wokół jednej, jedynej, przerażającej refleksji, która przekłuwała jego mózg. Claire. Zaginęła. Utonęła. Nie żyje. Przewrócił się na bok i gwałtownie uniósł głowę. Kaszlnął, jak gdyby desperacko próbował zmusić ciało, żeby wypluło tę myśl. Nic nie pomagało. Z wyczerpania oparł się o grodź. Oddychanie sprawiało ból. Zacisnął pięści przy udach. Cały dygotał. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Oślepiło go jaskrawe światło. Mrugnął i z całych sił zacisnął powieki. - Panie Fraser - odezwał się ktoś cichym, uprzejmym tonem. - Jest mi... naprawdę przykro. Ale muszę to panu w końcu powiedzieć. Przez uchyloną powiekę dojrzał ściągniętą, udręczoną twarz młodego kapitana Leonarda - człowieka, który porwał Claire. Mężczyzna wyglądał tak, jakby chciał okazać skruchę. Skruchę! Po tym jak zabił Claire! Wściekła furia przełamała osłabienie. Rozległ się krzyk. Jamie uderzył kapitana Leonarda. Chwycił chłopaka za ubranie na wysokości piersi i niósł po pokładzie, aż w końcu cisnął na podłogę. Ludzie krzyczeli, w oszalałym tańcu dokoła przesuwały się cienie wraz z rozkołysanymi latarniami. Ale Jamie na nic nie zważał. Z całych sił grzmotnął kapitana w szczękę, potem w nos. Był osłabiony, ale niechby stracił wszystkie siły i padł trupem, musiał teraz okładać i kaleczyć, słyszeć trzask łamanych kości, czuć lepką krew na swoich pięściach! Błogosławiony Michale, pozwól mi najpierw pomścić Claire, modlił się w duchu. Wiele dłoni szarpało go i ciągnęło, ale on się tym nie przejmował. Nieważne, czy zaraz zostanie zabity. Ta mglista myśl wcale go nie przerażała. Ciało, na którym siedział okrakiem, rzucało się i wierciło, aż bezwładnie opadło. Kiedy poczuł kolejne uderzenie, z ulgą zapadł w mrok. Zbudził go delikatny dotyk. Ociężale podniósł rękę, żeby pogłaskać czułą dłoń Claire, lecz nagle... - Aaa! Zerwał się na równie nogi i złapał za twarz. Olbrzymi pająk, bardzo przerażony umykał w krzaki, migocząc chudymi, owłosionymi kończynami. Z tyłu rozległ się gromki chichot. Z mocno bijącym sercem Jamie obrócił się i zobaczył sześcioro dzieci. Maluchy siedziały na gałęziach dużego, zielonego drzewa. Wszystkie uśmiechały się od ucha do ucha, ukazując poplamione tytoniem zęby. Ukłonił im się. Wirowało mu w głowie i miał nieodparte wrażenie, że jego nogi są z gumy. Przerażenie wywołane widokiem pająka powoli ustępowało. - Mesdemoiselles, messieurs! - powiedział ochrypłym głosem. Nie wiedział, dlaczego odezwał się do dzieciaków po francusku. Czyżby jego uszy słyszały ich głosy, kiedy spał? Jednak mówiły po francusku, bo odpowiedziały mu w tym języku z silnym gardłowym akcentem kreolskim. - Vous ętes matelot? - spytał najwyższy chłopiec, przyglądając mu się uważnie. Kolana ugięły się pod Jamiem. Usiadł na ziemi, wywołując kolejny wybuch śmiechu. - No - odparł, zmuszając język do aktywności. - Je suis guerier . - Zaschło mu w gardle i niemiłosiernie bolała go głowa. W sieczce, która wypełniała jego czaszkę, wirowały mgliste wspomnienia, zbyt niewyraźne, by je pochwycić. - Żołnierz! - wykrzyknęło jedno z młodszych dzieci. Chłopczyk miał okrągłe, czarne oczy. - A gdzie pana szpada i pistola, co? - Nie bądź śmieszny - strofowała go starsza dziewczynka. - Przecież nie mógłby płynąć z bronią. Zniszczyłby ją, ty makówko! - Nie nazywaj mnie tak! - krzyknął chłopczyk z gniewną miną. - Gówniara! - Żabie flaki! - Móżdżek owada! Dzieci skakały jak małpy, z gałęzi na gałąź, przekrzykując się i ścigając. Jamie mocno potarł dłonią twarz, usiłując się skupić. - Mademoiselle! - zawołał, gdy napotkał spojrzenie starszej dziewczynki. Zawahała się, ale w końcu zeskoczyła z gałęzi wraz z obłokiem żółtego kurzu zjawiła się tuż przy nim na ziemi. Była na bosaka. Nie miała na sobie nic prócz płóciennej koszuli i kolorowej chusteczki zawiązanej na czarnych, kręconych włosach. - Monsieur? - Mam wrażenie, że dużo wiesz, mademoiselle - powiedział. - Jak nazywa się to miejsce? - Cap-Had’tien - odparła natychmiast. Z zaciekawieniem przyglądała się obcemu. - Dziwnie pan mówi - dodała. - Chce mi się pić. Czy jest tu gdzieś woda? - Cap-Had’tien. Więc znalazł się na wyspie Hispaniola. Jego mózg znów zaczynał w miarę sprawnie pracować. Jamie mgliście pamiętał morderczy wysiłek, kiedy zmagał się z żywiołem. Płynął przez spieniony kocioł wzburzonych fal. Deszcz tak mocno smagał go po twarzy, że nie miało większego znaczenia, czy głowa znajduje się nad czy pod wodą. I co jeszcze? - Tędy, tędy! - Inne dzieci zeskoczyły z drzewa, a jakaś mała dziewczynka wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Pochylił się przy małym strumyku, ochlapał twarz i pił wodę z dłoni, delektując się wspaniałym smakiem. Dzieci w tym czasie skakały po kamieniach i obrzucały się grudkami błota. Teraz sobie przypomniał marynarza o szczurzej twarzy i młodą, zaskoczoną twarz Leonarda, wybuch furii i napawający satysfakcją trzask gruchotanych kości. I Claire. Wspomnienia nagle ożyły wraz z mieszanymi odczuciami: gniewu i przerażenia. W uszach mu szumiało. - Czy pan jest dezerterem? - spytał po raz kolejny chłopiec. - Czy pan stoczył walkę? - Dziecko ciekawie przyglądało się jego dłoniom. Jamie miał pokaleczone i spuchnięte kostki, a mały palec chyba znów złamany. - Tak - powiedział, myśląc o czymś innym. Wracała pamięć. Ciemna, duszna, ciasna klatka celi. Straszne przebudzenie z przeświadczeniem, że Claire nie żyje. Leżał bezwładnie na gołych deskach, zbyt przygnębiony, żeby w porę zauważyć coraz silniejsze przechyły statku czy usłyszeć wysokie tony skrzypienia lin. Jednak po jakimś czasie kołysanie i hałas tak się nasiliły, że przebiły balon jego smutku. Usłyszał odgłosy nasilającego się sztormu, krzyki i tupanie na górze. Potem obijał się od ściany do ściany, jak ziarenko suszonego groszku w niemowlęcej grzechotce. W rozkołysanej ciemności nie mógł rozróżnić, gdzie jest sufit, gdzie podłoga, gdzie prawa, gdzie lewa strona. Nic nie znaczył nawet nagły atak choroby morskiej. Myślał wtedy jedynie o śmierci. I bardzo jej pragnął. Był ledwie przytomny, kiedy otworzyły się drzwi więzienia. Nozdrza podrażnił mu silny zapach kóz. Nie miał pojęcia, w jaki sposób tej kobiecie udało się wynieść go po drabinie na rufę. Ani nie wiedział, dlaczego to zrobiła. Jak przez mgłę pamiętał, że coś mówiła łamaną angielszczyzną, ciągnąc jego bezwładne ciało przez mokre deski pokładu. Przypomniał sobie tylko ostatnie zdania. - Ona żyje - powiedziała kobieta. - Popłynąć tam. - Wskazała wzburzone morze. - Pan ją odszukać! - Schyliła się, jedną ręką chwyciła go w okolicy krocza, posadziła jego tyłek na drugim silnym ramieniu i wypchnęła za burtę wprost do spienionej wody. - Pan nie jest Anglikiem - mówił chłopiec. - A to angielski statek, prawda? Jamie obejrzał się. Zobaczył „Morświna” zakotwiczonego daleko, w płytkiej zatoczce, pośród innych statków. Wszystkie były bardzo dobrze widoczne z punktu obserwacyjnego na wzgórzu, tuż za miasteczkiem. - Tak - odpowiedział chłopcu. - To angielski statek. - Ten jest dla mnie! - radośnie wykrzyknął chłopczyk i krzyknął do innego dziecka: - Jacques! Miałem rację! Angielski! To już czwarty dla mnie! A ty w tym miesiącu zdobyłeś tylko dwa! - Trzy! - poprawił oburzony Jacques. - Moje są hiszpańskie i portugalskie. „Bruja” jest z Portugalii, więc ją też mogę zaliczyć! Jamie wyciągnął rękę i chwycił starszego chłopca za ramię. - Pardon, monsieur. Czy twój przyjaciel powiedział „Bruja”? - Tak, była w zeszłym tygodniu - odparł chłopiec. - Ale czy „Bruja” to naprawdę portugalska nazwa? - Niektórzy żeglarze z „Brui” wstąpili do tawerny mojej mamon - wtrąciła mała dziewczynka. - Chyba mówili po hiszpańsku, ale troszkę inaczej niż wujek Geraldo. - Chętnie bym porozmawiał z twoją maman, cherie - powiedział do dziewczynki. - Czy ktoś z was przypadkiem wie, dokąd się wybierała „Bruja”? - Do Bridgetown - odpowiedziała natychmiast najstarsza dziewczynka, usiłując znów skupić uwagę na sobie. - Tak mówił urzędnik w garnizonie. - W garnizonie? - Naprzeciwko tawerny są koszary - młodsza dziewczynka włączyła się do rozmowy, ciągnąc Jamiego za rękaw. - Wszyscy kapitanowie statków zgłaszają się tam z dokumentami, a marynarze w tym czasie się upijają. Chodź, chodź! Mamon cię nakarmi. - Podejrzewam, że maman czym prędzej mnie wyrzuci za drzwi - odparł Jamie, pocierając zarost na policzku. - Wyglądam jak włóczęga. - Mimo przeprawy przez morze na ubraniu zostały plamy krwi i wymiocin. Twarz miał zakrwawioną i posiniaczoną. - Maman widziała dużo gorsze rzeczy - zapewniła dziewczynka. - Chodźmy! Uśmiechnął się, podziękował i pozwolił, żeby dzieci go poprowadziły w dół wzgórza. Szedł lekko chwiejnym krokiem, bo jeszcze nie do końca stanął na „lądowych nogach”. Uznał to za dziwne, choć raczej pocieszające, że dzieci się go nie bały. Niewątpliwie wyglądał potwornie. Czy właśnie to próbowała powiedzieć kobieta od kóz? Że Claire popłynęła do brzegu tej właśnie wyspy? Poczuł przypływ nadziei, która tak orzeźwiła jego serce, jak woda spragnione usta. Claire była uparta, lekkomyślna i - jak na kobietą - niebezpiecznie odważna. Jednak nie mogła się okazać aż taką idiotką, żeby przez przypadek wypaść z okrętu wojennego. A „Bruja” z Ianem znajdowała się niedaleko! Odszukam więc ich oboje, stwierdził stanowczo w duchu. To, że był bosy, bez grosza przy duszy i w dodatku zbiegł z okrętu Królewskiej Floty Wojennej, wydawało się zupełnie bez znaczenia. Miał głowę na karku, dwie ręce i znów ziemię pod stopami. To mu wystarczało. 52 Ślub Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czym prędzej naprawić „Artemidę” i wziąć kurs na Jamajkę. Robiłam wszystko, żeby się nie zamartwiać o Jamiego, ale przez kolejne dwa dni prawie nic nie jadłam. Olbrzymia bryła lodu, która zalegała mi w żołądku, pozbawiła mnie apetytu. Zabrałam Marsali do domu na wzgórzu, żeby jej urozmaicić czas. Zdołała oczarować ojca Fogdena, przypominając przepis na szkocką miksturę, która gwarantowała wytępienie kleszczy. Nawet ją dla niego wymieszała. Stern zgodził się pomóc przy naprawie statku, powierzając mi swoją torbę z okazami. Otrzymałam zadanie przeszukania pobliskiej dżungli pod kątem ciekawych okazów pajęczaków, które mogły wpaść w moje ręce przy okazji szukania ziół. Szczerze mówiąc, wolałabym potraktować większe okazy pajęczaków dużym kaloszem niż brać je w ręce, jednak przyjęłam na siebie to zadanie. Bacznie przyglądałam się wewnętrznym, napełnionym wodą kielichom ananasów w poszukiwaniu żab i pajączków, zamieszkujących te mikroświaty. Z jednej z takich ekspedycji wróciłam trzeciego dnia po południu z kilkoma wielkimi korzeniami lilii, jaskrawym grzybem skalnym w pomarańczowym kolorze, nietypowym mchem oraz żywą tarantulą - ostrożnie schwytaną w czapkę marynarską. Trzymałam ją jak najdalej od siebie. Lawrence oniemiał z zachwytu, gdy ujrzał wielkie, włochate stworzenie. Kiedy wyłoniłam się z dżungli, zobaczyłam, że nastąpił wyraźny postęp. „Artemida” nie leżała już na boku. Powoli - za pomocą lin i klinów, przy wtórze okrzyków - wracała do pozycji wyjściowej. - To znaczy, że już kończycie? - spytałam Fergusa, który stał blisko steru, rzucając załodze instrukcje. Odwrócił się w moją stronę, uśmiechnął się od ucha do ucha i wytarł pot z czoła. - Tak, milady! Doszczelnianie zakończone. Zdaniem pana Warrena możemy wyruszyć dziś wieczorem, kiedy zrobi się chłodniej i smoła stwardnieje. - Wspaniale! - Zadarłam głowę, żeby spojrzeć na pusty maszt. - Czy mamy żagle? - O, tak - zapewnił młody Francuz. - Brakuje nam tylko... Okrzyk MacLeoda przerwał odpowiedź Fergusa. Spojrzałam na odległą drogę za palmami karłowatymi. Promienie słońca odbijały się od lśniącego metalu. - Żołnierze! - Fergus zareagował najszybciej. Zeskoczył z platformy i wylądował w tumanie kurzu obok mnie. - Szybko, milady! Do lasu! Marsali! - krzyczał, rozpaczliwie rozglądając się w poszukiwaniu dziewczyny. Zlizał pot z górnej wargi. Miotał spojrzenia - to na dżunglę, to na zbliżających się żołnierzy. - Marsali! - wrzasnął raz jeszcze. Dziewczyna wyłoniła się zza kadłubu statku, blada i zdezorientowana. Fergus chwycił ją za rękę i podprowadził do mnie. - Idź z milady! Uciekajcie! Chwyciłam dłoń Marsali. Biegłyśmy w stronę lasu, rozbryzgując piasek. Za nami, na drodze rozległy się okrzyki oraz wystrzały. Dziesięć, pięć kroków i już znalazłyśmy się w cieniu lasu. Bez tchu opadłam na ziemię, znajdując schronienie w cieniu ciernistego krzaka. Szew sukni boleśnie wrzynał mi się w bok. Marsali uklękła obok mnie. Łzy spływały jej z policzków jak strugi deszczu. - Co to? - spytała, z trudem chwytając oddech. - Kim oni są? Co... oni... zrobią z Fergusem? Co? - Nie wiem. - Wciąż ciężko dysząc, przytrzymałam się młodego drzewa cedrowego i uklękłam. Spoza zarośli na czworakach obserwowałam plażę. Widziałam, jak żołnierze zbliżali się do statku. Pod drzewami było chłodno i wilgotno, ale moje gardło wyschło na pieprz. - Wszystko będzie dobrze. - Pocieszająco poklepałam Marsali po ramieniu. - Posłuchaj, jest ich tylko dziesięciu - szepnęłam, gdy policzyłam ostatniego żołnierza, który właśnie wyłonił się zza gaju palmowego. - To Francuzi, a „Artemida” ma francuskie dokumenty. Nic złego się nie stanie. Jednak nie mogłam być tego pewna. Opuszczony statek na mieliźnie zgodnie z prawem stanowił uratowane mienie. Od wysokiej nagrody dzieliła żołnierzy jedynie załoga „Artemidy”. Kilku marynarzy dysponowało bronią palną, większość posiadała tylko noże. Żołnierze natomiast byli uzbrojeni w muszkiety, szpady oraz pistolety. Gdyby doszło do walki, polałaby się krew. Żołnierze mieli znaczną przewagę. Obok statku panowała cisza. Mężczyźni stali w zwartej gromadzie tuż za Fergusem, który - wyprostowany, z posępną miną - wystąpił z szeregu jako mówca. Widziałam, jak kikutem odgarnia włosy z czoła i staje na baczność, gotów na wszystko. Chrzęst piasku tłumił skrzypienie i dzwonienie uprzęży. Żołnierze zatrzymali się trzy metry przed grupką marynarzy. Potężny mężczyzna, pewnie dowódca, podniósł rękę, rozkazując zatrzymanie się, i zsiadł z konia. Skupiłam uwagę na Fergusie. Widziałam, jak zmienia mu się mina. Mimo opalenizny, zastygł w bieli. Zerknęłam na dowódcę. I też zamarłam. - Silence, mes amis - zaczął potężny mężczyzna tonem uprzejmego rozkazu. - Silence, et res tez, s ‘U vous plait . Gdybym już nie klęczała, to pewnie bym upadła z wrażenia. Zamknęłam oczy i bez słów odmówiłam modlitwę dziękczynienia. Marsali obok mnie pisnęła. Otworzyłam oczy i przycisnęłam dłoń do jej otwartej buzi. Dowódca zdjął kapelusz, odrzucił do tyłu gęstą, przepoconą, jasnokasztanową czuprynę. Wyszczerzył do Fergusa białe, wilcze zęby, połyskujące zza kręconej, rudej brody. - Czy pan jest tu dowódcą? - spytał Jamie po francusku. - Proszę pójść ze mną. Reszta - skinął głową w stronę mężczyzn, którzy wytrzeszczyli oczy na jego widok - pozostanie tutaj aż do odwołania. Proszę nie rozmawiać - dorzucił mimochodem. Marsali próbowała wyzwolić ramię z mojego uścisku. Dopiero wtedy sobie uzmysłowiłam, że do tej pory ją mocno trzymałam. - Przepraszam - szepnęłam, nie spuszczając oka z plaży. - Co on wyprawia? - spytała mnie na ucho dziewczyna. Zbladła z wrażenia, a ledwie widoczne piegi, które słońce namalowało na jej nosie, teraz bardzo kontrastowały z bielą twarzy. - W jaki sposób się tam dostał? - Nie wiem! Na litość boską, cicho bądź! Członkowie załogi „Artemidy” wymieniali między sobą zaskoczone spojrzenia. Ale, całe szczęście, wszyscy wykonywali rozkaz i milczeli. Miałam cichą nadzieję, że ich wyraźne podekscytowanie po prostu zostanie uznane za objaw przerażenia nieuchronnością przyszłych zdarzeń. Jamie i Fergus podeszli do brzegu, po cichu ze sobą rozmawiając. Rozdzielili się. Młody Francuz wrócił do kadłubu z posępną, zrezygnowaną miną. Jamie przywołał do siebie żołnierzy. Nie wiem, co mówił, ale Fergus znajdował się bliżej nas, więc go słyszałyśmy. - To są żołnierze z garnizonu Cap-Had’tien - oznajmił załodze. - Ich dowódca, kapitan Alessandro... - Uniósł brwi i przesadnie się skrzywił. - ...zapowiedział, że będą nam asystować przy wodowaniu statku. Niektórzy otwarcie wyrażali zadowolenie z tego faktu, inni byli zdezorientowani. - Ale jak to się stało, że pan Fraser... - zaczął niezbyt rozgarnięty marynarz Royce, pytająco marszcząc szerokie czoło. Fergus nie pozwolił mu dojść do głosu. Wskoczył w sam środek grupki, objął Royce’a ramieniem i doprowadził chłopaka do platformy. - Tak, trzeba przyznać, że bardzo szczęśliwie się złożyło - powiedział bardzo głośno. Zdrową ręką wykręcił Royce’owi ucho. - Naprawdę, bardzo szczęśliwie! Kapitan Alessandro mówi, że jakiś tubylec w drodze ze swej plantacji zauważył statek na mieliźnie i przekazał tę wiadomość żołnierzom w garnizonie. Z tak wydatną pomocą będziemy mogli w bardzo krótkim czasie wodować „Artemidę”. - Puścił Royce’a i energicznie klasnął dłonią w udo. - Chodźcie, chodźcie! Bierzmy się szybko do roboty! Manzetti! Na górę! MacLeod, MacGregor! Łapcie za młoty! Maitland... - Zauważył, że Maitland stoi na piasku z otwartą buzią i wpatruje się w Jamiego. Fergus poklepał chłopca okrętowego po ramieniu tak mocno, że Maitland aż się zachwiał. - Maitland, mon enfant! Zaśpiewaj coś, żeby nas zagrzać do pracy! Zdezorientowany majtek nieśmiało zaczął nucić: „Żegnaj nam dostojny, stary porcie”. Kilku marynarzy zaczęło wchodzić na platformę, podejrzliwie zerkając przez ramię. - Śpiewać! - rozkazał Fergus, omiatając kompanów wściekłym spojrzeniem. Murphy, który najwyraźniej dostrzegł coś bardzo zabawnego w całej tej sytuacji, wytarł spoconą, czerwoną twarz i charczącym basem wspomógł czysty tenor Maitlanda. Fergus dumnym krokiem przechadzał się w tę i z powrotem obok kadłuba. Napominał, wydawał rozkazy, poganiał tak gorliwie, że aż kilka rozżalonych spojrzeń pomknęło w stronę Jamiego. W tym czasie Jamie wydawał ostrożne rozkazy żołnierzom. Wiele par oczu od czasu do czasu chciwie zerkało na „Artemidę”, co oznaczało, że bezinteresowna chęć pomocy wcale nie była nadrzędnym motywem zjawienia się na plaży. Jednak żołnierze dosyć chętnie przystąpili do pracy. Zdjęli skórzane kaftany i odłożyli na bok część uzbrojenia. Trzech w pełnym rynsztunku stanęło na warcie i bystrym okiem śledziło każdy ruch marynarzy. Tylko Jamie stał z boku i obserwował sytuację „z lotu ptaka”. - Czy powinnyśmy wyjść? - mruknęła mi do ucha Marsali. - Chyba jest już bezpiecznie? - Nie - odpowiedziałam ze wzrokiem utkwionym w Jamiego. Stał w cieniu wysokiej palmy, spokojny, ale z napiętymi mięśniami. Dziwaczna broda zasłaniała mu usta, więc trudno było rozpoznać wyraz twarzy. Ale zauważyłam nieznaczne drgnienie przy boku. Dwoma palcami bębnił w udo. - Nie - powtórzyłam. - To jeszcze nie koniec. Prace trwały do popołudnia. Rosła sterta grubych kłód, rozsiewając w powietrzu zapach świeżo ciętego drewna sappanowego. Fergus aż zachrypł. Mokra od potu koszula przywarła do szczupłego torsu. Spętane konie powoli spacerowały przy krawędzi lasu, skubiąc trawę. Marynarze już nie śpiewali. Ostro zabrali się do pracy. O wiele rzadziej spoglądali w stronę palmy, w której cieniu z założonymi rękami stał kapitan Alessandro. Wartownik przy drzewach wolno przechadzał się w obie strony. Trzymał muszkiet w pogotowiu i tęsknym wzrokiem spozierał w stronę cienia. Przeszedł na tyle blisko mnie, że widziałam ciemne, przetłuszczone loki opadające na kark oraz blizny po ospie na pulchnych policzkach. Idąc, pobrzękiwał żelastwem. W jednej z jego ostróg brakowało kółka. Było mu gorąco. Miał niezadowoloną minę. Czekanie się przeciągało, a natarczywość leśnych muszek sprawiała, że czas tym bardziej nam się dłużył. Jednak w końcu zauważyłam, że Jamie skinął głową w stronę jednego ze strażników i skierował się do gaju. Kazałam Marsali zaczekać. Sama zaczęłam jak oszalała przedzierać się przez gęste zarośla do punktu, w którym zniknął mój mąż. Bez tchu wyskoczyłam zza krzaka w chwili, kiedy Jamie zapinał rozporek. Gdy potężny Szkot usłyszał szmer, gwałtownie podniósł głowę, szeroko otworzył oczy i wrzasnął. Szybko dałam susa w krzaki. Ciężkie tupanie zmierzało w naszą stronę. - Cest bien! - krzyknął Jamie. Głos mu trochę drżał. - Cen ‘est qu ‘un sprepent! Strażnik mówił dziwnym dialektem francuskim, ale można było się domyślić, że nerwowo dopytywał, czy wąż był jadowity. - Non, c’est innocent - odparł Jamie. Ruchem ręki odprawił strażnika, który właśnie wyjrzał zza krzaków. Wartownik pospiesznie wrócił do swoich obowiązków. Jamie natychmiast pomknął w zarośla. - Claire! - Z całych sił przycisnął mnie do piersi. Potem chwycił moje ramiona i mocno mną potrząsnął. - Och, ty! - wyszeptał gwałtownie. - Byłem przekonany, że już nie żyjesz! Jak mogłaś postąpić tak bezmyślnie i wyskoczyć za burtę w środku nocy! Czy już do reszty postradałaś zmysły?! - Puszczaj! - rozkazałam. Tak mną potrząsał, że aż przygryzłam sobie wargę. - Śmiesz mi zarzucać lekkomyślność?! Ty idioto! Co cię skłoniło, żeby mnie tam szukać? Twarz miał przypaloną słońcem, ale głęboka czerwień stała się jeszcze intensywniejsza pod jego nową brodą. - Co mnie skłoniło? - powtórzył. - Na Boga, jesteś moją żoną! Dlaczego nie zaczekałaś? Chryste, gdyby mi starczyło czasu... - Wzmianka o upływie czasu najwyraźniej mu przypomniała, że musieliśmy się spieszyć. Z trudem powstrzymał się przed kolejnymi uwagami. Zresztą sama mu w tym pomogłam, bo też miałam wiele do powiedzenia. - A co ty, u licha, tutaj robisz? - wtrąciłam. Już nieco mniej się czerwienił. Spoza gąszczu brody przedzierał się ledwie widoczny uśmiech. - Jestem kapitanem - odparł. - Nie zauważyłaś? - Zauważyłam! Kapitan Alessandro, mój ogon! Co zamierzasz zrobić? Zamiast odpowiadać, ostatni raz mną potrząsnął - tym razem delikatniej - i kątem oka zerknął na Marsali, która ciekawie wysunęła głowę zza krzaków. - Obie zostańcie tutaj i nie ruszajcie się na krok, bo przysięgam, nie ręczę za siebie. Odwrócił się i odmaszerował w stronę plaży. Marsali i ja wymieniłyśmy między sobą zdziwione spojrzenia, aż tu nagle, chwilę później Jamie wpadł zasapany na naszą małą polankę. Porwał mnie w ramiona i obdarował krótkim, ale płomiennym pocałunkiem. - Zapomniałem. Kocham cię. - Znów mną potrząsnął, żeby podkreślić wagę słów. - I cieszę się, że jednak żyjesz. Więcej mi tego nie rób! - Puścił mnie i znów zniknął. Zaparło mi dech w piersiach. Byłam rozedrgana, ale bardzo szczęśliwa. Marsali wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami. - Co teraz? - spytała. - Co tata chce zrobić? - Nie wiem - odparłam. Miałam rozpalone policzki. Na wargach wciąż czułam dotyk ust Jamiego. Trochę mnie jeszcze swędziała twarz od otarcia brodą i wąsami. - Nie wiem - powtórzyłam. - Przypuszczam, że będziemy musiały po prostu zaczekać, żeby się o tym przekonać. Czekanie się dłużyło. Drzemałam oparta o pień dużego drzewa. Około zmierzchu zbudziła mnie Marsali. - Wodują statek! - oświadczyła podekscytowanym szeptem. Pod czujnym okiem wartowników, żołnierze i załoga „Artemidy” razem obsługiwali liny i walce, które miały wprowadzić statek na wody zatoczki. Nawet Fergus, Innes i Murphy pomagali przy pracy, nie zważając na brakujące kończyny. Słońce zachodziło. Olbrzymia, olśniewająca złotopomarańczowa kula zawisła nad morzem, zaścielając je fioletową płachtą. W tym świetle było widać tylko czarne sylwetki mężczyzn. - Ciągnij! - rozbrzmiewały monotonne rozkazy bosmana. Kadłub prześlizgnął się po piasku ostatnie kilka metrów, aż w końcu liny holownicze z szalupy i kutra pociągnęły „Artemidę” do wody. Przed oczami mignęły mi rude włosy. To Jamie po burcie wspiął się na pokład. Potem zobaczyłam błysk metalu, kiedy jeden z żołnierzy za nim pobiegł. Stali ramię przy ramieniu, dwie kropki na szczycie drabinki linowej: czarna i ruda. Załoga „Artemidy” wsiadała do szalupy, odpływała i wchodziła po drabinie wraz z całą resztą francuskich żołnierzy. Ostatni z żołnierzy zniknął na pokładzie. Mężczyźni w łódkach nie wypuszczali z rąk wioseł, w napięciu i gotowości patrzyli w górę. Nic się nie działo. Razem z Marsali wstrzymałyśmy oddech. Z „Artemidy” dobył się głośny, gniewny okrzyk. Mężczyźni w łódce zerwali się na równe nogi. Jednak nie nastąpił kolejny sygnał. „Artemida” spokojnie wypływała na coraz głębsze wody zatoczki. Był to widok jak z obrazka. - Mam tego dość - powiedziałam nagle do Marsali. - Nieważne, co ci cholerni mężczyźni wyprawiają. Idziemy. Nabrałam w płuca duży zapas świeżego, chłodnego powietrza i wyszłam z lasu, a Marsali za mną. Gdy szłyśmy po plaży, z burty ześlizgnęła się czarna postać. Biegła po płyciźnie, rozpryskując zielono-fioletową wodę. - Mo chridhe cherie! - Ociekający wodą Fergus, promieniejąc szczęściem, porwał Marsali w ramiona, uniósł ją trochę nad ziemię i zawirował. - Udało się! - krzyknął. - Bez jednego wystrzału! Są w ładowni, związani jak gęsi i stłoczeni jak śledzie w beczce! - Serdecznie wycałował Marsali, postawił na piasek, obrócił się w moją stronę i ceremonialnie ukłonił się, szarmancko wymachując niewidzialnym kapeluszem. - Milady, kapitan „Artemidy” ma zaszczyt zaprosić panią na kolację. Nowy kapitan „Artemidy” stał na środku swojej kajuty całkiem nagi. Z zamkniętymi oczami i błogą miną drapał się po najczulszym miejscu. Nie wiedziałam, jak mam zareagować na taki widok. Jamie gwałtownie otworzył oczy i promiennie się uśmiechnął. Chwilę później byłam już w jego objęciach z twarzą przyciśniętą do rudozłotych loczków na szerokiej piersi. Przez dłuższy czas nie odzywaliśmy się do siebie. Z góry dochodziło głośne tupanie po pokładzie. Słychać było okrzyki rozradowanej załogi, skrzypienie i łopot podciąganych żagli. Na „Artemidzie” znów wszystko wróciło do normy. Twarz swędziała mnie od dotyku szorstkiej brody. Nieoczekiwanie poczułam się dziwnie onieśmielona, trzymając Jamiego w ramionach. Był całkiem nagi, ja też nie miałam na sobie nic prócz znoszonej sutanny ojca Fogdena. Co prawda, ciało od szyi nic się nie zmieniło, ale nie mogłam się przyzwyczaić do tej zarośniętej twarzy wikinga-włóczęgi. Poza tym Jamie jakoś dziwnie pachniał. Jego pot przesiąkł zapachem zjełczałego oleju do smażenia, wylanego piwa, ostro cuchnących perfum i nieznanych przypraw. Puściłam go i cofnęłam się o krok. - Czy nie powinieneś się ubrać? - spytałam. - Bardzo mi się podobasz w tym stroju, ale... - Mimo woli zaczerwieniłam się. - Nie mam nic przeciwko twojej brodzie - zaczęłam niepewnym tonem, przeszywając Jamiego wzrokiem. - A ja mam - oświadczył bez ogródek. - Łażą po mnie wszy i swędzi mnie, jak nie wiem co. Nerwowo podrapałam się po głowie. Już sobie wyobrażałam kłujące odnóża łażące po moim skalpie i malutkie sekstety figlujące w gąszczu loków. Zza krzaka brody wyjrzały bielutkie zęby. - Nie przejmuj się, Angielko - pocieszył mnie Jamie. - Zaraz ktoś przyniesie mi brzytwę i gorącą wodę. - Nie żal ci tak od razu ją ścinać? - Nie zważając na wszy, pochyliłam się do przodu, by dokładniej przyjrzeć się włochatej ozdobie. - Jest wielobarwna jak twoje włosy. Naprawdę ładna. Ostrożnie dotknęłam brody. Włoski były grube i szczecinowate. Bardzo się kręciły, w przeciwieństwie do włosów na głowie. Sterczały we wszystkie strony, mieniąc się różnymi kolorami: od miedzi, złota, bursztynu, cynamonu, po głęboki brąz. Ze zdziwieniem zauważyłam pasemko srebra wiodące od dolnej wargi aż do krawędzi szczęki. - Zabawne - powiedziałam, głaszcząc je palcem. - Nie masz siwych włosów na głowie, a masz je tutaj. - Czyżby? - Zaskoczony dotknął ręką szczęki. Na pewno dawno nie widział się w lustrze. Uśmiechnął się krzywo i podniósł z podłogi porozrzucane ubrania. - Dziwne, że całkiem nie osiwiałem, biorąc pod uwagę ostatnie przeżycia. A skoro już o tym mowa, Angielko, to tak, jak ci już mówiłem w lesie... - No, właśnie - weszłam mu w słowo. - Co ty najlepszego wyprawiasz? - Aa, chodzi ci o żołnierzy? - W zamyśleniu podrapał się w policzek. - Po prostu powiedziałem im, że jak tylko statek ruszy, zbierzemy wszystkich na pokładzie. Na mój znak mieli pojmać załogę i wepchnąć do ładowni. - Brodatą twarz ozdobił szeroki uśmiech. - Tyle tylko, że - rozumiesz - Fergus wspomniał o tym załodze. Więc kiedy każdy z żołnierzy wchodził na pokład, dwóch naszych chwytało go za ręce, a trzeci kneblował, wiązał i zabierał broń. Potem to my ich wtłoczyliśmy do ładowni. I po wszystkim. - Nonszalancko wzruszył ramionami. - No, dobrze - westchnęłam. - Ale jak w ogóle tu się znalazłeś? Rozmowę przerwało nam dyskretne pukanie do drzwi. - Panie Fraser? To znaczy kapitanie. - Zza uchylonych drzwi wyjrzała kanciasta twarz Maitlanda. Chłopak ostrożnie niósł miskę z parującym wrzątkiem. - Pan Murphy rozpalił już w piecu i przyniosłem gorącą wodę... wraz z pozdrowieniami. - Możesz do mnie mówić: panie Fraser - zapewnił młodzieńca Jamie. Chwycił miskę oraz brzytwę. - Ledwie zdatny do żeglugi kapitan nie będzie miał ci tego za złe. - Zamilkł, wsłuchany w gwałtowne tupanie nad naszymi głowami. - Jednak, skoro już jestem kapitanem - powiedział powoli - to oznacza, że mam prawo decydować, kiedy będziemy płynąć, kiedy się zatrzymywać? - Tak, proszę pana - rzucił pospiesznie Maitland. - Do zadań kapitana należy również wyznaczanie marynarzom dodatkowych racji grogu i jedzenia. - Rozumiem. - Mimo brody nadal było widać zadartą górną wargę Jamiego. - Powiedz mi, Maitland, ile marynarze mogą wypić, żeby statek płynął? - Och, sporo, panie kapitanie - wyznał szczerze majtek. Zamyślił się, marszcząc czoło. - Może dwa razy tyle, ile dostawaliśmy do tej pory? Jamie pytająco uniósł brew. - Chodzi o brandy? - O nie, nie! - zaprzeczył zbulwersowany Maitland. - Mówię o grogu. Brandy wypiliby zaledwie połowę działki więcej. W przeciwnym razie tarzaliby się po kątach. - A zatem, dwa razy tyle grogu. - Jamie, choć w dalszym ciągu nagusieńki, ceremonialnie skłonił się Maitlandowi. Ale statek ma stać w miejscu, dopóki nie skończę kolacji. - Tak jest, panie kapitanie! - Maitland się odkłonił. Maniery Jamiego były zaraźliwe. - Czy mam poprosić Chińczyka, żeby panu towarzyszył zaraz po podniesieniu kotwicy? - Trochę wcześniej. Uprzejmie dziękuję. Chłopak po raz ostatni z podziwem rzucił okiem na blizny Jamiego i już zamierzał wyjść, ale go powstrzymałam. - Jeszcze jedno, Maitland. - Tak, proszę pani? - Poproś pana Murphy’ego o przysłanie na górę butelki jak najmocniejszego octu. Potem znajdź skrytkę, w której ludzie schowali lekarstwa. I też je tu przynieś. Pytająco zmarszczył wąskie czoło, ale posłusznie skinął głową. - Już się robi, proszę pani. - Po co ci ocet, Angielko? - Gdy Maitland zniknął w korytarzu, Jamie przymrużył oczy i przyglądał mi się z zaciekawieniem. - Chcę cię w nim zanurzy i wytępić wszy - odparłam. - Nie mam zamiaru spać z rojem robactwa. - O! - W zamyśleniu podrapał się po szyi. - Zamierzasz dzielić ze mną koję? - Zerknął na mało przytulną dziurę w ścianie. - Owszem - oświadczyłam stanowczo. - I wolałabym, żebyś jeszcze nie golił brody - dodałam, gdy się schylał, żeby odstawić miskę. - Dlaczego? - Spojrzał na mnie przez ramię. Czułam, że się czerwienię. - No cóż... Tak jest troszkę... inaczej. - Aha? - Wstał i przybliżył się do mnie o krok. W ciasnej kajucie wydawał się jeszcze wyższy niż w rzeczywistości. Roześmiane oczy zmieniły się w trójkątne szparki. - W jakim sensie inaczej? - spytał. - Nooo... - Ręką przysłoniłam piekące policzki. - Kiedy całujesz... moje ciało inaczej reaguje... Objął mnie spojrzeniem. Nie podszedł, a jednak czułam, że jest o wiele bliżej. - Masz cudowną skórę, Angielko - szepnął. - Jak perły i opale. - Wyciągnął palec i bardzo delikatnie przesunął nim po krawędzi mojej twarzy. A potem po szyi oraz szerokim kloszu obojczyka. Musnął wierzchołki moich piersi, skrytych w głębokim worku sutanny. Odsunął palec i zerknął na miskę parującej wody. - Mam ją z powrotem odesłać do Murphy’ego czy wypić? Roześmiałam się i od razu uleciało ze mnie napięcie oraz uczucie obcości. - Umyj się - rozkazałam. - Czuć od ciebie burdelem. - Chyba tak - powiedział, drapiąc się. - Jest jeden taki nad tawerną, gdzie żołnierze chodzą się napić i pograć w karty czy kości. - Wziął mydło i wpuścił je do wrzątku. - Na górze, powiadasz? - Od czasu do czasu dziewczynki przychodzą na dół - wyjaśnił. - W końcu byłoby niegrzecznie wyrzucić taką, jak człowiekowi usiądzie na kolanach. - A mamusia ci przykazała, żebyś był grzeczny, prawda? - powiedziałam z poważną miną. - Myślę, że powinniśmy tu zacumować na noc - oświadczył zamyślony, patrząc mi w twarz. - Naprawdę? - I spać na brzegu, gdzie jest miejsce... - Na co? - spytałam podejrzliwie. - Cóż, mam pewien plan. - Ochlapał sobie twarz wodą. - Jaki? - spytałam. Parsknął i potrząsnął głową, strącając kropelki. - Już od miesięcy o tym rozmyślam - powiedział w wielkim skupieniu. - Co noc, skulony w przeklętym orzechu koi, wsłuchany w pomruki Fergusa. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybyś leżała obok, naga i gotowa. Tylko my dwoje, wokół żywej duszy i wystarczająco dużo miejsca, żebym cię mógł posiąść. - Energicznie obracał w dłoniach kostkę mydła, potem namydlił twarz. - Teraz jestem gotowa - powiedziałam zaintrygowana. - I z pewnością wystarczy miejsca. A co do nagości... - Zajmę się tym - zapewnił. - To część planu, nie? Zabiorę cię w odludne miejsce, rozłożę pled, usiądę przy tobie... - I co dalej? - dopytywałam. Usiadłam przy nim na koi. Pochylił się i bardzo delikatnie ugryzł mnie w ucho. - Następnie posadzę cię sobie na kolana i pocałuję. - Zrobił przerwę, żeby mi dać przedsmak tego, co się wydarzy. Mocno przytrzymał mnie za ramiona i pocałował. Minutę później puścił. - To tyle, jeśli chodzi o punkt pierwszy planu - odezwałam się, wycierając usta z mydła. - Co potem? - Potem położę cię na pledzie. Będę się bawił twoimi włosami. Ustami kosztował smaku twarzy, szyi i piersi - wymruczał. - Przestanę dopiero wtedy, jak zaczniesz piszczeć. - Ja nie piszczę! - Piszczysz, piszczysz - oświadczył. - Podaj mi ręcznik, proszę. A potem - kontynuował radośnie - podniosę ci spódnicę i... - Jego twarz zniknęła za fałdami płóciennego ręcznika. - I co? - spytałam podekscytowana. - Będę całować wewnętrzną stronę twoich ud, gdzie skóra jest taka miękka. Broda mogłaby mi w tym pomóc, nie? - Pogładził swoją szczękę, zastanawiając się. - Niewykluczone - potwierdziłam niepewnie. - A co ja mam wtedy robić? - Jak chcesz, możesz trochę pojękiwać, żeby mnie zachęcić, ale najlepiej po prostu leż nieruchomo. Wszystko wskazywało na to, że nie potrzebuje żadnej zachęty. Jedną dłoń trzymał na moim udzie, drugą obmywał klatkę piersiową za pomocą wilgotnego ręcznika. Gdy skończył, objął mnie ramieniem. - „Lewa jego ręka pod głową moją” - cytowałam - „a prawica jego obejmuje mnie. Posilcie mnie plackami z rodzynek, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości” Zza krzaka brody błysnęły białe zęby. - Chyba raczej grejpfrutami - powiedział, obejmując mnie od tyłu. - Albo dyniami, bo grejpfruty są za małe. - Dyniami?! - spytałam oburzona. - Dzikie dynie bywają taaakie duże. - Zatoczył koło rękami. - Leżę sobie na plecach, a ty mnie całym ciałem okrywasz tak, żebym mógł cię trzymać za pośladki i odpowiednio je pieścić. - Na chwilę przerwał mycie, żeby mi zademonstrować, co oznacza słowo „odpowiednio”. Mimowolnie jęknęłam. - Nie protestowałabym, gdybyś przypadkiem zechciała powierzgać albo lubieżnie poruszać biodrami i posapać mi do ucha. - Ja nie sapię! - Sapiesz, sapiesz. A teraz twoje piersi... - O, a już myślałam, że o nich zapomniałeś! - Nigdy w życiu - zapewnił. - Nie - wesoło kontynuował - na to przyjdzie pora, kiedy zdejmę ci suknię i zostaniesz tylko w staniku. - Nie mam na sobie stanika. - Och, nieważne. Zamierzałem cię possać przez cienką bawełnę, aż poczuję, że brodawki są twarde i napięte. Dopiero wtedy zdjąłbym ci ten stanik, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Poradzę sobie i bez tego. Zajmę się więc nagimi piersiami do czasu, aż zaczniesz cichutko miauczeć... - Nie zacznę... - Wtedy - przerwał mi - zgodnie z planem będziesz już naga i gotowa. Oczywiście jeśli wszystko zrobię, jak należy... - O, w to nie wątpię - powiedziałam. Wciąż czułam mrowienie w ustach po punkcie pierwszym. - Szeroko rozłożę ci uda, zdejmę spodnie i...- Urwał. - I? - spytałam grzecznie. Jeszcze bardziej wyszczerzył zęby. - Sprawdzimy, jakich to jeszcze odgłosów nie wydajesz z siebie, Angielko. Od strony drzwi dobiegło głośne kaszlnięcie. - Och, przepraszam, panie Willoughby - odezwał się Jamie. - Nie spodziewałem się, że pan się zjawi tak szybko. Może pójdzie pan jeszcze zjeść kolację? A przy okazji, jeśli łaska, proszę zabrać ze sobą te rzeczy i poprosić pana Murphy’ego, żeby je spalił w piecu kuchennym. - Wcisnął Chińczykowi do rąk żołnierski mundur i schylił się, żeby poszukać w szafce czystych ubrań. - Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś spotkam Lawrence’a Sterna - mruknął, szperając wśród pogniecionych szmat. - Skąd on się tu znalazł? - To on naprawdę jest tym żydowskim filozofem naturalnym, o którym mi opowiadałeś? - Zgadza się. Chociaż nie sądzę, żeby na świecie było aż tak wielu żydów, którzy zajmują się filozofią naturalną, żebyś mogła go z kimś pomylić. Opowiedziałam Jamiemu o okolicznościach poznania Sterna. - ...i zaprowadził mnie do domu ojca Fogdena - dodałam i urwałam. - O! Byłabym zapomniała! Jesteś księdzu winien dwa funty szterlingi za Arabellę. - Co takiego? - Jamie spojrzał na mnie oszołomiony. - Najlepiej zrobisz, jak poprosisz Lawrence’a, żeby wystąpił w roli rozjemcy. Zdaje się, że ksiądz go nawet lubi. - Dobrze. O co chodzi z tą Arabella? Czy któryś z naszych majtków sprowadził ją na złą drogę? - Chyba można tak powiedzieć. - Wzięłam głęboki wdech, ale zanim zdążyłam się odezwać, rozległo się kolejne pukanie do drzwi. - Człowiek nie może nawet spokojnie się ubrać - burknął poirytowany. - Wejść! W progu stanęła Marsali. Mrugnęła na widok ojczyma. Jamie pospiesznie owinął środkową część ciała koszulą, którą trzymał w ręku. Przywitał przyrodnią córkę skinieniem głowy, usiłując zachować zimną krew. - Marsali, cieszę się, że cię widzę. Potrzebujesz czegoś? Dziewczyna chyłkiem wślizgnęła się do pokoju. Zatrzymała się pomiędzy stołem i kufrem okrętowym. - Tak - wyznała. Była ogorzała od słońca, skóra na nosie jej się niszczyła, ale mimo to panna wydawała się blada. Ramiona miała opuszczone, pięści zaciśnięte, a podbródek wysunięty wojowniczo. - Chcę, żebyś spełnił swoją obietnicę - oświadczyła. - Ach, tak? - Jamie sprawiał wrażenie zaniepokojonego. - Obiecałeś, że jak tylko dopłyniemy do Zachodnich Indii, pozwolisz mi wyjść za mąż za Fergusa. - Między jasnymi brwiami pojawiła się mała zmarszczka. - Hispaniola należy do Zachodnich Indii, nie? Ten żyd tak twierdzi. Jamie podrapał się po brodzie. Nie był uszczęśliwiony. - Należy - odparł. - Cóż, skoro... Sądzę, że chyba... No, tak, obiecałem. Ale czy nadal oboje jesteście pewni swojej decyzji? Zadarła brodę i zacisnęła szczęki. - Jak najbardziej. Jamie uniósł brew. - Gdzie Fergus? - Pomaga pakować ładunek. Wiem, że powinniśmy jak najszybciej odpłynąć, więc pomyślałam, że czas najwyższy o to zapytać. - No, tak... - Jamie skrzywił się i westchnął zrezygnowany. - Obiecałem. Ale powiedziałem też, że musi was pobłogosławić ksiądz. A przecież w pobliżu nie ma kapłana, najbliższy może być dopiero w Bayamo albo na Jamajce. - Nie! - krzyknęła triumfalnie Marsali. - Jest tu kapłan. Ojciec Fogden da nam ślub. Poczułam, że usta mi się same otwierają, ale natychmiast je zamknęłam. Jamie wpatrywał się w dziewczynę gniewnym wzrokiem. - Skoro świt odpływamy! - To nie zajmie dużo czasu - zapewniła. - Musimy tylko wypowiedzieć kilka słów. Zgodnie z prawem już jesteśmy małżeństwem. Chodzi tylko o to, żeby duchowny nas pobłogosławił, prawda? - Przyłożyła dłonie do brzucha, bo prawdopodobnie za pazuchą trzymała swój kontrakt ślubny. - Ale twoja matka... - Jamie bezradnie zerknął na mnie, oczekując poparcia. Wzruszyłam ramionami. Zarówno wyjaśnienie Jamiemu, kim tak naprawdę jest ojciec Fogden, jak i przekonanie Marsali, żeby zmieniła zdanie, znacznie przekraczało moje siły. - Jednak ksiądz prawdopodobnie i tak na to się nie zgodzi. - Widać było, że Jamie poczuł ulgę, bo właśnie wpadł mu do głowy kolejny pretekst. - Załoga figlowała zjedna z jego parafianek imieniem Arabella. Obawiam się, że przewielebny nie zechce się z nami zadawać. - Ależ zechce! Zrobi to dla mnie! - Marsali była tak podekscytowana, że prawie tańczyła na paluszkach. Jamie wparywał się w nią przez dłuższą chwilę. Była bardzo młoda. - Czy dobrze się nad tym zastanowiłaś, dziewczyno? - spytał w końcu bardzo łagodnym tonem. - Na pewno tego chcesz? Wzięła głęboki wdech, a jej twarz wreszcie się rozpromieniła. - Tak, tak. Pragnę Fergusa! Kocham go! Jamie zawahał się, przygładził dłonią włosy i pokiwał głową. - No, dobrze. Przyślij tu do mnie pana Sterna, a potem zabierz Fergusa i powiedz mu, żeby się przygotował. - Och, tatusiu! Dziękuję, dziękuję! - Marsali podbiegła i wycałowała Jamiego. Objął ją jedną ręką, drugą przytrzymując koszulę przy biodrach. Ucałował pannę w czoło i delikatnie odepchnął. - Uważaj - powiedział z uśmiechem. - Chyba nie chcesz pójść do ślubu z wszami na głowie. - Och! - Najwyraźniej coś jej się przypomniało. Zerknęła na mnie i zarumieniła się. Przyłożyła dłoń do swoich jasnych loków, zmatowiałych od potu. - Claire - poprosiła nieśmiało - zastanawiam się, czy... czy mogłabyś mi pożyczyć trochę tego specjalnego mydła, które robisz z rumianku? Chciałabym, o ile starczy czasu, przedtem umyć włosy. - Oczywiście - odparłam i uśmiechnęłam się. - Chodź ze mną, zrobimy wszystko, żebyś ślicznie wyglądała na ślubie. - Obejrzałam ją od stóp do głów. Okrągła twarz błyszczała. Wygnieciona płócienna sukienka skurczyła pod wpływem wody morskiej i opinała drobne piersi, a spod brudnego rąbka wystawały ubłocone bose nogi. Nagle coś mi przyszło do głowy. - Powinna założyć ładną sukienkę - powiedziałam do Jamiego. - Angielko - odparł wyraźnie zniecierpliwiony - nie mamy... - Ale ksiądz ma - przerwałam. - Powiedz Lawrence’owi, żeby zapytał ojca Fogdena, czy nie pożyczyłby nam sukni Ermenegildy. Myślę, że rozmiar będzie dobry. Jamie nie krył zaskoczenia. - Ermenegilda? Arabella? Suknie? - Pytająco przymrużył oczy. - Co z niego za ksiądz? Zatrzymałam się w drzwiach. Marsali za moimi plecami wierciła się jak na szpilkach, chcąc jak najszybciej wyjść. - Cóż - odparłam - trochę popija. I uwielbia owce. Ale może pamięta słowa ceremonii ślubnej. To był jeden z najbardziej niezwykłych ślubów, w jakich uczestniczyłam. Przygotowania zakończyły się już dawno po zachodzie słońca. Ku niezadowoleniu pana Warrena, dowódcy statku, Jamie zobowiązał się poczekać z wypłynięciem do następnego rana, żeby zapewnić nowożeńcom godziwą noc poślubną na lądzie. - Chyba bym się załamał, gdybym musiał konsumować związek małżeński w jednej z tych przeklętych koi - powiedział mi na osobności. - Gdyby zaczęli to robić tutaj, u nas, nigdy byśmy się ich nie pozbyli. A na myśl o przerwaniu błony dziewiczej w hamaku robi mi się... - Racja - powiedziałam. Wlałam mu na głowę jeszcze trochę octu i uśmiechnęłam się do siebie. - To bardzo ładnie z twojej strony. Jamie stał obok mnie na plaży. Mocno cuchnął octem, ale w niebieskim płaszczu, czystej koszuli i spodniach z szarej serży wyglądał atrakcyjnie i dostojnie. Ekstrawagancka ruda broda niezbyt pasowała do nobliwego stroju, ale była ładnie uczesana gęstym grzebieniem. Zatem pomimo bosych nóg Jamie stanowił piękny obraz ojca panny młodej. Murphy i Maitland, którym przypadła rola głównych świadków, prezentowali się nieco mniej okazale, chociaż Murphy nawet umył ręce, a Maitland twarz. Fergus wolałby, żeby jego świadkiem był Lawrence Stem, a Marsali poprosiła mnie, bym została jej druhną, ale żadne z nas nie mogło wystąpić w tej roli. Stem nie był nawet chrześcijaninem, a co dopiero katolikiem, ja zaś, co prawda, byłam odpowiedniego wyznania, ale przyjęcie przeze mnie tej funkcji na pewno by się nie spodobało Loaghaire, kiedy by się o tym dowiedziała. - Kazałem Marsali napisać do matki o swoim zamążpójściu - mruknął Jamie, gdy na plaży przyglądaliśmy się ostatnim przygotowaniom. - Ale chyba powinienem jej poradzić, żeby nie zagłębiała się w szczegóły. Wiedziałam, co ma na myśli. Loaghaire nie będzie uszczęśliwiona, kiedy się dowie, że jej córka uciekła z dwukrotnie starszym, jednorękim dawnym złodziejem kieszonkowym. Pewnie by zemdlała, gdyby usłyszała, że małżeństwo zostało zawarte w środku nocy na jednej z plaż Zachodnich Indii i że ślubu udzielił zhańbiony ksiądz - o ile w ogóle nie pozbawiony praw do udzielania sakramentów - a świadkami było dwudziestu pięciu marynarzy, dziesięć francuskich koni, stadko niesfornych owiec i spaniel, który przez cały czas, nie zważając na powagę sytuacji, usiłował kopulować z drewnianą nogą Murphy’ego. Jeszcze bardziej rozzłościłaby Laoghaire wiadomość, że ja brałam udział w ceremonii. Płonęło kilka pochodni, które osadzono na wbitych w piasek palach. Czerwone i pomarańczowe płomienie powiewały w stronę morza, jaskrawo połyskując na tle czarnego aksamitu nocy. Migotliwe gwiazdy świeciły nad Morzem Karaibskim niczym światła raju. Mimo iż nie był to kościół, niewiele panien młodych mogło się poszczycić tak pięknym miejscem zaślubin. Nie wiedziałam, jakich cudownych środków perswazji użył Lawrence, żeby przekonać ojca Fogdena, ale ksiądz się zjawił, kruchy i nierzeczywisty jak duch. Jedynymi oznakami życia były w nim niebieskie iskierki oczu. Skórę miał szarą jak jego sutanna, a ręce się trzęsły na podniszczonej skórze okładki modlitewnika. Jamie obrzucił kapłana oburzonym spojrzeniem. Miałam wrażenie, że już chce coś powiedzieć, ale tylko mruknął pod nosem jakieś przekleństwo i mocno zacisnął usta. Z bliska czuć było od księdza przyprawami sangrii, ale przynajmniej dotarł na plażę o własnych siłach. Stał pomiędzy dwiema pochodniami, z trudem utrzymując się na nogach. Usilnie próbował przewracać kartki książki, ale lekki wiatr od morza wciąż mu je wyrywał spod palców. W końcu dał za wygraną i książeczka z cichym klapnięciem upadła na piasek. - Mmm - mruknął. Odbiło mu się. Rozejrzał się dookoła i obdarował nas łagodnym uśmiechem świętego. - Drodzy umiłowani w Panu. Ceremonia już się rozpoczęła, ale gawiedź wciąż się wierciła, rozmawiała. Dopiero po jakimś czasie marynarze zaczęli uciszać jeden drugiego i skupiać uwagę na głównym punkcie programu. - Czy bierzesz sobie tę oto kobietę... - spytał ojciec Fogden, nagle kierując surowe spojrzenie w stronę Murphy’ego. - Nie! - krzyknął zaskoczony kucharz. - Nie cierpię kobiet! Robią tyle bałaganu! - Nie bierzesz? - Ojciec Fogden zamknął jedno oko, a drugie oskarżająco wycelował w Maitlanda. - A czy ty ją bierzesz? - Nie ja, ojcze. Nie, chociaż oczywiście chciałbym ją poślubić - dodał pospiesznie. - Proszę zapytać jego. - Maitland wskazał Fergusa, który stał przy pomocniku okrętowym i mierzył księdza wściekłym spojrzeniem. - Jego? Jesteś pewny? On nie ma jednej ręki - stwierdził ojciec Fogden z powątpiewaniem w głosie. - Nie przeszkadza ci to, gołąbeczko? - Nie! - krzyknęła Marsali, która w stroju Ermenegildy wyglądała jak księżniczka. Miała na sobie suknię z niebieskiego jedwabiu wyszywaną złotą nitką, z dużym, kwadratowym dekoltem i bufkami. Była śliczna. Czyste, lśniące jak włos anielski i gładko uczesane pukle miękko opadały na ramiona. Patrzyła na księdza gniewnym wzrokiem. - Proszę kontynuować! - Tupnęła nogą w piasek. - Och, tak - mruknął nerwowo ksiądz, cofając się o krok. - Cóż, w końcu nie przypuszczam, żeby to było jakąś przesz... przeszkodą. To znaczy, gdyby stracił narząd... Ale może jednak go nie stracił, prawda? - spytał niespokojnie Fogden, gdy uświadomił sobie taką ewentualność. - Nie mogę udzielić ślubu, jeśli kawalerowi brak... To zabronione. Twarz Marsali płonęła w świetle pochodni. Mina dziewczyny bardzo mi przypominała wyraz twarzy jej matki, kiedy ta znalazła mnie w Lallybroch. Ramiona Fergusa zatrzęsły się, trudno powiedzieć: z gniewu czy też ze śmiechu. Wreszcie Jamie uciszył narastający szum. Przemaszerował w sam środek zgromadzenia i położył ręce na ramionach Fergusa i Marsali. - Tego mężczyznę. - Skinął głową w stronę Francuza. - I tę kobietę. - Wskazał Marsali. - Ojcze, połącz ich świętym węzłem małżeńskim. Teraz. Proszę - dodał po chwili i odszedł kilka kroków dalej, strofującym wzrokiem uciszając zebranych. - Och, dobrze. Dobrze - powtórzył ojciec Fogden, lekko się słaniając. Nastąpiła dłuższa przerwa. Ksiądz zerkał z ukosa na Marsali. - Imię - powiedział nagle. - Muszę znać imię. Nie mogę udzielić ślubu bez imienia... Jak i bez kutasa. Nie możecie się pobrać bez imienia. Nie możecie się pobrać bez ku... - Marsali Jane MacKimmie Joyce! - powiedziała na cały głos Marsali, zamykając mu usta. - Tak, tak - mruknął pospiesznie. - Oczywiście. Marsali. Mar-sa-lij. Właśnie tak. A zatem, czy ty, Mar-sa-lij bierzesz tego mężczyznę... nawet, jeśli brakuje mu ręki i prawdopodobnie również innych części ciała... za prawowitego małżonka? I od tej chwili pozostaniesz z nim na dobre i na złe... - Urwał. Jego uwagę przykuła jedna z owiec, która właśnie pojawiła się w świetle pochodni i pracowicie żuła jakąś starą, porwaną, wełnianą pończochę. - Tak! Ojciec Fogden ocknął się i mrugnął. Usiłował powstrzymać kolejny atak czkawki, ale mu się nie udało. Błękitne oczy wycelowały w Fergusa. - Czy ty też masz jakieś imię? Jak również żądany organ? - Tak - odparł pan młody, nie zagłębiając się w szczegóły. - Fergus. Ksiądz lekko się skrzywił. - Fergus? - wybełkotał. - Fergus. Fergus. Tak, to już wiem. A co dalej? Żadnego nazwiska? Z całą pewnością potrzebuję nazwiska. - Fergus - powtórzył pan młody. W jego głosie słychać już było nutkę podenerwowania. Oryginalne imię młodzieńca brzmiało Claudel. Jamie nadał Francuzowi imię Fergus, kiedy go po raz pierwszy spotkał w Paryżu, dwadzieścia lat wcześniej. Ale, oczywiście, ktoś, kto się urodził w burdelu jako bękart, nie posiadał nazwiska, które mógłby dać żonie. - Fraser. - Zza pleców usłyszałam pewny, silny głos. Zaskoczeni państwo młodzi oboje naraz obejrzeli się do tyłu. Jamie pokiwał głową. Spojrzał Fergusowi w oczy i uśmiechnął się. - Fergus Claudel Fraser - powiedział powoli i wyraźnie. Uniósł brew, patrząc na swojego podopiecznego. Fergus sprawiał wrażenie sparaliżowanego. Usta miał szeroko otwarte, a oczy w przyćmionym świetle wyglądały jak czarne guziki. W końcu nieśmiało pokiwał głową, a jego twarz lekko się rozjaśniła, jak gdyby właśnie ktoś mu zapalił świecę w sercu. - Fraser - oznajmił. Głos miał lekko zachrypnięty, więc odchrząknął. - Fergus Claudel Fraser. Ojciec Fogden zadarł głowę i zapatrzył się w niebo, gdzie ponad koronami palm wędrował rogalik światła, który trzymał w objęciach ledwie widoczny czarny krążek reszty koła. Opuścił rozmarzony wzrok i spojrzał na Fergusa. - Dobrze - rzekł. - Prawda, że dobrze? Marsali dyskretnie szturchnęła księdza w żebro, co przypomniało duchownemu o bieżących obowiązkach. - Och! Hm... Cóż... Mąż i żona. Tak, ogłaszam was mężem... Nie, to nie tak. Nie powiedziałeś jeszcze, chłopcze, że ją bierzesz za żonę. - No, tak. - Fergus puścił dłoń Marsali i włożył rękę do kieszeni. Wyjął małą, złotą obrączkę. Zapewne kupił ją w Szkocji i trzymał aż do tej chwili, nie chcąc oficjalnie ogłaszać swego małżeństwa do czasu, kiedy zostanie pobłogosławione... Nie przez księdza, tylko przez Jamiego. Na plaży zapadła cisza. Gdy wkładał jej na palec złoty krążek, wszyscy patrzyli w skupieniu. Więc dopięła swego. Piętnastolatka, która nie dysponowała żadną inną bronią, prócz uporu. Powiedziała: „Pragnę go”. I nie dała za wygraną. Nie zważała ani na sprzeciw matki, ani na argumenty Jamiego, ani na skrupuły Fergusa, ani nawet na własne obawy. Przetrwała oddalenie o tysiące kilometrów od domu, surowe warunki na pokładzie, sztormy i rozbicie statku. Uniosła rozpromienioną twarz i przejrzała się w oczach Fergusa. Widziałam, jak na siebie patrzą, i poczułam, że łzy wymykają się spod moich powiek. „Pragnę go”. Nie powiedziałam tego o Jamiem, kiedy się pobieraliśmy. Wówczas jeszcze go nie pragnęłam. Ale od tamtej pory wypowiedziałam te słowa trzy razy. Dwukrotnie w Craigh na Dun i raz w Lallybroch. „Pragnę go”. Nadal pragnęłam i nic nas nie mogło rozdzielić. Patrzył na mnie z góry. Czułam ciężar tego spojrzenia. Było czułe i ciemnobłękitne jak morze o świcie. - O czym myślisz, mo chridhel - spytał cicho. Mrugnęłam, żeby pohamować łzy, i uśmiechnęłam się. Otulił moje ręce dużymi, ciepłymi dłońmi. - To, co ci mówię trzy razy, jest prawdą - oznajmiłam. Stanęłam na palcach i pocałowałam go w usta. Wokół trysnęła fontanna radości. Nieznane Światy 53 Guano nietoperzy Świeże guano nietoperzy jest śliskim czarno-zielonym śluzem, a wyschnięte - jasno- brązowym proszkiem. Jedno i drugie wydziela łzawiący fetor piżma, amoniaku i zgnilizny. - Ile mamy zebrać tego świństwa? - zapytałam przez chustą, którą osłoniłam sobie usta. - Dziesięć ton - odparł Jamie, równie stłumionym głosem. Staliśmy na górnym pokładzie, przyglądając się, jak niewolnicy wwożą po trapie taczki cuchnącego towaru do otwartego luku ładowni. Drobne cząsteczki suchego guana sfruwały z taczek i napełniały powietrze wokół nas zwodniczo pięknym obłokiem złota, który skrzył się i migotał w słońcu późnego popołudnia. Ciała mężczyzn także były nim pokryte. W pyle na nagich torsach tragarzy strużki potu wycinały ciemne kanały, łzy płynęły zaś po twarzach i piersiach. Tragarze wydawali się prążkowani czernią i złotem niczym egzotyczne zebry. Jamie osłonił oczy, gdy wiatr powiał prosto na nas. - Wiesz, jak się kogoś przeciąga pod statkiem z jednej burty na drugą, Angielko? - Nie, ale jeśli masz na myśli Fergusa, jestem z tobą. Jak daleko stąd do Jamajki? To właśnie Fergus zdobył dla „Artemidy” pierwsze zlecenie: fracht dziesięciu ton guana z Barbadosu na Jamajkę, które miały być nawozem dla plantacji trzciny cukrowej pana Greya. Sam Fergus był zakłopotany nadzorowaniem załadunku ogromnych bloków wyschniętego guana. Marsali zwykle nie oddalała się od męża. Tym razem jednak ruszyła aż na pokład dziobowy, gdzie usiadła na skrzyni pełnej pomarańcz. Osłoniła usta ślicznym nowym szalem, który Fergus kupił jej na targu. - Jesteśmy kupcami, nie? - przekonywał Fergus. - Mamy do napełnienia pustą ładownią. Poza tym monsieur Grey zapłaci nam więcej niż należycie - dodał. - Jak daleko, Angielko? - Jamie spojrzał na horyzont, jakby miał nadzieję zobaczyć ląd wyłaniający się ze skrzących fal. Dzięki czarom pana Willoughby’ego Jamie dobrze znosił dalszą podróż, ale nadal odnosił się do niej bez entuzjazmu. - Warren mówi, że trzy lub cztery dni żeglugi - westchnął. - Jeśli pogoda się utrzyma. - Może na morzu zapach będzie lepszy? - powiedziałam. - O, tak, milady - zapewnił Fergus, przechodząc obok. - Właściciel powiedział, że odór się ulatnia, gdy suche guano zostaje wyniesione z jaskiń, w których narasta. - Wskoczył na takielunek i pomknął na górę. Mimo braku ręki wspinał się jak małpa. Dotarł na szczyt, przywiązał tam czerwoną chustką, która była sygnałem dla obsługi na brzegu do wejścia na pokład, i ześlizgnął się z powrotem. Zatrzymał się tylko na chwilę, by powiedzieć coś niemiłego Ping Anowi. Chińczyk usadowił się na najniższej wrędze i nie spuszczał swych żółtych oczu z tego, co działo się na dole. - Fergus chyba czerpie jakieś osobiste korzyści z tego frachtu? - zauważyłam. - No cóż, jest wspólnikiem - odparł Jamie. - A skoro ma żonę, to musi myśleć ojej utrzymaniu. Może upłynąć trochę czasu, zanim znów wrócimy do drukarskiego interesu, więc trzeba się o wszystko starać. On i Marsali mają połowę zysku z tego frachtu. Cóż, obiecałem dać dziewczynie posag - dodał chytrze i roześmiał się. - Chętnie przeczytałabym list Marsali do matki - powiedziałam. - Ciekawe, co napisała o Fergusie, Fogdenie i mamacicie, no i o tym posagu w postaci dziesięciu ton guana nietoperzy. - Nie będę mógł stanąć na szkockiej ziemi, gdy Laoghaire przeczyta list - stwierdził ponuro Jamie, ale się uśmiechnął. - A ty myślałaś już, co zrobisz ze swoją nową zdobyczą? - Nawet mi nie przypominaj - mruknęłam. - Gdzie on jest? - Gdzieś tutaj - odparł Jamie nieco roztargniony. Jego uwagę przyciągnął mężczyzna zmierzający ku nam nabrzeżem. - Murphy go nakarmił, a Innes znajdzie mu jakieś miejsce. Wybacz, Angielko, zdaje się, że ktoś mnie szuka. - Zsunął się z nadburcia i zszedł po trapie, starannie omijając niewolnika wchodzącego z taczką guana. Z ciekawością przyglądałam się, jak Jamie wita wysokiego mieszkańca kolonii w stroju zamożnego plantatora. Ogorzała, czerwona twarz nieznajomego świadczyła o wielu latach spędzonych na wyspach. Mężczyzna wyciągnął rękę do Jamiego, który uścisnął ją zdecydowanie. Panowie zamienili ze sobą kilka zdań. Wyraz ostrożności na twarzy plantatora zamienił się w serdeczność. Pomyślałam, że to rezultat wizyty w loży masońskiej w Bridgetown, do której pamiętając o sugestii Jareda, Jamie poszedł przedwczoraj, natychmiast po przybiciu do brzegu. Przedstawił się tam jako członek bractwa i rozmawiał z Mistrzem loży. Opisał małego Iana i prosił o wszelkie wiadomości o chłopcu i statku „Bruja”. Mistrz obiecał rozesłać wieści wśród masonów, którzy odwiedzają targ niewolników i doki okrętowe. Patrzyłam ciekawie, jak plantator sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jakiś dokument. Rozłożył go i pokazał Jamiemu, najwyraźniej coś wyjaśniając. Na twarzy Jamiego malowało się skupienie. Potężny Szkot ściągnął swoje diabelskie brwi i słuchał z uwagą, ale nie okazywał ani radości, ani rozczarowania. Być może nie były to informacje o Ianie. Po naszej przedwczorajszej wizycie na targu niewolników prawie zaczęłam tracić nadzieję. Lawrence, Fergus, Marsali i ja poszliśmy na targ niewolników pod nieznośną opieką Murphy’ego. Jamie w tym czasie był na spotkaniu z Mistrzem masonów. Targ niewolników znajdował się w pobliżu doków, na końcu pokrytej kurzem drogi. Wzdłuż traktu rozsiedli się sprzedawcy owoców, kawy, suszonych ryb, orzechów kokosowych, słodkich ziemniaków i czerwonych koszenili sprzedawanych jako barwnik w zakorkowanych szklanych buteleczkach. Murphy z zamiłowaniem uparł się, że Marsali i ja musimy mieć parasolki. Kazał Fergusowi je kupić u przydrożnego sprzedawcy. - Wszystkie białe kobiety w Bridgetown noszą parasolki - powiedział zdecydowanie. - Aleja nie potrzebuję - odparłam. Denerwowała mnie rozmowa o czymś tak błahym, jak moja cera, gdy w końcu mogliśmy być bliscy odnalezienia Iana. - Słońce wcale tak mocno dziś nie praży. Chodźmy! Murphy spojrzał na mnie zgorszony. - Nie chcesz chyba, by ludzie myśleli, że nie jesteś godna szacunku i że nie troszczysz się o swoją skórę. - Nie zamierzam się tutaj osiedlać i nie obchodzi mnie, co ludzie pomyślą - powiedziałam z wściekłością i ruszyłam w stronę odległego gwaru, który najprawdopodobniej dochodził z targu niewolników. - Twoja twarz... zrobi się... czerwona! - wołał zirytowany Murphy. Próbował otworzyć nade mną parasolkę. - Boże, co za człowiek! - mruknęłam. Z niecierpliwością oczekiwałam tego, co mogliśmy zastać. - W porządku, daj mi to paskudztwo! - powiedziałam i chwyciłam parasolkę. Z gniewem położyłam ją sobie na ramieniu. A jednak już po kilku minutach byłam Murphy’emu wdzięczna za jego nieprzejednanie. Drogę ocieniały wysokie palmy i cekropie, ale targ niewolników był położony na rozległej, nieocienionej, kamienistej przestrzeni. Odrobinę cienia dawały tylko walące się, otwarte budy zadaszone arkuszami blachy lub liśćmi palm. W tych ruderach handlarze niewolników i licytatorzy szukali chwilowego schronienia przed słońcem. Niewolników przetrzymywano w dużych kwadratowych zagrodach, otwartych na słońce, deszcz i wiatr. Słońce wręcz paliło, a blask odbijający się od jasnych kamieni wydawał się wprost oślepiający. Przymrużyłam załzawione oczy i szybko rozłożyłam parasolkę. Osłonięta, mogłam obserwować oszałamiające szeregi nagich lub prawie nagich ciał, połyskujących wszystkimi odcieniami brązu, beżu i czerni. Właściciele plantacji dokonywali przeglądu towaru - białego i czarnego. Odór był wprost nieznośny, nawet dla osoby przyzwyczajonej do fetorów Edynburga i cuchnących śródpokładów „Morświna”. W rogach niewolniczych zagród leżały sterty wilgotnych ekskrementów, nad którymi brzęczały muchy. W powietrzu unosił się gęsty, oleisty smród. Najintensywniejsza była jednak nieprzyjemna, intymna woń ciał piekących się w słońcu. - Jezu... - wymamrotał Fergus. Jego ciemne oczy wyrażały szok i dezaprobatę. - To gorsze niż slumsy na Montmartre. Marsali nie mówiła ani słowa, tylko z zaciśniętym nosem ciągle przysuwała się do męża. Lawrence prawdopodobnie już wcześniej widział targi niewolników. - Biali są na końcu - oznajmił rzeczowo. Wskazał najdalszy bok kwadratowego placu. - Chodźmy zasięgnąć informacji o wszystkich młodych mężczyznach, jakich ostatnio sprzedano. - Położył potężną dłoń na moim boku i delikatnie mnie ponaglił, bym ruszyła przez tłum. Niemal na końcu targu jakaś stara czarnoskóra kobieta przykucnęła na ziemi. Dokładała węgiel drzewny do małego żelaznego kosza. Gdy znaleźliśmy się bliżej, podszedł do niej plantator z dwoma czarnymi mężczyznami, najwyraźniej służącymi. Mieli na sobie koszule i spodnie z surowej bawełny. Jeden z nich prowadził za ramię nowo nabyła niewolnicę. Dwie inne dziewczyny, jedynie z wąskimi przepaskami na biodrach, związane powrozami niósł przewieszone na barkach. Plantator dał starej kobiecie monetę. Starucha odwróciła się i wyciągnęła z ziemi kilka krótkich prętów. Uniosła je wysoko, by mężczyzna mógł obejrzeć. Przyglądał im się przez chwilę, wybrał dwa i wręczył jednemu ze służących. Czarnoskóry wsunął metalowe końcówki do żelaznego koksowego kosza. Drugi służący stanął za dziewczyną i związał jej ręce. Pierwszy wyciągnął pręty z ognia i przyłożył obydwa jednocześnie poniżej jej prawej piersi. Krzyknęła. Kilka głów odwróciło się w jej stronę. Na ciele zostały wypalone litery HB. Przerażona tym widokiem, zatrzymałam się. Pozostali oddalili się niepostrzeżenie. Rozglądałam się dookoła. Na próżno szukałam śladu Lawrence’a czy Fergusa. Nigdy nie miałam trudności z odnalezieniem w tłumie Jamiego. Zawsze mogłam dostrzec jego płomienną czuprynę. Jednak Fregus i Murphy byli niscy, a wzrost Lawrence’a nie przewyższał średniego. Nawet żółta parasolka Marsali zniknęła wśród wielu innych na placu. Z dreszczem odeszłam od żelaznego kosza. Zza plecami słyszałam krzyki i skowyt, ale nie chciałam oglądać się za siebie. Odwracając oczy, pospiesznie minęłam kilka stanowisk aukcyjnych, ale potem zwolniłam i w końcu zostałam zatrzymana przez gęstniejący wokół mnie tłum. Mężczyźni i kobiety zagradzający mi drogę słuchali licytatora zachwalającego zalety jednorękiego niewolnika, który stał nago na podeście. Był niskim, lecz mocno zbudowanym mężczyzną, o masywnych udach i dobrze umięśnionej klatce piersiowej. Jedną rękę amputowano mu nad łokciem. Teraz z końca kikuta kapał pot. - Nie nadaje się do pracy w polu - przyznawał licytator - ale to solidna inwestycja do rozpłodu. Spójrzcie tylko na te nogi! - zawołał i sięgnął po długą rattanową laskę. Smagnął niewolnika po łydkach, potem roześmiał się obleśnie do tłumu. - Dasz gwarancję płodności? - zapytał jakiś mężczyzna z wyraźnym sceptycyzmem. - Trzy lata temu kupiłem byka wielkiego jak muł, ale nie dał młodych; nie znał się na rzeczy, jak mówią niewolnice. Tłum zachichotał. Licytator udawał obrażonego. - Gwarancję? Zobacz sam, człowieku małej wiary! - Teatralnie przesunął dłonią po szczęce, zebrał z niej palcami oleisty pot, a potem ujął penis niewolnika i zaczął masować go energicznie. Mężczyzna mruknął coś zaskoczony i próbował się cofnąć, ale pomocnik licytatora chwycił go mocno za rękę. Tłum wybuchnął śmiechem, a kilka osób wydawało okrzyki radości, gdy miękki czarny narząd stwardniał i zaczął pęcznieć. Nagle coś we mnie pękło. Byłam oburzona targiem, piętnowaniem i nikczemnością. Czułam się znieważona własną obecnością w tym miejscu. Zanim pomyślałam, co robię, już zaczęłam to robić. Odnosiłam wrażenie, że stoję obok siebie, obserwuję wszystko z zewnątrz. - Przestańcie! - krzyknęłam, niemal nie poznając własnego głosu. Licytator podniósł wzrok, spojrzał na mnie i uśmiechnął się przymilnie. Chytrze patrzył mi prosto w oczy. - Solidna inwestycja do rozpłodu, madame - powtórzył. - Gwarantowana, jak pani widzi. Złożyłam parasolkę i ostrym końcem z całej siły uderzyłam w tłusty brzuch. Mężczyzna odskoczył do tyłu, wybałuszając oczy ze zdumienia. Cofnęłam swoją broń i trzepnęłam nią licytatora po głowie, potem mocno go kopnęłam. Wiedziałam, że to niczego nie zmieni i że przyniesie tylko szkodę, a jednak nie mogłam stać w przyzwalającym milczeniu. Nie chodziło o piętnowane dziewczęta ani o zachwalanego mężczyznę na podeście. Nie działałam w obronie tych biedaków. Chodziło o mnie samą. Wokół powstał hałaśliwy tumult, czyjeś ręce odciągnęły mnie od licytatora. Zaatakowany przeze mnie „poczciwiec” już otrząsnął się z szoku, wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu i z całej siły uderzył niewolnika w twarz. Rozejrzałam się dookoła, szukając posiłków. Dostrzegłam Fergusa. Z twarzą wykrzywioną niepohamowanym gniewem przeciskał się przez tłum. Rozległ się krzyk. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku młodego Francuza. Ludzie zaczęli się pchać. Ktoś podstawił mi nogę. Upadłam na kamienie. Poprzez tuman kurzu w odległości około dwóch metrów ujrzałam Murphy’ego. Z wyrazem rezygnacji na szerokiej, czerwonej twarzy odpiął swoją drewnianą nogę - wyprostował się, podskoczył do licytatora i walnął go protezą w głowę. Mężczyzna zachwiał się i przewrócił. Tłum zakołysał się do tyłu. Fergus dzikim wzrokiem rozglądał się dookoła. Lawrence, mroczny, posępny i potężny, przebijał się z drugiej strony. Trzymał dłoń na maczecie zwisającej mu u pasa. Wstrząśnięta i drżąca siedziałam na ziemi. Już nie czułam się osamotniona i zagubiona. Zaczęło mnie mdlić. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że właśnie popełniłam szaleństwo, które mogło się skończyć ciężkim pobiciem Fergusa, Lawrence’a i Murphy’ego, jeśli nie czymś znacznie gorszym. I wtedy znalazł się tam również Jamie. - Wstań, Angielko - powiedział spokojnie. Podał mi rękę. Nogi bardzo mi się trzęsły, ale zdołałam się podnieść. Z jednej strony zobaczyłam długie wąsy Raeburna. Zauważyłam też MacLeoda. Zrozumiałam, że wraz z Jamiem przybyli również jego Szkoci. Kolana ugięły się pode mną, ale ręce Jamiego szybko mnie podtrzymały. - Zrób coś - powiedziałam zduszonym głosem, opierając głowę na jego piersi. - Proszę, zrób coś. Ze swą zwykłą przytomnością umysłu zrobił jedyną rzecz, jaka mogła uspokoić tumult i zapobiec szkodom. Kupił jednorękiego mężczyznę. A zatem, o ironio, w rezultacie swojego niewielkiego wybuchu wrażliwości, stałam się przerażoną właścicielką prawdziwego gwinejskiego niewolnika, co prawda, jednorękiego, ale promieniejącego zdrowiem i będącego okazem gwarantowanej płodności. Westchnęłam. Starałam się nie myśleć o tym człowieku. Przypuszczalnie znajdował się teraz gdzieś pod pokładem, nakarmiony i - miałam nadzieję - ubrany. Dokumenty własności, których nie chciałam nawet dotknąć, mówiły, że jest pełnokrwistym murzynem ze Złotego Wybrzeża, członkiem afrykańskiego plemienia Yoruba, sprzedanym przez francuskiego plantatora z Barbudy. Miał tylko jedną rękę, na lewym ramieniu nosił piętno w kształcie lilii z inicjałem „A” i był znany pod imieniem Temeraire, czyli Zuchwały. Dokumenty nie sugerowały co, na miłość boską, powinnam z nim zrobić. Jamie skończył przeglądać papiery przyniesione przez znajomego masona. Pisma - z tego, co mogłam zobaczyć przez burtę statku - wyglądały dokładnie tak samo, jak dokumenty Tamerairea. Jamie oddał plik kartek z podziękowaniami i wyrazem niezadowolenia na twarzy. Wymienili jeszcze kilka słów i pożegnali się uściskiem dłoni. - Czy wszyscy są już na pokładzie? - zapytał Jamie, schodząc z trapu. Granatowa wstążka, którą związał z tyłu swoje gęste włosy, powiewała w lekkiej bryzie. - Tak jest, sir! - odparł pan Warren. Gwałtownie kiwnął głową, co na statku handlowym uchodziło za oddanie honorów. - Odpływamy? - Tak. Dziękuję, panie Warren. - Jamie minął dowódcę i stanął obok mnie. - Nic - powiedział cicho. Twarz miał spokojną, ale czułam głębię jego rozczarowania. Rozmowy, jakie przedwczoraj przeprowadził z dwoma mężczyznami, którzy mieli do czynienia z białym niewolnikiem sprzedanym na targu, nie dostarczyły żadnej użytecznej informacji. Masoński plantator był ostatnim promykiem nadziei. Nie wiedziałam, jakimi słowami pocieszyć Jamiego. Położyłam rękę na jego dłoni i uścisnęłam ją lekko. Jamie obdarzył mnie słabym uśmiechem. Wziął głęboki oddech, rozprostował ramiona i dokładniej okrył się płaszczem. - No cóż, czegoś się jednak dowiedziałem. Pan Villiers posiada tutaj wielką plantację trzciny cukrowej. Trzy dni temu kupił sześciu niewolników od kapitana statku „Bruja”, ale wśród nich nie było Iana. - Trzy dni temu? - powtórzyłam zdumiona. - Przecież „Bruja” wypłynęła z Hispanioli przed dwoma tygodniami! Skinął głową, pocierając policzek. Musiał się ogolić przed licznymi spotkaniami. Teraz jego skóra jaśniała świeżą różowością, mocno kontrastując ze śnieżnobiałym płótnem sztywnego kołnierza. - Zgadza się. I dotarła tutaj w środę... przed pięcioma dniami. - A zatem była jeszcze gdzie indziej, zanim dopłynęła na Barbados! Czy wiemy gdzie? Potrząsnął głową. - Villers nie mógł się tego dowiedzieć. Powiedział, że rozmawiał z kapitanem „Brui”. Mężczyzna bardzo tajemniczo mówił o tym, gdzie był i co robił. Ale Villeirs nie zwracał na to uwagi. Wiedział, że „Bruja” ma złą reputację, a kapitan bardzo chciał sprzedać niewolników za dobrą cenę. Mimo to - Jamie rozpromienił się trochę - Villers pokazał mi dokumenty wystawione dla ludzi, których kupił. Przeglądałaś papiery swojego niewolnika? - Nie nazywaj go tak - poprosiłam najpierw, dopiero potem odpowiedziałam: - Owszem. Czy te, które ty obejrzałeś, były identyczne? - Niezupełnie. W trzech nie ma wszystkich nazwisk poprzednich właścicieli, a Villers twierdzi, że żaden z niewolników nie przybywa prosto z Afryki. Wszystkie zawierają przynajmniej kilka słów angielskich. Jeden wymienia nazwisko wcześniejszego właściciela, ale zostało ono wykreślone, więc nie mogłem go poznać. Przedostatnią właścicielką tych ludzi była pani Abernathy z Rose Hall na Jamajce. - Na Jamajce? Jak daleko... - Nie wiem - przerwał. - Zapytamy pana Warrena. W każdym razie musimy popłynąć na Jamajkę choćby po to, żeby pozbyć się ładunku, zanim wszyscy umrzemy z obrzydzenia - dodał, marszcząc swój długi nos. - Z tym grymasem wyglądasz jak mrówkojad - powiedziałam. Próba złagodzenia napięcia powiodła się; kąciki szerokich ust uniosły się lekko. - Naprawdę? Czyżby istniała bestia, która zjada mrówki? - Ze wszystkich sił starał się utrzymać żartobliwy ton. Odwrócił się plecami do doków Barbadosu. Oparty o burtę, uśmiechnął się do mnie. - Nie sądzę, żeby mrówki były bardzo sycące. - Przypuszczam, że mrówkojad zjada ich bardzo dużo. Poza tym na pewno nie są gorsze od szkockiego gulaszu z baranich podrobów. - Wzięłam oddech, żeby mówić dalej, ale nagle się zakrztusiłam się. - O Boże, co to? „Artemida” zdążyła już powoli opuścić nabrzeże załadunkowe i wypłynąć z portu. Gdy odwróciliśmy się pod wiatr, w statek uderzył głęboki, gryzący odór. Stanowił niezwykle przykrą i ponurą symfonię woni martwych skorupiaków, mokrego drewna, ryb, przegniłych sieci i ciepłego oddechu tropikalnej roślinności wybrzeża. Mocniej przycisnęłam chusteczkę do ust i nosa. - Co to jest? - powtórzyłam. - Mijamy „płonącą ziemię”, madame. Przepływamy tuż obok targu niewolników - wyjaśnił Maitland. Wskazał brzeg, gdzie znad parawanu krzaków wawrzynu wyrastał biały pióropusz dymu. - Tam pali się ciała tych, którzy nie przeżyli podróży z Afryki. Najpierw jest rozładowywany żywy transport, potem w czasie szorowania statku ciała zmarłych usuwa się i ciska na stosy właśnie tutaj, by do miasta nie dotarła zaraza. Spojrzałam na Jamiego. On też był przerażony. - Jak często pali się ciała? - zapytałam. - Codziennie? - Nie wiem, madame, ale chyba nie. Może raz w tygodniu... - Maitland wzruszył ramionami i wrócił do swoich obowiązków. - Musimy to zobaczyć - powiedziałam głosem dziwnie spokojnym i czystym. Jamie bardzo zbladł. Utkwił wzrok w grubym pióropuszu białego dymu, który wznosił się za palmami. Zacisnął wargi. - Tak - mruknął i wydał Warrenowi odpowiednie polecenia. Nadzorca stosu - zasuszona, mała kreatura nieokreślonego koloru - z dziwacznym akcentem wrzaskliwie protestował. Był zdumiony, że jakaś dama wkracza na „płonącą ziemię”. Jamie bezceremonialnie odsunął mężczyzną na bok. Mnie nie próbował powstrzymać przed dalszą wędrówką. Wiedział, że nie zostawiłabym go samego. „Płonąca ziemia” leżała za parawanem drzew. Rozciągała się na długości nabrzeża rozładunkowego. Sterta beczek ze smołą i stosy suchego drewna stały w ponurych, lepkich bryłach wśród wspaniałej zieleni drzewiastych paproci i karłowatych sosen. Z prawej strony zbudowano olbrzymi stos z drewnianą platformą, na którą rzucano ciała ociekające smołą. Podpalono go zaledwie przed chwilą. Z jednej strony buchnął silny płomień, ale w innych miejscach drewno lizały jedynie niewielkie języki ognia. Palone ciała zasłaniał dym. Gęste smugi unosiły się nad stosem. Falujące powietrze wywoływało przerażające złudzenie ruchu wystających kończyn. Jamie przystanął i wpatrywał się w stos. Potem wskoczył na platformę i nie bacząc na dym oraz parzący żar, zaczął rozsuwać ciała. Zawzięcie grzebał w nadpalonych szczątkach. W pobliżu znajdował się niniejszy stos szarych popiołów i czysto białych, kruchych kości. Na szczycie leżała kość potylicy, gładka niczym skorupka jajka. Dym zasłonił na chwilę Jamiego. Doznałam zatrważającego uczucia, że się przewrócił i płonie na stosie. W powietrzu unosił się okropny zapach palonego mięsa. Myślałam, że zwymiotuję. - Jamie! - krzyknęłam. - Jamie!!! Nie było odpowiedzi, ale z samego serca stosu dobiegł mnie głęboki, rozdzierający kaszel. Kilka minut później welon dymu rozsunął się i chwiejnym krokiem wyszedł z niego dławiący się Jamie. Stał pochylony u stóp platformy, kaszląc z głębi płuc. Cały był pokryty tłustą sadzą, a dłonie i ubranie miał ubrudzone smołą. Oślepiał go dym, a płynące po policzkach łzy żłobiły jasne tunele na twarzy. Rzuciłam kilka monet strażnikowi ognia. Wzięłam Jamiego pod ramię i wyprowadziłam go z doliny śmierci. Pod palmami upadł na kolana i zwymiotował. - Nie dotykaj mnie - jęknął, gdy próbowałam mu pomóc. Wymiotował jeszcze wielokrotnie. Potem powoli wstał. - Nie dotykaj mnie - powtórzył. Jego głos, zmieniony dymem i mdłościami, brzmiał obco. Podszedł do krawędzi nabrzeża, zdjął płaszcz oraz buty i wskoczył do wody. Po chwili podniosłam rzeczy Jamiego. Trzymałam je ostrożnie na odległość wyciągniętego ramienia. W wewnętrznej kieszeni płaszcza zauważyłam lekko zniekształconą podobiznę Brianny. Poczekałam, aż Jamie wyjdzie i otrząśnie się z wody. Wciąż miał na sobie resztki smoły, ale sadzy i zapachu stosu już nie było. Siedział na nabrzeżu z głową w kolanach. Oddychał ciężko. Z „Artemidy” wychylały się zaciekawione twarze. Nie wiedziałam, co zrobić. Pochyliłam się więc i tylko położyłam Jamiemu rękę na ramieniu. Nie podnosząc głowy, sięgnął po moją dłoń. - Nie było go tam - powiedział zduszonym głosem. Odświeżająca bryza poruszała pasmami mokrych rudych włosów. Spojrzałam za siebie. Biały pióropusz dymu wznoszący się z niewielkiej doliny zmienił się w czarny. Spłaszczył się i zaczął dryfować ku morzu, a prochy zmarłych niewolników, lecąc z wiatrem, wracały do Afryki. 54 Pirat Ja nie mogę nikogo posiadać, Jamie - powiedziałam, z przerażeniem spoglądając na dokumenty rozłożone przede mną w świetle lampy. - Po prostu nie mogę. To nieuczciwe. - Cóż, jestem skłonny zgodzić się z tobą, Angielko. Ale co mamy zrobić z tym człowiekiem? - Jamie usiadł na koi obok mnie i spojrzał na akt własności. Marszcząc brwi, przeczesywał dłonią włosy. - Moglibyśmy go uwolnić... ale co wtedy się z nim stanie? - Pochylił się do przodu i ze skupieniem czytał dokumenty. - Zna zaledwie kilka słów po francusku i angielsku. Gdybyśmy puścili go wolno i nawet dali trochę pieniędzy... czy zdoła żyć samodzielnie? Zamyślona skubałam jeden z serowych rożków Murphy’ego. Był smaczny, ale zapach oliwy płonącej w lampie osobliwie mieszał się z aromatem sera. Na dodatek wszystko przesiąknęło podstępną wonią guana nietoperzy. - Nie wiem - odparłam. - Lawrence powiedział, że na Hispanioli żyje wielu wolnych czarnoskórych. Mieszkają tam Kreole i ludzie mieszanych ras. Liczni prowadzą tam nawet własne interesy. Czy tak samo jest na Jamajce? Potrząsnął głową i sięgnął po rożek. - Słyszałem, że grupka wolnych czarnoskórych samodzielnie zarabia tam na życie, ale to są ci, którzy mają jakieś umiejętności: szwaczki, rybacy... Trochę rozmawiałem o tym z Temeraire’em. Wycinał trzcinę cukrową, zanim stracił rękę. Odłożyłam ledwie nadgryziony rożek i z niezadowoleniem spoglądałam na dokumenty. Już sama myśl o posiadaniu niewolnika budziła we mnie przerażenie i odrazę, ale teraz zaczynało do mnie docierać, że uwolnienie się od odpowiedzialności może nie być takie proste. Temeraire’a zabrano z baraku dla niewolników na gwinejskim wybrzeżu przed pięcioma laty. Realizacja mojego pierwotnego zamysłu - odesłać go do domu - była najwyraźniej niemożliwa. Nawet gdyby udało wsadzić Temeraire’a na statek, istniało wielkie prawdopodobieństwo, że natychmiast znów zostałby wzięty do niewoli: albo przez samą załogę, albo przez innego handlarza żywym towarem w jednym z zachodnioafrykańskich portów. Podróżując samotnie, bez ręki i jakichkolwiek umiejętności, nie miałby żadnej ochrony. A nawet gdyby cudem bezpiecznie dotarł do Afryki i nie wpadł w ręce łowców niewolników, to rzeczywiście nie było żadnej szansy, by znalazł drogę powrotną do swojej wioski. A nawet gdyby mu się to udało, wyjaśnił uprzejmie Lawrence, prawdopodobnie i tak zostałby zabity lub wypędzony, bo współplemieńcy potraktowaliby go jako ducha i wielką groźbę dla siebie. - Nie przypuszczam, żebyś brała pod uwagę sprzedanie Tameraire’a - Jamie poruszył tę kwestię bardzo delikatnie. - Chyba że komuś, kto dawałby nam pewność, że będzie dobrze go traktował? Przesuwałam palcami po brwiach, starając się ukoić ból głowy. - Cóż, najlepiej jak zostanie z nami - stwierdziłam. - Nie możemy być pewni, co zrobiliby z nim nowi właściciele. Jamie westchnął. Większość dnia spędził na przedzieraniu się z Fergusem przez mroczne, cuchnące ładownie oraz na sporządzaniu spisów. Był zmęczony. - Tak, to żadna dobroć wyzwolić kogoś, żeby głodował - odezwał się po chwili. - Właśnie... - Zwalczyłam w sobie dziwny żal, że w ogóle spotkałam jednorękiego niewolnika. Mnie byłoby teraz o wiele łatwiej, ale jemu prawdopodobnie nie. Jamie wstał z koi. Oparł się o ławkę i zginał ramiona, by je rozluźnić. Potem pochylił się i pocałował mnie w czoło. - Nie zamartwiaj się, Angielko. Porozmawiam z zarządcą na plantacji Jareda. Może znajdzie dla tego człowieka zajęcie albo... Donośne ostrzeżenie z góry przerwało mu w pół słowa. - Załoga, ahoj! Żwawiej tam na dole! Z lewej burty dziobowej, ahoj! Krzyk wartownika był naglący, wywołał duże poruszenie i zamieszanie. Załoga szybko zaczęła wychodzić na pokład. Było coraz głośniej. Dało się też wyczuć szarpnięcie, gdy „Artemida” zwinęła żagle. - Co to, na miłość boską... - zaczął Jamie. Rozdzierający łoskot zagłuszył dalsze słowa. Jamie upadł, gdy kajuta mocno się przechyliła. Zydel, na którym siedziałam, przewrócił się. Runęłam na podłogę. Lampa olejowa wyskoczyła z uchwytu. Na szczęście zgasła, zanim uderzyła o deski. Kajuta pogrążyła się w mroku. - Angielko! Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? - Dochodzący z ciemności głos Jamiego, który leżał w pobliżu, był szorstki ze strachu. - Tak - odparłam, gramoląc się spod stołu. - A tobie? Co się stało? Czy ktoś w nas uderzył? Jamie nie odpowiedział na żadne pytanie. Dotarł do drzwi i otworzył je na oścież. Z górnego pokładu dobiegał nieopisany harmider nawoływań, krzyków i głuchych uderzeń przerywanych odgłosami wystrzałów. - Piraci - powiedział krótko Jamie. - Wdarli się na nasz pokład. Moje oczy zaczynały się przyzwyczajać do mroku. Jamie wykonał gwałtowny ruch w stronę biurka i sięgnął do szuflady po pistolet. Wyciągnął sztylet spod poduszki i ruszył w stronę drzwi. - Zabierz Marsali, Angielko, i uciekaj na dół. Idźcie ku dziobowi tak daleko, jak zdołacie, do tej wielkiej ładowni, gdzie leżą bloki guana. Ukryjcie się za nimi i zostańcie tam - polecił i zniknął. Przez chwilę przeszukiwałam po omacku szafkę nad moją koją. Chciałam znaleźć marokańską szkatułkę, którą dała mi matka Hildegarda, gdy ostatni raz widziałyśmy się w Paryżu. Ze skalpela mógł być niewielki pożytek przeciwko piratom, ale czułabym się lepiej z jakąkolwiek bronią w dłoni, nieważne jak małą. - Claire? - dobiegł mnie od strony drzwi wysoki i przerażony głos Marsali. - Jestem tutaj - powiedziałam. Zauważyłam błysk jasnej bawełny, gdy dziewczyna się poruszyła. Wcisnęłam w drobniutką rękę wykonany z kości słoniowej nóż do otwierania listów - Trzymaj. Na wszelki wypadek. A teraz chodźmy! Musimy zejść do ładowni. Z długim nożem do amputacji w jednej ręce i kilkoma skalpelami w drugiej, szłam przez statek. Na górnym pokładzie dudniły stopy. Przez całą noc rozbrzmiewały przekleństwa i krzyki połączone z przerażającymi jękami i rozdzierającym hałasem. Głośny trzask musiał być spowodowany przez ocieranie się wręg „Artemidy” o belki i deski nieznanego okrętu, który w nas uderzył. Ładownia była czarna jak smoła i pełna gęstego, duszącego dymu. Krztusząc się, powoli szłyśmy w głąb. - Kim oni są? - zapytała stłumionym głosem Marsali. Echo ginęło w blokach guana. - To piraci, prawda? - Chyba tak - odparłam. Lawrence już wcześniej nam opowiadał, że Karaiby były terenem obfitych łowów dla okrętów pirackich, ale my nie spodziewaliśmy się żadnych kłopotów. Nasz ładunek nie przedstawiał zbyt wielkiej wartości. - Przypuszczam, że mają mocno przytępiony węch. - Co? - Nieważne - powiedziałam. - Usiądź. Nie możemy zrobić nic innego, jak tylko czekać. Wiedziałam z doświadczenia, że bierne czekanie na rozstrzygnięcie walki jest jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Ale w tym wypadku nic innego nie mogłyśmy zrobić. Tutaj, na dole odgłosy bitwy sprowadzały się do odległego dudnienia, chociaż nieustanny trzask rozłupujących się belek niósł się echem przez cały statek. - O Boże, Fergus - szeptała Marsali głosem przepełnionym śmiertelną udręką. - Panienko Przenajświętsza, ocal go! W milczeniu wtórowałam tej modlitwie, myśląc o Jamiem. Przeżegnałam się. Palcami dotknęłam małego punktu na czole między brwiami, gdzie kilka minut temu Jamie mnie pocałował. Nie chciałam dopuścić myśli, że mógł to być ostatni pocałunek. Nagle na górze rozległ się donośny wybuch. Ryk wprawił w drżenie belki, na których siedziałyśmy. - Wysadzają statek! - Przerażona Marsali skoczyła na równe nogi. - Zatopią nas! Musimy się stąd wydostać! Wyskoczymy tędy! - Poczekaj! - zawołałam. - To tylko pistolety! Nie zaczekała. Nie słyszałam, jak błądząc w ślepej panice, dziewczyna wołała płaczliwie. - Marsali! Wracaj! - W ładowni nie było żadnego światła. Zrobiłam kilka kroków. Próbowałam zlokalizować ją po głosie, ale bloki ładunku tłumiły wszelkie dźwięki. Na górze rozległy się kolejne wybuchy. Duszne powietrze wypełnił pył wzniecony przez wibracje. Kaszlałam. Oczy mi łzawiły. Otarłam je rękawem i przymrużyłam. Nie było to wytworem mojej wyobraźni: w ładowni pojawiło się światło. Przyćmiona poświata obrysowywała krawędź najbliższego bloku. - Marsali! Gdzie jesteś?! W odpowiedzi usłyszałam rozdzierający krzyk od strony światła. Rzuciłam się do oświetlonego bloku wciśniętego między dwa inne. Zobaczyłam tam Marsali w objęciach ogromnego, półnagiego mężczyzny. Był strasznie gruby. Na fałdach tłuszczu miał pełno tatuaży, a na szyi dźwięczący naszyjnik z monet i guzików. Marsali wrzeszczała i biła go po twarzy. Odwracał się zniecierpliwiony. Zobaczył mnie i oczy mu się rozszerzyły. Miał szeroką, płaską twarz i smolisty czub czarnych włosów. Obleśnie wyszczerzył mocno przerzedzone zęby. Usłyszałam coś po hiszpańsku. - Puść ją! - zawołałam głośno. - Basta, cabron! Były to jedyne hiszpańskie słowa, jakie zdołałam sobie przypomnieć. Chyba pomyślał, że to zabawne, bo jeszcze bardziej się wyszczerzył. Wypuścił Marsali i odwrócił się w moją stronę. Rzuciłam w niego skalpelem. Nożyk odbił się od głowy przerażonego mężczyzny. Marsali wykorzystała moment, gdy barbarzyńca robił unik i wskoczyła na drabinę. Pirat ględził coś przez chwilę. Najwyraźniej nie mógł się zdecydować, którą z nas złapać. W końcu ruszył ku drabinie. Wskakiwał po kilka szczebli z nieprawdopodobną, jak na takiego grubasa, zręcznością. Złapał Marsali za nogę. Dziewczyna krzyknęła. Klnąc pod nosem, podbiegłam do podstawy drabiny. Wyciągnęłam wysoko rękę i z całej siły wbiłam w olbrzymią stopę długi nóż do amputacji. Pirat wrzasnął przeraźliwie. Coś przeleciało obok mojej głowy i strumień krwi opryskał mi policzek i spłynął wilgotnym ciepłem po skórze. Błyskawicznie się cofnęłam. Odruchowo spojrzałam w dół, by zobaczyć, co koło mnie spadło. Na podłodze leżał mały, brązowy palec, z odciskami, czarnym paznokciem i smugami brudu. Pirat spadł z drabiny z głuchym łoskotem, od którego aż zadrżał pokład. Gwałtownie ruszył do przodu. Nie zdążyłam uciec. Chwycił mnie za rękaw. Szarpnęłam się, rozrywając materiał. Uderzyłam tłuściocha w twarz trzymanym w dłoni nożem. Zachwiał się, poślizgnął na własnej krwi i upadł. Doskoczyłam do drabiny. Wspinałam się co sił w nogach. Nóż wypadł mi z ręki. Napastnik zdołał chwycić brzeg mojej spódnicy, ale wyrwałam mu go z garści. Gwałtownie rzuciłam się do góry. Płuca wprost mi płonęły od dławiącego pyłu dusznej ładowni. Korsarz krzyczał coś w języku, którego nie znałam. Przypuszczałam tylko, że to portugalski. Wybiegłam z ładowni na pokład w sam środek kłębiącego się chaosu. W powietrzu gęstniał dym wypalanego prochu. Małe grupki mężczyzn przepychały się i nacierały na siebie, klnąc i potykając się po całym pokładzie. Nie miałam czasu, żeby się rozejrzeć. Za mną, z głębi luku, słychać było ochrypły głos. Skoczyłam na burtę. Wahałam się przez chwilę, balansując na wąskiej drewnianej balustradzie. Zawrotnie wirująca, czarna kipiel w dole wznosiła się i opadała. Chwyciłam linę i zaczęłam się wspinać. Popełniłam błąd, zrozumiałam to natychmiast. Mój prześladowca był żeglarzem, ja nie. Nie krępowała go też suknia. Liny zatańczyły, gdy się na nie rzucił. Zwinnie mknął w górę. Musiałam zwolnić, pokonując wyższą pochyłość takielunku. Zrównał się ze mną i splunął mi w twarz. Ponaglana rozpaczliwą desperacją, nie przestawałam się wspinać; nic innego nie mogłam zrobić. Bez trudu dotrzymywał mi kroku. Syczał coś z grymasem złości na twarzy. Nie miało znaczenia, w jakim mówił języku. Doskonale rozumiałam, o co chodzi. Zawisł na jednej ręce. Wyciągnął zza pasa kord o zakrzywionej klindze. Zamachnął się, ale przerażające cięcie szczęśliwie mnie ominęło o włos. Byłam zbyt przerażona, by krzyczeć. Nic już nie mogłam zrobić. Mocno zacisnęłam powieki. Nagle usłyszałam głuchy łoskot i szorstkie mruknięcie. Poczułam silny zapach ryb. Otworzyłam oczy. Pirata nie było. Na wrędze, w niewielkiej odległości, siedział Ping An z wypiętą piersią i na pół rozłożonymi skrzydłami dla utrzymania równowagi. - Guue! - zaskrzeczał gniewnie. Obrócił ku mnie paciorkowate żółte oczko i ostrzegawczo zaklekotał dziobem. Ping An nie znosił hałasu i tumultu. Najwidoczniej nie lubił także portugalskich piratów. Przed oczami miałam ciemne plamki. Kręciło mi się w głowie. Drżąc, mocno ściskałam linę, dopóki nie przekonałam się, że mogę znów się poruszyć. Rwetes w dole osłabł. Ton okrzyków uległ zmianie. Coś się stało. Pomyślałam, że jest już po wszystkim. Wtedy powstał nowy zgiełk. Żagle nagle załopotały. Długi zgrzytliwy dźwięk wywołał wibrację, która sprawiła, że lina w mojej dłoni zaczęła śpiewać. Rzeczywiście było już po wszystkim. Piracki okręt odpływał. Po prawej stronie „Artemidy” zobaczyłam piracką flagę i takielunek oddalającego się okrętu. Statek rysował się czernią na tle srebrzystego karaibskiego nieba. Dopiero wtedy bardzo powoli zaczęłam swą długą podróż powrotną. Na dole wciąż jeszcze świeciły latarnie. Mgła prochowego dymu pokrywała niemal wszystko. Na pokładzie tu i ówdzie leżały ciała. Schodząc, przesuwałam po nich spojrzeniem w poszukiwaniu rudej czupryny. Gdy ją zauważyłam, serce mi mocniej zabiło. Jamie siedział na beczce w pobliżu steru, z głową odchyloną do tyłu, zamkniętymi oczami i chustą przyciśniętą do czoła. W dłoni trzymał kubek whisky. Klęczący przy maszcie pan Willoughby udzielał pierwszej pomocy - w formie kolejnej porcji alkoholu - Williemu MacLeodowi. Drżałam z wysiłku i wrażenia. Czułam się oszołomiona. Chętnie też napiłabym się whisky. Chwyciłam mniejsze liny nadburcia i resztę drogi na pokład pokonałam ślizgiem, obdzierając sobie dłonie ze skóry. Pociłam się i trzęsłam z zimna jednocześnie. Włosy opadające na twarz kłuły mnie nieprzyjemnie. Niezgrabnie wylądowałam z łoskotem na pokładzie. Jamie wyprostował się i otworzył oczy. Zobaczyłam w nich wyraz ulgi. Podeszłam do Jamiego. Od razu poczułam się lepiej przy jego ciepłym, potężnym ramieniu. - Wszystko w porządku, Jamie? - zapytałam. - Tak, to tylko mały wstrząs - odparł z uśmiechem. Na czole miał niewielkie cięcie. Pewnie od uderzenia kolbą pistoletu. Plamy ciemnej, wysychającej krwi pokrywały niemal całą koszulę. Ale nagle materiał zaczął przesiąkać świeżą krwią. - Jamie! - Chwyciłam go za ramię. Straciłam ostrość widzenia. - Spójrz, ty krwawisz! Nie miałam czucia w rękach i nogach. Mój mózg zarejestrował jeszcze, że Jamie zrywa się z beczki i łapie mnie za ramiona. Potem wśród błysków światła dostrzegłam już tylko twarz bladnącą pod opalenizną. - Boże! - krzyknął przerażonym głosem, który dotarł do mnie z wirującej ciemności. - To nie moja krew, Angielko, lecz twoja! - Nie zamierzam umrzeć! - powiedziałam zdecydowanie. - Chyba że z gorąca! Zdejmijcie ze mnie to paskudztwo! Marsali, która płaczliwie błagała, żebym nie wyzionęła ducha, wydawała się uspokojona moim wybuchem. Przestała płakać, ale nie zrobiła żadnego ruchu, żeby zabrać derki i płaszcze, którymi byłam przygnieciona. - Och, nie mogę, Claire! - powiedziała. - Musisz leżeć w cieple! - W cieple! Przecież ja się żywcem gotuję! Znajdowałam się w kabinie kapitana, gdzie nawet przy otwartych oknach panował nieopisany zaduch. Starałam się wydostać spod okryć, ale zdołałam tylko odsunąć je trochę, zanim rozdzierający ból uderzył mnie w prawe ramię. Świat pociemniał mi w oczach, pod powiekami ujrzałam małe jaskrawe błyski. - Leż spokojnie. - Poprzez falę mdłości dotarł do mnie surowy szkocki głos. Potężna dłoń podtrzymywała mi głowę. - Oprzyj się na moim ramieniu. Dobrze się czujesz, Angielko? - Nie - odpowiedziałam. Przed oczami widziałam kolorowe błyski. - Zbiera mi się na wymioty. Zwymiotowałam, a przy każdym spazmie ogniste noże wbijały się w moje prawe ramię. - Masz dość, prawda? - Jamie ostrożnie ułożył mi głowę na poduszce. - Jeśli sądzisz, że umieram, to moja odpowiedź brzmi: nie! - odparłam, otwierając jedno oko. Jamie klęczał obok mojej koi. Wyglądał jak pirat ze skrwawionym kawałkiem materiału na głowie i w przesiąkniętej krwią koszuli. Stał spokojnie. Ściany kajuty też się nie poruszały, więc ostrożnie otworzyłam drugie oko. - Nie, nie umierasz. - Uśmiechnął się do mnie słabo. - Fergus bardzo się ucieszy, gdy to usłyszy. Jak na zawołanie do kajuty ostrożnie zajrzał młody Francuz. Jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu i zniknęła. Słyszałam, jak na górze donośnie informuje załogę, że przeżyłam. Ku mojemu głębokiemu zakłopotaniu wiadomość tę przyjęto z gorącą radością. - Co się stało? - zapytałam. - Co się stało? - Jamie nalał wody do filiżanki i spojrzał na mnie sponad jej brzegu. Potem znów uklęknął obok mnie i podniósł mi głowę, żebym mogła się napić. - Ona się pyta, co się stało? Dobre sobie! Każę ci przeczekać wszystko w zaciszu na dole razem z Marsali, a ty spadasz z nieba i lądujesz u moich stóp, ociekając krwią! Patrzył na mnie przenikliwie. Gładko ogolony i nie poraniony zawsze wydawał się bardzo przystojny. Teraz, z zarostem, śladami krwi i gniewem na twarzy, był wręcz porywający. Natychmiast znów zamknęłam oczy. - Spójrz na mnie! - rozkazał. Wbrew zdrowemu rozsądkowi posłuchałam Jamiego. Oczy miał zwężone ze złości. - Wiesz, że byłaś cholernie blisko śmierci? Masz głęboką ciętą ranę, biegnącą od ramienia do łokcia. Mało brakowało, a karmiłabyś teraz sobą rekiny! Potężna pięść uderzyła w bok mojej koi. Wzdrygnęłam się. Ruch wywołał ból ramienia, ale nawet nie jęknęłam. - U licha, kobieto, czy ty nigdy nie będziesz się mnie słuchać? - Prawdopodobnie nie - odpowiedziałam słabo. Rzucił mi groźne spojrzenie, ale kącik jego ust zadrżał pod miedzianym zarostem. - Boże - westchnął. - Co ja bym dał, by móc ciebie uwiązać przy sobie. - Willoughby! - krzyknął. Rozpromieniony Chińczyk pojawił się szybko. Niósł na tacy parujący dzbanek herbaty i butelkę brandy. - Herbata! - mruknęłam. - Ambrozja... - Mimo duchoty w kajucie, gorąca herbata była właśnie tym, czego pragnęłam. Zachwycający, jedwabisty płyn spłynął do mojego gardła, rozlewając się przyjemnym ciepłem w zaciśniętym żołądku. - Nikt nie robi lepszej herbaty niż Anglicy - dodałam, wdychając cudowny aromat. - Z wyjątkiem Chińczyków, oczywiście. Pan Willoughby z wdzięcznością ukłonił się ceremonialnie. Jamie znowu parsknął z niezadowolenia. - No cóż, bawcie się, skoro możecie. Zabrzmiało to dość złowieszczo, więc spojrzałam na niego znad brzegu filiżanki. - Co chciałeś przez to powiedzieć? - zapytałam. - Zamierzam wyleczyć twoje ramię - odparł. Podniósł garnek i zajrzał do środka. - Ile krwi ma człowiek? - zapytał. - Około ośmiu litrów - odparłam zdumiona. - A co? Odstawił garnek i spojrzał na mnie. - Na pokładzie straciłaś ze cztery - rzekł precyzyjnie. - Tu chyba jeszcze więcej. - Znów napełnił filiżankę, odstawił garnek i krokiem pełnym godności wyszedł z kajuty. - Obawiam się, że Jamie jest mną zirytowany - odezwałam się ponuro do pana Willoughby’ego. - Nie - odparł pocieszająco. - Tsei-mi bardzo brzydko poraniona. - Mały Chińczyk delikatnie położył dłoń na moim prawym ramieniu. - Boli? - Bardzo - przyznałam. Pan Willoughby uśmiechnął się i pogłaskał mnie łagodnie. - Pomogę - powiedział kojąco. - Później. Mimo pulsującego bólu ramienia czułam się już wystarczająco silna, by wypytać o pozostałych członków załogi. Według słów pana Willoughby’ego obrażenia ograniczały się do kilku ran ciętych, sińców, jednego wstrząsu mózgu i niegroźnego złamania. Odgłosy dobiegające z korytarza zapowiadały powrót Jamiego z Fergusem. Młody Francuz niósł pod pachą skrzynkę z lekarstwami i przyborami medycznymi, a w ręce trzymał butelkę brandy. - W porządku - powiedziałam w miarę stanowczo. - Spójrzmy na ramię. Widok okropnych ran nie był mi obcy, a ta, ujmując rzecz fachowo, wcale nie była taka straszna. Z drugiej jednak strony w grę wchodziło moje własne ciało, a ja nie byłam gotowa fachowo zajmować się sobą. - Och... - westchnęłam dość słabo. Jamie opisywał moją ranę malowniczo, ale dość dokładnie. Drugie cięcie o czystych brzegach biegło pod lekkim kątem przez mięśnie od ramienia do stawu łokciowego. Nie widziałam kości barkowej, ale bez wątpienia rana była bardzo głęboka i szeroka. Ramię miałam ciasno owinięte materiałem, mimo to ciągle krwawiłam. Krew sączyła się powoli. Najwyraźniej żadna z dużych żył nie została przecięta. Jamie otworzył medyczną skrzynkę i z namysłem szperał w niej jednym palcem. - Będzie ci potrzebna nić i igła - podpowiedziałam. Ogarnął mnie nagły przypływ trwogi, gdy sobie uświadomiłam, że trzeba założyć trzydzieści albo czterdzieści szwów bez znieczulenia. - Nie ma tu opiumowej nalewki? - zapytał Jamie, oglądając z niezadowoleniem zawartość skrzynki. Najwyraźniej jego myśli biegły tymi samymi torami. - Nie. Zużyłam ją na „Morświnie” - wyjaśniłam. Opanowałam drżenie lewej ręki, napełniłam filiżankę czystą brandy i jednym haustem wypiłam alkohol. - Dzięki za troskę, Fergusie - wskazałam przyniesioną przez niego butelkę - ale nie sądzę, by zabieg wymagał wypicia tak dużej ilości alkoholu. - Zwłaszcza francuskiej, niezwykle mocnej brandy Jareda, dodałam w duchu. Zastanawiałam się, czy lepiej upić się na umór, czy pozostać w stanie względnej przytomności, żeby kontrolować przebieg operacji. Na pewno nie zdołałabym zaszyć własnej rany, na dodatek lewą ręką i trzęsąc się przy tym jak liść. Nie mógłby tego również zrobić jednoręczny Fergus. To prawda, że potężne dłonie Jamiego przy pewnych czynnościach potrafiły poruszać się ze zdumiewającą lekkością, ale... Jamie rozwiał moje obawy. Pokręcił głową i sięgnął po drugą butelkę. - Ta nie jest do picia, Angielko, tylko do obmycia rany - oświadczył. - Co?! - zupełnie zapomniałam o konieczności dezynfekcji. Z braku lepszego środka zwykle obmywałam rany destylowanym alkoholem zbożowym, zmieszanym pół na pół z wodą, ale cały jej zapas zużyłam na „Morświnie”. Czułam, że lekko drętwieją mi wargi. I to nie tylko z powodu skutków działania wewnętrznie zaaplikowanej brandy. Do najwytrwalszych i najodważniejszych wojowników należeli górale, lecz żeglarze nie pozostawali daleko w tyle. Marynarze leżeli bez skargi w czasie, gdy składałam ich połamane kości, wykonywałam drobne zabiegi chirurgiczne, zaszywałam okropne rany i przysparzałam im piekielnych cierpień, ale kiedy przychodziło do dezynfekowania alkoholem, sprawy miały się inaczej: krzyki niosły się daleko. - Po... poczekaj chwilę - wysapałam. - Może wystarczy trochę gotowanej wody...? Jamie przyglądał mi się nie bez współczucia. - Nie ma na co czekać, Angielko - powiedział. - Weź butelkę, Fergusie - rzucił krótko i zanim zdołałam zaprotestować, podniósł mnie z koi, posadził sobie na kolanach i objął mocno. Ścisnął mój prawy nadgarstek i odwrócił na bok zranione ramię. To na pewno ten cholerny stary Ernest Hemingway powiedział, że wydaje nam się, iż można umrzeć z bólu, ale, niestety, z bólu się nie umiera. Ja mogłam dodać tylko tyle, że albo Hemingway doskonale odróżniał stany świadomości, albo też nikt nigdy nie wylewał czystej brandy na kilkanaście centymetrów jego żywego ciała. Nie straciłam jednak przytomności, skoro słyszałam, jak Fergus mówi: - Błagam, milady, nie wolno tak krzyczeć, bo to zaniepokoi załogę. Wrzaski najbardziej jednak zaniepokoiły Fergusa. Jego szczupła twarz była blada, krople potu spływały mu po szczęce. Ale rzeczywiście, kilka osób zaglądało już do kajuty przez drzwi i okno, a na twarzach malował się wyraz przerażenia i troski. Słabo skinęłam im głową. Ramię Jamiego wciąż mocno mnie opasywało i nie mogłabym powiedzieć, które z nas drżało. Wydawało mi się, że dygotaliśmy oboje. Siedziałam w fotelu kapitana. W moim ramieniu wciąż płonął ogień. Jamie trzymał zagiętą igłę i długą nić chirurgiczną, a jego niepewność odpowiadała mojemu samopoczuciu. Właśnie wtedy wkroczył pan Willoughby. Spokojnie wyjął ostre narzędzie z rąk Jamiego. - Potrafię to robić - oznajmił poważnie. - Chwileczkę - dodał i zniknął na rufie, prawdopodobnie po to, by coś stamtąd przynieść. Żadne z nas, ani Jamie, ani ja, nie zaprotestowało. Razem westchnęliśmy z ulgą, co mnie trochę rozśmieszyło. - I pomyśleć - powiedziałam - że kiedyś pouczałam Bree, iż potężnie zbudowani mężczyźni są łagodni i delikatni, a drobni mają skłonność do gwałtownych i nieprzyjemnych zachowań. - No cóż, zawsze istnieje wyjątek, który potwierdza regułę - odparł i bardzo delikatnie przetarł moją spoconą twarz. - Nie chcę wiedzieć, jak to zrobiłaś - dodał - ale, na miłość boską, Angielko, nie rób tego więcej! - Nie zamierzałam robić czegokolwiek... - zaczęłam gniewnie, ale przerwał mi powrót pana Willoughby’ego. Chińczyk niósł mały zwój zielonego jedwabiu. - Och, ma pan też te maleńkie igiełki. - Jamie spojrzał z zainteresowaniem na małe, złote igły, potem uśmiechnął się do mnie. - Nie bój się, Angielko, to nie boli. W każdym razie nie bardzo. Palce pana Willoughby’ego badały moją prawą dłoń. Naciskał ją w różnych miejscach, potem po kolei brał każdy palec, poruszał nim na wszystkie strony i pociągał łagodnie, tak aż lekko trzaskały stawy. Przyłożył kciuk u podstawy mojego nadgarstka i ucisnął przestrzeń między kością promieniową a łokciową. - Oto wrota ducha - oznajmił z namaszczeniem. - Tu jest cisza. Tutaj panuje pokój. Miałam szczerą nadzieję, że się nie myli. Sięgnął po jedną z cienkich złotych igieł. Umieścił jej ostrze nad wybranym wcześniej punktem i zręcznie wbił w skórę. Podskoczyłam. Pan Willoughby nie wypuścił mojej ręki z ciasnego, serdecznego uścisku, więc znów się rozluźniłam. W każdy z moich nadgarstków Chińczyk wbił trzy igły, a na szczycie prawego ramienia umieścił gałązkę ostrą niczym jeż. Mimo statusu zwierzątka doświadczalnego byłam tym coraz bardziej zainteresowana. Poza pierwszym wkłuciem igły nie wywoływały żadnego dyskomfortu. Pan Willoughby pomrukiwał cicho w dziwnie kojący sposób, opukując i naciskając różne miejsca na moim karku i na ramionach. Trudno powiedzieć, czy moje prawe ramię zdrętwiało, czy też byłam po prostu oszołomiona zabiegami, ale wyraźnie mniej cierpiałam... przynajmniej do chwili, gdy skośnooki sięgnął po dużą igłę i zaczął szyć. Jamie siedział na zydlu. Trzymał mnie za lewą rękę i obserwował moją twarz. - Wypuść powietrze z płuc, Angielko - burknął po chwili. - Nie czeka cię już nic gorszego. Siedziałam bez tchu. Nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymywałam oddech. Strach przed cierpieniem sprawił, że zesztywniałam jak deska. Oczywiście odczuwałam ból przy zakładaniu szwów, ale mogłam go znieść. Ostrożnie wypuściłam powietrze i obdarzyłam Jamiego słabą namiastką uśmiechu. Pan Willoughby nucił coś po chińsku. Tydzień wcześniej Jamie przełożył mi słowa tej kołysanki. Młody bohater pieśni kolejno wyliczał fizyczne uroki swojej dziewczyny. Miałam nadzieję, że pan Willoughby skończy szycie, zanim dotrze do stóp panny. - Paskudne cięcie - stwierdził Jamie, patrząc na pracę pana Willoughby’ego, której ja sama wolałam nie oglądać. - Zastanawiam się, czy to był nóż malajski czy kord o zakrzywionej klindze. - Myślę, że kord - powiedziałam. - W zasadzie jestem o tym przekonana. On się pojawił po... - Ciekawe, co ich skłoniło do tego, żeby nas zaatakować? - mówił dalej Jamie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Ściągnął brwi w namyśle. - Może chodziło o ładunek? - Nie sądzę - odparłam. - Chyba że nie wiedzieli, co wieziemy. Wydawało się to mało prawdopodobne. Każdy człowiek przepływający w odległości stu metrów od naszego statku z pewnością wyczułby amoniakowy fetor guana nietoperzy. - Pewnie myśleli, że tak mały statek łatwo przejąć. Potem korzystnie sprzedaliby „Artemidę” bez względu na ładunek. Zmrużyłam oczy, gdy pan Willoughby przestał nucić kołysankę, by zawiązać supeł. - Jak się nazywał ten piracki okręt? - zapytałam. - Wiem, że w tych rejonach grasuje wielu piratów, ale przecież „Bruja” kręciła się po okolicy przed trzema dniami i... - Właśnie nad tym się zastanawiam - powiedział. - W ciemności niewiele dojrzałem, ale jednostka była duża. Miała typowy szeroki hiszpański pokład. - Pirat, który mnie ścigał, mówił... - zaczęłam, ale jakieś głosy na korytarzu kazały mi przerwać. Do kajuty wślizgnął się Fergus. Był onieśmielony tym, że przeszkadza, ale wprost płonął z ekscytacji. - Panie! - krzyknął. - Maitland znalazł na przednim pokładzie martwego pirata. Jamie wysoko uniósł brwi. Przeniósł spojrzenie z Fergusa na mnie. - Martwego? - Bardzo martwego - rzekł podniecony Fergus. Wzdrygnął się lekko. Maitland wychylał się zza ramienia Francuza, domagając się swojej części chwały. - O tak, panie - zapewnił gorliwie Jamiego. - Martwego na amen. Bardzo mocno dostał w głowę. Wszyscy trzej utkwili we mnie wzrok. Obdarzyłam ich niewinnym uśmieszkiem. Jamie przesunął ręką po twarzy. Miał oczy nabiegłe krwią i strużkę zaschniętej krwi na uchu. - Angielko... - zaczął spokojnym tonem. - Próbowałam ci powiedzieć - odparłam. Po wstrząsie, brandy i akupunkturze, a przy tym z narastającą chęcią do życia zaczynałam odczuwać całkiem przyjemny zawrót głowy. Ledwie zauważyłam ostatnie wysiłki pana Willoughby’ego. - Miał na sobie to, panie. - Fergus położył na stole piracki naszyjnik, zrobiony ze srebrnych guzików, wypolerowanych orzechów, kilku wielkich zębów rekina, kawałków muszli i macicy perłowej oraz olbrzymiej ilości dźwięczących monet. - Pomyślałem, że powinien pan to natychmiast zobaczyć - mówił dalej Fergus. Uniósł jedną z błyszczących monet. Była srebrna i czysta. Przez gęstniejącą mgiełkę brandy zobaczyłam na awersie podwójną twarz Aleksandra. Czworoboczna drachma z czwartego wieku przed naszą erą. Majątek! Kompletnie wyczerpana, natychmiast zapadłam w sen. Brandy przytępiła ból ramienia. Gdy się przebudziłam, było całkiem ciemno. Alkohol wyparował, a ramię boleśnie rwało z każdym uderzeniem serca. Każdy mały ruch wywoływał drobne ukłucia ostrzejszego bólu. Księżyc w trzeciej kwadrze przypominał złotą łzę wiszącą nad horyzontem. Statek przechylił się lekko i księżyc z wolna zniknął z pola widzenia. Było mi gorąco i prawdopodobnie miałam lekko podwyższoną temperaturę. Na półce z prawej strony kajuty stał dzbanek z wodą. Wysunęłam stopy z koi, ale poczułam się słabo i zakręciło mi się w głowie. Moje ramię silnym bólem zaprotestowało przeciwko jakimkolwiek ruchom. Pewnie jęknęłam, bo ciemny kształt na podłodze kajuty poruszył się nagle, a z okolicy moich stóp dobiegł senny głos Jamiego: - Boli cię, Angielko? - Trochę. - Starałam się, żeby głos nie brzmiał dramatycznie. Zacisnęłam wargi i niepewnie stanęłam na nogach. Prawy łokieć podtrzymywałam lewą ręką. - To dobrze - odparł. - Dobrze?! - zapytałam z oburzeniem. W ciemności rozległ się cichy śmiech. Jamie wstał, jego głowa pojawiła się nagle w polu widzenia. - Tak, to dobrze - powtórzył. - Gdy rana zaczyna boleć, to znaczy, że się goi. Nie czułaś bólu, kiedy to się stało, prawda? - Nie - przyznałam. Na otwartym morzu powietrze było przyjemnie chłodne. Słony wiatr wpadający przez okno owiewał moją twarz. Stałam mokra i lepka od potu. Cienka koszula przywierała mi do piersi. - Właśnie, i właśnie to mnie przeraziło. Nigdy nie czuje się śmiertelnych ran, Angielko - powiedział łagodnie. Roześmiałam się, ale szybko zamilkłam, gdy ból przeszył mi ramię. - Skąd wiesz? - zapytałam, niezdarnie próbując lewą ręką nalać wody do kubka. - Przecież takich rzeczy nie można znać z własnego doświadczenia. - Murtagh mi powiedział. Odgłos nalewanej do kubka wody ginął w szumie fal. Odstawiłam dzbanek i uniosłam kubek. W świetle księżyca powierzchnia płynu była czarna. Przez wszystkie miesiące, jakie minęły od naszego ponownego spotkania, Jamie nigdy nie wspominał o Murtaghu. Fergus poinformował mnie tylko, że ten niezmordowany mały Szkot zginął pod Culloden. Nic więcej. - Słyszałaś, że po bitwie palili ciała? - spytał Jamie głosem ledwie słyszalnym ponad skrzypieniem wręgi i szumem niosącego nas wiatru. - Zastanawiałem się... jak będzie wewnątrz płomieni, gdy przyjdzie moja kolej... - Głośno przełknął ślinę. - Poznałem odpowiedź dziś rano. - Światło księżyca odebrało jego twarzy głębię i kolor. Wyglądał teraz jak szkielet z szerokimi, czystymi plamami bieli policzków i szczęk oraz czernią pustych oczodołów. - Ruszyłem do walki pod Culloden, żeby umrzeć - szepnął. - Inni pragnęli przeżyć. A jednak stało się inaczej. Ja uszedłem z życiem, a moi ludzie zostali rozbici na krwawe strzępy. Dlaczego? Dlaczego, Claire? Dlaczego ja żyję, a oni nie? - Nie wiem - powiedziałam miękko. - Dla swojej siostry, może dla rodziny? Dla mnie? - Oni też mieli rodziny - mówił z żalem. - Żony, narzeczone, dzieci... A jednak odeszli. Ja wciąż jestem tutaj. Dlaczego? - Nie wiem, Jamie - powtórzyłam cicho. Dotknęłam jego policzka, który już pokrył się zarostem, co stanowiło niezbity dowód żywotności. - Nigdy się nie dowiesz. Westchnął. Na chwilę wtulił twarz w moją dłoń. - Tak, ale nie mogę się oprzeć temu pytaniu, gdy o nich myślę, szczególnie o Murtaghu. - Odwrócił się nerwowo. Wiedziałam, że znów spaceruje po wrzosowisku Drumossie. Krąży tam z duchami. - Powinniśmy wyruszyć wcześniej; ludzie stali wiele godzin głodni i niemal zamarznięci. Jednak czekali, aż Jego Wysokość da znak... Ale Karol Stuart, bezpiecznie ulokowany na skale, z dala od linii bitwy, dygotał i zwlekał z wydaniem swojego pierwszego w życiu rozkazu. Anglicy mieli więc czas ustawić działo prostopadle do linii Szkotów i otworzyć ogień. - Myślę, że to była ulga - mówił dalej Jamie. - Wszyscy wiedzieli, że sprawa jest przegrana i że już nie żyjemy. A jednak wciąż staliśmy, patrząc, jak unoszą się pistolety wroga i otwiera się przed nami czarny pysk armaty. Nikt nic nie mówił. Nie słyszałem niczego, oprócz wiatru i krzyków angielskich żołnierzy po drugiej stronie pola... I wtedy ryknęły muszkiety. Ludzie padali. Ci, którzy jeszcze stali, zebrani spóźnionym i niezbornym rozkazem, sięgnęli po broń i ruszyli na wroga. Celtyckie okrzyki ginęły na wietrze. Dym był tak gęsty, że mój wzrok nie sięgał dalej niż na odległość kilkudziesięciu centymetrów. Krzycząc, rzuciłem się do przodu. - Blada linia jego ust lekko się uniosła. - Byłem szczęśliwy - powiedział niespodziewanie. - Nie czułem strachu. Nade wszystko chciałem umrzeć. Nie było się czego bać. Martwiłem się tylko, że zostanę ranny i nie umrę natychmiast. Ale zginąłbym i byłoby po wszystkim... Przysunęłam się do Jamiego. Jego ręka wyłoniła się z mroku i ujęła moją. - ...wokół padali ludzie. Tuż przy głowie słyszałem świst kuł armatnich i pocisków z muszkietów. A jednak nie zostałem trafiony. Bez szwanku dotarł do brytyjskich linii jako jeden z bardzo niewielu Szkotów, którzy dopełnili szarży przez wrzosowisko Cuiloden. Obsługa angielskiej armaty podniosła wzrok i przeraziła się na widok potężnego Szkota. Rudowłosy olbrzym wyłonił się z dymu niczym demon, z ostrzem pałasza lśniącym od deszczu. - ...Jakaś mała część mojego umysłu pytała, dlaczego mam ich zabijać - rzekł refleksyjnie. - Wiedziałem, że przegraliśmy, więc nie byłoby z tego żadnej korzyści. Ale czasami rozpala się w człowieku żądza zabijania... Mówić dalej? - Palce Jamiego pytająco zacisnęły się na moich. Odwzajemniłam uścisk w niemym przyzwoleniu. - Nie mogłem się powstrzymać... albo nie chciałem. - Jego głos był cichy, bez goryczy ani pretensji. - Sądzę, że to bardzo dawno zakorzenione uczucie: pragnienie, by zabrać wroga ze sobą do grobu. Doznałem go wtedy i... oddałem się mu bez reszty - zakończył prosto. Armatę obsługiwało czterech mężczyzn. Każdy był uzbrojony tylko w pistolet i nóż. Żaden nie spodziewał się ataku z tak bliskiej odległości. Stali bezradni wobec szaleńczej siły rozpaczliwej desperacji. Zabił ich wszystkich. - ...Ziemia drżała mi pod nogami - powiedział. - Nie mogłem myśleć. Nagle zrozumiałem, że znalazłem się poza zasięgiem ognia... - Zaśmiał się cicho. - Bardzo marne miejsce, jak ktoś chce zginąć, nie? Zaczął więc wracać przez wrzosowisko, by przyłączyć do umierających obrońców Szkocji. - ...Murtagh siedział przed kępą wrzosów niedaleko środka pola. Postrzelono go przynajmniej kilkanaście razy, na głowie miał okropną ranę... Zrozumiałem, że nie żyje... A jednak nie był martwy. Gdy Jamie upadł na kolana obok swojego ojca chrzestnego i wziął w ramiona drobne ciało, Murtagh otworzył oczy. - ...spojrzał na mnie i uśmiechnął się... A potem ręka starszego mężczyzny musnęła jego policzek. - Nie bój się, psotniku - wymamrotał pieszczotliwie Murtagh do swojego ulubieńca. - Śmiertelne rany nie bolą. Długo milczałam, trzymając rękę Jamiego. Potem westchnęłam, a on drugą ręką bardzo, bardzo delikatnie objął moje ranne ramię. - Zbyt wielu ludzi zginęło lub cierpiało z powodu znajomości ze mną, Angielko. Oddałbym własne ciało, by oszczędzić ci choć jednej chwili bólu, by mieć pewność, że nie zabijam także ciebie. Pochyliłam się i wycisnęłam pocałunek na jego nagiej piersi. - Nie zabijasz mnie. Nie zabiłeś Murtagha. Odnajdziemy Iana. Zanieś mnie z powrotem do łóżka, Jamie. Trochę później, gdy byłam już na krawędzi snu, usłyszałam jego głos dochodzący z podłogi obok mojej koi. - Wiesz, rzadko pragnąłem wracać do domu, do Laoghaire - mówił zamyślony. - A przecież, gdybym to zrobił, zastałbym ją tam, gdzie zostawiłem. Obróciłam głowę w stronę, skąd dochodził cichy oddech Jamiego. - Naprawdę? I to jest żona, jakiej potrzebujesz? Taka, która czeka? Wydał z siebie trudny do rozpoznania odgłos, coś między zduszonym śmiechem a kaszlem, ale nie odpowiedział. Po kilku chwilach rozległo się rytmiczne chrapanie. 55 Ismael Spałam nerwowo i obudziłam się późno, rozgorączkowana, z tętniącym bólem głowy. Czułam się zbyt źle, by protestować, gdy Marsali nalegała, żeby mi przemyć czoło. Po chwili jednak zamknęłam oczy i cieszyłam się chłodnym dotykiem nasączonego octem ręcznika na moich pulsujących skroniach. Kompresy podziałały tak kojąco, że kiedy tylko dziewczyna wyszła, znów zapadłam w sen. Niespokojnie śniłam o mrocznych szybach górniczych i kredzie zwęglonych kości. Nagle obudził mnie głośny trzask. Zesztywniałam. Strzała nieznośnego bólu przeszyła mi głowę. - Co to? - krzyknęłam, ściskając głowę rękami, jakbym chciała zapobiec jej pęknięciu. - Co się stało? Okno było zasłonięte, więc dopiero po chwili mój wzrok przystosował się do mroku. Po przeciwnej stronie kajuty naśladowała mnie olbrzymia postać. Ściskała własną głowę w wyraźnej, trudnej do zniesienia udręce. Następnie przemówiła. Z jej ust popłynął potok słów w okropnym języku, będącym mieszaniną chińskiego, francuskiego i gaelickiego. - Cholera! - zawołało monstrum całkiem zrozumiale. - Niech to piekło pochłonie! Jamie chwiejnie podszedł do okna. Wciąż pocierał głowę, którą uderzył w krawędź mojej szafki. Odsunął zasłonę i mocnym pchnięciem otworzył okno, wpuszczając miły strumień świeżego powietrza i smugę oślepiającego światła. - Co ty, do licha, wyprawiasz? - zapytałam surowo. Promienie kłuły mnie w oczy niczym igły, a ruch, jaki musiałam wykonać, by ścisnąć głowę, boleśnie napiął szwy na ramieniu. - Szukam twojej skrzynki z lekarstwami - odparł, krzywiąc się z bólu przy dotknięciu czubka głowy. - Psiakrew, rozbiłem sobie czaszkę! Zobacz! Podsunął mi pod nos dwa lekko zakrwawione palce. Narzuciłam na nie nasączony octem ręcznik i znów opadłam na poduszkę. - Do czego potrzebna ci moja skrzynka? I dlaczego najpierw mnie o nianie poprosiłeś, zamiast tłuc się po całej kabinie jak pszczoła w butelce? - odparłam z irytacją. - Nie chciałem cię budzić - rzekł tak bojaźliwie, że się roześmiałam, choć nieprzyjemne dreszcze przenikały całe moje ciało. - W porządku. Nie spałam - uspokoiłam Jamiego. - Dlaczego szukałeś skrzynki? Ktoś jest ranny? - Tak. Ja - odparł. Delikatnie przyłożył sobie ręcznik do czubka głowy i jęknął. - Nie zechciałabyś spojrzeć na moją głowę? - Niespecjalnie - odparłam, ale uprzejmie skinęłam, by się pochylił i pokazał mi ranę. Pod gęstymi włosami krył się imponujący, lekko skaleczony guz. Uszczerbek wydawał się niewielki. - Nie ma pęknięcia - zapewniłam. - Masz najgrubszą czaszkę, jaką kiedykolwiek widziałam - dodałam i instynktownie, po matczynemu pocałowałam obolałe miejsce. Podniósł głowę i spojrzał oczami rozszerzonymi zdumieniem. - To poprawia samopoczucie - wyjaśniłam. Uśmiechnął się lekko. - No cóż, a zatem... - Pochylił się i tkliwie pocałował bandaż na moim ramieniu. - Lepiej? - zapytał. - Znacznie. Roześmiał się. Sięgnął po karafkę i nalał mi odrobinę whisky. - Szukałem środka, którego zwykle używasz do przemywania skaleczeń - wyjaśnił, nalewając szklaneczkę dla siebie. - Wywaru z głogu... Nie mam gotowego na podorędziu - powiedziałam. - Ale mogę go przygotować; to nie potrwa długo. Sama myśl o tym, by wstać z łóżka i pójść do okrętowej kuchni była zniechęcająca, jednak może ruch dobrze by mi zrobił. - Nie, to nic pilnego - zapewnił. - W ładowni mamy jeńca. Jest trochę pobity. - Jeńca? - Odstawiłam kubek i zmrużyłam oczy ze zdziwienia. - A skąd go wzięliście? - Z pirackiego statku - odparł, krzywiąc się po łyku whisky. - Chociaż nie sądzę, że to pirat. - Więc kto? Przełknął resztę whisky i potrząsnął głową. - Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem. Sądząc z blizn na jego plecach, prawdopodobnie jest zbiegłym niewolnikiem, ale w takim wypadku nie rozumiem jego zachowania. - A co zrobił? - Wyskoczył z „Brui” do morza. MacGregor to widział. Potem, kiedy „Bruja” odpłynęła, zobaczył, że człowiek kołysze się na falach, więc rzucił mu linę. - Hm, coś niesamowitego... Dlaczego to zrobił? - zastanawiałam się głośno. Interesowało mnie to coraz bardziej. Pulsowanie w głowie słabło z każdym kolejnym łykiem whisky. Jamie odruchowo przeczesał palcami włosy i skrzywił się z bólu. - Nie wiem, Angielko - powiedział, ostrożnie przygładzając sterczące kosmyki. - Nie wydaje się prawdopodobne, by załoga taka jak nasza próbowała wziąć na pokład pirata. Nie ma powodu, żeby ich chwytać. Ale jeśli ten człowiek nie zamierza uciekać od nas, to może chciał uciec od nich. Ostatnie złote krople whisky spłynęły w głąb mojego gardła. Była to specjalna mieszanka Jareda, przedostatnia butelka trunku, w pełni zasługującego na nazwę Ceo Gheasacach, czyli „Magiczna Mgła”. Trochę pokrzepiona, usiadłam prosto. - Skoro jest ranny, to chyba powinnam go obejrzeć - zaproponowałam, spuszczając nogi z koi. Sądziłam, że Jamie każe mi położyć się z powrotem. On jednak przyjrzał mi się uważnie i skinął głową. - Jesteś pewna, że możesz wstać, Angielko? Wcale nie byłam pewna, ale starałam się dźwignąć. Gdy wstałam, kajuta się zakołysała, a czarne i żółte plamki zawirowały mi przed oczami. Chwyciłam rękę Jamiego i wyprostowałam się wolno. Po chwili krew znów napłynęła mi do głowy, a plamki zniknęły. Jamie patrzył na mnie z niepokojem. - W porządku - powiedziałam. Wzięłam głęboki oddech. - Chodźmy. Jeniec znajdował się w miejscu nazywanym przez załogę dolnym pokładem, gdzie mieściły się różnorodne ładunki. Było tam również odgrodzone od dziobu statku małe, drewniane pomieszczenie, które czasami gościło pijanych lub nieposłusznych marynarzy. Właśnie w nim zamknięto wyłowionego uciekiniera. We wnętrzu statku było ciemno i duszno, więc gdy powoli zeszłam za Jamiem i światłem jego latarni, znów zaczęło mi się kręcić w głowie. Jamie otworzył drzwi. Początkowo nic nie widziałam. Obecność jeńca zdradził błysk jego oczu. Ciemno, choć oko wykol, pomyślałam lekko oszołomiona, gdy na tle czarnych belek, kontury twarzy i sylwetki nabrały kształtu. Nic dziwnego, że Jamie uważał nietypowego gościa za zbiegłego niewolnika. Mężczyzna wyglądał na Afrykanina urodzonego na lądzie, nie na wyspach. Poza tym głęboka czerwonawa czerń skóry, jak i postawa nie wskazywały na człowieka wychowanego w niewolnictwie. Siedział na beczce, z rękami związanymi na plecach i skrępowanymi stopami. Gdy Jamie wraz z lampą pochylił się pod belką nadproża, zobaczyłam podniesioną głowę i wyprostowane ramiona jeńca. Był bardzo szczupły, lecz muskularny. Nie miał na sobie nic prócz pary wystrzępionych spodenek. Wyraźne linie zarysowywały kontur ciała. Trwał w napięciu, gotów do ataku lub obrony, ale nie do poddania się czy uległości. Jamie także to zauważył. Dał mi znak, bym została pod ścianą. Postawił latarnię na beczce i przykucnął przed jeńcem. - Amiki - powiedział, rozkładając puste ręce dłońmi do góry. - Amiki. Bene-bene. - Przyjaciel. Dobry. Jamie posługiwał się uniwersalnym, na pół migowym językiem stosowanym przez kupców we wszystkich portach od Barbadosu do Trynidadu. Mężczyzna przez chwilę beznamiętnie spoglądał na Jamiego. Potem jedna jego brew powędrowała ku górze, a związane stopy wysunęły się do przodu. - Bene-bene, amiki? - powtórzył z ironiczną intonacją. Dobry? Przyjaciel? Jamie, rozbawiony, parsknął krótko i przesunął palcem pod nosem. - To jest problem - mruknął. - Czy on mówi po angielsku albo po francusku? - Przysunęłam się trochę bliżej. Oczy jeńca spoczęły na mnie na chwilę, potem odbiegły obojętnie. - Nawet jeśli mówi, to nie chce się do tego przyznać. Picard i Fergus próbowali z nim rozmawiać ostatniej nocy, ale nie wydusił z siebie żadnego dźwięku, tylko się na nich gapił. To, co powiedział teraz, to pierwsze słowa, jakie wymówił od chwili, gdy znalazł się na pokładzie - wyjaśnił Jamie. Nagle zwrócił się do więźnia: - Habla Espanol? Żadnej odpowiedzi. Mężczyzna nawet nie zerknął na Jamiego. Dalej spoglądał na kwadrat otwartych drzwi za moimi plecami. - Sprechen Deutsch? - zapytałam próbnie. Znów cisza. Też dobrze, bo sama nic więcej nie umiałam po niemiecku. - Nicht Hollander... Jamie rzucił mi szydercze spojrzenie. - Niewiele mogę o nim powiedzieć, Angielko, ale jestem niemal pewien, że nie pochodzi z Holandii. - Przecież mają niewolników na Eleutherze! To holenderska wyspa - powiedziałam z irytacją. - Albo na St. Croix. - Powoli zaczynało docierać do mnie, że jeniec był naszym jedynym śladem do kryjówki piratów... i jedynym kruchym ogniwem z Ianem. - Czy wystarczająco dobrze znasz uniwersalny język kupiecki, by zapytać naszego gościa o Iana? Jamie potrząsnął głową, nie spuszczając oczu z więźnia. - Nie. Poza tym, co już zaprezentowałem, potrafię tylko powiedzieć: „niedobrze”, „ile?”, „daj mi to” i „zostaw to, draniu”, co teraz nie na wiele się przyda. Byliśmy w kropce. Wpatrywaliśmy się w ciemnoskórego, a on obojętnie patrzył na nas. - Do diabła z tym - rzekł nagle Jamie. Wyjął zza pasa sztylet, poszedł za beczkę i przeciął sznury na nadgarstkach więźnia. Potem rozciął więzy krępujące kostki. Usiadł na piętach. Sztylet położył obok. - Przyjaciel - powiedział zdecydowanie. - Dobrze? Więzień uparcie milczał, ale po chwili lekko skinął głową z ostrożnie kpiarskim wyrazem twarzy. - W kącie stoi nocnik - poinformował go Jamie po angielsku. Wstał i schował sztylet do pochwy. - Idź się załatw, a potem moja żona opatrzy ci rany. Przez twarz mężczyzny przeniknął słaby błysk rozbawienia. Znów skinął głową. Tym razem zaakceptował porażkę. Powoli wstał z beczki. Odwrócił się i zesztywniałymi palcami manipulował przy spodenkach. Spojrzałam pytająco na Jamiego. - To jedna z najgorszych rzeczy, kiedy jest się związanym - wyjaśnił rzeczowo. - Nie można się samemu wysiusiać. - Rozumiem. - Pokiwałam głową. - To i ból w ramionach - dodał. - Bądź ostrożna, gdy go zaczniesz dotykać, Angielko. Ton ostrzeżenia był czytelny. Nie o ramiona mężczyzny chodziło Jamiemu. Wciąż miałam zawroty głowy. Zaduch sprawił, że ból powrócił, lecz ja byłam zdecydowanie mniej zmaltretowana niż więzień, którego rzeczywiście „trochę pobito”. Obrażenia wydawały się powierzchowne. Na czole wyrósł opuchnięty guz, głębokie draśnięcie pozostawiło zasklepioną już, czerwonawą pręgę na jednym ramieniu. Niewątpliwie w wielu miejscach był posiniaczony, ale ze względu na nadzwyczajną czerń jego skóry i ciemność panującą w pomieszczeniu, nie widziałam podskórnych wylewów. Na kostkach i nadgarstkach miał głębokie otarcia od powrozów. Zamiast płynu głogowego przyniosłam słoik gencjany. Usadowiłam się na pokładzie. Pacjent nie zwrócił na mnie większej uwagi niż na deski pod stopami nawet wtedy, gdy zaczęłam rozsmarowywać chłodny, niebieski krem na jego ranach. Jednak bardziej interesujące niż świeże obrażenia były jego wcześniejsze, wygojone już rany. Z bliskiej odległości dostrzegłam słabe, białe linie. Trzy równoległe nacięcia biegły przez pochyłość każdego z policzków. Seria trzech krótkich, pionowych linii znajdowała się na wysokim, wąskim czole, dokładnie między brwiami. Znaki plemienne. Pochodził więc z lądu afrykańskiego. Takie nacięcia robiono w czasie rytuałów związanych z osiągnięciem dojrzałości, jak mówił Murphy. Ciało ciemnoskórego było miękkie, gładkie i śliskie od potu. Mnie również zrobiło się bardzo gorąco. Czułam się chora. Pokład pode mną zachwiał się lekko, więc żeby utrzymać równowagę, położyłam dłoń na szczupłych plecach. Wąskie, długie ślady wygojonych ran po uderzeniach pejczem oplatały całe ramiona. W dotyku przypominały blizny na plecach Jamiego. Ogarnęły mnie mdłości. Przełykałam ślinę i dalej zajmowałam się robieniem opatrunków. Mężczyzna ignorował mnie całkowicie nawet wtedy, gdy naciskałam bolesne miejsca. Jego oczy utkwione były w Jamiem, który przyglądał się więźniowi z równą intensywnością. Nie ulegało wątpliwości, że jeniec zbiegł z niewoli. Nie chciał z nami rozmawiać ze strachu, że jego mowa zdradzi nazwę wyspy właściciela, którego my następnie znajdziemy i oddamy mu krnąbrnego niewolnika. Obserwując reakcje ciemnoskórego, wiedzieliśmy, że mówi, a przynajmniej rozumie po angielsku. Nawet gdy zapewniliśmy, że nie zamierzamy ani oddawać go właścicielowi, ani sami uczynić go niewolnikiem, wyraźnie nam nie wierzył. I nic dziwnego. Z drugiej strony ten mężczyzna był naszą najlepszą - i prawdopodobnie jedyną - szansą, by się dowiedzieć, co spotkało Iana Murraya na pokładzie „Brui”. Gdy w końcu zabandażowałam nadgarstki i kostki, Jamie pomógł mi wstać i znów zwrócił się do więźnia. - Chyba zgłodniałeś. Chodź z nami do kajuty, coś zjemy - dodał. Nie czekając na odpowiedź, wziął mnie za zdrowe ramię i ruszył ku drzwiom. Kiedy szliśmy korytarzem, za nami panowała cisza. Spojrzałam do tyłu. Niewolnik podążał kilka kroków za nami. Jamie prowadził nas do mojej kajuty, ignorując zdumione spojrzenia mijanych marynarzy. Na krótko zatrzymał się tylko przy Fergusie. Poprosił, żeby wydać polecenie, aby przyniesiono z kuchni jedzenie. - Wracaj do łóżka, Angielko - powiedział zdecydowanie, gdy dotarliśmy na miejsce. Nie protestowałam. Bolało mnie ramię, głowa omal mi nie pękła, a pod powiekami znowu czułam drobne fale żaru. Wyglądało na to, że będę musiała się złamać i sama użyć odrobinę drogocennej penicyliny. Wciąż istniała szansa, że moje ciało potrafiłoby zwalczyć infekcję, ale nie mogłam sobie pozwolić na ryzyko. Jamie nalał jedną szklaneczkę whisky dla mnie, drugą dla gościa. Ciągle ostrożny mężczyzna wypił łyk. Ze zdumienia szerzej otworzył oczy. Pomyślałam, że szkocka whisky to dla niego nowość. Jamie sięgnął po szklaneczkę dla siebie i usiadł. Niewolnikowi wskazał drugi zydel po przeciwnej stronie niewielkiego stolika. - Nazywam się Fraser. Jestem tu kapitanem - powiedział. - A to moja żona. - Skinął głową w stronę koi. Więzień zawahał się chwilę. Potem ze zdecydowaną miną odstawił szklankę. - Oni nazywać mnie Ismael - oznajmił głosem jak gęsty miód. - Ja nie pirat. Ja być kucharz. - Murphy’emu się to spodoba - napomknęłam, ale Jamie mnie zignorował. Między jego brwiami pojawiła się niewielka bruzda. - Kucharz okrętowy? - pytał. Starał się nie okazywać emocji. Jedynie lekkie stukanie dwóch sztywnych palców o biodro zdradzało przede mną jego zniecierpliwienie. - Nie, panie. Ja nie mieć nic wspólnego z tamtym okrętem! - zawołał porywczo Ismael. - Zabrali mnie z wybrzeża. Mówić, że mnie zabiją. Ja nie być z nimi długo. Ja nie pirat! - powtórzył. Zrozumiałam, dlaczego mu tak bardzo zależało, żeby nie wzięto go za korsarza. Piractwo karano stryczkiem. Mężczyzna nie mógł wiedzieć, że my, równie żarliwie, jak on, chcemy trzymać się z dala od Królewskiej Floty Wojennej. - Ach, tak, rozumiem. - Jamie znalazł właściwą równowagę między spokojem a sceptycyzmem. Odchylił się lekko na obrotowym zydlu. - Jak więc stałeś się więźniem na „Brui”? Nie pytam gdzie - dodał szybko, bo przez twarz więźnia przebiegł wyraz trwogi. - Nie musisz mówić, skąd pochodzisz, to nie moja sprawa. Chciałbym się tylko dowiedzieć, jak wpadłeś w ich ręce i jak długo z nimi byłeś. Skoro twierdzisz, że nie jesteś jednym z nich... - Napomknienie było wystarczająco czytelne. Nie zamierzaliśmy przekazywać jeńca właścicielowi, jednak gdyby nie zechciał podzielić się z nami informacjami, mogliśmy po prostu oddać go Koronie jako pirata. Więźniowi pociemniały oczy; nie był głupcem, w lot zrozumiał, o co chodzi. Szybko pokiwał głową i zaczął mówić. - Ja łowić ryby w rzece. Wielki okręt powoli po niej żeglować, a za nim małe łodzie. Ludzie w małych łodziach mnie zobaczyć i ciągnąć. Ja rzucić ryby i uciekać, ale oni być blisko. Wyskoczyć i gonić mnie przez pola trzcinowe. Zabrać mnie, żeby sprzedać. To wszystko, panie. - Wzruszeniem ramion zasygnalizował koniec opowieści. - Ach, tak, rozumiem... - Oczy Jamiego były utkwione w więźniu. Zawahał się. W końcu zrezygnował z pytania o lokalizację w obawie, że mężczyzna znowu zamilknie. - A czy na okręcie widziałeś chłopców wśród członków załogi albo między więźniami? Chłopców, młodzieńców, młodych mężczyzn? Oczy ciemnoskórego rozszerzyły się mocno. Tego się nie spodziewał. Ostrożnie milczał chwilę, potem skinął głową, z lekko szyderczym błyskiem w źrenicach. - Tak, panie, mieć chłopców. Dlaczego pytać? Ty szukać jakiegoś? - Jego spojrzenie pomknęło ku mnie i wróciło do Jamiego. Jamie gwałtownie poruszył głową. Na jego policzkach pojawił się rumieniec. - Tak - odparł spokojnie. - Poszukuję pewnego młodego marynarza, który został porwany przez piratów. Będę się czuł ogromnie zobowiązany wobec każdego, kto pomoże mi go znaleźć. - Znacząco uniósł brew. Więzień odchrząknął. - I co? Co pan by zrobić dla mnie, jeśli ja by pomóc panu znaleźć chłopca? - Wysadziłbym cię na brzeg w każdym porcie, jaki byś wskazał, z niezłą sumką w złocie - odparł Jamie. - Jednak oczywiście zażądałbym dowodu, że naprawdę wiesz o miejscu pobytu mojego siostrzeńca. - Hm... - Więzień, choć nadal ostrożny, zaczynał się odprężać. - A jak ten chłopiec wyglądać? Jamie wahał się przez chwilę, badawczo przyglądając się zbiegłemu niewolnikowi. Potrząsnął głową. - Nie - powiedział z namysłem. - Nie tędy droga. Ty opisz mi chłopców, których widziałeś na pirackim okręcie. Więzień patrzył na Jamiego przez chwilę, potem wybuchnął niskim, głębokim śmiechem. - Ty nie być głupiec, panie - rzekł. - Wiem - odparł sucho Jamie. - A teraz mów. Ismael parsknął krótko, ale spełnił polecenie. Przerwał tylko na moment, by wzmocnić się jedzeniem przyniesionym na tacy przez Fergusa. Młody Francuz przechadzał się pod drzwiami, obserwując więźnia przez półprzymknięte powieki. - Tam być dwunastu chłopców, którzy mówić tak jak pan. Jamie wymienił ze mną zdumione spojrzenie. - Tak jak ja? - zapytał. - Białych chłopców? Masz na myśli Anglików albo Szkotów? Ismael potrząsnął głową. Słowa „Szkot” nie było w jego słowniku. - Mówili jak walczące psy - wyjaśnił. - „Grrr! Wrrr!” - warczał, ilustrując zachowanie rozzłoszczonych czworonogów. Zobaczyłam, jak ramiona Fergusa trzęsą się z tłumionego śmiechu. - To z pewnością Szkoci - powiedziałam. Bezskutecznie próbowałam zachować poważną minę. Jamie rzucił mi krótkie, niemiłe spojrzenie. - Dobrze więc - zwrócił się znów do Ismaela, potęgując gardłowe brzmienie swego głosu. - Dwunastu szkockich chłopców. Jak wyglądali? Ismael zmrużył oczy. Przeżuł kawałek owocu mango, wytarł sok z kącika ust i pokręcił głową. - Ja widzieć ich tylko raz, panie, ale powiedzieć ci wszystko, co widzieć. - Zamknął oczy i zmarszczył czoło, aż pionowe linie mocno zbliżyły się do siebie. - Czterech chłopców być żółtowłosych, sześciu mieć włosy brązowe, a dwóch czarne. Dwaj być niżsi niż ja, a jeden może taki, jak ten gryfon. Wskazał Fergusa, który zesztywniał z wściekłości na tę obelgę. - Jeden wysoki, nie tak wysoki jak pan... - Tak... A jak byli ubrani? - Powoli i bardzo ostrożnie Jamie wydobywał z jeńca opisy. Pytał o szczegóły, domagał się porównań. Jednocześnie starannie ukrywał kierunek swojego zainteresowania. W głowie przestało mi się już kręcić, ale zmęczenie wciąż brało górę nad przytomnością umysłu. Pozwoliłam zamknąć się oczom, niepostrzeżenie ukojona szmerem niskich tonów. Głos Jamiego, z jego miękkim, gardłowym pomrukiem i gwałtownie wybuchającymi spółgłoskami brzmiał rzeczywiście jak warczenie wielkiego psa. Wrrr, burknęłam bezgłośnie. Mięśnie brzucha zadrżały mi pod splecionymi rękami. Głos Ismaela był równie głęboki, ale pełen słodyczy jak gorąca czekolada ze śmietanką. Ukołysana jego brzmieniem zaczęłam bezwładnie dryfować. Mówi niczym Joe Abernathy dyktujący raport z sekcji zwłok - pomyślałam sennie... Nie upiększone i nieapetyczne szczegóły mój przyjaciel relacjonował głosem przypominającym kołysankę. W pamięci miałam jego dłonie, ciemne na tle bladej skóry przypadkowej ofiary katastrofy. Palce poruszały się zwinnie, a Abernathy nagrywał na taśmie magnetofonu uwagi dotyczące oględzin: „Zmarły to wysoki mężczyzna, około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Szczupła budowa ciała”. - ...ten być wysoki i szczupły... Nagle oprzytomniałam. Z bijącym sercem wsłuchiwałam się w dziwne echo głosu Joego, dochodzące od strony stołu. - Nie! - zawołałam nieoczekiwanie. Trzej mężczyźni przerwali rozmowę i spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Odgarnęłam z czoła wilgotne włosy i słabo pomachałam im ręką. - Przepraszam, chyba mi się coś śniło. - Wrócili do rozmowy, a ja leżałam cicho z półprzymkniętymi oczami, ale już nie spałam. Nie łączyło ich żadne fizyczne podobieństwo. Joe był krępy i niedźwiedziowaty, Ismael smukły i szczupły, chociaż wyrobione mięśnie sugerowały dużą siłę. Joe miał szeroką i przyjazną twarz, ten człowiek wąską i zaciętą, oczy pełne ostrożności. Skóra Abernathy’ego kolorem przypominała świeżo zaparzoną kawę, a Ismaela - żarzący się węgiel. Stern mówił, że ta barwa jest charakterystyczna dla niewolników z wybrzeża Gwinei... nie tak wysoko cenionych, jak granatowoczarni Syngalezi, ale bardziej wartościowych od żółtobrązowych Kongijczyków i członków plemienia Yaga. A jednak gdybym całkiem zamknęła oczy, usłyszałabym głos Joego, znajdując w nim nawet lekki karaibski rytm angielszczyzny niewolników. Otworzyłam powieki. Spoglądałam uważnie na Ismaela, szukając oznak podobieństwa. Nie było żadnych, ale teraz dostrzegłam coś, czego nie widziałam wcześniej wśród blizn i znaków na zmaltretowanym torsie mężczyzny. Uważałam to jedynie za draśnięcie, w rzeczywistości było tam głębokie przetarcie, pokryte rozległą, płaską blizną w kształcie nierównego czworoboku tuż pod obojczykiem. Ten znak był świeży i różowy, niedawno zagojony. Zobaczyłabym go od razu, gdyby nie ciemności pod pokładem maskujące zadrapanie. Leżałam cicho. Próbowałam sobie przypomnieć słowa przyjaciela z Bostonu. Żadnego niewolniczego imienia, powiedział szyderczo Joe. Miał na myśli ochrzczenie syna. Najwyraźniej Ismael wyciął piętno swojego pana, aby po ucieczce uniknąć identyfikacji. Ismael z pewnością nie było prawdziwym imieniem czarnoskórego człowieka. Oni nazywać mnie Ismael, powiedział wcześniej. Właściciel nadał mu niewolnicze imię: Młody Lenny Abernathy chciał wybrać imię swoich przodków? A jeśli on był... Leżałam, spoglądając na niski strop koi. Różne domysły przebiegały mi przez głowę. Bez względu na to, czy Ismael miał coś wspólnego z Joem, czy nie, taka ewentualność o czymś mi przypomniała. Jamie rozmawiał z jeńcem o personelu i konstrukcji „Brui”, aleja nie zwracałam na to uwagi. Usiadłam ostrożnie, żeby nie nasiliły się zawroty głowy, i dałam znak Fergusowi. - Potrzebuję powietrza powiedziałam. - Pomożesz mi wyjść na pokład? Jamie rzucił mi spojrzenie pełne troski, ale uśmiechnęłam się uspokajająco i oparłam na ramieniu młodego Francuza. - Gdzie są dokumenty człowieka, którego kupiliśmy na Barbadosie? - zapytałam, gdy tylko znaleźliśmy się z dala od kajuty. - I gdzie jest ten niewolnik? Fergus spojrzał na mnie ciekawie i poszperał w swoim płaszczu. - Papiery mam tutaj, milady - odparł i wręczył mi parę kartek. - A niewolnik pewnie siedzi w pomieszczeniu dla załogi. Dlaczego pani pyta? - Fergus nie mógł powstrzymać ciekawości. Zignorowałam pytanie, przerzucając brudne i odrażające kawałki papieru. - Jest! - Znalazłam tę stronę, którą wcześniej czytał mi Jamie. - Abemathy! To był Abernathy! Napiętnowany na lewym ramieniu kwiatem lilii burbońskiej! Zauważyłeś ten znak, Fergusie? Potrząsnął głową. Sprawiał wrażenie lekko zakłopotanego. - Nie, milady. - Chodź ze mną - powiedziałam, kierując się ku pomieszczeniom załogi. - Chcę dokładnie obejrzeć ten znak. Znamię miało około ośmiu centymetrów długości i tyle samo szerokości. Kwiat zwieńczony inicjałem „A” został wypalony poniżej obojczyka. Dokładnie w tym samym miejscu na ciele Ismaela widniała duża blizna. Jednak na skutek błędu nieuważnego kopisty kwiat nie był burbońską lilią, lecz szesnastopłatkową różą - symbolem stronników Karola Stuarta. Zdumiona zamrugałam; jaki to banita wybrał tę dziwaczną metodę dochowywania wierności pokonanym Stuartom? - Milady, powinna pani wrócić do łóżka - powiedział Fergus. Patrzył na mnie z dezaprobatą, gdy pochyliłam się nad Temeraire’em. Czarnoskóry mężczyzna znosił oględziny z niewzruszoną miną. - Jest pani bardzo blada. Milord będzie się gniewał, jeśli zemdleje pani na pokładzie. - Nie zemdleję - zapewniłam. - Myślę, że właśnie uśmiechnęło się do nas szczęście. Posłuchaj, Fergusie, chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobił. - Zrobię wszystko, milady. - Chwycił mnie za łokieć, bo wiatr zmienił kierunek i pchał mnie przez nagle przechylający się pokład. - Ale dopiero wtedy - dodał zdecydowanie - gdy bezpiecznie wróci pani do łóżka. Rzeczywiście, nie czułam się dobrze, więc pozwoliłam, by odprowadził mnie do kajuty. Najpierw jednak wydałam mu instrukcje. Gdy weszliśmy, Jamie wstał od stołu. - Nareszcie, Angielko! Nic ci nie jest? - zapytał, patrząc chmurnie. - Bardzo pobladłaś. - Czuję się doskonale - wycedziłam przez zęby i opadłam na koję. - Czy ty i pan Ismael skończyliście już rozmowę? Jamie popatrzył na więźnia. Czarnoskóry utkwił w niebieskich oczach mroczny, twardy wzrok. Atmosfera między nimi nie była wroga, ale w pewien sposób napięta. - Skończyliśmy... na razie - odparł Jamie i zwrócił się do Fergusa: - Umieścisz naszego gościa na dole. Dopilnuj, by go nakarmiono i ubrano. - Gdy Ismael wyszedł pod opieką Fergusa, Jamie usiadł obok mojej koi i w mroku przyglądał mi się spod oka. - Wyglądasz okropnie - ocenił. - Czy nie powinienem przynieść ci twoich ziół i zaaplikować ci odrobinę czegoś wzmacniającego? - Nie - odparłam. - Posłuchaj, Jamie... chyba wiem, skąd pochodzi nasz przyjaciel Ismael. Uniósł brew. - Naprawdę? Opowiedziałam mu o bliźnie na ciele Ismaela i o piętnie na torsie niewolnika Temeraire’a. Nie wspominałam tylko, co podsunęło mi myśl o badaniu tatuaży. - Stawiam pięć do dziesięciu, że obaj pochodzą z domu pani Abernathy na Jamajce - powiedziałam. - Pięć do...? Och... - Machnął ręką. - Może masz rację, Angielko. Ten przebiegły czarny drań nie powiedział, skąd pochodzi. I wcale mu się nie dziwię - dodał bezstronnie. - Boże, gdybym ja wyrwał się z takiego piekła, żadna siła nie zmusiłaby mnie do powrotu! - oświadczył z zaskakującą gwałtownością. - Ja też się nie dziwię Ismaelowi - przyznałam. - A co powiedział ci o chłopcach? Widział małego Iana? Jamie rozluźnił się. - Tak... chyba tak. - Postukał palcami o kolano. - Opis dwóch chłopców odpowiada wizerunkowi Iana. Poza tym oni znajdowali się na „Brui”. Jeśli więc ty, Angielko, masz rację, co do miejsca pochodzenia Ismaela, to chyba moglibyśmy... wreszcie odnaleźć mojego siostrzeńca! Ismael odmówił udzielenia informacji o miejscu, skąd zabrała go „Bruja”. Wyznał jednak, że piraci zabrali dwunastu chłopców... więźniów... tuż po pojmaniu jego samego. - Dwunastu chłopców... - powtórzył z namysłem Jamie, marszcząc brwi. Wcześniejszy wyraz ekscytacji zniknął z jego twarzy. - Dlaczego, na miłość boską, ktoś uprowadza ze Szkocji dwunastu chłopców? - Być może jest kolekcjonerem - zasugerowałam. W głowie zawirowało mi jeszcze bardziej. - Zbiera monety, klejnoty i szkockich chłopców. - Myślisz, że porywacz Iana ma również skarb? - Spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Nie wiem - odparłam. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. Ziewnęłam szeroko. - Ale dowiemy się tego dzięki Ismaelowi. Poleciłam Fergusowi, żeby obserwował reakcję Temeraire’a na nowego przybysza. Jeśli pochodzą z tego samego miejsca... - Ziewnęłam znowu. Moje ciało gwałtownie domagało się tlenu, którego pozbawiła mnie utrata krwi. - Niezły pomysł, Angielko - stwierdził Jamie z wyczuwalnym lekkim zdumieniem, że jestem zdolna do logicznego myślenia. Jeśli o to chodzi, sama byłam zdumiona; myśli rwały mi się coraz bardziej. Prowadzenie dalszej rozmowy wymagało ode mnie wielkiego wysiłku. Jamie to zauważył. Pogłaskał mnie po ręce i wstał. - Teraz się tym nie przejmuj, Angielko. Odpoczywaj. Przyślę tu Marsali z herbatą. - Z whisky - poprawiłam. Parsknął śmiechem. - W porządku - zgodził się. Odgarnął mi włosy i pocałował moje rozpalone czoło. - Lepiej? - zapytał z uśmiechem. - Znacznie. - Uśmiechnęłam się i zamknęłam oczy. 56 Zupa żółwiowa O budziłam się późnym popołudniem. Bolało mnie całe ciało. We śnie zrzuciłam z siebie derki. Leżałam z rozpaloną i wysuszoną skórą. Ramię bolało mnie okropnie, a każdy z czterdziestu trzech eleganckich szwów pana Willoughby’ego wydawał mi się rozżarzoną pinezką wbitą w ciało. Nie było rady; musiałam użyć penicyliny. Mogłam śmiało stawić czoło ospie, tyfusowi i przeziębieniu, ale nie byłam nieśmiertelna. Tylko Pan Bóg wiedział, do jakich niehigienicznych rzeczy Portugalczyk używał kordu, zanim rzucił się z nim na mnie. Krótka wędrówka przez kajutę do szafy, gdzie wisiały moje rzeczy, zrosiła mnie potem i przyprawiła o dreszcze. Koszula przykleiła mi się do piersi. Musiałam usiąść, żeby się nie przewrócić. - Angielko! Dobrze się czujesz? - Jamie, wyraźnie zaniepokojony, wsunął głowę do kajuty. - Nie - odparłam. - Możesz tu przyjść na chwilę? Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. - Odrobinę wina? Kawałek biszkoptu? Murphy specjalnie dla ciebie ugotował bulion. - W jednej chwili Jamie był obok. Gładził chłodnym wierzchem dłoni mój bijący żarem policzek. - Boże, jesteś rozpalona! - Wiem. Ale nie martw się, mam na to lekarstwo. Niezdarnie poszperałam jedną ręką w kieszeni bluzy i wyciągnęłam etui ze strzykawkami i ampułkami. Prawe ramię bolało mnie tak, że przy każdym ruchu zaciskałam zęby. - Twoja kolej - powiedziałam kwaśno. Przesunęłam etui po stole w stronę Jamiego. - Masz szansę na rewanż. Spojrzał obojętnie najpierw na opakowanie, potem na mnie. - Co? Chcesz, żebym cię dźgnął igłą? - O, nie! Po prostu masz mi ją wkłuć. - W pośladek? - Wargi mu drżały. - Tak, do licha! Patrzył na mnie przez chwilę z lekko uniesionym kącikiem ust. Potem pochylił głowę nad etui. Rude włosy lśniły w promieniach słońca wpadających przez okno. - Dobrze. Mów, co robić - rzekł. Pokierowałam nim dokładnie. Przygotował i napełnił strzykawkę. Potem sama, nieporadnie, lewą ręką, usunęłam pęcherzyki powietrza. Gdy oddałam mu strzykawkę i ułożyłam się na koi, nie widział nic zabawnego w tej sytuacji. - Na pewno chcesz, żebym ci to zrobił? - zapytał niezdecydowanie. - Moje ręce nie są zbyt zwinne. Roześmiałam się, mimo dojmującego bólu ramienia. Jamie odbierał rodzące się źrebięta, budował mury, obdzierał ze skóry jelenia, składał czcionki drukarskie, a wszystko to robił lekko i zręcznie. - W porządku - powiedział, gdy mu o tym przypomniałam. - Jednak to nie to samo, prawda? Trochę podobnie było, gdy zasztyletowałem pewnego człowieka w krzakach, więc czuję się trochę nieswojo. Spojrzałam przez ramię. Jamie zagryzał dolną wargę. W jednej ręce trzymał nasączony alkoholem tampon, w drugiej ostrożnie ściskał strzykawkę. - Posłuchaj - zaczęłam spokojnie - przecież dostawałeś zastrzyki, więc wiesz, co się czuje. To nie takie strasznie, co? - Mhmmm. - Zacisnął wargi, uklęknął przy koi i wilgotnym, chłodnym tamponem delikatnie przetarł miejsce na pośladku. - Dobrze? - Doskonale. Przyłóż czubek igły pod niewielkim kątem, nie prostopadle... widzisz, jak ten czubek się pochyla? Wsuń igłę na głębokość około pięciu milimetrów. Nie bój się trochę nacisnąć, skóra jest grubsza, niż się wydaje. Potem bardzo powoli przesuwaj tłoczek. Pamiętaj, nie za szybko. Zamknęłam oczy i czekałam. Po chwili spojrzałam za siebie. Był blady, pot błyszczał mu na policzkach. - Nie przejmuj się! - Wstałam, walcząc z falą zawrotów głowy. - Daj mi to. - Wyrwałam tampon z jego ręki i przetarłam sobie miejsce na biodrze. Dłonie drżały mi z gorączki. - Ale... - Zamknij się! - Chwyciłam strzykawkę i lewą ręką wycelowałam najlepiej, jak mogłam. Wbiłam igłę w mięsień. Zabolało. Jeszcze bardziej bolało, gdy nacisnęłam tłoczek, a mój kciuk się ześlizgnął. Wtedy zjawiły się ręce Jamiego; jedna mocno ustawiła moją nogę, druga naciskała tłoczek, dopóki ostatnia kropla białego płynu nie zniknęła z pojemnika strzykawki. Wzięłam szybki, głęboki oddech. - Dzięki - powiedziałam po chwili. - Przepraszam - odezwał się łagodnie minutę później. Dopiero w tym momencie puścił moje udo. - Już dobrze. - Zamknęłam oczy. Pod powiekami migotały mi małe, kolorowe wzorki. Przypomniały mi podszewkę wyściełającą kuferek dla lalek, który miałam w dzieciństwie: różowe i srebrne gwiazdki na ciemnym tle. - Zapomniałam, jak trudno zrobić to pierwszych kilka razy. Przypuszczam, że wbicie w kogoś sztyletu jest łatwiejsze - dodałam. - Przede wszystkim nie obawiasz się, że zadasz ból. Jamie milczał. Ciężko oddychał przez nos. Słyszałam, jak przechodzi przez kajutę, odkłada etui ze strzykawkami i wiesza moją bluzę. Miejsce zastrzyku wydawało mi się guzem pod skórą. - Wybacz. Nie chciałam tak tego powiedzieć. - Ale powiedziałaś - odparł spokojnie. - Rzeczywiście łatwiej kogoś zabić, żeby ocalić własne życie, niż zadawać ból, żeby kogoś ocalić. Jesteś znacznie odważniejsza niż ja i nie mam nic przeciwko twojemu stwierdzeniu. Spojrzałam na Jamiego. - Do diabła, masz! Popatrzył na mnie zwężonymi niebieskimi oczami, a kącik jego ust powędrował w górę. - Do diabła, mam! - przyznał. Roześmiałam się. Ramię mocniej zabolało. - Naprawdę, bardzo mi przykro - powiedziałam. - Mhmmm. Usłyszałam tupot na górnym pokładzie i zniecierpliwiony głos Warrena. Nocą minęliśmy wyspy Abaco i Eleutherę. Teraz, pchani wiatrem, płynęliśmy na południe, ku Jamajce. - Nie ryzykowałabym zastrzelenia i posiekania na kawałki albo aresztowania i powieszenia, jeśli w ogóle istnieje jakiś wybór - powiedziałam. - Ani ja - rzekł poważnie. - Ale ty... - Przerwałam. Popatrzyłam na Jamiego zdumiona - ...Ty naprawdę myślisz, że... nie masz żadnego wyboru - mówiłam powoli. - Nieprawdaż? Stał lekko ode mnie odwrócony z oczami utkwionymi w porcie. Słońce świeciło na długim, prostym nosie, po którym przesuwał teraz palcem w górę i w dół. Szerokie ramiona nieznacznie unosiły się i opadały. - Jestem mężczyzną, Angielko - szepnął. - Gdybym sądził, że istnieje wybór... wtedy może bym tego nie zrobił. Ty nie musiałaś być tak odważna w różnych sytuacjach, a jednak się nie zatrzymałaś w pół drogi. - Spojrzał na mnie ze słabym uśmiechem. - Niczym kobieta podczas porodu. Boisz się, ale wiesz, że nie powstrzymasz biegu wydarzeń. Czasami trudno powiedzieć, co wymaga większej odwagi: cofnąć się czy iść dalej. Przez chwilę leżałam cicho, przyglądając się Jamiemu. Usiadł na krześle, zamknął oczy i przechylił głowę do tyłu. Kasztanowe długie rzęsy, niemal jak u dziecka, dziwnie kontrastowały z cieniami pod oczami i zmarszczkami w kącikach powiek. Był zmęczony. Mało spał od chwili, gdy zostaliśmy zaatakowani przez piracki statek. - Nie opowiadałam ci o Grahamie Menziesie, prawda? - zapytałam w końcu. Niebieskie oczy otworzyły się w jednej chwili. - Nie. Kim on był? - Pacjentem. W szpitalu w Bostonie. Graham dobiegał siedemdziesiątki. Był szkockim imigrantem. Mimo czterdziestu lat pobytu w Bostonie nie stracił gardłowej wymowy. Zajmował się rybołówstwem, ale chyba w dawnych czasach, bo kiedy go spotkałam, miał kilka łodzi do połowu homarów i zatrudniał ludzi do łowienia. Bardzo przypominał szkockich żołnierzy, których poznałam w Prestonpans i Falkirk; stoicki i jednocześnie wesoły, chętnie żartował ze wszystkiego, co było zbyt bolesne, by cierpieć w milczeniu. - Bądź teraz ostrożna, dziewczyno - powiedział mi, gdy anestezjolog dawał mu znieczulenie. Trzeba było amputować zaatakowaną przez nowotwór lewą nogę. - Upewnij się, że odcinasz tę właściwą. - Proszę się nie obawiać - uspokajałam, głaszcząc pobladłą dłoń, która leżała na prześcieradle. - Na pewno odetnę właściwą. Amputacja przebiegła dobrze, Graham odzyskał siły i wrócił do domu. Jednak nie zdziwiłam się, widząc go ponownie sześć miesięcy później. Wynik laboratoryjnego badania nowotworu budził wątpliwości. Niestety, wszelkie obawy się potwierdziły: nastąpił przerzut do węzłów chłonnych w pachwinie. Usunęłam chore węzły chłonne. Zastosowano radioterapię z użyciem kobaltu. Potem wycięłam zaatakowaną rakiem śledzionę, choć już wtedy wiedziałam, że operacja jest całkowicie daremna. - O wiele łatwiej nie dawać za wygraną, gdy to nie nas boli - powiedziałam, patrząc w belki nad głową. - Więc to on się poddał? - zapytał Jamie. - Nie ujęłabym rzeczy w ten sposób. - Zastanawiałem się... - zaczął Graham, a jego głos metalicznym echem zabrzmiał w słuchawkach mojego stetoskopu. - Naprawdę? - powiedziałam. - Proszę więc nie robić tego tak głośno, dopóki nie skończę. Parsknął krótkim śmiechem, ale leżał spokojnie, gdy osłuchiwałam jego klatkę piersiową, łagodnie wodząc stetoskopem od żeber do mostka. - W porządku. - Wyjęłam słuchawki z uszu. - Nad czym się pan zastanawiał? - Nad zabiciem samego siebie. Jego oczy spoglądały prosto w moje z pewnym wyzwaniem. Spojrzałam za siebie, by się upewnić, że pielęgniarka wyszła. Sięgnęłam po niebieskie plastikowe krzesło dla odwiedzających i usiadłam obok Grahama. - Czy ból staje się bardziej dokuczliwy? - zapytałam. - Możemy temu jakoś zaradzić. Musi pan tylko poprosić - dodałam z wahaniem; on nigdy nie prosił. Nawet gdy było oczywiste, że potrzebuje lekarstwa, nie pisnął nawet słowem. Odniosłam wrażenie, że naruszyłam jego prywatność. Lekko zacisnął usta. - Mam córkę - oznajmił. - I dwóch wnuków; mili chłopcy. Ach, zapomniałam. Przecież widziała ich pani w zeszłym tygodniu, prawda? Rzeczywiście. Często go odwiedzali. Przynosili ze sobą nabazgrane szkolne wypracowania i piłki baseballowe z autografami, żeby pokazać dziadkowi. - Mam też matkę. Mieszka w domu spokojnej starości w Canterbury - mówił dalej z namysłem. - Niemało to kosztuje, ale pensjonat jest czysty, a wyżywienie dobre. Matka ciągle się na mnie uskarża, ale zjada wszystko ze smakiem. - Spojrzał trzeźwo na prześcieradło i uniósł kikut amputowanej nogi. - Jak pani myśli? Miesiąc? Cztery? Trzy? - Może trzy - odparłam. - Przy odrobinie szczęścia - dodałam idiotycznie. Parsknął i gwałtownie rzucił głową. - Też coś! Takiego szczęścia nie życzyłbym wrogowi! - Rozglądał się wokół, zatrzymując wzrok na szpitalnym sprzęcie: automatyczny respirator, migający monitor kardiologiczny, wózek z narzędziami medycznymi. - Trzymanie mnie tutaj kosztuje niemal sto dolarów dziennie - powiedział. - Trzy miesiące, to byłoby... wielkie nieba, dziesięć tysięcy dolarów! - Potrząsnął głową, marszcząc brwi - Kiepski interes. Nie warto - oświadczył i nagle mrugnął do mnie swoimi jasnoszarymi oczami. - Jestem Szkotem. Urodziłem się oszczędny. - Zrobiłam to dla niego - powiedziałam, wciąż patrząc w belki sufitu. - Albo raczej: zrobiliśmy to razem. Przepisano morfinę przeciw bólowi... przypomina laudanum, tylko jest znacznie mocniejsza. Odciągałam połowę każdej ampułki i dolewałam wody. Oznaczało to, że zastrzyk przeciwbólowy nie przynosił dużej ulgi, ale był to najbezpieczniejszy sposób uzyskania dużej dawki bez ryzyka odkrycia tego procederu. Rozważaliśmy użycie jednego z ziołowych środków, jakie badałam; wiedziałam o nich dość dużo, by sporządzić trującą miksturę. Nie miałam jednak pewności, czy śmierć będzie bezbolesna, a on nie chciał, żebym została oskarżona, gdyby ktoś nabrał podejrzeń i nakazał zrobienie sekcji zwłok. - Jamie uniósł brwi, więc lekko machnęłam ręką. - To metoda dowiadywania się, w jaki sposób ktoś umarł. - Aha, to przypomina ekspertyzę koronera? - Odrobinę. Natomiast wykrycie morfiny we krwi niczego by nie dowodziło. - Wzięłam głęboki oddech. - Nie byłoby żadnego problemu, gdybym zaaplikowała mu dużą dawkę morfiny. Przecież właśnie o to mnie prosił... Jamie w milczeniu wpatrywał się we mnie intensywnie. - ...a jednak nie mogłam tego zrobić. - Spojrzałam na moją lewą rękę. Widziałam jednak nie swoje własne, gładkie ciało, lecz potężną dłoń rybaka ze spuchniętymi palcami i nabrzmiałymi, zielonymi żyłami. - Sięgnęłam po igłę - wspomniałam dalej. Potarłam palcem mały punkt na nadgarstku, gdzie duża żyła biegnie obwodowo przez główkę kości promieniowej - ale nie mogłam nacisnąć tłoczka... W pamięci zobaczyłam drugą rękę Grahama Manziesa. Ciągnąc za sobą przewody kroplówki, oderwała się od tułowia i zamknęła na mojej dłoni. - ...Siedziałam tak, dopóki nie odszedł... Wciąż czułam pod kciukiem równomierne bicie jego pulsu, który stawał się coraz wolniejszy. Potem czekałam na uderzenie, które nie nadeszło. Spojrzałam na Jamiego, otrząsając się z tego wspomnienia. - ...A wtedy weszła pielęgniarka... Była młoda i bardzo gorliwa. Nie potrafiła zachować dyskrecji. Nie miała zbyt dużego doświadczenia, ale natychmiast się zorientowała w sytuacji i przekazała innym, co zobaczyła. Powiedziała, że mężczyzna umierał, a ja po prostu przy nim siedziałam i nic nie robiłam. Nie omieszkała wspomnieć o pustej strzykawce morfiny leżącej na stoliku obok mnie. - Natychmiast po jej wyjściu wrzuciłam strzykawkę do zsypu spalarni nieczystości. Ale puszczona w obieg informacja zrobiła swoje. Sprawa została rozwiązana. - Usta wykrzywił mi grymas. - W następnym tygodniu zaproponowano mi stanowisko kierownika całego oddziału. Dostałam ładny gabinet na piątym piętrze szpitala, w bezpiecznej odległości od pacjentów, skąd nie mogłabym już nikogo zamordować. Mój palec wciąż odruchowo pocierał nadgarstek. Jamie położył swoją dłoń na mojej. - Kiedy to było, Angielko? - zapytał bardzo łagodnie. - Tuż przed tym, jak zabrałam Bree i pojechałam do Szkocji. Tak naprawdę opuściłam Boston właśnie dlatego; udzielono mi długiego urlopu... powiedziano, że pracowałam zbyt ciężko i zasłużyłam na przyjemne wakacje. - Nie próbowałam oszczędzić sobie ironii. - Rozumiem - powiedział Jamie. Czułam ciepło jego dłoni, mimo żaru trawiącej mnie gorączki. - Gdybyś nie straciła pracy... wróciłabyś do mnie, Angielko? Spojrzałam na Jamiego i ścisnęłam jego dłoń. Wzięłam głęboki oddech. - Nie wiem - odparłam. - Naprawdę nie wiem. Gdybym nie przyjechała do Szkocji, nie poznałabym Rogera Wakefielda, nie dowiedziałabym się, że ty... - przerwałam i zakłopotana zdusiłam łzy. - To Graham posłał mnie do Szkocji - powiedziałam w końcu, lekko zduszonym głosem. - Prosił, żebym pewnego dnia w jego imieniu odwiedziła Aberdeen. - Rzuciłam Jamiemu nagłe spojrzenie. - A ja tego nie zrobiłam! Nigdy nie pojechałam do Aberdeen. - Nie dręcz się, Angielko. - Jamie ścisnął mnie za rękę. - Zabiorę cię tam... gdy tylko wrócimy. Choć w Aberdeen nie ma nic ciekawego do oglądania - dodał praktycznie. W kajucie robiło się coraz duszniej. Jamie poszedł otworzyć jedno z rufowych okien. - Jamie - powiedziałam, patrząc na jego plecy. - Czego pragniesz? Z namysłem rozejrzał się wokół, marszcząc lekko brwi. - Może... zjadłbym pomarańczę - odparł. - Mamy kilka, prawda? - wysunął szufladę stołu. Wśród piór i papierów leżały pomarańcze. - Też zjesz? - Chętnie - powiedziałam z uśmiechem. - Ale nie to miałam na myśli. Co chcesz robić, gdy odnajdziemy już Iana? - Och... - Usiadł przy mnie z pomarańczą w dłoniach i wpatrywał się w nią przez chwilę. - Wiesz - odezwał się w końcu - nikt nigdy mnie nie pytał, co chcę robić. - W jego głosie brzmiało łagodne zdumienie. - Pewnie nieczęsto miałeś wybór - stwierdziłam sucho. - Teraz masz. - Tak, to prawda. - Obracał pomarańczę w dłoniach, nie spuszczając z niej wzroku. - Ale wiesz, że musimy się trzymać z daleka od Szkocji, przynajmniej przez jakiś czas. Zdążyłam już opowiedzieć Jamiemu o odkryciach Tompkinsa dotyczących sir Percivala i jego machinacji, ale nie znaleźliśmy jeszcze okazji, aby przedyskutować tę sprawę i jej skutki. - Owszem - rzekłam. - Właśnie dlatego zapytałam. Zamilkłam na chwilę, żeby dać mu czas do namysłu. Jamie przez wiele lat żył jak banita. Najpierw ukrywał się fizycznie, potem za pomocą pseudonimów wymykał się prawu, zmieniając tożsamość. Teraz jednak został zdemaskowany. Nie mógł już powrócić do dawnych zajęć ani nawet oficjalnie pojawić się w Szkocji. Ostatnie schronienie Jamie znajdował zawsze w Lallybroch, ale teraz nawet ta droga ucieczki była dla niego stracona. Lallybroch na zawsze miało pozostać domem rodzinnym Jamiego, ale posiadłość nie należała już do niego, sam przepisał ją na rodzinę Jenny. Mimo wszystko w głębi duszy na pewno żałował utraty swego dziedzictwa. Usłyszałam słabe parsknięcie. Jamie prawdopodobnie dotarł w swych rozważaniach do tego samego punktu. - Nie możemy zostać ani na Jamajce, ani na wyspach należących do Anglików - stwierdził ponuro. - Teraz Tom Leonard pewnie uznaje nas za zaginionych, ale szybko się zorientuje, że jest inaczej, jeśli zatrzymamy się na dłużej w tych okolicznościach. - Myślałeś o Ameryce? - podsunęłam delikatnie. - No, cóż... - odparł, pocierając nos. - Szczerze mówiąc, nie. To prawda, że bylibyśmy tam bezpiecznie daleko od Korony, ale... - zawiesił głos. Sięgnął po sztylet, szybko naciął pomarańczę i zaczął ją obierać. - Nikt by cię tam nie ścigał - przekonywałam. - Sir Percival nie zainteresuje się tobą, dopóki nie pokażesz się w Szkocji, gdzie twoje aresztowanie byłoby mu na rękę. Królewska Flota Wojenna nie doścignie cię na wybrzeżu, a gubernatorzy Indii Zachodnich także nie mają nic do powiedzenia o tym, co się dzieje w Ameryce. - No, tak... - odparł powoli - ale amerykańskie kolonie... - zaczął podrzucać obraną pomarańcz - są bardzo prymitywne, Angielko - dokończył. - To odludzie. Nie chciałbym narażać cię na niebezpieczeństwo. Parsknęłam śmiechem. Jamie spojrzał na mnie surowo. Ale po chwili zrozumiał moją myśl i rozluźnił się trochę. - Cóż... przypuszczam, że pozwolenie, by cię uprowadzono i zamknięto na statku dotkniętym zarazą, jest wystarczająco niebezpieczne. Ale przynajmniej nie dopuściłem, żebyś została zjedzona przez kanibali. Chciałam znowu się roześmiać, ale nuta goryczy w jego głosie sprawiła, że zagryzłam wargi. - W Ameryce nie ma kanibali - stwierdziłam. - Są! - oznajmił z zapałem. - Drukowałem kiedyś książkę dla stowarzyszenia katolickich misjonarzy. Opowiadała o pogańskich Irokezach mieszkających na północy. Wiążą jeńców, rąbią na części, potem wyrywają im serca, które pożerają, zanim wpałaszują oczy. - Najpierw zjadają serca, potem oczy, tak? - Roześmiałam się mimowolnie. - No, już dobrze, przepraszam - powiedziałam, widząc jego groźne spojrzenie. - Jednak po pierwsze: nie możesz wierzyć we wszystko, co czytasz; a po drugie... Nie zdołałam dokończyć. Chwycił mnie za zdrowe ramię tak mocno, że aż krzyknęłam ze zdumienia. - Do licha, słuchaj mnie! - rzekł ostro. - To nie jest błahostka! - No... przypuszczam, że nie - powiedziałam pojednawczo. - Nie zamierzałam się z ciebie śmiać, Jamie. Ale to ja mieszkałam w Bostonie przez dwadzieścia lat. Ty nigdy nie postawiłeś stopy w Ameryce! - To prawda - odparł spokojnie. - Ale czy sądzisz, że miejsce, które znasz, jest dokładnie takie, jak obecnie, Angielko? - Cóż... - zawiesiłam głos. Na obrzeżach Bostonu zostało trochę wiekowych budynków, lecz większość z nich zbudowano po tysiąc siedemset siedemdziesiątym roku. - No, nie sądzę - przyznałam. - Jednak nie wydaje mi się, by teraz było tam kompletne pustkowie. Są miasta i miasteczka. Uwolnił moje ramię. W jednej dłoni wciąż trzymał pomarańczę. - Na pewno - powiedział powoli. - Tylko że o nich niewiele się słyszy. Wiadomo natomiast o pustkowiach, dzikich, barbarzyńskich, chociaż bardzo pięknych. Nie jestem głupcem, Angielko - rzekł lekko podniesionym głosem i mocno wbił kciuk w pomarańczę, dzieląc ją na pół. - Nie wierzę w coś tylko dlatego, że ktoś napisał o tym w książce, na miłość boską! Dobrze wiem, jakimi szarlatanami i durniami są niektórzy pisarze. Widzę to! I z pewnością potrafię odróżnić fikcję od faktów. - W porządku - powiedziałam. - Chociaż niektóre fakty są tak mało prawdopodobne... Jednak nawet jeśli to prawda, co mówisz o Irokezach, to przecież cały kontynent nie roi się od spragnionych krwi barbarzyńców. - Mhmmm... - mruknął, najwyraźniej nie przekonany. Teraz przeniósł uwagę na pomarańczę. Zaczął rozdzielać ją na cząstki. - Zabawne - powiedziałam ponuro. - Gdy decydowałam się na powrót do osiemnastego wieku, przeczytałam stosy książek, by dowiedzieć się o Anglii, Francji i Szkocji tej epoki. Wiedziałam, czego mogłam się spodziewać. I oto zjawiłam się w miejscu, o którym nic nie wiem, bo nigdy nie przyszło mi do głowy, że przepłynę ocean z tobą tak bardzo cierpiącym na chorobę morską. Rozśmiał się mimo woli. - Tak... Nigdy nie wiadomo, co może człowieka spotkać. Wierz mi, Angielko, że gdy tylko odzyskam Iana, nie postawię nogi na żadnej plugawej łajbie... z wyjątkiem statku, który zabierze nas bezpiecznie do Szkocji - dodał po namyśle. Podał mi cząstkę pomarańczy. Przyjęłam ją jako znak pokoju. - A propos Szkocji, w Edynburgu masz jeszcze prasę drukarską - przypomniałam. - Moglibyśmy ją sprowadzić, gdybyśmy się osiedli w jednym z tych dużych amerykańskich miast. Ze zdziwieniem podniósł wzrok. - Myślisz, że w Ameryce można by zarabiać na życie drukowaniem? Czy mieszka tam aż tak wiele ludzi? - Jestem pewna. Mam na myśli Boston, Filadelfię... Nowy Jork chyba jeszcze nie. Może Williamsburg? Jest już tam kilka wystarczająco dużych miast. Z pewnością porty morskie... - Przypomniałam sobie trzepoczące afisze, które informowały o datach załadunku lub przybycia statków albo o sprzedaży towarów i rekrutacji marynarzy. Takie afisze dekorowały ściany każdej nadbrzeżnej tawerny w Hawrze. - Mhmmm - mruknął z namysłem. - Tak, gdybyśmy mogli to robić... - Włożył sobie do ust cząstkę owocu i jadł powoli. - A co z tobą? - zapytał nagle. - Jak to: co ze mną? - Spojrzałam na niego zdumiona. - Czy odpowiadałby ci wyjazd do takiego miejsca? - zapytał i spojrzał w dół, starannie rozdzielając drugą część pomarańczy. - Jesteś przecież lekarzem. - Podniósł wzrok i uśmiechnął się krzywo. - W Paryżu przekonałem się, że trudno cię powstrzymać od pracy. Poza tym sama mówiłaś, że opuściłaś szpital tylko ze względu na śmierć Menzesa. Sądzisz, że mogłabyś być uzdrowicielką w koloniach? - Myślę, że tak - odpowiedziałam powoli. - Wszędzie są chorzy i ranni. Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem, Jamie Fraserze. Roześmiał się i przełknął resztę pomarańczy. - Co przez to chciałaś powiedzieć? - Frank mnie kochał... - mówiłam wolno - ...ale niektórych spraw związanych ze mną nie rozumiał... albo był nimi przerażony. - Spojrzałam na Jamiego. - Ja ciebie nie przerażam? Jamie pochylił głowę nad drugą pomarańczą. Zwinnie obierał ją sztyletem. Zauważyłam lekki uśmiech w kącikach szerokich ust. - Nie, Angielko, nie przerażasz mnie, a raczej przerażasz, ale tylko wtedy, gdy pomyślę, że mogłabyś zabić się przez nieuwagę. Parsknęłam krótko. - Ty przerażasz mnie z tego samego powodu, ale nie przypuszczam, bym potrafiła coś z tym zrobić. Zachichotał. - I sądzisz, że ja także nie mogę nic z tym zrobić, więc nie powinienem się denerwować? - Nie powiedziałam, że nie powinieneś się denerwować. Myślisz, że ja się nie denerwuję? Jednak rzeczywiście, prawdopodobnie nic nie możesz na to poradzić. Zobaczyłam, jak otwiera usta, żeby zaprzeczyć, ale zmienił decyzję, znów się roześmiał i włożył mi do ust cząstkę pomarańczy. - No, cóż, Angielko, może tak, może nie. Ale dopóki jesteś przy mnie, nie ma to większego znaczenia. Z ustami pełnymi soku z pomarańczy ze zdumieniem wpatrywałam się w Jamiego. - Kocham cię - powiedział miękko i mnie pocałował. Jego usta były ciepłe i słodkie. Wyprostował się i pogłaskał mój policzek. - Teraz odpoczywaj - rzekł zdecydowanie. - Przyniosę ci trochę bulionu. Spałam przez kilka godzin. Obudziłam się jeszcze rozgorączkowana, ale głodna. Jamie przyniósł mi bulion Murphy’ego - ciemnozielony wywar, pełny tłuszczu i pachnący sherry. Mimo moich protestów uparł się, że będzie mnie karmić łyżką. - Jedną rękę mam całkowicie zdrową - oznajmiłam. - Tak, tak... wiem - odparł. - Jeśli łyżką będziesz się posługiwać równie niezdarnie, jak igłą, to wylejesz na siebie całą zupę, a Murphy rozbije mi czaszkę warząchwią. No, już, otwieraj buzię! Zrobiłam, co kazał. W miarę jedzenia uraza stopniowo mijała. Ogarniało mnie przyjemne odrętwienie. Wcześniej niewiele jadłam z powodu bólu ramienia. Pusty żołądek z wdzięcznością przyjmował ciepły posiłek. - Zjesz jeszcze jedną porcję? - zapytał Jamie, gdy przełknęłam ostatni łyk. - Musisz nabrać sił. - Odsłonił niewielką wazę przysłaną przez Murphy’ego i znów napełnił miskę. - Gdzie jest Ismael? - zapytałam, korzystając z krótkiej przerwy. - Na tylnym pokładzie. Najwyraźniej nie było mu wygodnie na dole. Poleciłem, żeby rozwiesić Ismaelowi hamak. - Myślisz, że dawanie mu tak dużej swobody jest bezpieczne? Co to za zupa? - Ostatni łyk pozostawił mi na języku zachwycający, długotrwały smak; następny ożywił jego pełnię. - Żółwiowa. Stern złowił ostatniej nocy wielkiego żółwia morskiego. Przysłał wiadomość, że zachowa skorupę, żeby zrobić z niej grzebienie do twoich włosów. - Jamie zmarszczył się lekko. Trudno powiedzieć, czy na myśl o galanterii Lawrence’a Sterna, czy też o obecności Ismaela. - Jeśli chodzi o tego czarnego, to nie został uwolniony... Fergus go pilnuje. - Fergus przeżywa swój miodowy miesiąc. Nie powinieneś wydawać mu takiego polecenia - zaprotestowałam. - Mmm... Nigdy wcześniej nie jadłam zupy żółwiowej. Jest wspaniała. - Fergus długo będzie żonaty - odparł nieczule Jamie. - Nic mu się nie stanie, jeśli jednej nocy nie zdejmie spodni. Abstynencja sprawia, że serce staje się bardziej czułe. - Abstynencja? - powiedziałam, robiąc unik przed łyżką. - Jeśli cokolwiek stanie się bardziej czułe z powodu abstynencji, to nie jego serce. - Co za sprośna uwaga jak na godną szacunku zamężną damę - rzekł karcąco Jamie, przykładając mi łyżkę do ust. - A poza tym nierozważna. Przełknęłam. - Nierozważna? - Nie jestem ze stali, Angielko - odparł spokojnie, zanurzając łyżkę w zupie. - Siedzisz z rozpuszczonymi włosami, a twoje sutki przypominają wiśnie. Mimowolnie spojrzałam w dół i następna łyżka zupy uderzyła mnie w nos. Jamie mlasnął językiem i podnosząc serwetę, trochę mnie zachlapał. Moja koszula uszyta z cienkiej bawełny, nawet gdy była sucha, wydawała się przezroczysta. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że nigdy przedtem ich nie widziałeś - rzekłam rozbawiona. Odłożył serwetę i uniósł brwi. - Codziennie piję wodę, odkąd matka odstawiła mnie od piersi - oświadczył. - Ale to nie znaczy, że nie mogę być spragniony - dodał, sięgając po łyżkę. - Zjesz jeszcze trochę? - Nie, dziękuję. - Uchyliłam się przed nadciągającą łyżką. - Chciałabym usłyszeć coś więcej o tym, że nie jesteś ze stali. - Nie. Źle się czujesz. - Nieprawda - zapewniłam. - Mogę rzucić okiem na...? Jamie miał na sobie luźne, bardzo obszerne, marynarskie spodnie, w których z łatwością mógł ukryć trzy albo cztery martwe kiełbie, nie mówiąc już o krótkotrwałej jędrności. - Na nic nie rzucisz okiem - odparł. Sprawiał wrażenie trochę zaszokowanego. - Ktoś mógłby wejść. I nie sądzę, by twoje spojrzenie mogło w czymś pomóc... - To się przekonaj - zaproponowałam. - Możesz zamknąć drzwi. - Zamknąć drzwi?! Czy ja wyglądam na mężczyznę, który gotów byłby wykorzystać kobietę nie tylko ranną i gorączkującą, ale też pijaną? - Nie jestem pijana! - oburzyłam się. - Pierwsze słyszę, żeby ktoś się upił zupą żółwiową! - Nagle zdałam sobie sprawę, że ta niezaprzeczalna lekkość głowy nie ma związku z gorączką. - A jednak to możliwe! Jeśli zupę przyrządza Aloysius O’Shaughnessy Murphy - stwierdził Jamie. - Sądząc po zapachu, wlał do niej przynajmniej pół butelki sherry. Prawdziwie irlandzki brak umiaru! - No, cóż, jeszcze nie jestem pijana. - Wyprostowałam się na poduszkach. - Sam kiedyś mówiłeś, że jeśli człowiek może wstać, to jeszcze nie jest pijany. - Przecież nie stoisz! - Ale mogłabym, gdybym tylko chciała. I nie próbuj zmieniać tematu! Rozmawialiśmy o twojej jędrności. - Proszę, przestań, bo... - nie dokończył. Zaskowyczał cicho, gdy lewą ręką wykonałam zgrabny chwyt. - Mam niezdarne ręce, tak? - powiedziałam z wyraźną satysfakcją. - Wielkie nieba, ty naprawdę nie jesteś ze stali! - Puszczaj! - Dzikim wzrokiem spojrzał przez ramię na drzwi. - Ktoś może wejść. - Powinieneś zamknąć drzwi - przypomniałam, nie cofając dłoni. Organ, który trzymałam, demonstrował znaczną żywotność. Jamie spoglądał na mnie zwężonymi oczami, oddychając przez nos. - Nie użyję siły przeciwko chorej kobiecie - wycedził przez zęby. - Ale masz cholernie mocny uścisk jak na kogoś z wysoką gorączką, Angielko. Jeśli... - Przecież mówiłam, że czuję się dobrze - przerwałam mu bezceremonialnie. - Ubijemy interes: ty zamkniesz drzwi, a ja dowiodę, że nie jestem pijana. - Puściłam go niechętnie, żeby wykazać dobrą wolę. Stał, wpatrując się we mnie przez chwilę. Bezwiednie pocierał zaatakowane miejsce. Potem uniósł rudawą brew, odwrócił się i poszedł zamknąć drzwi. Zanim wrócił, zeszłam z koi. Troszeczkę się chwiałam, ale stałam wyprostowana, oparta o ramę. Patrzył krytycznie. - To się nie uda, Angielko. - Pokręcił głową. Wyglądał dość żałośnie. - Nie utrzymamy się prosto, przy tak wzburzonym morzu, jakie mamy dzisiejszej nocy. Poza tym wiesz, że ja sam nie mieszczę się na koi, a co dopiero z tobą. Statkiem mocno kołysało. Lampa na obrotowym kinkiecie wisiała pewnie i równo, ale półka nad nią wyraźnie się poruszała w przód i w tył, gdy „Artemida” pruła fale. Deski lekko drżały pod moimi bosymi stopami. Wiedziałam, że Jamie czuje się dobrze, a przynajmniej, że zbyt jest pochłonięty dyskusją, by myśleć o chorobie morskiej. - Można spróbować na podłodze - zasugerowałam z nadzieją. Jamie spojrzał w dół na ograniczoną przestrzeń i zmarszczył brwi. - Owszem, ale musielibyśmy to robić jak węże, Angielko, wijąc się między nogami stołu. - Nie mam nic przeciwko temu. - Nie. - Pokręcił głową. - Bolałoby cię ramię. Jamie w zamyśleniu przesuwał dłonią po policzku, wędrując wzrokiem po moim ciele. Pomyślałam, że ta cholerna koszula musi być bardziej przezroczysta, niż mi się wydawało. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Oderwałam się od ramy koi i chwiejnie przeszłam dwa kroki. Kołysanie statku cisnęło mnie w ramiona Jamiego. Ledwie zdołał utrzymać równowagę. - Jezu! - Zatoczył się, a potem, czy to odruchowo, czy też z pożądania, pochylił głowę i pocałował mnie namiętnie. Uczucie było niezwykłe. Jak nigdy dotąd, moje ciało płonęło, jego pozostawało chłodne. Sądząc po reakcji, Jamie, podobnie jak ja, rozkoszował się tą nowością. Lekko uszczypnęłam go zębami w szyję. Bijące ze mnie fale gorąca przenikały jego skórę. - Boże, przypominasz rozżarzony węgiel! - Ręce Jamiego powędrowały niżej i przycisnęły mnie jeszcze mocniej. - Zdejmij ubranie - poleciłam, uwalniając na chwilę usta. Osunęłam się na kolana. Zaczęłam niezdarnie gmerać przy suwakach. Szybko rozwiązał troczki i marynarskie spodnie z szelestem opadły na podłogę. Nie czekałam, aż zdejmie koszulę, po prostu ją podniosłam i go wzięłam. Wydał z siebie zdławiony okrzyk. Jego dłonie opadły na moją głowę. Chciał mnie powstrzymać, ale nie miał siły. - O, Boże! - westchnął. Złapał mnie za włosy, lecz nie próbował odepchnąć. - Tak musi wyglądać kochanie się w piekle... z płonącą diablicą - wyszeptał. Roześmiałam się, co było wyjątkowo trudne, biorąc pod uwagę okoliczności. - Myślisz, że właśnie tak postępuje szatan w postaci kobiety? - Nie wątpię w to ani przez chwilę - zapewnił, wciąż trzymając ręce w moich włosach. Ktoś zapukał do drzwi. Jamie zrobił gniewną minę. Wiedziałam, że drzwi są zamknięte, więc nawet się nie skrzywiłam. - Tak? O co chodzi? - zapytał, z trudem opanowując drżenie głosu. - Fraser? - zawołał Lawrence Stern. - Francuz mówi, że czarny już śpi. Może pozwoliłbyś chłopakowi już wrócić do kajuty? - Nie - odparł krótko Jamie. - Każ mu zostać tam, gdzie jest. Zaraz przyjdę i go zwolnię. - Och... - Stern zawahał się lekko. - Z pewnością... hm, jego żona... bardzo pragnie, żeby przyszedł teraz. Jamie mocno wciągnął powietrze. - Powiedz jej - odparł z wyraźną nutką napięcia w głosie - że mąż zjawi się... niedługo. - Dobrze - zgodził się ponuro Stern. Najwyraźniej obawiał się reakcji Marsali na tę wiadomość. Zaraz jednak zapytał weselszym tonem. - A czy... pani Fraser czuje się trochę lepiej? - Znacznie lepiej - odparł Jamie. - Smakowała jej zupa żółwiowa? - Bardzo. Dziękuję. Dłonie Jamiego na mojej głowie drżały. - Czy powiedział pan żonie, że odłożyłem dla niej skorupę? To był wspaniały żółw; wyjątkowo elegancka bestia. - Tak, tak. Mówiłem. - Jamie z westchnieniem odsunął się i postawił mnie na nogi. - Dobrej nocy, panie Stern! - zawołał, pociągając mnie w stronę koi. Staraliśmy się omijać stołki i krzesła, chociaż podłoga unosiła się i opadała. - Och... - Lawrence był rozczarowany. - Przypuszczam, że pani Fraser już śpi? - Roześmiej się, a cię uduszę - wyszeptał mi żarliwie do ucha Jamie. - Tak, panie Stern, już śpi - zawołał. - Pańskie wyrazy uszanowania przekażę jej rano, dobrze? - Mam nadzieję, że dobrze odpocznie. Dziś wieczorem morze szaleje. - Zauważyłem, panie Stern. Jamie popchnął mnie na koję, ukląkł obok i po omacku szukał rąbka mojej koszuli. Chłodna bryza dochodząca przez otwarte okna owiewała mi nagie pośladki, muskała uda, wywołując dreszcze. - Gdyby państwo odczuwali dolegliwości spowodowane kołysaniem statku, to mam pod ręką doskonałe lekarstwo: mieszankę bylicy, guana nietoperzy i owocu mangrowca. Wystarczy poprosić. - O, Chryste! - wyszeptał Jamie po chwili milczenia. - Panie Fraser? - Powiedziałem „dziękuję”! - krzyknął Jamie. - Cóż, zatem życzę dobrej nocy. Jamie niemal z jękiem wypuścił powietrze. - Panie Fraser? - Dobranoc! - wrzasnął w końcu Jamie. - Och! Tak... dobranoc! Kroki Sterna oddaliły się. Głuchy odgłos zniknął w huku fal, które donośnie uderzały o kadłub. - O, mój Boże...! - westchnęłam. Na rozpalonym ciele czułam duże, mocne i chłodne dłonie Jamiego. - Masz najbardziej okrągły tyłek, jaki kiedykolwiek widziałem! - powiedział. Przechył „Artemidy” utrudnił Jamiemu zadanie. Krzyknęłam. - Ciii... - Położył mi dłoń na ustach. Leżał na moich plecach i przyciskał mnie całym swoim ciężarem do łóżka. Pod wpływem gorączki byłam wrażliwa na najlżejszy dotyk. Drżałam w jego potężnych ramionach. Żar mojego wnętrza wydostawał się na zewnątrz z każdym ruchem Jamiego, który czułam w sobie. Wsunął pode mnie dłonie i ścisnął moje piersi. Uchwyciłam się jego nadgarstków jak kotwicy, gdy targał mną żywioł doznań. Czułam ciepłą wilgoć splątanych pode mną derek, powiew chłodnego morskiego wiatru ze wzburzonego morza, gorący oddech Jamiego oraz nagłe ukłucie i przypływ chłodu i żaru, gdy gorączka przeszła w pożądanie. Jamie odpoczywał na moich plecach. Było to ciepłe, tkliwe i kojące. Po długiej chwili jego oddech uspokoił się. Jamie wstał. Cienka bawełna mojej koszuli była wilgotna. Wiatr przykleił ją do skóry, przyprawiając mnie o dreszcz. Jamie zamknął okno. Pochylił się, podniósł mnie niczym lalkę, ułożył wygodnie na koi i okrył derką. - Jak twoje ramię? - zapytał. - Jakie ramię? - mruknęłam sennie. - Nieważne - rzekł z uśmiechem w głosie. - Możesz wstać? - Nie... za całą herbatę Chin... - Powiem Murphy’emu, że smakowała ci jego zupa. Dłoń Jamiego spoczęła na chwilę na moim chłodnym czole i łagodną pieszczotą przesunęła się po policzku. Nie słyszałam, kiedy wyszedł. 57 Ziemia obiecana To prześladowanie! - zawołał z oburzeniem Jamie. Stał obok mnie i spoglądał przez burtę „Artemidy”. Po naszej lewej stronie rozciągał się port Kingston, lśniąc w świetle poranka niczym przejrzysty szafir. Miasto, na pół zatopione w gąszczu zieleni, mieniło się kolorami pożółkłej kości słoniowej i różowego kwarcu w soczystej oprawie szmaragdu i malachitu. Na błękitnym łonie wód majestatycznie unosił się potężny trójmasztowiec. Miał zwinięte żagle. Artyleryjskie pokłady błyszczały w słońcu dumą i żelazem. „Morświn” - okręt wojenny Jego Królewskiej Mości. - Ten ohydny statek znów mnie ściga - mówił dalej Jamie. Utkwił wzrok we wrogiej jednostce. Przepływaliśmy w bezpiecznej odległości, trzymając się z dala od wejścia do portu. - Gdziekolwiek się ruszę, zaraz się pojawia! Roześmiałam się, chociaż widok „Morświna” mnie też lekko zdenerwował. - Nie przypuszczam, żeby ktoś cię prześladował - powiedziałam. - Kapitan Leonard mówił, że zmierzają na Jamajkę. - Tak, ale dlaczego nie skierowali się prosto na Antiguę, gdzie znajdują się koszary i stocznie floty wojennej? - pytał. Osłonił ręką oczy i dalej wpatrywał się w „Morświna”. Na pokładzie angielskiej jednostki widać było niewielkie postacie naprawiające takielunek. - Musieli przypłynąć najpierw tutaj - tłumaczyłam. - Wieźli nowego gubernatora do kolonii. - Nagle poczułam absurdalną potrzebę skrycia się pod burtę, chociaż wiedziałam, że z tak dużej odległości nie można by dostrzec nawet rudych włosów Jamiego. - Tak? Ciekawe, kto to taki - powiedział Jamie z roztargnieniem. Byliśmy o godzinę drogi od plantacji Jareda. Wiedziałam, że umysł Jamiego był pochłonięty planami odnalezienia małego Iana. - Nazywa się Grey - odparłam, odwracając się od burty. - Miły człowiek. Spotkałam go na „Morświnie”. - Grey? - Jamie spojrzał na mnie przestraszony. - Lord John Grey? - Tak. Dlaczego pytasz? - spytałam zdumiona. Jamie wpatrywał się w „Morświna” z żywszym zainteresowaniem. - Dlaczego? - Usłyszał pytanie dopiero, gdy je powtórzyłam. Uśmiechnął się. - Och, znam lorda Johna. Jest moim przyjacielem. - Naprawdę? - Nie byłam zbytnio zdziwiona. Jamie przyjaźnił się kiedyś zarówno z ministrem finansów Francji oraz Karolem Stuartem, jak i szkockimi żebrakami oraz francuskimi kieszonkowcami. Nic więc nadzwyczajnego, że znał także angielskich arystokratów, szkockich przemytników, irlandzkich kucharzy okrętowych. - No cóż, to dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje - powiedziałam. - A gdzie spotkałeś lorda Johna? - Był gubernatorem więzienia Ardsmuir - odparł Jamie. Jego oczy, wciąż utkwione w „Morświna”, zwęziły się w wyrazie namysłu. - I jest twoim przyjacielem? - Z niedowierzaniem pokręciłam głową. - Nigdy nie zrozumiem mężczyzn. - Cóż, przyjaciele są tam, gdzie się ich znajduje, Angielko - powiedział. Przysłonił dłonią oczy i spojrzał ku brzegowi. - Miejmy nadzieję, że pani Abernathy okaże się przyjazna. Gdy okrążyliśmy cypel, tuż przy burcie pojawiła się czarnoskóra postać. Ubrany w marynarski strój Ismael teraz mniej przypominał niewolnika, bardziej natomiast pirata. Nie po raz pierwszy zastanawiałam się, ile z tego, co nam powiedział, było prawdą. - Ja już wychodzić - obwieścił nieoczekiwanie. Jamie uniósł brew i spojrzał przez burtę w spokojną, błękitną głębię. - Nie wolałbyś popłynąć łodzią? - spytał uprzejmie. W oczach czarnoskórego mężczyzny błysnęło rozbawienie, ale nie zakłóciło surowych rysów twarzy. - Pan powiedzieć, że wysadzić mnie na brzeg, gdzie ja zechcieć - odparł i skinął głową ku wyspie, gdzie bujna roślinność dżungli rozlewała się ze zbocza wzgórza, by w płytkiej wodzie spotkać własny cień. - Tu być miejsce, gdzie ja chcieć wyjść. Jamie z namysłem przeniósł wzrok z nie zamieszkanego brzegu na Ismaela. Skinął głową. - Każę zwodować łódź - powiedział i skierował się do kajuty. - Obiecałem ci także złoto. - Ja nie chcieć złota, panie. Zarówno słowa, jak i ton Ismaela zatrzymały Jamiego w połowie drogi. - Masz coś innego na myśli? - zapytał, patrząc na czarnego mężczyznę z zainteresowaniem i jednocześnie pewną rezerwą. Ismael gwałtownie przytaknął. Nie wydawał się zdenerwowany, ale zauważyłam lekkie lśnienie potu na jego skroniach, które pojawiło się mimo łagodnej południowej bryzy. - Ja chcieć jednorękiego Murzyna - odpowiedział śmiało, ale pod zewnętrzną pewnością siebie wyczuwało się napięcie. - Temeraire’a? - spytałam zdumiona. - Dlaczego? Ismael błyskawicznie rzucił na mnie okiem, ale odpowiedź skierował do Jamiego. - On dla ciebie być bez wartości, panie. Nie móc pracować ani na polu, ani na statku. On mieć tylko jedna ręka - przekonywał. Jamie przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w Ismaela. Potem zawołał Fergusa. Polecił mu sprowadzić jednorękiego niewolnika. Temeraire stał na pokładzie nieruchomo niczym kloc drewna. Tylko oczy mrużył w słońcu. On też miał na sobie marynarskie ubranie, ale brakowało mu łobuzerskiej elegancji Ismaela. Wyglądał jak pniak, na którym ktoś zawiesił pranie do wyschnięcia. - Ten człowiek proponuje, żebyś popłynął z nim na tamtą wyspę - powiedział Jamie staranną francuszczyzną i wskazał pobliski ląd. - Chcesz to zrobić? Temeraire zamrugał. Jego oczy rozszerzyło zdumienie. Pewnie od wielu lat, a może nawet nigdy, nikt nie pytał go o zdanie. Spoglądał ostrożnie to na Jamiego, to na Ismaela, ale nie powiedział ani słowa. Jamie znów spróbował. - Nie musisz opuszczać statku - zapewnił niewolnika. - Możesz zostać z nami, my się tobą zaopiekujemy. Wybór należy do ciebie. Niewolnik się wahał. Strzelał oczami na prawo i lewo, najwyraźniej zaskoczony i zaniepokojony propozycją. Decyzję podjął Ismael. Powiedział coś w dziwnym języku, pełnym płynnych samogłosek, spółgłosek i sylab, które powtarzały się jak uderzenia werbla. Temeraire westchnął, padł na kolana i przycisnął czoło do stóp Ismaela. Wszyscy spojrzeli na Ismaela, który stał z założonymi ramionami na piersi na znak przezornego oporu. - On iść ze mną - oznajmił. I tak się stało. Picard przeprawił łódką dwóch czarnych na brzeg. Zaopatrzeni w małe torby zapasów zostali na skałach na skraju dżungli. Każdy z nich dostał nóż. - Dlaczego tutaj? - zastanawiałam się, patrząc na dwie niewielkie postacie. Powoli wspinały się po zadrzewionym zboczu. - W pobliżu nie ma żadnych miasteczek ani żadnych plantacji? Na pierwszy rzut oka wybrzeże wydawało się całkowicie zawładnięte przez dżunglę. - Ależ tu są plantacje - zapewnił Lawrence. - Daleko wśród wzgórz; właśnie tam uprawia się kawę i indygo. Trzcina cukrowa lepiej rośnie bliżej brzegu - mówił, wskazując miejsce, gdzie zniknęły dwie ciemne sylwetki. - Najprawdopodobniej jednak poszli się przyłączyć do bandy zbiegłych z niewoli murzynów. - Czy na Jamajce są takie bandy, jak na Hispanioli? - pytał zaciekawiony Fergus. Lawrence uśmiechnął się z lekkim grymasem. - One powstają wszędzie, gdzie jest niewolnictwo, mój przyjacielu - odparł. - Niektórzy wolą ryzykować, że umrą jak zwierzę, niż żyć jako niewolnicy. Jamie gwałtownie obrócił głowę, by spojrzeć na Lawrence’a, ale nie odezwał się ani słowem. Plantacja Jareda w Sugar Bay nazywała się Domem na Błękitnym Wzgórzu, zapewne na cześć niskiego, otulonego mgłą szczytu, który wznosił się nad lądem i wydawał się błękitny. Budynek był położony blisko brzegu, w płytkim łuku zatoki. Weranda biegnąca wzdłuż jednej strony domu stała się małą laguną. Dom stał na mocnych, drewnianych palach, które wyrastały z wody. Pokrywała je skorupa porowatej, gąbczastej narośli osłonie i małży oraz gęste sieci wspaniałych zielonych wodorostów noszących nazwę włosów syreny. Już na nas czekano. Jared dużo wcześniej przysłał list statkiem. Na skutek przestoju „Artemidy” na Hispanioli korespondencja dotarła niemal miesiąc przed naszym przybyciem. Nadzorca i jego żona - poważne, spokojne szkockie małżeństwo; państwo Maclverowie - poczuli ulgę na nasz widok. - Już myślałem, że złapały was zimowe sztormy - powiedział po raz czwarty Kenneth Maclver, kręcąc głową. Był łysy, a tropikalne słońce pokryło czubek jego głowy piegami. Pani Maclver, kobieta o dobrotliwej, babcinej duszy okazała się, ku memu zdumieniu, pięć lat młodsza ode mnie. Jeszcze przed kolacją przygotowała mi oraz Marsali kąpiel, a potem skłoniła nas do drzemki. Fergus i Jamie poszli z panem Maclverem pokierować częściowym rozładunkiem „Artemidy” i wydać dyspozycje załodze. Miałam wielką ochotę na kąpiel; moje ramię dość szybko się goiło, ale wolałam jeszcze nie kąpać się w morzu, co wcześniej zwykle robiłam. Po tygodniu spędzonym na pokładzie „Artemidy” niecierpliwie wypatrywałam świeżej wody i czystej pościeli. Tęsknota przerodziła się w ogromne pragnienie. Nie czułam się jeszcze pewnie na lądzie. Podniszczone deski podłogi domu wydawały mi się niepokojąco niestabilne, jakby unosiły się i opadały pod stopami. Chwiejnym krokiem szłam korytarzem za panią Maclver, odbijając się od ścian. W małej przybudówce stała prawdziwa wanna; drewniana, ale napełniana - mirabile dic-tu! - ciepłą wodą. Czarne niewolnice grzały wodę w garnkach na piecu w ogrodzie i przynosiły do „łazienki”. Powinnam odczuwać znaczne poczucie winy na taki wyzysk wprzęgnięty w sprawę mojej kąpieli, ale go nie odczułam. Pławiłam się z rozkoszą. Naturalną gąbką oczyszczałam skórę z brudu i soli. Włosy myłam łaskawie dostarczonym przez panią Maclver szamponem z rumianku, olejku geranium, płatków przetłuszczonego mydła i żółtka. Pachnąca, lśniącowłosa i rozleniwiona ciepłem z wdzięcznością padłam na łóżko, które mi przydzielono. Zdążyłam tylko pomyśleć, jak miło wyciągnąć się w nim wygodnie na całą długość, i zasnęłam. Gdy się obudziłam, cienie zmierzchu gromadziły się na werandzie za otwartymi drzwiami sypialni. Obok mnie, oddychając głęboko i powoli, leżał nagi Jamie z rękami złożonymi na brzuchu. Poczuł, że się poruszyłam. Otworzył oczy, uśmiechnął się sennie i przyciągnął mnie do siebie. On także wziął kąpiel; pachniał mydłem i cedrowymi igłami. Obdarowałam go długim, niespiesznym i głębokim pocałunkiem. Językiem przebiegłam po szerokim, łagodnym łuku warg. W końcu przestałam, by zaczerpnąć powietrza. Pokój był wypełniony migotliwym zielonym światłem bijącym od laguny, jakby sam znajdował się pod wodą. Ciepłe, świeże powietrze pachniało morzem i deszczem. Lekkie prądy bryzy pieściły skórę. - Tak słodko pachniesz, Angielko - zamruczał Jamie głosem zmatowiałym ze snu i uśmiechnął się. Wsunął palec w moje włosy. - Chodź tu do mnie, syreno. Uwolnione ze spinek i świeżo umyte włosy chmurą opadły mi na ramiona niczym prawdziwa kaskada loków mitycznej Meduzy. Chciałam je odgarnąć, ale Jamie delikatnie pociągnął mnie za rękę. Przechyliłam się do przodu. Woal brązu, złota i srebra luźno opadł mi na twarz. Pocałowałam Jamiego na pół okryta chmurą włosów. Pochyliłam jeszcze niżej, by pełnia moich piersi spoczęła na jego torsie. Poruszył się lekko i westchnął z rozkoszy. Ujął moje pośladki. Starał się we mnie wejść. - Jeszcze nie - wyszeptałam. Przycisnęłam biodra i kołysząc nimi, rozkoszowałam się uczuciem jedwabistej sztywności uchwyconej pod brzuchem. Jamie cicho jęknął. - Od miesięcy nie mieliśmy miejsca ani czasu, by spokojnie się kochać, więc teraz nie będziemy się spieszyć, dobrze? - spytałam. - Trochę mnie zaskakujesz, Angielko - mruknął w moje włosy. - Może podelektujemy się sobą? - Nie - odparłam zdecydowanie. - Teraz. Powoli. Nie ruszaj się. Jamie wydał z siebie jakiś gardłowy dźwięk, ale się rozluźnił. Ręce położył wzdłuż ciała. Przyprawiając go o szybszy oddech, osunęłam się niżej i oparłam usta na brodawce jego piersi. Delikatnie przebiegłam językiem wokół niewielkiej grudki. Stanęła sztywno. Rozkoszowałam się szorstkim dotykiem kręconych, kasztanowych włosów, które ją otaczały. Czułam pod sobą napięcie Jamiego, więc położyłam mu dłonie na rękach, by go jeszcze powstrzymać, gdy w pieszczotach posuwałam się jeszcze dalej. - Co mówisz? - zapytałam kilka minut później. Podniosłam głowę i ręką odgarnęłam włosy. Jamie otworzył oko. - Różaniec - powiedział. - Tylko to może mi pomóc się powstrzymać. - Zamknął oczy i znów zaczął mruczeć po łacinie: - Ave Maria, gratia plena... Parsknęłam i wróciłam do pieszczenia drugiej brodawki. - Zapomniałeś, co dalej? Pomyliłeś się - spytałam ironicznie, gdy znów się oderwałam od jego piersi, żeby zaczerpnąć powietrza. - „Ojcze Nasz” odmówiłeś już trzy razy z rzędu. - Dziwne, że w ogóle pamiętam, jak się nazywam - odparł. Oczy miał zamknięte, na policzkach lśniły mu krople potu. Poruszał biodrami z rosnącą nerwowością. - Teraz? - Jeszcze nie. - Opuściłam głowę niżej i mocno podniecona wsadziłam język w jego pępek. - Nie rób tego! - Zrobię, jeśli zechcę - odparłam i znów zagłębiłam czubek języka w niewielki otworek. - Mówisz jak Bree - powiedziałam. - Robiłam jej dokładnie tak samo, gdy była dzieckiem. Bardzo to lubiła. - Ale ja nie jestem niemowlęciem - burknął z rozdrażnieniem. - Skoro musisz, rób to trochę niżej. Zrobiłam. - Nie jesteś zbyt mocno owłosiony w tych okolicach - mruknęłam, podziwiając białą gładkość skóry. - Ciekawe dlaczego? - Nie mam pojęcia - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jezu Chryste, Angielko! Roześmiałam się i wróciłam do podniecającej zabawy. W końcu przestałam i uniosłam się na łokciach. - No dobrze, wystarczy - oznajmiłam, odgarniając włosy z oczu. - Przez kilka ostatnich minut nie mówiłeś nic innego, tylko wciąż: Jezu Chryste. Jamie pospiesznie wysunął się w górę, szybkim ruchem przełożył mnie na plecy, potem przygniótł solidną wagą swojego ciała. - Będziesz tego żałować przez całe życie, Angielko - powiedział z grymasem satysfakcji. Roześmiałam się, nie okazując skruchy. - Naprawdę? Spojrzał zwężonymi oczami. - Nie spiesz się, tak było? Będziesz mnie o to prosić, zanim się z tobą uporam. Próbnie szarpnęłam nadgarstki, które mocno trzymał, i lekko poruszyłam się pod nim w oczekiwaniu. - Och, łaski, bestio - jęknęłam przesadnie. Parsknął krótko i pochylił głowę ku wzniesieniu moich piersi bielejących jak perły w przymglonej zieleni światła wód. Zamknęłam oczy i opadłam na poduszki. - Pater noster, qui es in coelis... - wyszeptałam. Bardzo spóźniliśmy się na kolację. Przy kolacji Jamie zapytał o panią Abernathy z Rose Hall. - Abernathy? - Maclver zmarszczył brwi. Stukał nożem o stół, by pomóc myślom. - Tak, zdaje się, że słyszałem to nazwisko, chociaż nie mogę sobie dokładnie przypomnieć... - Och, znasz tę posiadłość doskonale - wtrąciła jego żona, przerywając wydawanie służącej poleceń związanych z przygotowaniem gorącego puddingu. - To dom nad rzeką Yallash, w górach. Głównie trzcina cukrowa, ale również odrobina kawy... - Ach, tak, rzeczywiście! - zawołał Kenneth. - Ale ty masz pamięć, Rosie! - Z szacunkiem skłonił się małżonce. - No, cóż, tak szybko bym chyba na to nie wpadła - odparła skromnie - ale w zeszłym tygodniu nowy pastor też pytał o panią Abernathy. - Co za pastor, madame? - zapytał Jamie, sięgając po połówkę pieczonego kurczęcia z wielkiego półmiska podanego przez czarnoskórego służącego. - Widzę, że apetyt panu dopisuje, panie Fraser! - powiedziała z podziwem pani Maclver, spoglądając na załadowany talerz Jamiego. - Pewnie tutejsze powietrze tak działa. Koniuszki uszu Jamiego zaróżowiły się lekko. - Tak, chyba tak - odparł, starannie unikając mojego wzroku. - A więc ten pastor...? - Jamie szybko wrócił do głównego tematu. - Nazywał się Campbell, Archie Campbell - zaczęłam. Gospodyni wpatrywała się we mnie zdumiona. - Pani go zna? - spytała. Potrząsnęłam głową, przełykając marynowanego grzybka. - Spotkałam go kiedyś w Edynburgu. - Przybył tu jako misjonarz, by doprowadzić pogańskich czarnych do zbawienia w Jezusie Chrystusie - powiedziała z podziwem i spojrzała na męża, który głośno chrząknął. Tylko nie rób żadnych swoich papistycznych uwag, Kenny! Wielebny Campbell jest świętym człowiekiem i wspaniałym nauczycielem. Ja sama należą do Wolnego Kościoła Nonkonformistów - zwróciła się do mnie konfidencjonalnym szeptem. - Moi rodzice - wyjaśniła - wyparli się mnie, gdy poślubiłam Kena, ale powiedziałam im, że jestem pewna, iż wcześniej czy później dostrzegą światło. - Na pewno później - wtrącił gospodarz, nakładając łyżeczką dżem na swój talerzyk. Uśmiechnął się do żony, która prychnęła pogardliwie i wróciła do swojej opowieści. - Otóż pani Abernathy napisała do wielebnego ojca Campbella, gdy przebywał jeszcze w Edynburgu. Chciała zadać mu kilka pytań. Kiedy więc teraz tutaj przyjechał, pamiętał, by się z nią spotkać. Chociaż po tym wszystkim, co powiedzieli mu Myra Dalrymple i wielebny Davis, byłabym zdziwiona, gdyby jego noga postała w domu pani Abernathy - dodała sztywno. Kenny Maclver chrząknął i skinął na służącego, który stał w drzwiach z kolejnym wielkim półmiskiem. - Ja sam nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tego, co mówi wielebny Davis - powiedział. - Ten człowiek jest zbyt świątobliwy, by chodzić za potrzebą. Ale Myra Dalrymple! Och, to mądra kobieta! - Krzyknął, gdy żona uderzyła go łyżeczką w palce. - Ciekawe, co też panna Dalrymple powiedziała o pani Abernathy? - dopytywał Jamie, pospiesznie zapobiegając wybuchowi małżeńskiej wojny. Pani Maclver wręcz płonęła purpurą, ale rozpogodziła twarz, gdy zwróciła się do Jamiego. - No, cóż, w większości to złośliwe plotki - przyznała. - Ludzie zawsze opowiadają takie rzeczy o kobiecie, która żyje samotnie. Słyszałam, że zbyt lubi towarzystwo niewolników... - Było sporo gadania, gdy umarł jej mąż - wtrącił Kenny, zsuwając kilka drobnych, tęczowo prążkowanych rybek z półmiska, który trzymał przed nim służący. - Pamiętam to dobrze. Barnaba Abernathy pochodził ze Szkocji. Posiadłość Rose Hall kupił przed pięcioma laty. Dobrze nią zarządzał, uzyskując dochód z cukru oraz kawy. Prowadził się porządnie. Później, dwa lata temu, poślubił kobietę, którą przywiózł do domu z podróży na Gwadelupę. - A po sześciu miesiącach umarł - dokończyła z upodobaniem pani Maclver. - I mówi się, że pani Abernathy miała z tym coś wspólnego? - podsunęłam. Sporo wiedziałam o pasożytach i chorobach, jakie atakowały Europejczyków w Indiach Zachodnich, więc wątpiłam w obraźliwe spekulacje sąsiadów. Barnaba Abernathy mógł umrzeć na malarię, słoniowaciznę, żółtą febrę, ale Rosie Maclver miała rację: ludzie są skłonni do rozsiewania złośliwych plotek. - Trucizna - rzuciła Rosie niskim głosem, zerkając na drzwi prowadzące do kuchni. - Tak powiedział lekarz. Podobno jedna z niewolnic wsypała mu truciznę do gulaszu, ale... - Przerwała, gdy kolejna służąca weszła z kryształową paterą smakołyków. Wszyscy zamilkli i czekali, aż dziewczyna wyjdzie. - Nie muszą się państwo obawiać - uspokoiła nas Rosie, widząc moje spojrzenie odprowadzające pomocnicę kucharki. - Mamy tu chłopca, który próbuje wszystkich dań, zanim zostaną podane. Wszystko jest całkowicie bezpieczne. Z pewną trudnością przełknęłam wzięty wcześniej kęs ryby. - Czy zatem wielebny Campbell spotkał się z panią Abernathy? - włączył się Jamie. Rosie z pobłażaniem potraktowała roztargnienie gości. Zaprzeczyła ruchem głowy, potrząsając przy tym koronkowymi falbankami czepka. - Nie. Jestem pewna, że nie, bo właśnie następnego dnia wydarzył się przykry incydent z jego siostrą. W napięciu towarzyszącym poszukiwaniom Iana niemal zapomniałam o Margaret Jane Campbell. - Co się stało? - zapytałam zdumiona. - Ona zniknęła! - Pani Maclver szeroko otworzyła niebieskie oczy, żeby podkreślić wagę słów. Dom na Błękitnym Wzgórzu był położony samotnie, w odległości około piętnastu kilometrów od Kingston. Nasza obecność stanowiła niezrównaną okazję do poplotkowania. - Co? - Fergus, który wcześniej interesował się wyłącznie własnym talerzem, podniósł wzrok i zamrugał gwałtownie. - Zniknęła? Gdzie? - Cała wyspa o tym mówi - rzekł Kenny, przejmując od żony prowadzenie rozmowy. - Zdaje się, że wielebny zatrudnił opiekunkę, ale w drodze zmarła na malarię. - Och, to straszne! - Poczułam prawdziwy ból na myśl o miłej, pulchnej Nellie Cowden. - Tak, tak. - Kenny pokiwał głową. - Wielebny znalazł dom dla swojej siostry. Niedorozwiniętej umysłowo, jak rozumiem? - Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami. - Coś w tym rodzaju. - No, cóż, panienka wydawała się cicha i posłuszna, więc pani Forrest, która prowadziła dom, sadzała ją w chłodniejsze pory dnia na werandzie. Nagle, w zeszły wtorek, posłaniec przychodzi z wiadomością, że pani Forrest proszona jest o szybkie przybycie do swojej rodzącej siostry. Pani Forrest straciła głowę. Wybiegła, tak jak stała, zapominając o siedzącej na werandzie pannie Campbell. Kiedy sobie o niej przypomniała, wysłała kogoś do domu, ale... panienki już nie było. Od tego czasu nie ma po niej ani śladu, mimo że wielebny porusza niebo i ziemię, aby znaleźć siostrę. - Maclver zakołysał się w fotelu, wydymając pokryte piegami policzki. Rosie kiwała głową, cmokając ze smutkiem. - Myra Dalrymple powiedziała ojcu Campbellowi, że powinien zwrócić się po pomoc do gubernatora, ale obecny gubernator dopiero niedawno przejął urząd, więc jeszcze nikogo nie przyjmuje. Dopiero w najbliższy czwartek wydaje wielki bal, żeby poznać wszystkich ważnych mieszkańców wyspy. Myra mówi, że wielebny musi tam pójść, ale ojciec Campbell nie chce uczestniczyć w tak doczesnych wydarzeniach. - Bal? - Jamie odłożył łyżeczkę. Spojrzał na panią Maclver z zainteresowaniem. - Trzeba mieć zaproszenie? - Och, nie. - Pokręciła głową. - Każdy może przyjść, przynajmniej tak słyszałam. - Naprawdę? - Jamie spojrzał na mnie z uśmiechem. - Co o tym myślisz, Angielko? Miałabyś ochotę pójść ze mną do rezydencji gubernatora? Patrzyłam na niego ze zdziwieniem. Nie podejrzewałam, że zapragnie pokazać się publicznie. - To dobra okazja, by zapytać o Iana - wyjaśnił. - Być może wcale go nie ma w Rose Hall, tylko jest w jakimś innym miejscu na wyspie. - Przede wszystkim nie mam się w co ubrać... - Grałam na zwłokę. Starałam się zrozumieć, do czego naprawdę zmierzał. - Och, to żaden kłopot - zapewniła mnie Rosie Maclver. - Znam jedną z najzdolniejszych krawcowych na tej wyspie. Wystroi panią w jednej chwili. Jamie w zamyśleniu kiwał głową i uśmiechał się, patrząc na mnie przez płomień świecy. - Chyba fiołkowy jedwab - powiedział, delikatnie wyciągając ości z ryby i odkładając je na bok. - A jeśli chodzi o resztę... nie martw się, Angielko. Mam pewien pomysł. Zobaczysz. 58 Maska czerwonej śmierci Ach, kimże jest ów młody grzesznik z kajdanami na rękach? I jakim się stanie, gdy jękną i potrząsną pięściami? I z jakiej to przyczyny przybiera tak znękaną minę? Och, zabierają go do więzienia z powodu koloru włosów. Jamie wziął peruką i ze zdumieniem popatrzył na mnie w lustrze. Roześmiałam się i przebierałam dalej, deklamując z przejęciem. Takie włosy to hańba człowieczej natury. W dawnych dobrych czasach za taki kolor wieszano, choć szubienicy za mało, bo za ów ohydny i wstrętny kolor włosów lepsze byłoby obdzieranie ze skóry! - W młodości studiowałaś nauki medyczne czy pisałaś wiersze Angielko? - pytał Jamie. - Co to za poemat? - Nie mój - zapewniłam, poprawiając mu kołnierzyk. - Takie sentymentalne strofy napisał Alfred Edward Housman. - Biorąc pod uwagę jego sądy, z pewnością ta jedna wystarczy - rzekł sucho Jamie. Starannie założył perukę. Wzbił małe obłoczki perfumowanego pudru, gdy tu i ówdzie ją przyklepywał. - Znasz tego Housmana? - W pewnym sensie - odparłam. Usiadłam na łóżku, żeby się przyjrzeć Jamiemu. - W szpitalu, gdzie pracowałam, ktoś zostawił egzemplarz dzieł zebranych Housmana. Między wezwaniami nie ma czasu na czytanie powieści, ale wiersze są idealne. Dlatego znam Housmana... na pamięć. Jamie spojrzał na mnie ostrzegawczo, jakby spodziewał się kolejnego popisu recytatorskiego, aleja tylko się uśmiechnęłam, więc wrócił do swojego zajęcia. Zafascynowana obserwowałam przemianą Jamiego. Czerwone buty i jedwabne pończochy zdobił z boku czarny szlaczek. Szare atłasowe spodnie miały srebrne sprzączki pod kolanami, a śnieżnobiały len pienił się brukselskimi koronkami przy mankietach i na torsie. Peleryna, ciemnoszare arcydzieło ozdobione srebrnymi guzikami, wisiała za drzwiami, czekając na swoją kolej. Po starannym przypudrowaniu twarzy Jamie poślinił czubek palca, uniósł nim sztuczny pieprzyk, umoczył w gumie arabskiej i ostrożnie przykleił blisko kącika ust. - No, proszę! - Pochylił się w moją stronę. - Czy ja wyglądam jak rudowłosy szkocki przemytnik? Obejrzałam go uważnie od peruki w stylu Ludwika XIV do butów z marokańskiej skóry. - Wyglądasz jak maszkaron - odparłam. Twarz Jamiego zajaśniała szerokim uśmiechem. Jego usta obrysowane bielą pudru wydawały się nienaturalnie czerwone, a przy tym szersze i bardziej wyraziste niż zwykle. - Non! - Krzyknął Fergus z oburzeniem, wchodząc w porę, by usłyszeć mój komentarz. - Milord wygląda jak Francuz. - Prawie na jedno wychodzi - odparł Jamie i kichnął. Wytarł nos w chusteczką. - Wybacz mi, Fergusie. Sięgnął po pelerynę, zarzucił ją sobie na ramiona i ułożył brzegi. W butach na ośmiocentymetrowych obcasach miał blisko dwa metry wzrostu. Głową prawie omiatał sufit z gipsowymi sztukateriami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam tak wysokiego Francuza - powiedziałam, spoglądając na Jamiego z powątpiewaniem. Jamie wzruszył ramionami. Peleryna zaszeleściła niczym jesienne liście. - No, cóż, wzrostu nie da się ukryć, ale najważniejsze, że nie widać moich rudych włosów. Poza tym - dodał - ludzie nie będą patrzeć na mnie. Wstań i pozwól mi się obejrzeć. Obracałam się powoli, by zademonstrować głęboki migotliwy błysk jedwabnej, fiołkowej sukni. Głęboko wycięty dekolt wypełniały koronki, które opadały na przodzie stanika. Podobne koronkowe kaskady z wdziękiem białych wodospadów spływały z sięgających do łokci rękawów, odsłaniając nagie nadgarstki. - Szkoda, że nie mam pereł twojej matki - napomknęłam. Tak naprawdę wcale tego nie żałowałam. Zostawiłam je Briannie w szkatułce z fotografiami i rodzinnymi dokumentami. A jednak lustro pokazało długą nagą szyję, wyeksponowaną przez głęboki dekolt i fryzurę - włosy upięłam sobie w kok. - Pomyślałem o tym. - Z miną mistrza sztuk tajemnych Jamie wyczarował z wewnętrznej kieszeni małe puzderko. Wręczył mi je z prawdziwie dworskim ukłonem w najlepszym wersalskim stylu. W środku znajdowała się niewielka ryba z czarnego surowca, z łuskami muśniętymi złotem. - To broszka - wyjaśnił. - Mogłabyś ją nosić przypiętą do białej wstążki zawiązanej wokół szyi. - Piękna! - powiedziałam z zachwytem. - Z czego jest zrobiona? Z hebanu? - To czarny koral - odparł. - Kupiłem ją wczoraj, gdy razem z Fergusem byłem w Montego Bay. Poprzedniego dnia Jamie i Fergus opłynęli wyspę i pozbyli się w końcu uciążliwego ładunku w postaci guana nietoperzy. Znalazłam kawałek białej atłasowej wstążki. Jamie uprzejmie zawiązał mi ją wokół szyi, pochylając się, by spojrzeć mi przez ramię na moje odbicie w lustrze. - Nie, z pewnością nie będą patrzeć na mnie - powiedział. - Jedna połowa skupi uwagę na tobie, Angielko, druga na panu Willoughbym. - Na panu Willoughbym? Czy to bezpieczne? Chodzi mi o to, że... - Spojrzałam ukradkiem na małego Chińczyka. Siedział cierpliwie po turecku na zydlu, w połyskującym błękitnym jedwabiu. Ściszyłam głos. - Tam się będzie piło wino. - I whisky, i porto. - Jamie skinął głową - A nawet odrobinę najlepszego francuskiego szampana, do czego uprzejmie przyczyni się monsieur Etienne Marcel de Provac Alexandre - rzekł, kładąc rękę na piersi i kłaniając się w przesadnej pantomimie, która mnie rozbawiła. - Bądź spokojna - powiedział, gdy już się wyprostował. - Willoughby zachowa się odpowiednio albo zabiorę mu to koralowe oczko. Prawda, mały poganinie? - dodał z kwaśnym uśmiechem w stronę skośnookiego mężczyzny. Chiński uczony z godnością skinął głową. Haftowany czarny jedwab okrągłego kapelusza ozdobiony był niewielkim, rzeźbionym koralem. Willoughby odzyskał symbol swojego zawodu dzięki przypadkowemu spotkaniu z handlarzem korali w dokach Montego i dobremu charakterowi Jamiego. - Naprawdę musimy tam pójść? - Palpitacje, jakich doświadczałam, tylko częściowo były spowodowane ciasnym gorsetem sukni. W większej mierze przyczyniła się do tego wizja spadającej peruki Jamiego. Oczyma wyobraźni widziałam, jak całe towarzystwo zamiera w bezruchu i wpatruje się w burzę rudych włosów przed gremialnym wezwaniem służb Królewskiej Floty Wojennej. - Tak - odparł, uśmiechając się do mnie uspakajająco. - Nie martw się, Angielko. Jeśli będzie tam ktokolwiek z „Morświna”, to mało prawdopodobne, by mnie rozpoznał; nie w tym stroju. - Mam nadzieję. Myślisz, że ktoś z okrętu odwiedzi dziś gubernatora? - Wątpię. - Ze złością podrapał się nad lewym uchem. - Gdzie kupiłeś tę perukę? - spytał Fergusa. - Jestem przekonany, że ma wszy! - Och, nie, milordzie! - uspokajał go młody Francuz. - Perukarz, od którego ją pożyczyłem, zapewnił, że była dobrze przesypana piołunem i pokrzywą, by zapobiec wszelkim podobnym plagom. - Fergus, w ubraniu z granatowego aksamitu, z grubo upudrowanymi włosami, był elegancki, choć mniej oszałamiający niż Jamie. Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju weszła Marsali. Ona także miała nową garderobę. Promieniała w delikatnie różowej sukni z ciemnoróżową szarfą. Wokół dziewczyny unosił się intensywny zapach, a kolor jej skóry wydawał się nienaturalnie różowy. Gdy wąskim korytarzem szłyśmy do powozu, trzymając w rękach spódnice, by nie zamiatały podłóg i ścian, zapytałam: - Używasz różanego olejku? - Mm? - mruknęła półprzytomnie z oczami utkwionymi w Fergusie, gdy się kłaniał i otwierał przed nią drzwiczki powozu. - O co pani pytała? - Nieważne - powiedziałam z rezygnacją. Miałam większe zmartwienia na głowie. Rezydencja gubernatora jaśniała od świateł. Latarnie umieszczone były na niskim murze werandy, a także zwisały z drzew rosnących wzdłuż ścieżek dekoracyjnego ogrodu. Z powozów na pokrytym tłuczniem podjeździe wysiadali barwnie ubrani ludzie. Wchodzili do budynku przez ogromne weneckie drzwi. My także odprawiliśmy powóz, ale staliśmy jeszcze przez chwilę na podjeździe, czekając na przerwę w napływie przybywających gości. Jamie wydawał się lekko zdenerwowany. Nerwowo zaciskał palce na szarym atłasie. W foyer ustawił się niewielki szereg powitalny: kilku pomniejszych dygnitarzy wyspy zaproszono do asystowania nowemu gubernatorowi w witaniu gości. Posuwałam się przed Jamiem, uśmiechając się i kłaniając burmistrzowi Kingston i jego małżonce. Zadrżałam na widok stojącego obok wygalowanego admirała. Od jego płaszcza i epoletów bił oślepiający złoty blask. Mężczyzna okazał jednak tylko łagodne rozbawienie, gdy wymieniał uściski dłoni z gigantycznym Francuzem i drobnym Chińczykiem. Był tam mój znajomy z „Morświna”. Jasne włosy lorda Johna skrywała ceremonialna peruka, ale w jednej chwili rozpoznałam doskonałe, regularne rysy i smukłe, muskularne ciało. Stał sam, w niewielkiej odległości od pozostałych dygnitarzy. Krążyły pogłoski, że jego żona nie chciała opuścić Anglii, by mu towarzyszyć na tej placówce. Obrócił się, by mnie powitać. Jego twarz wyrażała uprzejmość. Nagle spojrzał, zamrugał i rozjaśnił się wyjątkowo promiennym uśmiechem. - Pani Malcolm! - krzyknął, ściskając mi dłonie. - Jak miło panią widzieć! - Ja również bardzo się cieszę - powiedziałam. - Kiedy spotkaliśmy się ostatnio, nie wiedziałam, że jest pan gubernatorem. Zachowywałam się tak bezceremonialnie. Roześmiał się, a twarz rozbłysła mu światłem płonących w kinkietach świec. Uświadomiłam sobie, jakim jest przystojnym mężczyzną. - Miała pani powody - odparł łagodnym tonem. Obejrzał mnie i dodał: - Czy wolno mi powiedzieć, że wygląda pani pięknie? Widocznie klimat wyspy odpowiada pani bardziej niż wyziewy okrętowego pokładu. Miałem nadzieję, że jeszcze panią spotkam przed opuszczeniem „Morświna”, ale kiedy o panią pytałem, kapitan Leonard mnie poinformował, że pani zachorowała. Czy już wszystko w porządku? - Och, jak najbardziej! - odparłam rozbawiona. Najwyraźniej Tom Leonard wolał nie wspominać, że zniknęłam za burtą. Zastanawiałam się, czy moje samowolne opuszczenie statku odnotował w dzienniku okrętowym. - Pozwoli pan, że przedstawię swojego męża? - skinęłam na Jamiego. Skończył już ożywioną rozmowę z admirałem i właśnie zmierzał ku nam w towarzystwie pana Willoughby’ego. Gubernator wprost zzieleniał. Patrzył to na Jamiego, to na mnie. Wyglądał, jakby zobaczył dwa widma. Jamie stanął obok mnie i z gracją pochylił głowę przed Greyem. - Lordzie Johnie! - powiedział łagodnie. - Miło pana widzieć. Gubernator otwierał i zamykał usta, ale nie wydawał żadnego dźwięku. - Później porozmawiamy na osobności - mruknął Jamie - ale na razie nazywam się Etienne Alexandre. - Wziął mnie pod rękę i ukłonił się ceremonialnie. - Mam zaszczyt przedstawić panu swoją żonę, Claire - dodał głośno, bez trudu przechodząc na francuski. - Claire? - powtórzył. Patrzył na mnie oszalałym wzrokiem - Claire? - Tak - powiedziałam. Miałam nadzieję, że gubernator nie zemdleje, co wydawało się bardzo prawdopodobne, choć nie miałam pojęcia, dlaczego ujawnienie mojego imienia poruszyłoby go tak mocno. Następni goście czekali już niecierpliwie, żebyśmy w końcu ich przepuścili. Ukłoniłam się więc, machnęłam wachlarzem i razem z Jamiem weszłam do głównego salonu rezydencji. Spojrzałam przez ramię. Gubernator mechanicznie ściskał dłonie nowo przybyłym gościom, podążając za nami wzrokiem, z twarzą białą jak papier. Olbrzymi, niski salon był wypełniony hałaśliwym i jaskrawym tłumem, przez co przypominał klatkę z papugami. Poczułam pewną ulgę. W takim skupisku Jamie nie rzucałby się szczególnie w oczy mimo swego wzrostu. Z jednej strony salonu grała niewielka orkiestra. Stała w pobliżu drzwi otwartych na taras. Na zewnątrz przechadzali się ludzie. Najwyraźniej potrzebowali świeżego powietrza albo spokoju niezbędnego do prowadzenia prywatnych rozmów. Z drugiej strony wnętrza inne drzwi otwierały się na niewielki hol prowadzący do garderób i toalet. Nie znaliśmy nikogo ani też nie mieliśmy żadnego znajomego, który mógłby nas przedstawić. Chociaż, zgodnie z przewidywaniami Jamiego, nikt taki nie był nam potrzebny. Niespełna kilka minut po naszym przybyciu zaczęły gromadzić się wokół nas kobiety zafascynowane panem Willoughbym. - Oto mój znajomy, pan Yi Tien Cho. - Jamie przedstawił Chińczyka otyłej młodej damie w żółtym atłasie. - Pochodzi prosto z Niebiańskiego Cesarstwa Chin, madame. - Och! - Dziewczyna podekscytowana zatrzepotała wachlarzem i zwróciła się do Willoughby’ego. - Naprawdę? Z Chin? To wręcz niewyobrażalnie daleko! Pozwoli pan powitać się na naszej małej wyspie, panie... panie Cho? - Wyciągnęła rękę, oczekując, że skośnooki mężczyzna ją pocałuje. Pan Willoughby skłonił się głęboko z dłońmi wsuniętymi w rękawy i uprzejmie powiedział coś po chińsku. Na młodej damie zrobiło to wstrząsające wrażenie. Jamie wydawał się przerażony, ale po chwili maska wytworności znów ukryła jego twarz. Zobaczyłam świecące czarne oczy pana Willoughby’ego utkwione w czubkach pantofelków dziewczyny. Zastanawiałam się, co jej powiedział. Jamie skwapliwie wykorzystał sposobność i... rękę młodej damy. Pochylił się nad pulchną dłonią z wyjątkową uprzejmością. - Do pani usług, madame - rzekł po angielsku z ciężkim akcentem. - Nazywam się Etienne Alexandre. A to moja żona, Claire. - Bardzo mi miło. - Panna poczerwieniała z ekscytacji. - Nazywam się Marcelline Williams. Może znają państwo mojego brata, Judę? Jest właścicielem Dwunastu Drzew, wielkiej plantacji. Przyjechałam do niego na ten sezon i tak cudownie się tu bawię! - Niestety, nikogo tutaj nie znamy - odparłam przepraszająco. - Sami niedawno przybyliśmy... z Martyniki, gdzie mój mąż zajmuje się handlem cukrem. - Och! - wykrzyknęła panna Williams, strzelając oczami. - Z pewnością pozwolą państwo, że ich zapoznam z moimi przyjaciółmi, Stephensonami. Oni też kiedyś byli na Martynice, a Georginia Stephens jest tak czarującą osobą... od razu ją pani polubi! W niespełna godzinę, oprowadzana powoli wokół salonu, zostałam przedstawiona kilkunastu osobom. Obracałam się od jednej grupy do drugiej i ściskałam kolejne dłonie podczas prezentacji dokonywanych przez pannę Williams. Po drugiej stronie salonu widziałam Jamiego. Górując głową nad swoimi rozmówcami, był ucieleśnieniem arystokratycznej godności. Rozmawiał kordialnie z grupą mężczyzn mających wielką ochotę na zawarcie znajomości z dobrze prosperującym przedsiębiorcą, który prawdopodobnie mógł zaoferować korzystne kontrakty na sprzedaż cukru do Francji. Raz tylko, w przelocie, uchwyciłam jego spojrzenie; posłał mi olśniewający uśmiech i ukłon pełen francuskiej galanterii. Wciąż się zastanawiałam, do czego Jamie, na miłość boską, zmierzał. W końcu przestałam o tym myśleć. Fergus i Marsali, jak zwykle nie pragnąc żadnego towarzystwa oprócz siebie, tańczyli w rogu sali. Lśniąca twarz dziewczyny uśmiechała się do przystojnego Francuza. Przez wzgląd na szczególną okazję Fergus zastąpił hak wypełnioną otrębami i przypiętą do rękawa czarną skórzaną rękawiczką. Spoczywała teraz na plecach Marsali. Wyglądało to trochę sztywno, lecz nie tak nienaturalnie, by prowokowało to jakieś komentarze. Tańczyłam obok młodej pary. Obracałam się statecznie w ramionach niskiego, baryłkowatego, angielskiego plantatora nazwiskiem Carstairs. Czerwona twarz mężczyzny ociekała potem. Plantator prawił mi komplementy, sapiąc w mój dekolt. Pan Willoughby natomiast cieszył się niezrównanym sukcesem towarzyskim. Stał się ośrodkiem uwagi grona dam. Panie prześcigały się we wciskaniu egzotycznemu gościowi przysmaków. Skośne oczy aż jaśniały, a na żółtawych policzkach zaświecił lekki rumieniec. Na koniec tańca pan Carstairs pozostawił mnie w grupie dam, a sam dwornie poszedł przynieść kielich orzeźwiającej orszady. Natychmiast wróciłam do najważniejszej sprawy tego wieczoru. Wypatrywałam nowo poznane osoby, ludzi nazwiskiem Abernathy. - Abernathy...? - Pani Hali, dość jeszcze młoda matrona, poruszyła wachlarzem i spojrzała z zakłopotaniem. - Nie, chyba nie. Czy odgrywają jakąś wielką rolę w towarzystwie? Wiecie coś o tym? - zwróciła się do przyjaciółek. - Och, Joan! - zareagowała podekscytowana pani Yoakum, węsząc smakowitą rewelację. - Nie pamiętasz Bernaby Abernathy’ego? Kupił posiadłość Rose Hall nad rzeką Yallahs. - Ach, tak! - Niebieskie oczy pani Hali rozszerzyły się w zdumieniu. - To ten, który zmarł tuż po zakupieniu plantacji? - Właśnie ten - wtrąciła inna dama. - Malaria, tak mówiono, ale ja rozmawiałam z lekarzem, który go leczył... przychodził opatrywać chorą nogę mamusi, wiecie, jak ona cierpi na tę puchlinę... i on mi powiedział... w najgłębszym zaufaniu, oczywiście... Języki obracały się radośnie. Rosie Maclver była wiarygodnym reporterem. Usłyszałam zarówno te wieści, które zakomunikowała mi wcześniej, jak i jeszcze inne. Po chwili włączyłam się do rozmowy, żeby skierować ją na odpowiednie tory. - Czy pani Abernathy zatrudnia płatną siłę roboczą, czy też ma niewolników? Zdania były podzielone. Niektóre panie uważały, iż zatrudnia kilkoro płatnych służących, inne twierdziły, że tylko jednego lub dwóch, bo żadna nigdy nie postawiła nogi w Rose Hall, ale oczywiście mówiono... Kilka minut później kobiety plotkowały już na temat niewiarygodnego związku nowego wikarego, pana Jonesa, z owdowiałą Miną Alcott... lecz z drugiej strony czego można się spodziewać po osobie z jej reputacją... i z pewnością nie była to jedynie wina młodego człowieka... a ona tak dużo... chociaż oczywiście każdy powinien przestrzegać pewnych zasad... Używając jakiejś wymówki, z dzwonieniem w uszach wyślizgnęłam się do garderoby dla pań. Wychodząc, zobaczyłam Jamiego. Stał w pobliżu stołu z zakąskami i trunkami. Rozmawiał z wysoką, rudowłosą panną w haftowanej bawełnianej sukni. Patrzył na dziewczynę z delikatną tęsknotą. Uśmiechnęłam się na ten widok. Zastanawiałam się, czy rozmówczyni Jamiego zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę on wcale nie patrzy na nią, ale wyobraża sobie córkę, której nigdy nie widział. W toalecie stanęłam przed lustrem. Układałam sobie pukle rozluźnione w tańcu i rozkoszowałam się chwilową ciszą. Pomieszczenie było wprost luksusowo urządzone. Składało się z trzech oddzielnych kabin toaletowych oraz pokoju kapeluszy, szali i innych okryć. Oprócz drugiego lustra i w pełni wyposażonej toaletki, stał tam również szezlong pokryty czerwonym aksamitem. Patrzyłam na mebel z pewną tęsknotą, bo pantofelki obcierały mi stopy, ale obowiązek wzywał. Jak dotąd nie dowiedziałam się niczego nowego o plantacji pani Abernathy. Zdołałam jednak zrobić spis kilku innych plantacji położonych w pobliżu Kingston, które zatrudniały płatną siłę roboczą. Ciekawiło mnie, czy Jamie zamierzał zwrócić się do swojego przyjaciela gubernatora o pomoc w poszukiwaniach Iana. To mogłoby usprawiedliwić podjęcie ryzyka pojawienia się na przyjęciu. Reakcja lorda Johna na ujawnienie mojej tożsamości była zarówno intrygująca, jak i niepokojąca; można by pomyśleć, że ten człowiek zobaczył ducha. Spoglądałam w swoje fiołkowe odbicie, podziwiając lśnienie czarno-złotej rybki na mojej szyi, ale nie zdołałam dostrzec niczego niepokojącego. Włosy miałam upięte zapinkami ozdobionymi perłami i brylantami, a dyskretnie użyte kosmetyki pani Maclver podkreśliły wargi i ładnie zaróżowiły policzki. Wzruszyłam ramionami, zalotnie zatrzepotałam rzęsami, przygładziłam włosy i wróciłam do salonu. Podeszłam do drugich stołów, gdzie ustawiono imponujący szereg ciast, pasztetów, przystawek, owoców, słodyczy, rolad i innych przysmaków, których nie umiałabym nazwać. Kiedy w roztargnieniu odwróciłam się od stołu, z talerzykiem owoców w dłoni, zderzyłam się z ciemną kamizelką. Z zakłopotaniem przeprosiłam jej właściciela. Podniosłam wzrok. Przed sobą zobaczyłam surową twarz wielebnego Achibalda Campbella. - Pani Malcolm! - krzyknął zdumiony. - Ach... ojciec Campbell - odparłam słabym głosem. - Co za niespodzianka... - Próbowałam zetrzeć z jego brzucha plamkę mango, ale natychmiast zrobił krok do tyłu, więc zaniechałam zamiaru. Dość zimno spojrzał na mój dekolt. - Jak się pani miewa, pani Malcolm? - spytał oschle. - Dobrze, dziękuję - odparłam. W duchu modliłam się, żeby przestał nazywać mnie panią Malcolm, zanim usłyszy to ktoś, komu zostałam przedstawiona jako madame Alexandra. - Słyszałam o zniknięciu panny Margaret. Bardzo ojcu współczuję. - Miałam nadzieję, że poruszając ten temat, odwrócę od siebie uwagę duchownego. - Czy są już jakieś wiadomość? Skłonił sztywno głowę, przyjmując moje współczucie. - Nie. Sam, niestety, niewiele mogę zrobić - powiedział. - Korzystając z sugestii jednego z moich parafian, przyszedłem dziś na przyjęcie z zamiarem przedłożenia mojej sprawy gubernatorowi i zwrócenia się z prośbą o pomoc w poszukiwaniach siostry. Zapewniam panią, pani Malcolm, że inaczej nie wziąłbym udziału w podobnej imprezie. Z antypatią spojrzał na stojącą w pobliżu roześmianą grupkę młodzieńców, którzy prześcigali się w układaniu dowcipnych toastów pod adresem młodych dam. Panny chichotały i energicznie trzepotały wachlarzami. - Naprawdę bardzo mi przykro z powodu tego nieszczęścia, wielebny ojcze - powiedziałam, ostrożnie odsuwając się na bok. - Panna Cowdem opowiedziała mi o tragedii pańskiej siostry. Gdybym mogła w czymś pomóc... - Nikt nie może pomóc - przerwał mi w pół słowa. Jego oczy były lodowate. - To wina tych papistów Stuartów opętanych szaloną żądzą przejęcia tronu, a także rozwiązłych Szkotów, którzy podążyli za księciem Karolem. Nikt nie może pomóc; nikt oprócz Boga. On zniszczył dynastię Stuartów. On również zgładzi Frasera! I tego dnia moja siostra będzie uzdrowiona. - Frasera? - Kierunek rozmowy wprawiał mnie w wyraźne zakłopotanie. Rozejrzałam się szybko po salonie, ale na szczęścia Jamiego nie było w zasięgu mojego wzroku. - To nazwisko człowieka, który oderwał Margaret od jej domu i odpowiednich zasad. Nie on bezpośrednio jest odpowiedzialny za nieszczęścia Margaret, ale to on ponosi winę, iż opuściła swój dom i wystawiła się na niebezpieczeństwo. Tak, sprawiedliwy Bóg ukaże Jamesa Frasera - powiedział z grymasem satysfakcji na samą myśl o surowej karze. - Na pewno - mruknęłam. - Zechce mi wielebny ojciec wybaczyć, zdaje się, że widzę znajomego... - Próbowałam uciec, lecz przechodząca właśnie procesja lokajów z półmiskami mięsa zablokowała mi drogę. - Bóg nie pozwoli trwać sprośności - mówił dalej wielebny, zupełnie przekonany, że jego opinie są odpowiednikiem przekonań Wszechmocnego. Archibald Campbell utkwił lodowaty wzrok w grupie dam obracających się wokół pana Willoughby’ego niczym barwne motyle wokół chińskiego lampionu. Pan Willoughby był wyraźnie rozgrzany, w każdym tego słowa znaczeniu. Jego piskliwy chichot unosił się nad śmiechem kobiet. - Niech kobiety nauczą się stateczności - zaintonował wielebny - unikając jaskrawych strojów i trefionych fryzur! - Bez wątpienia w następnej kolejności miał się pojawić wątek Sodomy i Gomory. - Kobieta, która nie ma męża, powinna poświęcić się służbie Bogu, a nie oddawać się uciechom w miejscach publicznych. Proszę tylko spojrzeć na panią Alcott. Jako wdowa powinna się zająć jakimś zbożnym dziełem. Podążyłam za wzrokiem duchownego. Wielebny spoglądał na pucołowatą, wesołą trzydziestokilkulatkę o ciemnoblond włosach zakręconych w loczki, która chichotała z panem Willoughbym. Przyglądałam się kobiecie z zaciekawieniem. A więc to była ta niesławna wesoła wdówka z Kingston! Mały Chińczyk runął na kolana i na czworakach chodził, udając, że szuka zgubionego kolczyka. Pani Alcott piszczała w udawanym strachu przed atakiem Azjaty na jej stopy. Zdecydowałam szybko odnaleźć Fergusa, żeby odciągnął pana Willoughby’ego od nowej znajomej, zanim sprawy zajdą za daleko. Najwyraźniej zgorszony tym widokiem ponad wszelką miarę, wielebny gwałtownie odstawił puchar lemoniady i ruszył przez tłum w stronę tarasu, energicznie roztrącając ludzi łokciami. Westchnęłam z ulgą; rozmowa z wielebnym Campbellem ogromnie przypominała pogawędkę z miejskim katem, chociaż tak naprawdę jedyny kat, jakiego wcześniej poznałam, był znacznie lepszym kompanem niż wielebny. Nagle zobaczyłam wysoką postać Jamiego. Mój mąż zmierzał ku drzwiom w drugim końcu salonu, gdzie, jak przypuszczałam, mieściły się prywatne apartamenty gubernatora. Widocznie szedł na rozmowę z lordem Johnem. Wiedziona ciekawością postanowiłam dołączyć do Jamiego. Z trudem przedzierałam się przez zatłoczony salon. Zanim więc dotarłam do drzwi, Jamie dawno już zniknął, ale szłam dalej. Znalazłam się w długim korytarzu słabo oświetlonym świecami w kinkietach. Przez wysokie, dzielone na kwadraty okna dochodziło migotliwe światło latarni na tarasie. Błyski podkreślały połysk metalu dekoracji na ścianach. Były to głównie militaria: ozdobne pistolety, sztylety, tarcze i miecze. Osobiste pamiątki lorda Johna czy też przejęte wraz z gubernatorską rezydencją?, zastanawiałam się w duchu. Z dala od zgiełku salonu było cicho. Moje kroki tłumił turecki dywan. Przed sobą słyszałam szmer męskich głosów. Gdy skręciłam w krótszy korytarz, zobaczyłam drzwi, spod których wydobywało się światło. Przypuszczałam, że dotarłam do prywatnego gabinetu gubernatora. - O Boże, John - rozległ się głos Jamiego. Zamarłam w bezruchu. Jamie mówił niezwykle emocjonalnym tonem, co zdarzało się bardzo rzadko. Cichutko podeszłam bliżej. Przez półotwarte drzwi zobaczyłam Jamiego, który trzymał lorda Johna Greya w gorączkowym objęciu. Tkwiłam jak słup soli. Nie mogłam się ruszyć ani wydobyć z siebie słowa. Gdy się rozdzielili, Jamie był odwrócony do mnie plecami, ale lord John stał przodem do drzwi i bez trudu mógłby mnie zobaczyć. Jednak ani razu nie spojrzał w kierunku korytarza. Wpatrywał się w Jamiego, a na jego twarzy malował się wyraz tak jawnej żądzy, że krew uderzyła mi na policzki, gdy to ujrzałam. Upuściłam wachlarz. Gubernator oderwał wzrok od Jamiego. Pobiegłam przez korytarz z powrotem do salonu. Krew szumiała mi w uszach. Wpadłam do salonu. Z głośno bijącym sercem zatrzymałam się za palmą w donicy. W żelaznych kandelabrach migotało światło tuzinów świec, a sosnowe łuczywa jasno płonęły na ścianach, lecz mimo to w rogach salonu panował półmrok. Stałam w kąciku, drżąc z emocji. Miałam zimne ręce i czułam lekkie mdłości. O co tu, na miłość boską, chodziło? Szok gubernatora na wieść, że jestem żoną Jamiego, znalazł teraz przynajmniej częściowe wytłumaczenie; to jedno spojrzenie niepohamowanej, bolesnej tęsknoty powiedziało mi o lordzie Greyu bardzo wiele. Ale Jamie? Był gubernatorem więzienia w Ardsmuir, wyjaśnił wcześniej zdawkowo. A przy innej okazji zapytał: „Czy wiesz, co robią mężczyźni w więzieniu?”. Wiedziałam, ale przysięgłabym na głowę Brianny, że Jamie tego nie robił. Nie mógłby, w żadnych okolicznościach... Byłam o tym przekonana. Jeszcze wczoraj. Z ciężkim sercem zamknęłam oczy i próbowałam nie myśleć o tym, co zobaczyłam. Oczywiście, nie mogłam. A jednak im bardziej o tym myślałam, tym bardziej wydawało mi się to niemożliwe. Wspomnienia o Jacku Randalu prawdopodobnie zabliźniły się wraz z cielesnymi ranami, ale nie wierzyłam, żeby zatarły się w pamięci Jamiego na tyle, by tolerował zaloty innego mężczyzny. Nie mówiąc już o przyjmowaniu ich z ochotą. Jeśli jednak Jamie znał Greya tak blisko, by ściskać go w imię samej przyjaźni, to dlaczego nie powiedział mi o nim wcześniej? Czyżby pokonywał tak wielką odległość, tylko dlatego, żeby się spotkać z Greyem oddelegowanym na Jamajkę? Żołądek znów mi się mocno ścisnął. Uczucie mdłości wróciło. Bardzo chciałam usiąść. Oparłam się o ścianę. Nagle drzwi wiodące do apartamentów gubernatora otworzyły się szeroko. Lord John Grey wrócił do gości. Twarz mu płonęła, oczy błyszczały. W tym momencie bez trudu mogłabym go zamordować, gdybym miała pod ręką coś bardziej śmiercionośnego niż spinkę do włosów. Kilka minut później z korytarza wyszedł Jamie. Na twarzy znów miał maskę chłodnej rezerwy, ale ja znałam go wystarczająco dobrze, by dostrzec oznaki silnych emocji. Nie umiałam jednak ich zinterpretować. Podniecenie? Lęk? Obawa połączona z radością? Coś innego? Po prostu nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Nie podszedł do żadnego towarzystwa, nie miał ochoty na przekąski. Przechadzał się po salonie, najwyraźniej kogoś szukając. Szukał mnie. Zdławiłam łzy. Nie chciałam się pokazać ani Jamiemu, ani innym ludziom. Zostałam na swoim miejscu. Gdy Jamie w końcu wyszedł na taras, szybko opuściłam swoją kryjówkę i przemknęłam przez salon do garderoby. Pchnęłam ciężkie drzwi. Weszłam do środka i rozluźniłam się natychmiast, gdy otoczyły mnie ciepłe kobiece zapachy perfum i pudru. Potem uderzyła mnie inna woń, także znajoma. To jeden z zapachów, do jakich przywykłam w szpitalu, był zupełnie nieoczekiwany. Donośne odgłosy salonu w zaciszu garderoby przypominały pomruk dalekiej burzy. A jednak pomieszczenie przestało już być schronieniem. Na czerwonym szezlongu leżała Mina Alcott z głową odchyloną do tyłu. Szeroko otwarte oczy wyrażały zdumienie. Krew z podciętego gardła utworzyła na aksamicie czarną kałużę, nad którą zwisały końce rozplecionych loczków. Stałam jak sparaliżowana. Z korytarza dobiegł nagle rozbawiony głos i drzwi do garderoby otworzyły się szeroko. Kobieta zamarła w progu. Zanim rozległ się krzyk, dostrzegłam ślady wiodące w stronę okna: małe kształtne odciski podzelowanych filcem butów, umoczonych we krwi. 59 Rozdział, w którym wiele się wyjaśnia Jamiego gdzieś zabrano. Ja, roztrzęsiona i niezdolna do wyduszenia z siebie choćby słowa, zostałam umieszczona - o ironio! - w prywatnym gabinecie gubernatora. Była ze mną Marsali, która uparła się, że przetrze mi twarz wilgotnym ręcznikiem. - Nie mogą podejrzewać, że tata ma z tym coś wspólnego! - powiedziała po raz piąty. - I nie podejrzewają. - W końcu trochę doszłam do siebie. - Myślą, że zrobił to pan Willoughby, a Jamie go tu przyprowadził. Marsali wytrzeszczyła oczy rozszerzone przerażeniem. - Pan Willoughby?! Ale to niemożliwe! - No, nie wiem. - Czułam się tak, jakby ktoś obił mnie maczugą. Osunęłam się na niewielką aksamitną otomanę. Obracałam w rękach kieliszek brandy, na którą w ogóle nie miałam ochoty. Nie mogłam nawet zdecydować, co powinnam odczuwać. O uporządkowaniu sprzecznych wydarzeń wieczora i mieszanych uczuć nawet nie było mowy. Moja myśl wciąż przeskakiwała między przerażającym widokiem zamordowanej kobiety a sceną, jaka się odegrała pół godziny wcześniej właśnie w pokoju gubernatora. Patrzyłam na wielkie biurko. Wciąż widziałam ich dwóch - Jamiego i lorda Johna - jakby zostali namalowani na ścianie przede mną. - Po prostu w to nie wierzę - powiedziałam głośno. O dziwo poczułam się trochę lepiej. - Ani ja - zawtórowała mi Marsali. Stukot obcasów na parkiecie przechodził w stłumione, głuche dudnienie, gdy stąpała po kwiecistym dywanie. - On nie mógł tego zrobić! Ja wiem, że to poganin, ale przecież z nim mieszkamy! My go znamy! Naprawdę? A czyja znałam Jamiego? Przysięgłabym, że tak, a jednak... wciąż przypominałam sobie, co mi powiedział podczas pierwszej wspólnej nocy po moim powrocie. „Zaryzykujesz, zechcesz mnie; mężczyznę, jakim jestem, przez wzgląd na mężczyznę, jakiego znałaś?” Pomyślałam wtedy, że nie ma między tymi dwoma postaciami wielkiej różnicy. A jeśli się myliłam...? - Nie, na pewno nie - mamrotałam, ściskając kieliszek. Gdyby Jamie traktował lorda Greya jako kochanka i ukrywał to przede mną, nie miałby nic wspólnego z tym mężczyzną, za jakiego go uważałam. Musiało więc istnieć inne wyjaśnienie. Nie opowiedział ci o Laoghaire, podpowiadał mi wewnętrzny podstępny głos. - To inna sprawa - odparłam zdecydowanie. - Jaka sprawa? - Marsali spoglądała na mnie ze zdumieniem. - Och, nie zwracaj na mnie uwagi. - Przesunęłam dłonią po twarzy, próbując zatrzeć wyraz zakłopotania i znużenia. - Długo to trwa. Stojący zegar w obudowie z drzewa orzechowego wybił drugą nad ranem, zanim otworzyły się drzwi gabinetu i wszedł Fergus z towarzystwie jakiegoś groźnie wyglądającego stróża porządku. Fergus nie wyglądał najlepiej. Puder z włosów częściowo osypał mu się na ramiona niczym łupież, a ten, który pozostał na głowie, nadał czarnej czuprynie szarawy odcień, co sprawiało wrażenie, że Fergus postarzał się przez tę noc o dwadzieścia lat. Nic dziwnego; sama czułam się tak, jakby mi ich przybyło. - Możemy już iść, cherie - powiedział cicho do Marsali i zwrócił się do mnie: - Pójdzie pani z nami, milady, czy poczeka na milorda? - Poczekam - odparłam. Nie zamierzałam wracać do domu bez Jamiego. - Dobrze, wyślę po państwa powóz. - Położył dłoń na plecach Marsali, by odprowadzić ją do wyjścia. Ponury stróż porządku mruknął coś, gdy przechodzili obok niego. Nie zrozumiałam słów, ale Fergus je dosłyszał. Zesztywniał, oczy mu się zwęziły. Zawrócił do umundurowanego mężczyzny. Strażnik zakołysał się na piętach, uśmiechając się złośliwie i spoglądając wyczekująco. Najwyraźniej nie pragnął niczego więcej jak tylko pretekstu do uderzenia Fergusa. Ku jego zaskoczeniu Francuz uśmiechnął się czarująco, błyskając białymi zębami. - Wielkie dzięki, mon ami, za pomoc w tej trudnej do zniesienia sytuacji. - Wyciągnął do zaskoczonego strażnika dłoń w czarnej rękawiczce, potem gwałtownie cofnął rękę. Rozległ się krótki odgłos rozrywanego materiału. Niewielki strumień otrąb spłynął na parkiet. - Zachowaj to sobie jako niewielki dowód mojego uznania - powiedział Fergus strażnikowi i wyszedł. Przerażony stróż prawa stał jak słup soli, wpatrując się w trzymaną w ręku odciętą dłoń. Minęła kolejna godzina. Drzwi znów się otworzyły. Tym razem do gabinetu wszedł gubernator. Wciąż wyglądał nieskazitelnie jak biała kamelia. Odstawiłam nie tknięty kieliszek brandy i wstałam, by stawić mu czoło. - Gdzie Jamie? - Wciąż jest przesłuchiwany przez kapitana Jacobsa, dowódcę tutejszej straży - wyjaśnił i opadł na krzesło najwyraźniej oszołomiony. - Nie przypuszczam, by znał pan mojego męża zbyt dobrze - powiedziałam. Chciałam wiedzieć, jak dobrze się znają. Rozmyślnie rzuciłam tę przynętę. Jednak Grey nie chwycił. Zdjął perukę, odłożył ją na bok i z ulgą przeczesał palcami wilgotne, jasne włosy. - Czy sądzi pan, że Jamie może dalej podawać się za kogoś innego? - zapytałam, marszcząc brwi. Zdałam sobie sprawę, że lord Grey jest tak pochłonięty myślami o morderstwie i Jamiem, że prawie w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. - Tak - odparł krótko. - Gdzie go trzymają? - Wstałam i ruszyłam do wyjścia. - W gabinecie, gdzie przyjmuje się informatorów - powiedział. - Ale nie sądzę, że powinna pani... Nawet się nie zatrzymałam, żeby wysłuchać do końca. Gwałtownie otworzyłam drzwi i wystawiłam głowę na korytarz. Potem szybko cofnęłam się do środka, bo korytarzem zmierzał admirał, którego spotkałam w szeregu dostojników witających gości. Twarz mężczyzny była poważna i pokryta głębokimi bruzdami. Z admirałami umiałabym sobie poradzić, ale teraz towarzyszyła mu flotylla podkomendnych młodszych oficerów. Wśród nich dostrzegłam Thomasa Leonarda. Był ogolony i wypoczęty, ale twarz miał podpuchniętą i bladą. Ktoś musiał go niedawno uderzyć. Wyglądał trochę inaczej, bo kapitański płaszcz zastąpił mundurem pomocnika. Jednak natychmiast rozpoznałam młodzieńca. On zapewne też szybko by mnie poznał, mimo że nosiłam fiołkową jedwabną suknię. W panice rozglądałam się po gubernatorskim gabinecie, szukając kryjówki, ale oprócz małej wnęki pod biurkiem, nie było tam miejsca, gdzie mogłabym się ukryć. Gubernator patrzył na mnie zdumiony, unosząc jasne brwi. - Co... - Nie zdążył dokończyć. - Niech mnie pan nie zdradzi, jeśli miłe panu życie Jamiego! - wyszeptałam melodramatycznie. Osunęłam się na aksamitną otomankę, chwyciłam wilgotny ręcznik i zarzuciłam go sobie na twarz. Po chwili usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi i wysoki męski głos. - Lordzie Johnie... - zaczął admirał i najwyraźniej w tej samej chwili zobaczył mnie na otomanie, ba przerwał, a po chwili rozpoczął raz jeszcze nieco ciszej. - Och, widzę, że jest pan zajęty...? - Nie tak bardzo, admirale. - Grey, trzeba mu to przyznać, miał szybki refleks; wydawał się całkowicie opanowany, jakby był wręcz przyzwyczajony do opieki nad zemdlonymi paniami. - Ta dama doznała szoku po odkryciu zwłok. - Aha, rozumiem! - rzekł admirał, tym razem z nutą współczucia. - Tak, to straszne przeżycie dla damy. - Zawahał się. - Sądzi pan, że ona śpi? - spytał ochrypłym szeptem. - Myślę, że tak - odparł gubernator. - Wypiła bardzo dużo brandy. Palce mi drgnęły, ale zdołałam nadal leżeć spokojnie. - Och, rzeczywiście, najlepsza rzecz na taki szok to brandy. - Admirał przeszedł do szeptu brzmiącego jak skrzypienie zardzewiałego zawiasu. - Pragnę zakomunikować, że posłałem na Antiguę po dodatkowe oddziały... zgodnie z pana rozporządzeniem... na razie straż przeszukuje miasto... - Mam nadzieją, że go nie znajdą - odezwał się zjadliwie zdeterminowany głos jakiegoś oficera. - Sam chciałbym dopaść tego żółtego faceta. Powiesić go, to za mało! Wśród mężczyzn przeszedł głęboki pomruk aprobaty, surowo zduszony przez admirała. - Rozumiem wasze nastroje, panowie - oświadczył - ale prawo będzie przestrzegane pod wszystkimi względami. Powiecie to jasno oddziałom pod swoim dowództwem. Gdy niegodziwiec zostanie ujęty, ma być doprowadzony do gubernatora, a sprawiedliwości stanie się zadość. Nie podobał mi się złowieszczy ton jego głosu, ale admirał uzyskał zgodną, chóralną aprobatę podwładnych. - Będę stacjonował w mieście, w hotelu MacAdamsa - wychrypiał na odchodnym admirał. - Proszę się nie wahać z posyłaniem po mnie po pomoc, Wasza Ekscelencjo. Rozległo się ogólne pomrukiwanie i szuranie nogami, gdy oficerowie opuszczali gabinet gubernatora. Potem usłyszałam odgłos kroków jednej pary nóg i głębokie westchnienie. Ktoś ciężko opadł na fotel. Zapadła cisza. Po chwili dobiegł mnie głos lorda Johna. - Może pani już wstać - oznajmił Grey. - Przypuszczam, że w rzeczywistości nie doznała pani aż tak wielkiego wstrząsu - dodał z ironią. - Podejrzewam, że widok zwłok nie byłby wystarczającym powodem do zatrwożenia kobiety, która potrafiła bez niczyjej pomocy uporać się z epidemią duru brzusznego. Zdjęłam z twarzy ręcznik, wstałam z otomany i usiadłam naprzeciwko gubernatora. Lord John pochylił się nad biurkiem, oparł brodę na rękach i wpatrywał się we mnie intensywnie. - Wstrząsy bywają różne - oznajmiłam oschłym tonem, przygładzając wilgotne włosy. - Niektóre wywołują potężny szok. Jeśli pan wie, co mam na myśli... Wydawał się zaskoczony. Dopiero po chwili na jego twarzy pojawił się błysk zrozumienia. Sięgnął do szuflady biurka i wyjął mój biały wachlarz haftowany w fiołki. - Ten wachlarz należy do pani, jak sądzę? Znalazłem go na korytarzu - mówił z krzywym uśmiechem. - Rozumiem. Przypuszczam, że chce się pani dowiedzieć, jak bardzo poruszyło mnie pani pojawienie się tutaj dzisiaj wieczorem. - Niekoniecznie - odparłam. Palce wciąż miałam lodowate i czułam się tak, jakbym połknęła wielką bryłę lodu, która uciskała mnie teraz za mostkiem. Wzięłam głęboki oddech, żeby zmniejszyć nieprzyjemne doznanie. Nie pomogło. - Nie wiedział pan, że Jamie jest żonaty? Zamrugał gwałtownie, ale nie zdążył zatuszować niewielkiego grymasu bólu. - Wiedziałem, że był żonaty - poprawił mnie szybko. Bezwiednie bawił się różnymi drobiazgami, jakie zdobiły biurko. - Powiedział, a przynajmniej dał do zrozumienia, że pani umarła. - Sięgnął po mały srebrny przycisk do papieru. Wolno obracał go w dłoniach. Duży szafir osadzony w srebrze migotał w blasku świec. - Nigdy o mnie nie wspominał? - zapytał cicho. Nie byłam pewna, czy w jego głosie brzmiał ton bólu, czy gniewu. Wbrew własnej woli odrobinę współczułam lordowi. - Tak, wspominał - odparłam. - Mówił, że jest pan jego przyjacielem. Podniósł wzrok. Twarz o doskonałych rysach trochę się rozjaśniła. - Naprawdę? - Proszę zrozumieć - powiedziałam - On... ja... rozdzieliło nas powstanie... Każde z nas myślało, że to drugie nie żyje. Odnalazłam Jamiego... mój Boże... zaledwie przed czterema miesiącami... - wy dukałam jeszcze bardziej oszołomiona. Czułam się tak, jakbym zebrała już cały bagaż nowych doświadczeń od dnia, w którym otworzyłam drzwi drukarni w Edynburgu i zobaczyłam Aleksandra Malcolma pochylonego nad prasą drukarską. Napięcie na twarzy Greya trochę zelżało. - Hmm... - mruknął z namysłem gubernator. - Więc... nie widziała go pani od... dwudziestu lat! - Wpatrywał się we mnie osłupiały. - Dlaczego... jak...? - Potrząsał głową, odrzucając kolejne pytania. - Zresztą, teraz nie ma to żadnego znaczenia. Ale nie opowiedział pani... to znaczy... nie mówił o Williem? Spojrzałam na Greya obojętnie. - A kto to jest Willie? Pochylił się i wyjął z szuflady niewielki przedmiot. Był to portret, owalna miniatura oprawna w rzeźbioną ramę z drewna o pięknych słojach. Spojrzałam na portrecik i usiadłam gwałtownie. Wzięłam miniaturę, by obejrzeć ją z bliska. Najpierw pomyślałam, iż Willie mógłby być bratem Bree. Druga myśl uderzyła mnie z siłą potężnego ciosu wymierzonego w żołądek. - Boże. On jest bratem Bree! Nie mogło być wielu wątpliwości. Chłopiec na portrecie, prawdopodobnie dziesięcioletni, wciąż miał jeszcze dziecięcą delikatność rysów. Jego włosy były kasztanowe, nie rude. Jednak niebieskie oczy spoglądały śmiało znad prostego, trochę zbyt długiego nosa i wysokich jak u wikinga kości policzkowych. Chłopiec pochylał głowę tak samo, jak zwykł to robić Jamie. Ręce bardzo mu się trzęsły. Omal nie upuściłam miniatury. Szybko odłożyłam ją na biurko. Grey przyglądał mi się nie bez współczucia. - Nie wiedziała pani? - zapytał. - Kto... - Ochrypłam z powodu szoku, więc musiałam przerwać i odchrząknąć. - Kto jest matką tego dziecka? Grey zawahał się. Popatrzył na mnie badawczo, potem lekko drgnął. - Ona nie żyje. - A zatem kto był jego matką? Moim ciałem wstrząsały dreszcze, w uszach słyszałam ciche dzwonienie, palce miałam odrętwiałe, ale przynajmniej odzyskiwałam kontrolę nad strunami głosowymi. Echem powróciły słowa Jenny: „On nie należy do mężczyzn, którzy sypialiby samotnie”. Najwyraźniej tak. - Nazywała się Geneva Dunsany - powiedział Grey. - Była siostrą mojej żony. Z wysiłku zrozumienia tego wszystkiego kręciło mi się w głowie. - Pańskiej żony? - zapytałam mało taktownie, wybałuszając oczy. Oblał się rumieńcem i odwrócił wzrok. Gdybym wcześniej miała wątpliwości co do charakteru spojrzenia, jakim lord obdarzył Jamiego, to w tej chwili zyskałabym pewność. - Proszę mi natychmiast wyjaśnić co, do cholery, ma pan wspólnego z Jamiem, jakąś Geneva i tym chłopcem - zażądałam stanowczo. Podniósł brew, znów był spokojny i opanowany. - Nie sądzę, bym miał jakiś szczególny obowiązek, żeby to zrobić - odparł. Zwalczyłam gwałtowne pragnienie przeorania paznokciami jego twarzy, ale zapewne zrobiłam złowieszczą minę, bo natychmiast wstał z fotela gotów do obrony. Patrzył na mnie ostrożnie. Wzięłam kilka głębokich oddechów, rozluźniłam zaciśnięte pięści i zaczęłam mówić najspokojniej, jak umiałam. - W porządku. Nie ma pan takiego obowiązku. Ale byłabym panu bardzo wdzięczna za udzielenie mi tych informacji. Zresztą dlaczego pokazał mi pan miniaturę, skoro nie chciał pan, bym się dowiedziała o dziecku? - dodałam. - I tak wypytam o wszystko Jamiego. Ale pan mógłby mi przedstawić swoją wersję wydarzeń - spojrzałam w okno. Niebo wciąż było granatowe, bez żadnych oznak świtu. - Jest dobra okazja. Gray odetchnął głęboko i odłożył przycisk do papieru. - Chyba tak - rzekł i wskazał głową karafkę. - Napije się pani brandy? - Z chęcią. Panu też dobrze zrobi kilka łyków alkoholu. Lekki uśmiech pojawił się na krótko w kąciku jego ust. - Czy to medyczna opinia, pani Malcolm? - zapytał sucho. - Oczywiście. Zapanowało kruche zawieszenie broni, więc znów usiadł. Powoli obracał w dłoniach kieliszek brandy. - Powiedziała pani, że Jamie o mnie wspominał - rzekł. Spojrzał na mnie krzywo, gdy się wzdrygnęłam. - Wolałaby pani, żebym używał jego nazwiska? - zapytał zimnym tonem. - W tych okolicznościach nie bardzo bym wiedział którego. - Nie, to nie ma znaczenia. - Machnęłam ręką i upiłam trochę brandy. - Rzeczywiście, Jamie wspominał o panu. Mówił, że był pan gubernatorem więzienia w Ardsmuir, że jest pan jego przyjacielem... i że może panu ufać - dodałam niechętnie. Sama nie byłabym skłonna darzyć Johana Greya zaufaniem. Tym razem uśmiech gubernatora trwał długo. - Miło mi to słyszeć - powiedział cicho. Spojrzał na bursztynowy płyn i zakołysał nim lekko, by uwolnić mocny bukiet aromatu. Wypił jeden łyk i odstawił kieliszek. Najwyraźniej podjął decyzję, że opowie mi całą historię. - Poznałem go w Ardsmuir - zaczął. - Kiedy więzienie zamknięto, a więźniów sprzedano do pracy w Ameryce, postarałem się, by Jamie został warunkowo odesłany do pewnej posiadłości w Anglii. Helwater była własnością przyjaciół mojej rodziny. - Spojrzał na mnie z wahaniem, potem dodał otwarcie: - Rozumie pani, nie mogłem znieść myśli, że już go nigdy nie zobaczę. W kilku krótkich słowach zapoznał mnie z faktami dotyczącymi śmierci Genevy i narodzin Williego. - Kochał tę dziewczynę? - zapytałam. Brandy trochę mi rozgrzała dłonie i stopy, ale nawet nie musnęła wielkiej lodowatej bryły, którą czułam w żołądku. - Nigdy nie rozmawiał ze mną o Genevie - odparł Grey. Przełknął ostatni łyk brandy, zakaszlał i sięgnął po karafkę, by znów napełnić kieliszek. Spojrzał na mnie ponownie. - Znając Geneve, wątpię. - Usta skrzywiły mu się w niemiłym uśmiechu. - Nigdy też nie opowiadał mi o Williem - mówił dalej. - Przez jakiś czas podejrzewano, że lord Ellesmere spłodził syna, ale gdy chłopiec skończył cztery, pięć lat, podobieństwo mówiło wyraźnie, kto jest ojcem dziecka. - Napił się brandy. - Podejrzewam, że moja teściowa wie, ale oczywiście nigdy nie powiedziałaby na ten temat ani słowa. - Naprawdę? Zerknął na mnie znad brzegu kieliszka. - A pani by powiedziała? Gdyby pani jedyny wnuk miał szansę zostać albo dziewiątym lordem Ellesmere i dziedzicem jednej z najbogatszych posiadłości w Anglii, albo biednym bękartem szkockiego przestępcy? - Rozumiem... - Pociągnęłam brandy. Próbowałam wyobrazić sobie Jamiego z młodą angielską dziewczyną imieniem Geneva. Udało mi się to aż nazbyt dobrze. - Jamie również to rozumiał - rzekł sucho Grey. - Dlatego opuścił Helwater. - I właśnie w tym momencie znów pojawił się pan, prawda? Zamknął oczy i skinął głową. W gubernatorskiej rezydencji panował spokój, choć dochodzące z daleka odgłosy uświadamiały mi, że nie jesteśmy sami. - No, właśnie - mruknął. - Jamie dał mi Williego. Stajnia w Ellesmere była solidnie zbudowana; przytulna w zimie, chłodna latem. Wielki gniady ogier leniwie opędzał się uszami od przelatującej muchy, ale zadowolony stał spokojnie, rozkoszując się zabiegami obrządzającego go parobka. - Isabel jest z ciebie bardzo niezadowolona - powiedział Grey. - Naprawdę? - mruknął obojętnie Jamie. Już nie musiał się troszczyć o łaski rodziny Dunsanych. - Powiedziałeś Williemu o swoim wyjeździe. Chłopiec płakał przez cały dzień. Jamie stał bokiem, ale Grey zauważył lekkie drżenie jego mięśni twarzy. Oparty o ścianę stajni patrzył, jak zgrzebło do czesania konia opadało mocnymi, prostymi pociągnięciami, które zostawiały ciemne ślady na lśniącej sierści. - Lepiej byłoby nic chłopcu nie mówić - szepnął Grey. - Przypuszczam, że tak... dla lady Isabel. - Fraser odłożył zgrzebło i na pożegnanie klepnął koński zad. Jutro Jamiego już tu nie będzie, pomyślał z rozpaczą Grey. Z trudem zdławił łzy. Poszedł za Fraserem ku drzwiom stajni. - Jamie... - Położył rękę na potężnym ramieniu. Szkot odwrócił się. Próbował pospiesznie zapanować nad wyrazem twarzy, jednak nie zdołał ukryć wyrazu cierpienia. Stał cicho, spoglądając na Anglika. - Masz rację, że wyjeżdżasz - powiedział Grey. Jamie spuścił oczy, żeby nie było w nich widać błysku trwogi. - Tak sądzisz? - Każdy dostrzegłby podobieństwo - oznajmił sucho lord John. - Gdyby wszyscy zwracali uwagę na stajennego, ktoś zauważyłby to znacznie wcześniej. - Rzucił okiem na gniadego ogiera i spojrzał porozumiewawczo. - Niektórzy ojcowie zostawiają swoje rodzicielskie piętno. Mam nieodparte wrażenie, że wszystkie twoje dzieci będą bezbłędnie rozpoznawalne. Jamie milczał, ale zrobił się bardzo blady. - Na pewno to widzisz... zresztą może nie - poprawił się szybko. - Pewnie nie masz tu lustra. Jamie odruchowo potrząsnął głową. - Nie. Golę się, patrząc na odbicie w korycie z wodą - powiedział z roztargnieniem. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. - Tak, no cóż... - Grey spojrzał na dom. Szerokie drzwi były otwarte na ogród, gdzie w pogodne dni Willie bawił się po obiedzie. Fraser obrócił się do Greya gwałtownie. - Chcesz pójść ze mną? - zapytał. Nie czekając na odpowiedź, wyszedł ze stajni i skierował się w stronę drogi wiodącej z wygonu na położone niżej pastwisko. Przeszedł blisko pół kilometra, zanim się zatrzymał na słonecznej polanie, obok skupiska wierzb nad brzegiem jeziora. Grey zasapał się lekko od szybkiego marszu. Zbyt wygodnie żyje się w Londynie, skarcił sam siebie. Fraser, oczywiście, nawet się nie spocił, mimo upalnego dnia. - Chcę cię o coś prosić - powiedział bez wstępu Jamie i utkwił niebieskie oczy w lorda. - Jeśli myślisz, że powiem komukolwiek... - zaczął Grey. Potrząsnął głową. - Nie mógłbym tego zrobić. Przecież wiedziałem, a przynajmniej podejrzewałem od pewnego czasu, a jednak... - Nie. - Na ustach Jamiego pojawił się słaby uśmiech. - Na pewno nigdy byś mnie nie wydał, ale chodzi o coś innego. - Tak - zgodził się Grey szybko i bez namysłu. Jamie skrzywił się lekko. - Nie chcesz najpierw wiedzieć o co? - Domyślam się. Chcesz, żebym miał oko na Williego i posyłał ci wiadomości o tym, jak mu się wiedzie. Jamie skinął głową. Spojrzał ku wzniesieniu, na którym był położony dom ukryty w klonach. - Być może to zbyt śmiałe prosić, żebyś jechał aż z Londynu, by od czasu do czasu zobaczyć chłopca. - Ależ nie! - przerwał mu Grey. - Przybyłem tu dziś, żeby przekazać pewną wiadomość. Mam się ożenić. - Co?! - spytał wyraźnie wstrząśnięty Fraser. - Z kobietą? - A są inne możliwości? - odparł sucho Grey i dodał - z lady Isabel. - Chryste! Człowieku, nie możesz tego zrobić! - Mogę - zapewnił Grey, wykrzywiając usta. - Odbyłem w Londynie próbę mojej sprawności; bądź pewien, że dobrze się spisałem. Nie trzeba koniecznie znajdować upodobania w tej sztuce, aby ją odegrać. Prawdopodobnie dobrze o tym wiesz. Jamie zamrugał nerwowo, otworzył usta, zamknął je znowu i potrząsnął głową, rezygnując z zamiaru skomentowania słów Greya. - Dunsany robi się za stary, by prowadzić posiadłość - mówił dalej lord. - Gordon nie żyje, a Isabel i jej matka nie mogą same zarządzać. Nasze rodziny znają się od lat. To całkiem odpowiednia partia. - Naprawdę? - W głosie Jamiego wyraźnie było słychać sardoniczny sceptycyzm. - Naprawdę - wycedził przez zęby Grey z ogniem na jasnej twarzy. - To raczej kontrakt małżeński niż uczuciowy związek. Fraser odwrócił się gwałtownie. Podszedł dużymi krokami do brzegu jeziora. Stojąc w porośniętym trzcinami błocie, przez pewien czas spoglądał na wzburzone fale. Grey czekał cierpliwie. Rozwiązał sobie włosy i znów uporządkował złocistą gęstwinę. W końcu, idąc powoli, z głową opuszczoną, jakby wciąż się namyślał, Fraser wrócił. Stanął twarzą w twarz z Greyem. Podniósł wzrok. - Masz rację - powiedział spokojnie. - Nie mam prawa myśleć o tobie źle, jeśli nie zamierzasz zhańbić tej kobiety. - Z pewnością nie zamierzam - odparł Grey. - Poza tym dzięki temu małżeństwu będę mógł ciągle doglądać Williego. - Rezygnujesz ze służby wojskowej? - zapytał Jamie, unosząc miedzianą brew. - Tak. - Grey uśmiechnął się smutno. - W pewnym sensie przyniesie mi to ulgę. Chyba nie byłem przeznaczony do życia wojskowego. - Będę ci wdzięczny... - zaczął z namysłem Jamie - jeśli się zgodzisz zostać ojcem chrzestnym mojego... mojego syna... - Prawdopodobnie nigdy przedtem nie wymówił tego słowa głośno i teraz jego dźwięk najwyraźniej go poruszył. - Byłbym bardzo... zobowiązany... - dodał ze ściśniętym gardłem. Grey spojrzał na boleśnie mroczne oblicze potężnego Szkota. - W zamian... - mówił dalej Jamie - jeśli chcesz... mam na myśli to, że mógłbym... to znaczy... Grey stłumił nagłą ochotę, żeby się roześmiać. Lekko położył rękę na ramieniu Jamiego. Od razu zauważył, że Fraser aż zaciska zęby. - Mój drogi Jamie - rzekł rozdarty między rozbawieniem a gniewem. - Czy naprawdę oferujesz mi swoje ciało jako zapłatę za obietnicę opieki nad Williem? Twarz Frasera oblała się czerwienią. - Tak - wycedził. - Chcesz tego czy nie? Grey roześmiał się w głos. Długo nie mógł złapać tchu. W końcu musiał usiąść na porośniętym trawą brzegu jeziora, żeby dojść do siebie. - Dobry Boże... - westchnął i otarł załzawione oczy - że też dożyłem chwili, by usłyszeć taką propozycję! Fraser stał nad nim ze spuszczonym wzrokiem. Światło poranka obrysowało potężną sylwetkę. Włosy jarzyły się niczym płomienie na tle błękitnego nieba. Grey był przekonany, iż dostrzegł na ciemnej twarzy lekkie drgnienie szerokich ust. Humor wywołany głęboką ulgą. - Nie pragnąłeś mnie? Grey wstał i otrzepał spodnie. - Myślę, że nie przestanę cię pragnąć aż do dnia mojej śmierci - odparł spokojnie. Potrząsnął głową. - Czy ty rzeczywiście sądzisz, że zażądam... lub przyjmę... jakąkolwiek zapłatę za taką przysługę? - zapytał. - Poczułbym się głęboko obrażony, gdybym nie wiedział, jak bardzo kochasz Williego. - Tak, no cóż... - wymamrotał Jamie. - Przepraszam. Grey nie był pewien, czy się śmiać, czy płakać. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął policzka Jamiego. - Poza tym nie możesz dać mi czegoś, czego nie masz - dodał Grey i bardziej wyczuł, niż zobaczył, jak smukłe, piękne ciało Szkota lekko się rozluźnia. - Zawsze będziesz miał moją przyjaźń - powiedział miękko Jamie. - Jeśli przedstawia to dla ciebie jakąś wartość. - Ogromną. - Przez chwilę obydwaj stali w milczeniu, potem Grey westchnął i spojrzał w stronę słońca. - Robi się późno. Przypuszczam, że zostało ci jeszcze wiele do zrobienia. Jamie odchrząknął. - Tak, rzeczywiście. Powinienem zająć się swoimi sprawami. Grey obciągnął brzegi kamizelki, szykując się do odejścia. Jamie zwlekał przez chwilę, potem, jakby nagle podejmując tę decyzję, zrobił krok do przodu i ujął w dłonie twarz przyjaciela. Grey poczuł duże, ciepłe dłonie, lekkie, a przecież mocne niczym orle pióra. Szerokie, miękkie usta Jamiego dotknęły jego warg. Odniósł ulotne wrażenie tkliwości i siły, czując przy tym słaby smak piwa i świeżo upieczonego chleba. Po chwili wszystko minęło. John Grey stał, mrużąc oczy w oślepiającym słońcu. Westchnął. Jamie obdarzył go nieśmiałym uśmiechem. - Cóż... Przypuszczam, że chyba nie zostałem otruty - powiedział. Odwrócił się i zniknął za zasłoną wierzb, pozostawiając lorda Johna Greya samego nad jeziorem. Gubernator zamilkł. Po chwili podniósł wzrok i uśmiechnął się słabo. - Wtedy właśnie dotknął mnie po raz pierwszy - wyszeptał. - I ostatni... aż do dzisiejszego wieczoru, gdy dałem mu drugi egzemplarz tej miniatury. Siedziałam w zupełnym bezruchu. Nie byłam pewna, co czułam. Oszołomienie, wściekłość, zgroza, zazdrość, politowanie i współczucie - wszystkie te doznania przepływały przeze mnie kolejnymi falami i łączyły się w wirach. Zaledwie przed kilkoma godzinami jakaś kobieta zginęła gwałtowną śmiercią, a jednak scena w garderobie wydawała się nierzeczywista w porównaniu z miniaturą - nieznaczącym niewielkim wizerunkiem namalowanym w odcieniach czerwieni. Przez pewien czas oboje, lord John i ja, nie myśleliśmy o popełnionej zbrodni. Gubernator badawczo przyglądał się mojej twarzy. - Chyba rozpoznałbym panią na statku - odezwał się cicho. - Ale oczywiście, wtedy sądziłem, że od dawna pani nie żyje. - Było ciemno - wtrąciłam niezbyt mądrze. Przesunęłam ręką po włosach, gdy poczułam zawrót głowy spowodowany wypitą brandy oraz bezsennością. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów. - Rozpoznałby mnie pan? Przecież nigdy wcześniej się nie widzieliśmy! Zawahał się, potem skinął głową. - Pamięta pani ciemny las niedaleko Carryarrick w górach Szkocji? I młodego chłopca ze złamaną ręką? Złożyła mi pani ją... dwadzieścia lat temu - mówił, unosząc rękę. - O, Jezu! - zawołałam. Wypiłam haust brandy, który przyprawił mnie o kaszel i pozbawił tchu. Patrzyłam na gubernatora, mrużąc łzawiące oczy. Teraz w jego twarzy dostrzegłam znajome rysy. - Pani piersi były pierwszym kobiecym biustem, jaki widziałem - wyznał z wymuszonym uśmiechem. - Przeżyłem prawdziwy wstrząs. - Po którym najwyraźniej doszedł pan do siebie - odparłam dość chłodno. - Wydaje się też, iż wybaczył pan Jamiemu złamanie ręki i groźbę, że pana zastrzeli. Zaczerwienił się lekko i odstawił kieliszek. - Ja... cóż... Tak - rzekł w końcu zdecydowanie. Siedzieliśmy w milczeniu. Grey kilka razy nabierał powietrza w płuca, jakby chciał coś powiedzieć, ale później porzucał zamiar. W końcu zamknął oczy, zapewne polecił duszą Bogu i znów na mnie spojrzał. - Czy pani wie... - zaczął i przerwał. Przeniósł wzrok na swoje zaciśnięte dłonie. Błękitny kamień migotał na jednym z palców, lśnił niczym łza. - Czy pani wie, co to znaczy kochać kogoś i nigdy... nigdy... nie móc mu dać ani spokoju, ani radości, ani szczęścia? - Podniósł oczy pełne bólu. - I wiedzieć, że to tylko dlatego, że nie urodziła się pani odpowiednią osobą? Nagle zobaczyłam przed sobą inną twarz i poczułam lodowaty chłód bostońskiej zimy. Echem powróciły słowa: „...tylko dlatego że nie urodziłaś się odpowiednią osobą...” - Wiem - wyszeptałam, zaciskając dłonie na kolanach. Powiedziałam Frankowi „zostaw mnie”. Ale on nie mógł tego zrobić, tak jak ja nie mogłam go pokochać. - Frank - szepnęłam. Wybacz. - Czy wierzy pani w przeznaczenie? - Cień uśmiechu pojawił się na twarzy lorda Johana. - Wydaje się pani najbardziej odpowiednią osobą, by to wiedzieć. - Tak pan myśli? - zapytałam ze smutkiem. - Nie wiem, chyba nie bardziej niż pan. Potrząsnął głową, potem sięgnął po miniaturę. - Miałem bardzo dużo szczęścia - stwierdził cicho. - Jamie zabrał mi tylko jedną rzecz. - Rysy twarzy gubernatora łagodniały, gdy patrzył na trzymany w ręku wizerunek chłopca. - A dał mi w zamian coś niezwykle cennego. Bardziej wartościowego niż cielesne pożądanie. Bezwiednie położyłam rękę na brzuchu. Jamie ofiarował mi ten sam dar... Z holu dobiegł stłumiony odgłos kroków. Potem rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi. Do gabinetu zajrzał umundurowany mężczyzna. - Czy pani czuje się już lepiej? - zapytał stróż porządku. - Kapitan Jacobs skończył przesłuchanie i wrócił właśnie powóz monsieur Alexandre’a. Szybko wstałam. Odwróciłam się do gubernatora. - Dziękuję za... to znaczy... - Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ukłonił się oficjalnie i wyszedł zza biurka, by mnie odprowadzić. - Bardzo mi przykro z powodu tego, co pani tu przeżyła, madame. - W jego głosie brzmiało dyplomatyczne ubolewanie, nic więcej. Nieskazitelne maniery skryły emocje. Pospieszyłam za strażnikiem. W progu odwróciłam się impulsywnie. - Kiedy się spotkaliśmy na pokładzie „Morświna”... Cieszę się, że nie wiedział pan, kim jestem. Polubiłam pana. Przez sekundę stał uprzejmy i daleki, potem maska chłodnego dystansu opadła. - Ja także panią polubiłem - wyznał cicho. Czułam się tak, jakbym jechała obok jakiegoś obcego człowieka. Powoli zaczynało świtać, ale nawet w mroku powozu widziałam zmęczenie na twarzy Jamiego. Gdy tylko oddaliliśmy się od rezydencji gubernatora, zdjął perukę i z gładkiego Francuza przekształcił się w rozczochranego Szkota. Rozpuszczone włosy opadały mu falami na ramiona. W przedrannym, szarym świetle wczesnego świtu wydawały się ciemne. - Myślisz, że on to zrobił? - zapytałam w końcu tylko po to, by przerwać męczącą ciszę. Otworzył oczy i lekko wzruszył ramionami. - Nie wiem - mruknął. - Sam tysiąckrotnie zadawałem sobie to pytanie... a mnie stawiono je jeszcze częściej - dodał, pocierając palcami czoło. - Nie potrafię sobie wyobrazić, by człowiek, którego znam, zrobił coś podobnego. A jednak... cóż, wiesz przecież, że jest zdolny do wszystkiego, gdy się upije. I kiedyś już zabił po pijanemu. Pamiętasz? Oparł łokcie na kolanach, a głowę na rękach. - Jednak ta sprawa jest inna - mówił dalej. - Wiesz, co powiedział na statku o kobietach. A jeśli pani Alcott zamierzała się nim zabawić... - Bawiła się nim! Sama widziałam. Jamie pokiwał głową, nie podnosząc wzroku. - Właśnie. Jeśli najpierw zachęcała Willoughby’ego, a potem go odtrąciła albo śmiała się z niego... to pod wpływem brandy mógł sięgnąć po jeden z noży wiszących na ścianie... - Westchnął. - Bóg jeden wie, czy to zrobił - powiedział ponuro i przygładził włosy. - Jest jeszcze coś. Musiałem skłamać, że prawie nie znam Willoughby’ego... że spotkaliśmy go na statku pocztowym płynącym z Martyniki. Owszem, przedstawialiśmy Azjatę wszystkim, ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy dokładnie, skąd pochodzi ani jakim jest człowiekiem. - Uwierzyli? Spojrzał na mnie krzywo. - O tyle, o ile. Ale statek pocztowy przypływa tu znów za sześć dni, a wtedy przesłuchają kapitana i dowiedzą się, że na pokładzie nigdy nie było żadnego monsieur Etienne’a Alexandre’a. Tym bardziej na oczy nie widzieli jego żony ani małego żółtego człowieczka. - No to mamy mały problem - powiedziałam. - A będzie jeszcze większy, jeśli w ciągu sześciu dni nie znajdą mordercy - zapewnił. - Z Domu na Błękitnym Wzgórzu natychmiast dotrą do Kingston wieści o gościach Maclverów. Służący dobrze wiedzą, kim jesteśmy. - Cholera! Jamie uśmiechnął się. - Masz miły sposób wyrażania się, Angielko. Tak... to znaczy, że musimy odnaleźć Iana przed upływem sześciu dni. Natychmiast pojadę do Rose Hall. Jak tylko trochę odpocznę - powiedział i ziewnął szeroko. Potrząsnął głową, mrużąc oczy. Nie rozmawialiśmy już więcej, dopóki nie dojechaliśmy do Błękitnego Wzgórza. Na palcach przeszliśmy przez pogrążony we śnie dom do naszego pokoju. Przebrałam się w garderobie. Z ulgą zrzuciłam z siebie niewygodny gorset i rozpuściłam włosy. Tylko w jedwabnej koszuli weszłam do sypialni. Jamie stał w oknie i spoglądał na lagunę. Gdy usłyszał, że weszłam, odwrócił się i ręką przywołał mnie do siebie, kładąc palec na ustach. - Zobacz - szepnął. W lagunie znajdowało się małe stado fok. Duże szare ciała przepływały pod ciemną krystaliczną wodą, błyszcząc niczym gładkie, mokre skały. W drzewach rosnących wokół domu zaczynały śpiewać ptaki, poza tym jedynym dźwiękiem były regularne odgłosy oddechów słoni morskich, gdy zwierzęta wynurzały się, aby zaczerpnąć powietrza. Od czasu do czasu rozbrzmiewał też niesamowity pisk przypominający zawodzenie, gdy nawoływały się wzajemnie. Obserwowaliśmy je w milczeniu, stojąc blisko siebie. Laguna zaczęła powoli przybierać barwę zieloną, gdy pierwsze promienie słońca musnęły jej powierzchnię. W stanie skrajnego zmęczenia, kiedy każdy zmysł jest nienaturalnie wyostrzony, wyczuwałam Jamiego tak wyraźnie, jakbym go dotykała. Rewelacje Johna Greya rozwiały większość moich obaw i wątpliwości... lecz pozostał fakt, że Jamie nie opowiedział mi o swoim synu. Oczywiście, że miał powody do zachowania dyskrecji. Czyżby jednak sądził, że nie może mi zaufać? Nagle pomyślałam, że zachowywał milczenia przez wzgląd na matkę chłopca. Prawdopodobnie ją kochał, wbrew temu, co sugerował Grey. Umarła. Czy mogło to mieć jakieś znaczenie, jeśli ją kochał? Przecież ja przez dwadzieścia lat byłam przekonana, że Jamie nie żyje, i nie robiło to żadnej różnicy w tym, co do niego czułam. A jeśli i on kochał tę młodą angielską dziewczynę w taki sam sposób? Głośno przełknęłam ślinę. Próbowałam zdobyć się na odwagę, by go o to zapytać. Na twarzy Jamiego malowało się roztargnienie i mimo zachwytu porannym pięknem laguny niewielka zmarszczka przecinała mu czoło. - O czym myślisz? - zapytałam w końcu. Nie potrafiłam poruszyć dręczącego mnie tematu. - Coś mi przyszło na myśl - odpowiedział, wciąż wpatrując się w foki. - O Willoughbym... Zdarzenia minionej nocy wydawały mi się odległe i mało ważne. A przecież popełniono morderstwo. - Co takiego? - Początkowo nie sądziłem, że Willoughby mógłby zabić z takim... okrucieństwem? - Przerwał, rysując palcem po lekkiej mgle pary, która utworzyła się na szybach. - A jednak... - mówił dalej, odwracając ku mnie twarz. - Być może potrafię to zrozumieć... Był samotny... bardzo samotny... - Obcy, na obcej ziemi... - dodałam cicho. - No właśnie... - Powoli przesuwał ręką po włosach lśniących miedzianą barwą w świetle poranka. - A kiedy mężczyzna jest tak samotny... cóż, może to, co powiem, jest nieprzyzwoite... uprawianie miłości z kobietą wydaje się jedyną ucieczką w zapomnienie. - Spuścił wzrok. - Właśnie to kazało mi poślubić Laoghaire - wyznał. - Nie zrzędzenie Jenny ani nie współczucie dla córek Laoghaire. Nawet nie para bolących jąder. - Usta na krótko wykrzywiły mu się w kącikach. - Chodziło głównie o przemożną chęć zapomnienia o tym, że jestem samotny. - Nerwowo odwrócił się do okna. - Myślę więc, że jeśli Chińczyk przyszedł do tej kobiety, żeby zapomnieć, a ona go odtrąciła... - Wzruszył ramionami, patrząc w dal przez chłodną zieleń laguny. - Tak... chyba mógłby to zrobić. Stałam obok Jamiego. W środku laguny jedna foka leniwie dryfowała ku powierzchni, brzuchem do góry, aby wystawić do słońca swoje młode. Jamie milczał przez kilka minut. Ja też nic nie mówiłam. Nie wiedziałam, jak zacząć rozmowę o tym, co usłyszałam w rezydencji gubernatora. Jamie odwrócił się od okna i spojrzał mi w oczy. Jego zmęczona twarz wyrażała determinację. Tak zwykle wyglądał Jamie, gdy stawał do walki. - Claire... - odezwał się po chwili, a ja natychmiast zesztywniałam. Zwracał się do mnie po imieniu tylko wtedy, gdy był bardzo poważny. - Muszę ci coś powiedzieć. - Co? - Wcześniej myślałam, jak go zapytać, teraz nieoczekiwanie nie miałam ochoty tego usłyszeć. Cofnęłam się pół kroku, ale chwycił mnie za ramię. Ukrywał coś w dłoni. Sięgnął po moją rękę. Nie stawiałam oporu. Dał mi mały przedmiot. Wiedziałam, co to jest; czułam wykrój delikatnego owalu ramki i łagodną szorstkość malowanej powierzchni. - Claire... - Zobaczyłam lekkie drżenie boku jego szyi, gdy z trudem przełykał ślinę. - Claire... ja mam syna. Nie mówiąc ani słowa, otworzyłam dłoń. Tak, ta sama twarz, którą widziałam w gabinecie Greya; dziecięca, zarozumiała wersja Jamiego. - Powinienem wyznać ci to wcześniej - mówił, bezskutecznie szukając na mojej twarzy śladu uczuć. - Powiedziałbym... tylko... - Wziął głęboki oddech, żeby nabrać siły. - Nikt o tym nie wie. Nawet Jenny. To wstrząsnęło mną wystarczająco, bym się odezwała. - Co? - Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić. Potrząsnął głową i odwrócił się, by spojrzeć na słonie morskie. Zatrwożone naszymi głosami odpłynęły na niewielką odległość, ale potem znów się zatrzymały, by paść się wodorostami na skraju laguny. - To było w Anglii. On jest... nie mogłem się przyznać. On jest bękartem, rozumiesz? - Wschodzące słońce zaczerwieniło jego policzki. Mocno zagryzł wargę. - Nie widziałem swojego syna od wielu lat. I już nigdy go nie zobaczę, chyba że na obrazku. - Wziął ode mnie miniaturę. Kołysał ją w dłoni niczym główkę dziecka. Przymrużył oczy i pochylił się nad wizerunkiem chłopca. - Bałem się powiedzieć ci o tym - rzekł cicho. - Pomyślałabyś pewnie, że włóczyłem się po świecie i płodziłem tuziny bękartów, i że nie kocham Brianny. Ale ja ją naprawdę kocham, Claire... o wiele mocniej, niż potrafię ci to wyrazić słowami. - Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. - Wybaczysz mi? - Czy ty... - Słowa niemal mnie dusiły, ale musiałam zadać to pytanie. - Czy ją kochałeś? Wyraz wyjątkowego smutku przemknął przez jego twarz, ale Jamie nie odwrócił wzroku. - Nie - wyszeptał. - Ona... mnie pragnęła. Powinienem znaleźć sposób... by ją powstrzymać, ale nie umiałem. Chciała, żebym z nią poszedł do łóżka. Więc to zrobiłem i... przez to umarła. - Spuścił wzrok, długie rzęsy skryły mu oczy. - Przed Bogiem jestem winien śmierci tej dziewczyny; może nawet tym bardziej, że jej nie kochałem. Dotknęłam palcami jego policzka. Mocno przycisnął moją dłoń i zamknął oczy. Na ścianie obok nas tkwiła żółta jaszczurka, która w świetle dnia zaczynała błyszczeć. - Jaki on jest? - zapytałam łagodnie. - Twój syn. Jamie uśmiechnął się lekko. - Rozpieszczony i uparty - odparł ledwo słyszalnym głosem. - Źle wychowany i hałaśliwy. Ma złośliwe usposobienie - mówił z trudem. - Jest też odważny, piękny i silny. - I twój - dodałam. Jamie ścisnął moją rękę, przytrzymując ją na miękkim zaroście policzka. - I mój - powtórzył. Pod przymkniętymi powiekami zalśniły łzy. - Powinieneś mi zaufać - powiedziałam w końcu. Powoli skinął głową, potem otworzył oczy, wciąż trzymając mnie za rękę. - Prawdopodobnie tak, ale wciąż myślałem... jak mam ci opowiedzieć o Genevie, o Williem, o Johnie... Chcesz dowiedzieć się o Johnie? Zachmurzył się lekko, ale zaraz rozluźnił, gdy skinęłam głową. W zdumieniu podniósł brwi, ale mówił dalej. - Bałem się szczególnie po tym, jak poznałaś prawdę o Laoghaire. Jak mógłbym oczekiwać, że zrozumiesz różnicę. - Jaką różnicę? - Geneva... matka Williego... pragnęła mojego ciała. - Patrzył na połyskujące boki jaszczurki. - Laoghaire potrzebowała nazwiska i pracy rąk. - Odwrócił głowę i utkwił we mnie swoje granatowe oczy. - John... no, cóż... - Wzruszył ramionami. - Nie mogłem dać mu tego, czego chciał, a on jest wystarczająco dobrym przyjacielem, by nie prosić. I jakże mam ci opowiedzieć o tym wszystkim, a potem mówić, że kocham tylko ciebie? Jakże miałabyś mi uwierzyć? To pytanie zawisło w powietrzu między nami, iskrząc niczym odbicia z wód laguny. - Uwierzę, jeśli powiesz - odparłam. - Naprawdę? - W jego głosie brzmiało lekkie zdziwienie. - Dlaczego? - Bo jesteś uczciwym człowiekiem, Jamie Fraserze. - Uśmiechnęłam się tak mocno, żeby nie zapłakać. - I niech Bóg zlituje się za to nad tobą. - Kocham tylko ciebie, tobie poświęcam swoją pracę, daję nazwisko, serce i duszę - wyznał. - Tylko tobie. Bo nie każesz mi kłamać. I mnie kochasz. - Jamie. - Położyłam mu rękę na ramieniu. - Już nigdy nie będziesz samotny. Obrócił się i wziął mnie w ramiona. - Przysięgałam ci to w dniu ślubu, chociaż wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tych słów. Teraz powtarzam obietnicę. - Pod palcami czułam cienką, gładką skórę na wewnętrznej stronie jego nadgarstka, gdzie mocno bił puls i gdzie ostrze sztyletu Jamiego przecięło ciało, aby nasza krew mogła się połączyć. Przycisnęłam swój nadgarstek do jego nadgarstka, puls do pulsu, serce do serca. - Krew z mojej krwi... - wyszeptałam. - Kość z mojej kości. - Jego szept był głęboki i ochrypły. Jamie nagle ukląkł przede mną i włożył złożone dłonie w moje ręce. W ten sposób szkoccy górale przysięgają wierność swojemu wodzowi. - Oddaję ci swoją duszę - powiedział. Położył głowę na złączonych dłoniach. - Aż dopełni się nasze życie - dokończyłam cicho. - Ale jeszcze się nie dopełniło, prawda, Jamie? Wstał i zdjął ze mnie koszulę. Położyłam się na wąskim łóżku, pociągnęłam Jamiego ku sobie przez delikatne złotawe światło dnia. Połączyliśmy się duchem i ciałem. Żadne z nas nie było już samotne. 60 Zapach klejnotów Posiadłość Rose Hall leżała w odległości piętnastu kilometrów od Kingston. Przez błękitne wzgórza wiódł do niej stromy, kręty, piaszczysty, czerwonawy trakt porośnięty chwastami i tak wąski, że niemal całą drogę musieliśmy jechać w pojedynczym szeregu. Podążałam za Jamiem przez mroczne, słodko pachnące groty z cedrowych konarów. Drzewa miały niemal trzydzieści metrów wysokości. W dole rosły olbrzymie paprocie, których ślimakowato zwinięte liście osiągały wielkość gryfu skrzypiec. Wokół panowała cisza przerywana jedynie nawoływaniami ptaków w zaroślach, ale i one umilkły, gdy przejeżdżaliśmy. Nagle koń Jamiego zamarł w bezruchu. Potem cofnął się i parsknął. Niewielki zielony wąż prześlizgnął się przez drogę i zniknął w leśnym poszyciu. Szukałam go wzrokiem, ale nie widziałam dalej niż na trzy metry od skraju drogi. Wszystko, co znajdowało się głębiej, pozostawało chłodnym zielonym cieniem. W głębi serca miałam nadzieję, że pan Willoughby przejechał tą drogą; w takim miejscu nigdy by go nie znaleziono. Mimo intensywnego przeszukiwania miasta przez miejscową straż Chińczyka nie znaleziono. Jutro spodziewano się przybycia specjalnego oddziału floty wojennej z koszar na Antigui. Tymczasem wszystkie domy w Kingston zostały zamknięte niczym bankowe skarbce, a ich właściciele uzbroili się po zęby. W mieście wiało grozą. Podobnie jak oficerowie marynarki, pułkownik dowodzący strażą wyrażał opinię, że jeśli Chińczyk zostanie odnaleziony, to będzie szczęściarzem, gdy zdoła przeżyć do chwili, aż zawiśnie na szubienicy. - Ludzie porozrywają go na kawałki - powiedział pułkownik Jacobs, który w noc morderstwa eskortował nas z rezydencji. - Wyrwą mu jaja i wepchną mu je do cuchnącego gardła - dodał z wyraźnym grymasem satysfakcji na tę myśl. - Nie wątpię - mruknął wtedy po francusku Jamie. Wiedziałam, że problem pana Willoughby’ego wciąż go nękał. W milczeniu i zamyśleniu jechał teraz przez wzgórza. Jednak nic nie mogliśmy zrobić. Jeśli nawet Chińczyk był niewinny, nie moglibyśmy go ocalić; jeśli był winny, nie moglibyśmy go porzucić. Mieliśmy więc nadzieję, że nikt nie znajdzie Azjaty. Tymczasem nam zostało pięć dni na odnalezienie małego Iana. Jeśli rzeczywiście był w Rose Hall, to jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli nie... Ogrodzenie i niewielka brama wydzielały plantację z otaczającego lasu. Wewnątrz ziemia była wykarczowana i obsadzona trzciną cukrową i krzewami kawy. W pewnej odległości od domu właścicieli, na odrębnym wzniesieniu stała duża, prosta, gliniana szopa kryta palmowymi liśćmi. Kręcili się wokół niej ciemnoskórzy ludzie, a powietrze nad tym miejscem było przesycone zapachem palonego cukru. Przy rafinerii znajdowała się wielka prasa cukrowa. Prymitywne urządzenie składało się z dwóch potężnych belek skrzyżowanych w kształcie litery X ustawionej na ogromnym trzpieniu. Na prasę wspinało się kilku mężczyzn. W tej chwili urządzenie stało nieruchomo. Wół, który chodził w kieracie, pasł się trochę dalej. - W jaki sposób wywozi się stąd cukier? - zapytałam zdumiona, przypominając sobie wąski trakt, jaki przemierzyliśmy. Strzepnęłam z płaszcza cedrowe igły, by móc się komukolwiek pokazać. - Na mułach? - Nie - odparł z roztargnieniem Jamie. - Spławiają go na barkach. Rzeka płynie tam, za domem. - Wskazał ją brodą, bo jedną ręką trzymał lejce, a drugą otrzepywał się z kurzu drogi. - Gotowa, Angielko? - Jak zwykle. Rose Hall był dużym, eleganckim piętrowym domem, z dachem pokrytym kosztownymi dachówkami, a nie arkuszami cyny, które kryły większość plantatorskich rezydencji. Wzdłuż jednej z bocznych ścian biegła długa przeszklona weranda z szerokimi weneckimi drzwiami. Przy frontowych drzwiach rósł piękny krzew różany. Piął się po specjalnej kracie i sięgał aż do skraju dachu. Zapach róż był tak silny, że wprost utrudniał oddychanie, choć być może to tylko z ekscytacji brakowało mi tchu i ściskało mnie w gardle. Gdy czekaliśmy u drzwi, rozglądałam się wokół ciekawie. Usiłowałam dostrzec w pobliżu rafinerii jakiegoś białego człowieka. - Państwo do kogo? - zapytała niewolnica w średnim wieku, która otworzyła nam drzwi. Tęga kobieta, ubrana w biały bawełniany fartuch, na głowie nosiła czerwony turban. Jej skóra miała barwę ciemnego złota z serca róż pnących się przed wejściem. - Państwo Malcolmowie pragną spotkać się z panią Abernathy - rzekł uprzejmie Jamie. Kobieta wydawała się zaskoczona, jakby wizyty gości nie były tu zwyczajnym wydarzeniem. Po chwili wahania skinęła głową, cofnęła się o krok i szeroko otworzyła drzwi. - Proszę zaczekać w salonie, sir - powiedziała. - Ja zapytać panią, czy zechce państwa widzieć. Salon był obszernym wnętrzem, do którego dzienne światło napływało przez duże okna dzielone na kwadraty. W głębi owego wnętrza mieścił się ogromny kominek z kamiennym obramowaniem i paleniskiem wyłożonym polerowanym płytkami. Zajmował niemal całą ścianę. Bez najmniejszych trudności można by w nim upiec wołu, a obecność wielkiego rożna sugerowała, że właściciel domu robił to od czasu do czasu. Niewolnica uprzejmie wskazała nam wiklinową sofę. Usiadłam, rozglądając się wokół, ale Jamie nerwowo krążył po salonie. Wyglądał przez okna, które wychodziły na leżące poniżej pola trzciny cukrowej. Pokój wydawał się osobliwy. Wypełniony był wiklinowymi i rattanowymi meblami oraz masą miękkich poduszek. Niewielką ilość ozdób zastosowano z niezwykłą oryginalnością. Na jednym z okiennych parapetów stały w szeregu od najmniejszego do największego ręczne dzwonki wykonane ze srebra. Na stoliku obok sofy znajdowało się kilka pękatych figurek z kamienia i terakoty. Wszystkie przedstawiały kobiety albo w zaawansowanej ciąży albo z ogromnymi biustami i przesadnie obfitymi biodrami. Każdą cechowała wyraźna i łagodnie niepokojąca seksualność. Epoka, w jakiej żyliśmy, nie była pruderyjna, ale podobnych przedmiotów nie spodziewałabym się zobaczyć w salonie. Pamiątki związane z postacią Jakuba II wyglądały tradycyjnie. Srebrna tabakiera, kryształowa karafka, ozdobny wachlarz, duża taca, nawet wielki kilim na podłodze - wszystko zdobiła biała róża Stuartów. Nic dziwnego; bardzo wielu zwolenników Jakuba II, którzy opuścili Szkocję po bitwie pod Culloden, przyjechało do Zachodnich Indii. Widok tych przedmiotów napełnił mnie otuchą. Gospodyni o takich sympatiach politycznych z pewnością serdecznie powita Szkota i zechce wyświadczyć mu przysługę w sprawie Iana. Jeśli chłopiec tu jest, przestrzegał mnie cichy głos wewnętrzny. Z dala dobiegł odgłos kroków. Rozległo się trzaśniecie drzwiami obok kominka. Jamie jęknął cicho, jakby ktoś go uderzył. Podniosłem wzrok. Do salonu weszła pani domu. Zerwałam się na równe nogi. Mała srebrna czarka, którą wcześniej wzięłam ze stolika, z brzękiem upadła na podłogę. - Widzę, Claire, że zachowałaś swą dziewczęcą figurę. - Kobieta przechyliła głowę na bok. Zielone oczy błyszczały rozbawieniem. Stałam jak sparaliżowana. Ze zdumienia nie mogłam wyksztusić z siebie ani słowa, ale przez ogłuszony mózg przemknęła mi myśl, że nie odwzajemniłabym komplementu. Geilis Duncan zawsze miała zmysłowo duży biust i krągłe biodra. Teraz, choć jej skóra zachowała śmietankową barwę, Geilis była znacznie bardziej obfita w każdym dającym się dostrzec wymiarze. Nosiła luźną muślinową suknię, pod którą kołysało się miękkie, grube ciało. Delikatne kości jej twarzy dawno zatopiły się w wezbranej pulchności, ale lśniące zielone oczy były te same: wypełnione złośliwością i humorem. Wzięłam głęboki oddech i odzyskałam głos. - Wybacz pytanie - zaczęłam, powoli opadając na wiklinową sofę - ale dlaczego nie jesteś martwa? Roześmiała się. Srebrzysty ton głosu brzmiał równie dźwięcznie, jak u młodej dziewczyny. - Sądzisz, że powinnam nie żyć? No cóż, nie jesteś pierwszą i na pewno nie ostatnią osobą, która tak myśli. Oczy zwęziły jej się z rozbawienia w zielone trójkąty. Usiadła na krześle, ukłoniła się Jamiemu i mocno klasnęła w dłonie, by przywołać służącą. - Napijemy się herbaty? - zwróciła się do mnie. - Potem powróżę ci z liści w filiżance. Mam opinię doskonałej wróżki, możesz być pewna, zresztą... czemu nie? - Zaśmiała się znowu. Pulchne policzki aż zaróżowiły się z uciechy. Jeśli była zaszokowana moim pojawieniem się, to po mistrzowsku maskowała zdumienie. - Herbata - rzuciła do czarnoskórej pokojówki, która pojawiła się na wezwanie. - Ten specjalny gatunek z niebieskiej puszki. I ciasteczka z orzechami - dodała, a potem nas spytała: - Zjecie trochę? To coś na specjalne okazje. Zastanawiałam się - mówiła dalej, przechylając głowę niczym mewa oceniająca szansę złapania ryby - czy kiedyś nasze drogi znów się przetną. Moje serce zaczęło zwalniać, szok przeszedł w wielką falę ciekawości. Czułam, jak piętrzą się we mnie kolejne pytania. Sięgnęłam po pierwsze z brzegu. - Czy wtedy, w Cranesmuir, wiedziałaś, że przybyłam z innej epoki? - spytałam. Potrząsnęła głową. Pasma mlecznobiałych włosów wysunęły się ze spinek i opadły jej na szyję. Na chybił trafił upięła je w kok, wciąż przyglądając mi się z zainteresowaniem. - Nie od razu. Ale wyczuwałam w tobie dziwną obcość. Zresztą nie ja jedyna. Nie przeszłaś przez krąg celowo, prawda? Zagryzłam wargi. - Nie wtedy - odparłam. - To był przypadek. Chociaż ty świadomie przekroczyłaś kamienny krąg... w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku? Skinęła głową, wpatrując się we mnie badawczo. Fałda między jej brwiami pogłębiła się jeszcze bardziej. - Tak... by pomóc księciu Karolowi. - Skrzywiła wargi, jakby próbowała czegoś niesmacznego, potem gwałtownie odwróciła głowę i splunęła. Ślina spadła na wypolerowaną drewnianą podłogę z wyraźnie słyszalnym pacnięciem. - Temu plugawemu tchórzowi! - Oczy jej pociemniały, zaświeciły nieprzyjemnym blaskiem. - Szkoda, że w odpowiednim czasie nie pojechałam do Rzymu i nie zabiłam drania. Jego brat, Henry, być może nie był lepszy, chociaż... taki z niego pochlipujący ksiądz. Nie robi to, co prawda, żadnej różnicy. Po bitwie pod Culloden każdy Stuart byłby równie bezużyteczny. - Westchnęła, aż zatrzeszczało pod nią rattanowe krzesło. Machnięciem ręki porzuciła temat Stuartów. - Tak, sprawa skończona. Przypadkowo... przeszłaś przez kamienny krąg, prawda? Właśnie tak się zwykle dzieje. - Tak - odparłam przestraszona. - Na szczęście wyszłam cało z celtyckiego Święta Ognia. Ale co masz na myśli, mówiąc: „tak się zwykle dzieje”? Czy spotkałaś innych... takich jak... my? - zakończyłam z wahaniem. - Niewielu. - Potrząsnęła głową z roztargnieniem. Wydawała się czymś zaabsorbowana, chociaż być może chodziło jedynie o to, że jeszcze nie przyniesiono smakołyków. Sięgnęła po srebrny dzwoneczek i zadzwoniła gwałtownie. - Przeklęta Klotylda! Jak my? - powtórzyła, wracając do pytania. - Nie, nie spotkałam. Poza tobą znam tylko jedną taką osobę. Omal nie padłam z wrażenia, gdy zobaczyłam tę niewielką bliznę na twoim ramieniu. Dotknęła wypukłości na własnej ręce, gdzie pod bufą z białego muślinu kryła się mała blizna po szczepieniu. Znów pochyliła głowę w ptasi sposób, wpatrując się we mnie jednym jaskrawozielonym okiem. - Mówiąc, że tak się zwykle dzieje, miałam na myśli ludzi, którzy znikają w pierścieniach płomieni i kamiennych kręgach. Zwykle przechodzą blisko Święta Ognia; kilku w okolicach Święta Słońca, Nocy Świętojańskiej lub zimowego przesilenia dnia z nocą. - A więc tego dotyczyła lista! - zawołałam, przypominając sobie szary notes znaleziony w gabinecie instytutu. - Znalazłam tam niemal dwieście inicjałów. I spis dat. W większości wskazywały na koniec kwietnia i początek maja, a także na koniec października. - Tak, to prawda. - Skinęła głową, nie spuszczając ze mnie badawczego wzroku. - Zatem znalazłaś notatki i na ich podstawie odszukałaś mnie w Craigh na Dun? To byłaś ty? Ty wykrzyknęłaś moje imię na chwilę przed tym, gdy przeszłam przez kamienie? - Gillian - powiedziałam i ujrzałam, jak rozszerzyły jej się źrenice na dźwięk imienia, które kiedyś nosiła. - Gillian Edgars. Nie wiedziałam, czy zobaczyłaś mnie w tej ciemności. - W pamięci powrócił widok czarnego kamiennego kręgu. W jego środku płonęło ognisko. Obok stała smukła dziewczyna o jasnych włosach, rozwiewających się w żarze ognia. - Nie widziałam cię - powiedziała. - Ale głos wydał mi się znajomy. - Poruszyła się energicznie. Muślin szczelnie opiął jej ramiona. - Kto był z tobą tamtej nocy? - zapytała ciekawie. - Widziałam dwie osoby: chudego chłopaka i dziewczynę. - Zamknęła oczy, koncentrując się na wywołanym z pamięci obrazie. Znów spojrzała na mnie. Później pomyślałam, że ją znam... ale nie potrafiłam przypomnieć sobie jej imienia, chociaż mogłabym przysiąc, że już kiedyś widziałam tę twarz. Kim była ta panna? - Pani Duncan... to znaczy... pani Abernathy... - wtrącił się nagle Jamie. Zrobił krok do przodu i ukłonił się gospodyni. Pierwszy szok minął, ale Jamie wciąż był blady. Rzuciła na niego okiem, potem popatrzyła znowu, jakby dopiero teraz go zauważyła. - Czy to nie jest ten gołowąs...?! - zawołała z rozbawieniem. Obejrzała Jamiego dokładnie od stóp do głów, z zainteresowaniem odnotowując każdy szczegół jego wyglądu. - Wyrosłeś na przystojnego mężczyznę! - Oparła się wygodnie na krześle, które głośno zatrzeszczało pod jej ciężarem, i z aprobatą przyglądała się Jamiemu. - Masz urodę rodziny MacKenzie’ech, chłopcze. Zawsze ją miałeś, ale teraz, gdy jesteś starszy, przypominasz obydwu swoich wujów. - Dougal i Colum na pewno byliby zadowoleni, że pamięta ich pani tak dobrze. - Jamie wpatrywał się w Geilis równie intensywnie, jak ona w niego. Nigdy jej nie lubił i mało prawdopodobne, by teraz zmienił swoją opinię, ale nie mógł sobie pozwolić, żeby zrazić do siebie tę kobietę. Musiała mu pomóc odzyskać Iana. Podano herbatę, co przerwało kłopotliwą wymianę zdań. Jamie usiadł koło mnie na sofie. Geilis ostrożnie nalała herbatę i wręczyła nam filiżanki. Zachowywała się dokładnie tak, jak konwencjonalna pani domu na tradycyjnej „herbatce”. Jakby pragnąc utrzymać tą iluzję, podała cukiernicę i dzbanuszek z mlekiem, a później usiadła, by prowadzić lekką konwersacją. - Przepraszam, że pytam... - zaczął Jamie - ale jak dotarła pani do tego miejsca? Uprzejmie niewypowiedziana pozostała ważniejsza kwestia: Jak uniknęła pani spalenia na stosie? Geilis roześmiała się, kokieteryjnie przysłaniając oczy długimi rzęsami. - Cóż, może pan pamięta, że po powrocie do Cranesmuir byłam w ciąży? - Tak, coś sobie przypominam - odparł Jamie. Upił łyk herbaty. Koniuszki jego uszu zaróżowiły się lekko. Miał powód, by pamiętać wszystko, co dotyczyło procesu. To on wtedy z Geilis zdarł ubranie, odsłaniając sekretne wybrzuszenie, które ocaliło jej życie, przynajmniej chwilowo. Gospodyni wysunęła czubek języka i delikatnie zlizała kroplę herbaty z górnej wargi. - Urodziłaś dziecko? - zapytała, zwracając się w moją stronę. - Tak. - To straszne, prawda? Kobieta wlecze się wszędzie jak maciora, a potem jest rozrywana w imię czegoś, co wygląda jak pomarszczony szczur. - Potrząsnęła głową i wydała z siebie odgłos obrzydzenia. - Piękno macierzyństwa, dobre sobie? Nie powinnam jednak narzekać; moje małe ocaliło mi życie. I choć poród jest okropny, to przecież lepszy niż spalenie na stosie. - Też tak przypuszczam - odparłam. - Chociaż trudno mi powiedzieć z całą pewnością, bo nie doświadczyłam palenia na stosie. Geilis zakrztusiła się herbatą, opryskując brązowymi kropelkami przód swojej sukni. Starannie wycierała plamki, spoglądając na mnie z rozbawieniem. - Ja także tego nie doświadczyłam, ale widziałam płonące stosy, dziecinko. I myślę, że nawet leżenie w ciemnej norze i obserwowanie, jak rośnie ci brzuch, jest lepsze niż stos. - Przez cały czas trzymano cię w tej piwnicy? - zapytałam. Srebrna łyżeczka, która trzymałam w dłoni, była chłodna, ale palce spociły mi się na wspomnienie ponurego lochu w Cranesmuir. Spędziłam tam trzy dni z Geilis Duncan oskarżoną o uprawianie czarów. Jak długo tam przebywała? - Trzy miesiące - odparła, w zamyśleniu wpatrując się w herbatę. - Trzy straszliwe miesiące z odmrożonymi stopami, pełzającym robactwem. Rzucali mi cuchnące ochłapy. Grobowy zaduch kurczowo trzymał się mojej skóry we dnie i w nocy. - Podniosła wzrok, wykrzywiła usta w gorzkim rozbawieniu i dodała: - Ale dziecko urodziłam na wolności. Kiedy zaczęły się bóle, zabrano mnie z tej nory... w końcu możliwość, że ucieknę, była niewielka, prawda?... Dziecko przyszło na świat w mojej dawnej sypialni w domu prokuratora. Oczy lekko zaszły jej mgłą. Zastanawiałam się, czy napój, jaki piła, był rzeczywiście herbatą. - Miałam kryształowe, witrażowe okna, pamiętasz? Wszystkie w odcieniach purpury, zieleni i bieli... najpiękniejszy dom w całym miasteczku - mówiła dalej z uśmiechem. - Pozwolili mi potrzymać dziecko. Zielonkawe światło padło na jego twarz. Pomyślałam, że w dotyku powinno być zimne jak trup, ale zamiast przerażającego chłodu poczułam ciepło. Chłopczyk był nawet cieplejszy niż jądra jego ojca. - Nagle roześmiała się paskudnie. - Dlaczego mężczyźni są tacy głupi? Można ich poprowadzić wszędzie... za kogucika... na chwilą. Potem dać im syna i znowu chwycić za jaja. Ale bez względu na to, czy przychodzą, czy odchodzą, jest się dla nich tylko cipą. - Oparła się na krześle, rozsunęła uda i w ironicznym toaście uniosła szklankę nad kością łonową, spoglądając ku niej przez wypukłość brzucha. - Mówię wam, to jest to! Najpotężniejsza rzecz na świecie. Przynajmniej czarni to wiedzą. - Upiła duży łyk ze szklanki. - Rzeźbią małe posążki. Wszystkie z brzuchami, piersiami i szparkami. Tak samo robią mężczyźni tam, skąd pochodzimy; ty i ja. - Spojrzała na mnie, ukazując zęby w rozbawieniu. - Widziałaś te plugawe magazyny dla mężczyzn? Po chwili przekrwione zielone oczy obróciły się ku Jamiemu. - A ty chcesz pewnie obejrzeć obrazki w książkach, które Francuzi przekazują sobie teraz po kryjomu, prawda? Dokładnie to samo. - Machnęła ręką i znów wypiła spory łyk. Jedyna różnica tkwi w tym, że murzyni są na tyle przyzwoici, by oddawać temu boską cześć. - To bardzo miłe z ich strony - odparł zimno Jamie. Siedział wygodnie na krześle. Nogi spokojnie wyciągnął przed siebie, ale ja widziałam napięcie, z jakim ściskał filiżankę. - Ale skąd pani zna obrazki, jakie mężczyźni oglądają w Paryżu, pani... Abernathy? Mogła być wstawiona, ale z pewnością nie była zamroczona. Podniosła twardy wzrok na Jamiego i posłała mu krzywy uśmiech. - Och, proszę już do mnie nie mówić pani Abernathy. Gdy mieszkałam w Paryżu, nazywałam się madame Melisanda Robicheaux. Podoba ci się? Według mnie jest zbyt pompatyczne, ale takie imię i nazwisko dał mi twój wuj Dougal, więc je zachowałam... z sentymentu. Moja dłoń skryta w fałdach spódnicy zwinęła się w pięść. Słyszałam o madame Melisandzie, kiedy mieszkaliśmy w Paryżu. Nie należała do towarzystwa, ale cieszyła się sławą jasnowidzącej prorokini przyszłości. Damy dworu w najgłębszej tajemnicy zasięgały u niej porad w sprawach swoich romansów i ciąż. - Wyobrażam sobie, że mogłaś opowiadać tym damom interesujące rzeczy - powiedziałam oschle. W jej śmiechu tym razem słychać było prawdziwe rozbawienie. - Och, rzeczywiście mogłam! Jednak rzadko to robiłam. Wiesz, ludzie zazwyczaj nie płacą za prawdę. Chociaż niekiedy... czy wiedziałaś, że matka Jean-Paula Marata zamierzała nadać mu imię Rudolf? Powiedziałam jej, że uważam to za imię złowróżbne. Wciąż się zastanawiam, czy jako Rudolf wyrósłby na rewolucjonistę, czy też wybrałby pisanie wierszy? Czy myślałeś kiedykolwiek - jej oczy utkwione były w Jamiem - że imię mogłoby zrobić jakąś różnicę? - Często - odparł Jamie i odstawił filiżankę. - Czy to Dougal zabrał panią wtedy z Cranesmuir? Skinęła głową, tłumiąc czknięcie. - Tak. Przyjechał po dziecko. Bał się, że się wyda, kto jest ojcem. Nie chciałam oddać syna. Kiedy podszedł bliżej, by go ode mnie oderwać... wyrwałam Dougalowi sztylet zza pasa i przyłożyłam niemowlęciu do gardła. - Uśmieszek satysfakcji wygiął jej ładne usta. - Powiedziałam, że jeśli nie przysięgnie na życie swojego brata i na własną duszę, iż mnie stamtąd bezpiecznie wywiezie, zabiję dziecko. - I uwierzył ci? - Poczułam się niemal chora na myśl o matce trzymającej nóż na gardle własnego dziecka. Jej spojrzenie wróciło do mnie. - O, tak - powiedziała spokojnie. - Dougal mnie znał. Pocąc się mimo chłodu grudnia i nie mogąc oderwać oczu od drobnej twarzyczki swego śpiącego syna, Dougal zgodził się spełnić żądania Geilis. - Gdy się nade mną pochylił, aby wziąć maleństwo - opowiadała dalej - miałam wielką ochotę zabić drania, ale samej znacznie trudniej byłoby mi uciec, więc tego nie zrobiłam. Jamie nie zmienił wyrazu twarzy. Sięgnął po filiżankę herbaty i wypił duży łyk. Dougal przywołał strażnika, Johna MacRae’a, oraz kościelnego zakrystiana. Dyskretnym przekupstwem zapewnił, że zakapturzoną postacią wyciąganą następnego ranka na saniach, na których wożono zbrodniarzy na szafot, nie będzie Geilis Duncan. - Myślałam, że użyją słomy - opowiadała. - Ale on był sprytniejszy. Trzy dni wcześniej zmarła stara Joan MacKenzie i miała być spalona tego samego popołudnia. Kilka kamieni do trumny, ciasno zabite wieko i... - Roześmiała się i wypiła ostatni łyk. - Niewiele osób widuje własne pogrzeby, a jeszcze mniej własne egzekucje. Była pełnia zimy. Niewielki jarzębinowy gaj za miasteczkiem stał nagi, owiewany zeschniętymi liśćmi, pod którymi tu i ówdzie pojawiały się czerwone jagody niczym krople krwi. Pochmurny dzień zapowiadał deszcz lub śnieg, ale całe miasteczko wyległo z domów. Nikt nie chciał przegapić palenia czarownicy. Miejscowy ksiądz, ojciec Bain, zmarł trzy miesiące wcześniej z gorączki wywołanej ropiejącą raną, ale na tę okazję sprowadzono nowego księdza z sąsiedniej osady. Nasycając drogę wonią kadzielnicy, duchowny szedł do mogiły. Głośno śpiewał żałobne psalmy. Za nim podążał strażnik. Dwaj pomocnicy ciągnęli sanie i złożony na nich ciężar. - Przypuszczam, że babcia Joan byłaby zadowolona - rzekła Geilis, błyskając białymi zębami. - Na jej kremację nie przyszłoby więcej niż pięć osób, a tak... miała całe miasteczko oraz kadzidło i na dodatek specjalne modły! MacRae rozwiązał ciało i z nonszalancją wniósł je do czekającej już beczki smoły. - Sąd obdarzył mnie łaską, zapewniając, że będę uduszona przed spaleniem - wyjaśniła ironicznie Geilis. - Nie spodziewano się więc już żadnych trudności, skoro byłam martwa. Na szczęście nikt nie dostrzegł, że MacRae aż ugina się pod ciężarem drobnej i kruchej babci Joan. - Byłaś tam? - zapytałam. Z zadowoleniem skinęła głową. - Oczywiście. Dobrze osłonięta peleryną, jak wszyscy z powodu pogody... nie przepuściłabym takiej okazji. Gdy ksiądz skończył ostatnią modlitwę przeciwko złym czarom i urokom, MacRae wziął od pomocnika sosnowe łuczywo i zrobił krok do przodu. - Boże, nie zapomnij o tej niewieście i jej grzesznej duszy - wymamrotał i cisnął ogień w smołę. - Wszystko stało się szybciej, niż przypuszczałam. - W głosie Geilis zabrzmiało zdumienie. - Wielki słup ognia... podmuch gorącego powietrza, radosny okrzyk tłumu... i nic nie było widać oprócz wysoko strzelających płomieni. Ogień wypalił się w ciągu minuty i niebawem oczom gapiów ukazała się sczerniała sylwetka. Kaptur i włosy spłonęły w pierwszym, ostrym ogniu, twarzy nie można było rozpoznać. Jeszcze kilka chwil i ze stopionego ciała wyłoniły się wyraźne zarysy kości. - W miejscu oczu znajdowały się jedynie wielkie puste dziury - wspominała dalej. - Pomyślałam, że Joan patrzy na mnie, ale wtedy wybuchła czaszka, więc było po wszystkim. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Zostało tylko kilka osób, które chciały zabrać kawałek kości... na pamiątkę. - Wstała, chwiejnym krokiem podeszła do okna, sięgnęła po srebrny dzwonek i zadzwoniła mocno. - Tak... - rzekła odwrócona do nas plecami - poród jest chyba łatwiejszy. - Więc Dougal zabrał panią do Francji... - odezwał się Jamie, lekko zaciskając palce prawej ręki. - A jak dotarła pani do Indii Zachodnich? - Och, to było później - odparła beztrosko. - Po bitwie pod Culloden. - Odwróciła się i przeniosła uśmiech z Jamiego na mnie. - A co przywiodło was dwoje do tego miejsca? Z pewnością nie przyjemność przebywania w moim towarzystwie. Jamie wyprostował się. Jego mięśnie napięły się lekko. Twarz pozostała spokojna, ale w oczach czaiła się ostrożność. - Przyjechaliśmy, by odszukać mojego młodego krewnego - odparł. - Siostrzeńca, Iana Murraya. Mamy kilka powodów, by sądzić, że oddano go właśnie tutaj. Geilis w zdumieniu uniosła jasne brwi. Na jej czole pojawiły się miękkie zmarszczki. - Ian Murray? - powtórzyła. Z zakłopotaniem potrząsnęła głową. - Ja w ogóle nie mam tu żadnych białych. Jedynym wolnym człowiekiem w mojej posiadłości jest nadzorca, ale to mulat. W przeciwieństwie do mnie, Geilis Duncan potrafiła bardzo dobrze kłamać. Nie sposób było powiedzieć - sądząc z jej umiarkowanego zainteresowania - czy kiedykolwiek słyszała nazwisko Murray, ale kłamała. Doskonale o tym wiedziałam. Jamie także wiedział; błysk w jego oczach nie wyrażał rozczarowania, lecz furię, która szybko została stłumiona. - Naprawdę? - rzekł uprzejmie. - I nie boi się pani tutaj mieszkać; sama, z niewolnikami, tak daleko od miasta? - Och, nie. Ani trochę. Uśmiechnęła się szeroko, potem uniosła podwójny podbródek i wskazała nim taras za plecami Jamiego. Odwróciłam głowę. Szerokie weneckie drzwi wypełniał sobą ogromny czarny mężczyzna. Był kilkanaście centymetrów wyższy od Jamiego, a z podwiniętych rękawów koszuli wystawały muskularne ręce. - Poznajcie Herkulesa - powiedziała Geilis z niewielkim uśmiechem. - Ma brata- bliźniaka. - O imieniu Atlas? - zapytałam zjadliwie. - Zgadłaś! Bystra, co, lisku? - Mrugnęła porozumiewawczo do Jamiego. Światło padło na nią z boku, gdy obróciła głowę. Pulchne policzki oplatała czerwona sieć popękanych naczynek krwionośnych. Herkules nawet nie drgnął. Jego szeroka twarz była ospała i tępa, a w głęboko osadzonych oczach pod masywnymi łukami brwiowymi nie było życia. Patrzenie na osiłka budziło we mnie zakłopotanie, nie tylko z powodu jego groźnej postury. Mężczyzna przypominał ducha czającego się w nawiedzanym domu. - W porządku, Herkulesie, możesz wracać do pracy. - Geilis delikatnie zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem. Gigant bez słowa, ociężale zszedł z werandy. - Nie boję się niewolników - mówiła dalej. - To oni trzęsą się ze strachu, bo myślą, że jestem czarownicą. Swoją drogą, to bardzo zabawne, prawda? - Jej oczy zwęziły się w fałdach tłuszczu. - Geilis... czy ten człowiek... - Zawahałam się, uświadamiając sobie absurd pytania jakie chciałam zadać. - Czy on jest... zombie... trup z obrzędów voodoo? Roześmiała się, klaszcząc w ręce. - Zombie?! Chryste, Claire! - Rechotała z uciechy, czerwieniejąc aż po cebulki włosów. - No cóż, Herkules nie grzeszy rozumem, ale z pewnością należy do świata żywych - odparła w końcu. Z trudem złapała oddech i znów zaniosła się śmiechem. Jamie patrzył na mnie zaskoczony. - Zombie? - Nieważne - powiedziałam. Twarz miałam niemal równie czerwoną, jak Geilis. - Ilu masz niewolników? - zapytałam. Chciałam szybko zmienić temat rozmowy. - Cha, cha, cha. - Gospodyni aż skręcała się w chichocie. - Chyba stu. To nie jest wielka posiadłość. Tylko trzysta akrów trzciny cukrowej i kawałek ziemi pod krzewy kawy na wyższych stokach. Wyjęła z kieszeni obszytą koronką chusteczkę i wytarła nią wilgotną twarz. Wyczułam napięcie Jamiego. Oboje byliśmy przekonani, że Geilis coś wie o Ianie Murrayu. Nie okazała żadnego zaskoczenia naszym przyjazdem. Ktoś jej o nas powiedział, a tym kimś mógł być tylko Ian. Jamiemu na pewno nie przyszło do głowy, by siłą wydobyć z kobiety informacje, ale mi przyszło. Niestety, obecność czarnych mięśniaków położyła kres tej linii myślenia. Następnym doskonałym pomysłem wydawało się przeszukanie całego domu i terenu. Trzysta akrów to niemały obszar, ale gdyby Ian był w tej posiadłości, to prawdopodobnie znajdowałby się albo we wnętrzu, albo w pobliżu któregoś z zabudowań; domu, rafinerii cukru lub też kwatery niewolników. Oderwałam się od tych rozważań, uświadamiając sobie, że Geilis zadała mi pytanie. - Słucham? - Powiedziałam - powtórzyła cierpliwie - że kiedy poznałam cię w Szkocji, miałaś wielki talent uzdrowicielski. Może dziś wiesz coś więcej? - Chyba tak. Przyjrzałam jej się uważnie. Czyżby potrzebowała moich umiejętności dla siebie? Nie wyglądała zdrowo; jeden rzut oka na pokrytą plamkami cerę i ciemne kręgi pod oczami wystarczył, by to zauważyć. Ale czy nękała ją choroba? - Nie chodzi o mnie - powiedziała, jakby czytała w moich myślach. - W każdym razie nie teraz. Mam dwóch chorych niewolników. Czy byłabyś tak uprzejma i na nich spojrzała? Zerknęłam na Jamiego. Niemal niepostrzeżenie skinął głową. Była to szansa wejścia do baraków i poszukania tam Iana. - Zauważyłem, że jest jakiś problem z prasą do cukru. Rzucę na nią okiem, gdy pani wraz z moją żoną pójdzie do chorych - oznajmił. Wstał gwałtownie, złożył Geilis sztywny ukłon i nie czekając na odpowiedź, wyszedł na dwór przez werandę. Kroczył, podwijając rękawy koszuli, a słońce świeciło mu we włosach. - Złota rączka, co? - Geilis spoglądała za nim rozbawiona. - Mój mąż, Barnaba, też był taki. Nie mógł trzymać się z dala od urządzeń. I od niewolnic - dodała. - Chodź ze mną. Chorzy są w pomieszczeniu za kuchnią. Kuchnia mieściła się w osobnym niewielkim budynku połączonym z domem wiatrochronem pokrytym kwitnącym jaśminem. Przejście przez łącznik przypominało szybowanie w obłoku perfum otoczonym rojem pszczół tak hałaśliwym, że wibracje czuło się na skórze jak przy cichym brzęczeniu kobzy. - Byłaś kiedyś ukąszona? - Geilis niedbale odtrąciła jakieś nisko latające, rozwścieczone stworzenie. - Kilkakrotnie. - Ja też - powiedziała. - Wiele razy. I zawsze zostawała tylko czerwona pręga na skórze. Minionej wiosny mały insekt ukąsił jedną z niewolnic pracujących w kuchni. Dziewczyna spuchła jak ropucha i umarła na moich oczach! - Spojrzała na mnie z rozbawieniem. - Bardzo poważnie wpłynęło to na moją reputację. Reszta niewolnic rozpuściła pogłoskę, że zaczarowałam biedną dziewczynę, że rzuciłam na nią śmiertelny urok za spalenie biszkoptu. Od tego czasu nie przypaliły mi ani jednego garnka. - Potrząsnęła głową i machnięciem ręki przegoniła kolejną pszczołę. Chociaż byłam zatrwożona brakiem delikatności Geilis, poczułam też pewną ulgę. Może ta druga plotka, jaką słyszałam w siedzibie gubernatora, miała w rzeczywistości równie kruche podstawy. Przystanęłam. Przez koronkowe liście jaśminu popatrzyłam na trzcinowe pola. Jamie był na polanie. Przyglądał się gigantycznym belkom prasy do wyciskania cukru. Człowiek, o którym sądziłam, że jest nadzorcą, pokazywał mu coś i wyjaśniał. Jamie gestykulował i współczująco kiwał głową. Gdybym w kuchennych barakach nie znalazła żadnego śladu Iana, to może Jamie dowiedziałby się czegoś od nadzorcy. Mimo zaprzeczeń Geilis wszystko utwierdzało mnie w przekonaniu, że chłopiec był w pobliżu. W samej kuchni nie znalazłam ani śladu jego obecności. Cztery kobiety, zagniatając chlebowe ciasto lub łuskając groch, spojrzały na mnie ciekawie. Czując na sobie wzrok młodej niewolnicy, skinęłam jej głową i uśmiechnęłam się. Być może później będę miała okazję tu wrócić i porozmawiać. Oczy dziewczyny rozszerzyły się w zdumieniu. Natychmiast pochyliła głowę i utkwiła wzrok w misce pełnej strączków grochu. Widziałam, jak ukradkiem na mnie zerkała, gdy przechodziłyśmy przez to długie pomieszczenie. Zauważyłam, że lekko balansowała miską grochu ze względu na niewielką wypukłość wczesnej ciąży. Pierwszy chory niewolnik leżał w niewielkiej spiżarni obok kuchni na sienniku rozłożonym pod półkami pełnymi owiniętych w gazę serów. Pacjent, dwudziestokilkuletni mężczyzna, usiadł i gwałtownie zamrugał pod wpływem strumienia światła, gdy otworzyłam drzwi. - Co mu dolega? - Uklękłam obok chłopaka i dotknęłam jego skóry. Była ciepła i wilgotna, ale nie rozpalona gorączką. Nie sprawiał wrażenia szczególnie chorego. Mrużył sennie oczy, gdy go badałam. - Ma jakiegoś robaka. Spojrzałam na Geilis ze zdumieniem. Z tego, co wiedziałam i słyszałam o tych wyspach, sądziłam, że przynajmniej trzy czwarte czarnej ludności i niemało białych cierpi na wewnętrzne pasożyty. Choć mogły być dokuczliwe i osłabiające, to jednak większość z nich zagrażała tylko dzieciom i starcom. - Tylko jednego? - spytałam ironicznie. Delikatnie pchnęłam niewolnika na plecy i zaczęłam badać mu brzuch. Śledziona była wrażliwa i lekko powiększona, co także było tutaj powszechne, ale nie czułam żadnych podejrzanych zgrubień, które mogłyby wskazywać na poważne zarobaczenie jelitowe. - Wydaje się względnie zdrowy. Dlaczego trzymacie go tutaj w ciemnościach? Niewolnik nagle wyrwał mi się spod ręki, krzyknął przejmująco i zwinął się w kłębek. Rzucając się konwulsyjnie, dosięgnął ściany i wciąż krzycząc, zaczął walić w nią głową. Zupełnie niespodziewanie ból minął. Młody człowiek zlany potem padł na siennik. - Jezu Chryste! - krzyknęłam. - Co to było? - Robak loa loa - odparła Geilis rozbawiona moją reakcją. - Żyją w gałkach ocznych, tuż pod powierzchnią. Przechodzą tam i z powrotem z jednego oka do drugiego. Mówiono mi, że ich wędrówki przez garb nosa są dość bolesne. Ciemność powstrzymuje insekty przed ruchem. Pewien mój znajomy z Andros, twierdzi, że trzeba je łapać, kiedy włażą do oka. Wtedy można je wyjąć dużą igłą do cerowania pończoch. Jeśli się czeka, wchodzą głębiej i już nic nie da się zrobić. - Odwróciła się w stronę kuchni i krzyknęła, by ktoś podał świecę, a potem dodała: - Proszę, na wszelki wypadek przyniosłam ze sobą igłę. - Po omacku włożyła rękę do saszetki u pasa i wyjęła prostokątny kawałek filcu z wbitą dziesięciocentymetrową igłą. - Zwariowałaś?! - Wpatrywałam się w nią przerażona. - Nie. Czy nie mówiłaś, że jesteś dobrą uzdrowicielką? - zapytała rozsądnie. - Tak, ale... - Spojrzałam na niewolnika, zawahałam się, potem wzięłam od niewolnicy świecę. - Przynieś mi trochę brandy i mały, ostry nóż - poleciłam. - Zanurz nóż oraz igłę w alkoholu i przez chwilę potrzymaj czubek w płomieniu. Później niech igła ostygnie, ale jej nie dotykaj. Delikatnie podwinęłam powiekę chorego. Oko mężczyzny spojrzało na mnie dziwnie nieregularną, plamistą, brązową tęczówką w nabiegłej krwią, żółtawej jak gęsta śmietana białkówce. Szukałam uważnie. Zbliżałam świecę tak blisko, żeby źrenica się zwęziła, potem odsuwałam płomyk, by znów się rozszerzyła. Niczego podejrzanego nie dostrzegłam. Zbadałam drugie oko i niemal upuściłam świecę. Pod spojówką rzeczywiście ruszała się mała przezroczysta nitka. Ten widok na chwilę odebrał mi mowę, ale szybko się opanowałam. Wciąż przytrzymując odwiniętą powiekę, sięgnęłam po świeżo wysterylizowany nóż. - Trzymaj go za ramiona i nie pozwól się ruszyć - powiedziałam do Geilis. - Nie chcę go oślepić. Sam zabieg, wydawałoby się przerażający, był zdumiewająco prosty do przeprowadzenia. Zrobiłam jedno małe nacięcie wzdłuż wewnętrznego kącika spojówki, lekko ją uniosłam i gdy robak leniwym ruchem przesuwał się przez otwartą przestrzeń, czubkiem igły wyciągnęłam go zręcznie. Tłumiąc dreszcz obrzydzenia, odrzuciłam robaka daleko. Po krótkiej konsultacji z samą sobą postanowiłam pozostawić przepłukanie ranki kanalikom łzowym. Cięcie należało zostawić do samoistnego zabliźnienia; nie miałam odpowiednich nici, a rana była na tyle mała, że i tak nie potrzebowałaby więcej niż jednego czy dwóch szwów. Przyłożyłam do zamkniętego oka kawałek czystego materiału i obwiązałam go bandażem wokół głowy. Odchyliłam się z westchnieniem, umiarkowanie zadowolona ze swojego pierwszego kontaktu z medycyną tropikalną. - Doskonale - powiedziałam, odgarniając włosy. - Gdzie drugi chory? Następny pacjent był w szopie za kuchnią. Martwy. Przykucnęłam obok ciała mężczyzny w średnim wieku z posiwiałymi włosami. Czułam zarówno żal, jak i gniew. Przyczyna śmierci była bardziej niż oczywista: uwięźnięcie przepukliny. Z jednej strony brzucha wysuwała się pętla skręconego, zgangrenowanego jelita. Rozciągnięta skóra nad nią zabarwiła się już na zielono, choć ciało było jeszcze ciepłe. Na szerokich rysach twarzy utrwalił się wyraz śmiertelnej udręki. Kończyny leżały wykręcone, dając dokładne świadectwo rodzaju śmierci. - Dlaczego czekałaś? - Wstałam i spojrzałam z wyrzutem na Geilis. - Na miłość boską, trzymałaś mnie na herbatce, gdy tu konał człowiek? Umarł niespełna godzinę temu, ale cierpiał z pewnością od wielu dni. Dlaczego nie przyprowadziłaś mnie do niego natychmiast? - Rano był w lepszym stanie - odparła, ani trochę nie poruszona moimi słowami. Wzruszyła ramionami i dodała: - Odwiedzałam ich wcześniej. Nie sądziłam, byś zdołała mu pomóc, więc po co miałam się spieszyć? Powstrzymałam się od dalszych komentarzy. Rzeczywiście, gdybym zjawiła się w porę, mogłabym go zoperować, ale szansę zrobienia tego dobrze równały się niemal zeru. Poradziłabym sobie z operacją przepukliny nawet w tak trudnych warunkach. Nie chodziło o nic więcej jak tylko o ponowne wepchnięcie wysuniętego jelita i zaszycie przerwanych warstw mięśnia brzusznego. Jedyne prawdziwe niebezpieczeństwo stanowiła infekcja. Jednak od chwili, gdy pętla wysuniętego jelita się skręciła, odcięty został dopływ krwi i wnętrzności zaczęły się rozkładać, los chorego był przesądzony. Ale pozwolić człowiekowi umierać w dusznej szopie, samotnie!? No cóż, pewnie i tak nie znalazłby szczególnej pociechy w obecności jednej białej kobiety. Mimo to miałam dziwne poczucie klęski, którego zawsze doznawałam w obliczu śmierci. Powoli wytarłam ręce w płótno nasączone brandy, opanowując emocje. Raz się udaje, raz nie... i wciąż trzeba szukać Iana. - Skoro już tu jestem, to pewnie dobrze by było, żebym rzuciła okiem na resztę twoich niewolników - zasugerowałam. - Wiesz, odrobina profilaktyki... - Och, mają się całkiem dobrze. - Geilis beztrosko machnęła ręką. - Jeśli chcesz poświęcić temu trochę czasu, bardzo proszę. Choć może później. Dziś po południu spodziewam się gościa, a najpierw chciałabym dłużej porozmawiać z tobą. Wróćmy więc do domu, a... tym ktoś się zajmie. Szybkim skinieniem głową zadysponowała „tym”, czyli skręconymi zwłokami niewolnika. Wzięła mnie pod rękę i łagodnym pchnięciem całym ciężarem swego ciała ponagliła mnie do wyjścia. W kuchni uwolniłam się od niej i ruszyłam do ciężarnej niewolnicy. Dziewczyna na czworakach szorowała kamienie okalające palenisko. - Idź dalej; chcę rzucić okiem na tę młodą kobietę. Wygląda, jakby się zatruła. Nie chcesz chyba, żeby poroniła. Geilis obdarzyła mnie zdumionym spojrzeniem. Wzruszyła ramionami. - Dwa razy rodziła bez kłopotu, ale jeśli zamierzasz bawić się w lekarza, proszę bardzo. Tylko niech to nie trwa zbyt długo. Pastor powiedział, że przyjdzie o czwartej. Udawałam, że badam oszołomioną dziewczynę, dopóki fałdy Geilis nie zniknęły w przejściu łączącym kuchnię z domem. - Posłuchaj - szepnęłam. - Szukam pewnego młodego, białego chłopca, któremu na imię Ian. Jestem jego ciotką. Wiesz, gdzie on może być? Kilkunastoletnia dziewczyna wydawała się mocno przestraszona. Zamrugała i rzuciła błyskawiczne spojrzenie na jedną ze starszych kobiet. Pomarszczona Murzynka oderwała się od swojej pracy i przeszła przez całe pomieszczenie, żeby zobaczyć, o co chodzi. - Nie, madame - powiedziała, kręcąc głową. - Tutaj nie ma żadnych białych chłopców. Żadnych. - Nie, madame - powtórzyła posłusznie dziewczyna. - Nic nie wiemy o pani chłopcu - dodała dopiero po chwili, nie patrząc mi w oczy. Do starszej kobiety dołączyły pozostałe dwie podkuchenne. Byłam teraz otoczona nieprzeniknionym murem uprzejmej obojętności. Nie miałam żadnego sposobu, by się przez nią przebić. Zdałam sobie sprawę z istnienia pewnego napięcia między kobietami. Wyczuwałam wzajemne milczące ostrzeganie się, niepokój i tajemnicę. Mogło to być jedynie naturalną reakcją na nieoczekiwane pojawienie się w ich królestwie nieznanej białej... albo czymś więcej. Musiałam już iść, żeby Geilis nie wróciła po mnie do kuchni. Szybko sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam srebrnego florena. Wcisnęłam monetę w dłoń młodej dziewczyny. - Gdybyś go zobaczyła, przekaż mu, że jego wuj przybył tutaj - powiedziałam, odwróciłam się i szybko wyszłam z kuchni. Przechodząc przez łącznik między kuchnią a domem, spojrzałam w dół, w stronę urządzenia do mielenia trzciny cukrowej. Prasa stała porzucona, a wół pasł się spokojnie na długim pastwisku na skraju polany. Nigdzie nie widziałam ani Jamiego, ani nadzorcy. Przez weneckie szklane drzwi weszłam do salonu i stanęłam jak wryta. Geilis siedziała w wiklinowym fotelu z fotografiami Brianny rozłożonymi na kolanach. Usłyszała moje kroki i podniosła wzrok. Uśmiechnęła się kwaśno. - Śliczna dziewczyna. Jak ma na imię? - Brianna - odpowiedziałam zdrętwiałymi ustami. Powoli podeszłam do Geilis, walcząc z chęcią wyrwania jej fotografii i ucieczki. - Bardzo podobna do ojca. Dlatego wysoka rudowłosa dziewczyna, którą zobaczyłam w Craigh na Dun, wydawała mi się znajoma. Jej ojcem jest James Fraser, tak? - zapytała. Wskazała głową drzwi, za którymi wcześniej zniknął Jamie. - Tak. Daj mi je. - Teraz było to obojętne; zobaczyła już zdjęcia. A jednak nie mogłam znieść widoku grubych, białych palców na twarzy Brianny. Usta wykrzywiły jej się tak, jakby zamierzała odmówić, lecz starannie złożyła fotografie i bez sprzeciwu wręczyła mi odbitki. Przez chwilę trzymałam zdjęcia na piersi. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Po chwili wsunęłam je do kieszeni spódnicy. - Usiądź, Claire. Podano kawę - powiedziała. Skinęła głową w stronę niewielkiego stolika i stojącego obok krzesła. Jej ożywione domysłami oczy podążały za mną, gdy ruszyłam we wskazanym kierunku. Gestem poprosiła, abym nalała kawę dla nas obu i bez słowa sięgnęła po swoją filiżankę. Przez dłuższy czas piłyśmy w milczeniu. Filiżanka drżała mi w dłoniach. Kropelki gorącego płynu spadały mi na nadgarstek. Odstawiłam naczyńko i wytarłam rękę o spódnicę. Zastanawiałam się, dlaczego miałabym się bać. - Dwukrotnie - oznajmiła nagle. Patrzyła na mnie niemal z grozą. - Jezu, przeszłaś przez to dwukrotnie! Albo nie... trzykrotnie, bo jesteś tutaj teraz. - W zdumieniu potrząsała głową, nie spuszczając ze mnie swych jasnozielonych oczu. - W jaki sposób? - pytała. - Jak zdołałaś to przeżyć? - Nie wiem - odparłam, a gdy zobaczyłam wyraz nieustępliwego sceptycyzmu, który błysnął na jej twarzy, powtórzyłam zdecydowanie: - Nie wiem! Po prostu... przeszłam. - I zawsze było tak samo? - Zielone oczy zwęziły się ze skupienia w wąskie szparki. - Nie czułaś przerażenia? A ten hałas, moment rozłupywania czaszki i rozlewania mózgu? - Tak, odnosiłam takie wrażenie... - Nie chciałam o tym mówić, nie lubiłam nawet myśleć o pobycie w czasie przejściowym. Zawsze wypierałam to z pamięci; łoskot śmierci i rozpadu oraz głosy dochodzące z chaosu, które ponaglały mnie, by się do nich przyłączyć. - Czy miałaś krew, która cię chroniła, albo jakieś kamienie? Nigdy bym nie przypuszczała, że odważyłabyś się użyć krwi... ale chyba się myliłam. Jesteś silniejsza, niż sądziłam, skoro robiłaś to trzy razy i przeżyłaś. - Żadnej krwi? - Potrząsnęłam głową zakłopotana. - Już ci mówiłam. Ja po prostu... przeszłam. To wszystko. Wtedy przypomniałam sobie tę noc w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku, gdy ona przechodziła przez kamienie, blask ognia w Craigh na Dun i poskręcany, sczerniały kształt w środku płomieni... - Greg Edgars - wyszeptałam nazwisko jej pierwszego męża. - Nie zabiłaś go jedynie dlatego, że cię odnalazł i próbował zatrzymać, prawda? On był... - ...krwią. Tak. - Przyglądała mi się uważnie. - Nie wierzyłam, że przejście jest możliwe... bez krwi... - Wydawała się lekko zdumiona. - Druidzi... zawsze wykorzystywali krew. I ogień. Robili duże wiklinowe kosze, wypełniali je jeńcami i zapalone ustawiali w kręgach. Sądziłam, że właśnie w taki sposób otwierali wrota. Moje dłonie i wargi były lodowate, więc uniosłam filiżankę, by je rozgrzać. Gdzie, na miłość boską, podziewał się Jamie? - Kamieni też nie używałaś? Pokręciłam głową. - Jakich kamieni? Przez chwilę patrzyła na mnie uważnie, zastanawiając się, czy mi odpowiedzieć. Przesuwała po wardze małym, różowym językiem, potem, zdecydowana, skinęła głową. Z lekkim chrząknięciem ciężko podniosła się z fotela i podeszła do wielkiego kominka w końcu salonu. Przywołała mnie machnięciem ręki. Z zadziwiającym wdziękiem, jak na otyłą kobietę, przyklękła i nacisnęła zielony kamień w obramowaniu kominka kilkanaście centymetrów nad paleniskiem. Kamień przesunął się lekko, potem z cichym trzaśnięciem uniosła się jedna z cegieł. - Mechanizm sprężynowy - wyjaśniła Geilis, ostrożnie odkładając ją na bok. - Zrobił to dla mnie Leiven z St. Croix z Danii. Sięgnęła do czarnego otworu i wyjęła drewniane, mniej więcej trzydziestocentymetrowe puzderko. Na gładkim drewnie widać było jasnobrązowe plamy. Całe wydawało się napęczniałe i spękane, jakby przez pewien czas leżało w morskiej wodzie. Na widok pudełka mocno zagryzłam wargę. Miałam nadzieję, że wyraz twarzy mnie nie zdradzi. Teraz rozwiały się już wszystkie moje wątpliwości, Ian tu był. A w pudełku zapewne znajdował się niezwykły skarb. Na szczęście Geilis na mnie nie patrzyła. - Dowiedziałam się o tych kamieniach od człowieka z Kalkuty - wyjaśniła. - Przyszedł do mnie, szukając nasion bieluni. Powiedział, jak robić lekarstwa ze szlachetnych kamieni. Spojrzałam przez ramię, wypatrując Jamiego, ale nigdzie go nie widziałam. Gdzie, do licha, poszedł? Pewnie szukał Iana na plantacji. - Można dostać sproszkowane kamienie w jednej z londyńskich aptek - mówiła dalej. Marszcząc brwi, unosiła wieko pudełka. - Ale na ogół są marnej jakości i bhasma nie działa. Najlepiej posiadać kamień co najmniej drugiej klasy; nazywa się nagina i jest wielobocznie polerowany. Kamień pierwszej klasy jest fasetowany - idealnie czysty, z ukośnymi ścianami, graniastymi krawędziami. Większość ludzi nie może sobie jednak pozwolić na spalenie go na popiół. To właśnie popioły tych kamieni są bhasmą - wyjaśniała. Odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. - Stosuje się je w lekarstwach. Możesz podważyć wieko? Zepsuło się w morskiej wodzie, a zamek napęczniał od wilgoci, jaka tu panuje - dodała, wskazując chmury kłębiące się nad zatoką. W końcu wcisnęła mi szkatułkę w ręce i wstała, ciężko wzdychając z wysiłku. Było to chińskie pudełko, całkiem proste, z niewielką przesuwaną płytką, która otwiera główne wieko. Kłopot polegał na tym, że mniejsza płytka napęczniała w wodzie i dlatego się zaklinowała. - Lepiej tego nie rozbijać - zauważyła Geilis, obserwując moje wysiłki. - Proszę, może to się przyda. - Wyjęła z fałd sukni mały, oprawny w masę perłową scyzoryk. Podeszła do okna i zadzwoniła srebrnym dzwonkiem. Delikatnie podważałam wieko ostrzem nożyka. Czułam, iż wsuwa się ono w drewno i lekko porusza. Powoli mały prostokąt drewna wyślizgnął się ze swego miejsca, aż uchwyciłam go między kciuk, a palec wskazujący. Pociągnęłam. Zamknięcie puściło. - Proszę - powiedziałam, niechętnie wręczając jej szkatułkę, która wydawała się ciężka, a gdy ją przechyliłam, coś metalicznie zadzwoniło. - Dzięki. - Geilis wzięła ode mnie pudełko. W drzwiach salonu stanęła czarnoskóra dziewczyna. Geilis pospiesznie ukryła puzderko w fałdach sukni i kazała służącej przynieść tacę świeżych ciast. - Wścibskie istoty - powiedziała, wskazując plecy niewolnicy. - Przy nich trudno utrzymać coś w sekrecie. - Postawiła puzderko na stole i gdy nacisnęła je od góry, wieko się odsunęło. Sięgnęła do szkatułki i wyciągnęła zamkniętą dłoń. Uśmiechnęła się do mnie figlarnie. - Jaka ze mnie grzeczna dziewczynka! - zawołała. Oczywiście, spodziewałam się zobaczyć klejnoty, ale bez żadnego wysiłku sprawiałam wrażenie oszołomionej. Dotychczas znałam je tylko z ustnych relacji. Kilka drogocennych kamieni błysnęło w dłoni Geilis blaskiem ognia, chłodem lodu i lśnieniem błękitnej wody w słońcu. Był tam również wspaniały złoty kamień, niczym oko czającego się tygrysa. Nieznacznie przysunęłam się na tyle blisko, by zajrzeć do wnętrza pulchnej dłoni. Dość duże, opisywał je wcześniej Jamie z typową szkocką skłonnością do powściągliwości w przedstawianiu rzeczy i faktów. No cóż, mniejsze niż pojemnik na chleb, pomyślałam. - Kupiłam je zamiast srebra i złota - mówiła Geilis, z zadowoleniem przesuwając klejnoty - bo są łatwiejsze do niesienia. Nie sądziłam wtedy, że mogą mieć inne zastosowanie. - Jako bhasm! Pomysł spalenia kamieni wydawał się świętokradztwem. - Och, nie, nie te - odparła, zaciskając dłoń. Wsunęła klejnoty do kieszeni, potem sięgnęła do szkatułki po następne. - Do tego celu mam dużo mniejszych kamieni. Te służą do czegoś innego. - Spojrzała na mnie uważnie i wskazała drzwi w drugim końcu salonu. - Chodźmy do mojej pracowni - powiedziała. - Mam tam kilka rzeczy, które mogą cię zainteresować. Zainteresować, to łagodnie powiedziane, pomyślałam. Znalazłyśmy się w długim, pełnym światła pokoju, z ladą biegnącą wzdłuż jednej ze ścian. Pęki ziół zwieszały się z wysoko umieszczonych haków i leżały na pokrytych drucianą siatką półkach służących do suszenia. Stały tam też komody i kredensy z szufladami. W końcu pomieszczenia widniała niewielka biblioteczka. Pokój wywołał we mnie nieuchwytne deja-vu. Po chwili uświadomiłam sobie, iż dzieje się tak dlatego, że nieodparcie przypomina on pracownię Geilis w Cransemuir, w domu jej pierwszego męża, nie... drugiego, poprawiłam się w myślach na wspomnienie płonącego ciała Grega Edgarsa. - Ile razy byłaś mężatką? - zapytałam ciekawie. Zaczęła budować swą fortunę przy swoim drugim mężu, prokuratorze okręgu, w którym mieszkali. Fałszowała mężowski podpis, aby przeznaczyć pieniądze Artura Duncana na własne potrzeby. Potem zamordowała męża. Wyobraziłam sobie, że kiedy odniosła sukces w tym przedsięwzięciu, podjęła je ponownie. Zawahała się przez chwilę. Liczyła w myślach. - Och, chyba pięciu - odparła i dodała niedbale: - Od czasu, gdy przeszłam kamienny krąg. Atmosfera w tropikach jest dla Anglików bardzo niezdrowa - wyjaśniła, patrząc na mnie chytrze. - Gorączki, wrzody, biegunki, najdrobniejsza rzecz ich powala... Sama najwyraźniej pamiętała o higienie jamy ustnej, bo zęby wciąż miała w bardzo dobrym stanie. Sięgnęła po małą butelkę stojącą na najniższej półce i lekko ją pogłaskała. Nie zauważyłam żadnego napisu, ale od razu rozpoznałam surowy biały arszenik w środku. Cieszyłam się, że niczego nie jadłam w tym domu. - To cię zainteresuje - powiedziała, wypatrując czegoś na górnej półce. Z lekkim westchnieniem wspięła się na palce, sięgnęła po jakiś słój i wręczyła mi go uroczyście. Naczynie zawierało gruby proszek, najwyraźniej będący mieszanką kilku różnobarwnych - brązowych, żółtych i czarnych - składników i nakrapiany drobinami czegoś półprzeźroczystego. - Co to jest? - zapytałam. - Jad zombie - powiedziała ze śmiechem. - Naprawdę? - odparłam chłodno. - Przecież mówiłaś, że tu nie ma żywych trupów. - Nie - poprawiła mnie, nie przestając się uśmiechać. - Powiedziałam tylko, zresztą zgodnie z prawdą, że Herkules jest żywym człowiekiem. - Wzięła ode mnie słój i odstawiła go na półkę. - Ale nie przeczę, że staje się bardziej posłuszny, jeśli raz w tygodniu dostanie dawkę tego specyfiku. - A co to takiego, u licha? Beztrosko wzruszyła ramionami. - Trochę tego i owego. Główny składnik to pewien gatunek ryby: małej, prostokątnej, cętkowanej i bardzo śmiesznej. Suszy się jej skórę i wątrobę. Dodaje się też kilka innych komponentów... Żałuję, że nie wiem jakich - dodała. - Nie wiesz, co jest w środku? - Wpatrywałam się w nią uważnie. - Nie ty to przyrządziłaś? - Nie. Miałam kucharza - odparła Geilis. - W każdym razie sprzedano mi go jako kucharza, ale nie czułabym się bezpiecznie, jedząc posiłki przyrządzone przez tego zmyślnego czarnego diabła. Chociaż był hounganem. - Kim? - Czarni tak nazywają uzdrowicieli, ale Ismael powiedział, iż w swoim plemieniu nosi miano oniseegun czy jakoś podobnie. - Ismael? - zapytałam. Czubkiem języka zwilżyłam wyschnięte wargi. - Przybył z tym imieniem? - Och, nie, miał jakieś barbarzyńskie imię złożone z sześciu sylab, a handlarz nazywał go Jimmym, oni wszystkich niewolników nazywają tym imieniem. Ja nazwałam go Ismaelem w związku z historią, jaką sprzedawca o nim opowiedział. Ismael został zabrany z baraku dla niewolników na Złotym Wybrzeżu Afryki razem z sześciuset mieszkańcami wiosek Nigerii i Ghany. Cały transport wtłoczono między pokłady niewolniczego statku „Persefona”, który zmierzał na Antiguę. Przepływając przez cieśninę Caicos, „Persefona” wpadła w nagły, gwałtowny szkwał i osiadła na mieliźnie rafy, niedaleko wyspy Wielka Inagua. Statek się przełamał. Załoga ledwo zdążyła uciec na łodziach ratunkowych. Niewolnicy, skuci łańcuchami i bezradni między pokładami, utonęli. Wszyscy. Oprócz jednego, który wcześniej został zabrany z ładowni do pomocy w kuchni, bo obydwaj podkuchenni w drodze zmarli na kiłę. Ten człowiek, pozostawiony przez załogę na statku, przeżył morską katastrofę. Przywarł do beczki ze spirytusem i dwa dni później dobił do brzegów Wielkiej Inaguy. Rybacy, którzy znaleźli rozbitka, byli bardziej zainteresowani zawartością beczki niż samym niewolnikiem. Gdy otworzyli wieko, doznali wstrząsu i popadli w przerażenie. W środku znajdowało się ciało mężczyzny, doskonale zakonserwowane przez spirytus. - Ciekawe, czy na statku pili ten trunek... - mruknęłam. Dane pana Overholta dotyczące alkoholowych upodobań marynarzy były w znacznej mierze poprawne. - Nie wątpię - powiedziała Geilis lekko poirytowana, że przerywam opowieść. - W każdym razie, kiedy to usłyszałam, nazwałam go Ismaelem z powodu pływającej trumny. - Bardzo inteligentnie - pogratulowałam pomysłu. - Czy... czy ustalono tożsamość mężczyzny w beczce? - Chyba nie. - Beztrosko wzruszyła ramionami. - Oddano go gubernatorowi Jamajki. Kazał włożyć zwłoki do szklanego pojemnika ze świeżym spirytusem i pokazywał jako ciekawostkę. - Co?! - zapytałam z niedowierzaniem. - No cóż, nie tyle samego człowieka, ile dziwne grzyby, które go porastały - wyjaśniła Geilis. - Gubernator ma szczególne upodobanie do takich rzeczy. To znaczy: stary gubernator, bo słyszałam, że teraz jest nowy. - Aha - mruknęłam. Czułam lekkie mdłości. Pomyślałam, że były gubernator sam bardziej by się kwalifikował jako ciekawostka niż tamten zmarły mężczyzna. Geilis, odwrócona plecami, szperała w kolejnych szufladach. Wzięłam głęboki oddech, mając nadzieję, że uda mi się zapanować nad głosem. - Bardzo ciekawa historia. Wciąż masz Ismaela? - Nie - odparła obojętnie. - Uciekł, czarny drań. To właśnie on przyrządził dla mnie jad zombie. Nie zdradził receptury. A tyle dla niego zrobiłam! - dodała z krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem, a ja przypomniałam sobie pręgi na plecach Ismaela. - Powiedział, że kobiety nie powinny sporządzać lekarstw i że mogą to robić tylko mężczyźni. Albo staruchy, gdy całkiem przekwitną... Phi! - parsknęła i wyjęła z kieszeni garść kamieni. - Zresztą nie przyprowadziłam cię tutaj, byś oglądała tę rzecz. Starannie ułożyła krąg z pięciu kamyków, potem zdjęła z półki jakąś grubą księgę oprawną w skórę. - Umiesz czytać po niemiecku? - zapytała, otwierając ostrożnie. - Trochę - odparłam i przysunęłam się bliżej, żeby spojrzeć jej przez ramię. Hexenhammer. Tytuł wykaligrafowano pięknym ręcznym pismem. - „Młot na czarownice”? - zapytałam zdumiona. - Co to jest? Zaklęcia? Magia? Sceptycyzm w moim głosie musiał być wyraźny, bo Geilis rzuciła mi piorunujące spojrzenie. - Popatrz, głupia, kim jesteś - powiedziała. - A raczej, czym jesteś? - Czym? - powtórzyłam ze zdziwieniem. - No, właśnie. - Odwróciła się i oparta o ladę, przyglądała mi się badawczo zwężonymi oczami. - Czym obie jesteśmy? Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale się rozmyśliłam i znów je zamknęłam. - No, właśnie - powtórzyła. - Przecież nie każdy potrafi przejść przez kamienny krąg, prawda? A dlaczego my możemy? - Nie wiem - odparłam. - I ręczę, że ty również nie wiesz. A nasze przejście jeszcze nie oznacza, że jesteśmy czarownicami. - Czyżby? - Podniosła brwi i przewróciła kilka stron księgi. - Są ludzie, którzy potrafią opuszczać swe cielesne powłoki i oddalać się na wiele kilometrów - powiedziała, wpatrując się z zadumą w kartkę. - Inni widzą ich wędrujących daleko i rozpoznają, a ty mogłabyś dowieść, iż w tym samym czasie śpią spokojnie we własnych łóżkach. U niektórych pojawiają się stygmaty. Widziałam takiego człowieka. Ale przecież to wybrane jednostki... Przewróciła kolejną stronę. - Gdyby każdy mógł podróżować w czasie - ciągnęła dalej - byłaby to umiejętność. Jeśli potrafi to tylko niewielu, wtedy mówi się o czarach, magii... zresztą nazwij to, jak chcesz. Ale taka jest prawda - stwierdziła, podnosząc na mnie znad rozsypującej się księgi zielone oczy. - My, Claire, jesteśmy wyjątkowe. Nigdy nie zastanawiałaś się dlaczego? O, wielokrotnie. I nigdy nie znalazłam sensowniej odpowiedzi. Najwyraźniej Geilis sądziła, że ją zna. Odwróciła się w stronę rozłożonych kamieni. - Oto kamienie ochrony: ametyst, szmaragd, turkus, lazuryt i męski rubin. - Męski rubin? - Pliny mówi, że rubiny mają płeć. Przecież nie będę się spierać? - powiedziała niecierpliwie. - Używa się męskich kamieni. Damskie nie działają. Zdusiłam w sobie chęć zapytania, w jaki sposób odróżnia się płeć kamieni. - Nie działają na co? - Na przejście - odparła ze zdumieniem. - Przez kamienny krąg - dodała. - To one chronią przed... przed tym, co jest za... - Oczy Geilis powoli zachmurzyły się na myśl o momencie przejścia. Zrozumiałam, że była nim śmiertelnie przerażona. Nic dziwnego: ja także się tego bałam. - Kiedy przeszłaś po raz pierwszy? - pytała, wpatrując się we mnie badawczo. - Z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku przeszłam do roku tysiąc siedemset czterdziestego trzeciego - powiedziałam powoli. Nie byłam gotowa opowiadać zbyt wiele, jednak ciekawość wzięła górę. Geilis miała rację co do jednej rzeczy: obie, ona i ja, byłyśmy inne. Może już nigdy nie nadarzy się okazja, by porozmawiać z drugą osobą, która podróżowała w czasie. Poza tym im dłużej Geilis opowiadała, tym więcej czasu miał Jamie na rozglądanie się za Ianem. - Hm... - mruknęła. - Dość blisko. Dwieście lat... W legendach szkockich górali, gdy ludzie zapadają w sen na czarodziejskich rumakach, to zwykle dwieście lat później wracają na swoje miejsce. - A jednak ty nie wróciłaś. Przyszłaś z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego, lecz byłaś w Cranesmuir kilka lat przede mną. - Tak, pięć lat. - Z roztargnieniem skinęła głową. - No, cóż... to była krew. - Krew?! - Ofiara - rzuciła, nagle zniecierpliwiona. - Daje większy zasięg, a przynajmniej trochę kontroli, więc ma się pewne pojęcie, jak daleko się wędruje. W jaki sposób przechodziłaś tam i z powrotem bez krwi? - zapytała. - No... tak po prostu. - Pragnienie, aby dowiedzieć się możliwie najwięcej, kazało mi trochę rozwinąć swoją odpowiedź. - Myślę, że to ma coś wspólnego z umiejętnością skupienia myśli na osobie, która przebywa w czasie, do jakiego się przechodzi. Jej oczy stały się niemal okrągłe. - Naprawdę? - powiedziała cicho i powoli kiwała głową. - Hm... Być może... Jednak klejnoty także powinny działać. Oto wzór, jaki się z nich układa. - Wyjęła z kieszeni następną garść świecących drogocennych kamieni i rozłożyła je na drewnianej powierzchni lady. - Kamienie ochronne są punktami styczności boków tego pięciokąta - wyjaśniała, skupiona na ich przesuwaniu - ale wewnątrz układa się wzór z innych kamieni, w zależności od tego, w którą stronę i jak daleko zamierza się iść. Między nimi tworzy się linię z rtęci. Ciecz trzeba zapalić w czasie wypowiadania zaklęć. A pięciokąt oczywiście rysuje się diamentowym proszkiem. - Oczywiście - mruknęłam zafascynowana. - Czujesz? - zapytała, podnosząc na chwilę wzrok i wąchając. - Nie sądziłaś, że klejnoty mają zapach, a jednak... tylko należy je zetrzeć na proszek. Wciągnęłam głęboko powietrze. Odniosłam wrażenie, że pośród aromatów suszonych ziół odnajduję jakąś inną, słabą i nieznaną woń. Wytrawny, przyjemny, ale niemożliwy do opisania zapach klejnotów. Z małym okrzykiem triumfu uniosła jeden kamień. - Ten! Właśnie tego kamienia potrzebuję. Nigdzie nie mogłam go znaleźć na tych wyspach. W końcu pomyślałam o puzderku pozostawionym w Szkocji. Geilis trzymała w dłoni czarny kryształ. Światło padające z okna prześwietlało go tak, że intensywnie błyszczał w jej białych palcach. - Co to jest? - zapytałam. - Czarny diament. Takimi kamieniami posługiwali się dawni alchemicy. Księgi powiadają, że noszenie czarnych diamentów pozwala odczuwać we wszystkim radość. - Roześmiała się krótkim, chrapliwym głosem pozbawionym jej zwykłego, dziewczęcego uroku. - Jeśli cokolwiek może przynieść wiedzę o rozkoszy w przechodzeniu przez kamienie, to bardzo tego pragnę. Coś zaczynało mi świtać w głowie, choć, niestety, dość późno. Powolność własnego myślenia mogłam jednak usprawiedliwić tym, że słuchając Geilis, nie przestawałam jednym uchem łowić jakichkolwiek sygnałów powrotu Jamiego. - Zamierzasz więc wracać? - zapytałam najbardziej zdawkowo, jak mogłam. - Teraz chyba bym mogła. - Słaby uśmieszek igrał w kącikach jej ust. - Gdy mam już to, czego pragnę. Mówię ci, Claire, inaczej bym nie ryzykowała. - Wpatrywała się we mnie, potrząsając głową. - Trzy razy bez ofiary krwi... - mruknęła. - Więc można i tak... - Cóż, lepiej już chodźmy - powiedziała, błyskawicznie zbierając kamienie i wkładając je z powrotem do kieszeni. - Twój mąż zaraz wróci. Gdy wychodziłyśmy z pracowni, coś niewielkiego i brązowego przebiegło tuż przed moimi nogami. Geilis mimo tuszy była szybka. Zanim zdołałam zareagować, jej mała stopa stanęła na krocionogu. Przez chwilę przyglądała się na pół zmiażdżonemu, wijącemu się robakowi, potem pochyliła się, wsunęła pod rozpłaszczony kształt kawałek papieru i skrzętnie przełożyła krocionoga do szklanego naczynia. - Nie chcesz wierzyć w czarownice i w trupy przywracane do życia za pomocą czarnoksięskich praktyk - powiedziała z przebiegłym uśmieszkiem i skinęła w stronę targanego konwulsjami krocionoga. - Cóż, legendy to wielonogie bestie. Ale na ogół przynajmniej jedną stopą trzymają się prawdy. Zdjęła przezroczysty słój i napełniła płynem butelkę z krocionogiem. W powietrzu rozniósł się ostry zapach alkoholu. Robak obmyty żrącą falą przez chwilę spazmatycznie poruszał nogami, aż w końcu spłynął na dno naczynia. Geilis starannie zakorkowała butelkę i ruszyła dalej. - Pytałaś dlaczego, moim zdaniem, przechodzimy przez kamienny krąg - mówiłam do jej pleców. - Czy ty to wiesz, Geilis? Spojrzała na mnie przez ramię. - Cóż, aby wszystko zmieniać - odparła z wyczuwalnym zdumieniem. - Po co by innego? Chodźmy, słyszę twojego męża. Czymkolwiek zajmował się Jamie, musiała to być ciężka praca. Koszulę miał mokrą od potu i przyklejoną do ramion. Odwrócił się, kiedy weszłyśmy do pokoju. Przed nim na stole leżało pozostawione przez Geilis drewniane puzderko. Wyraz twarzy Jamiego mówił, że nie myliłam się w domysłach - to była szkatułka, którą kiedyś znalazł na wyspie fok. - Chyba udało mi się naprawić pani prasę do cukru. - Uprzejmie ukłonił się gospodyni. - Pękł cylinder. Pani nadzorca i ja zdołaliśmy uszczelnić go klinami, lecz boję się, że niebawem będzie pani potrzebny następny. Geilis uniosła brwi w rozbawieniu. - Jestem bardzo zobowiązana, panie Fraser. Czy zechce się pan odświeżyć po tej pracy? - Jej ręka zawisła nad szeregiem dzwonków. Jamie potrząsnął głową, sięgając po swój surdut leżący na sofie. - Dziękuję bardzo, ale musimy się już pożegnać. Do Kingston jest dość daleko. Powinniśmy czym prędzej ruszyć w drogę, jeśli chcemy dotrzeć tam przed nocą. Twarz Jamiego nagle się zmieniła. Zrozumiałam, że dotknął kieszeni surduta i uświadomił sobie, że nie ma w niej fotografii. Rzucił mi szybkie spojrzenie. Odpowiedziałam krótkim skinieniem głowy i dotknęłam tej strony spódnicy, gdzie trzymałam zdjęcia. - Dziękujemy za gościnność - powiedziałam. Skwapliwie sięgnęłam po kapelusz i pospiesznie ruszyłam ku drzwiom. Teraz, gdy Jamie już wrócił, niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak szybkiej ucieczki z Rose Hill i od właścicielki posiadłości. Jednak Jamie zwlekał przez chwilę. - Zastanawiałem się, pani Abernathy... ponieważ wspomniała pani, że przez pewien czas mieszkała w Paryżu... czy mogła tam pani poznać pewnego dżentelmena. Mam na myśli księcia Sandringhama? Spojrzała na Jamiego badawczo, ale nie powiedział niczego więcej, więc skinęła jasnowłosą głową. - Tak. Dlaczego pan pyta? Jamie obdarzył ją swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Bez szczególnego powodu, jedynie ze zwykłej ciekawości. Niebo całkiem się zachmurzyło, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę. Było oczywiste, że nie dojedziemy do Kingston przed ulewnym deszczem. W zaistniałych okolicznościach jednak wcale się tym nie przejęłam. - Masz zdjęcia Brianny? - to była pierwsza rzecz, o jaką zapytał Jamie, zatrzymując na chwilę konia. - Tutaj. - Pogłaskałam kieszeń. - Znalazłeś jakiś ślad Iana? Obejrzał się przez ramię, jakby w obawie, że możemy być ścigani. - Niczego nie zdołałem wyciągnąć ani od nadzorcy, ani od któregokolwiek z niewolników. Są całkowicie związani z tą kobietą. I wcale ich za to nie winie. Ale wiem, gdzie on jest - dodał z satysfakcją. - Gdzie? Czy możemy się tam wślizgnąć z powrotem i go wydostać? - zapytałam, lekko unosząc się w siodle i spoglądając za siebie. Przez korony drzew widać było tylko dachy Rose Hall. Niechętnie wróciłabym do tego domu z jakiegokolwiek powodu... z wyjątkiem Iana. - Nie teraz. - Jamie chwycił moje wodze, obracając konia na trakt. - Będę potrzebował pomocy. Pod pretekstem poszukiwania materiału do naprawy, jakiej wymagała prasa cukrowa, Jamie zdołał obejrzeć większą część plantacji w promieniu pół kilometra od domu. Zajrzał nawet do chat dla niewolników, do stajni, suszarni tytoniu i budynku, w którym mieściła się rafineria cukru. Wszędzie towarzyszyły mu ciekawe i jednocześnie wrogie spojrzenia. Tylko nie w okolicy rafinerii. - Przed rafinerią siedział ten wielki czarny facet, który pojawił się na werandzie - mówił dalej Jamie. - Gdy podszedłem do niego zbyt blisko, nadzorca zrobił się bardzo nerwowy i nawoływał mnie do powrotu. Ostrzegał, bym nie zbliżał się do Herkulesa. - Nic dziwnego - powiedziałam, wzruszając lekko ramionami. - Sądzisz, że on ma coś wspólnego z Ianem? - Siedział przed małymi drzwiami zamocowanymi w ziemi, Angielko - odparł Jamie, zręcznie prowadząc konia wokół zwalonej kłody. - Te drzwi z pewnością wiodą do piwnicy pod rafinerią. Przez cały czas, gdy Jamie kręcił się wokół budynku, czarny osiłek nie przesunął się choćby o centymetr. - Właśnie tam znajduje się Ian. Jeśli w ogóle przebywa na terenie tej posiadłości - powiedział Jamie. - Tego jestem prawie pewna - oznajmiłam. Szybko zrelacjonowałam mu szczegóły swojej wizyty, łącznie z krótką rozmową z kobietami pracującymi w kuchni. - Ale co my zrobimy? - zakończyłam. - Przecież nie możemy go tam zostawić! Przede wszystkim nie wiemy, co Geilis zamierza zrobić z Ianem, ale to nie może być nic niewinnego, skoro nie przyznała się, że przetrzymuje chłopca. - O, na pewno - zgodził się Jamie z grymasem na twarzy. - Nadzorca nie rozmawiał ze mną o Ianie, ale opowiedział mi o innych sprawach. Włosy by ci się zjeżyły na głowie - rzekł, spoglądając na mnie z uśmiechem mimo wyraźnego wzburzenia. - Masz skręcone loki, Angielko. A to nieomylny znak, że niebawem lunie deszcz. - Cóż za spostrzegawczość - powiedziałam sarkastycznie, daremnie próbując wcisnąć pod kapelusz wymykające się kosmyki. - Fakt, że niebo jest czarne jak smoła, oczywiście najmniej świadczy o nadchodzącej burzy. Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Liście drzew wokół nas trzepotały jak uwięzione motyle. Z niewielkiego wzniesienia, na którym się zatrzymaliśmy, widziałam ciężkie ołowiane chmury przepływające nad zatoką. - Znajdźmy lepiej schronienie, dopóki możemy, Angielko - zasugerował Jamie. - Idź za mną. Zsiedliśmy z koni. Opuściliśmy wąską ścieżkę i weszliśmy w las, podążając śladem dzikich świń. Już po kilku chwilach Jamie znalazł to, czego szukał. Niewielki potok przecinał głęboko leśne podłoże. Urwisty brzeg porastały paprocie, mroczne i połyskujące krzaki przeplecione kępami wiotkich drzew. Jamie polecił mi zebrać paprocie. Każdy liść osiągał długość mojego ramienia. Zanim wróciłam z całym naręczem, stał już szkielet solidnego schronienia utworzony z łuku przygiętych drzew przywiązanych do zwalonej kłody i okryty gałęziami wyciętymi z pobliskich krzaków. Pospiesznie zadaszone rozrośniętymi paprociami schronienie okazało się niezbyt wodoszczelne, ale znacznie lepiej było przebywać w przeciekającym szałasie niż na otwartej przestrzeni. Dziesięć minut później bezpiecznie siedzieliśmy w środku. Panowała absolutna cisza, gdy wiatr na skraju burzy przeszedł obok nas. Nie ćwierkały ptaki ani nie brzęczały owady. One równie dobrze, jak my potrafiły przewidzieć deszcz. Spadło kilka wielkich kropel. Rozpryskując się na listowiu, wydały odgłos przypominający trzaskanie łamanych gałązek. Potem rozpętała się burza. Karaibskie ulewy są gwałtowne. Bardzo się różnią od mglistych, przejmujących kapuśniaczków edynburskich. Niebo czernieje i pęka, wylewając hektolitry wody na minutę. Dopóki pada ulewny deszcz, niemożliwa jest wszelka rozmowa. Lekka mgła unosi się z ziemi niczym para wznoszona siłą kropel uderzających o ziemię. Deszcz bębnił w liście paproci nad naszymi głowami. Opary wilgoci wypełniły zieloną kryjówkę. W szumie deszczu i przy ciągłym grzmocie, który huczał wśród wzgórz, nie słyszeliśmy własnych słów. Nie było zimno, ale woda przeciekająca przez szczelinę nieustannie spływała mi na szyję. Nie miałam gdzie się odsunąć. Jamie otulił mnie swoim surdutem i objął ramieniem. Mimo strasznego hałasu burzy nagle poczułam się bezpieczna, uspokojona i uwolniona od napięcia ostatnich kilku godzin i dni. Już właściwie odnaleźliśmy Iana i nic nie mogło nas tutaj dosięgnąć. Uścisnęłam rękę Jamiego. Uśmiechnął się, pochylił i pocałował mnie delikatnie. Pachniał świeżością i ziemią oraz sokiem gałęzi, które wycinał. Już prawie po wszystkim, pomyślałam. Wkrótce odzyskamy Iana. A potem co? Opuścimy Jamajkę. Świat jest wystarczająco duży, by znaleźć sobie miejsce. Były też francuskie kolonie na Martynice i Grenadzie, pozostająca pod panowaniem holenderskim wyspa Eleutera. Być może powędrujemy aż do Ameryki... nie bacząc na kanibali. Dopóki miałam Jamiego, nie bałam się niczego. Ulewa skończyła się równie gwałtowanie, jak się zaczęła. Z krzaków i drzew spadały pojedyncze krople. Cichy odgłos kapania echem odbijał dzwonienie w moich uszach pozostawione przez ryk burzy. Łagodna świeża bryza wstała znad potoku, zabierając z sobą wilgoć i delikatnym chłodnym powiewem unosząc loczki nad moim karkiem. Ptaki i owady odezwały się ponownie najpierw cichymi, potem pełnymi głosami. Powietrze zaczynało tańczyć zielonym życiem. Wstałam, zdejmując surdut Jamiego. - Wiesz, Geilis pokazała mi specjalny kamień zwany czarnym diamentem - powiedziałam. - Mówi, że używali go alchemicy. Podobno dzięki niemu we wszystkim można znaleźć rozkosz. Myślę, że jakiś podobny kamień leży gdzieś w pobliżu. Jamie uśmiechnął się. - Wcale nie byłbym tym zaskoczony, Angielko - powiedział. - Masz na twarzy krople deszczu. Sięgnął do surduta po chusteczkę, ale się zawahał. - Zdjęcia Brianny - powiedział nagle. - Och, zapomniałam. - Wyjęłam z kieszeni fotografie. Wziął je i przerzucił szybko, potem jeszcze raz przejrzał powoli. - Co się stało? - zapytałam zatrwożona. - Jedno zniknęło - wyszeptał. Doznałam nie dającego się wyrazić uczucia strachu, który zaczął mi rosnąć w głębi żołądka. Radość poprzedniej chwili zaczęła gasnąć. - Jesteś pewien? - Znam je równie dobrze, jak twoją twarz, Angielko - odparł. - Tak. Nie ma zdjęcia Brianny przy ognisku. Dobrze pamiętałam tę fotografię. Dorosła już Bree siedziała na głazie przy ognisku. Oparła łokcie na podciągniętych kolanach i patrzyła prosto w obiektyw aparatu fotograficznego, nie zdając sobie sprawy z jego obecności. Miała rozmarzoną twarz i odgarnięte do tyłu włosy. - Na pewno Geilis je zabrała. Znalazła zdjęcia w twoim surducie, gdy byłam w kuchni. Odebrałam jej fotografie, ale musiała ukraść tę jedną. - Niech ją piekło pochłonie! - Jamie odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na drogę. Oczy pociemniały mu z gniewu. Mocno zaciskał w dłoni pozostałe odbitki. - Co chce z nią zrobić? - Być może wzięła tylko z ciekawości - powiedziałam, ale strach nie mijał. - Przede wszystkim co mogłaby z nią zrobić? Prawdopodobnie nie pokaże jej nikomu... zresztą, kto by przyjechał do Rose Hall? Jamie podniósł nagle głowę i chwycił mnie za ramię, nakazując ciszę. W pewnej odległości, poprzez zarośla widać było pętlę drogi wijącej się wąską wstęgą żółtawego błota. Wzdłuż tej wstęgi mozolnie posuwała się jakaś postać na koniu. Ubrany na czarno mężczyzna wydawał się mały niczym mrówka. Wtedy przypomniałam sobie słowa Geilis: „Spodziewam się gościa. Pastor przyjedzie o czwartej”. - To pastor - powiedziałam. - Miał złożyć Geilis wizytę. - Archie Campbell - mruknął z grymasem Jamie. - Co ten diabeł... choć być może nie powinienem używać tego szczególnego wyrażenia z szacunku dla pani Duncan. - Prawdopodobnie przybywa, żeby wypędzić z niej demona - zasugerowałam z nerwowym śmiechem. - Ma tam więc co robić, jeśli tak. Kanciasta figura zniknęła wśród drzew. - Co zamierzasz zrobić w związku z Ianem? - zapytałam, gdy tylko wróciliśmy na ścieżkę. - Będę potrzebował pomocy - odpowiedział żywo. - Podpłynę rzeką z Innesem, MacLeodem i pozostałymi. Niedaleko od rafinerii jest dobre miejsce do zejścia na ląd. Zostawimy tam łodzie, wejdziemy na brzeg, rozprawimy się z Herkulesem... i Atlasem także, jeśli przyjdzie mu do głowy sprawiać kłopoty... otworzymy piwnicę, zabierzemy Iana i zamkniemy ją ponownie. Bezksiężycowa noc będzie za dwa dni. Chciałbym wyruszyć wcześniej, ale prawdopodobnie i tak szybciej nie znajdziemy odpowiedniej łodzi i ludzi do pomocy. - A czym zapłacisz? - zapytałam otwarcie. Wydatki na nowe ubrania i buty pochłonęły znaczną część zysków z guana nietoperzy. To, co zostało, starczyłoby na kilka tygodni na jedzenie i prawdopodobnie na wynajęcie łodzi na dzień lub dwa, ale nie pozwoliłoby zakupić znacznej ilości broni. Na wyspie nie produkowano ani pistoletów, ani sztyletów. Broń sprowadzano z Europy i właśnie dlatego była droga. Sam Jamie miał dwa pistolety kapitana Rainesa, ale Szkoci dysponowali jedynie nożami do czyszczenia ryb i osobliwymi nożami myśliwskimi, które zdecydowanie nie nadawały się do zbrojnego najazdu. Jamie skrzywił się lekko, potem spojrzał na mnie z ukosa. - Chyba muszę poprosić Johna o pomoc - powiedział wprost. Przez chwilę jechałam w milczeniu, potem skinęłam głową. - Przypuszczam, że będziesz musiał - odparłam. Wcale mi się to nie podobało, ale w grę wchodziło życie Iana. - Tylko jedno, Jamie... - Tak, wiem - rzekł z rezygnacją. - Chcesz powiedzieć, że pojedziesz ze mną, prawda? - Owszem - odparłam, uśmiechając się. - Bo jeśli Ian jest ranny albo chory, albo... - W porządku - zgodził się dość gniewnie. - Tylko wyświadcz mi jedną niewielką uprzejmość, Angielko. Bardzo się staraj, żeby cię nie zabito ani nie posiekano na kawałki, dobrze? - Postaram się - odparłam przezornie. Mój wierzchowiec zbliżył się do jego konia. Ramię przy ramieniu jechaliśmy do Kingston pod ociekającymi deszczem drzewami. 61 Płomień krokodyla Nocą na rzece panował zaskakująco duży ruch. Lawrence Stern, który nalegał, by wziąć udział w wyprawie, powiedział mi, że większość położonych na wzgórzach plantacji wykorzystuje rzekę jako główne połączenie z Kingston i z portem. Drogi były albo w bardzo złym stanie, albo też przestawały istnieć. Z każdą kolejną porą deszczową pochłaniała je bujna roślinność. Spodziewałam się, że rzeka będzie bezludna, lecz kiedy pracowicie wiosłowaliśmy pod górę jej rozległym korytem, minęliśmy dwa niewielkie statki i barkę zmierzającą do ujścia. Barka, olbrzymi mroczny kształt załadowany wysoko beczkami oraz drewnianymi balami, przepłynęła obok nas niczym czarna góra lodowa: ogromna, posępna i groźna. Niskie głosy niewolników pchających ją żerdziami niosły się po wodzie. - To uprzejme z twojej strony, że przyszedłeś, Lawrence - powiedział Jamie. Mieliśmy małą jednomasztową otwartą łódź, która z trudem mieściła Jamiego, mnie, sześciu szkockich przemytników i Sterna. Mimo tego tłokują również byłam mu wdzięczna za towarzystwo. Niewzruszona flegmatyczność Sterna działała bardzo kojąco w zaistniałych okolicznościach. - Cóż, przyznaję się do pewnej ciekawości - odparł Lawrence, opryskując sobie przód koszuli, by ochłodzić spocone ciało. W ciemności widziałam jedynie tę poruszającą się plamę bieli. - Kiedyś poznałem właścicielkę Rose Hall... - Panią Abernathy? - spytałam zdziwiona - No i... co o niej myślisz? - Och... jest bardzo miłą kobietą, nader... łaskawą. W ciemności nie widziałam twarzy Sterna, ale w jego głosie dźwięczała osobliwa nuta ni to zadowolenia, ni to zakłopotania. Wywnioskowałam, że wdowa Abernathy wydała się Lawrence’owi dość atrakcyjna. Pewnie od niego coś chciała. Nie słyszałam, by Geilis przyjęła jakiegoś mężczyznę wyłącznie z sympatii. - Gdzie ją poznałeś? W jej własnym domu? Jeśli wierzyć uczestnikom balu u gubernatora, pani Abernathy bardzo rzadko opuszczała plantację. - Tak, w Rose Hall. Pojechałem poprosić o zgodę na zebranie rzadkiego typu chrząszcza, który znalazłem wczesną wiosną na plantacji. Zaprosiła mnie i... przyjęła bardzo serdecznie. Tym razem w jego głosie pojawiła się nuta samozadowolenia. Jamie trzymający dźwignię do poruszania steru usłyszał ją i parsknął krótko. - Jaki miała do ciebie interes? - zapytał. Bez wątpienia miał identyczne zdanie jak ja o motywach działania Geilis. - Och, była niezwykle zainteresowana gatunkami fauny i flory, które zebrałem na wyspie. Pytała o miejsca występowania i właściwości kilku różnych ziół. Ach, chciała też, żebym opowiedział o swoim pobycie na Hispanioli - odparł i westchnął z żalem. - Trudno uwierzyć, że tak urocza kobieta może się podle zachowywać, Jamesie. - Urocza? - Głos Jamiego zabrzmiał gorzkim rozbawieniem. - Chyba się nie zadurzyłeś? W głosie Lawrence’a dźwięczało echo śmiechu Jamiego. - Istnieje gatunek mięsożernej muchy, który obserwuję, mój przyjacielu. Samiec wybiera samicę, zadaje sobie trud, by przynieść jej kawałek mięsa lub inną ofiarę starannie opakowaną w mały jedwabny tobołek. Kiedy samica zajęta jest odwijaniem podarunku, samiec na nią wskakuje, wykonuje kopulacyjne obowiązki i pospiesznie ucieka. Gdyby bowiem ona skończyła posiłek, zanim pan mucha sfinalizowałby dzieło lub zapomniałby o przyniesieniu smakowitego prezentu, wybranka by go zjadła. - W ciemności rozległ się cichy śmiech. - Nie, to było interesujące doświadczenie, ale sądzę, że nie odwiedzę ponownie pani Abernathy. - Z pewnością, jeśli nam się uda - zgodził się Jamie. Mężczyźni zostawili mnie na brzegu rzeki, abym pilnowała łodzi, i wtopili się w ciemność. Dostałam pistolet z surowym ostrzeżeniem, żebym sobie nie strzeliła w nogę. Waga broni była kojąca, ale gdy minuty wlokły się w czarnej ciszy, ciemność i osamotnienie stawały się coraz bardziej przygnębiające. Z miejsca, gdzie stałam, widziałam dom: mroczny prostokąt tylko z trzema oświetlonymi oknami na parterze. To zapewne salon, pomyślałam. Dziwiłam się, dlaczego nie ma wokół żadnych oznak ruchu niewolników. Kiedy jednak przyjrzałam się uważnie, zobaczyłam cień w jednym z oświetlonych okien. Serce podskoczyło mi do gardła. W żadnym wypadku nie mógł to jednak być cień Geilis. Rzucał go bowiem ktoś wysoki, szczupły i niezdarny. Rozglądałam się szaleńczo dookoła. Chciałam krzyknąć, ale było za późno. Zmierzający do rafinerii mężczyźni już by mnie nie usłyszeli. Przez chwilę się wahałam. W końcu podkasałam spódnicę i ruszyłam w ciemność. Stanęłam na werandzie zlana potem. Serce biło mi tak głośno, że zagłuszało wszelkie inne odgłosy. Cicho podeszłam do najbliższego okna. Starałam się dyskretnie zajrzeć do środka. W salonie panowała cisza. W kominku palił się niewielki ogień, a blask płomieni jaśniał na wypolerowanej podłodze. Wykonany z różanego drewna sekretarzyk Geilis był otwarty. Blat pokrywały sterty ręcznie pisanych dokumentów i bardzo stare książki. Nie dostrzegałam nikogo, ale nie widziałam całego wnętrza. Ciarki przebiegały mi po plecach na myśl o trupiookim Herkulesie w milczeniu podkradającym się ku mnie w ciemności. Przysuwałam się coraz bliżej werandy, z każdym kolejnym krokiem spoglądając przez ramię. Tego wieczoru posiadłość wydawała się opuszczona. Nie słyszałam żadnych przyciszonych głosów niewolników, które towarzyszyły mojej wcześniejszej wizycie. Jednak to może niczego nie oznaczać, pomyślałam. Większość niewolników skończyła pracę i o zachodzie słońca wróciła do baraków. Ale czy nie powinno tu być służących, by pilnować ognia na kominku i przynosić z kuchni jedzenie? Frontowe drzwi stały otworem. Na progu leżały rozrzucone płatki żółtej róży. W słabym świetle padającym z wnętrza lśniły niczym starożytne złote monety. Przystanęłam, nasłuchując. Wydawało mi się, że usłyszałam słaby szmer, jakby ktoś przerzucał kartki księgi. Zbierając się na odwagę, przekroczyłam próg. Dom jeszcze bardziej sprawiał wrażenie opuszczonego: wazon zwiędłych kwiatów na wypolerowanej powierzchni komody, filiżanka i podstawka na okolicznościowym stoliku, osad zaschnięty w brunatną plamę na dnie kieliszka. Gdzie, u diabła, wszyscy się podziali? Znowu nasłuchiwałam. Usłyszałam cichy trzask ognia i znów łagodny szelest przypominający przewracanie stron. Wysunęłam do przodu głowę. Zobaczyłam, że przed sekretarzykiem ktoś siedział - niewątpliwie mężczyzna; wysoki, wąski w ramionach, o ciemnych włosach. - Ian! - zawołałam najgłośniej, jak mogłam. - Ian! Mroczna postać poruszyła się, odepchnęła krzesło i szybko wstała. - O Jezu... - jęknęłam. - Pani Malcolm? - odezwał się zdumiony wielebny Archibald Campbell. Z trudem przełknęłam ślinę. Serce waliło mi jak młotem. Wielebny wydawał się niemal równie przerażony, jak ja, ale trwało to tylko chwilę. Potem twarz mu skamieniała i zrobił krok w moją stronę. - Co pani tu robi? - zapytał. - Szukam siostrzeńca mojego męża - odparłam. Nie widziałam powodu, by kłamać. Szybko rozejrzałam się po salonie, ale nie było w nim nikogo oprócz mnie i wielebnego. - Gdzie pani Abernathy? - Nie mam pojęcia - powiedział, marszcząc brwi. - Chyba odeszła. O jakim siostrzeńcu pani mówi? - Odeszła?! - Zamrugałam. - Dokąd? - Nie wiem. - Spojrzał na mnie spode łba. Wysunięta górna warga zacisnęła się niczym dziób na dolnej. - Nie było nikogo, gdy wstałem dziś rano. Służący najwyraźniej odeszli razem ze swoją panią. Ładny sposób podejmowania gościa! Rozluźniłam się lekko mimo trwogi. Przynajmniej nie groziło mi niebezpieczeństwo natknięcia się na Geilis. Pomyślałam, że może zdołam sobie poradzić z wielebnym Campbellem. - No cóż, przyznaję, że to wydaje się trochę niegościnne - powiedziałam. - Przypuszczam, że nie widział ojciec tu wysokiego, szczupłego piętnastolatka z gęstą ciemną czupryną? Nie, chyba jednak nie. W takim razie już pójdę... - Stop! - Złapał mnie za ramię. Zatrzymałam się zdumiona i zaniepokojona siłą chwytu. - Jak brzmi prawdziwe nazwisko pani męża? - domagał się wyjaśnień. - Malcolm - warknęłam. Szarpnęłam ramieniem. - Przecież pan wie. - Tak? A pani Abernathy mówiła, że państwo nazywają się Fraser. - Och... - Wzięłam głęboki wdech, żeby zyskać na czasie i wymyślić coś wiarygodnego, ale nie zdołałam. Nigdy nie byłam dobra w szybkim kłamstwie. - Gdzie jest pani mąż, James Fraser? - dopytywał duchowny. - Proszę posłuchać - powiedziałam, próbując uwolnić się z uścisku - myli się pan co do Jamiego. On nie ma nic wspólnego z pańską siostrą. Powiedział, że... - Rozmawiała z nim pani o Margaret? - Wielebny mocniej ścisnął mi ramię. Jęknęłam i znów się szarpnęłam. - Tak. Twierdzi, że to nie on był tym mężczyzną, do którego pojechała do Culloden. Panna Margaret chciała się spotkać z jego przyjacielem, Ewanem Cameronem. - Pani kłamie - powiedział kategorycznie. - Albo on! To zresztą niewielka różnica. Gdzie jest James Fraser? - Potrząsnął mną lekko. Przy kolejnej próbie zdołałam wyrwać ramię z uścisku. - Powtarzam panu: on nie ma nic wspólnego z tym, co się stało z pańską siostrą! - Cofałam się. Gorączkowo myślałam, jak się uwolnić od wielebnego i jednocześnie pozbawić go swobody ruchu. Nie chciałam, żeby się błąkał w poszukiwaniu Jamiego, robiąc hałas i przyciągając niechcianą uwagę do akcji uwalniania Iana. Ośmiu mężczyzn wystarczyło, aby pokonać Herkulesa, ale nie zdołałoby oprzeć się setce niewolników. - Gdzie? - Wielebny nacierał, świdrując mnie oczami. - W Kingston! - rzuciłam. Spojrzałam w bok. Byłam blisko szerokich weneckich drzwi, które wychodziły na werandę. Pomyślałam, że zdołam uciec, ale co dalej? Jego pościg będzie gorszy niż kontynuowanie tej rozmowy. Znów popatrzyłam na duchownego. Nie wierząc moim słowom, spoglądał groźnie. Nagle zobaczyłam na tarasie coś, co zaparło mi dech w piersiach. Wielki biały pelikan siedział na poręczy, z głową odwróconą do tyłu i dziobem zanurzonym w piórach. Upierzenie Ping Ana lśniło srebrem na tle nocy w przyćmionym świetle padającym przez drzwi. - Co to jest? - Wielebny Campbell domagał się wyjaśnień. - Kto to jest? Kto jest tam na zewnątrz? - Ptak - odparłam krótko. Serce biło mi gwałtownym, nierównym rytmem. Pan Willoughby z pewnością musiał być gdzieś w pobliżu. Pelikany przebywały zwykle u ujścia rzek, blisko brzegu, ale nigdy nie widziałam żadnego tak daleko w głębi lądu. A jeśli pan Willoughby rzeczywiście znajdował się blisko, to co w związku z tym powinnam zrobić? - Bardzo wątpię, by pani mąż był teraz w Kingston - mówił wielebny, podejrzliwie patrząc na mnie zwężonymi oczami. - A nawet jeśli, to zapewne po panią przyjedzie. - Och, nie! - zapewniłam żarliwie. - Jamie nie wybiera się tutaj. Ja sama przyjechałam, by odwiedzić Geilis... to znaczy panią Abernathy. Mąż nie spodziewa się mego powrotu aż do przyszłego miesiąca. Nie uwierzył mi, ale z drugiej strony nic nie mógł zrobić. Zacisnął usta, potem otworzył je tylko na tyle, by wycedzić kolejne pytanie. - A zatem zatrzymała się pani w Rose Hall? - Tak - odparłam zadowolona, że wystarczająco znam rozkład domu, by udawać, iż jestem stałą bywalczynią. Skoro nie było służących, nie było też nikogo, kto mógłby powiedzieć, iż nianie jestem. Oczywiście żaden służący nie mógł mnie teraz wydać. Campbell stał w milczeniu, przyglądając mi się pilnie przez chwilę. Potem zacisnął szczęki i niechętnie skinął głową. - Tak... Przypuszczam więc, iż pani się domyśla, dokąd wyruszyła gospodyni i kiedy zamierza wrócić? Rzeczywiście, zaczynałam mieć dość niepokojące wyobrażenie tego, dokąd Geillis Abernathy mogła się udać. Wielebny Campbell nie wydawał się jednak odpowiednim człowiekiem do podzielenia się z nim tą wizją. - Nie, obawiam się, że nie - odparłam. - Ja... od wczoraj przebywałam z wizytą na sąsiedniej plantacji. Właśnie w tej chwili wróciłam. Wielebny przyjrzał mi się uważnie. Na szczęście miałam na sobie kostium do konnej jazdy - był to jedyny przyzwoity strój, jaki posiadałam. Nie licząc fiołkowej sukni balowej i dwóch sukien z wyblakłego muślinu. - Rozumiem. Hm... No, dobrze - powiedział. Zachowywał się nerwowo. Zaciskał i otwierał kościste dłonie, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. - Nie będę panu przeszkadzać. - Uśmiechnęłam się czarująco i głową wskazałam sekretarzyk. - Na pewno ma pan coś ważnego do zrobienia. Znów zasznurował usta. Przypominał sowę przypatrującą się apetycznej myszy. - Już skończyłem. Przygotowywałem kopie pewnych dokumentów, o które prosiła pani Abernathy. - To bardzo ciekawe - powiedziałam automatycznie. Myślałam, że przy odrobinie szczęścia po kilku minutach pogawędki uda mi się umknąć pod pretekstem odpoczynku w rzekomo moim pokoju. Wszystkie parterowe pokoje wychodziły na taras, więc z łatwością wyślizgnęłabym się w noc, żeby spotkać Jamiego. - Może również pani, podobnie jak gospodyni i ja, interesuje się szkocką historią i nauką? Wzrok Campbella nabrał ostrości. Z zamierającym sercem rozpoznałam w oczach wielebnego fanatyczny błysk, charakteryzujący spojrzenie każdego badacza. - No cóż, trochę - odparłam. - Muszę jednak przyznać, że nie bardzo się na tym znam. Zmierzając ku drzwiom, rzuciłam okiem na arkusz leżący na stercie dokumentów. Znieruchomiałam. Był to wykres genealogiczny. Żyjąc z Frankiem, widziałam ich wiele, ale teraz rozpoznałam ten szczególny. Drzewo genealogiczne rodu Fraserów. Rysunek miał nawet tytuł: „Fraser z Lovat”. Zaczynał się, o ile dobrze widziałam, około roku tysiąc czterechsetnego i prowadził aż do chwili obecnej. Dostrzegłam Szymona, byłego - i niezbyt opłakiwanego w pewnych sferach - stronnika Jakuba II. Został ścięty za udział w powstaniu Karola Stuarta. W dolnym rogu, z symbolem wskazującym na nieślubne pochodzenie, wpisany był Brian Fraser, ojciec Jamiego, pod nim zaś widział wykaligrafowany napis: James A. Fraser. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Wielebny zauważył tę reakcję i przyglądał mi się z zimnym rozbawieniem. - Tak, Fraserowie powinni być... - Zamilkł na długą chwilę. - Czym? - spytałam niecierpliwie. Mimowolnie przysuwałam się do sekretarzyka. - Obiektem proroctwa, oczywiście - powiedział, lekko zaskoczony. - Pani mąż jako nieślubny potomek... - Nic o tym nie wiem! - Ach, tak... - Wielebny zaczynał się rozkoszować możliwością dostarczenia mi szokujących informacji. - Myślałem, że pani Abernathy rozmawiała z panią o tym, skoro była tak zainteresowana, by w tej sprawie pisać do mnie do Edynburga - powiedział. Przerwał stertę dokumentów i wyciągnął z niej jeden, napisany w języku gaelickim. - To oryginalny język przepowiedni - rzekł, machając mi „eksponatem” przed nosem. - Spisał to Brahan Seer. Z pewnością pani o nim słyszała. - W jego tonie brzmiała niewielka nadzieja, ale ja rzeczywiście słyszałam o Brahanie Seerze i słowach tego szesnastowiecznego szkockiego Nostradamusa. - Czy to jest przepowiednia odnosząca się do rodziny Fraserów? - Tak, do Fraserów z Lovat. Język jest poetycki, jak już mówiłem pani Abernathy, ale nie ma żadnych wątpliwości co do znaczenia tekstu. - Wielebny entuzjazmował się coraz bardziej. - Proroctwo mówi, że nowy władca Szkocji narodzi się z rodu Lovatów. Stanie się to po usunięciu w cień „królów białej róży”, co oczywiście stanowi wyraźną aluzją do tych papistów Stuartów. - Wskazał głową wzór białych róż na dywanie. - W przepowiedni są też naturalnie bardziej tajemnicze kwestie. Trudno określić czas, w którym władca Szkocji się narodzi. I to, czy będzie królem czy królową... Problem interpretacji wynika z nieumiejętnego obchodzenia się z oryginałem... Mówił dalej. Nie słuchałam. Jeśli miałam wątpliwości co do tego, gdzie zniknęła Geilis, to właśnie się rozwiały. Owładnięta obsesją przywrócenia na tron władców Szkocji, poświęciła niemal dziesięć lat na działania zmierzające do restauracji dynastii Stuartów. Próba poniosła druzgoczącą klęskę wraz z przegraną bitwą pod Culloden. Geilis nie wyrażała potem niczego prócz pogardy dla wszystkich pozostałych Stuartów. I nic dziwnego, jeśli uważała, że wie, co stanie się później. A dokąd poszła? Z powrotem do Szkocji, by związać się z potomkiem Lovata? Nie, Geilis myślała o ponownym wykonaniu skoku poprzez czas. Przygotowywała się, gromadząc środki - odzyskując skarb z wyspy fok - i kończąc swoje badania. Wpatrywałam się w dokument ogarnięta fascynacją i trwogą. Wykres genealogiczny był sporządzony oczywiście tylko do chwili obecnej. Czyżby Geilis wiedziała, kto zostanie potomkiem Lovata? Podniosłam wzrok, by zadać wielebnemu Campbellowi pytanie, ale słowa zamarły mi na ustach. W drzwiach tarasu stał pan Willoughby. Mały Chińczyk najwyraźniej przeżywał ciężkie chwile. Jego jedwabny strój był podarty i poplamiony. Okrągła twarz zaczynała się zapadać z głodu i zmęczenia. Pan Willoughby musnął mnie wzrokiem. Całą uwagę skupił na ojcu Campbellu. - Najbardziej święty człowiek - odezwał się tonem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie słyszałam. Mówił z wyraźnym szyderstwem. Wielebny odwrócił się tak gwałtownie, że strącił łokciem wazon. Woda wraz z żółtymi różami wypłynęła na różane drewno sekretarzyka, nasączając dokumenty. Wielebny krzyknął z wściekłością i pospiesznie chronił papiery. Potrząsał nimi z zapamiętaniem, by usunąć wodę, zanim spłynie atrament. - Zobacz, co zrobiłeś, ohydny barbarzyńco! Morderco! Pan Willoughby się roześmiał. Nie był to jednak jego zwykły wysoki śmiech, lecz niski, zduszony chichot. - Ja mordercą? - Powoli pokręcił głową z oczami utkwionymi w wielebnym. - Nie ja, święty człowieku. Ty jesteś mordercą. - Wynoś się stąd - powiedział zimno Campbell. - Jak śmiesz, po tym co się stało, wchodzić do domu damy. - Znam cię. - Głos Chińczyka brzmiał cicho i spokojnie. Spojrzenie było nieugięte. - Widzę cię w czerwonym pokoju z kobietą, która się śmieje. Widzę cię także w Szkocji ze śmierdzącymi dziwkami. - Pan Willoughby bardzo powoli uniósł rękę na wysokość gardła i przesunął ją tak, jak się przesuwa nóż. - Zdaje się, że zabijasz dość często, święty człowieku. Wielebny Campbell zbladł. Nie wiem, czy z oszołomienia, czy z wściekłości. Zadrżałam ze strachu. Zwilżyłam językiem wyschnięte usta i zmusiłam się do wydania z siebie głosu. - Panie Willoughby... - Nie Willoughby - przerwał. Nie patrząc w moją stronę, poprawił mnie obojętnie: - Nazywam się Yi Tien Cho. Przez głowę przemknęło mi absurdalne w tej sytuacji pytanie: czy właściwą formą zwracania się do niego będzie „panie Yi”, czy „panie Cho”. - Precz! - Bladość wielebnego wynikała z wściekłości. Zamierzył się na małego Chińczyka zaciśniętą pięścią, ale pan Willoughby nawet nie drgnął. - Lepiej wyjdź, Pierwsza Żono - powiedział łagodnie. - Święty człowiek lubi kobiety... ale nie kogucikiem. Nożem. Zabrakło mi tchu, choć nie miałam na sobie obcisłego gorsetu. - Nonsens! - rzekł ostro wielebny. - Mówię ci raz jeszcze: wynoś się, bo inaczej... - Tylko spokojnie, pastorze Campbell - powiedziałam. Drżącymi rękami wyjęłam z kieszeni spódnicy pistolet i wycelowałam w duchownego. Ku memu zaskoczeniu zachował spokój. Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, jakby nagle wyrosły mi dwie głowy. Nigdy przedtem nie trzymałam nikogo na muszce. Wrażenie było osobliwie upajające. Obróciłam bębenek i... nie wiedziałam, co robić dalej. - Panie... - przerwałam i zwróciłam się do Chińczyka wszystkimi jego imionami - Yi Tien Cho. Czy na balu u gubernatora widział pan pastora z panią Alcott? - On ją zabić na moich oczach - odparł zdecydowanie Yi Tien Cho. - Lepiej strzelaj, Pierwsza Żono. - Nie bądź śmieszny! Droga pani Fraser, z pewnością nie wierzy pani słowom dzikusa, który sam jest... - Wielebny Campbell obrócił się ku mnie, próbując przybrać wyniosłą minę. Niewielkie krople potu pojawiły mu się na czole. - Chyba wierzę - powiedziałam. - Był pan na przyjęciu. I w Edynburgu, kiedy zamordowano prostytutkę. Nellie Cowden powiedziała, że mieszkał pan w Edynburgu przez dwa lata. Właśnie wtedy, gdy ginęły dziewczęta - mówiłam, czując pod palcem śliski spust pistoletu. - On także mieszkał tam dwa lata! - Pastor gwałtownym ruchem głowy wskazał Chińczyka. Głos wielebnego nie brzmiał już spokojnie. - Uwierzy pani człowiekowi, który zdradził pani męża? - Komu?! - Jemu! - Irytacja wielebnego sprawiła, iż jego głos stał się szorstki. - To on jest tą nikczemną kreaturą, która wydała Frasera. Sir Percival mi to powiedział! Omal nie wypuściłam z ręki pistoletu. Wydarzenia biegły trochę za szybko. Miałam nadzieję, że Jamie i jego ludzie znaleźli Iana, wrócili na brzeg rzeki i z pewnością przyjdą tutaj, jeśli nie zastaną mnie w umówionym miejscu. Uniosłam pistolet, zamierzając zmusić pastora, by poszedł do kuchni. Zamknięcie go w jednej ze spiżarń wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. - Myślę, że... - zaczęłam. Campbell gwałtownie rzucił się do przodu. Mój palec nacisnął spust. Rozległ się huk, broń podskoczyła mi w dłoni. Obok mojej głowy przesunął się obłoczek czarnego dymu. Oczy zaczęły mi łzawić. Nie postrzeliłam pastora. Wystrzał przeraził wielebnego. Ale teraz na twarzy pastora pojawił się wyraz satysfakcji. Campbell bez słowa sięgnął do surduta i wyjął metalowe pudełko. Z jednego końca wystawała rękojeść z białego rogu jelenia. Z przerażającą jasnością, która towarzyszy wszelkim przesileniom, ogarnęłam wszystko: od szczerby na krawędzi ostrza, gdy wyciągnął je z futerału, po zapach róży, którą zgniótł pod stopą, kiedy ruszył w moją stronę. Nie było dokąd uciekać. Spięłam się do walki. Świeża blizna po cięciu kordem paliła mnie na ramieniu. Kątem oka ujrzałam niebieski błysk. W tej samej chwili rozległ się soczysty dźwięk, jakby ktoś zrzucił z wysoka dojrzały melon. Wielebny Campbell odwrócił się na pięcie. Oczy miał szeroko otwarte i całkiem puste. Przez ten jeden moment wyglądał jak Margaret. Upadł. Padł tak jak stał, całym ciałem, nie wyciągając ręki, by się uratować. Głowa wielebnego Campbella, uderzając o podłogę u moich stóp, najpierw lekko podskoczyła, potem ułożyła się spokojnie. Zrobiłam krok wstecz i niczym w pułapce zatrzymałam się plecami przy ścianie. W skroni pastora widać było okropne wgłębienie po uderzeniu. Twarz zmieniła kolor. Czerwień gniewu przechodziła w ziemistą biel. Pierś unosiła się i opadała, zatrzymywała i znów unosiła. Miał otwarte i oczy, i usta. - Czy Tsei-mi być tutaj, Pierwsza Żono? - zapytał Chińczyk, z powrotem wkładając do rękawa woreczek z kamiennymi kulkami. - Tak... tam... na zewnątrz. - Wskazałam ręką werandę. - Co... on... czy ty naprawdę...? - Z trudem zwalczyłam przepływające przeze mnie fale wstrząsu. Zacisnęłam powieki. Wzięłam głęboki oddech. - Czy to byłeś ty? - zapytałam z wciąż zamkniętymi oczami. Jeśli zamierzał zniekształcić również moją głowę, to nie chciałam tego oglądać. - Czy Campbell mówił prawdę? Zdradziłeś sir Percivalowi miejsce spotkania w Arbroath i opowiedziałeś mu o Malcolmie i o drukarni? Nie usłyszałam odpowiedzi. Nie zarejestrowałam też żadnego ruchu. Po chwili więc otworzyłam oczy. Chińczyk stał, wpatrując się w wielebnego. Archibald Campbell leżał nieruchomo, ale jeszcze żył. A jednak czarny anioł się zbliżał. Skóra pastora przybrała lekko zielonkawy odcień, który już przedtem widywałam u umierających. Płuca jednak nadal pracowały. Czerpały powietrze ze świstem. - Nie był to zatem żaden Anglik - wymamrotałam. Wytarłam wilgotne dłonie o spódnicę. - A tylko angielskie nazwisko. Willoughby. - Nie Willoughby - odparł ostro. - Jestem Yi Tien Cho! - Dlaczego?! - zapytałam, niemal krzycząc. - Spójrz na mnie, do cholery! Dlaczego? Posłusznie popatrzył mi w twarz. Jego oczy były czarne i okrągłe jak guziki, ale utraciły blask. - W Chinach - odparł - istnieć... opowieści. Proroctwa... że pewnego dnia nadejść duchy. Wszyscy bać się duchów. - Pokiwał głową raz i drugi, potem znów spojrzał na postać leżącą na podłodze. - Opuściłem Chiny, by ocalić życie. Budząc się, widzę duchy, wszędzie wokół mnie duchy... Nadchodzi wielki duch o strasznej białej twarzy, z włosami w ogniu. Ja myśleć, że pożre moją duszę - mówił. Uniósł oczy, dalekie i spokojne jak stojąca woda. - To on pożreć moją duszę: Tsei-mi. Nie jestem już Yi Tien Cho. - Uratował ci życie - powiedziałam. Jeszcze raz skinął głową. - Wiem. Byłoby lepiej, żebym umarł. Lepiej nie żyć niż być Willoughbym. Willoughby! Tfu! - Odwrócił głową i splunął. Jego twarz nagle wykrzywiła się wściekłością. - On mówić przeze mnie, posługiwać się moimi słowami! Pożerać moją duszę! - Atak gniewu zaczął mijać. Chińczyk się pocił, choć w pokoju nie było zbyt ciepło. Przesunął drżącą ręką po policzkach, by zetrzeć z nich wilgoć. - W tawernie ja zobaczyć pewnego człowieka. Pytał o Mac-Doo. Byłem pijany - wyznał obojętnie. - Pragnąłem kobiety, żadna nie chciała ze mną iść... śmiały się. One nazywać mnie żółtym robakiem... - Machnął ręką w stronę przodu swoich spodni. Potrząsnął głową. Warkocz zakołysał się miękko na jedwabiu. - Byłem pijany - mówił dalej. - Człowiek-duch szukał Mac-Doo. Zapytał, czy go znam. Ja znać Mac-Doo. - Wzruszył ramionami. - Nieważne, co powiedziałem. Znów wpatrywał się w pastora. Wąska, odziana w czerń klatka piersiowa powoli się uniosła, opadła... znów się uniosła, opadła... i znieruchomiała. W salonie nie rozlegał się już żaden dźwięk. Świszczący oddech umilkł. - To dług - powiedział Yi Tien Cho, wskazując głową nieruchome ciało. - Jestem okryty hańbą. Jestem obcy. Ale spłacam ten dług. Twoje życie za moje, Pierwsza Żono. Powiedz to Tsei-mi. - Ukłonił się lekko i ruszył do drzwi. Z mrocznej werandy dochodził słaby szelest piór. Na progu Chińczyk odwrócił się raz jeszcze. - Kiedy ocknąłem się w porcie, myślałem, że duchy są wszędzie wokół mnie. - Potrząsnął głową. - Myliłem się. To ja jestem duchem - zakończył. Ciemne oczy straciły głębię. W szerokich weneckich drzwiach poruszyła się lekka bryza. Yi Tien Cho zniknął. Na tarasie rozległ się cichy odgłos szybkiego stąpania w pantoflach na pilśniowych podeszwach, a po nim usłyszałam szelest rozkładanych skrzydeł i płaczliwy ptasi jęk gwaaa!, który rozpłynął się w nocnym szmerze plantacji. Zdołałam dotrzeć do sofy, zanim nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Położyłam głowę na kolanach, modląc się, żebym nie zemdlała. Krew pulsowała mi w uszach. Wydawało mi się, że słyszę świszczący oddech. W panice gwałtownie podniosłam głowę, ale wielebny Campbell leżał nieruchomo. Nie mogłam przebywać z nim w jednym pokoju. Wstałam, szerokim łukiem ominęłam ciało, ale zanim dotarłam na taras, zmieniłam zamiar. Wszystkie wydarzenia wieczoru przesuwały mi się przed oczami niczym kawałki szkła w kalejdoskopie. Nie mogłam przestać myśleć, próbując nadać sens temu wszystkiemu. Przypomniałam sobie słowa wypowiedziane przez wielebnego tuż przed pojawieniem się Yi Tien Cho. Jeśli chciałam wpaść na trop Geilis Abernathy, musiałam iść na górę. Wzięłam ze stołu świecę, zapaliłam ją i przez ciemny dom ruszyłam w stronę schodów, opierając się naglącej potrzebie, żeby spojrzeć za siebie. Czułam straszny chłód. W pracowni było ciemno. Nad odległym końcem lady unosiło się słabe, tajemnicze, fioletowe lśnienie. W powietrzu wisiał osobliwy zapach spalenizny, który mocno podrażniał mi nos i zmusił do kichania. Słaby, metaliczny posmak w głębi gardła przypomniał mi dawną pracownię chemiczną. Rtęć. Płonąca rtęć. Opary, które wydzielała, były nie tylko piękne, ale również bardzo toksyczne. Szybko zasłoniłam sobie chusteczką nos i usta. Podeszłam do fioletowego blasku. Na drewnianym blacie kontuaru widniały wypalone linie pięciokąta. Skoro użyła kamieni, by oznaczyć wzór, to zabrała je ze sobą, ale coś jednak zostawiła. Fotografia była bardzo osmalona po bokach. Środek pozostał nie tknięty. Serce waliło mi z szoku. Chwyciłam zdjęcie. Przycisnęłam do piersi twarz Brianny. Czułam furię i trwogę. Co Geilis zamierzała osiągnąć, profanując rodzinną pamiątkę? Zapewne nie chciała sprawić mi i Jamiemu bólu, bo nie mogła się spodziewać, że któreś z nas zobaczy zniszczoną fotografię. Chodziło o magię. Rozpaczliwie próbowałam sobie przypomnieć szczegóły naszej rozmowy w tym pomieszczeniu. Co wtedy Geilis powiedziała? Była ciekawa, w jaki sposób przechodziłam przez kamienie. A co ja na to? Mówiłam wymijająco o skupianiu uwagi na danej osobie... tak, właśnie to powiedziałam... że skupiam uwagę na kimś, kto żyje w czasie, do którego zmierzam. Wzięłam głęboki oddech. Drżałam, zarówno z powodu powstrzymywanej reakcji na to, co wydarzyło się w salonie, jak i z powodu okropnego, rosnącego strachu. Geilis najwyraźniej postanowiła wypróbować moją „technikę”. Użyła wizerunku Brianny jako punktu skupienia dla swojej podróży. Lub też... - pomyślałam o piętrzącej się przed wielebnym stercie ręcznie pisanych dokumentów, troskliwie sporządzonych wykresów genealogicznych. Omal nie zemdlałam. Jedna z przepowiedni Brahana Seera, powiedział pastor Campbell, odnosi się do rodu Fraserów z Lovat. Proroctwo mówi, że z tego rodu pochodzić będzie nowy władca Szkocji. Lecz dzięki badaniom Rogera Wakefielda wiedziałam - i Geilis, tak zafascynowana historią Szkocji, także - że prosta linia rodu Lovatów wygasła w dziewiętnastym wieku. Źródła nie wspominały tylko o jednej osobie z tej linii - o Briannie, która żyła w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku. Podświadomie wydałam z siebie głęboki pomruk grozy. Wsunęłam zniszczoną fotografię do kieszeni spódnicy i pędem rzuciłam się do drzwi, jakby pracownię nawiedziły demony. Musiałam znaleźć Jamiego. Natychmiast. Nigdzie ich nie było. Pusta łódź kołysała się cicho w cieniu rozłożystej morwy, gdzie ją zostawiliśmy. Żadnych oznak obecności Jamiego i reszty. Z prawej strony, w niedalekiej odległości między mną a majaczącym w głębi prostokątem rafinerii leżało jedno z pól trzciny cukrowej. Słaba, karmelowa woń palonego cukru unosiła się nad polami. Potem zmienił się wiatr i znad strumienia dobiegł mnie czysty, wilgotny zapach mchu i mokrych kamieni, przemieszany z lekko cierpkim aromatem wodnych roślin. Brzeg rzeki wznosił się ostro w górę, podchodząc do krawędzi, która kończyła się na skraju pola. Szybko wdrapywałam się na stok. Dłonie ślizgały mi się w kleistym mule. Strząsnęłam go z tłumionym okrzykiem obrzydzenia i wytarłam ręce w spódnicę. Gdzie, do diabła, podział się Jamie? Już dawno powinien być z powrotem, myślałam gorączkowo. Przed frontową bramą Rose Hall płonęły dwie pochodnie. Z daleka wydawały się małymi błyskającymi punkcikami. Widziałam również bliższe światło: blask bijący z lewej strony rafinerii. Czyżby Jamie i jego ludzie napotkali tam jakieś kłopoty? Usłyszałam też z tamtej strony słaby śpiew. Zobaczyłam większy blask, który świadczył o dużym, otwartym ogniu. Wszystko wydawało się spokojne, ale atmosfera nocy i tego miejsca wzbudzała we mnie duży niepokój. Nagle uświadomiłam sobie, że czuję jeszcze jeden zapach. Łączy się z wonią wodorostów i aromatem palonego cukru. Natychmiast rozpoznałam zgniło-słodki odór rozkładającego się mięsa. Ostrożnie zrobiłam kolejny krok. Jakieś paskudztwo wyrwało mi się spod nogi. Wydawało się, że kawał nocy oderwał się od reszty i ruszył do akcji mniej więcej na poziomie moich kolan. Olbrzymi kształt skoczył wprost na mnie. Silny cios w piszczele zwalił mnie z nóg. Mój mimowolny krzyk zbiegł się z prawdziwie przerażającym odgłosem. Głośny, chrapliwy syk potwierdzał moje przypuszczenia, że jestem w pobliżu czegoś wielkiego, żywego i cuchnącego padliną. Nie wiedziałam, co to jest, ale nie miałam ochoty zgłębiać tajemnicy. Na czworakach ruszyłam przez błoto i liście, poganiana przez ten sam, chrapliwy, lecz głośniejszy syk oraz jakiś grzebiący, ślizgowy ruch. Coś uderzyło mnie w stopą. Na chwilą straciłam równowagę. Byłam przerażona, pędziłam dalej jak oszalała, gdy nagle wyrósł przede mną jakiś mężczyzna. Zderzyłam się z nim tak, że pochodnia wypadła mu z rąk. Płomień syknął w mokrych liściach. Mężczyzna chwycił mnie za ramiona. Za plecami usłyszałam krzyki. Stałam z twarzą wciśniętą w gładki tors o silnym zapachu piżma. Ciężko oddychając, odzyskiwałam panowanie nad sobą. Odchyliłam się do tyłu. Wysoki, czarny niewolnik wpatrywał się we mnie z zakłopotaniem i przerażeniem. - Co pani tutaj robi? - zapytał, ale zanim zdołałam odpowiedzieć, jego uwagę odciągnęło to, co działo się za mną. Rozluźnił uścisk, więc się odwróciłam do tyłu. Sześciu mężczyzn otaczało ścigającą mnie bestię. Dwóch wysoko unosiło pochodnie, by oświetlić czterech pozostałych, jedynie w opaskach na biodrach. Ostrożnie krążyli dookoła, dzierżąc w dłoniach zaostrzone drewniane kije. Nogi wciąż mi się trzęsły, ale kiedy zobaczyłam, co mnie uderzyło w piszczele, omal znów nie upadłam. Zwierzę miało blisko trzy metry długości i opancerzony korpus wielkości beczki rumu. Ogromny ogon machnął nagle w jedną stronę. Mężczyzna stojący najbliżej z krzykiem przerażenia odskoczył na bok. Jaszczur odwrócił się, lekko uchylił szczęki, by wydać kolejny syk. Po chwili paszcza zacisnęła się ze słyszalnym kłapnięciem. Dostrzegłam zdradziecki kieł mięsożercy sterczący z dolnej szczęki w wyrazie ponurej i fałszywej żartobliwości. - Nigdy nie uśmiechaj się do krokodyla - powiedziałam niemądrze. - Nie, madame, z pewnością nie będę - odparł niewolnik. Zostawił mnie i ostrożnie podszedł do miejsca akcji. Mężczyźni z kijami poszturchiwali bestię, najwyraźniej próbując ją zirytować, co niewątpliwie im się udawało. Grube, krzywe kończyny twardo wkopywały się w ziemię. Zwierzę szarżowało z rykiem i ze zdumiewającą szybkością rzuciło się do przodu. Stojący przed nim mężczyzna zaskowyczał. Odskoczył w tył, poślizgnął się na grząskim mule i upadł. Niewolnik, który zderzył się ze mną, zaatakował z powietrza i wylądował na grzbiecie krokodyla. Mężczyźni z pochodniami tańczyli w przód i w tył, zawodząc słowa zachęty. Jeden z nich, odważniejszy od pozostałych, skoczył przed siebie i uderzył kijem w szeroki, spłaszczony łeb, żeby rozproszyć uwagę zwierzęcia. Niewolnik, który upadł, odczołgał się do tyłu, bosymi piętami ryjąc bruzdy w czarnym mule. Osiłek na grzbiecie gada po omacku szukał - co wydawało mi się samobójstwem - pyska bestii. Zacisnął ramię wokół grubej szyi, zdołał chwycić jedną ręką koniec pyska i mocno trzymając zamkniętą paszczę, krzyknął coś do kompanów. Nagle z mroków trzciny cukrowej wyłoniła się kolejna postać. Przyklękła na jednym kolanie przed walczącą parą i bez wahania zawiązała sznur na szczękach krokodyla. Okrzyki przeszły w pomruk triumfu, przecięty ostrym słowem klęczącego. Przybyły mężczyzna wstał gwałtownie i głośno wydał komendy. Nie rozumiałam języka, jakim się posługiwał, lecz niepokój mówiącego wydawał się oczywisty. Ogromny ogon wciąż był wolny. Rzucał się z jednej strony na drugą z siłą, która powaliłaby każdego, kto znalazłby się w jego zasięgu. Widząc moc uderzenia, mogłam tylko się dziwić, że nie miałam połamanych nóg. W odpowiedzi na polecenia przywódcy mężczyźni z kijami podeszli bliżej. Poczułam przyjemne odrętwienie wywołane szokiem. W tym stanie nierzeczywistości wcale nie zaskoczył mnie widok Ismaela. - Huwe! - zawołał, gestykulując gwałtownie. Dwaj Murzyni wsunęli kije pod brzuch zwierzęcia. Trzeci zdołał walnąć w miotający się łeb i wsadził kij pod krokodyli tors. - Huwe! - zawołał znów Ismael. Wszyscy trzej podrzucili swoje kije. Gad obrócił się z miękkim plaśnięciem i wyginając się w walce, wylądował na grzbiecie. Brzuch potwora zajaśniał bielą w świetle pochodni. Mężczyźni znów wydawali okrzyki. Hałas dzwonił mi w uszach. Ismael powstrzymał ich jakimś słowem i wyciągniętą ręką z dłonią uniesioną pionowo. Oczywiście nie rozumiałam języka, jakim posługiwał się Isamel, ale to, co powiedział, równie dobrze mogło znaczyć skalpel! Intonacja i rezultat były takie same. Jeden z mężczyzn szybko wyciągnął zza przepaski na biodrach maczetę i klepnął nią w rękę przywódcy. Ismael obrócił się na pięcie i wbił czubek noża w gardło krokodyla, dokładnie tam, gdzie łuski szczęki łączą ją z karkiem. Krew trysnęła czernią w świetle pochodni. Wszyscy cofnęli się o krok i stanęli w bezpiecznej odległości. Z respektem połączonym z głęboką satysfakcją przyglądali się śmiertelnemu szaleństwu wielkiego gada. Wyprostowany Ismael, którego koszula wydawała się jasną plamą na tle ciemnej trzciny cukrowej, był w przeciwieństwie do pozostałych mężczyzn kompletnie ubrany. Miał jedynie bose stopy. U jego pasa kołysały się liczne skórzane woreczki. Dzięki niewytłumaczalnej fantazji systemu nerwowego wytrwale stałam przez cały czas. Dopiero teraz zaczęłam wyraźnie odbierać bodźce płynące z nóg do mózgu. Nagle, z falowaniem spódnicy, osunęłam się na błotnistą ziemię. Ten ruch przyciągnął uwagę Ismaela. Jego wąska głowa odwróciła się w moim kierunku, a oczy szeroko się otworzyły. Oczy dzielnych wojowników podążyły za wzrokiem wodza. Rozległ się szmer pełnych niedowierzania komentarzy wygłaszanych w różnych językach. Nie zwracałam na to większej uwagi. Krokodyl wciąż oddychał, charcząc chrapliwie. Ja także z trudem łapałam powietrze. Popatrzyłam na długi, pokryty łuskami łeb, na oko ze szczelinową źrenicą błyszczącą zielonkawym złotem turmalinu. Zwierzę odwzajemniło mi się dziwnie obojętnym spojrzeniem. Grymas wyszczerzonego krokodylego uśmiechu, choć do góry nogami, wciąż trwał. Błoto pod moim policzkiem było chłodne, śliskie i czarne jak gęsty strumień, który wypływał zza krokodylich łusek. Ton pytań i komentarzy przeszedł w zatroskanie, ale ja już nie słuchałam. Nie straciłam przytomności. Rejestrowałam rozmaite obrazy, rozpychające się ciała, migające światło. Zostałam uniesiona w powietrze i mocno ściśnięta w potężnych ramionach. Rozmawiano w podnieceniu. Rozumiałam sens tylko pojedynczych słów. Chciałam powiedzieć, żeby mnie położyli i czymś okryli, ale język odmówił mi posłuszeństwa. Liście muskały mi twarz, gdy eskorta odgarniała na boki trzcinę cukrową. Przypominało to przedzieranie się przez pole kukurydzy. Mężczyźni szli w milczeniu. Odgłosy kroków tonęły w szeleście liści. Gdy weszliśmy na polanę, na której stały chaty niewolników, odzyskałam zarówno wzrok, jak i bystrość umysłu. Oprócz zadrapań i sińców nie miałam żadnych urazów, ale nie widziałam powodu, aby się tym chwalić. Gdy wnoszono mnie do chaty, trzymałam zamknięte oczy i pozostawałam bez sił, pokonując panikę i mając nadzieję, że wpadnie mi do głowy jakiś sensowny plan, zanim będę musiała jawnie się ocknąć. Gdzie, u diabła, był Jamie z pozostałymi? Jeśli wszystko poszło dobrze lub nawet źle, to co zamierzali zrobić po przybyciu na miejsce, gdzie zniknęłam. Przecież tam rozegrała się krwawa jatka! A Ismael? Co, na miły Bóg, co on tutaj robił? Wiedziałam tylko jedno: nie był dobrym kucharzem! Z zewnątrz, przez otwarte drzwi dochodził wesoły, biesiadny gwar. Woń alkoholu unosiła się w dusznym powietrzu chaty wypełnionym zapachem potu i gotowanych słodkich ziemniaków. Otworzyłam oczy i zobaczyłam odbijający się blask ognia na klepisku. Przed drzwiami tam i z powrotem poruszały się cienie. Nie zdołam więc wyjść niepostrzeżenie. Nagle rozległ się ogólny okrzyk triumfu. Wszystkie postacie zniknęły w jednej chwili. Przypuszczałam, że ruszyły do ogniska. Pewnie mieszkańcy chaty chcieli oprawić krokodyla, który zwisał z oszczepów myśliwych. Ostrożnie podciągnęłam się na kolana. Czy uda mi się wymknąć ukradkiem? Byłam niemal pewna, że gdybym dobiegła do najbliższego pola trzciny cukrowej, nikt by mnie tam nie znalazł. Nie wiedziałam jednak, czy w smolistej ciemności trafię nad rzekę. A może powinnam ruszyć w kierunku domu właścicielki plantacji z nadzieją, że natknę się na Jamiego? Zadrżałam lekko na myśl o domu i długim, milczącym, czarnym kształcie na podłodze salonu. Jeśli jednak nie pójdę ani w kierunku okazałego budynku, ani w stronę łodzi, pomyślałam, to jak odnajdę swoich w tę bezksiężycową noc, czarną jak sam diabeł? Moje rozważania przerwało pojawienie się w drzwiach jakiegoś cienia, który na chwilę przysłonił światło. Zerknęłam ukradkiem, usiadłam sztywno i krzyknęłam. Postać podeszła cicho i uklękła obok pryczy. - Cicho - powiedział Ismael. - To tylko ja. - Tak, wiem - odparłam. Zimy pot zrosił mi czoło. Serce waliło mi jak młotem. Krokodylowi odcięto głowę, wykrawając mu przy tym język i miękkie dolne podniebienie. Ismael nosił na sobie tę wielką zimnooką paszczę, tak jak nosi się kapelusz, i tylko oczy błyszczały mu zza krat krokodylich kłów. Pusta dolna szczęka gada skryła dolną połowę twarzy Ismaela. - Egungun cię nie poranić? - spytał. - Nie - odparłam. - Dzięki tym ludziom. Nie zechciałbyś tego zdjąć? Zlekceważył prośbę. Przysiadł na piętach. Nie widziałam dokładnie twarzy Ismaela, ale całe jego ciało wyrażało napięcie. - Dlaczego ty tutaj być? - zapytał. Szczerze odpowiedziałam na pytanie. Nic innego nie przyszło mi do głowy. - Tak... - mruknął, gdy skończyłam. Gdy Ismael myślał, gadzi pysk przechylił się w moją stronę. Kropla jakiejś cieczy z nozdrzy krokodyla spadła mi na odsłoniętą rękę. Wzdrygnęłam się i szybko wytarłam dłoń o spódnicę. - Pani Abernathy nie być w domu - powiedział w końcu, jakby się zastanawiał, czy dobrze zrobił, przekazując mi tę informację. - Wiem - odparłam i zaczęłam szykować się do wyjścia. - Czy ty... czy ktoś... mógłby odprowadzić mnie do wielkiego drzewa nad rzeką? Mąż będzie mnie szukał - dodałam znacząco. - Ona chyba zabrać chłopca ze sobą - mówił dalej, zupełnie nie zwracając uwagi na moje słowa. Serce znów podskoczyło mi do gardła. - Zabrała Iana?! Dlaczego? Oczy wewnątrz krokodylowej maski zaświeciły gorzkim rozbawieniem. - Pani lubić chłopców - rzekł złośliwym tonem, który nadawał tym słowom całkiem jasne znaczenie. - Rzeczywiście - burknęłam. - Kiedy ona wróci? Długi, pełen kłów pysk podniósł się nagle, ale zanim Ismael zdołał odpowiedzieć, poczułam, że jakaś postać stanęła obok mnie. Odwróciłam się na pryczy. - Ja panią znam - powiedziała kobieta, marszcząc szerokie, gładkie czoło. - Tak, poznałyśmy się - odparłam, próbując opanować przerażenie. - Co słychać, panno Campbell? Najwyraźniej była w lepszym stanie niż wtedy, gdy widziałyśmy się ostatnio, mimo że jej schludną wełnianą suknię zastępował teraz luźny kaftan z surowej białej bawełny, przewiązany szerokim, wystrzępionym pasem. Choć Margaret wyraźnie schudła, to straciła ten niezdrowy, ziemisty wygląd będący skutkiem zbyt wielu miesięcy spędzonych w zamkniętych pomieszczeniach. - Wszystko w porządku, madame - odparła uprzejmie. Jasne, niebieskie oczy wciąż miały daleki, nieobecny wyraz. - To bardzo miłe, że wpadła pani do mnie, madame - mówiła dalej. - Czy mogę zaproponować coś orzeźwiającego? Napije się pani herbaty? Nie mamy czerwonego wina. Brat twierdzi, że mocne trunki budzą lubieżność ciała. - Chyba tak - powiedziałam. W tym momencie przydałaby mi się kropla tej pokusy. Ismael wstał i skłonił się głęboko pannie Campbell. - Gotowa, dziecinko? - zapytał łagodnie. - Ogień czeka. - Ogień... Ach, oczywiście - odparła. Odwróciła się do mnie i zapytała uprzejmie: - Przyłączy się pani? Niedługo podadzą herbatę. Uwielbiam patrzeć w ogień - wyznała, biorąc mnie pod rękę. - Czasami widzę w płomieniach różne rzeczy. A pani? - Też, niekiedy - powiedziałam. Rzuciłam okiem na stojącego już w drzwiach Ismaela. Wahał się, ale gdy panna Campbell nieubłaganie ruszyła w jego stronę, ciągnąc mnie za rękę, wzruszył lekko ramionami i odsunął się na bok. W samym środku polany, przed rzędem chat jasno płonęło niewielkie ognisko. Krokodyl został wcześniej odarty ze skóry, która rozciągnięta teraz na ramie obok jednej z chat rzucała bezgłowy cień na drewnianą ścianę. Wokół ogniska wbito w ziemię kilka oszczepów. Na każdy nawleczono kawałki mięsa skwierczącego z apetycznym zapachem. Żołądek zacisnął mi się mocno. Kilkadziesiąt osób - mężczyzn, kobiet i dzieci - zgromadziło się wokół ogniska, śmiejąc się i gawędząc. Jeden z mężczyzn, pochylony nad zniszczoną gitarą, cicho śpiewał. Kiedy się pojawiłyśmy, inny członek biesiady dostrzegł nas, odwrócił się gwałtownie i powiedział coś, co zabrzmiało jak: „Hau!”. Rozmowy i śmiechy natychmiast ucichły. W tłumie zapanowała pełna szacunku cisza. Ismael podszedł wolno do zgromadzonych. Rozkołysany krokodyli łeb szczerzył się w wyraźnym zachwycie. Blask ogniska sprawiał, że twarze lśniły jak wypolerowane agaty. Ciemne oczy obserwowały nas uważnie. W pobliżu ogniska, na podium zbudowanym z desek, stała niewielka ławka. Niewątpliwie było to miejsce honorowe, bo panna Campbell szła wprost do niego, uprzejmie wskazując, bym usiadła obok. Czułam na sobie ciężar spojrzeń o zróżnicowanych wyrazach: od wrogości do czujnej ciekawości, ale uwaga zebranych skierowana była głównie w stronę panny Campbell. Gdy ukradkiem spojrzałam na krąg twarzy, uderzyła mnie ich niesamowita odmienność. Zgromadzeni ludzie pochodzili z serca Afryki. W niewielkim stopniu przypominali Joego, w którego żyłach płynęła europejska krew. Czarny czy nie, Joe Abernathy był bardziej taki jak ja niż jak ci ludzie. Mężczyzna odłożył gitarę i wziął mały bęben. Umieścił prymitywny instrument między kolanami. Boki bębna pokryte były skórą łaciatego zwierzęcia, prawdopodobnie kozła. Niewolnik zaczął cicho uderzać w gładką powierzchnię, w rytmie przypominającym bicie serca. Rzuciłam okiem na pannę Campbell. Z rękoma złożonymi na kolanach siedziała niewzruszenie spokojnie. Z lekko rozmarzonym uśmiechem patrzyła prosto przed siebie na igrające płomienie. Rozkołysany krąg niewolników rozstąpił się i wyszły z niego dwie dziewczynki. Niosły między sobą wielki kosz, którego rączką oplatały białe róże. Wieko podskakiwało wstrząsane ruchami czegoś, co znajdowało się w środku. Dziewczynki postawiły kosz u stóp Ismaela, spoglądając przerażonym wzrokiem na paszczę krokodyla. Ismael położył ręce na ich głowach, wymamrotał kilka słów, potem odprawił dzieci poprzez uniesienie dłoni o przerażającym, żółtozłotym wnętrzu, które niczym motyle uleciały ze splecionych włosów dziewczynek. Postawa widzów jak dotąd była spokojna oraz pełna szacunku. I taka pozostała, lecz teraz ludzie tłoczyli się bliżej, wyciągając szyje, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Uderzenia bębna stały się szybsze. Jedna z kobiet zrobiła krok w przód, wręczyła Ismaelowi kamienną butlę i wmieszała się w tłum. Ismael ostrożnie obnosił naczynie wokół kosza, wylewając odrobinę płynu na ziemię. Kosz, chwilowo spokojny, zakołysał się w przód i w tył, najwyraźniej zaniepokojony zamieszaniem i ostrym zapachem alkoholu. Mężczyzna z kijem owiniętym w gałgany wystąpił do przodu. Wsadził czubek drąga w ognisko i trzymał go tam, dopóki szmaty nie zapłonęły jaskrawą czerwienią. Na słowo wypowiedziane przez Ismaela przytknął pochodnię do miejsca na ziemi, gdzie rozlany był alkohol. Z ust widzów wyrwało się zbiorowe: „Aaach!”, gdy krąg ognia wystrzelił w górę niebieskim płomieniem i zgasł równie szybko, jak zapłonął. Z kosza rozległo się donośne „ku-ku-ry-ku!”. Panna Campbell zakręciła się obok mnie, spoglądając podejrzliwie na koszyk. Jakby pianie było sygnałem - a może rzeczywiście nim było - zaczął grać flet. Szmer tłumu wzbił się na wyższy pułap. Ismael poszedł do prowizorycznego podium. W ręku trzymał czerwoną przepaskę, którą po chwili obwiązał nadgarstek Margaret. Delikatnie odłożył rękę damy z powrotem na kolana. - Och, jest moja chusteczka! - zawołała, po czym bez żadnego zażenowania podniosła rękę i wytarła sobie nos. Najwyraźniej nikt oprócz mnie tego nie zauważył. Wszyscy wpatrywali się w przywódcę. Ismael stał przed nimi i przemawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Kogut wciąż trzepotał się w koszyku. Z każdym ruchem ptaka gwałtownie drżały białe róże na ręce. - Naprawdę chciałabym, żeby tego nie robił - powiedziała trochę rozdrażniona Margaret. - Jeśli zapieje trzeci raz, to będzie zły znak. - Naprawdę? Ismael rozlewał resztę alkoholu wokół podium. Miałam nadzieję, że płomienie nie przestraszą panny Campbell. - O, tak. Archie zwykł mówić: „Zanim kogut po trzykroć zapieje, zdradzisz mnie”. Twierdzi, że kobiety zawsze są zdrajczyniami. Myśli pani, że to prawda? - Zależy od punktu widzenia - mruknęłam, obserwując, co się dzieje. Panna Campbell nie zważała na rozkołysanych, szemrzących niewolników, szarpiący się kosz i Ismaela, który zbierał małe przedmioty wręczane mu z tłumu. - Jestem głodna - oznajmiła. - Mam nadzieję, że wkrótce będzie herbata. Ismael to usłyszał i, ku mojemu zdumieniu, sięgnął do jednego z woreczków u pasa. Rozwinął zawiniątko i wyjął wyszczerbioną porcelanową filiżankę z resztkami złotego ornamentu wciąż widocznymi na krawędzi. Ceremonialnie położył naczynie na kolanach Margaret. - Och, wspaniale - zawołała radośnie, klaszcząc w dłonie. - Może będą też biszkopty. Pomyślałam, że raczej nie. Ismael umieszczał zebrane przedmioty obok podium. Kilka niewielkich kostek z nacięciami, gałązka jaśminu i trzy figurki wyrzeźbione w drewnie - każda owinięta w skrawek materiału i z małą, kudłatą czuprynką przyklejoną do głowy. Wódz przemówił ponownie, pochodnia dotknęła ziemi i nagle wokół podium z sykiem wystrzeliły niebieskie płomienie. Kiedy zgasły, pozostawiając po sobie w chłodnym powietrzu nocy zapach spalonej ziemi i ciężką woń płonącego alkoholu, otworzył kosz i wyjął koguta. Czarne pióra błyszczały w świetle pochodni. Duży, zdrowy ptak walczył jak szalony, wydając z siebie przeszywające, skrzekliwe dźwięki, ale był mocno związany. Łapy miał owinięte materiałem, żeby nie mógł drapać. Ismael ukłonił się nisko i mówiąc coś, wręczył koguta Margaret. - Och, dziękuję - powiedziała łaskawie. Ptak wyciągnął szyję o grzebieniu i dzwonkach jaskrawo poczerwieniałych z niepokoju. Zapiał rozdzierająco. - Niegrzeczne ptaszysko - rzuciła gniewnie Margaret. Potrząsnęła kogutem i uderzyła tuż za głową. Usłyszałam cichy trzask łamanego karku i lekkie stęknięcie z wysiłku, gdy panna Campbell gwałtownie podrzuciła głowę i ukręciła łeb nieszczęsnej ofierze. - No dobrze, już dobrze, kochanie - zawodziła jękliwie, mocno przyciskając do piersi walczącego, gulgoczącego ptaka. Krew trysnęła do filiżanki i poplamiła strój Margarit. Tłum, który początkowo krzyczał, teraz przyglądał się w całkowitym milczeniu. Flet także ucichł, ale bęben brzmiał głośniej niż przedtem. Margaret beztrosko cisnęła odsączonego koguta na bok. Jakiś chłopiec wyskoczył z tłumu, by go odzyskać. Strzepnęła krew z kaftana i owiniętą w czerwień ręką uniosła filiżankę. - Gość ma pierwszeństwo - powiedziała uprzejmie. - Wypije pani kilka łyków, pani Malcolm? Na szczęście przed odpowiedzią uchronił mnie Ismael. Wcisnął mi w dłonie puchar z surowego rogu, dając do zrozumienia, że ja powinnam pić z tego naczynia. Wobec takiej alternatywy bez wahania uniosłam je do ust. Świeżo destylowany rum był ostry i wystarczająco mocny, by przepalić krtań. Dławiąc się, z trudem łapałam powietrze. W gardle i w nosie czułam posmak jakiegoś zioła. Lekko cierpki smak nie przypadł mi do gustu. W tłumie z rąk do rąk wędrowały inne, podobne do mojego, naczynia. Ismael zdecydowanym ruchem nakazał, żebym wypiła więcej. Posłusznie podniosłam rogowy puchar do ust. Pociągnęłam łyk, ale nie przełknęłam ognistego trunku. Cokolwiek się tutaj dzieje, pomyślałam, nie mogę stracić przytomności umysłu. Obok mnie panna Campbell sączyła małe łyki ze swojej filiżanki. W tłumie narastał nastrój oczekiwania. Zebrani kołysali się, jakaś kobieta zaczęła śpiewać. Ochrypły, niski głos był kontrapunktem dla głuchych uderzeń bębna. Cień nakrycia głowy Ismaela padł mi na twarz. Podniosłam wzrok. Ismael także kołysał się powoli w przód i w tył. Jego biała koszula splamiona była na ramionach ciemnymi kroplami krwi. Pot przyklejał mu materiał do piersi. Nagle przyszło mi na myśl, że głowa krokodyla waży co najmniej piętnaście kilogramów. Trudno unieść taki ciężar. Mięśnie szyi i ramion Ismaela napinały się z wysiłku. Wódz uniósł ręce i także zaczął śpiewać. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Przypomniał mi się głos Joego, głęboki i miodopłynny, o sile, która domagała się uwagi. Gdy zamykałam oczy, zobaczyłam Joego. Lekki błysk jego okularów i złotego zęba w głębi, kiedy Abernathy się uśmiechał. Na wpół oszołomiona znów otworzyłam oczy. Zamiast miłej twarzy przyjaciela z Bostonu dostrzegłam złowrogie krokodylowe ziewnięcie i złoto-zielony płomień w zimnych ślepiach. Miałam wyschnięte usta, w uszach szumiały mi upajające słowa mruczane przez kołyszący się tłum. Noc dzięki owemu ognisku była pełna oczu czarnych i lśniących oraz cichego zawodzenia i okrzyków znaczących przerwy w pieśni. Zacisnęłam powieki, mocno potrząsnęłam głową i kurczowo chwyciłam krawędź drewnianej ławki. Stanowiła jedyną realną rzecz. Wiedziałam, że nie jestem pijana, choć zioło, jakie zmieszano z rumem, miało silne działanie. Odurzenie niczym wąż prześlizgiwało się przez moje ciało. Walczyłam z nim, nie przestając zaciskać powiek. Nie mogłam jednak zamknąć uszu ani zablokować brzmienia głosu, który unosił się i opadał. Nie wiedziałam, ile czasu minęło. Wróciłam do siebie, gdy nagle skończyła się pieśń i umilkł bęben. Wokół ogniska panowała absolutna cisza. Słyszałam cichy syk płomieni i szelest liści trzciny w nocnym wietrze. Duży szczur błyskawicznie przemknął po krytym palmowymi liśćmi dachu stojącej za mną chaty. Narkotyk wciąż krążył w moich żyłach, ale jego działanie już się kończyło. Czułam, iż myślom wraca jasność. Tłum jeszcze jej nie odzyskał. Wszystkie oczy zakrzepły w jednym wytrzeszczonym i nieruchomym spojrzeniu, niczym ściana luster. Nagle pomyślałam o legendach praktyk voodoo moich czasów; o zombie i ożywionych trupach. Jak to ujęła Geilis? „W każdej legendzie jest trochę prawdy...” Ismael przemówił. Zdjął krokodyli łeb. Teraz, z oczami pociemniałymi, leżał u naszych stóp. - Us sont arrives - rzekł cicho. Uniósł spoconą, pobrużdżoną wyczerpaniem twarz i obrócił ją w stronę zgromadzonych. - Kto prosi? Z tłumu wystąpiła młoda kobieta w turbanie. Na wpół oszołomiona, osunęła się na ziemię przed podium. Położyła rękę na jednej z rzeźbionych figurek w kształcie ciężarnej kobiety. Jej oczy uniosły się z nadzieją i choć nie rozumiałam słów, jakie wypowiadała, było oczywiste, o co prosiła. - Aya, gado - powiedział ktoś obok mnie, ale chyba nie Margaret Campbell. Usłyszałam głos starej kobiety, łamiący się i wysoki, jednak pewny siebie. Odpowiedział twierdząco. Młoda kobieta odetchnęła z radością i padła twarzą na ziemię. Ismael trącił ją lekko stopą. Wstała szybko i cofnęła się w tłum, ściskając małą figurkę. Kołysała się, wciąż powtarzając: „Mana, mana „. Następny był młodzieniec - sądząc po rysach twarzy, brat tej młodej kobiety. Z szacunkiem przykucnął na piętach. Dotknął czoła, zanim przemówił. - Grandmere - zaczął po francusku. Babcia? Byłam zupełnie zdezorientowana. - Czy kobieta, którą kocham, odwzajemnia moją miłość? - spytał, nieśmiało patrząc w ziemię. To on podał wcześniej gałązkę jaśminu. Teraz trzymał ją tak, iż omiatała wierzch bosej, zakurzonej stopy. Kobieta obok mnie roześmiała się starczym głosem. Wyłowiłam nuty ironii, ale nie pogardy. - Certainement - odparła. - Odwzajemnia. Poza tym odwzajemnia też uczucia trzech innych mężczyzn. Znajdź sobie inną mniej szczodrą, ale bardziej wartościową. Młodzieniec odszedł przygnębiony, ustępując miejsca starszemu mężczyźnie. Mówił w jakimś afrykańskim języku. Gdy dotknął jednej z figurek, w jego głosie zabrzmiał ton goryczy. - Setato hoye - padła odpowiedź. Tym razem głos się zmienił. Był dojrzały, ale nie starczy, a przede wszystkim męski i gniewny. Rzuciłam okiem w bok i mimo żaru ognia, poczułam gęsią skórkę na ramionach. Nie dostrzegłam już twarzy Margaret. Rysy pozostały te same, ale oczy świeciły, czujne i skupione. Usta układały się w wyraz zawziętego nakazu. Gardło nabrzmiało jak u żaby, z wysiłku prowadzenia sporu, w jaki wdał się ten ktoś ze starszym mężczyzną. „Oni tutaj są”, rzekł wcześniej Ismael. Rzeczywiście: oni. Ismael stanął z jednej strony, cichy, lecz czujny. Jego oczy na sekundę spoczęły na mnie, zanim wróciły do Margaret czy też do kogoś, w kogo się przekształciła. Ludzie z tłumu kolejno wychodzili do przodu, by klękać i prosić. Niektórzy mówili po angielsku, inni po francusku lub w narzeczu niewolników, jeszcze inni posługiwali się afrykańskim dialektem wyuczonym w utraconej ojczyźnie. Nie mogłam zrozumieć wszystkiego, ale gdy pytania były zadawane po angielsku lub francusku, często poprzedzał je pełen szacunku zwrot: „Dziadku”, „Babciu” lub „Ciociu”. Zarówno twarz, jak i głos wyroczni zmieniały się, gdy „oni” mieli odpowiadać na prośby. Stawał się głosem kobiecym lub męskim, na ogół w średnim wieku albo starszym. Ich cienie tańczyły na twarzy Margaret w blaskach ognia. „Czasami widzę w ogniu różne rzeczy”. Powróciło do mnie echo jej cichego, dziecinnego głosu. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Zrozumiałam, co przywiodło Ismaela z powrotem do tego miejsca, każąc mu ryzykować, że zostanie ponownie pojmany w niewolę. Nie przyjaźń, nie miłość i nie lojalność wobec towarzyszy niewolniczej niedoli, lecz władza. Moc. Jakiej ceny warta jest moc przepowiadania przyszłości? Każdej, co zrozumiałam, patrząc na trwające w ekstazie twarze zgromadzonych. Ismael wrócił do Margaret. Minęło jeszcze sporo czasu. Nie wiedziałam, jak długo działa narkotyk, ale widziałam ludzi leżących tu i ówdzie na ziemi i chylących się do snu. Inni cicho wtopili się w mrok chat. Wokół ogniska zostało kilka osób. Sami mężczyźni. Krzepcy i pewni siebie, sądząc z ich postawy, przyzwyczajeni do okazywania im szacunku, przynajmniej wśród niewolników. Zwlekając z odejściem, przyglądali się poczynaniom, aż w końcu jeden wystąpił do przodu. - Oni już - rzekł do Ismaela, wskazując głową śpiących wokół ogniska. - Teraz pytaj ty. Twarz Ismaela nie pokazała nic, oprócz lekkiego uśmiechu, a jednak wydał się nagle zdenerwowany. W mężczyznach nie było nic otwarcie groźnego, ale wydawali się zarówno poważni, jak i zawzięci, nie na Margaret, ale - dla odmiany - na Ismaela. W końcu skinął głową i odwrócił się do Margaret. W czasie przerwy jej twarz zobojętniała. - Bouasso - odezwał się Ismael. - Przyjdź, Bouasso. Mimowolnie odsunęłam się najdalej, jak mogłam, by nie wpaść w ogień. Tajemniczy Bouasso pojawił się szybko. - Ja być tutaj. Głos równie głęboki, jak Ismaela powinien być też przyjemny, ale nie był. Jeden z mężczyzn cofnął się mimowolnie. Ismael stał sam. Pozostali mężczyźni odsuwali się od niego, jakby cierpiał na zakaźną chorobę. - Powiedz mi to, co chcę wiedzieć, Bouasso - rzekł. Głowa Margaret zakołysała się lekko, w jej jasnoniebieskich oczach pojawił się błysk rozbawienia. - Co chcesz wiedzieć? - rozległ się głęboki, szyderczy głos. - I dlaczego? Ty pójdziesz. Powiem ci wszystko albo nie. Uśmieszek na twarzy Ismaela był odbiciem uśmiechu na obliczu Bouassy. - Ty mówisz prawdę - powiedział cicho. - Ale tamci... - Rzucił głową w kierunku swoich towarzyszy, nie zdejmując oczu z przemienionej twarzy Margaret. - Czy oni ze mną pójdą? - Możliwe - odparł głęboki głos i zachichotał dość nieprzyjemnie. - Maggot umrze w ciągu trzech dni. Tutaj nie będzie już dla nich nic. To wszystko, czego chciałeś ode mnie? - Bouasso ziewnął szeroko i z delikatnych ust Margaret wydobyło się donośne czknięcie. W oczach dziewczyny znów pojawiła się pustka, ale mężczyźni tego nie zauważali. Rozmawiali teraz w podnieceniu. Ismael uciszył ich znaczącym spojrzeniem na mnie. Nagle uspokojeni, rozeszli się, nadal mamrocząc i spoglądając w moją stronę. Gdy ostami opuścił polanę, Ismael zamknął oczy i opuścił ramiona. Poczułam się całkiem wyczerpana. - Co... - zaczęłam i umilkłam. Po drugiej stronie ogniska jakiś mężczyzna wyłonił się z trzciny cukrowej. To Jamie, sam smukły jak trzcina, w koszuli zabarwionej gasnącym ogniem i twarzą równie czerwoną, jak włosy. Położył palec na ustach. Skinęłam głową i ostrożnie podwinęłam stopy pod siebie, równocześnie jedną ręką unosząc spódnicę. Ja zdołałabym wstać, minąć ognisko i wejść w trzcinę, zanim Ismael zdążyłby mnie dopaść, ale Margaret? Zawahałam się. Odwróciłam w stronę panny Campbell. Jej twarz znów się ożywiła. Była uniesiona i rozpłomieniona pragnieniem. Margaret rozchyliła usta, błyszczące oczy zwęziły się tak, że spoglądając w ogień, wydawały się skośne. - Tatuś? - odezwał się głos Brianny obok mnie. Ciarki przebiegły mi po skórze. Głos Brianny, twarz Brianny, jej niebieskie oczy pociemniałe i zwężające się pragnieniem. - Brianna - szepnęłam. - Mama - odezwał się głos mojej córki, dochodząc z gardła wyroczni. - Brianna - rzekł Jamie, gwałtownie odwracając głowę, żeby na nią spojrzeć. - Tatusiu - powiedziała z wielką pewnością. - Wiedziałam, że to ty. Śniłeś mi się. Twarz Jamiego była wręcz biała z powodu doznanego wstrząsu. Widziałam, że jego wargi bezgłośnie układają się w słowo „Jezus”, a ręka instynktownie rusza, jakby pragnął się przeżegnać. - Nie pozwól, żeby mama odeszła sama - mówił dalej głos mojej córki. - Idź z nią. Zapewnię wam bezpieczeństwo. Wokół nie słychać było żadnego dźwięku, tylko ogień trzaskał cicho. Ismael stał znieruchomiały, wytrzeszczonymi oczami wpatrując się w kobietę obok mnie, która po chwili znów przemówiła łagodnym, matowym głosem. - Kocham cię, tatusiu. Ciebie także, mamo. Pochyliła się ku mnie. Poczułam świeżą krew, gdy jej wargi dotknęły moich. Krzyknęłam. Nie zdawałam sobie sprawy, że zerwałam się na równe nogi i przebiegłam przez polanę. Wiedziałam tylko to, że drżąca przywarłam do Jamiego i wtuliłam twarz w jego płaszcz. Serce Jamiego biło pod moim policzkiem. On też cały się trząsł. Czułam, że jego dłoń robi znak krzyża nad moimi plecami, a ręka mocno mnie obejmuje. - Już dobrze - wyszeptał. Poczułam, że jego żebra napinają się z wysiłku, by mógł panować nad głosem. - Nie ma jej. Nie chciałam patrzeć, ale zmusiłam się, by odwrócić głowę w stronę ogniska. Jaka spokojna scena! Panna Campbell siedziała na ławce, nucąc coś sobie i obracając na kolanach długie czarne pióro z koguciego ogona. Ismael stał za Margaret. Tkliwie głaskał ją po głowie. Zadał jej jakieś pytanie w potoczystym języku. Uśmiechnęła się łagodnie. - Och, nie jestem ani trochę zmęczona! - zapewniła. Czule spojrzała na pokrytą bliznami twarz, która pochylała się nad nią w ciemności. - Jakie miłe przyjęcie, prawda? - Tak, dziecino - odparł łagodnie. - Jednak teraz odpoczniesz. Głośno mlasnął językiem. Nagle z ciemności nocy wyłoniły się dwie kobiety w turbanach. Pewnie czekały w pobliżu. Ismael powiedział coś do niewolnic. Natychmiast zaopiekowały się Margaret. Podniosły ją i odprowadziły, nucąc w afrykańskim i francuskim języku ciche kołysanki. Ismael został. Przyglądał się nam poprzez ogień. Nieruchomy niczym jeden z bożków Geilis wydawał się wyrzeźbiony z nocy. - Nie przyszedłem sam - rzekł Jamie i niedbale wskazał na pole trzciny za swoimi plecami, dając do zrozumienia, że są tam uzbrojone zastępy. - Och, pan być sam - odparł Ismael z lekkim uśmiechem. - Nieważne. Loa mówić: wy być bezpieczni ode mnie - powiedział, patrząc taksującym wzrokiem raz na mnie, raz na Jamiego. - Nigdy nie słyszałem, żeby loa mówić do bukra - oświadczył. Potrząsnął głową, żeby przestać o tym myśleć. - Wy teraz iść - powiedział cicho, lecz zdecydowanie. - Jeszcze nie. - Jamie wyprostował się i zdjął rękę z mojego ramienia. - Przybyłem po Iana i nie odejdę bez niego. Brwi Ismaela uniosły się, łącząc trzy poziome blizny między nimi. - Zapomnieć o chłopcu. On wyjechać. - Dokąd? - zapytał ostro Jamie. - Z Maggot, panie - odparł. - A tam dokąd ona, pan nie pojechać. Chłopiec wyjechać - powiedział nieodwołalnie. - Wy też wyjechać. Pan rozumny człowiek... - przerwał, nasłuchując. Gdzieś w oddali rozległo się bębnienie. Rytmiczny puls był czymś więcej niż zakłóceniem nocy. - Wkrótce przyjść tutaj inni. Wy być bezpieczni ode mnie, nie od nich. - Jacy inni? - zapytałam. Groza spotkania z loa opadała i mogłam już mówić, choć po plecach wciąż przebiegały mi ciarki ze strachu przed ciemnym polem trzciny, które miałam za sobą. - Zbiegli niewolnicy, jak sądzę - rzekł Jamie, spoglądając na Ismaela. - Wy też nimi będziecie? Kapłan odpowiedział jednym skinieniem głowy. - To być prawda. Pan słyszeć, co mówić Bouasso? Jego loa nas błogosławić, my iść. - Ismael wskazał ręką chaty i wzgórza wznoszące się za nimi. - Bęben wzywa ich ze wzgórz. Tych, którzy są silni, żeby wyruszyć w drogę. Odwrócił się, kończąc rozmowę. - Zaczekaj! - zawołał Jamie. - Powiedz nam, dokąd odeszła pani Abernathy z chłopcem? Ismael zawrócił. Jego ramiona pokrywała krew krokodyla. - Do Abandawe - odparł. - A gdzie to jest? - Jamie niecierpliwie domagał się odpowiedzi. - Ja wiem. - Położyłam mu rękę na ramieniu. Oczy Ismaela rozszerzyły się ze zdumienia. - Abandawe leży na Hispanioli. Lawrence mi powiedział. Właśnie tego chciała od niego Geilis: dowiedzieć się, gdzie znajduje się Abandawe. - Ale co to jest? Miasto, wieś? Czułam pod ręką napięcie ramienia Jamiego. - To jaskinia - odparłam. Zrobiło mu się zimno, mimo łagodnego powietrza i bliskości ogniska. - Pradawna jaskinia. - Abandawe to miejsce magiczne - dodał Ismael cicho, jakby obawiał się mówić o tym na głos. Spojrzał na mnie twardo i podejrzliwie. - Klotylda mówić, że Maggot zabrać cię do pokoju na górze. Ty może wiedzieć, co ona tam robić? - Trochę - wymamrotałam zdrętwiałymi, spierzchniętymi ustami. Pamiętałam miękkie, białe i pulchne dłonie Geilis; układanie kamieni; lekkie rozmowy o krwi. Jakby w lot chwytając echo tej myśli, Ismael zrobił nagły krok w moim kierunku. - Kobieto... ty jeszcze krwawić? Jamie poruszył się gwałtownie, ale ścisnęłam jego ramię, żeby się nie wtrącał. - Tak - odparłam. - Dlaczego pytasz? Ismael znów spojrzał w stronę chat. W ciemności za nim widać było poruszenie. Wiele osób chodziło tam i z powrotem. Szmer głosów przypominał szelest trzcinowych pól. Przygotowywano się do odejścia. - Jeśli kobieta krwawić, ona zabijać magię. Ty krwawić, ty mieć kobiecą moc, magia dla ciebie nie działać. Stare kobiety robić magią jak czarownice, nazywać się loa, one robić choroby i zdrowie. - Rzucił mi długie spojrzenie i potrząsnął głową. - Ty nie iść do tej magii, co robić Maggot. Ta magia ją zabić, na pewno, ale to zabić też ciebie. - Wskazał pustą ławkę. - Ty słyszeć słowa Bouasso. Maggot umrzeć za trzy dni. Ona zabrać chłopca, on umrzeć. Jeśli ty pójść za nimi, panie, ty też umrzeć na pewno. - Utkwił wzrok w Jamiem, podniósł przed nim ręce z nadgarstkami skrzyżowanymi tak, jakby były związane. - Ja ci mówić, amiki - dodał. Opuścił ramiona, rozsunął je na bok, rozrywając niewidzialne więzy. Odwrócił się gwałtownie i zniknął w ciemności, gdzie coraz głośniejszy szelest stóp przerywany był odgłosami podnoszenia ciężkich przedmiotów. - Święty Michał nas obroni - mruknął Jamie i przesunął dłonią po włosach. Ogniście rude kosmyki zajaśniały w migotliwym blasku. Płomienie wygasały. - Znasz to miejsce, do którego Geilis zabrała Iana, Angielko? - zapytał. - Nie, wiem tylko, że leży wśród wzgórz Hispanioli i że przepływa przez nie strumień. - Musimy więc zabrać Sterna - zadecydował. - Chodźmy, chłopcy są z łodzią nad rzeką. Odwróciłam się, by pójść za Jamiem, ale przystanęłam na skraju trzcinowego pola, żeby się obejrzeć. - Jamie, spójrz! Za nami dopalało się ognisko i widniał mroczny krąg chat niewolników. Dalej jasną plamą na tle zbocza rysowała się posiadłość Rose Hall, a jeszcze dalej, za wzgórzem niebo jaśniało czerwienią. - To pali się dom Howe’a - oznajmił z dziwnym spokojem. Jamie wskazał w lewo, w stronę górskiego stoku, gdzie pomarańczową barwą płonął mały punkt, który z daleka wydawał się kropkę światła. - A to chyba posiadłość Dwanaście Drzew. Głos bębna niósł się przez rzekę. Co powiedział Ismael? „Bęben wzywa ich ze wzgórz... tych, którzy są wystarczająco silni, by wyruszyć w drogę”. Niewielki rząd niewolników wychodził z chat. Kobiety w białych turbanach niosły dzieci i tobołki, na ramionach kołysały im się naczynia do gotowania. Czarna dziewczyna, z pełnym troski szacunkiem, prowadziła za rękę Margaret Campbell, która również miała na głowie turban. Jamie ruszył w jej stronę. - Panno Campbell! - powiedział ostro. - Margaret! Margaret i jej towarzyszka przystanęły. Młoda kobieta ruszyła tak, jakby chciała stanąć między swą podopieczną a intruzem. Jamie podchodząc, podniósł ręce, by pokazać, że nie zamierza zrobić żadnej krzywdy, więc niewolnica niechętnie zrobiła w tył. - Margaret - szepnął. - Margaret, nie poznajesz mnie? Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Bardzo powoli ujął jej twarz. - Margaret! - mówił dalej cichym, lecz natarczywym głosem. - Margaret, posłuchaj! Wiesz, kim jestem, Margaret! Zamrugała raz, potem dwa razy. Gładka okrągła twarz się ożywiła. Nie przypominało to nagłego zawładnięcia nią przez loa, lecz było powolnym, niezobowiązującym nadejściem nieśmiałego i bojaźliwego rozpoznania. - Tak, Jamie - powiedziała w końcu. Jej dziewczęcy głos brzmiał dźwięcznie i czysto. Usta Margaret drgnęły, oczy zabłyszczały, gdy jej twarz wciąż tkwiła w dłoniach Jamiego. - Wiele czasu minęło od chwili, gdy cię widziałam, Jamie - rzekła, patrząc mu w oczy. - Masz jakąś wiadomość od Ewana? Czy jest zdrów? Jamie stał nieruchomo przez minutę, z trudem skrywał silne wzruszenie. - Jest zdrów - szepnął w końcu. - Miewa się bardzo dobrze, Margaret. Przekazał mi to, bym zachował do chwili, gdy cię zobaczę. - Pochylił głowę i pocałował ją delikatnie. Kobiety, które przyglądały się tej scenie, zaczęły szeptać, patrząc z zakłopotaniem jedna na drugą. Kiedy Jamie uwolnił w końcu Margaret, otoczyły ją ciasno. Dziewczyna wcale nie zwracała na nie uwagi. Wciąż wpatrywała się w Jamiego, z uśmiechem na ustach. - Dziękuję, Jamie! - zawołała, gdy pomocnica wzięła ją pod rękę i zaczęła ponaglać do odejścia. - Przekaż Ewanowi, że wkrótce się z nim spotkam! Niewielka grupa ubranych na biało kobiet ruszyła w drogę, znikając jak duchy w ciemnościach obok trzcinowego pola. Jamie zrobił gwałtowny ruch w ich kierunku, ale go powstrzymałam. - Pozwól jej odejść - wyszeptałam, pamiętając o zwłokach wielebnego w salonie właścicielki plantacji. - Nie możesz jej zatrzymać. Z nimi jest jej lepiej. Szybko zamknął oczy i skinął głową. - Tak, masz rację. Odwrócił się, potem nagle przystanął. Podążyłam za jego wzrokiem. Teraz paliło się Rose Hall. Światła pochodni migały za oknami, na piętrze i na parterze. Ostra jasność zaczęła powiększać się w oknach sekretnej pracowni. - Pora iść - rzekł Jamie. Ujął mnie za rękę. Szybko zagłębiliśmy się w mroczny gąszcz trzciny. Powietrze nagle zgęstniało od zapachu płonącego cukru. 62 Abandawe Możecie wziąć żaglową łódź gubernatorską. Jest mała, ale nadaje się do żeglugi - rzekł Grey, szperając w szufladzie swego biurka. - Napiszę rozkaz do dokerów, żeby ją wara wydali. - Tak, łódź będzie nam potrzebna... nie mogę popłynąć na „Artemidzie”, która należy do Jareda. To zbyt ryzykowne. Ale myślę, że najlepiej będzie, jeśli ukradniemy tę żaglówkę, John - mówił Jamie. Ściągnął brwi w wyrazie dezaprobaty. - Nie chciałbym, abyś w jakikolwiek widoczny sposób był uwikłany w moje sprawy. I tak masz wystarczająco duży kłopot. Grey uśmiechnął się gorzko. - Kłopot? Dobre sobie! Rzeczywiście: cztery spalone rezydencje i ponad dwustu zbiegłych niewolników. Wątpię, by w tych okolicznościach ktoś zwracał uwagę na moje kontakty towarzyskie. Lęk przed zbiegłymi niewolnikami i strach przed Chińczykiem tak sparaliżował wyspy, że nikt się nie przejmie zwykłym przemytnikiem. - Co za ulga - rzekł kwaśno Jamie. - A zatem ukradniemy tę łódź, a jeśli zostaniemy złapani, ty nigdy nie słyszałeś mojego nazwiska ani nie widziałeś mojej twarzy, dobrze? Grey wpatrywał się w Jamiego z rozbawieniem, strachem i gniewem. - No, nie wiem, czy zdołałbym patrzeć, jak cię wieszają, i zachować milczenie ze strachu o swoją reputację! - odparł gubernator. - Wielki Boże, Jamie, za kogo ty mnie uważasz? - Za przyjaciela, John - wyjaśnił spokojnie Jamie. - I jeśli przyjmę twoją przyjaźń... i twoją cholerną łódź!... to ty przyjmiesz moją i będziesz cicho! Grey zacisnął usta. Przez chwilę patrzył z wściekłością na potężnego Szkota, a potem się poddał. - Dobrze - powiedział krótko. - Jednak wyświadczyłbyś mi osobistą przysługę, gdybyś się postarał, aby cię nie pojmano. Jamie potarł usta kciukiem, skrywając uśmiech. - Będę się starał ze wszystkich sił, John. Gubernator usiadł znużony. Pod oczami miał głębokie kręgi, a jego nieskazitelne żaboty były w złym stanie. Najwyraźniej nie przebierał się od przedwczoraj. - W porządku. Nie wiem, dokąd się wybieracie, i prawdopodobnie lepiej, żebym nie wiedział. Jednak, jeśli możecie, trzymajcie się z dala od linii żeglugowych na północ od Antiguy. Dziś rano wysłałem okręt, prosząc o tylu ludzi, zarówno żeglarzy, jak i żołnierzy marynarki, ilu koszary mogą mi dostarczyć. Najpóźniej pojutrze będą więc zmierzać tą drogą, by ochraniać miasto i port przed zbiegłymi niewolnikami na wypadek otwartego buntu. Dostrzegłam spojrzenie Jamiego i już chciałam o coś zapytać, ale on, niemal niezauważalnie, pokręcił głową. Opowiedzieliśmy gubernatorowi o powstaniu nad rzeką Yaallahs i ucieczce niewolników; zresztą słyszał już coś o tym z innych źródeł, ale nie wspomnieliśmy, co widzieliśmy później, schronieni w niewielkiej zatoczce, gdzie zwinęliśmy żagle, aby ukryć ich biel. Rzeka była czarna jak onyks, ale błyszczała lekko. Usłyszeliśmy, jak się zbliżają. Mieliśmy więc czas, aby się ukryć, zanim ich statek na nas wpłynie. Uderzenia bębnów i oszalały triumf wielu głosów niósł się echem przez dolinę rzeki, gdy mijała nas niesiona z prądem „Bruja”. Ciała piratów bez wątpienia leżały gdzieś w górze rzeki, pozostawione, by zgniły wśród czerwonych uroczynów i cedrów. Zbiegli niewolnicy z dorzecza rzeki Yallahs wcale nie udali się w góry Jamajki, ale kierowali się ku morzu, prawdopodobnie po to, by dołączyć do kompanów Bouassy na Hispanioli. Mieszkańcy Kingston nie mieli się czego bać ze strony uciekinierów, ale było znacznie lepiej, że królewska marynarka wojenna koncentrowała uwagę na Jamajce, a nie na Hispanioli, dokąd my wyruszaliśmy. Jamie wstał i skierował się do wyjścia, ale gubernator go powstrzymał. - Poczekaj. Nie chcesz prosić o jakieś bezpieczne miejsce dla twojej... dla pani Fraser? - Nie patrzył na mnie, lecz na Jamiego. - Byłbym zaszczycony, gdybyś powierzył ją mojej opiece. Mogłaby zatrzymać się w rezydencji aż do twojego powrotu. Miałaby tutaj spokój. Jamie zawahał się, ale nie znalazł żadnego delikatnego sposobu odrzucenia propozycji gubernatora. - Ona musi pójść ze mną, John - odparł. - W tej kwestii nie istnieje żaden wybór. Musi. Grey spojrzał na mnie przelotnie i szybko odwrócił wzrok, ale w jego oczach zdążyłam zobaczyć błysk zazdrości. Było mi żal Greya, ale nie mogłam mu powiedzieć prawdy. - Tak - wymamrotał przez zaciśnięte gardło. - Rozumiem. Jamie wyciągnął do niego rękę. Grey wahał się przez chwilę, potem uścisnął dłoń przyjaciela. - Powodzenia, Jamie - rzekł z odrobiną szorstkości w głosie - Bóg z tobą. Trochę trudniej było uporać się z Fergusem. Bezwzględnie upierał się przy tym, by nam towarzyszyć. Przedstawiał argument za argumentem i nalegał jeszcze bardziej gwałtownie, gdy się dowiedział, że popłyną z nami szkoccy szmuglerzy. - Ich zabierasz! A mnie chcesz zostawić? - Twarz Fergusa dodatkowo ożywiła się urazą. - Tak - mruknął stanowczo Jamie. - Ci przemytnicy są wdowcami lub kawalerami, a ty masz żonę. - Spojrzał znacząco na Marsali, która z twarzą ściągniętą strachem przysłuchiwała się dyskusji. - Myślałem, że jest za młoda, by wychodzić za mąż, ale wiem, że jest za młoda, by owdowieć. Zostajesz - rozkazał. Odwrócił się, uznając sprawę za zamkniętą. Było całkiem ciemno, gdy postawiliśmy żagiel na gubernatorskiej łodzi - dziewięciometrowym, jednopokładowym statku. W budynku przystani zostawiliśmy dwóch związanych i zakneblowanych dokerów. Łódź była wystarczająco duża, by zasłużyć, choć z trudem, na miano „okrętu”. Wypłynęliśmy z portu Kingston, w orzeźwiającej wieczornej bryzie kierując się ku Hispanioli. Szmuglerzy zajęli się żeglowaniem. Jamie, Lawrence i ja siedzieliśmy na jednej z długich ławek biegnących wzdłuż burty. Gawędziliśmy o tym i owym, ale po pewnym czasie zamilkliśmy, zajęci własnymi myślami. Jamie ziewał raz za razem i w końcu, na moje usilne prośby, zgodził się położyć. Oparł mi głowę na kolanach. Ja byłam zbyt napięta, by zmrużyć oko. Lawrence także nie spał. Podłożył ręce pod głowę i wpatrywał się w niebo. - Dziś wieczorem w powietrzu jest wilgoć - oznajmił. Wskazał na wschodzący srebrzysty sierp. - Widzisz tę mgłę wokół księżyca? Przed świtem może padać. Rzecz niezwykła o tej porze roku. Rozmowa o pogodzie okazała się wystarczająco nudna, by ukoić moje zszarpane nerwy. Głaskałam gęste, miękkie włosy Jamiego. - A zatem - odezwałam się po chwili - obaj, ty i Jamie, potraficie odczytywać pogodę z nieba. Ja znam tylko stare powiedzenie, które mówi, że gdy niebo czerwone jest wieczorem, marynarz się cieszy, a kiedy czerwienieje rano, traktuje to jako ostrzeżenie. Nie zwróciłam uwagi, jaki kolor miało dziś wieczorem, a ty? Lawrence się roześmiał. - Lekko purpurowe - odparł. - Nie potrafię przewidzieć, czy rano będzie czerwone, ale to zdumiewające, jak często takie znaki są niezawodne. Jednak oczywiście wiąże się z tym pewna zasada naukowa: światło się załamuje przy przejściu przez wilgoć. A właśnie zauważyłem, że powietrze jest wilgotne. Uniosłam podbródek, rozkoszując się bryzą, która podnosiła ciężkie włosy opadające mi na kark. - A co z różnymi osobliwościami? Ze zjawiskami nadprzyrodzonymi? - zapytałam. - Co ze sprawami, wobec których prawa nauki nie mają zastosowania? „Jestem naukowcem”, wciąż słyszałam słowa Lawrance’a. „Nie wierzę w duchy”. - O jakich zjawiskach mówisz? - Cóż... - Przez chwilę szukałam w pamięci i znalazłam dwa przykłady. - O ludziach z krwawiącymi stygmatami. A astralne podróże? Wizje, nadprzyrodzone objawienia... dziwne rzeczy, których nie da się wyjaśnić racjonalnie? Lawrence chrząknął i wygodniej ułożył się na ławie. - Moim zdaniem naukowiec powinien jedynie obserwować, poszukiwać przyczyn tam, gdzie można je znaleźć, i zrozumieć, że na tym świecie istnieje wiele rzeczy i zjawisk, dla których żadna przyczyna nie będzie znaleziona. Nie dlatego że nie istnieje, lecz dlatego, że za mało wiemy, by ją odnaleźć. Obowiązkiem nauki nie jest naleganie na wyjaśnienie, lecz obserwacja zjawisk w nadziei, że wyjaśnienie pojawi się samo. - To może być naukowe, ale z pewnością pozostaje sprzeczne z naturą człowieka - zaprotestowałam. - Ludzie wciąż pragną wyjaśnień. - Rzeczywiście - przyznał. Był coraz bardziej zainteresowany dyskusją. Oparł się plecami o ławkę i skrzyżował ręce na brzuchu w pozie akademickiego wykładowcy. - I właśnie z tego powodu naukowiec stawia hipotezy... sugestie wynikające z obserwacji. Ale nie wolno mylić hipotezy z tezą... z dowodem. Widziałem wiele rzeczy, które można by opisać jako dziwne. Na przykład deszcz ryb: mnóstwo ryb tego samego gatunku spada nagle z jasnego nieba na suchą ziemię. Wydawałoby się, że nie istnieje żadna racjonalna przyczyna podobnego zjawiska... a jednak, czy powinniśmy w związku z tym przypisywać to zjawisko nadprzyrodzonej ingerencji? Czy wydaje się bardziej prawdopodobne, by jakaś boska inteligencja zabawiała się zrzucaniem na nas z nieba ławicy ryb, czy też że jest to związane z jakimś zjawiskiem meteorologicznym, trąbą wodną, tornadem lub czymś w tym rodzaju, co, choć nie jest dla nas widoczne, pozostaje w ciągłym ruchu? I jeszcze - jego głos stał się bardziej refleksyjny - dlaczego i w jaki sposób mogłoby takie zjawisko naturalne, jak trąba wodna usunąć głowy i tylko głowy wszystkim tym rybom? - Widziałeś coś takiego na własne oczy? - spytałam zaciekawiona. Lawrence roześmiał się głośno. - Oto przemówił umysł uczonego! - odparł, chichocząc. - Pierwsze pytania, jakie zadaje uczony, brzmią: „skąd to wiesz?”, „kto to widział”, „czy mogę to zobaczyć?”. Tak, widziałem to na własne oczy... trzy razy, choć w jednym wypadku były to raczej żaby, nie ryby. - Byłeś blisko brzegu morza czy jeziora? - Raz w pobliżu morskiego brzegu, a raz niedaleko jeziora, to właśnie wtedy widziałem żaby, lecz za trzecim razem znajdowałem się w głębi lądu, około pięćdziesięciu kilometrów od najbliższego akwenu. Ponadto ryby należały do gatunku, jaki widziałem tylko w oceanie. Ani w jednym z tych wypadków nie występowały zakłócenia górnej atmosfery: żadnych chmur, żadnego potężnego wiatru, żadnych wodnych trąb, które nagle unoszą się z morza ku niebu. A jednak ryby spadły. Fakt. Widziałem na własne oczy. - A czy nie byłoby to faktem, gdybyś ich nie widział? - zapytałam sucho. Roześmiał się uradowany. Jamie poruszył się i mruknął coś na moim biodrze. Pogłaskałam rude włosy. Znów zapadł w sen. - Może tak, może nie. Ale uczony nie mógłby tak powiedzieć, prawda? W chrześcijańskiej Biblii napisano: „Błogosławieni ci, którzy nie widzą, ale wierzą?”. - Tak. - Pewne rzeczy muszą być zaakceptowane jako fakt, bez potwierdzających dowodów. - Zaśmiał się, tym razem bez wesołości, i dodał: - Jako uczony, a w dodatku żyd, mam prawdopodobnie odmienny punkt widzenia na takie zjawisko, jak stygmaty oraz na ideę zmartwychwstania po śmierci, która przez znaczną część cywilizowanego świata przyjmowana jest jako dogmat. A jednak ta sceptyczna opinia nie jest poglądem, który mógłbym chociaż wyszeptać komukolwiek oprócz siebie bez śmiertelnego niebezpieczeństwa osobistej krzywdy. - Niewierny Tomasz też był żydem - powiedziałam z uśmiechem. - Tak, i dopiero wtedy, kiedy przestał wątpić, stał się chrześcijaninem... i męczennikiem. Można by twierdzić, że to pewność go zabiła. - W jego głosie brzmiała ironia. - Jest wielka różnica między tymi zjawiskami, które są przyjmowane na wiarę, a tymi, które są udowodnione dzięki obiektywnemu badaniu, choć powód może być w obydwu wypadkach równie „racjonalnie” znany. Główna różnica polega na tym, że ludzie będą traktować z pogardą te zjawiska, które są potwierdzone świadectwem ich własnych zmysłów, podczas gdy chętnie bronią aż do śmierci prawdziwości zjawiska, którego ani nie widzieli, ani nie doświadczyli. Wiara to równie potężna siła, jak nauka. Ale znacznie bardziej niebezpieczna - dodał na zakończenie. Przez pewien czas siedzieliśmy w milczeniu, spoglądając nad dziobem niewielkiego statku w stronę cienkiego pasa ciemności, który podzielił noc; ciemniejszego niż purpurowy blask nieba czy srebrzysto-szarego morza. Hispaniola nieubłaganie rysowała się coraz bliżej. - Gdzie widziałeś te bezgłowe ryby? - zapytałam nagle i nie byłam zdumiona, gdy lekko skinął głową w stronę dziobu. - Tam - odparł. - Bardzo dużo osobliwych rzeczy zaobserwowałem na tych wyspach. Prawdopodobnie więcej niż gdziekolwiek indziej. Niektóre miejsca są właśnie takie. Przez kilka minut nic nie mówiłam. Zastanawiałam się, co nas czekało na Hispanioli... miałam nadzieję, że Ismael się nie mylił, mówiąc, że Geilis zabrała Iana ze sobą do Abandawe. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, odsuwana na bok podczas wydarzeń ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Lawrence... a ci inni szkoccy chłopcy? Ismael mówił, że widział ich, łącznie z Ianem, dwunastu. Kiedy przeszukiwaliście plantację... znaleźliście jakiś ślad? Mocno wciągnął powietrze, ale nie odpowiedział od razu. Czułam, że dobiera słowa, aby w odpowiedni sposób przekazać mi wstrząsającą prawdę. Odpowiedź, gdy wreszcie ją usłyszałam, padła z ust Jamiego. - Znaleźliśmy ich. - Położył rękę na moim kolanie i ścisnął je delikatnie. - Nie pytaj o nic więcej, Angielko... bo i tak ci nie powiem. Zrozumiałam. Ismael musiał mieć rację. Chłopcem, którego wzięła ze sobą Geilis, z pewnością był Ian. Jamie nie zniósłby żadnej innej możliwości. Delikatnie pogłaskałam go po głowie. - „Błogosławieni, którzy nie widzą, ale wierzą”, szepnęłam. Rzuciliśmy kotwicę przed świtem, w małej bezimiennej zatoce na północnym wybrzeżu Hispanioli. Była tam wąska plaża z urwiskami. Przez skalną szczelinę dostrzegłam piaszczysty trakt wiodący w głąb wyspy. Jamie przeniósł mnie kilka kroków do brzegu i postawił na ziemi. Odwrócił się do Innesa, który przyszedł na brzeg z porcją żywności. - Dziękuję - powiedział. - Tutaj się rozdzielimy, z błogosławieństwem Najświętszej Dziewicy. Spotkamy się w tym miejscu za cztery dni. Wąska twarz Innesa ściągnęła się w wyrazie nieoczekiwanego rozczarowania, potem pojawiła się na niej rezygnacja. - No tak, a ja będę pilnować łodzi, aż wszyscy wrócicie - mruknął. Jamie roześmiał się i potrząsnął głową. - Nie tylko ty. Gdybym potrzebował silnego ramienia, ciebie wezwałbym pierwszego. Nie, wszyscy tu zostaniecie, z wyjątkiem mojej żony i Larence’a. Rezygnację na twarzy Innesa zastąpiło szczere zdumienie. - Zostajemy tutaj? Wszyscy? Nie weźmiesz nas do pomocy, Mac Dubh? - Z trwogą spojrzał na gęsto porośnięte urwiska. - To miejsce wydaje się zbyt przerażające, by zapuszczać się w nie bez przyjaciół. - Będę to uważał za akt największej przyjaźni z twojej strony, jeśli poczekasz tutaj, tak jak powiedziałem, Duncanie - wyjaśnił łagodnie Jamie. Z lekkim zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że wcześniej nie znałam imienia Innesa. Innes jeszcze raz z zatroskaniem spojrzał na urwiska, potem pochylił głowę. - Cóż, ty tutaj decydujesz, Mac Dubh, ale wiesz, że jesteśmy gotowi... Jamie skinął głową. - Tak, doskonale o tym wiem, Duncanie - rzekł cicho. Wyciągnął ramiona. Innes objął Jamiego, z zakłopotaniem poklepując go jedną ręką po plecach. - Uważajcie na siebie, gdyby nadpłynął jakiś okręt - ostrzegł Jamie. - Królewska Flota Wojenna będzie szukać łodzi gubernatora. Wątpię, by zapuścili się aż na Hispaniolę, ale odpłyńcie, gdyby tak się stało. I to natychmiast. - Mielibyśmy was tu zostawić?! Nie. Możesz żądać ode mnie wielu rzeczy, Mac Dubh, i zrobię wszystko, co każesz, ale nie to. Jamie zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Wschodzące słońce wzniecało iskry w jego włosach i brodzie, otaczając ogniem całą głowę. - Naprawdę wolałbym, żebyś uszedł z życiem, Duncanie. Pamiętaj, co powiedziałem. Jeśli pojawi się jakiś okręt, odpływaj - powtórzył. Odwrócił się i poszedł pożegnać pozostałych Szkotów. Innes westchnął głęboko. Choć na jego twarzy wyryło się niezadowolenie, dalej już nie protestował. W dżungli było gorąco i parno, więc idąc we troje w głąb lądu, prawie cały czas milczeliśmy. Przede wszystkim nie było o czym mówić. Jamie i ja nie mogliśmy w obecności Lawrence’a rozmawiać o Briannie przed dotarciem do Abandawe. Nie było też sensu robić żadnych planów. W nocy drzemałam trochę. Gdy się kilkakrotnie budziłam, widziałam, że Jamie siedzi oparty o drzewo obok mnie i wpatruje się w bezgwiezdne niebo. W południe drugiego dnia dotarliśmy na miejsce. Jeden krok i tuż przed nami wyrosło kamieniste zbocze z szarego wapienia, pokryte iglastymi aloesami i gęstwiną szorstkich traw. I właśnie na szczycie wzgórza zobaczyłam wielkie stojące kamienie, megality ustawione w nierównym kręgu. - Nie mówiłeś, że jest tu kamienny krąg - zwróciłam się do Sterna. Zrobiło mi się słabo nie tylko z powodu gorąca i wilgoci. - Dobrze się pani czuje? - Lawrence spoglądał na mnie z trwogą, a jego dobrotliwa twarz zaczerwieniła się pod opalenizną. - Tak - odparłam, ale Jamie nie miał wątpliwości, że kłamię. Wziął mnie pod rękę i mocno przytrzymał obejmując w pasie. - Na Boga, bądź ostrożna, Angielko! - mruknął. - Nie podchodź zbyt blisko kręgu! - Musimy się dowiedzieć, czy Geilis jest tutaj z Ianem - powiedziałam. - Chodźmy! Siłą wprowadziłam w ruch moje oporne stopy. Jamie szedł ze mną, wciąż mrucząc coś pod nosem po gaelicku. Sądzę, że była to modlitwa. - Zostały tutaj postawione bardzo dawno - oznajmił Lawrence, gdy weszliśmy na grzbiet wzgórza i znaleźliśmy się w odległości zaledwie kilku metrów od kamieni. - Nie przez niewolników, ale przez rdzennych mieszkańców tych wysp. Krąg był pusty i wyglądał niewinnie - nic więcej ponad zwykłe wielkie kamienie ustawione pionowo i tkwiące nieruchomo pod słońcem. Jamie z lękiem przyglądał się mojej twarzy. - Słyszysz ich, Angielko? - zapytał. Lawrence wydawał się przerażony, ale nic nie powiedział, gdy ostrożnie zbliżyłam się do jednego z kamieni. - Nie - odparłam. - Dziś nie jest odpowiedni dzień. Przejście otwiera się w Święto Słońca albo w Święto Ognia. Zresztą nie wiem. Trzymając się mocno ręki Jamiego, posuwałam się powoli do przodu. Cały czas bacznie nasłuchiwałam. Wydawało się, że w powietrzu słychać słaby szum, ale być może to tylko zwykły odgłos chmary owadów. Bardzo ostrożnie położyłam dłoń na najbliższym kamieniu. Byłam ledwie świadoma, że Jamie mnie woła. Mój umysł walczył, by podnosić i opuszczać przeponę, zaciskać i rozluźniać komory serca. W uszach miałam pulsujący szum i wibrację zbyt głęboką jak na dźwięk, który tętnił w szpiku kości. W pewnym dziwnie małym, spokojnym punkcie w środku chaosu była Geilis Duncan. Widziałam jej zielone oczy. Śmiała mi się prosto w twarz - Claire! Leżałam na ziemi. Pociemniałe na tle nieba i pełne niepokoju twarze Jamiego i Lawrence’a pochylały się nade mną. Na policzkach czułam wilgoć, a strużka wody spływała mi po szyi. Zamrugałam. Ostrożnie poruszyłam też rękami i nogami, by się upewnić, że nadal je posiadam. Jamie odłożył chusteczkę, którą obmywał moją twarz. Pomógł mi usiąść. - Dobrze się czujesz, Angielko? - Tak - odparłam, wciąż lekko oszołomiona. - Jamie... ona tu jest! - Kto? Pani Abernathy? - Gęste brwi Lawrence’a podskoczyły wysoko do góry, gdy pospiesznie spojrzał za siebie, jakby oczekując, że Geilis zmaterializuje się w jednej chwili. - Słyszałam ją... widziałam... - Powoli odzyskiwałam przytomność umysłu. - Ona jest tutaj - powtórzyłam. - Nie w kręgu, bliżej. - Możesz dokładnie określić gdzie? - Jamie z ręką na sztylecie rozglądał się wokół. Potrząsnęłam głową i zamknęłam oczy, niechętnie próbując odtworzyć fragment wizji. Miałam wrażenie ciemności, wilgotnego chłodu i błysku czerwonej pochodni. - Zdaje się, że w jaskini - powiedziałam zdumiona. - Czy to blisko, Lawrence? - Tak - odparł, wpatrując się w moją twarz z ogromną ciekawością. - Wejście znajduje się niedaleko stąd. - Prowadź - polecił Stemowi Jamie. Wstał i postawił mnie na nogi. - Jamie... - powstrzymałam go szybko. - Tak? - Geilis wie, że ja też tu jestem. Przystanął. Z trudem przełknął ślinę. Po chwili zacisnął szczęki i skinął głową. - A Michael bheannaichte, dion sinn bho dheamhainnean - powiedział cicho po gaelicku i ruszył ku krawędzi wzgórza. Wokół panowała nieprzenikniona, absolutna ciemność. Uniosłam rękę do twarzy, poczułam, że dłoń pociera nos, ale nic nie widziałam. A jednak nie była to pusta czerń. Do jaskini prowadził korytarz o nierównym podłożu. Małe, ostre kawałki chrzęściły pod stopami, a ściany w kilku miejscach tak się zacieśniały, że zastanawiałam się, w jaki sposób otyła Geilis zdołała się przez nie przecisnąć. Nawet w tych miejscach, gdzie korytarz się rozszerzał, a ściany były zbyt daleko od moich wyciągniętych dłoni, abym mogła ich dotykać, czułam wilgotne kamienie. Przypominało to przebywanie w ciemnym pokoju z inną osobą, której obecność można wyczuć. Jamie mocno trzymał mnie za ramię. W zimnej pustce jaskini docierało do mnie jego ciepło. - Dobrze idziemy? - zapytał, gdy przystanęłam na chwilę, żeby odetchnąć. - Tutaj są jakieś boczne korytarze. Skąd możesz wiedzieć, którędy iść? - Słyszę. Słyszę ich. A ty nie? - Z trudem przychodziło mi mówić i formułować spójne myśli. Dźwięk był tutaj inny. Nie słyszałam chaosu Craigh na Dun, lecz szum podobny do wibracji powietrza, jaka następuje po uderzeniu w wielki dzwon. Jamie jeszcze mocniej ścisnął mnie za ramię. - Zostań ze mną! - powiedział Angielko... nie pozwól, by cię to zabrało. Zostań! Wyciągnęłam ręce na oślep. Jamie przytulił mnie do piersi. Bicie jego serca przy moich skroniach zagłuszało szum. - Jamie, Jamie, trzymaj mnie. - Nigdy nie byłam bardziej przerażona. - Nie pozwól mi odejść. Jeśli to mnie zabierze, Jamie, już nigdy nie wrócę. Za każdym razem jest gorzej. To mnie zabije, Jamie! Ramiona Jamiego zacisnęły się wokół mnie tak, że aż zachrzęściły mi żebra. Z trudem łapałam oddech. Po chwili puścił mnie i delikatnie odsunął na bok. Ruszył w głąb korytarza. Cały czas trzymał mnie za rękę. - Pójdę pierwszy - powiedział. - Złap się mojego paska i nie puszczaj. Połączeni, posuwaliśmy się powoli dalej, coraz głębiej w mrok. Lawrence także chciał iść, ale Jamie mu nie pozwolił. Zostawiliśmy go u wejścia do jaskini. Gdybyśmy nie wrócili, on miał zawiadomić Innesa oraz pozostałych Szkotów. Gdybyśmy nie wrócili... Jamie musiał poczuć, że ściskam go mocniej, bo przystanął i przyciągnął mnie do siebie. - Claire, muszę ci coś powiedzieć. Wiedziałam, o co chodzi. Po omacku szukałam ust Jamiego, by go powstrzymać, ale moja ręka w ciemności przesunęła się obok jego twarzy. Ujął mnie za nadgarstek i ścisnął mocno. - Jeśli będzie to kwestią wyboru między nią a jednym z nas... wtedy muszę to być ja. Rozumiesz, prawda? Rozumiałam. Jeśli Geilis tam była, a jedno z nas miałoby zginąć przy powstrzymywaniu jej, ryzyko musiał wziąć na siebie Jamie, ponieważ wtedy ja bym została... i mogłabym podążyć za nią przez kamienie, czego on nie zdołałaby zrobić. - Tak - szepnęłam w końcu. Oboje zdawaliśmy sobie też sprawę, że jeśli Geilis już przeszła, to ja muszę również przekroczyć kamienny krąg. - Pocałuj mnie, Claire - wyszeptał. - Wiedz, że jesteś dla mnie ważniejsza niż życie i że niczego nie żałuję. Najpierw pocałowałam rękę Jamiego, jego palce zakrzywione i mocne, krzepki nadgarstek władający mieczem, potem usta i sól łez. Ruszyliśmy dalej. Skręciłam w korytarz po lewej stronie. - Tędy - powiedziałam. Po dziesięciu krokach zobaczyłam światło. Słaby błysk na kamieniach korytarza wystarczył, by wrócił dar widzenia. Nagle zobaczyłam swoje ręce i stopy. Mój oddech przeszedł w cichy szloch, łkanie z ulgi i lęku. Idąc ku światłu i delikatnemu dzwoniącemu szumowi, czułam się jak duch przybierający kształt. Światło stało się silniejsze, potem znów osłabło, gdy Jamie stanął przede mną i plecami zasłonił mi widok. Pochylił się i przeszedł pod niskim hakiem. Zrobiłam to samo. Wyprostowałam się w świetle. Znaleźliśmy się w rozległej komorze. Ściany znajdujące się najdalej od pochodni były wciąż chłodne i czarne, trwały w bezruchu. Jedna ściana przed nami wydawała się ożywiona, błyskała i lśniła cząsteczkami osadzonego w niej minerału odbijającego płomienie sosnowej pochodni umieszczonej w szczelinie. - A więc przyszliście? Geilis klęczała z oczami utkwionymi w migotliwy strumień białego proszku, który sypał się z jej zaciśniętej pięści, rysując linie na ciemnym dnie jaskini. Jamie westchnął z ulgą, ale i przerażeniem, gdy zobaczył Iana. Chłopiec leżał na boku, w środku pięciokąta, ze związanymi rękami i ustami zakneblowanymi kawałkiem białego materiału. Obok spoczywał topór zrobiony z błyszczącego czarnego kamienia przypominającego obsydian z ostrą, wyszczerbioną krawędzią. Trzonek pokrywały barwne paciorki ułożone w afrykańskie paski i zygzaki. - Nie zbliżaj się, chłopcze - ostrzegła Geilis. Usiadła na piętach i wyszczerzyła zęby. Jeden pistolet trzymała w ręce; drugi naładowany i gotowy do strzału miała wsunięty za skórzany pas. Nie spuszczając wzroku z Jamiego, sięgnęła do woreczka zawieszonego na pasie i wyciągnęła kolejną garść diamentowego proszku. Widziałam krople potu występujące na jej szerokie białe czoło, dzwoniący szum czasu przejścia musiał do niej dotrzeć tak samo intensywnie, jak do mnie. Zrobiło mi się niedobrze. Po moim ciele strużkami spływał pot. Wzór był prawie skończony. Ze starannie wycelowanym pistoletem wysiewała wąski strumień, dopóki nie skończyła pentagramu. W środku znajdowały się już ułożone kamienie. Lśniły iskrami barw, a łączyła je połyskliwa linia rozlanej rtęci. - Już. - Z powrotem usiadła na piętach. Westchnęła z ulgą i odrzuciła do tyłu gęste, kremowe włosy. - Jest bezpiecznie. Diamentowy proszek chroni przed hałasem - tłumaczyła. - Paskudna wrzawa, prawda? - Poklepała Iana, który leżał z oczami rozszerzonymi strachem. - No już dobrze, dobrze. Nie denerwuj się, wkrótce będzie po wszystkim. - Zdejmij z niego łapę, nikczemna suko! - zawołał Jamie. Zrobił gwałtowny krok w przód, z dłonią na sztylecie, ale zatrzymał się, gdy Geilis uniosła lufę pistoletu. - Przypominasz mi swojego wuja, Dougala, syneczku - odparła, przechylając kokieteryjnie głowę. - Kiedy go poznałam, był starszy niż ty jesteś teraz, ale masz jego urodę. Podobnie jak on, chętnie wziąłbyś, czego zapragniesz, i przeklinasz każdego, kto staje ci na drodze. Jamie spojrzał na Iana zwiniętego na ziemi, potem znowu na Geilis. - Wezmę to, co jest moje - powiedział cicho. - Ale teraz nie możesz, prawda? - odparła uprzejmie. - Jeszcze jeden krok, a zabiję. Tym razem oszczędziłam cię tylko ze względu na Claire. - Podniosła na mnie oczy i skinęła w moją stronę. - Życie za życie, słodka Claire. Próbowałaś mnie kiedyś ocalić, w Craigh na Dun. Ja uchroniłam cię przed procesem czarownic w Cranesmuir. Teraz jesteśmy kwita. Geilis uniosła małą buteleczkę, odkorkowała ją i ostrożnie wylała zawartość na ubranie Iana. W powietrze uniósł się mocny i uderzający do głowy zapach brandy. Pochodnia zapłonęła jaśniej, gdy dotarły do niej alkoholowe opary, Ian wierzgał i kopał, wydając z siebie odgłosy protestu. Geilis mocno kopnęła go w żebra. - Cicho bądź! - rozkazała. - Nie rób tego, Geilis - powiedziałam, choć zdawałam sobie sprawę, że słowa na nic się nie zdadzą. - Muszę - odparła spokojnie. - Jestem do tego przeznaczona. Przykro mi, że będę musiała zabrać tę dziewczynę, ale zostawiam ci mężczyznę. - Jaką dziewczynę? - Pięści Jamiego zacisnęły się mocno. Kostki były białe nawet w przyćmionym świetle pochodni. - Briannę. Tak ma na imię, prawda? - odparła. Odsunęła z twarzy ciężkie włosy. - Ostatnia z rodu Lovatów. - Uśmiechnęła się do mnie. - Jakie to szczęście, że przyjechaliście się ze mną spotkać. Inaczej nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Myślałam, że wszyscy zmarli przed rokiem tysiąc dziewięćsetnym. Dreszcz przerażenia przebiegł mi po plecach. Czułam, że takie samo drżenie wstrząsnęło Jamiem. Geilis krzyknęła ostro, odchyliła się i wystrzeliła, gdy Jamie gwałtownie rzucił się w jej stronę. Głowa odskoczyła mu do tyłu, a ciało się skręciło, lecz ręce wciąż sięgały do gardła Geilis. Po chwili upadł, przecinając ciałem bok błyszczącego pentagramu. Ian jęknął. Bardziej czułam, niż usłyszałam dźwięk wydobywający się z mojego gardła. Nie zdawałam sobie sprawy, co powiedziałam, ale Geilis z przerażeniem obróciła twarz w moją stronę. Kiedy Brianna miała dwa lata, jakiś samochód potrącił moje auto. Uderzył w tylne drzwi, tuż obok miejsca, na którym siedziała. Zatrzymałam się, by sprawdzić, czy nie jest ranna. Nie odniosła żadnych obrażeń. Ruszyłam za piratem drogowym. Zahamował w niewielkiej odległości przede mną. Kierowcą był trzydziestokilkuletni dość potężny mężczyzna. Spojrzał przez ramię, zobaczył, że podchodzę, i pospiesznie podniósł szybę. Skurczył się na siedzeniu. Nie towarzyszyła mi wściekłość. Nie odczuwałam żadnych innych emocji. Po prostu wiedziałam, że mogłabym - i zrobiłabym to - wybić tę szybę ręką i wyciągnąć faceta przez samochodowe okno. On to także wiedział. Nie myślałam o tym dłużej. Przybycie policyjnego radiowozu przywróciło mnie do normalnego stanu umysłu. Wtedy zaczęłam się trząść. Ale wspomnienie wyrazu twarzy tego człowieka pozostało ze mną na zawsze. Ogień jest słabym źródłem światła, lecz musiałaby zapanować kompletna ciemność, by ukryć ten wyraz na twarzy Geilis, to nagłe uświadomienie sobie, co się do niej zbliża. Gwałtownym ruchem wyrwała zza pasa drugi pistolet. Wyraźnie widziałam okrągły wylot lufy... i nie przejęłam się. Huk wystrzału przeszedł przez jaskinię echem spadających kamieni, aleja do tego czasu sięgnęłam już po leżący na podłodze topór. Widziałam całkiem wyraźnie skórzaną oprawę trzonka ozdobioną koralikowym wzorem. Był czerwony, z żółtymi zygzakami i czarnymi kropkami. Kropki odbijały lśniący obsydian ostrza, a czerwień i żółć podkreślały barwy płonącej z tyłu pochodni. Usłyszałam hałas za sobą, ale się nie odwróciłam. Refleksy ognia płonęły czerwienią w źrenicach oczu Geilis. Działałam instynktownie. Żadnego strachu, żadnej wściekłości, żadnego zwątpienia. Tylko uderzenie rozkołysanego topora. Jego wstrząs wibrował w ramieniu. Stałam całkiem spokojna, nawet nie drgnęłam, kiedy niepewnym krokiem szła w moją stronę. Krew w blasku ognia jest czarna, nie czerwona. Zrobiła jeszcze jeden chwiejny krok w przód i upadła, pozwalając zwiotczeć wszystkim mięśniom i nie czyniąc żadnej próby, by się ochronić. Zdążyłam tylko zobaczyć jej oczy, rozstawione szeroko i piękne jak szlachetne kamienie, zielone, przejrzyste i połyskujące świadomością śmierci. Ktoś coś mówił, ale słowa nie miały żadnego sensu. Rozpadlina w skale szumiała donośnie. Pochodnia zajaśniała, migocząc nagle żółcią w jakimś wyżłobieniu. Trzepotanie skrzydeł czarnego anioła, pomyślałam. Znowu rozległ się za mną głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Jamiego. Uniósł się na kolana. Krew płynęła mu z głowy, zabarwiając jedną stronę twarzy na czarno. Druga była biała niczym maska arlekina. „Zatrzymaj krwawienie”, podpowiedziała mi jakaś część świadomości. Sięgnęłam po chusteczkę. Do tego czasu Jamie zdążył już podczołgać się do Iana. Po omacku szukał więzów krępujących siostrzeńca. Rozluźniał skórzane pasy. Krople krwi spadały na koszulę chłopca, Ian z twarzą bladą jak u ducha wił się u stóp Jamiego. Wyciągnął rękę, by pomóc wujowi. Potem ręka Jamiego znalazła się na moim ramieniu. Podniosłam wzrok, w odrętwieniu podając chusteczkę. Wziął ją i otarł sobie twarz. Chwycił mnie za ramię i pociągnął w stronę gardzieli tunelu. Potknęłam się, niemal upadłam. Mocno uderzyłam głową o ścianę. Wróciłam do rzeczywistości. - Chodź! - mówił. - Nie słyszysz wiatru? Tam na górze nadciąga burza. Wiatr... pomyślałam. W jaskini? Jednak Jamie miał rację; rozpadlina nie była wytworem mojej wyobraźni. Słaby wyziew ze szczeliny w pobliżu wejścia zmienił się w silny, wyjący podmuch. Słyszałam lament dzwoniący w wąskim przejściu. Chciałam spojrzeć za siebie, ale Jamie mocno trzymał mnie za ramię i popychał do przodu. Ostatnim widokiem, jaki wyniosłam z jaskini, był zamglony obraz agatu i rubinów z nieruchomym białym kształtem na środku. Potem z rykiem wdarł się do wnętrza ciąg powietrza. Zgasła pochodnia. - O Boże! - rozległ się pełen trwogi głos małego Iana. - Wujku Jamie! - Tutaj - odpowiedział z ciemności zaskakująco spokojny głos Jamiego. - Jestem tutaj, chłopcze. Chodź do mnie, Ianie. Nie bój się, to tylko oddech jaskini. Poczułam na karku tchnienie chłodnego oddechu skały. Włosy mi się zjeżyły. Wizja jaskini jako istoty żyjącej, oddychającej, ślepej i wrogiej owionęła mnie zimnym przerażeniem. Najwyraźniej komentarz Jamiego był dla Iana równie przerażający, jak dla mnie. Usłyszałam słabe westchnienie, potem poczułam dotyk rozdygotanej ręki. Ścisnęłam dłoń chłopca. Po omacku, przeszukując ciemności, znalazłam uspokajająco potężną sylwetkę Jamiego. - Trzymam Iana - powiedziałam. - Na miłość boską, wyjdźmy stąd! Jamie ujął mnie za rękę i złączeni ruszyliśmy krętym tunelem. Potykaliśmy się w smolistej ciemności, nadeptywaliśmy sobie na pięty. Przez cały czas wiał nam w plecy upiorny wiatr. Nic nie widziałam: ani plamy śnieżnobiałej koszuli Jamiego, ani nawet ruchu własnych jasnokolorowych spódnic, choć słyszałam, jak szeleszczą mi wokół stóp. Słaby pęd powietrza podniósł się i wpadł w szczelinę, szepcząc i zawodząc. Próbowałam nie myśleć o tym, co się stało. Starałam się oprzeć wrażeniu, że wiatr niesie wzdychające głosy i szepcze sekrety. - Słyszę ją! - zawołał nagle idący za mną Ian. W jego głosie narastała panika. - Słyszę ją! Boże, Boże, ona nadchodzi! Mróz przeszedł mi po plecach, a gardło rozrywał krzyk. Tkwiący we mnie spokojny obserwator wiedział, że to nieprawda, że to tylko wiatr i strach Iana, ale nie robiło to żadnej różnicy nagłemu wybuchowi czystego przerażenia, które narastało w głębi żołądka. Ja także wiedziałam, że ona nadchodzi. Krzyknęłam głośno. Wtedy Jamie przyciągnął mnie i Iana do siebie. Przytulił nas tak, że uszy mieliśmy przyciśnięte do jego piersi. Pachniał sosnowym dymem, potem i brandy. Niemal załkałam z ulgi, jaką dała mi jego bliskość. - Cicho! Uspokójcie się - rzekł zdecydowanie. - Uspokójcie się oboje! Nie pozwolę jej was tknąć! Nigdy! Mocno przyciskał nas do siebie. Czułam pod policzkiem szybkie bicie serca Jamiego i kościste ramię Iana wciśnięte w moje. Napięcie ustało. - Chodźmy - powiedział Jamie znacznie spokojniej. - To tylko wiatr. W jaskiniach zawsze wieje, gdy na górze zmienia się pogoda. Słyszałem go już wcześniej. Naciąga burza. Ruszajmy. Burza była krótka. Zanim wyszliśmy na powierzchnię, gdzie oślepiło nas słońce, deszcz minął, pozostawiając świat odrodzony i ożywiony. Lawrence siedział osłonięty ociekającą palmą w pobliżu wejścia do jaskini. Gdy nas zobaczył, skoczył na równe nogi. Wyraz ulgi złagodził napięcie na jego twarzy. - Wszystko w porządku? - zapytał, przenosząc wzrok ze mnie na Jamiego. Jamie posłał mu krótki uśmiech i skinął głową. - Tak - odparł i wskazał Iana. - Pozwól, że ci przedstawię mojego siostrzeńca, Iana Murraya. Ianie, to doktor Stern, który był dla nas wielką pomocą w poszukiwaniu ciebie. - Jestem bardzo zobowiązany, panie doktorze. - Ian pochylił głowę, po czym otarł rękawem pokrytą smugami twarz i spojrzał na Jamiego. - Wiedziałem, że przybędziesz, wujku Jamie - oznajmił z nieśmiałym uśmiechem. - Ale wyruszyłeś trochę późno. - Chłopięcy uśmiech najpierw się rozszerzył, potem zgasł, Ian zaczął się trząść i mrugać gwałtownie, by pokonać łzy. - To prawda. Przepraszam cię, Ianie. Chodź do mnie, chłopcze. - Jamie wyciągnął ręce. Trzymał siostrzeńca w objęciach, głaszcząc chłopca po plecach i mrucząc coś do niego po gaelicku. Przyglądałam im się przez chwilę, zanim zdałam sobie sprawę, że Lawrence coś do mnie mówi. - Dobrze się pani czuje, pani Fraser? - Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął do mnie rękę. - Nie jestem pewna. - Ogarniała mnie pustka. Byłam wyczerpana jak po porodzie, ale nie towarzyszyło mi radosne uniesienie. Nic nie wydawało się całkiem realne. Jamie, Ian, Lawrence wszyscy sprawiali wrażenie marionetek, które poruszały się i rozmawiały w pewnej odległości, wydając przy tym dźwięki tak odległe, że musiałam natężać słuch, by je zrozumieć. - Myślę, że chyba powinniśmy opuścić to miejsce - powiedział Lawrence, spoglądając na wejście do jaskini. Wydawał się lekko zaniepokojony i nie zapytał o panią Abernathy. - Sądzę, że ma pan rację. W mojej pamięci wciąż żył obraz tego, co się wydarzyło w środku. Nie czekając na mężczyzn, odwróciłam się i odeszłam. Uczucie odosobnienia wzrosło w drodze. Czułam się jak automat zbudowany wokół żelaznego rdzenia i poruszający się dzięki mechanizmowi zegarowemu. Podążałam za szerokimi plecami Jamiego. Pokonywałam gałęzie, przemierzałam polany, szłam w słońcu i w cieniu, nie zważając, dokąd idziemy. Pot spływał mi po plecach i zalewał oczy, ale prawie go nie ocierałam. W końcu, gdy słońce zbliżało się ku zachodowi, zatrzymaliśmy się na małej polanie niedaleko strumienia. Założyliśmy tam prymitywny obóz. Już wcześniej odkryłam, że Lawrence był nieoceniony w czasie podobnych wędrówek. Okazał się nie tylko równie dobry, jak Jamie w odnajdywaniu i budowaniu odpowiedniego schronienia, ale też bardzo dobrze zaznajomiony z okoliczną fauną i florą. Zagłębił się w dżunglę i w niespełna pół godziny wrócił z garściami jadalnych korzeni, grzybów i owoców, by nimi wzbogacić spartańskie racje żywnościowe w naszych tobołkach. W czasie gdy Lawrence szukał jedzenia, Ian zbierał drzewo na ognisko. Posadziłam Jamiego, by zająć się raną na jego głowie. Gdy zmyłam mu krew z twarzy i włosów, ku swemu zdziwieniu stwierdziłam, że kula nie uszkodziła czaszki, jak wcześniej sądziłam, lecz przeszyła skórę tuż nad linią włosów i - oczywiście - gdzieś zniknęła. Jednak nigdzie nie było rany wylotowej. Z rosnącym niepokojem dotykałam skóry, aż nagły krzyk Jamiego obwieścił, że trafiłam na pocisk. Z tyłu głowy znajdowała się duża, wrażliwa na dotyk gruda. Pocisk przesunął się pod skórą, prześlizgując się po wygięciu czaszki, i utknął nad potylicą. - O Jezu Chryste! - zawołałam. Z niedowierzaniem znowu dotknęłam kuli. - Zawsze mówiłeś, że twoja głowa ma solidne kości, i niech mnie szlag trafi, jeśli jest inaczej. Geilis strzeliła do ciebie na wprost, a ten cholerny pocisk odbił się od twojej czaszki! Jamie, rękoma podtrzymując sobie głowę w czasie tego badania, wydał z siebie odgłos pośredni między parsknięciem a jękiem. - No, cóż - powiedział zduszonym głosem - gdyby pani Abernathy użyła pełnej porcji prochu, moja głowa pewnie jednak by nie wytrzymała. - Bardzo boli? - Rana nie, ale głowa pęka mi w szwach. - Wcale się nie dziwię. Wytrzymaj trochę. Zamierzam wyjąć pocisk. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą małe medyczne pudełko, które na szczęście zawierało buteleczkę alkoholu i skalpel. Wygoliłam trochę bujnej czupryny Jamiego, tuż pod opuchlizną, i zdezynfekowałam to miejsce alkoholem. Palce miałam zziębnięte, ale głowa Jamiego była ciepła i kojąco żywa w dotyku. - Weź trzy głębokie oddechy i zaciśnij zęby - mruknęłam. - Będę cię kroić, ale wszystko pójdzie szybko. - W porządku - odparł. Tył jego szyi wydawał się trochę blady, ale puls bił równomiernie. Posłusznie wziął głęboki oddech. Ujęłam skórę lewą ręką i przy trzecim wdechu Jamiego powiedziałam „teraz!”, po czym mocno i pewnie przeciągnęłam skalpelem. Jamie jęknął. Przycisnęłam kciukiem opuchliznę. Pocisk wysunął się z nacięcia. Wpadł mi do lewej dłoni jak winogrono. - Mam! - Zawołałam. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wstrzymywałam oddech. Wrzuciłam w dłoń Jamiego niewielką kulkę, trochę spłaszczoną przez kontakt z czaszką. Uśmiechnęłam się niepewnie. - Na pamiątkę - powiedziałam. Przycisnęłam kawałek materiału do rany, obwiązałam ją i wtedy, całkiem niespodziewanie, bez żadnego uprzedzenia, zaczęłam płakać. Czułam łzy spływające mi po twarzy i drżenie ramion, ale wciąż miałam wrażenie oderwania, jakbym znalazła się poza własnym ciałem. - Angielko? Dobrze się czujesz? - Jamie z niepokojem spoglądał na mnie spod zawadiackiego bandażu. - Tak - wyjąkałam. - Ja... nie wiem... dlaczego płaczę. Nie... wiem...! - Chodź. - Wziął mnie za rękę, posadził na swoich kolanach, objął ramionami i mocno przytulił. - Wszystko będzie dobrze - szeptał. - Już jest dobrze, dziecinko. Wręcz wspaniale. Kołysał mnie delikatnie, głaszcząc po włosach i mrucząc coś do ucha. I równie nagle jak zostałam oderwana, znalazłam się z powrotem w swoim ciele, ciepłym i drżącym, z uczuciem, że żelazny rdzeń rozpływa się w moich łzach. Stopniowo przestałam płakać. Leżałam spokojnie oparta o pierś Jamiego. Nie czułam nic prócz spokoju i ukojenia płynącego z jego obecności. Mgliście uświadomiłam sobie, że Lawrence i Ian już wrócili, ale nie zwracałam na nich uwagi. W pewnej chwili usłyszałam tylko, jak Ian mówi raczej ze zdumieniem niż z trwogą. - Krwawisz, wujku Jamie. Krew ci leci po karku. - Może więc założysz mi nowy bandaż - odparł Jamie głosem cichym i spokojnym. - Ja muszę teraz trzymać twoją ciocię. Zapadłam w sen, wciąż zamknięta w kręgu potężnych ramion. Obudziłam się zwinięta na derce. Obok oparty o drzewo siedział Jamie. Jedną rękę trzymał na moim ramieniu. Poczuł, że się budzę, i uścisnął mnie delikatnie. Było ciemno, gdzieś niedaleko, na wyciągnięcie ręki, słyszałam rytmiczne chrapanie. To z pewnością Lawrence, pomyślałam, bo głos Iana słyszałam z drugiej strony Jamiego. - Nie, na statku naprawdę nie było tak źle - mówił powoli. - Trzymano nas wszystkich razem, więc miałem towarzystwo innych chłopców. Dawano przyzwoite jedzenie i pozwalano, byśmy po dwóch naraz wychodzili na spacer po pokładzie. Oczywiście byliśmy przerażeni, bo nie wiedzieliśmy, dokąd zostaliśmy zabrani. Żaden z marynarzy niczego nam nie powiedział, ale nie traktowano nas źle. „Bruja” popłynęła w górę rzeki Yallahs i dostarczyła swój ludzki ładunek prosto do Rose Hall. Oszołomionych chłopców serdecznie powitała tam pani Abemathy i szybko wtrąciła do nowego więzienia. Piwnicę pod młynem do mielenia trzciny cukrowej urządzono dość wygodnie, z łóżkami i nocnikami. Nie licząc hałasu, jaki w ciągu dnia robił młyn, było tam całkiem znośnie. A jednak chłopcy nie domyślali się przyczyny trzymania ich w piwnicy. Jedno przypuszczenie wydawało się bardziej nieprawdopodobne od poprzedniego. - Od czasu do czasu jakiś wielki czarny facet schodził do nas z panią Abemathy - mówił dalej Ian. - Zawsze błagaliśmy, żeby powiedzieli, dlaczego siedzimy w piwnicy. Prosiliśmy, by pozwolili nam wyjść. Jednak pani Abemathy uśmiechała się tylko, głaskała nas i mówiła, że dowiemy się tego w odpowiednim czasie. Potem wybierała któregoś chłopca. Czarny wielkolud ściskał go za ramię i zabierał - relacjonował drżącym głosem Ian. - Czy ci chłopcy wracali? - zapytał Jamie, głaszcząc mnie delikatnie. Wyciągnęłam rękę i przycisnęłam jego dłoń. - Nie... to znaczy nie zawsze. I to nas przerażało. Na Iana przyszła kolej osiem tygodni po przybyciu do Rose Hall. Do tego czasu zniknęło i nie wróciło trzech chłopców, więc kiedy jasnozielone oczy pani Abemathy spoczęły na nim, Ian postawił czynny opór. - Kopnąłem tego czarnego faceta... i nawet ugryzłem w rękę - opowiadał ponuro. - Ale nie robiło to żadnej różnicy, uderzył mnie w głowę, aż zadzwoniło mi w uszach, potem podrzucił i wyniósł na rękach jak dziecko. Ian został zabrany do kuchni, gdzie go rozebrano, wykąpano, ubrano tylko w koszulę i zaprowadzono do rezydencji. - Była już noc - mówił ze smutkiem. - We wszystkich oknach paliło się światło. Rezydencja przypominała Lallybroch, kiedy schodzi się ze wzgórza i mama właśnie zapała lampy. Serce mi pękało, gdy to zobaczyłem, i pomyślałem o domu. Ian miał jednak niewielką okazję, by poczuć tęsknotę za rodzinną posiadłością. Herkules, a może Atlas, wepchnął go po schodach do sypialni pani Abemathy. Geilis czekała tam na niego w miękkiej luźnej szacie z dziwnymi postaciami wyhaftowanymi na brzegu czerwoną i złotą nicią. Była życzliwa i serdeczna. Zaproponowała mu coś do picia. Napój pachniał dziwnie, ale smak miał niezły, Ian, chcąc nie chcąc, wypił łyk. W pokoju były dwa wygodne fotele ustawione po obydwu stronach długiego, niskiego stołu i wspaniałe, niemal królewskie łoże pod baldachimem. On usiadł w jednym fotelu, a pani Abemathy w drugim. Zadawała mu różne pytania. - Jakie? - zapytał Jamie, nakłaniając siostrzeńca do odpowiedzi, bo chłopiec się zawahał. - No cóż, o dom, o rodzinę... pytała o imiona wszystkich moich sióstr i braci, a także ciotek i wujów... Poruszyłam się gwałtownie. Zrozumiałam, dlaczego Geilis nie zdziwiła się naszym przybyciem. - ...o wszystkie sprawy, wuju - odpowiadał chłopiec. - Potem zapytała mnie... czy kiedykolwiek... spałem z dziewczyną. Zupełnie jakby pytała, czy jadam owsiankę na śniadanie - dodał łamiącym się głosem. - Nie chciałem odpowiadać, ale nie potrafiłem sobie poradzić. Było mi bardzo ciepło, jakbym miał gorączkę, nie mogłem się ruszyć. Mówiłem wszystko, co chciała. Siedziała, zadowolona, przyglądając mi się z bliska tymi wielkimi zielonymi oczami. - Więc powiedziałeś jej prawdę? - Tak. - Ian mówił powoli, ożywiając w pamięci tę scenę. - Opowiedziałem o Edynburgu i o drukarni, i o marynarzu, i o burdelu, i o Mary... Po raz pierwszy Geilis wydawała się niezadowolona z jednej odpowiedzi. Twarz jej stężała, a oczy się zwęziły. Przez chwilę Ian był poważnie przestraszony. Uciekłby, ale z powodu ciężkości nóg i obecności czarnego giganta za drzwiami, nie mógł się ruszyć. - Wstała. Dreptała w kółko i powtarzała, że jestem zepsuty. I do czego to podobne, by tacy młodzi chłopcy, jak ja chodzili z dziewczynami do łóżka... Potem przerwała tyradę i nalała sobie wina do kieliszka. Gdy wypiła, jej irytacja najwyraźniej osłabła. - ...roześmiała się, obejrzała mnie uważnie i powiedziała, że może nie jestem jeszcze stracony. Jeśli nawet nie sprawdzę się w tym, co ona ma na myśli, to przydam się do czegoś innego. - Głos Iana wydawał się lekko zduszony, jakby kołnierzyk koszuli był zbyt ciasny. Jamie wydał uspokajający i pytający odgłos, więc chłopiec wziął głęboki oddech i mówił dalej: - Ona... ona wzięła mnie za rękę i kazała wstać. Potem zdjęła mi koszulę i... przysięgam, że to prawda, wujku... uklękła i włożyła sobie mojego ptaszka do ust! Ręka Jamiego zacisnęła się na moim ramieniu. - Wierzę ci, Ianie. A zatem kochała się z tobą? - powiedział, starając się nie okazywać niczego innego poza zainteresowaniem. - Kochała? - powtórzył oszołomiony Ian. - Nie... to znaczy, nie wiem. Ona... no cóż, sprawiła, że mój ptaszek stanął. Zaprowadziła mnie do łóżka, położyła i robiła różne rzeczy. Ale to wcale nie było tak jak z Mary! - Nie, z pewnością nie - przyznał sucho wuj. - Boże, aż ogarnęły mnie mdłości! - wyznał podniesionym tonem. - W pewnym momencie podniosłem wzrok. Zobaczyłem czarnego olbrzyma. Stał obok łóżka. W ręku trzymał świecznik. Kazała mu podnieść go wyżej, żeby mogła lepiej widzieć - przerwał i napił się wody. Po chwili wypuścił długi, drżący oddech. - Wujku, czy kiedykolwiek... leżałeś z kobietą, nie mając ochoty tego robić? Jamie wahał się przez chwilę. - Tak, Ianie - odparł w końcu. - Och... - Chłopiec zamilkł i podrapał się w głowę. - Czy wiesz, jak to możliwe, wuju? Jak można to robić, nie pragnąc tego ani trochę, a... a jednak... odczuwać przyjemność? Jamie zaśmiał się oschle. - Rzecz w tym Ianie, iż twój ptaszek nie ma sumienia, a ty masz. - Jamie zdjął rękę z mojego ramienia i odwrócił się do siostrzeńca. - Nie zamartwiaj się, chłopcze - powiedział. - Nie mogłeś temu zapobiec i prawdopodobnie właśnie to ocaliło ci życie. A inni chłopcy... ci, którzy nie wrócili do piwnicy... nie wiesz, czy oni byli niewinni? - O kilku wiem to z pewnością. Mieliśmy dużo czasu na rozmowy. Niektórzy się przechwalali, że kochali się z dziewczyną, ale sądzę... wiesz, z tego, co mówili... że tak naprawdę wcale tego nie robili... - Przerwał na moment, jakby ociągał się z pytaniem, które musiał zadać. - Wuju... co się stało z moimi kolegami? - Nie mam pojęcia - odparł spokojnie Jamie. Oparł się o drzewo, wzdychając głęboko. - Postaraj się zasnąć, Ianie. Powinieneś się przespać. Jutro czeka nas męczący marsz do brzegu morza. - Dobrze, wuju - powiedział chłopak. - Ale czy nie powinienem trzymać warty? To ty powinieneś odpoczywać po postrzale i tym wszystkim, co się wydarzyło... - Przerwał i dodał nieśmiało: - Jeszcze ci nie podziękowałem, wujku Jamie. Jamie roześmiał się swobodnie. - Nie ma za co, Ianie. - W jego głosie wciąż brzmiał uśmiech. - Śpij, chłopcze. Obudzę cię, gdy trzeba będzie iść. Ian posłusznie ułożył się na ziemi i nim minęło kilka chwil, oddychał ciężko, ale regularnie. Jamie westchnął. - Ty też chcesz spać, Jamie? - zapytałam, siadając obok niego. - Ja mogę rozglądać się wokół. Miał zamknięte oczy. Dogasający blask ogniska tańczył mu na powiekach. Uśmiechnął się i sięgnął po moją rękę. - Nie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, posiedź ze mną trochę, choć możesz się rozglądać. Gdy zamykam oczy, głowa boli mnie mniej. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Od czasu do czasu z ciemności dochodził jakiś niezwykły odgłos lub daleki krzyk zwierząt żyjących w dżungli, ale najwyraźniej nic nam nie zagrażało. - Wrócimy na Jamajkę? - zapytałam w końcu. - Po Fergusa i Marsali? Jamie zaczął potrząsać głową, ale przestał, wydając zduszony jęk. - Nie - odparł. - Myślę, że popłyniemy na Eleuterę. To wyspa holenderska i neutralna. Możemy posłać z powrotem Innesa. Przekaże Fergusowi wiadomość, żeby do nas dołączył. Och, szybko nie postawię stopy na Jamajce. - Nic dziwnego - mruknęłam, a po chwili dodałam: - Ciekawe, jak poradzi sobie pan Willoughby... to znaczy Yi Tien Cho. Nie sądzę, by ktoś go odnalazł, jeśli jest w górach, ale... - Poradzi sobie - przerwał mi Jamie. - Po pierwsze ma pelikana, który może dla niego łowić. - Uśmiechnął się krzywo. - Jeśli jest mądry, znajdzie drogę na południe, by dotrzeć na Martynikę. Tam znajduje się mała kolonia chińskich kupców. Obiecałem mu, że go tam zabiorę, gdy tylko załatwimy naszą sprawę na Jamajce. - Nie jesteś na niego zły? - Spojrzałam na Jamiego ciekawie. Jego twarz była spokojna. Tym razem pamiętał, żeby nie ruszać głową. Wzruszył ramieniem. - Och, nie - westchnął i usadowił się wygodniej. - Nie przypuszczam, by zastanawiał się nad tym, co robi, czy też w ogóle rozumiał, jak to się może skończyć. Byłoby niemądrze nienawidzić człowieka dlatego, że nie daje ci czegoś, czego nie ma. - Jamie otworzył oczy i uśmiechnął się słabo. Wiedziałam, że myśli o Johnie Greyu. Ian poruszył się we śnie, zasapał głośno i obrócił na plecy, szeroko rozkładając ramiona. Jamie popatrzył na siostrzeńca i uśmiechnął się szerzej. - Dzięki Bogu - szepnął. - Chłopak natychmiast odpłynie do Szkocji. - Nie jestem pewna - odparłam z uśmiechem. - Może po tej przygodzie nie zechce wracać do Lallybroch. - Nic mnie to nie obchodzi - rzekł Jamie stanowczo. - Wraca, nawet jeśli będę musiał wpakować go do klatki. Szukasz czegoś, Angielko? - dodał, widząc, że usiłuję po omacku znaleźć coś w ciemności. - O, już mam - powiedziałam, wyciągając z torby płaskie pudełko. Otworzyłam je, by sprawdzić zawartość. Zmrużyłam oczy, by cokolwiek dostrzec w nikłym świetle. - Dobrze, zostało jeszcze na jedną uderzeniową dawkę. Jamie wyprostował się lekko. - Ale przecież nie dostałem gorączki - powiedział, spoglądając na mnie ostrzegawczo. - Jeśli zamierzasz mi wbić tę paskudną igłę w głowę, radzę ci: przemyśl to jeszcze raz, Angielko! - Nie chcę robić zastrzyku tobie, lecz Ianowi. Chyba że wolisz, aby wrócił do Jenny zarażony syfilisem albo inną ciekawą odmianą tej choroby. Jamie drgnął i wysoko uniósł brwi ze zdumienia. - Syfilis?! Tak sądzisz?! - Nie byłabym ani trochę zaskoczona. Obłęd jest jednym z symptomów zaawansowanej choroby... A sądząc po zachowaniu Geilis... Lepiej dbać o bezpieczeństwo, niż później żałować, prawda? Jamie parsknął krótko z rozbawieniem. - Cóż, może nauczy to małego Iana, jaka jest cena flirtu. Odciągnę uwagę Sterna, a ty weź chłopaka za krzaki na tę pokutę. Lawrence jest sympatycznym człowiekiem, ale bardzo ciekawym, a ja bardzo bym nie chciał, żebyś spłonęła na stosie w Kingston. - Podejrzewam, że gubernator miałby wtedy kłopot - powiedziałam oschle. - Chociaż może ucieszyłoby go to osobiście. - Nie sądzę, Angielko - odparł Jamie zimnym tonem. - Jest tam gdzieś mój płaszcz? - Tak. - Podałam Jamiemu okrycie. - Zimno ci, kochanie? - Nie. - Oparł się o drzewo, rozkładając płaszcz na kolanach. - Chcę tylko czuć przy sobie dziecko, kiedy śpię. - Uśmiechnął się, delikatnie położył ręce na płaszczu i fotografiach, potem znów zamknął oczy. - Dobranoc, Angielko. 63 Z otchłani Rankiem, wzmocnieni wypoczynkiem i śniadaniem składającym się z sucharów i bananów, w dobrych nastrojach ruszyliśmy ku brzegowi. Nawet Ian szedł z lekkim sercem. Jednak kiedy weszliśmy do wąwozu prowadzącego na plażę, naszym oczom ukazał się dziwny widok. - Boże! Piraci! - zawołał chłopak i odwrócił się, gotów uciec między wzgórza, ale Jamie chwycił go za rękę. - To nie piraci - powiedział. - To niewolnicy! Spójrzcie! Niewprawni w żeglowaniu wielkimi statkami, zbiegli niewolnicy z plantacji w dorzeczu rzeki Yallahs najwyraźniej jakoś dotarli do wyspy, ale natychmiast osadzili statek na mieliźnie. „Bruja” leżała teraz ukośnie w płytkich wodach, a jej stępka wryła się głęboko w piaszczyste dno. Otaczała ją grupa bardzo zaaferowanych niewolników. Jedni z krzykiem biegali tam i z powrotem po plaży, inni szybko ukryli się w dżungli, a kilku pomagało reszcie wydostać się na brzeg. Szybkie spojrzenie na morze pozwoliło zrozumieć powód ich poruszenia. Na horyzoncie widniała biel żagli, które stawały się coraz większe. - Statek wojenny - stwierdził z zainteresowaniem Lawrence. Jamie mruknął coś pod nosem po gaelicku. Ian spojrzał na wuja zaszokowany. - W nogi! - krzyknął Jamie i pchnął Iana do wąwozu, a mnie chwycił za rękę. - Zaczekajcie! - zawołał Lawrence, osłaniając oczy. - Tam płynie jeszcze jeden okręt. Mniejszy. Była to prywatna korweta gubernatora Jamajki. Pochylając się pod niebezpiecznym kątem, płynęła po łuku zatoki z żaglami wybrzuszonymi przez wiatr. Jamie przystanął na ułamek sekundy, rozważając wszystkie możliwości, potem pociągnął mnie za rękę. - Chodźmy! Zanim dotarliśmy do końca plaży, szalupa z gubernatorskiej korwety płynęła przez mieliznę. Reabura i MacLeod wiosłowali z wysiłkiem. Sapałam i z trudem łapałam powietrze. Jamie chwycił mnie na ręce i wbiegł w fale, za nim wskoczyli do morza Lawrence i Ian. Sapali jak wieloryby. W szalupie zobaczyłam Gordona z wycelowaną w brzeg bronią. Zrozumiałam, że jesteśmy ścigani. Muszkiet wypalił z kłębem dymu. Meldrum szybko podniósł własną broń i też oddał strzał. Strzelając na zmianę, osłaniali naszą czwórkę, dopóki przyjazne dłonie nie wciągnęły nas do łodzi. - Odwrót! - wydał rozkaz Innes, który stał za sterem. Poziome drzewce masztu zakołysały się, żagle natychmiast wypełniły się powietrzem. Jamie posadził mnie na ławce i sam opadł obok mnie, oddychając ciężko. - O, Boże - wysapał - Czy... czy nie kazałem ci... zostać, Duncanie? - Uspokój się, Mac Dubhie. Nie starcza ci tchu, żeby go tracić - odparł Innes, szeroko uśmiechając się pod wąsem. Głośno wydał rozkaz Mac Leodowi, który skinął głową i szarpnął za liny. Korweta przechyliła się, zmieniła kurs i wyruszyła z niewielkiej zatoczki wprost na statek wojenny. Byliśmy wystarczająco blisko, bym mogła dostrzec tłustogębego morświna szczerzącego się na dziobie. MacLeod wrzeszczał coś po gaelicku, gestykulując zamaszyście; dzięki czemu doskonale rozumiałam znaczenie słów. Innes jodłował triumfalnie, gdy przemknęliśmy obok „Morświna”, dokładnie pod jego dziobem. Załoga wychylała się przez burtę i spoglądała na nas ze zdumieniem. Obejrzałam się za siebie, gdy opuściliśmy zatokę. Wielki, trzymasztowy „Morświn” nadal w nią wpływał. Gubernatorska korweta nigdy nie prześcignęłaby „Morświna” na otwartym morzu, ale w zamkniętych rejonach potężny statek wojenny nie miał szans z niewielką, zwrotną i lekką jak piórko łodzią. - To statek niewolników, którego będą szukać - powiedział Meldrum. Rzucił okiem wzdłuż burty obok mnie. - Pięć kilometrów od wyspy widzieliśmy okręt wojenny. Sądziliśmy, że gdy oni są skupieni na czymś innym, my możemy podpłynąć niepostrzeżenie i zabrać was z plaży. - Całkiem nieźle - rzekł z uśmiechem Jamie. Jego oddech powoli wracał do normy. - ”Morświn” na pewno będzie przez dłuższy czas zajęty. Głośnie ostrzeżenie wydane przez Raeburna wskazywało, że Jamie się mylił. Na pokładzie „Morświna” zobaczyłam błysk brązu, gdy odsłonięto działa i rozpoczęto proces celowania. Teraz nas wzięto „na muszkę”. Wciąż jednak płynęliśmy i to szybko. Innes mocno obracał sterem w jedną, potem w drugą stronę, lawirując zygzakiem obok cypla. Działa pokładowe „Morświna” wypaliły jednocześnie. Woda rozpłynęła się poza dziobem z lewej burty, w odległości dwudziestu metrów od naszej łodzi. Innes zaklął i zgarbił się nad sterem. Nasz kurs stał się jeszcze bardziej nierówny, dzięki czemu następne trzy wystrzały też były niecelne. Potem rozległ się głośniejszy huk. Obejrzałam się za siebie. Burta pochylonej „Brui” rozpadła się w drzazgi, ponieważ „Morświn” znalazł się w jednej linii i wycelował przednie działa w unieruchomiony statek. Na plażę spadł deszcz kartaczy, uderzając prosto w środek grupy uciekających niewolników. Ciała i ich fragmenty fruwały niczym czarne kukiełki i spadały na piasek, plamiąc go czerwonymi kleksami. Urwane kończyny rozrzucone były po całej plaży. - Święta Mario, Matko Boska... - Ian ze zbielałymi ustami przeżegnał się. Z przerażeniem patrzył na brzeg, gdy ostrzał trwał dalej. Dwa kolejne wystrzały zrobiły w burcie „Brui” wielką dziurę. Kilka pocisków wylądowało na piasku, ale niektóre znalazły cel wśród uciekających ludzi. Okrążyliśmy kraniec cypla i wypłynęliśmy na otwarte morze. Straciliśmy już z oczu plażę i krwawą jatkę, jaka się tam rozgrywała. - ...módl się za nami, grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. - Ian szeptem skończył modlitwę i znów się przeżegnał. Na łodzi słychać było tylko instrukcje dotyczące kursu na Eleutrę, jakie Jamie przekazywał Innesowi. Potem Innes odbył naradę z MacLeodem. Reszta, zbyt przerażona ostatnimi wydarzeniami i zbyt uspokojona powodzeniem ucieczki, nie miała ochoty na rozmowy. Pogoda była przyjemna, z lekką orzeźwiającą bryzą, a my płynęliśmy właściwym kursem. Przed zachodem słońca Hispaniola zniknęła za horyzontem. Po lewej stronie wyłaniała się wspaniała wyspa Grand Turk. Zjadłam swój niewielki przydział sucharów, wypiłam trochę wody i położyłam się na dnie łodzi, między Ianem a Jamiem, żeby zasnąć. Innes, ziewając, odpoczywał na dziobie. MacLeod i Meldrum mieli stać za sterem przez całą noc. Rano obudził mnie krzyk. Zesztywniała po nocy spędzonej na wilgotnych deskach, uniosłam się na łokciu. Zamrugałam. Jamie stał obok mnie z włosami rozwianymi w porannej bryzie. - Co się stało? - zapytałam. - Nie wierzę - odparł, patrząc przez burtę. - To znowu ta cholerna łódź! - Jesteś pewien? - spytałam, mrużąc oczy. - Widzisz z takiej odległości? - Nie, ja nie, ale Innes i MacLeod mają sokoli wzrok. Mówią, że to znowu ta angielska pijawka. Chyba się domyślili, dokąd zmierzamy, i popłynęli za nami, gdy tylko uporali się z czarnymi na Hispanioli. - Odwrócił się od burty, wzruszając ramionami. - Miejmy nadzieję, że zdążymy się im wymknąć. Według Innesa, jeśli dotrzemy przed zmrokiem do Kociej Wyspy, to wygraliśmy. Z upływem dnia utrzymaliśmy się poza zasięgiem strzału, ale Innes wydawał się coraz bardziej zdenerwowany. Morze między Kocią Wyspą a Eleutrą było płytkie i pełne raf koralowych. Statek wojenny nie zdołałby wślizgnąć się za nami w ten labirynt, ale my również nie mogliśmy płynąć wystarczająco szybko, by uniknąć zatopienia przez dalekosiężne działa „Morświna”. W zdradliwych rafach i kanałach bylibyśmy niczym siedzące kaczki do odstrzału. W końcu, niechętnie została podjęta decyzja, że skierujemy się na wschód, ku morzu. Utrzymanie szybkiego tempa dawało niewielką szansę wymknięcia się w ciemności temu okrętowi. O świcie zniknął widok lądu, ale „Morświn”, niestety, pozostał na horyzoncie. Gdy wzeszło słońce i nasilił się wiatr, okręt rozwinął kolejne żagle i zaczął się zbliżać. My już wcześniej rozwinęliśmy każdy skrawek żagla. Teraz mogliśmy tylko płynąć... i czekać. Przez całe długie poranne godziny ścigający nas „Morświn” stawał się coraz większy. Niebo zaczęło się chmurzyć. Wiatr wzmógł się znacznie, co działało wyłącznie na korzyść „Morświna”. O dziesiątej prześladowcy znajdowali się na tyle blisko, by zaryzykować strzał. Pocisk padł daleko za nami, ale nikomu to nie poprawiło humoru. Innes spojrzał przez ramię, oceniając odległość, potem potrząsnął głową i nieubłaganie wyrównał kurs. Lawirowaniem niczego by się teraz nie zyskało. Musieliśmy płynąć prosto tak długo, jak to możliwe. Akcja unikowa była ostatecznością. O jedenastej „Morświn” podpłynął na odległość jednej czwartej mili. Co dziesięć minut rozlegały się monotonne odgłosy wystrzałów z przednich dział. Pokładowy kanonier próbował zasięgu broni. Gdybym zamknęła oczy, potrafiłabym wyobrazić sobie Erika Johansena, jak spocony i pobrudzony prochem, pochyla się nad działem z zapalonym lontem w ręku. Miałam nadzieję, że Annekje została na Antigwie ze swymi kozami. O wpół do dwunastej zaczęło padać i morze się wzburzyło. Nagły, gwałtowny podmuch wiatru uderzył nas z boku. Łódź przechyliła się tak, że prawa burta znalazła się zaledwie kilkanaście centymetrów od powierzchni wody. Innes i MacLeod zręcznie postawili korwetę. Mimowolnie spojrzałam do tyłu, tak jak robiłam to, co dziesięć minut. Marynarze „Morświna” wchodzili na maszty, żeby zmniejszyć powierzchnię górnych żagli. - Świetnie! - krzyknął mi do ucha MacGregor. - To ich spowolni. O wpół do pierwszej niebo przybrało barwę purpurowozieloną, a wiatr przeszedł w skowyczący wicher. Załoga „Morświna” zwinęła kolejne żagle. Niestety, nie zdołali uratować żagla międzymasztowego. Porwany strzęp płótna trzepotał na wietrze. Prześladowcy już dawno przestali nas ostrzeliwać. Nie zdołaliby celować w tak mały obiekt na wzburzonym morzu. Nie widząc słońca, nie mogłam określić czasu. Burza objęła nas ze wszystkich stron prawdopodobnie godzinę później. Ryk wichru zagłuszał słowa. Innes na migi wydawał rozkazy. Mężczyźni opuścili żagle. Pozostawienie ich czy nawet zmniejszenie powierzchni groziło wyrwaniem masztu z podłogi. Jedną ręką mocno chwyciłam poręcz burty, drugą - Iana. Jamie stał za nami z rozłożonymi rękoma, by chronić nas przed gwałtownymi podmuchami. Ulewny deszcz zacinał bardzo ostro. Ledwie widziałam niewyraźny kształt na horyzoncie, który, jak sądziłam, był Eleutrą. Morze unosiło się przerażająco wysoko. Fale wzbijały się na dwanaście metrów. Gubernatorska łódź płynęła po nich lekko, unoszona coraz wyżej, a potem gwałtownie ciskana w morską otchłań. W świetle burzy twarz Jamiego aż raziła śmiertelną bielą. Mokre włosy przykleiły mu się do czaszki. Było już niemal ciemno, kiedy to się stało. Niebo okryło się czernią, ale na horyzoncie lśnił jakiś niesamowity zielony blask, w którym rysował się szkieletowy kształt „Morświna”. Kolejna deszczowa nawałnica uderzyła z boku, wyrzucając nas na szczyt wielkiej fali. Gdy podnieśliśmy się z kolejnego przygniatającego uderzenia, Jamie chwycił mnie za rękę i pokazał, co się stało. Przedni maszt ścigającego nas okrętu był dziwnie wykrzywiony, szczyt odchylał się daleko w jedną stronę. Zanim zdążyłam zrozumieć to, co zobaczyłam, czubek siedmiometrowego masztu odłamał się i wpadł do morza, pociągając za sobą takielunek oraz część omasztowania. Statek obrócił się ciężko wokół tej przypadkowej kotwicy i ześlizgnął na czoło fali. Ściana wody zakryła go i przygniotła, chwytając szeroką burtę. „Morświn” przechylił się i natychmiast zanurkował. Następny grzywiasty bałwan sięgnął po rufę. Wciągnął pod wodę wysoki pokład. Maszty trzaskały niczym gałęzie. Wystarczyły trzy kolejne fale, by „Morświn” poszedł na dno. Nieszczęśni marynarze nie mieli czasu na ucieczkę. Z przerażeniem obserwowaliśmy ich krótką walkę z żywiołem. Dolinę fali wypełnił wielki kipiący szkwał. Okręt zniknął. Ramię Jamiego było twarde jak żelazo pod moją ręką. Wszyscy spoglądali w tył, z twarzami znieruchomiałymi ze zgrozy. Tylko Innes stał skulony nad sterem. Nowa fala uniosła się obok burty i zawisła nade mną groźnie. Wielka ściana wody była szkliście przejrzysta. Widziałam w niej ludzi z rozbitego „Morświna”. Wymachiwali nogami w groteskowym balecie. Ciało Thomasa Leonarda wisiało w odległości zaledwie trzech metrów ode mnie. Jego usta były otwarte w zdumieniu. Długie, miękkie włosy zawinęły się nad haftowanym złotem kołnierzem płaszcza. Wtedy uderzyła fala. Zostałam zmieciona z pokładu i natychmiast pochłonięta przez odmęt. Oślepiona i ogłuszona, nie mogłam złapać oddechu. Siła wody wykręcała mi ręce i nogi. Wokół mnie panowała ciemność. Wszystko wydawało się mocno wyolbrzymione: napięcie, huk i zimno. Nie czułam szarpnięcia liny wokół talii. Nieoczekiwanie jakieś słabe ciepło otuliło mi nogi, tak wyraźne w otaczającym chłodzie, jak chmura na czystym niebie. Mocz, pomyślałam. Ale nie wiedziałam, czy był to mój mocz, czy też ostatnie dotknięcie innego ludzkiego ciała, połkniętego przez falę. Moja głowa uderzyła w coś z przyprawiającym o mdłości brzękiem. Nagle znalazłam się na pokładzie korwety, wciąż cudem unoszącej się na wodzie. Usiadłam powoli, krztusząc się i z trudem oddychając. Lina wciąż opasywała mi talię, tak ciasno, że byłam pewna, iż mam złamane dolne żebra. Szarpnęłam ją słabo, żeby złapać głębszy oddech. Wtedy pojawił się przy mnie Jamie. Sięgnął za pas po nóż. - Dobrze się czujesz? - krzyknął. Ledwie go słyszałam w wyjącym wietrze. - Nie! - próbowałam odpowiedzieć, ale zabrzmiało to jak kaszlnięcie. Potrząsnęłam więc głową. Niebo miało niezwykły, purpurowozielony kolor, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Jamie przecinał linę. Przesiąknięte wodą i barwą mahoniu włosy smagały mu twarz z furią wiatru. Lina pękła. Łapczywie chwyciłam powietrze, ignorując dojmujący ból w boku i pieczenie otartej skóry wokół talii. Statek rzucał się na falach, pokład zmieniał poziomy jak szybowiec. Jamie padł na pokład, pociągając mnie za sobą. Na czworakach zaczął zmierzać w stronę masztu, od którego dzieliły nas dwa metry. Przemoczone do suchej nitki ubranie oblepiało mnie jak plaster. Teraz silny podmuch wiatru odrywał mi spódnice od nóg i podwiewał w górę. Na pół wysuszony materiał trzepotał wokół mojej twarzy niczym gęsie skrzydła. Ramię Jamiego zacisnęło się na mojej piersi jak żelazna sztaba. Przywarłam do niego i próbowałam pomóc w naszym marszu. Odpychałam się stopami od śliskich desek pokładu. Mniejsze fale przelewały się przez rufę, nieprzerwanie nas obmywając, ale żadne ogromne potwory już za nimi nie podążały. Nagle czyjeś ręce złapały nas i podciągnęły przez ostatnie kilkadziesiąt centymetrów ku symbolicznej ostoi. Kurczowo chwyciliśmy się masztu. Innes przez cały czas ściskał ster. Szprychy wystrzeliły czernią, gdy w morze uderzył piorun. Mówienie było niemożliwe i... zbyteczne. Raeburn, Ian, Meldrum i Lawrence tłoczyli się przy maszcie, przywiązani i przerażeni. Nikt jednak nie chciał zejść pod pokład. Tu każdy przynajmniej wiedział, co się dzieje. Na dole panowały nieprzeniknione ciemności. Siedziałam z wykręconymi nogami, przywiązana liną do masztu. Gruby sznur wbijał mi się w klatkę piersiową. Niebo z jednej strony zrobiło się ołowianoszare, z drugiej nabrało barwy głębokiej zieleni. Pioruny uderzały, gdzie popadnie po całej powierzchni morza, jasnymi ładunkami światła przecinając mrok. Wiatr był tak głośny, że nawet grzmoty docierały do nas tylko od czasu do czasu zduszonymi uderzeniami, przypominającymi odgłosy dalekich wystrzałów z okrętowych dział. Potem piorun, błyskając i grzmiąc jednocześnie, uderzył z łoskotem obok statku. Woda zagotowała się z sykiem. Ostra woń ozonu wypełniła powietrze. Innes odwrócił się od światła. Jego wysoka, smukła postać tak wyraźnie odcinała się na tle błysku, że przez chwilę wyglądał jak szkielet o czarnych kościach. To chwilowe oślepienie i ruch Innesa sprawiły, że przez moment wydawało się, iż jednoręki Szkot znów jest cały i wymachuje dwoma ramionami, jakby jego brakująca kończyna wyłoniła się ze świata cieni, by złączyć się z nim tutaj, na krawędzi wieczności. „Och, kość czaszkowa połączona z... kręgiem szyjnym”, głos Joego Abernathy’ego śpiewał cicho w pamięci. „A krąg szyjny połączony z... kością karku...” Nagle ujrzałam straszny obraz rozrzuconych kończyn, które widziałam na plaży obok wraku „Brui”. W mojej wizji kręciły się i zwijały, żeby się ponownie połączyć. Rozległ się kolejny huk piorunu. Krzyknęłam. Błyskawica rozświetliła mi pamięć: czaszka w moich rękach, puste oczodoły, które kiedyś były wypełnione zielenią huraganowego nieba. Jamie wrzasnął mi coś do ucha, ale go nie słyszałam. W niemym szoku i z gęsią skórką z przerażenia mogłam tylko potrząsać głową. Włosy, podobnie jak spódnice, suszył wiatr. Skręcone pasma tańczyły na głowie. Kiedy całkiem wyschły, w miejscach, gdzie muskały mi policzek, poczułam trzaskanie prądu. Między żeglarzami wokół mnie zrobiło się nagłe poruszenie. Podniosłam wzrok. Omasztowanie i takielunek były okryte błękitną fosforescencją ogni świętego Elma. Kulisty piorun spadł na pokład i toczył się wprost na nas. Jamie uderzył ognistą kulę. Podskoczyła, lekko potoczyła się wzdłuż burty, zostawiając za sobą zapach spalenizny. Spojrzałam na Jamiego. Luźne końce włosów stanęły mu na głowie, okryte ogniem. Powiewały niczym włosy demona. Smugi jaskrawego błękitu obrysowywały mu dłoń, gdy odgarniał kosmyki z twarzy. Chwycił mnie za rękę. Wstrząs elektryczności przeszył nas oboje, ale Jamie nie rozluźnił uścisku. Nie potrafiłabym powiedzieć, jak długo wszystko to trwało: kilka godzin czy dni... Usta wyschły nam na wietrze i kleiły się z pragnienia. Niebo zmieniło się z szarego na czarne, ale trudno było powiedzieć, czy nadeszła noc, czy tylko zbliżał się deszcz. Grad przyjęto z zadowoleniem. Pojawił się z przenikliwym szumem tropikalnego prysznicu i bębnieniem słyszalnym nawet poprzez wiatr. Małe grudki uderzały w moją głowę jak kamyki, ale wcale się tym nie przejmowałam. Chwytałam lodowe kuleczki w obie ręce i połykałam je na wpół stopione - chłodne błogosławieństwo dla mojego udręczonego gardła. Meldrum i MacLeod pełzali po pokładzie, zbierając kulki gradu do kubełków, garnków i wszystkiego, co mogło utrzymać wodę. Co jakiś czas zapadałam w sen, z głową opartą na ramieniu Jamiego, i budziłam się, by stwierdzić, że wiatr wciąż wyje. Zdrętwiała z trwogi, tylko czekałam. Modliłam się, by jak najszybciej ucichł ten okropny hałas. Nie można było odróżnić dnia od nocy ani pilnować czasu, gdy słońce kryło swoją twarz. Niekiedy ciemność wydawała się trochę jaśniejsza, ale nie umiałabym powiedzieć, czy była to zasługa światła dziennego, czy księżycowego. Zasypiałam, budziłam się i znowu zasypiałam. Powoli wiatr stawał się coraz cichszy. Morze wciąż kołysało małą łodzią jak muszelką. Rzucało nas w górę i w dół z regularnością skurczów żołądka. Jednak hałas był mniejszy. Mogłam już usłyszeć, że MacGregor woła do Iana, by podał kubek wody. Mężczyźni mieli otarte twarze i wargi spękane aż do krwi, ale uśmiechali się. - Już po wszystkim - powiedział Jamie niskim i ochrypłym głosem przez tę pogodę. - Sztorm minął. Rzeczywiście, na ołowianoszarym niebie pojawiły się prześwity i niewielkie błyski bladego, świeżego błękitu. Przypuszczałam, że jest wczesny ranek, tuż po wschodzie słońca. Chociaż przestał wiać huragan, wciąż jeszcze dmuchał silny wiatr, a sztormowa fala niosła nas ze zdumiewającą szybkością. Meldrum przejął ster od Innesa. Pochylił się, by sprawdzić kompas i krzyknął. Piorun kulisty, który w czasie sztormu wpadł na pokład, nie zrobił krzywdy nikomu, ale kompas był teraz stopioną masą srebrnego metalu. Drewniana obudowa pozostała nie tknięta. - Zdumiewające! - zawołał Lawrence, z uszanowaniem dotykając urządzenia jednym palcem. - Tak... a ponadto niewygodne - dodał oschle Innes. Spojrzał na postrzępione resztki pędzących po niebie chmur. Spoglądając na wschodzące słońce i blednące poranne gwiazdy, Jamie, Innes i Stera stwierdzili, że nasz kurs jest z grubsza północno-wschodni. - Musimy skręcić na zachód - oznajmił Stern. Razem z Jamiem i Innesem pochylał się nad prymitywną mapą. - Naprawdę nie wiemy, gdzie jesteśmy, ale na zachodzie z pewnością musi być jakiś ląd. Innes skinął głową. Badawczo spoglądał na mapę pokazującą garść wysp, niczym ziarna pieprzu rozrzuconych po Morzu Karaibskim. - No właśnie - powiedział. - Nie wiadomo, jak długo byliśmy spychani w morze. Kadłub jest cały. A jeśli chodzi o maszt i żagle... no cóż, może jeszcze wytrzymają przez jakiś czas. - W jego głosie brzmiało krańcowe zwątpienie. - Chociaż Bóg wie, dokąd dotrzemy. Jamie uśmiechnął się szeroko, ścierając kroplę krwi ze spękanej wargi. - Oby do lądu, Duncanie. Już mi wszystko jedno do jakiego - powiedział. Innes spojrzał na Jamiego ze zdumieniem i lekkim uśmiechem. - Tak? A ja myślałem, że jesteś stworzony do życia żeglarza, Mac Dubhie. Ty dowodzisz na pokładzie. Poza tym ani razu nie zwymiotowałeś w ciągu ostatnich dwóch dni! - Dlatego, że niczego nie jadłem! - odparł z kwaśną miną Jamie. - Nie obchodzi mnie, czy pierwsza wyspa, jaką znajdziemy, będzie angielska, francuska, hiszpańska czy holenderska. Ważne, żebym mógł się tam najeść do syta. Więc się postaraj, Duncanie. Innes przetarł dłonią usta i przełknął ślinę. Na wspomnienie o jedzeniu wszystkim zaburczało w brzuchach. - Zrobię, co w mojej mocy, Mac Dubhie - obiecał jednoręki Szkot. - Ziemia! Ziemia! - zawołaliśmy wreszcie pięć dni później. Okrzyki dobywające się z wysuszonych na wiór gardeł przypominały krakanie, ale jednak pełne radości. Ślizgając się na szczeblach drabiny, szybko wbiegłam na pokład, by zobaczyć upragniony ląd. Wszyscy przewieszali się przez burtę, patrząc na garbaty czarny kształt rysujący się na horyzoncie. Niezaprzeczalnie była to ziemia; daleka, ale wyraźna i solidna. - Jak sądzicie, gdzie jesteśmy? - Moje słowa zabrzmiały słabym szeptem i nikt ich nie usłyszał. Nie miało to zresztą znaczenia. Nawet jeśli morze skierowało nas prosto na koszary floty wojennej na Antigwie, wcale się tym nie przejmowałam. Fale biegły ogromnymi gładkimi wzniesieniami, podobnymi do wielorybich grzbietów. Wiatr był porywisty. Innes kazał sternikowi odpowiednio ustawić dziób. Dostrzegłam rząd wielkich ptaków, ześlizgujących się ku odległej linii brzegu. Pelikany ze słońcem świecącym na skrzydłach poszukiwały ryb na mieliznach. Pociągnęłam Jamiego za rękaw i wskazałam na ptaki. - Spójrz... - zaczęłam, ale nie skończyłam. Rozległ się ostry trzask. Świat eksplodował czernią i ogniem. Wpadłam do wody. Oszołomiona i na wpół uduszona grzęzłam w bezmiarze mrocznej zieleni. Coś owinęło mi się wokół nóg i ciągnęło mnie w dół. Jak szalona kopałam, by uwolnić nogę ze śmiertelnego uścisku. Chwyciłam kawał drewna przepływającego obok. Jakiś ciemny kształt wślizgnął się pod wodę jak foka. Ruda głowa balansowała w odległości dwóch metrów, chwytając powietrze. - Wytrzymaj! - zawołał Jamie. Dotarł do mnie kilkoma pływackimi ruchami. Zanurkował. Poczułam szarpnięcie w nodze i ostry ból. Napięcie ustało. Jamie znów się wynurzył. Chwycił mój nadgarstek. Morze miotało nami w górę i w dół. Nigdzie nie widziałam statku. Czyżby zatonął? Fala przelała się nade mną i Jamie zniknął. Zamrugałam, potrząsnęłam głową. Po chwili Jamie znów był nad powierzchnią wody. Uśmiechnął się do mnie z wysiłkiem i jeszcze mocniej ścisnął mój nadgarstek. - Wytrzymaj! - zawołał chrapliwie. Wytrzymałam. Drewno było ostre i łupliwe, ale przywarłam do niego ze wszystkich sił. Dryfowaliśmy na pół oślepieni przez wodny pył, obracając się jak pływające szczątki rozbitego statku, tak iż czasami widziałam daleki brzeg, czasami tylko otwarte morze, z którego przybyliśmy. Kiedy zalewały nas fale, nie widziałam nic oprócz wody. Coś złego działo się z moją nogą: dziwne odrętwienie przerywane błyskami ostrego bólu. W pamięci przesuwał mi się obraz palika Murphy’ego i otwartego pyska rekina. Czyżby jakaś uzębiona bestia pozbawiła mnie nóg? Pomyślałam o ciepłej krwi tryskającej z kikuta ugryzionej nogi i wyciekającej w chłodny przestwór morza. Wpadłam w panikę, próbując wyrwać rękę z uścisku Jamiego, by sięgnąć w dół i zająć się sobą. Jamie warknął coś niezrozumiałego i trzymał moje nadgarstki niczym nieubłagana śmierć. Po chwili oszalałej walki wrócił rozum. Uspokoiłam się, uświadamiając sobie, że gdybym rzeczywiście straciła nogi, to do tego czasu straciłabym również przytomność. Na tę myśl zaczęłam omdlewać. Moje pole widzenia stawało się szare na brzegach; jasne plamki pokryły twarz Jamiego. Czy wykrwawiałam się na śmierć, czy też tak reagowałam tylko na wyziębienie i wstrząs? Właściwie nie ma to znaczenia, pomyślałam otumaniona, skutek jest taki sam. Stopniowo obejmowało mnie uczucie znużenia i zupełnego spokoju. Nie czułam nóg. Miażdżący uścisk Jamiego przypominał mi, że mam ręce. Moja głowa zanurkowała pod wodę. Ostatni przebłysk świadomości kazał mi wstrzymać oddech. Fala opadła i drzewo uniosło się lekko, wynosząc nad wodę mój nos. Zaczerpnęłam powietrza. Pole widzenia trochę się rozjaśniło. Niedaleko od siebie widziałam Jamiego Frasera. Włosy oblepiły mu czaszkę, mokra twarz wykrzywiała się w wodnym pyle. - Wytrzymaj! - ryknął. - Wytrzymaj, do diabła! Uśmiechnęłam się łagodnie, ledwie go słysząc. Uczucie wielkiego spokoju wynosiło mnie poza hałas i chaos. Nie czułam już bólu. Nic nie było ważne. Kolejna fala nakryła mnie całkowicie. Tym razem zapomniałam wstrzymać oddech. Uczucie dławienia się ożywiło mnie na krótko. Zdążyłam tylko zobaczyć błysk przerażenia w oczach Jamiego. Potem wszystko znów pociemniało. - Do diabła, Angielko! - wołał ogarnięty pasją głos z dużej odległości. - Do diabła, przysięgam, że jeśli umrzesz, to cię zabiję! Nie żyłam. Wszystko wokół jaśniało oślepiającą bielą. Słyszałam też jakiś dźwięk, łagodny niczym szelest anielskich skrzydeł. Czułam się spokojna i bezcielesna, wolna od strachu i złości, a pełna spokojnego szczęścia. Właśnie wtedy zakaszlałam. Przede wszystkim nie byłam bezcielesna. Bolała mnie noga. I to bardzo. Stopniowo uprzytomniłam sobie, że odczuwam ból niemal całego ciała, ale lewa dolna kończyna miała niewątpliwe pierwszeństwo. Odnosiłam nieodparte wrażenie, że kość została usunięta i zastąpiona rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem. Dowodziło to jednak, że przynajmniej miałam nogę. Gdy otworzyłam oczy, mgła bólu opływająca goleń wydawała się niemal widzialna, choć mój umysł nie funkcjonował, prawidłowo tworzył dziwne obrazy. Bez względu na to, czy doznania miały źródło psychiczne, czy fizyczne, wokół mnie wirowała biel i migotało światło. Zamknęłam oczy. - Dzięki Bogu, jesteś przytomna - odezwał się z ulgą szkocki głos tuż przy moim uchu. - Nie, nie jestem - powiedziałam, a raczej zarechotałam. Gardło, pokryte solą, zardzewiało od przełykanej wody. Czułam też wodę w zatokach. W głowie mi gulgotało. Zakaszlałam. Z nosa popłynęła ciepła ciecz. Kichnęłam. - Uff! - jęknęłam, gdy kaskada śluzu spłynęła mi na górną wargą. Ręka wydawała mi się daleka i niematerialna. Wysiłkiem całej woli podniosłam ją jednak i ociężale pacnęłam się w twarz. - Leż spokojnie, Angielko. Zajmę się tobą. Nuta rozbawienia, jaką usłyszałam, zirytowała mnie na tyle, by znów otworzyć oczy. Zanim pole mojego widzenia znów zniknęło w fałdach ogromnej białej chusteczki, ujrzałam nad sobą przejętą twarz Jamiego. Dokładnie otarł mi czoło i powieki, ignorując stłumione odgłosy protestu. Potem przytrzymał chustkę przy moim nosie. - Dmuchaj! - powiedział. Zrobiłam, co kazał, i ku swojemu zaskoczeniu bardzo mi to pomogło. Mogłam teraz myśleć dość logicznie - głowa została odblokowana. Jamie uśmiechnął się. Zmierzwione włosy zesztywniały mu od zaschniętej soli. Szerokie otarcie na skroni odcinało się od opalonej skóry ciemną czerwienią. Wydawało się, że zamiast koszuli Jamie miał na sobie derkę udrapowaną na ramionach. - Bardzo źle się czujesz? - zapytał. - Okropnie - zaskrzeczałam. Zaczynałam też być zirytowana, że żyję i będę musiała znów uświadomić sobie różne przykre rzeczy. Słysząc mój chrapliwy głos, Jamie sięgnął po dzbanek z wodą, który stał na stoliku obok łóżka. Zakłopotana zamrugałam, ale to naprawdę było łóżko, nie koja ani hamak. Lniane prześcieradła wywoływały przytłaczające wrażenie wszechobecnej bieli, wzmocnione przez świeży kolor ścian i muślinowych draperii. Delikatny materiał wydymał się jak żagiel, szeleszcząc w lekkiej bryzie wpadającej przez otwarte okna. Na suficie migotały świetlne refleksy. Najwyraźniej na zewnątrz, gdzieś w pobliżu była woda, na którą świeciło słońce. Pomieszczenie wydawało się przytulne. A jednak przez krótką chwilę ogromnie żałowałam poczucia bezgranicznego spokoju, jakiego doświadczyłam w sercu fali. Żal stał się jeszcze bardziej dotkliwy, gdy lekki ruch posłał strzałę bólu ku mojej dolnej kończynie. - Zdaje się, że masz złamaną lewą nogę, Angielko - rzekł niepotrzebnie Jamie. - Chyba nie powinnaś nią ruszać. - Dziękuję za radę - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - Gdzie my, u licha, jesteśmy? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. W jakimś całkiem dużym domu. To wszystko, co mogę powiedzieć. Nie dopytywałem się o szczegóły, gdy nas tu przyprowadzono. Aha, posiadłość nazywa się Perły. - Podniósł kubek do moich ust. Napiłam się z wdzięcznością. - Co się stało? - Tak długo, jak uważałam, żeby leżeć nieruchomo, ból nogi dawał się znieść. Automatycznie przyłożyłam sobie palce do szyi, żeby zbadać puls. Okazał się uspakajająco mocny. Nie byłam w szoku. Jamie przetarł dłonią twarz. Wydawał się bardzo zmęczony. Zauważyłam, że ręka mu drży. Na policzku miał duży siniak i strużkę zaschniętej krwi. - Zdaje się, że pękł bukszpryt, poziomy maszt wystający przed dziób statku. Jeden z pali zrzucił cię z pokładu. Topiłaś się jak kamień, więc zanurkowałem po ciebie. Wokół nogi zaplątało ci się trochę olinowania, ale zdołałem się go pozbyć. - Westchnął głęboko i przeczesał palcami włosy. - Po prostu cię trzymałem i po jakimś czasie poczułem piasek pod nogami. Później jacyś ludzie znaleźli nas i przyprowadzili właśnie tutaj. To wszystko - zakończył, wzruszając ramionami. Mimo ciepłej bryzy wpadającej przez okna poczułam chłód. - Co się stało ze statkiem? Z Ianem? Z Lawrence'em? Z całą resztą? - Myślę, że są bezpieczni. Nie mogli do nas dotrzeć ze złamanym masztem. Zanim przygotowali prowizoryczne ożaglowanie, my już dawno zniknęliśmy. - Zakaszlał szorstko i otarł usta wierzchem dłoni. - Ludzie, którzy nas znaleźli, mówią, że widzieli mały dwumasztowiec osadzony na mieliźnie niedaleko stąd. Właśnie tam poszli, żeby uratować załogę i sprowadzić tutaj. Jamie sięgnął po wodę, wypłukał usta, podszedł do okna i wypluł na zewnątrz. - Mam piasek w zębach - powiedział, krzywiąc się, gdy wrócił. - W uszach i w nosie, a nie zdziwiłbym się, gdybym znalazł go nawet w tyłku. Ujęłam jego dłoń. Była stwardniała, gdzieniegdzie mocno poraniona. - Jak długo byliśmy w wodzie? - zapytałam, delikatnie głaszcząc linie spuchniętej dłoni Jamiego. Niewielkie „C” u podstawy kciuka było już prawie niewidoczne, ale wciąż wyczuwałam je pod palcem. - Jak długo wytrzymałeś? - Wystarczająco długo - odparł prosto. Uśmiechnął się i mocniej ścisnął moją rękę. Nagle zaświtało mi w głowie, że nic na sobie nie mam. Lniane prześcieradła na nagiej skórze były chłodne i gładkie. Sutki sterczały pod cienką tkaniną. - Co się stało z moim ubraniem? - Gdy cię ratowałem, twoje spódnice bardzo mi przeszkadzały, więc je zdarłem - wyjaśnił. - To, co zostało, nie wydawało się warte ocalenia. - Rozumiem - powiedziałam powoli. - A ty gdzie masz płaszcz? Wzruszył ramionami i uśmiechnął się ze smutkiem. - Na dnie morza, razem z butami - odparł. - I z wizerunkami Williego i Brianny. - Och, Jamie, tak mi przykro - sięgnęłam po jego rękę i trzymałam ją w uścisku. Odwrócił wzrok. - No cóż, spodziewam się, że będę ich pamiętać - rzekł cicho. Znów wzruszył ramionami, próbując się uśmiechnąć. - A jeśli nie, mogę przecież spojrzeć w lustro. Roześmiałam się, choć w dużym stopniu przypominało to szloch. Jamie stłumił łzy i dalej się uśmiechał. Spojrzał na swoje podarte spodnie. Zaczął szukać czegoś w kieszeni. - Nie wyszedłem z całkiem pustymi rękami - powiedział z kwaśną miną. - Wolałbym jednak, żeby ocalały portrety. Otworzył dłoń. Błysnęły kamienie najwyższej jakości, cięte i szlifowane, nadające się do magii. Szmaragd, rubin (męski, jak przypuszczałam), wspaniały płomienny opal, turkus błękitny niczym niebo, które widziałam za oknem, złoty kamień jak słońce uwięzione w miodzie i czarny diament o niezwykłej, krystalicznej czystości. - Masz diament... - wyszeptałam. Dotknęłam lśniącej powierzchni. Kamień wciąż był chłodny, mimo że Jamie nosił go tak blisko ciała. - Mam - odparł, ale patrzył na mnie, nie na kamień. Lekki uśmiech igrał na zmęczonej twarzy. - Co daje ten drogocenny drobiazg? Radość? - Tak słyszałam. - Delikatnie poklepałam Jamiego po policzku. Czułam twardą kość oraz pełne życia, gorące ciało. - Mamy Iana - powiedziałam miękko. - I siebie. - Tak, to prawda - przyznał z szerokim uśmiechem. Położył kamienie w migotliwym stosie na stole i oparł się na krześle. Kołysał moją rękę w swoich dłoniach. Odprężyłam się, czując, że mimo bólu zaczyna mnie ogarniać spokój. Byliśmy żywi i bezpieczni. Byliśmy razem. I niewiele więcej się liczyło, a już na pewno nie ubrania i nie złamana kość. Wszystko się ułoży. Teraz wystarczyło oddychać i patrzeć na Jamiego. Przez pewien czas siedzieliśmy w błogim milczeniu, przyglądając się prześwietlonym słońcem firankom i otwartemu niebu. Może zaledwie dziesięć minut, a może aż godzinę później usłyszałam odgłos lekkich kroków i delikatne pukanie do drzwi. - Proszę - powiedział Jamie i wyprostował się, ale nie wypuścił mojej dłoni. Do pokoju weszła kobieta. Jej miłą twarz rozjaśniała serdeczność zabarwiona ciekawością. - Dzień dobry - odezwała się trochę nieśmiało. - Proszę wybaczyć, że przychodzę dopiero teraz, ale robiłam zakupy w mieście. Po powrocie dowiedziałam się o państwa... przybyciu. - Uśmiechnęła się na to słowo. - Najserdeczniej dziękujemy, madame, za uprzejme przyjęcie, z jakim się spotkaliśmy - rzekł Jamie. Wstał i ukłonił się nisko, wciąż trzymając mnie za rękę. - Pański sługa, madame. Czy ma pani jakieś wiadomości o naszych towarzyszach podróży? Zarumieniła się lekko i dygnęła w odpowiedzi na ukłon Jamiego. Była młoda, niedawno skończyła dwadzieścia lat i najwyraźniej brakowało jej pewności, jak się zachować w podobnych okolicznościach. Miała jasnobrązowe włosy ściągnięte do tyłu w węzeł, jasną różową cerę i lekki akcent Zachodu. - Och, tak - odparła. - Zostali już sprowadzeni ze statku. Są teraz w kuchni. Jedzą. - Dziękujemy - powiedziałam. - To bardzo uprzejme z pani strony. Zaczerwieniła się z zakłopotania. - Nie ma za co - mruknęła. Zerknęła na mnie nieśmiało. - Proszą mi wybaczyć, madame, jeszcze się nie przedstawiłam. Nazywam się Patsy Olivier. Jestem żoną Josepha Oliviera - dodała i przeniosła wzrok na Jamiego, wyraźnie oczekując odwzajemnienia prezentacji. Jamie i ja wymieniliśmy spojrzenia. Gdzie my właściwie jesteśmy? Pani Olivierova była Angielką, to wydawało się dość oczywiste, ale nazwisko męża brzmiało z francuska. Zatoka za oknami nie dawała żadnej wskazówki. Mogliśmy się znaleźć na jednej z wielu wysp archipelagu Małych Antyli albo Wysp Bahama lub Wysp Dziewiczych. Albo - taka myśl nagle przyszła mi do głowy - huragan zdmuchnął nas na południe, a nie na pomoc. W takim wypadku mogła to być nawet Antigwa, co by oznaczało, że pozostajemy w zasięgu Brytyjskiej Floty Wojennej. A jeśli to Martynika...? Popatrzyłam na Jamiego i wzruszyłam ramionami. Gospodyni wciąż spoglądała wyczekująco. Jamie mocniej ścisnął moją rękę i wziął głęboki oddech. - Przepraszam, madame, to pytanie zabrzmi dziwnie, ale gdzie my właściwie jesteśmy? Brwi mrugającej ze zdumienia pani Olivierowej uniosły się aż do brzegu czepka. - No cóż, tak... nazywamy to miejsce Perłami. - Ach, tak - odezwałam się, widząc, że Jamie bierze oddech, by spróbować ponownie. - Ale... my pytamy, co to za wyspa? Szeroki uśmiech pojawił się na jej okrągłej różowej twarzy. - Och, rozumiem! - zawołała. - Oczywiście. Wyrzucił was sztorm. Mój mąż mówił ostatniej nocy, że nigdy nie widział tak okropnej wichury o tej porze roku. Co za szczęście, że państwo przeżyli! A zatem płynęliście z wysp na południu? Południe. To nie mogła być Kuba. Może dotarliśmy aż na Wyspę Św. Tomasza lub nawet na Florydę? Wymieniliśmy szybkie spojrzenia. Ściskając rękę Jamiego, czułam jego puls na nadgarstku. Pani Olivier uśmiechnęła się pobłażliwie. - Państwo wcale nie są na wyspie, lecz na stałym lądzie. Dotarli państwo do Georgii. - Do Georgii? - powtórzył Jamie. - To Ameryka?! W jego głosie brzmiało oszołomienie. I nic dziwnego. Sztorm zdmuchnął nas na odległość setek kilometrów. - Ameryka - wyszeptałam. - Nowy Świat. Puls Jamiego przyspieszył, stając się echem rytmu mojego serca. Nowy Świat. Schronienie. Wolność. - Tak - potwierdziła pani Olivier. Najwyraźniej nie miała pojęcia, co oznacza dla nas ta wiadomość, ale wciąż uśmiechała się uprzejmie to do Jamiego, to do mnie. - To Ameryka. Jamie rozprostował ramiona i odpowiedział jej uśmiechem. Czyste świeże powietrze poruszało jego włosami niczym zapalonymi płomykami. - W takim razie, madame - rzekł - ja nazywam się Jamie Fraser. - Spojrzał na mnie oczami tak błękitnymi i świetlistymi, jak niebo, które miał za sobą, i dodał: - A to Claire. Moja żona. Podziękowania Z głębi serca dziękuję: Jackie Cantor za to, iż jak zwykle okazała się rzadkim i cudownym przypadkiem wydawcy, któremu nie przeszkadza długa książka, pod warunkiem że jest dobra; mojemu mężowi, Dougowi Watkinsowi, za redaktorskie oko, uwagi na marginesach (w rodzaju: „znowu sutki?”) oraz dowcipy, które, jego zdaniem, ukradziono mu i włożono w usta Jamiego Frasera; mojej starszej córce, Laurze, która wciąż powtarza: „Jeśli znowu przyjdziesz do naszej klasy na pogadankę o pisaniu, ogranicz się do mówienia o książkach, zamiast opowiadać o prąciu wieloryba, dobrze?”; mojemu synowi, Samuelowi, który podchodzi w parku do zupełnie obcych ludzi i pyta: „Czytaliście już książkę mojej matki?”; mojej młodszej córce, Jenny, która z uporem pyta: „Dlaczego nie jesteś zawsze umalowana tak, jak na okładkach swoich książek, mamusiu?”; Margaret J. Campbell, uczonej; Barry’emu Fodgenowi, angielskiemu poecie; oraz Pindensowi Cinoli Oleroso Loventonowi Greenpeace’owi Ludovicowi, psu, za wielkoduszną zgodę na wykorzystanie jego osobowości i charakteru jako bazy dla nadmiaru wyobraźni (pan Fodgen życzy sobie, żeby zostało odnotowane czarno na białym, iż jego pies Ludo w rzeczywistości nigdy nie próbował kopulować z niczyją nogą, drewnianą czy inną, ale świetnie rozumie koncepcję licentiapoetica); Perry’emu Knowltonowi, znakomitemu agentowi literackiemu, który okazał się kopalnią wiedzy na temat łucznictwa, żeglarstwa i wszelkich spraw morskich, a także wybitnym znawcą subtelności gramatyki francuskiej i właściwych sposobów patroszenia jeleni; Robertowi Riffle’owi, znanemu autorytetowi w dziedzinie botaniki; Kathryn (której nazwisko brzmiało: Boyle albo Frye; jedyne, co pamiętam, to, że miało coś wspólnego z gotowaniem) za bardzo przydatne informacje na temat chorób tropikalnych, a zwłaszcza za barwne opisy zwyczajów nicieni loa loa; Michaelowi Lee Westowi za dokładne opisy Jamajki ze szczególnym uwzględnieniem anegdot dotyczących lokalnego dialektu i folkloru; doktorowi Mahlonowi Westowi za uwagi dotyczące duru brzusznego; Williamowi Crossowi, Paulowi Blockowi (oraz jego ojcu) i Chrystine Wu (a także jej rodzicom) za nieocenioną pomoc w zakresie słownictwa, kultury i historii Chin; mojemu teściowi, Maksowi Watkinsowi, który jak zwykle, okazał się źródłem pożytecznych informacji na temat wyglądu i zwyczajów koni (łącznie z uwagą, jak te zwierzęta się ustawiają, gdy wieje silny wiatr); Peggy Lynch za chęć dowiedzenia się, co by powiedział Jamie, gdyby ujrzał zdjęcie swojej córki w kostiumie bikini; Lizy Buchan za opowiedzenie mi historii przodka swojego męża, któremu udało się uciec spod Culloden; doktorowi Gary’emu Hoffowi za informacje medyczne; Fay Zacchary za lunch i uwagi krytyczne; Sue Smiley za konstruktywną krytykę i sugestie dotyczące obrzędu braterstwa krwi; Davidowi Pijawce za materiały dotyczące Jamajki i najbardziej poetycki opis powietrza po burzy na Karaibach; Ianowi MacKinnonowi Taylorowi oraz jego bratu, Hamishowi Taylorowi, za niezwykle pomocne uwagi i poprawki dotyczące frazeologii i pisowni gaelickiej; oraz jak zwykle licznym członkom „CompuServe Literary Forum”, a zwłaszcza Janet McConnaughey, Martę Brengle, Akua Leźli Hope, Johnowi L. Myersowi, Johnowi E. Simpsonowi juniorowi, Sheryl Smith, Alit, Normanowi Shimmelowi, Walterowi Hawnowi, Karen Pershing, Margaret Ball, Paulowi Solynowi, Diane Engel, Davidowi Chaifetzowi i wielu innym za ich zainteresowanie, owocne dyskusje i reagowanie śmiechem we właściwych miejscach. franc. Panienki. gael. Moje kręcone pukle. Franc. Kobieta lekkich obyczajów. franc. Zamknij się. łac. Zloty orzeł Sesterc - trzeci as w połowie, czyli 2,5 asa. ang. Imię własne, a także: nadzieja. franc. Dobry Bóg. szkoc. Dziewczyno. * franc. Moja mała. franc. Dziękuję bardzo. * franc. Dom publiczny. Mila morska (league) wynosi 5,56 km. franc. Czy pani jest Angielką? Jak się pani miewa? hiszp. Dom przy źródle. hiszp. Kto tam? hiszp. Mój dom jest waszym domem. hiszp. Tak, oczywiście. hiszp. Biała dziwka. hiszp. Stary capie (wulg.). franc. Dzięki Bogu! franc. Panie, panowie! franc. Czy pan jest marynarzem? franc. Jestem wojownikiem. franc. Cisza, przyjaciele! franc. Cisza, i proszę się nie ruszać. franc. Moje dziecko. franc. Wszystko w porządku. franc. To tylko wąż. franc. Nie, niegroźny. Pieśń nad Pieśniami 2,5-6; przekł. Biblia Tysiąclecia. hiszp. Mówisz po hiszpańsku? niem. Mówisz po niemiecku? * łac. Zdrowaś Maryja, łaski pełna. * łac. Ojcze nasz, który jesteś w niebie. franc. Przybyli. gael. Błogosławiony Michał obroni nas przed demonami.